Jose Rizal NOLI ME TANGERE 1. PRZYJĘCIE Pod koniec października don Santiago de los Santos, powszechnie znany jako kapitan Tiago, wydawał proszony obiad, który — mimo iż wbrew zwyczajom gospodarza zapowiedziany był dopiero tego popołudnia — stał się tematem rozmów towarzyskich w Binondo i na innych przedmieściach Manili, a nawet w Intramuros. Kapitan Tiago uchodził w owym czasie za człowieka wielkiego duchem i wszyscy wiedzieli, że jego domostwo, podobnie jak i jego kraj, przed nikim nie zamykało swych podwoi, a zwłaszcza nie broniło wstępu nowym i śmiałym ideom. Wiadomość niby elektryczna iskra przeniknęła w ów świat pasożytów, nudziarzy i pijaków, których Bóg stworzył w swej nieskończonej dobroci i których liczbę tak miłościwie mnoży w Manili. Jedni szukali pasty, aby wyczyścić buty, inni guzików i krawatów, wszystkich zaś pochłaniała troska o to, by w jak najgodniejszy sposób powitać pana domu, zapewnić go o swej starej przyjaźni lub też, jeśli okoliczności będą tego wymagały, wytłumaczyć, czemu nie złożyli mu wizyty wcześniej. Przyjęcie urządzono w domu przy ulicy Anloague. Nie pamiętamy już numeru, jednakże dom postaramy się opisać tak, by go można było rozpoznać dziś jeszcze, o ile nie padł ofiarą trzęsień ziemi. Nie wydaje nam się, aby właściciel kazał go zburzyć — tę pracę wykonuje zwykle. Bóg lub natura, którą i nasz rząd angażuje do wielu podobnych zadań. Jest to dość duży budynek, w stylu podobny do wielu innych,w tym kraju, położony w tej części miasta, która przylega do odnogi Pasigu, zwanego przez niektórych rzeką Binondo. Rzeka ta, podobnie jak wszystkie rzeki Manili, spełnia wieloraką rolę: kąpieliska, ścieku, pralni; łowi się w niej ryby, przewozi na jej wodach ludzi i towary, a poza tym daje ona wodę do picia — o ile kolorowy woziwoda uzna ją za odpowiednią. Należy dodać, że owa potężna arteria przedmieścia, która ponadto na przestrzeni mniej więcej kilometra wre i ogłusza gwarem przekupniów, posiada zaledwie jeden drewniany most; most ten przez sześć miesięcy jest — u jednego brzegu — w stanie rozkładu, a przez pozostałe pół roku — u drugiego — w ogóle nie do przebycia. Dlatego też w czasie suszy konie, korzystając z tego stanu rzeczy, skaczą wprost do wody, ku ogromnemu zdumieniu roztargnionego śmiertelnika, który we wnętrzu powozu odprawia drzemkę lub oddaje się filozoficznym rozważaniom na temat wynalazków naszej epoki. Dom, o którym wspomnieliśmy, jest cokolwiek niski, o kształcie niezbyt poprawnym: czy to rezultat nieudolności architekta, czy też skutek trzęsień ziemi i huraganów — tego nikt nie może powiedzieć na pewno. Szerokie schody z zieloną balustradą, gdzieniegdzie wyłożone dywanami, prowadzą z przedsionka o majolikowej posadzce na piętro; po bokach zdobią je wazony i donice z kwiatami stojące na postumentach z chińskich płyt, wymalowanych wszystkimi kolorami tęczy w fantastyczne wzory. Ponieważ nie ma tu ani portierów, ani lokajów, którzy mogliby żądać okazania zaproszeń — wejdźmy więc, czytelniku, przyjacielu czy też nieprzyjacielu, jeśli naprawdę przyciągają cię dźwięki orkiestry, blask świateł lub wiele mówiący brzęk talerzy i jeśli pragniesz zobaczyć, jak wyglądają towarzyskie zebrania tu, w Perle Wschodu. O wiele milej i wygodniej dla mnie byłoby oszczędzić ci opisu domostwa, ale ma on ogromną wagę, bowiem my, śmiertelnicy, jesteśmy jak żółwie: sądzą nas i klasyfikują po naszych skorupach; pod tym względem i z powodu innych jeszcze cech mieszkańcy Filipin również przypominają żółwie. Jeśli więc wejdziemy, znajdziemy się zaraz w dużej komnacie, zwanej tu nie wiem czemu caida, która tego wieczoru służy za jadalnię i salę tańca. Pośrodku długi stół, zastawiony obficie i z przepychem, zdaje się mrugać na pijaków, obiecując najsłodsze rozkosze, i grozić nieśmiałej młodzieży, skromnej dalaga, dwoma śmiertelnie nudnymi godzinami w towarzystwie dziwaków, których język i rozmowy miewają charakter całkiem szczególny. Przeciwieństwem tych przyziemnych przygotowań do uczty są wiszące na ścianach różnokolorowe obrazy, poświęcone tematyce religijnej, a więc: „Czyściec", „Piekło", „Sąd Ostateczny", „Śmierć sprawiedliwego", „Śmierć grzesznika"; w głębi zaś, uwięzione we wspaniałych renesansowych ramach, ogromnych rozmiarów płótno, na którym wymalowano dwie stare kobiety... Podpis głosi: „Najświętsza Panienka, Orędowniczka Pokoju i Opiekunka Podróżnych, którą czczą w Antipolo, w obecności żebraczki odwiedza złożoną chorobą słynną ze swej pobożności Ines". Malowidło, nie zdradzające wielkich wartości artystycznych, może się za to poszczycić ogromnym realizmem: chora wydaje się być już trupem w sta-nie rozkładu — żółte i niebieskie plamy znaczą jej twarz; naczynia i inne przedmioty, cały ów arsenał środków towarzyszących długim chorobom, są odtworzone z tak drobiazgową dokładnością, że widać nawet ich zawartość. Patrząc na te obrazy, wzbudzające apetyt i na- suwające myśli o obżarstwie, można by sądzić, że roztropny gospodarz tego domu doskonale zna charakter większości osób, które mają za- siąść przy stole, i aby nieco odwrócić uwagę gości, pozawieszał u sufitu cenne chińskie lampy, klatki bez ptaków, kryształowe kule barwione na czerwono, zielono i niebiesko, pnące rośliny, wypchane ryby zwane botetes i tym podobne przedmioty. Całość zamykają od strony rzeki kapryśnie wygięte drewniane łuki na pół egzotyczne, na pół euro- pejskie, na tarasie zaś otwiera się widok na altany, skąpo oświetlone lampionami z kolorowego papieru. W sali jadalnej, pośród olbrzymich luster i świecących żyrandoli, zebrali się goście zaproszeni na obiad; na sosnowej estradzie stoi okazały fortepian, niezwykle cenny, a tego wieczoru tym cenniejszy, że nikt na nim nie gra. Jest też w owej sali wielki portret olejny przedstawiający jakiegoś poczciwca we fraku: figura ta, sztywna, prosta i symetryczna — jak laska w jej wyprostowanych, upierścienionych palcach — zdaje się mówić: „Ha, popatrzcie, co noszę na sobie i jakim jest dostojny". Meble są eleganckie, choć może niewygodne i niezdrowe: pan domu nie pomyślał o zdrowiu współbiesiadników, lecz tylko o luksusie. „Choroba to rzecz straszna, zapewne, ale za to siedzicie, państwo, na euro- pejskich krzesłach, a to nie zdarza się co dzień" — powie gościom, W sali już prawie pełno. Mężczyźni osobno, kobiety osobno — jak w kościołach i w synagogach. Nieliczne kobiety to młode Hiszpanki i mieszkanki Filipin: otwierają usta i przysłaniając je wachlarzem powstrzymują ziewnięcie, od czasu do czasu bąkną kilka słów; każda rozmowa kona wśród monosylab i odgłosów podobnych szmerom, jakie dają się słyszeć nocą w domu. Jedyną starszą osobą była dama o życzliwej twarzy, która zabawiała panie, bardzo źle mówiąca po hiszpańsku kuzynka kapitana Tiago. Jej dyplomacja i wytworność przejawiały się w ten sposób, że Hisz- pankom podsuwała tace z cygarami i betelem, a Filipinkom pozwalała się, niczym ksiądz, całować po rękach. W końcu zbrzydło to bie- daczce, toteż, korzystając z rumoru wywołanego stłuczeniem jakiegoś talerza, spiesznie opuściła salę, szepcząc: — O Jezu! Czekajcież, niegodni! I więcej już się nie pokazała. Jeśli idzie o mężczyzn — ci robili o wiele więcej hałasu. Młodzi, ze- brani w jednym kącie pokoju, prowadzili ożywioną rozmowę, od czasu do czasu pokazując palcem kogoś z obecnych i parskając gorzej lub lepiej maskowanym śmiechem; odmiennie zachowywali się dwaj ubrani na biało cudzoziemcy: z rękoma założonymi do tyłu, w milczeniu przemierzali wielkimi krokami salę, niczym znudzeni pasażerowie na pokładzie statku. Najbardziej pochłonięta ożywioną rozmową zdawała się być grupa gości, którą tworzyli dwaj duchowni, dwaj wieśniacy i jeden wojskowy, zebrani wokół stolika z winem i angielskimi biszkoptami. Wojskowy był to stary porucznik, wysoki, o śniadej twarzy; można go było wziąć za księcia Alby, wcielonego do Guardia Civil; mówił mało, krótko i stanowczo. Jeden z duchownych, młody dominikanin, piękny, czysty i pełen blasku jak jego szkła w złotej oprawie, odznaczał się przedwczesną powagą: był to proboszcz z Binondo, niegdyś profesor w San Juan de Letran. Miał opinię skończonego kazuisty, do tego stopnia, że w czasach, kiedy dominikanie odważali się jeszcze na słowne utarczki z uczonymi świeckimi — nawet najzręczniejszy argumentator nie mógł go speszyć ani zaskoczyć: kruczki ojca Sibyli czyniły go podobnym rybakowi, co chce łapać węgorze na lasso. Dominikanin mówił mało i ważył każde słowo. W przeciwieństwie do niego, drugi duchowny, franciszkanin, mówił dużo i jeszcze więcej gestykulował. Mimo że włosy zaczynały mu siwieć, jego, krzepki organizm konserwował się świetnie. Regularne rysy, żywe spojrzenie, wydatne szczęki i herkulesowe kształty nadawały mu wygląd rzymskiego patrycjusza w przebraniu; można by go bez wahania wziąć za jednego z owych trzech mnichów, o których mówi Heine w swoim „Zmierzchu bogów", a którzy w dalekim Tyrolu przepływali o północy łodzią jezioro i za każdym razem przerażali przewoźnika dając mu srebrną monetę, zimną jak lód. Jednakże o. Damaso nie był tak tajemniczy jak tamci trzej; był to człowiek wesoły i jeśli głos jego miał owe porywcze tony kogoś, kto się nigdy nie ugryzł w język i kto uważa za święte i doskonałe wszystko, co mówi — nieprzyjemne to wrażenie zacierał jego szczery i pogodny uśmiech. Jeden z wieśniaków, mały człowieczek z czarną brodą, wyróżniał się jedynie potężnym nosem, który, z rozmiarów sądząc, musiał być od kogoś pożyczony; drugi, młody blondyn, widocznie niedawno przybył do Manili. Z tym właśnie franciszkanin wszczął ożywioną dysputę. — Zobaczy pan — mówił. — Za parę miesięcy przekona się pan, że jest tak, jak powiadam: co innego sprawować władzę w Madrycie, a co innego na Filipinach. — Jednakże... — Ja na przykład — ciągnął o. Damaso, podnosząc głos, aby nie dopuścić rozmówcy do słowa — ja, który już dwadzieścia trzy lata jem tutejszy ryż i banany, mogę mówić o tym z całą odpowiedzialnością. Niech mi tu nikt nie wyskakuje z teoriami i przemowami, ja znam Hindusów. Wyobraź sobie waćpan, ze kiedy przyjechałem tutaj, przydzielono mi osadę niedużą, to prawda, ale świetnie zagospodarowaną. Nie znałem jeszcze dobrze tutejszego języka, ale już spowiadałem kobiety i rozumieliśmy się jakoś; tak mnie polubiły, że kiedy po trzech latach przenoszono mnie do większej wsi, gdzie właśnie umarł hinduski proboszcz — wszystkie baby uderzyły w lament, obsypały mnie prezentami, odprowadzały mnie z muzyką... — Ależ to właśnie wskazuje, że... — Czekajże pan, czekaj. Nie bądźże taki prędki. Mój następca przebywał tam bardzo krótko, a kiedy odchodził, było jeszcze więcej łez, muzyki i odprowadzania, ten zaś, co grzeszył najwięcej i łamał kościelne przykazania — dostał dwa razy tyle. — Pozwoli mi ksiądz jednak... — A co więcej: w pewnym miasteczku, w San Diego, przeżyłem dwadzieścia lat i dopiero przed kilkoma miesiącami je... opuściłem — tu zdawało się, że wstrząsnął nim dreszcz odrazy. — Dwadzieścia lat to aż za dużo, żeby poznać ludzi, nikt temu nie zaprzeczy. San Diego miało sześć tysięcy dusz i znałem każdego mieszkańca tak, jakbym go sam urodził i wykarmił: wiedziałem, na którą nogę utyka ten, który but uwiera tamtego, kto z kim się kochał, gdzie kto zgrzeszył i z kim, kto jest ojcem którego dziecka i tak dalej, bom każdą sztukę sam wyspowiadał. Santiago, nasz gospodarz, niech powie, czy kłamię; ma on w San Diego dużą posiadłość i był tam w owym czasie, tam bowiem zawiązała się nasza przyjaźń. No i cóż? Patrz pan, jacy są Hindusi: kiedy odjeżdżałem, towarzyszyło mi zaledwie kilka staruch, jakieś tercjarki — wśród takich ludzi żyłem dwadzieścia lat. — Nie widzę jednakże, jaki ma to związek ze zniesieniem monopolu tytoniowego! — zauważył blondyn, korzystając z przerwy, jaką zrobił franciszkanin, aby wychylić łyk kseresu. O. Damaso z bezgranicznego osłupienia omal nie upuścił kieliszka. Przez chwilę przyglądał się bacznie młodzieńcowi, po czym wykrzyknął z najwyższym zdumieniem: — Jakże to?! Czyż naprawdę waćpan nie widzi? To jasne jak słońce. Synu mój, to namacalnie wskazuje, jak nierozsądne są reformy rządu. Teraz z kolei zaskoczony był blondyn. Wojskowy jeszcze bardziej zmarszczył brwi, a niski brodaty jegomość potrząsał głową, ni to przytakując franciszkaninowi, ni to mu przecząc. Dominikanin zaś po prostu odwrócił się plecami do całej gromadki. — Ojciec w to wierzy...? — wydusił z siebie wreszcie młodzieniec z wielką ciekawością spoglądając na księdza. — Czy wierzę? Jak w Ewangelię! Hindusi to matołki! — Ach, wybaczy ojciec, że mu przerwę — rzekł młody człowiek, zniżając głos i przysuwając nieco ku księdzu swoje krzesło. — Poruszył tu ojciec problem, który mnie interesuje: czy rzeczywiście tubylcy są z urodzenia tak głupi, czy też, jak to już powiedział pewien stary podróżnik, jest to wynik naszej własnej głupoty, naszego zacofania i kolonialnego systemu? Mam na myśli inne kolonie, których mieszkańcy należą do tej samej rasy... — E tam, to zawiść! Spytaj pan seńora Laruję, który także zna ten kraj. Spytaj, czy głupota i niezaradność Hindusa mają sobie równą! — W istocie — potwierdził mały człowieczek (on to właśnie był seńorem Larują). — Nigdzie nie znajdzie pan większego matołka niż Hindus. Nigdzie na świecie! — Ani większego niewdzięcznika. Ani bardziej podstępnego! — Ani gorzej wychowanego! Młody blondyn począł z niepokojem rozglądać się na boki. — Ależ proszę panów — rzekł z cicha — zdaje się, że jesteśmy w domu Hindusa, te dziewczęta... — E tam, nie przejmuj się pan! Santiago nie uważa się za Hindusa, a poza tym nie ma go tu w tej chwili... a zresztą gdyby nawet był... Wszyscy nowo przybyli przejmują się takimi głupstwami. Poczekaj pan kilka miesięcy. Zmienisz zdanie, kiedy będziesz miał za sobą trochę świąt, kiedy wiele nocy spędzisz na pryczy i najesz się tinoli. — Czy tinolą nazywa może ojciec owoc rośliny podobnej do lotosu, który ludziom.,, jakoby... odbiera pamięć? — Jaki tam lotos! — roześmiał się o. Damaso. — Trafiłeś, młodzieńcze, jak kulą w płot. Tinola to potrawa z kurzego mięsa i dyni. Jak dawno pan tu przybył? — Cztery dni temu — odparł młodzieniec nieco dotknięty. — Przysłano tu pana? — Nie, wielebny ojcze. Przyjechałem na własny koszt, chcę poznać ten kraj. — Na Boga, cóż za rzadki ptak z pana! — wykrzyknął o. Damaso, przyglądając mu się ciekawie. — Przyjeżdżać tu na własny rachunek, i to dla jakichś głupstw! To fenomen. Przecież tyle jest książek... nie, no nie do wiary... tyle grubych ksiąg napisano... Nie do wiary! — Mówiłeś, Wasza Wielebność — przerwał, z nagła się wtrącając do rozmowy, dominikanin — że byłeś dwadzieścia lat w San Diego i opuściłeś je. Czyżbyś nie był zadowolony ze swej parafii? Na to pytanie, rzucone w sposób tak naturalny, tonem niemal niedbałym, o. Damaso stracił nagle animusz i przestał się uśmiechać. — Nie — burknął krótko i raptownie opadł na oparcie krzesła. Dominikanin ciągnął tonem jeszcze bardziej obojętnym: — Bolesną rzeczą musi być opuszczanie miejsca, gdzie mieszkało się dwadzieścia lat i które zna się tak dobrze jak ubranie na własnym grzbiecie. Ja w każdym razie cierpiałem wyjeżdżając z Camiling, choć byłem tam parę miesięcy... Cóż, zwierzchnicy moi uczynili to dla dobra zakonu, a więc i dla mojego dobra. O. Damaso po raz pierwszy tego wieczoru wyglądał, jakby się czymś gryzł. Uderzył nagle pięścią w oparcie krzesła i dysząc głośno krzyknął: — Albo jest religia, albo jej nie ma! Albo księża są panami siebie, albo nie są! Ten kraj idzie ku zagładzie! Już przepadł! I ponownie uderzył pięścią w krzesło. Wszyscy obecni, zaskoczeni, zwrócili się w ich kierunku: dominikanin, uniósłszy głowę, popatrzył na gości sponad szkieł okularów. Dwaj spacerujący cudzoziemcy zatrzymali się na chwilę, spojrzeli na siebie, ukazując nieco przednie zęby i — powrócili do przerwanej przechadzki. — Jest w złym humorze, bo nie potraktował go pan z należytym uszanowaniem — szepnął na ucho młodemu blondynowi seńor Laruja. — Co Wasza Wielebność chciał przez to powiedzieć? Cóż mu się stało? — pytali na różne tony dominikanin i wojskowy. — Dlatego spadają na nas tak wielkie klęski. Rządzący wspierają heretyków przeciw sługom bożym — prawił dalej franciszkanin wznosząc w górę potężne pięści. — Co Wasza Wielebność chce przez to powiedzieć? — spytał ponownie wojskowy, unosząc się nieco na krześle. — Co chcę powiedzieć? — powtórzył o. Damaso jeszcze głośniej i przysunął twarz do twarzy porucznika. — Chcę powiedzieć to, co mówię. A mówię,że kiedy proboszcz usuwa ze swego cmentarza zwłoki heretyka, nikt, nawet król, nie ma prawa się w to mieszać ani tym bardziej nakładać kary. Że jakiś tam generał... — Ojcze, Jego Ekscelencja jest namiestnikiem króla! — krzyknął wojskowy wstając. — Taki tam Ekscelencja jak i namiestnik! — odparł franciszkanin, również się podnosząc. — Kiedy indziej zrzucono by go ze schodów, jak to kiedyś zrobiono z bezbożnym gubernatorem Bustamente. To były czasy prawdziwej wiary. — Uprzedzam, że nie pozwolą...! Jego Ekscelencja reprezentuje króla! — Co mi tam! Król czy wieża! Dla nas nie ma innego króla jak prawowity... — Dosyć! — krzyknął porucznik groźnym tonem, jakby się zwracał do swych żołnierzy. — Albo Wasza Wielebność odwoła to, co powiedział, albo zaraz jutro zdam sprawę Jego Ekscelencji. A idź pan, idź jeszcze dziś! — odparował szyderczo o. Damaso, podchodząc doń z zaciśniętymi pięściami. — Myślisz waść, że skoro noszę habit, to już ze mnie nie mężczyzna? A leć, pożyczę ci swój powóz! Sprawa przybierać zaczęła obrót komiczny. Szczęśliwie wmieszał się dominikanin. — Panowie! — rzekł pewnym siebie tonem i tym nosowym głosem, który tak dodaje powagi księżom. — Nie trzeba mieszać problemów ani szukać obelg tam, gdzie ich nie ma. W tym, co powiedział o. Damaso, winniśmy rozróżniać słowa mężczyzny i słowa rzeczone przez duchownego. Te zaś ostatnie per se nigdy nie mogą obrażać, wszak pochodzą z absolutnej prawdy. W słowach rzeczonych przez mężczyznę należy nam zrobić jeszcze jedno rozróżnienie; to, co mówi ab irato, to co mówi ex ore, ale nie in corde, i to, co mówi in corde. Te ostatnie tylko mogą być uznane za zniewagę, i to — jeżeli już in mente istniały jako motyw lub tylko padają per accidens w gorączce dysputy, jeżeli zaś... — Ależ ja, ojcze Sibyla, znam motywy i per accidens, i sam z siebie! — przerwał wojskowy, który czuł, że zaczyna się gubić w tak zawiłej kazuistyce, i począł się lękać, że jeśli argumenty dominikanina zaczną się mnożyć, nie będzie w stanie im podołać. — Ja znam motywy i te Wasza Wielebność może sobie rozróżniać. Pod nieobecność o. Damaso w San Diego jego koadiutor pogrzebał zwłoki pewnej ze wszech miar godnej osoby. Tak, księże, ze wszech miar godnej. Rozmawiałem z nim wielekroć, gościł mnie w swym domu. Że się nigdy nie spowiadał? Ja też tego nie robię. Zaś pomawiać go o samobójstwo to kalumnia! Taki człowiek jak on, który ma syna i w, nim zawarł całą swą miłość i nadzieję, człowiek, który wierzy w Boga, który zna swe obowiązki wobec społeczeństwa, człowiek sprawiedliwy, człowiek honoru —nie odbiera sobie życia. Ja to mówię. A mówię to, co myślę, podziękuj mi za to, Wasza Wielebność. Odwrócił się plecami do franciszkanina i dodał: — A zatem ów proboszcz po powrocie do wsi, zmieszawszy z błotem biednego koadiutora, polecił wykopać zmarłego i wyrzucić go z cmentarza — dokąd? Bóg raczy wiedzieć. Ludność San Diego tchórzliwie milczała, nikt nie protestował. Co prawda, niewielu o tym wiedziało. Zmarły nie miał żadnego krewnego, a jego jedyny syn jest w Europie. Jednakże Jego Ekscelencja dowiedział się o całym zajściu i ponieważ jest człowiekiem sprawiedliwego serca, zażądał kary... O. Damaso został przeniesiony do innej, lepszej parafii. Oto i wszystko. Teraz możesz, Wasza Wielebność, wieść dalej rzecz o rozróżnieniach. Co rzekłszy porucznik oddalił się. — Żałuję bardzo, żem dotknął, nie wiedząc o tym, tak delikatnej sprawy — rzekł o. Sibyla z żalem. — Ale w końcu... jeśli zmieniając parafię zyskał ksiądz na tym... — Ładny mi zysk! A to, co się traci przy przeniesieniu?! A papiery, a... a stracony trud? — przerwał o. Damaso nie posiadając się z gniewu. Po trochu spokój wracał na salę biesiadną. Przybyły nowe osoby, wśród nich stary Hiszpan, kulawy, o twarzy łagodnej i dobrotliwej, wsparty na ramieniu starej Filipinki, całej w lokach i szminkach, odzianej na sposób europejski. Nasza grupka przywitała ich serdecznie. Doktor de Espadańa i jego małżonka, dońa Victorina, usiedli wśród naszych znajomych. Podeszło do nich kilku dziennikarzy i kupców, witali się i kręcili koło nich, nie bardzo wiedząc, co robić. — Ale mnie może pan chyba objaśnić, seńor Laruja — spytał młody blondyn — kim jest pan tego domu. Jeszcze nie byłem mu przedstawiony. — Podobno wyszedł. Ja także go nie widziałem. — Tu nie ma obowiązku prezentacji — wtrącił o. Damaso. — Santiago to człowiek poczciwy z kościami. — Ale prochu to on nie wymyśli — dorzucił Laruja. — Ależ seńor Laruja! — wykrzyknęła z miodowym wyrzutem dońa Victorina i poruszyła wachlarzem. — Jakżeż ten biedak mógłby wymyślić proch, skoro, jak mówią, wymyślili go juz Chińczycy ileś tam wieków temu. — Chińczycy? Czyś waćpani oszalała? — oburzył się o. Damaso. — Proch wymyślił pewien franciszkanin, jeden z mojego zakonu, ojciec ee... Savalls, w wieku... siódmym! — Franciszkanin! Był zapewne w Chinach jako misjonarz? — odparła dama, uczepiwszy się swej myśli o prochu. — Schwartz, chciał powiedzieć Jego Wielebność, seńora — sprostował o. Sibyla, nie patrząc na nią. — Ach, nie wiem, o. Damaso powiedział Savalls. Ja tylko powtarzam. — Dobrze więc. Savalls czy Chevas — czy to nie wszystko jedno? Przez jedną literę człowiek nie staje się Chińczykiem — odparował zdehumorowany franciszkanin. — I w wieku czternastym, nie w siódmym — dodał dominikanin mentorskim tonem, jakby tym ukrzyżować chciał pychę franciszkanina. — Zgoda, jeden wiek mniej czy jeden więcej i tak nie zrobi z niego dominikanina! — Na Boga, niechże się Wasza Wielebność nie gniewa — rzekł o. Sibyla z uśmiechem. — Tym lepiej, jeśli to wymyślił ów franciszkanin: uwolnił od tej pracy wszystkich swych braci. — Więc mówił ojciec, że to było w czternastym wieku? — indagowała z wielkim zainteresowaniem dońą Victorina. — Przed czy po Chrystusie? szczęściem dla zapytywanego, na salę weszły właśnie dwie osoby. 2. CHRYZOSTOM IHARRA Nie były to piękne i pięknie przystrojone dziewczęta, a mimo to zwróciły uwagę wszystkich gości, nawet o. Sibyli. Nie był to Jego Ekscelencja Kapitan Generalny ze swymi adiutantami, a mimo to porucznik, wytrącony z zadumy, postąpił kilka kroków naprzód, zaś o. Damaso znieruchomiał, jakby się w kamień obrócił. Był to po prostu ów oryginał we fraku z portretu, prowadzący pod rękę młodzieńca odzianego w ciężką żałobę. — Dobry wieczór panom. Dobry wieczór, ojcze. — Te oto słowa wypowiedział kapitan Tiago całując ręce duchownych, którzy zapomnieli go pobłogosławić: dominikanin zdjął binokle, aby przyjrzeć się nowo przybyłemu, zaś o. Damaso stał blady, z nadmiernie rozszerzonymi oczami. — Mam zaszczyt przedstawić państwu don Chryzostoma Ibarrę, syna mego zmarłego przyjaciela — ciągnął kapitan Tiago. — Właśnie przybył z Europy i jest moim. gościem. Na dźwięk tego nazwiska dały się tu i ówdzie słyszeć okrzyki: porucznik, zapomniawszy przywitać gospodarza, zbliżył się do młodzieńca lustrując go spojrzeniem od stóp do głów. Gość zamieniał właśnie grzecznościowe frazesy z zebranymi: zdawało się, że nie ma w nim nic Szczególnego poza czarnym strojem, zwracającym uwagę w tej komnacie. Jego wysoka postać, rysy twarzy, ruchy tchnęły jednak ową zdrową młodością, będącą udziałem zarówno ciała, jak i duszy. Jego oblicze, szczere i pełne życia, nosiło znamię hiszpańskiej krwi, przebijającej poprzez śniadą karnację; lekki rumieniec był z pewnością skutkiem jego pobytu w chłodnych krajach. — Toż mi niespodzianka! — wykrzyknął zaskoczony. — Ksiądz proboszcz z mojej parafii! O. Damaso, bliski przyjaciel mego ojca! Wszystkie spojrzenia zwróciły się ku franciszkaninowi, który nie drgnął nawet. — Przepraszam księdza, pomyliłem się! — rzekł Ibarra zmieszany. — Nie pomyliłeś się pan! — zdołał w końcu wyrzec zmienionym głosem o. Damaso. — Ale twój ojciec nie był nigdy moim przyjacielem. Ibarra z wolna opuścił wyciągniętą dłoń, ze zdziwieniem spoglądając na duchownego; potem odwrócił się i ujrzał śniadą twarz porucznika, który cały czas go obserwował. — Młodzieńcze, czy jest pan synem Rafaela Ibarry? Młody człowiek skłonił się. O. Damaso uniósł się na krześle i utkwił w wojskowym badawczy wzrok. — Witaj w swym kraju, w którym obyś był szczęśliwszy niż twój ojciec! — wykrzyknął porucznik drżącym głosem. — Znałem go i przyjaźniłem się z nim, był to jeden z najgodniejszych i najszlachetniejszych ludzi na Filipinach. — Te pochwalne słowa na cześć mego ojca — odparł wzruszony Ibarra — rozpraszają me wątpliwości co do jego losu, którego ja, jego syn, nie znam jeszcze. Oczy starego wojaka napełniły się łzami; odwrócił się i szybko odszedł. Młodzieniec znalazł się sam pośrodku sali: pan domu zniknął i nie miał kto przedstawić gościa dziewczętom, spośród których wiele spoglądało nań z zainteresowaniem. Po chwili wahania nasz bohater z naturalnym wdziękiem i prostotą zbliżył się do grupki dam. — Pozwólcie mi, panie — rzekł — że wykroczę poza przepisy surowej etykiety. Siedem lat nie byłem w naszym kraju i wracając tu nie mogę odmówić sobie przyjemności powitania jego najcenniejszej ozdoby — niewiast. Ponieważ żadna z pań nie ośmieliła się odpowiedzieć, młodzieniec ujrzał się zmuszonym do opuszczenia ich towarzystwa. Podszedł do grupki młodych mężczyzn, którzy widząc, iż się zbliża, zbili się w półkole. — Panowie — odezwał się — w Niemczech jest zwyczaj, że kiedy jakiś nieznajomy przybywa na przyjęcie i nie znajduje nikogo, kto by go przedstawił innym, wówczas sam mówi swe nazwisko, na co pozostali odpowiadają tym samym. Pozwólcie mi, panowie, abym to uczynił, nie przez chęć wprowadzania tutaj zagranicznych obyczajów, nasze bowiem są równie piękne, lecz przez prostą konieczność. Powitałem już niebo mej ojczyzny i jej kobiety. Teraz chciałbym pozdrowić obywateli mego kraju, mych współziomków! Panowie, zwę się Juan Chryzostom Ibarra y Magsalin! Tamci podali swe nazwiska, na ogół nieznane. — Ja się nazywam A. — rzekł sucho jakiś młody człowiek, niedbale się kłaniając. — Czyżbym miał zaszczyt rozmawiać z poetą, którego wiersze podtrzymywały moje uczucia dla kraju? Mówiono mi, że już pan nie pisze, ale nikt mi nie umiał powiedzieć, dlaczego... — Dlaczego? Dlatego, że natchnienia nie przywołuje się po to, by poniżać się i kłamać. Pewnemu poecie wytoczono proces, ba w jednym ze swych wierszy napisał prawdę. O mnie mówią, żem poeta, ale nikt nie powie, żem szalony. — Mogęż wiedzieć, jaka była owa prawda? — Powiedział, że syn lwa jest także lwem; nie został wygnany za drobnostkę. Po tych słowach dziwny ów rozmówca oddalił się. Wtedy nadbiegł mężczyzna o uśmiechniętej twarzy, ubrany tak, jak urodzeni mieszkańcy tego kraju, z brylantowymi guzikami na piersi; podszedł do Ibarry i wyciągnął doń rękę ze słowami: — Seńor Ibarra, pragnąłem pana poznać. Kapitan Tiago to mój serdeczny przyjaciel, znałem pańskiego ojca... jestem kapitan Tinong, mieszkam w Tondo, w tej samej dzielnicy co i pan i spodziewam się, że mnie pan zaszczyci swoją wizytą; niechże pan jutro zje z nami obiad! Ibarra zachwycony był taką serdecznością; kapitan Tinong z uśmiechem zacierał dłonie. — Dzięki — odrzekł wzruszony młodzieniec — ale jutro z samego rana wyjeżdżam do San Diego... — Szkoda! A zatem jak tylko pan wróci! — Podano do stołu — obwieścił służący. Goście poczęli ruszać się z miejsc; kobiety jednak, zwłaszcza miejscowe, dały się długo prosić do stołu. 3. PRZY STOLE O Sibyla robił wrażenie bardzo zadowolonego: kroczył spokojnie, a jego wąskich, ściągniętych warg nie wykrzywiała już pogarda; raczył nawet zwrócić się w rozmowie do kulawego doktora de Espadańa, który odpowiadał mu monosylabami, bowiem nieco się jąkał. Franciszkanin był w okropnym humorze, kopniakami odsuwał z drogi zawadzające mu krzesła, a nawet pchnął łokciem jakiegoś kadeta. Porucznik miał minę poważną; pozostali z dużym ożywieniem prowadzili rozmowę, chwaląc wspaniałość stołu. Mimo to dońa Victorina z niezadowoleniem zmarszczyła nos. Odwróciła się nagle, wściekła jak nadepnięta żmija, bo też w istocie — porucznik nadepnął na tren jej sukni. — Czyż pan nie ma oczu? — rzekła. — Mam, droga pani, i to lepsze od niej, ale zapatrzyłem się na pani koafiurę — odparł niezbyt elegancko wojskowy. Dwaj duchowni odruchowo skierowali się ku honorowemu miejscu przy stole — być może z nawyku, i — jak było do przewidzenia — zdarzyło się to, co zdarza się rywalom na tej samej katedrze: wychwalają zasługi i podnoszą wyższość przeciwnika, dając jednak do zrozumienia, że jest całkiem odwrotnie, potem zaś zrzędzą i szemrzą, kiedy nie otrzymają żądanego miejsca. — Proszę, o. Damaso! — Proszę, o. Sibyla! — Ksiądz jest starszym gościem tego domu... spowiednik nieboszczki... wiek, godność... urząd... — Zbyt starym, abyśmy o tym mówili, nie, Wasza Wielebność jest za to proboszczem przedmieścia — odparł beznamiętnym tonem o. Damaso, nie puszczając jednak krzesła. — Posłucham więc, jeśli Wasza Wielebność tego żąda — zgodził się o. Sibyla, chcąc zająć miejsce. — Ależ ja nie żądam — zaprotestował franciszkanin — niczego nie żądam! O Sibyla miał już, nie zważając na protesty, zasiąść na honorowym krześle, kiedy jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem porucznika. Zdaniem kleru filipińskiego najwyższy nawet urzędnik stoi znacznie niżej od najskromniejszego braciszka. Cedant arrna togae — rzekł Cycero w senacie i ceddnt arma cottae — mówią księża na Filipinach. Ale o. Sibyla był człowiekiem przebiegłym, rzekł więc: — Panie poruczniku, jesteśmy w towarzystwie, nie w kościele. To miejsce należy się panu. Porucznik — czy to aby sobie nie zawracać głowy, czy też że nie chciał siadać między dwoma duchownymi — odmówił krótko. Żaden z kandydatów nie pamiętał o panu domu. Ibarra spostrzegł, że obserwuje on całą scenę z pełnym satysfakcji uśmiechem. — Jak to, don Santiago. Nie siada pan z nami? Ale wszystkie miejsca były już zajęte: Lukullus nie jadał w swoim domu. — O nie, nie podnoś się — rzekł kapitan Tiago kładąc rękę na ramieniu młodzieńca. — Ten obiad jest wydany, aby wyrazie wdzięczność Matce Boskiej za twój powrót. Hej tam! Wnieść tinolę! Kazałem zrobić tinolę dla ciebie, boś jej dawno nie kosztował. Wniesiono wielki dymiący półmisek. Dominikanin wymruczawszy modlitwę, przy której nikt mu prawie nie wtórował, przystąpił do rozdzielania zawartości półmiska. Lecz czy to przez nieuwagę dzielącego, czy też z innego powodu, o. Damaso przypadł talerz, na którym wśród paru kawałków tykwy pływała w sosie goła szyjka i twarde skrzydło kury, podczas gdy inni zajadali się nogami i piersią, najbardziej zaś uprzywilejowany był Ibarra, któremu przypadły dróbka. Franciszkanin widział to wszystko; pogniótł kawałki tykwy, zjadł trochę sosu, z hałasem upuścił łyżkę i gwałtownym ruchem odsunął talerze. Dominikanin, bardzo roztargniony, rozmawiał z młodym blondynem. — Jak długo nie był pan w kraju? — spytał Laruja zwracając się do Ibarry. — Około siedmiu lat. — Patrzcie no! Toś już pan pewnie zapomniał o nim? — Wprost przeciwnie: choć w kraju wszyscy zdali się zapomnieć o mnie, ja ciągle myślałem o ojczyźnie. — Co pan chce przez to powiedzieć? — spytał blondyn. — Chciałem powiedzieć, że rok temu otrzymałem stąd wiadomość, pod wpływem której poczułem się jak ktoś obcy, ktoś, kto nie wie nawet, jak i kiedy umarł jego ojciec! — Ach! — wykrzyknął porucznik. — A gdzież pan był, żeś nie zatelegrafował? — spytała dońa Victo-rina. — Myśmy telegrafowali do Hiszpanii, kiedyśmy się pobrali. — Przez dwa ostatnie lata, pani, byłem na północy Europy: w Niemczech i w Polsce. Doktor de Espadańa, który dotąd nie ośmielił się zabrać głosu, uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy. — Zna... znałem w Hiszpanii jednego Polaka, z Wa... Warszawy, zwał się Stadnicki, nieźle go pamiętam. Czy może przypadkiem widział go pan? — spytał nieśmiało, niemal się rumieniąc. — Bardzo możliwe — odparł przyjaźnie Ibarra — ale w tej chwili nie przypominam sobie. — Ależ nie można by go było po... pomylić z kim innym! — upierał się doktor, wyraźnie nabrawszy animuszu — był złotowłosym blondynem i bardzo źle mówił po hiszpańsku. — Są to niewątpliwie świetne wskazówki, niestety jednak poza konsulatami nie używałem tam hiszpańskiego. — I jakżeś pan sobie dawał radę? — spytała zachwycona dońa Victorina. — Posługiwałem się językiem kraju, droga pani, w którym akurat przebywałem. — Czy mówi pan również po angielsku? — spytał dominikanin, który był w Hongkongu i władał dobrze pidgin-English. — Byłem rok w Anglii, obracałem się wśród ludzi mówiących wyłącznie po angielsku. — Jakiż kraj w Europie się waćpanu spodobał? — pytał młody blondyn. — Po Hiszpanii, mojej drugiej ojczyźnie, każdy kraj wolnej Europy. — Niechże pan powie, pan, który tyle podróżował — spytał Laruja — co najbardziej godnego uwagi widział pan w tych krajach? Ibarra zastanowił się. — Godnego uwagi? W jakim sensie? — Na przykład... jeśli idzie o to, jak tam żyją ludzie... o społeczeństwo, sprawy polityczne, religijne, w ogóle... wszystko razem... Ibarra zamyślił się na dłuższą chwilę. — Zaiste, co było zaskakującego w tych krajach, wyjąwszy dumę narodową każdego z nich... Zanim udałem się do jakiegoś kraju, starałem się zgłębić jego historię, jego początki, potem zaś wszystkie jego obyczaje wydawały mi się naturalne; dostatek lub nędza narodu pozostają w prostej zależności od jego swobód czy też kłopotów, a co za tym idzie — od poświęcenia lub też egoizmu jego ojców. — Nie widział waćpan nic poza tym? — spytał z zaczepnym śmiechem franciszkanin, który od momentu walki o pierwszeństwo przy stole nie wyrzekł ani słowa, zaabsorbowany jedzeniem. — To zaprawdę nie warto było trwonić majątku, by dowiedzieć się tak błahej rzeczy: pierwszy lepszy uczniak o tym wie! Ibarra zamilkł, nie wiedząc, co odpowiedzieć: inni goście, zdumieni, patrzyli na siebie, obawiając się skandalu. Chciał powiedzieć: „Przy-jecie dobiega końca i Wasza Wielebność przeholował już we wszystkim", ale zmitygował się i rzekł tylko: — Nie dziwcie się, panowie, tej poufałości, z jaką zwraca, się do mnie pasz dawny proboszcz; tak mnie traktował, gdy byłem dzieckiem, zaś dla Jego Wielebności lata nic nie znaczą. Jestem mu wszakże wdzięczny za to, bowiem przypomina mi żywo owe dni, gdy częstym bywał gościem w naszym domu i zaszczycał stół mego ojca. Dominikanin rzucił ukradkowe spojrzenie na o. Damaso, ten zaś zadygotał. Ibarra, wstając, ciągnął dalej: — Pozwólcie, państwo, że się oddalę, gdyż przybyłem tu wprost z drogi, a już jutro muszę wyruszyć dalej, czeka mnie bowiem wiele pilnych spraw do załatwienia. Główna część przyjęcia dobiega końca, ja zaś mało piję wina i zaledwie próbuję likierów. A więc, panowie, za pomyślność Hiszpanii i Filipin! Tu wychylił kieliszek, którego dotąd nie ruszył. Stary porucznik uczynił to samo, nie mówiąc jednak ani słowa. — Niechże pan jeszcze nie odchodzi! — szepnął młodzieńcowi kapitan Tiago — zaraz przybędzie Maria Klara; Izabela poszła po nią. I nowy proboszcz pana parafii, święty człowiek. — Przyjdę jutro, przed wyjazdem. Dziś muszę jeszcze złożyć pewną niezwykłej wagi wizytę. Po czym oddalił się. Franciszkanin zdążył tymczasem ochłonąć. — Widziałże pan? — zwrócił się do młodego blondyna, wymachując nożykiem do owoców. — Wszystko przez pychę! Tacy nie mogą znieść napomnienia płynącego z ust księdza. I uważają się za przyzwoitych ludzi. Oto złe skutki posyłania młodzieży do Europy. Rząd powinien tego zakazać. — No a porucznik? — dodała dońa Victorina wtórując duchownemu. — Cały wieczór nie rozpogodził twarzy; szczęście, że nas opuścił. Taki stary, a jeszcze w randze porucznika! Dama ta nie mogła zapomnieć przytyku do swych loków i przydepnięcia halek. 4. HERETYK I HIBNSTIER Ibarra stał chwilę niezdecydowany. Wieczorny wiatr, który w tych miesiącach bywa już dość rzeźwy w Manili, zdawał się spędzać z jego czoła lekką chmurę, która je zaciemniła; odkrył głowę i odetchnął. Koło niego jak błyskawice mknęły powozy i wolno toczyły się wyna-jęte pojazdy. Młodzieniec ruszył w kierunku placu Binondo owym niedbałym krokiem znamionującym roztargnionych lub niczym nie zajętych; rozglądał się na wszystkie strony, jakby chciał coś odnaleźć. Były to te same ulice, z tymi samymi domami pomalowanymi na biało i niebiesko, o ścianach bielonych lub wymalowanych farbą źle imitującą granit; wieża kościelna, jak dawniej, pyszniła się swym zegarem o przezroczystej tarczy; te same chińskie sklepy z brudnymi firankami i żelaznymi prętami, z których jeden wygiął kiedyś jeszcze jako dziecko Ibarra przykładem wisusów z Manili; nikt tego pręta dotąd nie wyprostował. — Trzeba iść — szepnął i ruszył dalej ulicą de la Sacristia. Sprzedawcy napojów krzyczeli jak dawniej: „Sorbetyyy!" Smołowane pochodnie oświetlały sklepiki Chińczyków i kobiety handlujące żywnością i owocami. — To cudowne! — wykrzyknął Ibarra. — Ten sam sklepikarz co siedem lat temu! I ta sama staruszka! Jakbym tej jednej nocy prześnił siedem lat spędzonych w Europie. Boże mój! Kamienie tak samo nadkruszone jak wtedy, gdy opuszczałem to miejsce... Istotnie, na rogu ulicy San Jacinto i de la Sacristia pozostał jeszcze ten sam odłupany kamień chodnika. Podczas gdy Ibarra podziwiał ów cud niezmienności w kraju, gdzie wszystko jest nietrwałe, czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu; podniósł twarz i ujrzał starego porucznika, przyglądającego mu się z lekkim uśmiechem. Wojskowy nie miał już owego twardego wyrazu obli- cza i tak charakterystycznego marsa. — Odwagi, młodzieńcze! Pamiętaj o swym ojcu — rzekł. ? — Wybaczy pan, ale wydaje mi się, że żywił pan wielki szacunek dla mojego ojca. Czy mógłby mi pan powiedzieć coś o jego losie? — spytał, patrząc nań, Ibarra. — Czyżbyś nie wiedział? — zdziwił się wojskowy. — Pytałem Kapitana Tiago, ale obiecał mi odpowiedzieć dopiero jutro. Może pan wiesz coś w tej materii? — Wiem. Tak jak wszyscy tutaj. Umarł w więzieniu. Młody człowiek, cofnąwszy się o krok, obrzucił porucznika uważ- rsym spojrzeniem. — W więzieniu? Kto umarł w więzieniu? — spytał, —Na Boga, pański ojciec, którego tam zamknięto! — odparł nieco zaskoczony porucznik. — Mój ojciec... w więzieniu... Cóż waćpan mówisz? Czy pan wiesz, kim był mój ojciec? — spytał młodzieniec chwytając go za ramię. — Sądzę, że się nie mylę: don Rafael Ibarra. — Tak, don Rafael Ibarra! — powtórzył młodzieniec słabym głosem. — Ależ myślałem, że pan o tym wiedziałeś! — szepnął wojskowy głosem pełnym współczucia, zgadując, co się dzieje w duszy Ibarry. — Przypuszczałem, że pan... Ale bądźże mężny! W tym kraju nie można być człowiekiem honoru i nie znaleźć się w więzieniu! — Muszę uwierzyć, że pan ze mną nie igra — odrzekł Ibarra cichym głosem po dłuższej chwili milczenia. — Czy mógłbyś mi pan powiedzieć, za co poszedł do więzienia? Wojskowy zdawał się namyślać. — Dziwi mnie bardzo, że nikt nie poinformował pana o tych rodzinnych sprawach. — Ostatni list ojca, sprzed roku, zawierał prośbę, żebym się nie niepokoił, jeśli nie będzie pisał, ma być bowiem bardzo zajęty: polecał, abym dalej prowadził swe studia... błogosławił mnie! — A zatem właśnie ten list napisał tuż przed śmiercią. Niedługo będzie rok, jak pochowaliśmy go w jego posiadłości. — Dlaczegóż wtrącono go do więzienia? — Z powodów bardzo dlań chwalebnych. Ale chodź pan ze mną, muszę iść do koszar, opowiem to panu po drodze. -Oprzyj się na mym ramieniu. Przez czas jakiś szli w milczeniu: porucznik, gładząc brodę, zdawał się zastanawiać i szukać natchnienia. — Jak pan dobrze wie — zaczął — ojciec pana był najbogatszym człowiekiem w całej prowincji i choć wielu kochało go i poważało, znaleźli się i tacy, co go nienawidzili i zazdrościli mu. My, Hiszpanie przybyli na Filipiny, nie jesteśmy niestety tacy, jakimi być powinniśmy. Mówię to zarówno o pańskich przodkach, jak i o wrogach pańskiego ojca. Ciągłe zmiany, demoralizacja wyższych sfer, ich uprzywilejowanie, niskie koszta podróży — oto przyczyna wszystkiego. Najgorsze wyrzutki przybywają tu z Półwyspu, a jeśli przybędzie ktoś uczciwy, wkrótce zostaje w tym kraju zepsuty. Co zaś do pańskiego ojca — miał on wielu wrogów wśród Hiszpanów i wśród księży. Tu na chwilę zawiesił głos. — W kilka miesięcy po pana odjeździe dała się zauważyć wzajemna niechęć pana ojca i o. Damaso — odraza, której rzeczywistego powodu nie mogłem dociec. O. Damaso zarzucał don Rafaelowi, że się nie spo-wiada: dawniej też się nie spowiadał, a mimo to byli w wielkiej przyjaźni, jak pan pamięta. Poza tym don Rafael był człowiekiem wielkiej szlachetności i dużo uczciwszym niż wielu tych, co się spowiadają lub spowiadają innych. Ogólnie było wiadomo, że miał swą własną moralność, i kiedy mu napomykałem o owych niesnaskach, zwykł mawiać: senor Guevara, czy sądzi pan, że Bóg przebacza zbrodnię, na przykład morderstwo, skoro tylko wyzna się ją księdzu, człowiekowi, który przecież w końcu ma obowiązek milczeć; lub dlatego, że zbrodniarz boi się smażyć w piekle? Że przebaczy tchórzostwo, bezwstyd? Ja mam inne wyobrażenie o Bogu, mówił. Dla mnie zła nie można naprawić innym złem ani zmazać próżnymi szlochami czy jałmużną. I dawał mi taki przykład: „Jeśli zabiłem ojca rodziny, jeśli uczyniłem jego żonę nieszczęsną wdową, a jego radosne dotąd dzieci pozbawionymi opieki sierotami — czy zadowolę najwyższą Sprawiedliwość, gdy dam się powiesić, gdy powierzę tę swoją tajemnicę komuś, kto musi ją zachować, gdy będę dawał jałmużny księżom, którym to najmniej potrzebne, gdy będę kupował odpusty lub przepłakiwał dni i noce? A wdowa i sieroty? Sumienie mówi mi, że powinienem wtedy zastąpić, o ile to możliwe, osobę, którą zabiłem; poświęcić siebie i całe swoje życie dla dobra rodziny, której wyrządziłem krzywdę. A nawet wtedy, nawet wtedy — któż zastąpi miłość męża i ojca?" Tak rozumował pański ojciec i tę surową moralność wyznawał zawsze; można też rzec, że nigdy nikogo nie znieważył, przeciwnie, starał się dobrymi czynami zmazać niesprawiedliwości, które, jak mówił, popełnili jego dziadowie. Ale wracając do owych nieporozumień: przybrały one ostrą formę. O. Damaso napomykał o tym z ambony i jeśli nie wymienił ojca pańskiego z nazwiska, należy uważać to za cud, bowiem z jego charakterem wszystkiego można się było spodziewać. Przewidywałem, że wcześniej czy później sprawa ta źle się skończy. Stary porucznik znów zrobił krótką przerwę. — Jego prowincję odwiedził wówczas pewien eks-artylerzysta, usunięty z naszych szeregów za nieokrzesanie i głupotę. Musiał z czegoś żyć, a nie wolno mu się było jąć pracy fizycznej, jako przynoszącej ujmę naszemu prestiżowi; uzyskał więc, nie wiadomo od kogo, prawo ściągania podatków .od pojazdów. Nieszczęsny nie otrzymał żadnego wykształcenia, na czym Hindusi poznali się bardzo szybko, rzadkością jest bowiem Hiszpan nie umiejący czytać ani pisać. Wszyscy szydzili z nieszczęśliwca, który rumieńcami wstydu płacił za ściągniętą należność, wiedząc, iż jest przedmiotem kpin, co czyniło jeszcze przykrzejszym jego charakter, i tak już zły i gwałtowny. Specjalnie podsuwano mu pismo odwrotną stroną, on zaś udawał, że czyta, i podpi-sywał niezdarnymi kulfonami tam, gdzie widział wolne miejsce. Hindusi płacili, ale naigrawali się z niego, on zaś przełykał szyderstwa, ale ściągał podatki. Będąc w tym stanie ducha, nie żywił szacunku dla nikogo; stąd też doszło do ostrej wymiany słów między nim a pańskim ojcem. Pewnego dnia zdarzyło się, że gdy gryzmolił na papierze, który mu podsunięto w jakimś sklepie, pewien chłopak ze szkoły począł dawać znaki swoim towarzyszom, śmiać się i pokazywać poborcę palcem. Człowieczyna słyszał śmiechy i widział, że szyderstwo wyziera z twarzy zebranych; stracił cierpliwość, odwrócił się raptownie i rzucił w pogoń za chłopakami, którzy zaczęli uciekać z wrzaskiem. Oślepiony gniewem, nie mogąc ich dogonić, cisnął w stronę chłopców kijem, raniąc jednego z nich w głowę i powalając na ziemię, po czym podbiegł doń i jął kopać malca — czemu nikt z obecnych nie miał odwagi przeszkodzić. Nieszczęściem przechodził tamtędy pański ojciec. Oburzony podszedł ku poborcy, chwycił go za ramię i skarcił ostrymi słowy. Ten zaś, oślepiony gniewem, podniósł rękę, lecz ojciec pana nie dał mu czasu i z ową siłą godną potomka Basków... cóż... jedni powiadają, że uderzył poborcę, drudzy, że go pchnął; faktem jest, iż człowiek ów zachwiał się i o kilka kroków dalej runął na ziemię, uderzając głową o kamień. Don Rafael spokojnie podjął z ziemi ranne dziecko i zaniósł je przed sędziego. Eks- artylerzysta, któremu krew rzuciła się ustami, nie odzyskał już zmysłów, umarł po kilku minutach. Oczywistą jest rzeczą, że wmieszały się w to organa sprawiedliwości. Ojciec pana został aresztowany, a wtedy wszyscy jego skryci wrogowie podnieśli głowy. Posypały się oszczerstwa, zarzucano mu, że jest heretykiem i flibustierem. Być heretykiem — to wielkie nieszczęście, zwłaszcza wtedy, gdy burmistrzem prowincji jest człowiek, który obnosi się ze swą pobożnością i razem ze swą służbą głośno odmawia w kościele różaniec — może zresztą po to, aby go wszyscy słyszeli i modlili się wraz z nim. Jednakże być flibustierem to rzecz o wiele gorsza, niż być heretykiem i zabić trzech poborców podatkowych umiejących czytać, pisać i przeprowadzać filozoficzne dysputy. Wszyscy opuścili pańskiego ojca; jego książki i papiery zostały skonfiskowane. Oskarżono go o to, że sprowadza „El Correo de Ultramar" i periodyki z Madrytu, że posyła je panu do Szwajcarii; znaleziono u niego rzekomo listy i portret pewnego zasądzonego księdza i już nie wiem co jeszcze. Miano mu za złe najróżniejsze rzeczy — nawet używanie stroju filipińskiego. Gdyby ojciec pana miał inną naturę, szybko wyszedłby na wolność, znalazł się bowiem lekarz, który stwierdził, iż przyczyną śmierci nieszczęsnego, poborcy był atak apopleksji; zgubiły go jednak jego majątek, jego zaufanie do sprawiedliwości i nienawiść do wszystkiego, co nielegalne i nieprawe. Ja sam, mimo iż wzdragałem się prosić kogokolwiek o łaskę, udałem się do Kapitana Generalnego, poprzednika obecnie sprawującego władzę: dowodziłem mu, iż nie może być flibustierem człowiek, który przygarnia każdego Hiszpana, ubogiego czy emigranta, użyczając mu dachu nad głową i posiłku przy swym stole; że w żyłach tego człowieka płynie szlachetna hiszpańska krew; na próżno ręczyłem własną głową i oficerskim honorem — zyskałem jedynie tyle, że zostałem źle przyjęty, jeszcze gorzej pożegnany i otrzymałem przydomek zarozumialca. Wojskowy przerwał, by zaczerpnąć tchu, i widząc, że młody człowiek słucha nie patrząc nań, podjął swą opowieść: — Na prośbę pańskiego ojca robiłem starania w związku z czekającym go procesem. Zwróciłem się do słynnego filipińskiego adwokata, młodego A. Nie chciał jednak zająć się tą sprawą. „Przegrałbym ją — rzekł mi. — Moja obrona mogłaby się stać nowym powodem do oskarżenia i jego, i mnie. Niechże się pan zwróci do pana M. To mówca płomienny, o wielce łatwej wymowie, Filipińczyk, cieszący się tu znacznym poważaniem". Tak też uczyniłem.- Słynny adwokat podjął się sprawy, broniąc jej po mistrzowsku i z polotem. Lecz wrogów było wielu — a niektórzy spośród nich ukryci i nieznani. Mnożyli się fałszywi świadkowie, a rzucane przez nich oszczerstwa, które w innym wypadku unicestwiłoby jedno ironiczne lub szydercze zdanie obrońcy, tu nabierały ciała i trwałości. Gdy adwokat zbijał zarzuty, wykazując ich sprzeczności, szybko wysuwano nowe. Oskarżano pańskiego ojca, iż zawładnął bezprawnie dużą częścią swych ziem, zażądano odszkodowania za straty; pomawiano go o utrzymywanie kontaktów z bandytami — w celu ochronienia trzody i zasiewów. Wreszcie cała sprawa zagmatwała się do tego stopnia, że pod koniec roku nikt już nic z niej nie rozumiał. Burmistrz musiał ustąpić ze stanowiska; jego miejsce zajął inny, mający opinię sprawiedliwego człowieka, ten jednak, nieszczęściem, sprawował swój urząd zaledwie kilka miesięcy, zaś jego z kolei następca za bardzo lubił konie... Cierpienia, nieporozumienia, niewygody aresztu i ból zadawany przez tych niewdzięczników — podważyły żelazne zdrowie don Rafaela. Popadł w chorobę, którą tylko grób leczy. Kiedy wszystko już zmierzało ku końcowi, kiedy miał zostać oczyszczony z zarzutu wrogiej dla ojczyzny działalności i zabicia poborcy — umarł w więzieniu, nie mając przy sobie przyjaznej duszy. Ja przyszedłem, by ujrzeć, jak oddaje ducha. Starzec umilkł; Ibarra nie rzekł słowa. Tymczasem przybyli do bramy koszar. Wojskowy odwrócił się i wyciągając ku młodzieńcowi rękę, rzekł: — O szczegóły spytaj pan kapitana Tiago. Teraz zaś — dobrej nocy! Muszę zobaczyć, czy nie zdarzyło się nic nowego w koszarach. Ibarra, milcząc, z wylaniem uścisnął kościstą dłoń i bez słowa powiódł wzrokiem za porucznikiem, aż ten zniknął. Wtedy odwrócił się z wolna i widząc przejeżdżającą dorożkę dał znak woźnicy. — Do hotelu Lali! — mruknął. Ten bez ochyby jedzie prosto z więzienia — pomyślał woźnica popędzając batem konia. 5. GWIAZDA POŚRÓD CIEMNEJ NOCY Ibarra wszedł do swego pokoju, wychodzącego na rzekę, i rzucił się na krzesło, wybiegając spojrzeniem w przestrzeń rozpościerającą się tuż za otwartym oknem.- Dom naprzeciwko, na drugim brzegu, był rzęsiście oświetlony i aż tu docierały żywe akordy instrumentów, w większości szarpanych. Gdyby nasz młodzieniec mniej był zajęty swymi myślami, a bardziej ciekawy, zechciałby pewnie obejrzeć przez lornetę to, co się działo w kręgu tych świateł; byłby zobaczył piękną, młodą i smukłą dziewczynę, ubraną w malowniczy strój filipiński, stojącą pośrodku półkola utworzonego przez grupę osób żywo gestykulujących: byli tam Chińczycy, Hiszpanie, Filipińczycy, wojskowi, księża, starzy i młodzi. U boku owej piękności stał o. Damaso i uśmiechał się jak człowiek szczęśliwy; o. Sibyla mówił coś do dziewczyny, a dońa Victorina poprawiała na jej wspaniałych włosach sznur pereł i brylantów siejących przepiękne blaski. Dziewczyna była blada, zbyt blada nawet; oczy, które prawie cały czas miała spuszczone, zdradzały, skoro je uniosła, niewinną duszę, kiedy zaś w uśmiechu odkryła piękne białe zęby — chciałoby się rzec, że róża jest tylko zwykłą rośliną, a kość słoniowa tylko zębem słonia. Na przezroczystej tkaninie z ananasowego włókna i na białej, toczonej szyi dziewczyny mrugały żywe oczka brylantowego naszyjnika. Jeden tylko człowiek zdawał się nie ulegać jej świetlanemu wpływowi, jeśli można się tak wyrazić: był to młody franciszkanin, szczu-pły, wychudzony, blady, który ją obserwował z daleka, niby posąg znieruchomiały, prawie bez tchu. Ibarra jednakże nie widział tej sceny; jego oczy 'oglądały co innego: cztery nagie i brudne ściany otaczają małą przestrzeń. W jednej ze ścian, w górze, krata; na brudnej, wstręt budzącej podłodze — mata, a na macie umierający starzec: oddycha z trudem, wiedzie spojrzeniem dokoła i płacząc wymawia jedno imię. Starzec jest sam, od czasu do czasu daje się słyszeć brzęk łańcucha lub jęk zza ściany... A potem, gdzieś indziej, daleko — radosna uczta, pijaństwo; jakiś młodzieniec śmieje się, wykrzykuje, wylewa wino na kwiaty przy aplauzie i pijackim śmiechu innych! Oto co widział nieszczęśliwy oczyma duszy. Światła pogasły w domu naprzeciw, muzyka i hałas ucichły, lecz Ibarra słyszał jeszcze niespokojny krzyk ojca wzywającego syna w ostatniej swej godzinie. Milczenie tchnęło pustoszącym powiewem na Manilę i wszystko zdawało się pogrążać w nicości; dało się słyszeć pianie koguta wtórującego zegarom z wież i smętnemu pokrzykiwaniu znudzonych straży. Pojawił się rąbek księżyca; cała natura układała się do spoczynku, tak — nawet Ibarra spał już, znużony widać smutnymi myślami i trudami podróży. Ale ów młody franciszkanin, którego dopiero co widzieliśmy nieruchomego i milczącego w rozgwarze salonu — ten nie spał. Czuwał. Oparłszy łokieć o parapet okna swej celi, bladą, wychudzoną twarz złożył na dłoni i w milczeniu spoglądał ku dalekiej gwieździe błyszczącej wśród ciemnego nieba. Gwiazda zbladła i znikła, księżyc stracił swój słaby blask — ale franciszkanin nie ruszył się z miejsca: patrzył w stronę odległego horyzontu, zacierającego się w porannej mgle, w stronę pól Bagumbayan, w stronę uśpionego jeszcze morza. 6. KAPITAN TIAGO Bądź wola Twoja na ziemi Podczas gdy bohaterowie naszej opowieści śpią lub jedzą śniadanie, zajmijmy się kapitanem Tiago. Nigdy nie byliśmy jego gośćmi, nie mamy więc prawa ani obowiązku okazywać mu lekceważenia, pomijając milczeniem jego osobę, nawet w tak ważnych okolicznościach. Niskiej postaci, o jasnej karnacji, okrągły na ciele i twarzy dzięki obfitości tłuszczu — który, jak twierdzili jego przyjaciele, niebo nań zsyłało, zaś według zdania jego wrogów pochodził z krwi biednych — kapitan Tiago wydawał się młodszy, niż był w rzeczywistości: dawano mu od trzydziestu do trzydziestu pięciu lat. W czasach, o których mówimy, twarz jego z"awsze miała wyraz wniebowzięty. Jego czaszka, mała, okrągła, pokryta czarnymi jak heban włosami, długimi z przodu i bardzo krótkimi z tyłu, kryła w sobie, jak powiadano, mnóstwo rzeczy; jego małe oczki — wszakże niepodobne do chińskich — nigdy nie zmieniały wyrazu; nos był cienki i bynajmniej nie płaski, i gdyby jego usta nie były zniekształcone nadużywaniem tytoniu i betelu, który, zbierając się pod jednym z policzków, psuł symetrię rysów twarzy — śmiało można by go uznać za przystojnego mężczyznę. Mimo wyżej wspomnianego nałogu, zachował jednak biel zębów: własnych i dwóch wstawionych mu przez dentystę po dwanaście duros za sztukę. Uchodził za jednego z najbogatszych ludzi w Binondo i za jednego z najpoważniejszych rolników: posiadał ziemie w Pampanga i w Laguna de Bay, gdzie specjalnie wyróżniał San Diego, dzierżawione przezeń co roku. San Diego było jego ulubioną miejscowością ze względu na przyjemne kąpiele, słynne walki kogutów i wspomnienia, które stąd zachował; spędzał tu bowiem przynajmniej dwa miesiące w roku. Kapitan Tiago miał wiele domów w Santo Cristo, na ulicy Anloague i na ulicy del Rosario; miał wraz z pewnym Chińczykiem kontrakt na sprzedaż opium i zbyteczne byłoby nadmieniać, iż ciągnęli stąd ogromne zyski. Dostarczał jedzenie więźniom z Bilibid i paszy wielu gospodarstwom w Manili — ma się rozumieć wszystko to na specjalne umowy. Pozostając w dobrych stosunkach z władzami, zręczny, obrotny, nawet zuchwały w spekulowaniu tym, co innym było niezbędne — był jedynym budzącym obawę rywalem takiego na przykład Pereza, jeśli idzie o dzierżawy czy licytacje godności i urzędów, jakie rząd Filipin powierza zawsze prywatnym rękom. Tak więc w czasach, gdy miały miejsce wyżej opisane wypadki, kapitan Tiago był tak szczęśliwy, jak tylko może być na tych ziemiach człowiek o niewielkim mózgu: był bogaty, pozostawał w zgodzie z Bogiem, z rządem i z ludźmi. To, że nie wadził się z Bogiem, było niewątpliwe, niemal nie do obalenia: nie miał powodów do złych stosunków z dobrym Panem Bogiem, skoro prowadził dostatni żywot na ziemi, skoro nie spotykał się z Nim nigdy ani nie pożyczał Mu pieniędzy. Nigdy nie zwracał się do Boga z modlitwą ani nawet nie szukał wsparcia w największych swych kłopotach; był bogaczem i jego złoto modliło się za niego: do odprawiania mszy i publicznych modłów Bóg stworzył wyniosłych i potężnych księży; do odmawiania nowenn i różańców stworzył On w nieskończonej swej dobroci i ku korzyści bogaczy — biedaków, gotowych za jednego peso odmówić szesnaście „tajemnic" i przeczytać wszystkie święte księgi, włącznie z hebrajską Biblią (to już za podwyższoną opłatą) i jeśli zdarzyło się, że w jakimś wielkim zmartwieniu potrzebował pomocy niebios i nie mógł sobie inaczej poradzić, wtedy zwracał się do świętych, obiecując im wiele rzeczy, aby ich zobowiązać i ostatecznie przekonać o szlachetności swych dążeń. Najwięcej jednak obiecywał i dotrzymywał obietnic Matce Boskiej z Antipolo, Orędowniczce Pokoju i Patronce Podróżnych. W domu kapitana drzwi z sali jadalnej, zawieszone jedwabną zasłoną, prowadzą do małej kapliczki, której nie może zabraknąć w żadnym filipińskim domu: tu są „lary" kapitana Tiago; mówimy „lary", gdyż człowiek ten o wiele bardziej skłaniał się ku politeizmowi niż ku jednemu bóstwu, którego nigdy nie rozumiał. W pomieszczeniu tym zobaczymy wyobrażenie Świętej Rodziny, z biustami i kończynami z kości słoniowej, oczyma z kryształów, długimi rzęsami i ufryzowanymi blond włosami: piękności rzeźbione w Santa Cruz. Obrazy olejne, malowane przez artystów Paco i Hermita, przedstawiają męczeństwa świętych, cuda Świętej Panienki i tym podobne. Święta Łucja, patrząca w niebo i niosąca na talerzu drugą parę oczu z rzęsami i brwiami, jak te, które można zobaczyć wymalowane w trójkącie Trójcy Świętej lub na egipskich sarkofagach; Święty Antoni Padewski w habicie franciszkańskim, patrzący ze łzami na Dzieciątko Jezus wystrojone niemal w gubernatorskie szaty — w trój graniastym kapeluszu, z szablą i w butach, niczym na dziecięcej zabawie w Madrycie. To ostatnie oznaczało dla kapitana Tiago, że chociaż Bóg popiera swą potęgą potęgę Kapitana Generalnego Filipin, zawsze będą nim, jak lalką, igrali franciszkanie. Znajdował się tam także Święty Antoni Opat ze świnią u boku, która to świnia była dla kapitana równie cudowna, jak sam Święty, toteż nie śmiał mówić na nią „świnia", lecz „stworzenie Świętego Antoniego"; Święty Franciszek z Asyżu z siedmioma skrzydłami, w habicie koloru kawy, umieszczony nad Świętym Wincentym, mającym tylko dwa skrzydła, ale za to odzianym w kornet; Święty Piotr Męczennik, z głową rozpłataną wielkim nożem złoczyńcy; dalej Święty Piotr ucina ucho jakiemuś Maurowi, który zagryza wargi i krzywi się z bólu, podczas gdy kogut pieje, trzepocząc skrzydłami na szczycie doryckiej kolumny. Z tego obrazu kapitan Tiago wyprowadził wniosek, że aby być świętym, można zarówno być ćwiartowanym, jak i ćwiartować innych. Któż zdołałby zliczyć ową armię obrazów i określić ich jakość i stopień doskonałości? Nie starczyłby nam na to cały rozdział! Mimo to nie możemy pominąć milczeniem pięknego Świętego Michała nie-mal metrowej wysokości, z malowanego i złoconego drzewa. Archanioł, przygryzający dolną wargę, ma płomienne oczy, zmarszczone brwi i czerwone policzki; trzyma grecką tarczę, a w prawej ręce dzierży kris, gotów zranić tego, kto się zbliży (mówi o tym jego postawa i spojrzenie). Kapitan Tiago nigdy się doń nie zbliżał — bał się cudu. Ileż to razy ożywały obrazy, aby zawstydzić i ukarać grzesznika! Mówią, że pewien Chrystus hiszpański, powołany na świadka miłosnych przysiąg, skinieniem głowy potwierdził je przed sądem. Że inny Chrystus otoczył ramieniem Świętą Lutgardę. A czyż on sam, kapitan Tiago, nie czytał świeżo wydanej książki na temat mimicznej przemowy, wygłoszonej przez obraz Świętego Dominika w Soriano? Święty nie powiedział ani słowa, ale z jego gestów można było wywnioskować — czy też wywnioskował to autor książeczki — że zapowiada on koniec świata. Mówiono także, iż Matka Boska Bolesna z miejscowości Lipa miała jeden policzek bardziej pulchny od drugiego i zabłocone brzegi sukni. Czyż nie wykazuje nam to z matematyczną ścisłością, że święte figury również chodzą na spacery (nie unosząc przy tym sukni), a nawet cierpią na ból zębów, być może z naszej przyczyny? Cóż ponadto? My sami widzieliśmy kaznodzieję, pokazującego zgromadzonym chustkę zroszoną krwią i już mieliśmy pobożnie zapłakać, gdy na nieszczęście dla duszy naszej, zakrystian zaczął nas zapewniać, iż był to żart: krew pochodziła od kury, upieczonej i zjedzonej incontinenti mimo Wielkiego Piątku... Kapitan Tiago zatem, będąc człowiekiem rozsądnym i religijnym, starał się nie zbliżać do krisu Świętego Michała. Strzeżonego Pan Bóg strzeże — mawiał do siebie. — Wiem ja, że to archanioł, ale nie ufam, nie ufam! Co roku był na odpuście w Antipolo. Dawał wtedy na dwie msze dziękczynne, po czym kąpał się w słynnym źródle, w którym obmywał się sam Święty Obraz. Osoby pobożne widziały jeszcze ślady stóp i włosów na twardej skale. My życzylibyśmy sobie, żeby ów groźny obraz wstrząsnął kiedyś na oczach zebranych dewotek swą świętą fryzurą i położył im stopę na języku lub na głowie. Tam to, w pobliżu tegoż źródła, kapitan Tiago zjada pieczonego prosiaka, zupę z dalag z liśćmi alibambang i inne mniej lub więcej apetyczne dania. Dwie msze kosztowały tanio, jeśli się weźmie pod uwagę chwałę, jakiej przysporzą Matce Boskiej ogniste koła, rakiety, bomby i moździerze (lub bersos, jak je tu nazywają) — no i jeśli się obliczy wielkie zarobki, jakie dzięki tym mszom przypadną w udziale kapitanowi przez resztę roku. Ale Antipolo nie było jedynym teatrem dla jego ostentacyjnej pobożności. W Binondo, w Pampanga i w San Diego, kiedy miał walczyć kogut z dużymi zakładami, posyłał proboszczowi złote monety na mszę za pomyślność i, jak Rzymianie radzili się swych augurów przed bitwą, dając jeść świętym kurom, tak kapitan Tiago miał własne swe wróżby, stosowne do naszych czasów i nowych prawd. Bacznie zważał na płomień gromnic, dym kadzideł, głos księdza i tym podobne — i ze wszystkiego starał się wyprowadzić przepowiednię na przyszłość. Powszechnie się uznaje, że kapitan Tiago mało zakładów przegrywa, zaś jeśli traci, to dlatego, iż odprawiający nabożeństwo ksiądz był zachrypnięty, było mało świateł, świece kopciły lub że między monety wśliznęła się jakaś sztuka fałszywa. Skarbnik pewnego bractwa zapewniał go, że te straty były próbami, jakie zsyłało nań niebo, aby upewnić się jeszcze bardziej co do jego wiary i pobożności. Kochany przez proboszczów, szanowany przez kościelnych, naśladowany przez pracowitych Chińczyków, człowiek ten był szczęśliwym wyznawcą religii na tej ziemi, a osoby poważne i wielkiej pobożności przypisywały mu również przemożne wpływy na Dworze Niebieskim. Że pozostawał w zgodzie z rządem — nie ulega wątpliwości, choć wydaje się to rzeczą niezwykle trudną. Niezdolny do zawiści i zadowolony ze swego modus vivendi, zawsze gotów był usłuchać pierwszego lepszego urzędnika i posłać mu prezent w postaci szynek, kogutów i chińskich owoców — bez względu na porę roku. Jeśli słyszał, że źle mówią o Filipińczykach, on, który nie uważał się za takowego, podchwytywał ton i mówił jeszcze gorzej; jeśli krytykowano mieszańców-Chińczyków lub Hiszpanów, on krytykował ich także, być może dlatego, iż uważał się już za Iberyjczyka czystej krwi. Pierwszy przyklaskiwał każdemu podatkowi lub kontrybucji, zwłaszcza jeśli węszył w tym jakiś kontrakt lub dzierżawę. Zawsze miał w pogotowiu orkiestrę, aby móc w każdej chwili powitać całą plejadę gubernatorów, burmistrzów i prokuratorów. Na jego osobie sprawdzały się dwie maksymy — chrześcijańska: „błogosławieni ubodzy duchem" i świecka: „błogosławieni posiadacze". Bezbożnicy mieli go za głupca, biedacy za nielitościwego, okrutnego i żerującego na ich nędzy — poddani za tyrana i despotę. A kobiety? Ba, kobiety! Nędzne, plecione chaty trzęsły się od plotek i oszczerstw, słychać było szlochy i lamenty zmieszane niekiedy z kwileniem dziecka. Niejedną młodą dziewczynę sąsiedzi wytykali palca-mi. Ale te sprawy nie mącą jego spokoju. To pewna starucha spędza mu sen z powiek. Starucha, która rywalizuje z nim w pobożności i która od wielu proboszczów zdobyła więcej pochwal i aplauzów niż on za swych najlepszych dni. Między kapitanem Tiago a tą wdową, dziedziczką swych braci i siostrzeńców, istnieje święte współzawodnictwo obracające się na korzyść kościoła, 'tak jak konkurencja między parowcami obracała się wówczas na korzyść społeczeństwa. Taki jest kapitan Tiago obecnie. Co zaś do jego przeszłości — był jedynym synem cukiernika z Malabon, dość zamożnego, na tyle jednak skąpego, że nie chciał trwonić pieniędzy na edukację syna, dlatego też Santiago został służącym pewnego poczciwego dominikanina, człeka bardzo szlachetnego, który starał się nauczyć go wszystkiego, co sam umiał. Już miał osiągnąć to szczęście, że znajomi zaczęliby nazywać go „logikiem", to znaczy miał zacząć uczyć się logiki — kiedy śmierć jego protektora, a potem śmierć ojca położyły kres studiom i zmusiły go do poświęcenia się interesom. Ożenił się z piękną dziewczyną z Santa Cruz, która pomogła mu zrobić majątek i zyskać wysoką pozycję w społeczeństwie. Dońa Pia Alba nie zadowalała się kupowaniem cukru, kawy i indygo: chciała siać i zbierać, toteż młode małżeństwo kupiło ziemię w San Diego i z tych to czasów datuje się przyjaźń kapitana z o. Damaso i Rafaelem Ibarrą, najbogatszym właścicielem ziemskim w tych stronach. W ciągu pierwszych sześciu lat małżeństwa brak potomka czynił z ich dążenia do gromadzenia bogactw prawie naganną ambicję; a przecież dońa Pia była urodziwa, silna i pięknie zbudowana. Na próżno odmawiała nowenny, na próżno za radą dewotek z San Diego udała się do Najświętszej Panienki z Taal, dawała jałmużny i tańczyła na procesji przed Świętą Panienką z Turumba w Pakil. Aż wreszcie o. Damaso poradził jej, aby udała się do Obando i tam wzięła udział w tańcach ku czci Świętego Paskwalego i aby prosiła o syna, wiadomo bowiem, że w Obando jest Trójca — Matka Boska z Salamban, Święta Klara i Święty Paskwali — która zsyła synów lub córki, zależnie od wyboru. Dzięki tej roztropnej radzie dońa Pia poczuła się matką... lecz — jak ów rybak, o którym Szekspir mówi w „Makbecie", a który przestał śpiewać znalazłszy skarb — tak ona postradała swą wesołość, posmutniała i przestała się uśmiechać. Kaprysy — mówili wszyscy, razem z kapitanem Tiago. Zgryzoty jej zakończyła gorączka porodowa; dońa Pia osierociła śliczną dziewczynkę, którą do chrztu poniósł sam o. Damaso. I ponieważ Święty Paskwali nie dał syna, o którego był proszony, dziewczynce dano imiona Maria Klara na cześć Matki Boskiej z Salamban i Świętej Klary, milczeniem zaś ukarano Świętego Paskwalego. Dziewczynka została pod opieką ciotki Izabeli, owej poczciwej staruszki, którą widzieliśmy na początku naszej opowieści; większą część roku mieszkała w San Diego, ze względu na zdrowy klimat i uroczystości urządzane tam przez o. Damaso. Maria Klara nie odziedziczyła po ojcu małych oczek: miała po matce oczy wielkie, czarne, ocienione długimi rzęsami, żywe i wesołe w czasie zabawy, smutne, głębokie i zamyślone — gdy się przestawała uśmiechać. Kiedy była mała, jej kręcone włosy miały kolor niemal jasny; nosek, regularnie zarysowany, nie był ani za cienki, ani zbyt płaski. Buzię zdobiły wesołe dołeczki, skóra miała delikatność skórki cebuli, a białość bawełny, jak twierdzili jej krewni, którzy w małych i foremnych uszkach dziewczynki odnajdywali rys podobieństwa do kapitana Tiago. Ciotka Izabela przypisywała te półeuropejskie rysy kaprysom małżonki kapitana, przypominała, że widziała wielekroć, jak dońa Pia w pierwszych miesiącach ciąży płakała przed Świętym Antonim; inna krewna kapitana Tiago twierdziła to samo, z tą jedynie różnicą, że wiązała to z innym świętym: wydawało jej się, że była to albo Najświętsza Panienka, albo Święty Michał. Słynny filozof, kuzyn kapitana Tinonga, szukał wytłumaczenia tej sprawy we wpływie planet. . Maria Klara, bożyszcze wszystkich, rosła otoczona miłością i uśmiechami. Była tak pełna radości, jej szczebiot był tak niewinnie dziecięcy, że kapitanowi Tiago, do szaleństwa w niej zakochanemu,/nie pozostawało nic więcej, jak błogosławić świętych z Obando i radzić wszystkim nabycie ich wizerunków. W krajach południowych dziewczynka trzynasto- lub czternastoletnia staje się kobietą — nocą jest jeszcze pączkiem, rano rozkwita kwiatem. W tym okresie przejściowym, tajemniczym i romantycznym, Maria Klara, za wolą proboszcza z Binondo, została umieszczona w Klasztorze Świętej Katarzyny, gdzie miała otrzymać od zakonnic surowe wychowanie religijne. Ze łzami żegnała się z o. Damaso oraz z jedynym przyjacielem, towarzyszem jej dziecięcych zabaw, Chryzostomem Ibarrą, który wkrótce potem także wyjechał — do Europy. W klasztorze, kontaktując się ze światem poprzez podwójną kratę i już pod czujnym okiem siostry socjuszki, dziewczynka była lat siedem. Don Rafael i kapitan Tiago, każdy mając na względzie swe własne cele i rozumiejąc wzajemną skłonność dwojga młodych, postanowili połączyć małżeństwem swe dzieci i utworzyli spółkę handlową. To wydarzenie, które miało miejsce w kilka lat po wyjeździe Ibarry, było obchodzone z równą radością przez dwa serca — na różnych krańcach świata i w zupełnie odmiennych okolicznościach. 7. IDYLLA NA TARASIE Tego ranka ciotka Izabela i Maria Klara wcześnie udały się na mszę. Dziewczyna, ubrana wytwornie, z różańcem o błękitnych ziarnach, opasującym jej dłoń niby bransoleta; staruszka — uzbrojona w okulary, aby w czasie nabożeństwa czytać „Kotwicę zbawienia". Zaledwie kapłan zniknął sprzed ołtarza, panna objawiła chęć wycofania się z kościoła — ku wielkiemu zdumieniu i zgorszeniu poczciwej ciotki, która miała swą siostrzenicę za pobożnisię i miłośniczkę pacierzy przynajmniej taką jak każda mniszka. Staruszka wstała z miejsca, zrzędząc i żegnając się. „Już tam dobry Pan Bóg mi przebaczy, musi wszak znać lepiej serca dziewcząt niż ty, ciociu" — chciała jej powiedzieć dziewczyna, aby przerwać te surowe, ale przecież matczyne wymówki. Teraz są już po śniadaniu i Maria Klara rozprasza swą niecierpliwość pleceniem jedwabnej sakiewki, podczas gdy ciotka stara się zatrzeć ślady wczorajszego przyjęcia, poruszając miotełką z piór. Kapitan Tiago przegląda jakieś papiery. Każdy hałas na ulicy, każdy przejeżdżający powóz wprawiają w drżenie pierś dziewczyny, wstrząsają nią. O, chciałaby teraz znaleźć się w spokojnym klasztorze, wśród przyjaciółek. Tam mogłaby widzieć swego wybranego bez drżenia, bez zakłopotania! Ale czyż nie był on twym przyjacielem od lat dziecięcych? Czyż nie bawiliście się razem, a nawet nie spieraliście czasami? Tych spraw nie będę tłumaczył; jeśli ty, czytelniku, kochałeś kiedy — zrozumiesz mnie; jeśli nie kochałeś, nie ma potrzeby, bym ci coś wyjaśniał: profani nie rozumieją tych tajemniczych spraw! — Sądzę, Mario, że lekarz ma rację — odzywa się kapitan Tiago. — Powinnaś pojechać na wieś, jesteś bardzo blada, potrzebujesz świeżego powietrza. Co sądzisz o Malabon... lub o San Diego? Na dźwięk tej ostatniej nazwy Maria Klara poczerwieniała jak polny mak, nie mogąc wykrztusić słowa. — Pójdziesz zaraz z ciotką Izabelą do klasztoru, zabierzesz swoje rzeczy i pożegnasz się z przyjaciółkami — ciągnął kapitan nie podnosząc głowy. — Już tam nie wrócisz. Maria Klara poczuła ów niejasny smutek, który ogarnia naszą duszę, kiedy przychodzi nam na zawsze rozstać się z miejscem, gdzie byliśmy szczęśliwi; inna myśl jednak zagłuszyła ów ból. — I za cztery czy pięć dni, kiedy będziesz miała nowe suknie, pojedziemy do Malabon... Twego księdza nie ma już w San Diego; ów kapłan, którego widziałaś wczoraj wieczorem, to nowy proboszcz, święty człowiek. — Lepiej jej służy San Diego, kuzynie! — wtrąciła ciotka Izabela — a przy tym dom jest tam wygodniejszy, no i zbliża się święto. Maria Klara chciała uścisnąć ciotkę, ale usłyszała turkot zatrzymującego się powozu i zbladła. — A prawda! — zauważył kapitan Tiago i innym już tonem dodał: — To pan Chryzostom! Maria Klara upuściła trzymaną w dłoniach robótkę, chciała poruszyć się, lecz nie mogła: przebiegł ją nerwowy dreszcz. Na schodach dały się słyszeć kroki, a potem — świeży męski głos. Jak gdyby ów głos posiadał magiczną siłę, dziewczyna otrząsnęła się ze wzruszenia i rzuciła do drzwi, kryjąc się w kaplicy, gdzie ustawione były figury świętych. Dwoje starszych wybuchnęło śmiechem, Ibarra zaś usłyszał jeszcze odgłos zamykanych drzwi. Pobladłe dziewczę, przyciskając dłonie do bijącego serca, z zapartym tchem słuchało, co mówiono. Usłyszała głos, ów głos tak jej drogi, który przez tyle lat słyszała tylko w snach; młodzieniec pytał o nią. Szalona z radości, ucałowała świętego, który stał najbliżej, Świętego Antoniego (szczęśliwy Święty: i za życia, i wyrzeźbiony w drzewie zawsze na tak piękne wystawiony pokusy!) Potem poszukała dziurki od klucza, aby przyjrzeć się ukochanemu. Uśmiechała się. I kiedy ciotka wyrwała ją z tego zachwycenia, Maria Klara nie wiedząc, co się dzieje, obsypała staruszkę pocałunkami. — Ależ, głuptasie, co się stało? — zdołała wreszcie wykrztusić ciotka Izabela. Maria Klara zawstydziła się i krągłym ramieniem zakryła oczy. — Prędko, uspokój się, chodź! — dodała ciotka czule. — Gdy on mówi z ojcem o tobie... chodź... i nie każ na siebie czekać! Dziewczyna dała się prowadzić jak dziecko — po chwili zamknęły się w swych pokojach. Kapitan Tiago i Ibarra rozmawiali z ożywieniem, kiedy zjawiła się ciotka Izabela, prawie ciągnąc za sobą siostrzenicę, której spojrzenie uciekało na boki... Co rzekły sobie te dwa serca, co powiedziały oczy językiem doskonalszym niż ten, którym władają usta, językiem danym duszy, aby nie mącił uczuciowej ekstazy?... Kiedy zakochani, kryjąc się przed wznoszącą kurz miotełką ciotki Izabeli, uciekli na taras, aby swobodnie, pogawędzić wśród gałęzi winogradu — cóż takiego sobie powiedzieli, że drżałyście, czerwone kwiatki cabello-de-angel? Opowiedzcie wy, o ożywczej woni i kolorowych wargach; i ty, wietrzyku, któryś nabył rzadkiej śpiewności podczas tajemnych i ciemnych nocy w dziewiczych puszczach; opo-wiedzcie, promienie słońca, pełna blasku oznako wieczności, jedyna niematerialna w świecie materii, opowiedzcie wy, bo ja umiem mówić tylko o sprawach, prozaicznych. Skoro jednak nie chcecie, postaram się zrobić to sam. Niebo było błękitne, świeży wietrzyk poruszał liśćmi i kwiatami powoju, zasuszonymi rybami i chińskimi lampionami. Młodzi słyszeli wyraźnie odgłosy wioseł poruszających mętne wody rzeki, słyszeli pojazdy i wozy toczące się przez most w Binondo, nie słyszeli jednak, co mruczała ciotka: — A to dobrze! Tam będą was mogli oglądać wszyscy sąsiedzi — mówiła. Zrazu szeptali sobie same rzeczy błahe, te rozkoszne głupstewka, ale Maria Klara, jako nieodrodna siostra Kaina, jest zazdrosna, pyta więc narzeczonego: — Czy zawsze myślałeś o mnie? Me zapomniałeś ninie w twych tak licznych podróżach? Tyle wielkich miast widziałeś i tyle pięknych kobiet!... I on również, brat Kaina, umie dobierać pytania i czasem trochę skłamać. — Czyż mógłbym cię zapomnieć? — odpowiada patrząc z zachwytem w jej czarne oczy. — Mógłżebym zapomnieć świętą przysięgę? Pamiętasz ów burzliwy wieczór, kiedy widząc mnie płaczącego przy trumnie matki podeszłaś i położyłaś mi dłoń na ramieniu mówiąc: „Straciłeś matkę... ja zaś nigdy jej nie miałam" i płakałaś wraz ze mną. Kochałaś ją i ona cię kochała jak córkę. Padał wtedy deszcz, błyskało, ale mnie zdawało się, że słyszę muzykę i że blada twarz zmarłej rozjaśnia się uśmiechem. Wtedy przysiągłem, iż uczynię cię szczęśliwą, i ponieważ przysięga ta nigdy mi nie ciążyła, teraz ją ponawiam. Myśl o tobie towarzyszyła mi zawsze, ratowała mnie z niebezpieczeństw podróży, była mi dobrą radą w samotności, w dalekich obcych krajach. Wydawało mi się, że jesteś wróżką, duchem, poetyckim wcieleniem ojczyzny; dlatego miłość do ciebie i do kraju stopiła się w jedno... Czyż mógłbym cię zapomnieć? — Nie podróżowałam jak ty — odpowiada dziewczyna i uśmiecha się, wierzy bowiem we wszystko, co o n mówi. — Znam tylko swoje miasteczko, Manilę i Antipolo. Ale odkąd zamieszkałam w klasztorze, zawsze pamiętałam o tobie, porzucając to wspomnienie tylko wtedy, gdy kazał mi spowiednik, nakładając pokutę. Wspominałam nasze dziecięce zabawy, nasze kłótnie. Wtedy cierpiałam przez te waśnie, ale potem, kiedy przypominałam je sobie będąc w klasztorze, brak mi ich było, chciałabym jeszcze sprzeczać się z tobą i... godzić. Gdy byliśmy jeszcze dziećmi, poszliśmy kiedyś z twoją matką kąpać się w strumyku, w cieniu trzcinowych zarośli. Na brzegach strumienia rosło wiele kwiatów i roślin, mówiłeś mi ich nazwy łacińskie i hiszpańskie, uczyłeś się już bowiem w Ateneo. Nie zwracałam na ciebie uwagi, chciałam biec za motylami i ważkami. Nagle gdzieś się skryłeś, a gdy wróciłeś, niosłeś wieniec z liści i kwiatów pomarańczy. Włożyłeś mi go na głowę, nazywając mnie Chloe; dla siebie zrobiłeś drugi wianek, z powoju. Ale twoja matka zdjęła mi wianek, utłukła go kamieniem, robiąc papkę, w której mieliśmy umyć głowy; łzy stanęły ci w oczach i powiedziałeś jej, że nie zna się na mitologii. „Głuptasie — rzekła twoja matka — zobaczysz, jak ładnie będą wam potem pachniały włosy". Ja się śmiałam, ty byłeś obrażony, nie chciałeś ze mną rozmawiać i byłeś cały czas tak poważny, że z kolei mnie zaczęło zbierać się na płacz. Gdy wracaliśmy do wsi, słońce bardzo prażyło; zerwałam liście szałwi rosnące przy drodze i dałam ci, abyś je sobie włożył do kapelusza i uniknął w ten sposób bólu głowy. Roześmiałeś się, wtedy wyciągnęłam do ciebie rękę i znów była zgoda. Ibarra uśmiechnął się, szczęśliwy, otworzył portfel i wyjął kartkę papieru, w którą zawinięte były listki: sczerniałe, suche i pachnące. — Twoje liście szałwi! — rzekł. — To wszystko, co mi dałaś. Teraz ona z kolei szybkim ruchem wyjęła zza gorsu białą kopertę. — O nie, nie wolno dotykać — rzekła uderzając go po ręce. — To list pożegnalny. — Ten, który napisałem przed wyjazdem? — A czy szanowny pan napisał do mnie jakiś inny? — A com napisał w tym oto? — Sanie kłamstwa, wymówki niewypłacalnego dłużnika — odparła dziewczyna z uśmiechem, dając tym do zrozumienia, jak miłe jej były owe kłamstwa. — Czekaj, przeczytam ci go, tylko opuszczę uprzejmości, żeby cię zbytnio nie dręczyć. I unosząc papier do oczu, aby młodzieniec nie widział jej twarzy, zaczęła: — „Moja droga..." Nie czytam dalszych słów, bo to nieprawda! — i przebiegła oczyma kilka następnych wierszy. — „Ojciec mój pragnie, abym wyjechał, nie zważa na moje prośby. Jesteś mężczyzną, rzekł mi, musisz więc myśleć o przyszłości i obowiązkach. Musisz nauczyć się mądrości życia, tego, czego twoja ojczyzna dać ci nie może — abyś jej kiedyś służył. Jeśli zostaniesz u mego boku, w moim cieniu, w tej pełnej smutku atmosferze, nie nauczysz się patrzeć dalej i w dniu, kiedy mnie zabraknie, będziesz jako ta roślina, o której mówi nasz poeta Baltazar: wyrosła w wodzie i liście jej więdną, skoro tylko przestanie się ją podlewać; wysusza ją jedna chwila żaru. Cóż to? Jesteś już prawie dorosły i płaczesz?» Zranił mnie ten wyrzut i wyznałem ojcu, że cię kocham. Zamilkł, myślał chwilę i kładąc mi rękę na ramieniu rzekł drżącym głosem: «Sądzisz, że ty jeden umiesz kochać? Że twój ojciec cię nie kocha i nie boleje nad rozłąką? Niedawno straciliśmy twoją matkę, zbliża się ku mnie starość, ów wiek, w którym szuka się oparcia i rady młodych, a mimo to zgadzam się na samotność, choć nie wiem, czy cię jeszcze zobaczę. Muszę jednak myśleć o większych sprawach... Przyszłość otwiera się dla ciebie, dla mnie się zamyka; twoja miłość się rodzi, moja zmierza ku śmierci; ogień płonie w twoich żyłach, mróz ogarnia moje, a mimo to płaczesz i nie potrafisz poświęcić twego dziś dla jutra, przydatnego tobie i twej ojczyźnie!" Oczy mego ojca napełniły się łzami, upadłem na kolana u jego stóp, uścisnąłem go, prosiłem o przebaczenie i oświadczyłem, żem gotów jechać..." Ibarra był tak wzruszony, że dziewczyna musiała przerwać lekturę. Młodzieniec, pobladły, chodził z jednego końca tarasu w drugi. — Co ci jest? Cóż się stało? — spytała. — Przypomniałaś mi o moich obowiązkach, o tym, że dziś jeszcze muszę wyjechać! Jutro święto zmarłych. Maria Klara patrzyła nań przez chwilę wielkimi marzącymi oczyma i zrywając kwiat, rzekła z przejęciem: — Wszakże ja cię nie zatrzymuję, za parę dni znów się zobaczymy. Połóż ten kwiat na grobie twych rodziców. W chwilę później młody człowiek szedł na dół po schodach w towarzystwie kapitana Tiago i ciotki Izabeli, a Maria Klara zamknęła się w kaplicy. — Bądź pan łaskaw powiedzieć Andeng, aby przygotowała dom na przyjazd Marii Klary i Izabeli. Szczęśliwej podróży! — mówił kapitan, gdy Ibarra wsiadał do powozu, który za chwilę ruszył .w kierunku placu Świętego Gabriela. Zaś Marii Klarze, która płakała przed obrazem Matki Boskiej, poradził: — Idź no i zapal dwie świece, takie po dwa reale: jedną przed Świętym Rochem, drugą przed Świętym Rafaelem, patronem podróżnych. Zapal lampkę przed Najświętszą Panienką Orędowniczką Pokoju i Opiekunką Podróżnych. Lepiej wydać cztery reale na wosk i sześć cuartos na oliwę, niż płacić potem słony okup. 8. Wspomnienia Powóz Ibarry przejeżdżał przez najbardziej ruchliwe przedmieścia Manili; to, co poprzedniego wieczora przyprawiało młodzieńca o melancholię, w świetle dnia kazało mu się, wbrew wszystkiemu, uśmiechać. Ruch, który wrzał wszędzie, pojazdy pędzące tam i z powrotem, dorożki, powoziki, Europejczycy, Chińczycy, tubylcy — każdy w swym narodowym stroju — sprzedawcy owoców, gońcy, półnagi tragarz, tace z jedzeniem, gospody, restauracje, sklepy, nawet wozy ciągnięte przez beznamiętne i flegmatyczne bawoły, które jakby mimochodem wloką ciężary, co nie przeszkadza im snuć filozoficznych rozważań — wszystko to: hałas, tupot, nawet samo słońce, nawet pewien szczególny zapach, pstrokacizna barw — budziło w jego umyśle cały świat uśpionych wspomnień. Ulice nie były jeszcze wtedy brukowane. Gdy zabłysło słońce, po dwóch dniach obracały się w pył, który pokrywał wszystko, od którego przechodnie ślepli i krztusili się. Popadało dzień jeden — już tworzyło się bagno, odbijające wieczorem światła powozów, opryskujące z odległości pięciu metrów pieszych na wąskich chodnikach. Ileż kobiet zostawiło w tych błotnych falach swe haftowane pantofle! Widywało się wówczas długie szeregi ubijających ulice więźniów, z ogolonymi głowami, w koszulach z krótkim rękawem, w spodniach do kolan, z błękitnymi numerami; na nogach mieli łańcuchy wpół owinięte w brudne gałgany, chroniące przed otarciem skóry lub przed zimnym dotykiem żelaza; skuci po dwóch, paleni słońcem, udręczeni upałem i znużeni, byli bici i chłostani rózgami przez innych więźniów, którzy w maltretowaniu drugich znajdowali być może pociechę. Byli to mężczyźni słusznego wzrostu, o mrocznych twarzach, których nigdy nie rozjaśniał uśmiech, tylko oczy im błyskały, kiedy rózga ze świstem opadała na ich plecy lub kiedy jaki przechodzień rzucił niedopałek papierosa, mokry i zgnieciony: chwytał go ten, co był najbliżej, i chował w swym trzcinowym kapeluszu. Pozostali ze szczególnym wyrazem twarzy wpatrywali się w przechodniów. Ibarra jeszcze miał w uszach hałas tłuczonych kamieni, którymi wypełniali wyboje, i głośny brzęk ciężkich kajdan na ich spuchniętych kostkach. Jeszcze teraz wstrząsnął się na wspomnienie sceny, która zapadła głęboko w umysł dziecka: była pora sjesty, słońce rzucało pionowo swe najbardziej palące promienie. W cieniu drewnianego wózka leżał jeden z tych ludzi, bez ducha, z oczyma wpółotwartymi; dwaj inni w milczeniu sporządzali kosze z trzciny — robili to bez gniewu, bez zniecierpliwienia, tak jak leży to w naturze tubylców. Dziś ty, my jutro — mówili sobie. Ludzie przechodzili koło nich nie zwracając na całą scenę uwagi, spieszyli się; kobiety szły, patrzyły i ruszały w swoją stronę; był to widok powszedni, zahartował wszystkie serca; powozy przejeżdżały, odbijając w swych lakierowanych ściankach promienie słońca błyszczącego na bezchmurnym niebie; tylko jego, Ibarrę, jedenastoletnie wtedy dziecko, dopiero co przybyłe ze wsi, poruszył ten widok, jemu tylko nadchodząca noc przynieść miała koszmary... Teraz nie istniał już dobry, poczciwy Puentę de Barcas, ów prawdziwie filipiński most, który wszelkimi siłami starał się służyć ludziom, mimo swych wrodzonych niedoskonałości w budowie: podnosił się i opadał zależnie od kaprysów Pasigu, który wielekroć go gnębił i niszczył. Migdałowce na placu Świętego Gabriela nie urosły, miały po dawnemu rachityczny wygląd. Młodzieniec mijał powozy ciągnięte przez karłowate koniki: wewnątrz powozów drzemali urzędnicy, zmierzający być może do swych biur, żołnierze, Chińczycy w głupich i śmiesznych pozach, duchowni; kanonicy. Zdawało mu się, że w którymś eleganckim powoziku zobaczył o. Damaso, poważnego, ze zmarszczonymi brwiami; ale pojazd już przejechał i oto pozdrawiał go radośnie kapitan Tinong, podążający gdzieś wraz z żoną i dwiema córkami. Przy zjeździe z mostu konie przeszły w kłusa, kierując się ku ulicy de la Sabana. Po lewej fabryka tytoniu — słychać hałas, powstający przy gnieceniu tytoniowych liści. Ibarra nie mógł powstrzymać uśmiechu na wspomnienie owej silnej woni, którą nasiąkał Puentę de Barcas o piątej po południu i która przyprawiała go o mdłości, gdy był dzieckiem. Ożywione rozmowy, żarty pchnęły jego wyobraźnię ku dzielnicy Lavapies w Madrycie, gdzie bunt robotnic fabryki papierosów tak fatalne miał skutki dla nieszczęsnych policjantów. Ogród botaniczny odegnał te wspomnienia: Ibarra porównywał go z podobnymi ogrodami w Europie, w krajach, gdzie trzeba niemało wysiłku i pieniędzy, by wyhodować każdy listek, każdy rozwierający swój kielich kwiat; w koloniach ogrody te są bogate, otoczone troską i w całości dostępne zwiedzającym. Odwróciwszy wzrok, Ibarra spojrzał w prawo i zobaczył starą Manilę: otoczona murami i fasadami, przypominała wątłą dziewczynę, otuloną w pamiętającą lepsze czasy suknię swej babki. I oto widok morza, gubiącego się w dali... Gdzieś na drugim krańcu tego morza jest Europa — myślał młodzieniec. — Etiopa ze swymi wspaniałymi narodami, ciągle będącymi w ruchu, szukającymi szczęścia, pogrążonymi w marzeniach rankiem, a rozczarowanymi o zmierzchu... Europa szczęśliwa pośród oceanu klęsk! Tak, na drugim brzegu tego morza żyją narody pełne kultu dla ducha, choć nie potępiają materii. Refleksje te jednak opuściły młodzieńca na widok małego wzgórza na równinie Bagumbayan. Samotny pogórek przy ulicy de la Luneta przyciągnął teraz jego uwagę i pogrążył go w rozmyślaniach. Myślał o człowieku, który otworzył mu oczy, pomógł zrozumieć dobro i sprawiedliwość. Idee, którymi go natchnął, nie były jałowym powtarzaniem rzeczy znanych. Były to .poglądy, które nie bledną w świetle najjaśniejszych ognisk postępu. Ów człowiek był starym księdzem i słowa, które mu rzekł przy pożegnaniu, jeszcze teraz dźwięczały w uszach Ibarry: „Nie zapominaj, że jeśli wiedza jest dziedzictwem ludzkości, to dziedziczą ją ci tylko, co mają serce. Starałem się przekazać ci to, com otrzymał od moich nauczycieli i co pragnąłbym powiększyć w miarę mych możliwości. Ty zrobisz to samo z twoim dziedzictwem, a możesz je potroić, bowiem do bardzo bogatych udajesz się krajów". I dorzucił z uśmiechem: „Przychodzą tu w poszukiwaniu złota, idźże ty także do ich krajów po złoto, którego my tu nie mamy! Pamiętaj jednak, że nie wszystko jest zlotem, co się świeci". Człowiek ów umarł na tym właśnie wzgórzu. Wspominając to Ibarra szepnął: — Nie, mimo wszystko najpierw ojczyzna, najpierw Filipiny, dziecię Hiszpanii, a potem dopiero Hiszpania. Nie zwrócił uwagi na Hermitę, hiszpańską dzielnicę o domach pomalowanych na biało i niebiesko, pokrytych czerwonym dachem. Nie przyciągają jego wzroku ani Malate, ani koszary osłonięte drzewami, ani mieszańcy, ani chaty z palmowych liści, z dachami w kształcie stożka, skryte wśród bananowców i palm, plecione, niczym gniazda, przez ojców rodzin. Czasem widok wozu, ciągniętego przez powolnego i ospałego bawołu, ożywiał szerokie, pełne kurzu ulice, skąpane w jaskrawym tropikalnym słońcu. Melancholijnemu i monotonnemu śpiewowi poganiacza, siedzącego na grzbiecie wołu, towarzyszyło przenikliwe skrzypienie koła o ogromnej osi. Czasem ponad pył i kałuże drogi wzbija się głuchy odgłos wrotek lub płóz paragos. Na polach, na rozciągających się zagonach, pasie się bydło, a wśród bydła białe czaple, spokojnie siadające na rogach zwierząt, które z półprzymkniętymi oczyma przeżuwają trawę; w dali tupią, skaczą i biegają klacze, a za nimi źrebaki o żywych ruchach, długich szyjach i obfitym włosiu: źrebaki rżą i wyrzucają ziemię uderzeniami mocnych kopyt. Pozwólmy młodemu człowiekowi odbywać tę podróż, rozmyślać lub drzemać: poezja wsi, raz smętnej, raz pełnej życia, nie przyciąga jego uwagi; słońce, co napełnia blaskiem korony drzew, a wieśniakom każe biec, bowiem rozżarzona ziemia pali ich stopy mimo stwardniałych podeszew, słońce, które zatrzymuje wiejską kobietę w cieniu migdałowca i pogrąża ją w zamyśleniu — to słońce nie ma uroku dla naszego bohatera. Wróćmy do Manili, podczas gdy powóz toczy się chwiejnie jak pijany, po nierównym terenie, przebywa upleciony z trzciny most, podjeżdża pod wysoki brzeg lub zsuwa się po pochyłości. 9. SPRAWY KRAJU Ibarra nie mylił się: w owym eleganckim powoziku siedział w istocie o. Damaso, zmierzający w stronę domu, który młodzieniec właśnie był opuścił. — Dokąd to się panie udają? — spytał ksiądz Marię Klarę i ciotkę Izabelę, sposobiące się do wyjazdu. Mówiąc te słowa poklepał dziewczynę po policzku. — Do klasztoru po moje rzeczy — odparła Maria Klara. — Aha! Zobaczymy, kto więcej może, zobaczymy... — mruknął z roztargnieniem, pozostawiając w niemałym osłupieniu obie damy. Ze spuszczoną głową, wolnym krokiem, począł wstępować na schody. — Pewno ma wygłosić kazanie i powtarza je sobie z pamięci — rzekła ciotka Izabela. — Wsiadaj, Mario, bo się spóźnimy. Trudno nam orzec, czy o. Damaso przygotowywał kazanie, czy też nie; zapewne pochłaniały go jednak bardzo ważne sprawy, nie wyciągnął bowiem ręki do kapitana Tiago, który musiał zrobić głęboki skłon, aby ucałować dłoń proboszcza. — Santiago! — rzekł duchowny — musimy pomówić o rzeczach wielkiej wagi. Chodźmy do twego gabinetu. Kapitan Tiago, zaniepokojony, nie zdobył się na żadną odpowiedź, usłuchał jednak i podążył za duchownym, który zamknął za sobą drzwi. Podczas gdy trwają ich tajemne narady, zbadajmy, co stało się z o. Sibylą. Uczonego dominikanina nie było w domu: bardzo wcześnie odpra-wiwszy mszę, udał się do swego klasztoru, położonego u wejścia do Puerta de Isabel II. Nie zwracając uwagi ani na woń czekolady, ani na brzęk skarbonek i monet, dochodzący z pokoju brata szafarza, zaledwie odpowiedziawszy na pełne szacunku powitanie, o. Sibyla wszedł, minął kilka korytarzy i zastukał do drzwi. — Proszę wejść! — westchnął czyjś głos. — Oby Bóg wrócił zdrowie Waszej Wielebności! — rzekł na powitanie młody dominikanin, wchodząc do pokoju. W wielkim fotelu siedział stary zakonnik, wychudły, o twarzy pożółkłej jak twarze świętych, których malował Rivera. Oczy jego tonęły w głębokich oczodołach, ocienionych gęstymi brwiami, które, niemal zawsze ściągnięte, wzmagały blask konających źrenic. O. Sibyla patrzył nań wzruszony, skrzyżowawszy ramiona pod szkaplerzem Świętego Dominika. Po chwili skłonił głowę i nie mówiąc słowa zdawał się czekać. — Ach — westchnął chory — doradzają mi operację, Hernando, operację w moim wieku! Ten kraj, ten straszny kraj! Czerp naukę z mych doświadczeń, Hernando! O. Sibyla z wolna podniósł wzrok i utkwił go w twarzy chorego. — I co Wasza Wielebność zdecydował? — spytał. — Umrzeć! Czyż mi pozostaje coś innego? Cierpię strasznie, lecz... Tylu przeze mnie cierpiało! Spłacam dług! A ty? Jak się czujesz? Co przynosisz? — Przyszedłem opowiedzieć o zadaniu, które mi ojciec powierzył. — A! I cóż z tą sprawą? — Eh! — odparł z niesmakiem młody ksiądz, siadając i odwracając z odrazą twarz w drugą stronę. — Naopowiadano nam bajek. Młody Ibarra to rozsądny młodzik, nie wygląda na głupca, wydaje mi się, że to dobry chłopiec. — Tak sądzisz? — Wczoraj wieczorem zaczęła się potyczka. — Już? No i jakże? O Sibyla zrelacjonował pokrótce, co zaszło między o. Damaso a Chryzostomem Ibarrą. — Poza tym — dorzucił na zakończenie — młodzieniec ten żeni się z córką kapitana Tiago, wychowaną w klasztorze naszych sióstr, jest bogaty i nie będzie chciał, stając się naszym wrogiem, tracić szczęścia osobistego i majątku. Chory poruszył głową potakująco. — Tak... Z taką żoną i takim teściem zaprzeda nam się ciałem i duszą. A jeśli nie, tym lepiej, jeśli opowie się przeciw nam! O. Sibyla, zdumiony, spojrzał na starca. — Ma się rozumieć: tym lepiej dla naszego świętego zakonu — dorzucił chory, oddychając z trudem. — Wolę ataki od głupich pochwał i pochlebstw przyjaciół... Prawdą jest, że za te się płaci. — Tak sądzi Wasza Wielebność? Starzec popatrzył ze smutkiem. — Zapamiętaj to dobrze! — odparł, z trudem łapiąc oddech. — Nasza moc będzie trwała, dopóki ludzie będą w nią wierzyć. Jeśli nas zaatakują, rząd powie: atakują ich, bo widzą tu coś, co zagraża ich swobodom, a zatem — wspierajmy ich. — A jeśli opozycja znajdzie posłuch? Rząd czasami... — Nie znajdzie posłuchu! — Ale gdyby rząd, powodowany chciwością, zapragnął tego, co myśmy zdobyli... gdyby znalazł się jakiś zuchwały śmiałek... — Tym gorzej dla niego! Milczeli przez chwilę. — Poza tym — podjął chory — trzeba nam napaści, trzeba, aby nas budzono: to nam uświadamia nasze słabości i leczy nas. Przesadne pochwały nas psują, usypiają, a na zewnątrz — ośmieszają; zaś z chwilą gdy staniemy się śmieszni, upadniemy, tak jak upadliśmy w Europie. Pieniądze przestaną płynąć do kościoła, nikt nie będzie kupował szkaplerzy, pokutnych rzemieni ani relikwii, kiedy zaś przestaniemy być bogaci, nie będziemy już mogli podbijać ludzkich dusz. — Cóż, zawsze jednak będziemy mieli hacjendy, posiadłości ziemskie... — Stracimy je wszystkie, tak jak straciliśmy w Europie! I, co najgorsze, sami pracujemy na naszą zgubę. Dam ci przykład: gubi nas ów nadmierny wysiłek, aby co roku utrzymać prawo do naszych terenów. Walczyłem przeciw temu na próżno. Hindus czuje się zmuszony do kupowania ziemi gdzie indziej. Boję się, żebyśmy nie zaczęli opuszczać cen: Quos vult perdere Jupiter dementat prius. Dlatego nasze znaczenie nie wzrośnie, lud już szemrze. Myślałem: zostawmy innym regulowanie na tej .ziemi swych rachunków, zachowajmy wpływy, a zważywszy, iż być może wkrótce staniemy przed Bogiem, oczyśćmy ręce... Boże miłosierny, miej litość nad naszą słabością! — A zatem Wasza Wielebność uważa, że renty i daniny... — Nie mówmy już o pieniądzach — przerwał z niesmakiem chory. — Mówiłeś, że porucznik obiecał o. Damaso...? — Tak, ojcze— odparł o. Sibyla z uśmiechem. — Jednakże dziś rano go widziałem i rzekł mi, że bardzo żałuje tego, co zaszło wczoraj wieczór, że kseres uderzył mu do głowy i sądzi, że o. Damaso znajdował się w podobnym stanie. „A pańska obietnica?" — spytałem go żartem. „Księże proboszczu — rzekł mi na to — umiem ja dotrzymać słowa, jeśli tym nie plamię mego honoru. Donosicielem nie jestem i nie byłem nigdy, dlatego mam tylko dwie gwiazdki". . Pomówiwszy jeszcze o różnych mało znaczących sprawach, o. Sibyla pożegnał się. W rzeczywistości porucznik nie był w Malacanan, ale Kapitan Generalny dowiedział się o zajściu. Kiedy rozmawiał ze swymi adiutantami o aluzjach pewnego manilskiego dziennika, jeden z wojskowych zrelacjonował mu sprawę o. Damaso, nawet nieco ją koloryzując, choć formie tego doniesienia nic zarzucić nie było można. — Skąd pan to wie? — spytał Jego Ekscelencja z uśmiechem. — Mówił mi Laruja, który dziś rano opowiadał w redakcji całe zdarzenie. Kapitan Generalny uśmiechnął się znowu, dorzucając: — Kobieta i ksiądz nie mogą obrazić. Chcę przeżyć w spokoju ów czas, który mam spędzić w tym kraju, nie życzę sobie więcej spraw z ludźmi noszącymi spódnice. Co więcej, dowiedziałem się, że ów prowincjusz kpił sobie z moich poleceń; zażądałem, aby go karnie przeniesiono do innej miejscowości — i cóż? Przenieśli go do innej parafii, dużo lepszej: to te ich księże kawały! Ale kiedy Kapitan Generalny został sam, uśmiech znikł z jego twarzy. — Ach, gdyby ów lud nie był tak głupi, prowadziłbym na pasku wielebnych księży! — westchnął. — Lecz każdy naród sam kuje swój los, róbmy więc to, co robią wszyscy. Tymczasem kapitan Tiago skończył poufną rozmowę z o. Damaso, a raczej o. Damaso zakończył audiencję. — A zatem uprzedziłem cię! — rzekł mu przy pożegnaniu franciszkanin. — Wszystkiego można było uniknąć, gdybyś się mnie poradził w porę, gdybyś nie kłamał, kiedy cię o te sprawy pytałem. Staraj się nie popełniać więcej głupstw! I ufaj twojemu ojczulkowi! Kapitan Tiago dwa czy trzy razy okrążył pokój, wzdychając w za-myśleniu; nagle, jakby mu wpadła jakaś dobra myśl do głowy, pobiegł do kaplicy i pośpiesznie zgasił świece i lampkę, które kazał zapalić w celu zapewnienia opieki niebios nad Ibarrą. — Jeszcze jest czas, a droga bardzo długa — szepnął. 10. SAN DIEGO Miasteczko San Diego leży niemal nad brzegiem jeziora, wśród pól i ryżowisk. Wywozi się stąd cukier, ryż, kawę i owoce lub sprzedaje je za bezcen Chińczykowi, wykorzystującemu naiwność rolników. Kiedy w pogodny dzień chłopcy wchodzą na szczyt kościelnej wieży, obrośniętej mchem i pnączami, wtedy ze wszystkich ust wyrywają się radosne okrzyki, wywołane pięknem krajobrazu, jaki ukazuje się ich oczom. W tym zbiorowisku dachów z roślinnego łyka, z dachówek, z cynku, oddzielonych od siebie ogrodami i sadami, każdy potrafi znaleźć swój dom, swoje małe gniazdko. Wszystko służy za znak rozpoznawczy: drzewo, tamaryszek o lekkim listowiu, drzewa kokosowe ciężkie od owoców — niczym płodna Astarte — krucha trzcina, palma, krzyż. W dole widnieje rzeka, ogromny połyskujący wąż, śpiący na zielonym kobiercu, od czasu do czasu marszczą jego nurt skalne okruchy, rozrzucone w piaszczystym korycie rzeki; tu i ówdzie koryto zacieśnia się między dwoma wysokimi brzegami, których czepiają się kurczowo drzewa o wystających z ziemi korzeniach; to znów, na łagodnym spadku, wody rozlewają się i zwalniają bieg, jakby usypiając. W oddali mały domek, zbudowany nad samym brzegiem, zdaje się kpić z wysokości, wiatrów i urwisk, a długie pale, na których stoi, upodabniają go do czapli, śledzącej węża. Pnie palm i innych drzew, jeszcze z korą, ruchome i chwiejące się, łączą oba brzegi i jeśli nie najlepszy z nich most, to za to stanowią doskonałą równoważnię, co nie jest do pogardzenia: malców, kąpiących się w rzece, bawi niepokój przechodzącej przez most kobiety z koszem na głowie lub starca, który drży ze strachu i upuszcza do wody laskę. Na szczególną uwagę zasługuje jednak rodzaj leśnego półwyspu w owym morzu uprawnych pól. Są tam stuletnie drzewa o pustych pniach, które uśmiercił piorun: powiadają, że ogień nie zatacza tu 'szerszych kręgów, tylko kona w tym zacisznym miejscu; są tam ogromne głazy, które czas i natura przybrały aksamitem mchu: pył osiada warstwami we wgłębieniach kamieni, deszcz go umacnia, a ptaki przenoszą nasiona. Tropikalna roślinność rozwija się swobodnie: zarośla, trawy, firanki pnączy splecionych z sobą przewieszają się z jednego drzewa na drugie, czepiają gałęzi, chwytają korzeni, pełzną po ziemi i jakby bogini Flora jeszcze się tym nie mogła zadowolić — kiełkują jedne na drugich; mchy i grzyby żyją na popękanej korze drzew, a pnące rośliny, wdzięczni przybysze, obejmują uściskiem liście gościnnego gospodarza. Las ów był otoczony szacunkiem: krążyły wokół niego przedziwne legendy, ale najbardziej prawdopodobna i dlatego najmniej znana i uznawana wydaje się być następująca: kiedy San Diego było jeszcze zbiorowiskiem nędznych szałasów, a na czymś w rodzaju uliczek rosła bujna trawa, w owych czasach, kiedy nocą przychodziły tu jelenie i dziki — pewnego dnia przybył w to miejsce stary Hiszpan o głębokich oczach, mówiący dość biegle po tagalsku. Oglądał okolicę, przebiegając ją we wszystkich kierunkach, po czym zaczął rozpytywać o właścicieli lasu, tryskało tam bowiem źródło wód mineralnych. Zgłosiło się doń kilku ludzi, podając się za takowych, i starzec kupił las w zamian za suknie, klejnoty i pewną ilość pieniędzy. Potem znikł, nie wiedzieć jak. Ludzie zaczęli go już brać za czarownika, kiedy woń zgnilizny dochodząca z lasu zwróciła uwagę pasterzy; poszli za tym zapachem i natknęli się na starca, już w stanie rozkładu, wiszącego na gałęzi drzewa. Za życia budził strach swym głębokim głosem, zapadniętymi oczyma i bezgłośnym śmiechem; teraz jego samobójcza śmierć spędzała kobietom sen z powiek. Niektóre rzucały do rzeki klejnoty i paliły otrzymane od niego suknie, kiedy zaś pochowano go u stóp tego samego drzewa, nie znalazłby się śmiałek, który odważyłby się tam zapuścić. Pewien pastuch, który szukał swych bydląt, opowiadał, że widział tam, światło; chłopcy słyszeli płacz. Jakiś nieszczęśliwie zakochany młodzieniec, chcąc zwrócić uwagę gardzącej nim dziewczyny, obiecał spędzić noc pod owym drzewem, koło którego na dowód miał owinąć długą trzcinę: umarł z nagłej gorączki następnej nocy po wypełnieniu obietnicy. Wiele jeszcze legend i opowieści krążyło na temat owego miejsca. Po kilku miesiącach przybył do San Diego młody człowiek, z wyglądu hiszpański Metys, który oświadczył, iż jest synem samobójcy, i osiadł w tej okolicy, poświęcając się rolnictwu, a przede wszystkim — uprawie indygo. Don Saturnin był młodzieńcem milczącym, o charakterze gwałtownym, niekiedy okrutnym, ale był bardzo rzutki i pracowity; otoczył murem grób ojca, który odwiedzał od czasu do czasu. Będąc już w kwiecie wieku, ożenił się z pewną dziewczyną z Manili i z małżeństwa tego narodził się syn, Rafael, ojciec Chryzostoma Ibarry. Don Rafael od wczesnej młodości wzbudzał miłość wieśniaków rolnictwo, rozwinięte przez jego ojca, rozkwitło szybko, napłynęli nowi mieszkańcy, przybyło wielu Chińczyków, mała wioszczyna zamieniła się w dużą wieś i otrzymała tubylczego księdza; potem wieś przekształciła się w miasteczko, proboszcz umarł i zjawił się o. Damaso, lecz stary grób i jego otoczenie w dalszym ciągu były szanowane. Chłopcy zapędzają się tam czasem, uzbrojeni w kije i kamienie, aby zrywać gujawy, papaje i lomboi i zdarza się, że kiedy w najlepsze zrywają owoce lub w milczeniu obserwują zwisający z gałęzi sznur, nagle — nie wiadomo skąd — pada jeden czy dwa kamienie; wówczas z krzykiem „Staruch! Staruch!" rzucają owoce i kije, zeskakują z drzew, biegną poprzez skały i zarośla, nie zatrzymując się, aż wyjdą z lasu, pobladli, jedni dysząc, inni płacząc, niektórzy ze śmiechem. 11. CI, CO RZĄDZĄ Kto rządził miasteczkiem? Nie rządził nim za życia don Rafael, choć był tu najbogatszy, miał najwięcej ziemi i niemal wszyscy zawdzięczali mu wiele. Ponieważ był skromny i starał się umniejszyć wartość tego, co czynił, nigdy nie stworzył w miasteczku własnego stronnictwa i widzieliśmy już, że kiedy jego pozycja się zachwiała, wielu zwróciło się przeciw niemu. Może do miejscowych władców należał kapitan Tiago? Kiedy przyjeżdżał, w istocie bywał przyjmowany z orkiestrą przez swych dłużników, wydawano na jego cześć przyjęcia i obsypywano go prezentami: najlepsze owoce zdobiły jego stół; jeśli zabito jelenia czy dzika, kapitan dostawał ćwierć; jeśli spodobał mu się koń któregoś z dłużników, w pół godziny później widział go w swej stajni. Wszystko to pkawda, ale wyśmiewano się z niego, po cichu nazywając go Zakrystianem Tiago. A burmistrz? Ten był nieszczęśliwcem, który nie rozkazywał, lecz słuchał; nie rządził nikim, to nim rządzono; nie dysponował, nim dysponowano; w zamian musiał odpowiadać przed gubernatorem prowincji za to, co mu rozkazano, polecono i zarządzono, tak jakby to wszystko z jego własnej wyszło głowy; lecz ku jego chwale powiedzieć trzeba, że nie ukradł ani nie przywłaszczył sobie owej godności: kosztowała go pięć tysięcy pesos oraz wiele upokorzeń, co, zważywszy płynące z niej korzyści, nie wydawało mu się ceną bardzo wygórowaną. A więc może Bóg rządził miasteczkiem? Ach, dobry Pan Bóg nie niepokoił sumień ani nie mącił snów mieszkańcom San Diego.. W każdym fazie nie przyprawiał ich o drżenie i jeśli przypadkiem słyszeli o nim w jakim kazaniu, z pewnością wzdychali w myśli: „Gdyby też był On rzeczywiście..." Dobrym Stwórcą zajmowali się mało — dosyć było roboty ze świętymi. Dla tubylczej ludności Bóg upodobnił się do owych nieszczęsnych królów, otaczających się faworytami: tym właśnie faworytom lud składa hołdy. San Diego przypominało Rzym, ale nie ten Rzym, którego granice określił zaoranym pasem Romulus, po czym, skąpany w krwi własnej i cudzej, dyktował prawa światu. Nie, San Diego było niczym Rzym obecny, z tą różnicą, że zamiast marmurowych zabytków i koloseów miało domki plecione z trzciny i areny kogucie. Proboszcz przypominał papieża w Watykanie; chorąży Guardia Civil króla włoskiego w Kwirynale, rozumie się, wszystko to w proporcjach trzcinowych domków i koguciej areny. I tu, jak tam, ciągle są nieporozumienia, bowiem każda ze stron chce panować, znajdując, że przeciwnikowi za wiele przypada w udziale. Wytłumaczmy i opiszmy cechy charakterystyczne obydwóch. O. Bernardo Salvi był owym młodym i milczącym franciszkaninem, o którym mówiliśmy już przedtem. Obyczajem i zachowaniem różnił się wielce od swych braci, a jeszcze więcej od swego poprzednika, o. Damaso. Był szczupły, chorowity, ciągle zamyślony, skrupulatny w wypełnianiu religijnych obowiązków i pilnie strzegący swego dobrego imienia. W miesiąc po jego przybyciu prawie wszyscy stali się zwolennikami trzeciego zakonu, ku wielkiej zgryzocie rywalizującego z nim bractwa różańcowego. Jak mówiliśmy, o. Salvi bardzo pilnie wypełnia swe obowiązki, a zdaniem chorążego Guardia Civil — nawet zbyt pilnie. Kiedy wygłaszał kazanie — a wielce sobie upodpbał to zajęcie — zamykano drzwi kościoła; przypominał w tym względzie Nerona, który .nie pozwalał nikomu opuszczać sali, gdy śpiewał. Ksiądz jednak czynił to dla dobra, podczas gdy Neron — na zgubę dusz ludzkich. Każdy błąd swych podwładnych zwykł karać grzywną, bił bowiem bardzo rzadko; w tym też różnił się od o. Damaso, który wszelkie sprawy załatwiał szturchnięciami i kijem, robiąc to ze śmiechem i z najlepszą wolą. Nie można mu tego brać za złe: był przekonany, że tylko z kijem w ręku należy podchodzić do Filipińczyków; tak powiedział mu kiedyś pewien braciszek, który pisał książki, a on mu uwierzył, jako że nigdy nie podawał w wątpliwość słowa drukowanego — taka pokora jest udziałem wielu osób. O. Salvi bił bardzo rzadko, ale jak powiedział stary filozof z miasteczka, ilość nadrabiał jakością, czego wszakże też nie można mu mieć za złe. Posty i wyrzeczenia, rozcieńczając krew, wyostrzyły mu nerwy i jak mówili ludzie, krew uderzała mu do głowy. Wynika stąd, iż dla pleców zakrystianów nie ma wielkiej różnicy, czy proboszcz dużo pości, czy też dużo je. Jedynym wrogiem owej duchowej władzy ze skłonnościami do burz był, jak mówiliśmy, chorąży. Jedynym — bowiem jak opowiadają kobiety, diabeł ucieka odeń, ponieważ pewnego dnia, kiedy ośmielił się go kusić,, został schwytany, przywiązany do nogi polowego łóżka i wypuszczony na wolność dopiero po dziewięciu dniach. Co za tym idzie, ów, kto po tym wszystkim staje się wrogiem takiego człowieka, doczeka się jeszcze gorszej opinii niż biedne nieostrożne diabły, toteż chorąży zasłużył na swój los. Jego żona, stara Filipinka, używająca wielkiej ilości szminek i różów, zwała się dońa Consolacion; mąż i inne osoby nazywały ją inaczej. Chorąży za nieszczęśliwe małżeństwo mścił się na własnej osobie, upijając się na umór, lub też kazał żołnierzom odbywać ćwiczenia w pełnym słońcu, podczas gdy sam pozostawał w cieniu albo, co zdarzało się częściej, poszturchiwał swą połowicę, która jeśli nie była Barankiem Bożym, zdolnym zmazać wszelkie grzechy, to w każdym razie oszczędzała mu kary w czyśćcu, gdyby przypadkiem się tam dostał, w co wątpiły miejscowe pobożnisie. Oboje, on i ona, niby dla żartu, nawzajem garbowali sobie skóry, dając za darmo przedstawienia sąsiadom: koncert na głosy i orkiestrę, na cztery ręce, fortepian z pedałem i wszelkie inne instrumenty. 'Za każdym razem, gdy echa takiej awantury docierały do uszu o. Salvi, ten uśmiechał się i żegnał znakiem krzyża, po czym odmawiał „Ojcze nasz". Wyzywali go od obłudników i skąpców — o. Salvi uśmiechał się ciągle i jeszcze goręcej modlił. Chorąży zwykł opowiadać nielicznym odwiedzającym go Hiszpanom następującą historyjkę: wybiera się waćpan do proboszczaświętoszka? Oho, jeśli panu zaproponuje czekoladę (w co wątpię)... lecz jeśli zaproponuje, miej się pan na baczności. Skoro wezwie służącego i powie: „Fulanito, zrób filiżankę czekolady, d o b r z e?" — wtedy można zostać bez obawy. Lecz jeśli powie: „Zrób czekoladę na przyjęcie gościa" — bierz waćpan kapelusz i nogi za pas. — Czemu? — pyta gość, przerażony. — Daje truciznę? Caramba! — Nie, do kroćset! — Czemuż więc? — Bo gdy nasz proboszcz mówi „dobrze", znaczy to, że czekolada ma być dobra i gęsta, ale gdy powie: „na przyjęcie gościa", znaczy to: nalej wody. Sądzimy jednak, że to oszczercza plotka, bowiem tę samą anegdotę można dostosować i do wielu innych księży, jeśli nie do całego zakonu... Aby zrobić księdzu na złość, chorąży, za namową małżonki, zabronił ludności wychodzenia z domu po godzinie dziewiątej wieczorem. Dońa Consolacion twierdziła, że widziała, jak proboszcz, przebrany w koszulę z ananasowego płótna i filipiński kapelusz, spacerował po mieście w późnych wieczornych godzinach. O. Salvi zemścił się w sposób świątobliwy: widząc chorążego w kościele, kazał z cicha zakrystianowi pozamykać wszystkie drzwi, po czym wszedłszy na ambonę jął wygłaszać kazanie, od którego malowani święci aż zamykali oczy, a drewniany gołąbek, symbol Ducha Świętego, szeptał: „łaski!" Chorąży, jak każdy zatwardzialec, nie dał się tym skruszyć, klnąc opuszczał kościół i gdy tylko mógł, złapał zakrystiana, zatrzymał, wygarbował mu skórę i kazał myć podłogę w koszarach i w swoim domu, który nabrał dopiero wtedy przyzwoitego wyglądu. Zakrystian, idąc do proboszcza opłacić grzywnę, którą ksiądz nałożył mu za nieobecność, wyłuszczył tej nieobecności przyczyny. O. Salvi wysłuchał go w milczeniu, pieniądze schował, po czym pośpieszył wypuścić swoje kozy i barany, aby poszły się paść w ogrodzie chorążego, podczas gdy on sam szukał nowego tematu do kazania, które miało być o wiele dłuższe i bardziej budujące. Te wydarzenia jednak nie przeszkadzały bynajmniej, aby, skoro się spotykali, ksiądz i wojskowy podawali sobie ręce i prowadzili uprzejmą rozmowę. Kiedy mąż drzemał po winie lub przechrapywał sjestę i dońa Consolacion nie mogła się z nim kłócić, sadowiła się w oknie z cygarem w ustach, odziana w niebieską flanelową koszulę. Ta kobieta, która nienawidziła młodości, kłuła oczyma dziewczęta i śledziła je. Te, bojąc się jej, przechodziły zmieszane, nie śmiąc podnieść oczu, przyśpieszając kroku i wstrzymując oddech. Dońa Consolacion miała jedną wielką zaletę: nigdy chyba nie spojrzała w lustro. Tacy ludzie rządzą w San Diego. 12. DZIEŃ WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH W jednym może bezsprzecznie człowiek różni się od zwierzęcia — że oddaje cześć tym, których już nie ma. I co dziwniejsze, obyczaj ten wydaje się tym głębiej zakorzeniony, im mniej cywilizowany jest naród. Historycy piszą, że dawni mieszkańcy Filipin uważali swych przodków za bóstwa; teraz dzieje się coś przeciwnego: zmarli muszą polecać się żywym. Opowiadają również, że mieszkańcy Nowej Gwinei przechowują skrzynie z kośćmi swych zmarłych i rozmawiają z nimi; większa część ludów Azji, Afryki i Ameryki składa zmarłym w ofierze najlepsze potrawy ze swych kuchni lub to, co za życia było ich ulubionym przysmakiem, i urządzają przyjęcia, w których, jak mniemają, zmarli biorą udział. Egipcjanie wznosili zmarłym pałace, muzułmanie kapliczki, lecz mistrzami w tej dziedzinie i najlepszymi znawcami ludzkiego serca jest lud Dahomeju. Ci Murzyni wiedzą, że człowiek jest istotą mściwą, a zatem, mówią, aby uradować zmarłego, nie ma lepszej rzeczy, jak złożyć mu na grobie ofiarę ze wszystkich jego wrogów, ponieważ zaś człowiek jest ciekawy, a przy tym będzie mu brakowało rozrywek na tamtym świecie, więc co roku przesyłają mu prezent w postaci skóry zdjętej z niewolnika. My różnimy się od wszystkich tych ludów. Mimo nagrobnych napisów nikt prawie nie wierzy, aby zmarli tam odpoczywali, a tym bardziej — odpoczywali w pokoju. Największy optymista wyobraża sobie swych przodków przypiekających się jeszcze w czyśćcu; wie zatem, że jeśli sam nie zostanie potępiony, będzie mógł im towarzyszyć przez długie lata. Kto chciałby temu zaprzeczyć, niech zwiedzi kościoły i cmentarze tego kraju w dniu zmarłych, niech obserwuje, a zobaczy. My jednak, skoro już jesteśmy w San Diego, odwiedzimy tutejszy cmentarz. Obszar ciągnący się ku zachodowi, pomiędzy ryżowiskami, to już nie miasteczko, ale dzielnica zmarłych: prowadzi do niej wąska ścieżka, piaszczysta w dni upalne i tonąca w wodzie podczas deszczu. Drewniana furtka i płot z kamieni, trzciny i kołków zdają się oddzielać cmentarz od miasteczka i od ludzi, lecz nie od kóz księdza proboszcza czy wieprzków z najbliższego sąsiedztwa, które wchodzą tu i wychodzą, odwiedzają groby i swą obecnością ożywiają samotność tego miejsca. W środku szerokiej zagrody wznosi się wielki drewniany krzyż na kamiennej podstawie. Burza pogięła jego blaszane INRI, a deszcz zmył litery. U stóp krzyża, jak na prawdziwej Golgocie, piętrzy się stos czaszek i kości, które obojętny na wszystko grabarz wyrzucił z opróżnionych grobów. Tu będą prawdopodobnie oczekiwać — nie zmartwychwstania, ale nadejścia zwierząt,, które ogrzeją i obmyją ich zimną obnażoną powierzchnię. Obok można zauważyć świeże jamy: tu wgłębienie, tam znów mały pogórek. W całej swej bujności rosną tu tarambulo i pandakaki: pierwsze po to, aby kłuć stopy swymi kolczastymi owocami, drugie, aby mieszać swą woń z odorem cmentarza — jakby ten nie był dość silny. Jednak ziemię barwią tu gdzieniegdzie kwiaty, które zna tylko ich Stwórca: uśmiech ich płatków jest blady, a zapach jest zapachem grobów. Trawa i pnącza pokrywają kąty cmentarza, wspinają się na mury i nisze, odziewając i upiększając tę nagą brzydotę; czasem, przenikają w szczeliny, poczynione przez trzęsienia ziemi, i zakrywają przed oczyma ludzi czcigodną pustkę grobowców. W porze, kiedy tu wchodzimy, ludzie zmusili zwierzęta do ucieczki; tylko jeden czy drugi wieprz, zwierzę trudne do odstraszenia, pokazuje małe oczki, wysadzając głowę przez dziurę w ogrodzeniu, wznosi w górę ryj i zdaje się mówić do zatopionych w modlitwie kobiet: „Nie zjedz wszystkiego, zostaw trochę i dla mnie". Dwaj mężczyźni kopią dół pod walącym się murem: pierwszy grabarz robi to z obojętnością — wyrzuca kości, jak ogrodnik wyrzuca kamienie i suche gałęzie; drugi jest przejęty, poci się, pali tytoń i co chwila spluwa. — Słuchaj no — odezwał się ów drugi po tagalsku. — Nie lepiej, by wykopać w drugim miejscu? To jeszcze świeży grób. — Inne groby tak samo świeże. — Ja już nie mogę! Ta kość, którąś rozłupał, ma jeszcze ślady krwi... a... a te włosy? — Coś taki delikatny! — robi mu wyrzuty towarzysz. — Niczym? pisarczyk sądowy! Gdybyś, tak jak ja, odgrzebywał dwudziestodniowe zwłoki w nocy, w ciemnościach, w deszczu... Zgasła mi wtedy lampa... Jego towarzysz wstrząsnął się. — Trumna się otworzyła, zmarły wyleciał do .połowy, a cuchnął.... I trzeba go było nieść... padało, obaj byliśmy przemoczeni i... — Brr...! I czemuś go wyjmował z grobu? Grabarz popatrzył nań ze zdumieniem. — Czemu? A bo to ja wiem? Kazali! — Kto ci kazał? Grabarz odstąpił nieco i od stóp do' głów obejrzał swego towarzysza. — Człowieku! Przypominasz mi Hiszpana. O to samo mnie pytał kiedyś pewien Hiszpan, ale w tajemnicy. A zatem odpowiem ci tak jak i jemu: ksiądz proboszcz mi kazał. — A! I cóż później zrobił z ciałem? — indagował dalej ów delikatniś. — Do diabła! Gdybym cię nie znał i nie wiedział, żeś poczciwiec, rzekłbym, żeś hiszpański policjant: pytasz tak jak tamten. No więc... proboszcz mi kazał pogrzebać ciało na chińskim cmentarzu, ale ponieważ trumna była ciężka, a chiński cmentarz daleko... — Nie, nie! Nie kopię więcej! — przerwał drugi, przerażony, rzucając łopatę i wyskakując z dołu. — Rozpłatałem czaszkę i boję się, że mi nie da spać dziś w nocy. Widząc, jak się tamten oddala czyniąc znak krzyża, grabarz wybuchnął śmiechem. Cmentarz począł się zapełniać mężczyznami i kobietami odzianymi w żałobne stroje. Jedni szukali świeżego grobu, zamieniali między sobą słów parę, po czym, jakby skłóceni, klękali — każdy tam, gdzie mu się wydawało dogodniej; inni, ci co mieli rodzinne grobowce w niszach, zapalali świece i pobożnie podejmowali modlitwy; słychać było powstrzymywane, bądź nienaturalnie głośne westchnienia i szlochy. Wkoło rozlegał się już pomruk „Módl się za nami" i „Wieczny odpoczynek". Wszedł jakiś staruszek o żywym spojrzeniu, z odkrytą głową. Na jego widok rozległy się śmiechy, kilka kobiet zmarszczyło brwi. Staruszek zdawał się nie zwracać uwagi na te demonstracje — podszedł do stosu czaszek, klęknął i czas jakiś błądził spojrzeniem wśród kości; potem uważnie obejrzał stos szkieletów i jakby nie-znalazł . tego, czego szukał, zmarszczył brwi, pokręcił głową, rozejrzał się wokół i wreszcie wstał, kierując się ku grabarzowi. — Hej, ty! — rzekł. Ow podniósł głowę. — Nie wiesz, gdzie jest taka piękna czaszka, biała jak miąższ kokosa, ze wszystkimi zębami, którą trzymałem tu, u stóp krzyża, pod tymi kośćmi? Grabarz wzroszył ramionami. — Patrz no! — dorzucił starzec, pokazując mu srebrną monetę. — Mam tylko to, ale dam ci, jak mi ją znajdziesz. Blask pieniądza skłonił grabarza do refleksji; popatrzył w stronę stosu kości i rzekł: — A nie ma jej tam? Nie? No to nie wiem. — Słuchaj, jak mi zapłacą moi dłużnicy, to ci dam więcej — prosił stary. — To była czaszka mojej żony. Jeśli mi ją znajdziesz... — Nie ma jej tam? No to nie wiem! Ale jeśli pan chce, mogę panu dać inną! — Jesteś jak ten grób, który kopiesz! — skarcił go gniewnie starzec. — Nie wiesz nawet, co grzebiesz. Dla kogo ta mogiła? — A czy ja tam wiem? Dla umarłego! — odparł ze złością grabarz. — Jak grób, jak grób! — powtórzył staruszek z sarkastycznym uśmieszkiem. — Nie wiesz, co wyrzucasz, i nie wiesz, co pochłaniasz. Kopże, kop! I odwrócił się, idąc ku furtce. Grabarz tymczasem ukończył swe zadanie. Przy brzegach jamy wznosiły się dwa pagórki świeżej, czerwonawej ziemi. Mężczyzna wyjął ze swego kapelusza betel i zaczął żuć, obserwując z głupawym wyrazem twarzy przechodzących obok ludzi. 13. ZWIASTUNY BURZY W chwili gdy starzec wychodził, u wylotu ścieżki wiodącej na cmentarz zatrzymał się powóz, który najwyraźniej miał za sobą długą podróż: był pokryty kurzem, a konie ociekały potem. Wysiadł zeń Ibarra, a za nim stary służący; gestem dłoni młodzieniec odprawił pojazd -i ruszył, milczący i poważny, w stronę cmentarza. — Choroba i liczne zajęcia nie dały mi tu wrócić — prawił służący lękliwie. — Kapitan Tiago mówił, że zajmie się wzniesieniem grobowca; ja tylko posadziłem kwiaty i ustawiłem zrobiony przeze mnie krzyż. Ibarra nie odpowiedział. — Tam, za tym dużym krzyżem, proszę pana! — podjął stary służący, gdy przekroczyli bramę, i wskazał ręką. Ibarra był tak przejęty, że nie zauważył oznak zdumienia u kilku osób, które go poznały i przerwawszy modły śledziły zaciekawionym okiem. Młodzieniec kroczył uważnie, omijając groby, które łatwo można było rozpoznać po zapadniętej ziemi. Niegdyś deptał po nich, dziś je szanował: ojciec jego leżał w takim grobie. Przystanął pod wielkim krzyżem i rozejrzał się wokół. Jego towarzysz był stropiony i zmieszany; szukał śladów na ziemi, lecz nigdzie nie widać było żadnego krzyża. — Czy to tutaj? — mruczał przez zęby — nie, to tam, lecz ziemia jest poruszona! Ibarra patrzył nań z niepokojem. — Tak — ciągnął staruszek — pamiętam, że obok leżał kamień, dół był trochę za krótki, grabarz był chory i jego pomocnik musiał kopać grób. Ale, ale — możemy spytać tego tutaj, co się stało z krzyżem. Podeszli do grabarza, który przyglądał im się ciekawie. Powitał ich zdejmując kapelusz. — Możecie nam człowieku, powiedzieć, gdzie jest ten grób z krzyżem? — spytał służący. Zapytany popatrzył we wskazanym kierunku i zastanowił się. — Duży krzyż? — Tak, duży — przyświadczył radośnie stary, patrząc znacząco na Ibarrę, którego twarz się ożywiła. — Krzyż ręcznej roboty, związany lianami? — dopytywał się dalej grabarz. — Tak, tak, o to, to właśnie! — i służący narysował na ziemi bizantyjski krzyż. — A na grobie były zasiane kwiaty? — Oleander, sampagas i bratki, zaiste! — dopowiedział uradowany staruszek i poczęstował grabarza cygarem. — Powiedzże nam, który to grób i gdzie jest krzyż. Grabarz podrapał się w ucho i wyjąkał: — Ee, bo... krzyż... ja go już spaliłem! — Spaliłeś? I czemuś go spalił? — Bo tak kazał ksiądz proboszcz. — Który ksiądz proboszcz? — Który? A ten, co bije, Ojciec Kijaszek. Ibarra przesunął dłonią po czole. — Ale możecież przynajmniej powiedzieć nam, gdzie jest grób? Musicie go pamiętać. Grabarz uśmiechnął się. — Ten zmarły już tam nie leży — odparł spokojnie. — Cóż ty mówisz? — A tak — dodał grabarz, jakby naigrawając się. — Jakiś tydzień temu pogrzebałem na tym miejscu jedną kobietę. — Czyś ty szalony? — spytał służący. — Wszak jeszcze rok nie minął, jakeśmy go tu położyli. — Ano właśnie! Ale już ładne parę miesięcy będzie, jakem go wykopał. Ksiądz proboszcz mi kazał. Żeby go potem przenieść na chiński cmentarz. Ale że był ciężki i tamtej nocy deszcz padał... Nie mógł dokończyć. Odstąpił z przerażeniem, widząc minę Chryzostoma, który rzucił się nań, chwytając go za ramię i potrząsając nim. — I cóżeś zrobił? — spytał młodzieniec nieswoim głosem. — Niechże się pan nie gniewa, proszę pana — odparł tamten, blednąc i dygocąc. — Nie pogrzebałem go wśród Chińczyków. Lepiej się utopić, niż być między Chińczykami, rzekłem ja sobie i wrzuciłem ciało do wody! Ibarra położył mu obie dłonie na ramionach i długi czas patrzył w oczy tego człowieka z wyrazem twarzy, którego nie da się opisać. — Nieszczęsny człecze! — rzekł i szybko wyszedł z cmentarza, depcząc po drodze kości, groby, krzyże, jakby zmysły stracił. Grabarz, masując ramię, mruczał: — Ot, i tyle mam z grzebania nieboszczyków! Ksiądz proboszcz mnie kijem obił za to, że będąc chory, pozwoliłem pogrzebać tego umarlaka tutaj, a teraz ten mało mi nie złamał ręki za to, żem ciało wykopał. Oto jacy są Hiszpanie! Czuję, że stracę zajęcie. Ibarra podążał szybkim krokiem, błądząc spojrzeniem w dali; stary służący szedł za nim płacząc. Słońce lada chwila miało się skryć; ciężkie chmury przykryły niebo na wschodzie; wiatr trząsł koronami drzew i jęczał wśród palm. Ibarra szedł z odkrytą głową; z jego oczu nie płynęły łzy, z piersi nie dobywały się westchnienia. Szedł, jakby uciekając przed kimś, może przed cieniem ojca, może przed zbliżającą się burzą. Przeszedł przez miasteczko, kierując się ku okolicom podmiejskim, ku owemu staremu domowi, do którego drzwi nie wracał tyle lat. Dom, otoczony murem, pod którym rosły rozmaite kaktusy, jak gdyby dawał znaki przybyszowi: okna się otwierały, drzewo ilang-ilang kołysało się, poruszając radośnie gałęziami ciężkimi od kwiatów; gołębie fruwały wokół stożkowatego dachu gołębnika, umieszczonego w środku ogrodu. Ale młody człowiek nie zwracał uwagi na rozkosze, jakie ofiaruje powrót do ogniska rodzinnego: wzrok utkwił w postaci duchownego, który nadchodził z przeciwnej strony. Był to proboszcz San Diego, ów zamyślony franciszkanin, którego już widzieliśmy, nieprzyjaciel chorążego. Wiatr odginał szerokie kresy jego kapelusza, habit przylgnął do ciała, uwidoczniając je, zaznaczając uda, cienkie i krzywawe. W prawej ręce trzymał trzcinową laskę z rączką z kości słoniowej. Widzieli się z Ibarra po raz pierwszy. Gdy znaleźli się obok siebie, młodzieniec przystanął na chwilę i czas jakiś przyglądał się księdzu. O. Salvi wyminął to spojrzenie, przybierając roztargniony wyraz twarzy. Wahanie trwało sekundę. Ibarra zwrócił się doń raptownie, zatrzymał go kładąc mu mocno dłoń na ramieniu i spytał ledwo dosłyszalnym głosem: — Goś zrobił z moim ojcem? O. Salvi, pobladły i roztrzęsiony, czytając z twarzy młodzieńca, co dzieje się w jego duszy, nie mógł odpowiedzieć; był jak sparaliżowany. — Coś zrobił z moim ojcem? — spytał ponownie, zduszonym głosem, Ibarra. Duchowny, coraz bardziej uginając się pod ciężarem dłoni, zdobył się na wysiłek i odparł: — Pan się myli. Nie zrobiłem nic pańskiemu ojcu! — Jak to nie? — rzekł młodzieniec, naciskiem ręki zmuszając księdza do padnięcia na kolana. — Ależ nie, zapewniam pana! To mój poprzednik, o. Damaso... — Ach! — wykrzyknął Ibarra, puszczając go i uderzając się dłonią w czoło. I pozostawiwszy nieszczęsnego o. Salvi, ruszył co prędzej ku domowi. Służący pomógł księdzu podnieść się z ziemi. 14. TASIO SZALONY LUB TASIO MĘDRZEC Dziwaczny starzec błądził, roztargniony, ulicami. Niegdyś był studentem filozofii, które to studia rzucił na żądanie swej starej matki — i to nie z powodu braku środków czy braku zdolności. Stało się tak dlatego, iż matka była bogata i wmówiła sobie, że syn ma talent. Poczciwa kobieta bała się, że dziecię jej stanie się uczonym i zapomni o Bogu, dała mu więc do wyboru: zostać księdzem lub porzucić uczelnię. Młodzieniec był zakochany, wybrał więc to drugie i ożenił się. W niecały rok potem był wdowcem i sierotą, szukał więc w książkach lekarstwa, które miało go uwolnić od smutku, od hazardowania się walkami kogutów, od próżniactwa; za bardzo jednak poświęcił się nauce i stale nabywając księgi, stracił cały. majątek. Ludzie wykształceni nazywali go don Anastasiem lub Filozofem Tasio, a niewykształceni — a była ich większość — mówili nań Sza-lony Tasio — z powodu jego oryginalnych wyrażeń i dziwnego sposobu odnoszenia się do bliźnich. Jak wspominaliśmy, po południu nadciągnęła burza; błyskawice od czasu do czasu rozjaśniały bladym światłem ołowiane niebo; atmosfera była ciężka, a powietrze nadzwyczaj duszne. Filozof Tasio zdawał się zapomnieć o swej ukochanej czaszce: uśmiechał się teraz, spoglądając w ciemne chmury. Koło kościoła natknął się na mężczyznę odzianego w alpakową marynarkę, niosącego w ręku parę świec i kij z chwaścikiem — insygnia władzy. — Zdaje się, żeś wesół? — zagadnął go ów po tagalsku. — W istocie, panie burmistrzu; wesół jestem, bo mam nadzieję. — A? I na cóż ta nadzieja? — Na burzę! — Burzę! Pewno masz zamiar się kąpać? — spytał burmistrz zaczepnie, obrzucając spojrzeniem skromne ubranie starca. - — Kąpać się... a to i nie taka zła rzecz, zwłaszcza kiedy się człowiek ciągle potyka o śmiecie! — odparł tym samym tonem Tasio,, z niejaką pogardą patrząc w twarz swego rozmówcy. — Lecz spodziewam się czegoś jeszcze lepszego. — Czegóż to? — Piorunów, które zabijają ludzi i palą domy! — odparł z powagą filozof. — Pomódl się od razu o potop! — Zasługujemy nań wszyscy — i pan, i ja. Pan, panie burmistrzu, ma ze sobą wiązkę świec pochodzących ze sklepu Chińczyka; ja od przeszło dziesięciu lat proponuję każdemu nowemu burmistrzowi zakup piorunochronów, a wszyscy wyśmiewają mnie i kupują petardy i race, i płacą za bicie w dzwony. Co więcej, pan sam następnego dnia po usłyszeniu mej propozycji zamówiłeś u odlewników chińskich dzwon na Świętą Barbarę, podczas gdy nauka udowadnia, ze niebezpiecznym jest dotykać dzwonów w dni burz. I powiedz mi waćpan: czemu to w roku 1870, kiedy w Binan uderzył piorun, uderzył właśnie w kościelną wieżę, niszcząc zegar i jeden z ołtarzy? Co sprawił ów dzwonek Świętej Barbary? W tym momencie błysnęło. — Jezus, Maria! Święta Barbaro! — mruknął burmistrz blednąc i czyniąc znak krzyża. Tasio roześmiał się. — Godnyś, waćpan, imienia swej patronki! — rzekł do Hiszpana, odwracając się odeń plecami, i ruszył w stronę kościoła. W kościele zakrystianie ustawiali katafalk, obstawiając go grom-nicami w drewnianych lichtarzach. Były to dwa wielkie stoły, umieszczone jeden na drugim, pokryte czarnym płótnem obrzeżonym białymi wypustkami; tu i tam namalowane były ludzkie czaszki. — Czy robicie to dla dusz zmarłych, czy dla świec? — spytał Tasio widząc dwóch chłopców, z których jeden miał dziesięć, a drugi siedem lat mniej więcej, podszedł do nich, nie spodziewając się od zakrystianów odpowiedzi na to pytanie. — Pójdziecie, chłopcy, ze mną? — zagadnął. — Na pewno matka przygotowała wam wspaniałą kolację. — Kościelny nie pozwoli nam wyjść przed ósmą, proszę pana — odrzekł starszy chłopiec. — Chciałbym pobrać moją zapłatę, żeby -dać pieniądze mamie. — A! I gdzież pójdziesz? — Na wieżę, proszę pana, dzwonić za dusze zmarłych. — Idziecie na wieżę? Uważajcie! Nie zbliżajcie się do dzwonów w czasie burzy. Po tych słowach starzec opuścił kościół, powiódłszy przedtem pełnym współczucia spojrzeniem za chłopcami, wdrapującymi się właśnie na schody wiodące na chór. Tasio przetarł oczy, popatrzył znów na niebo i mruknął: — Teraz żałowałbym, gdyby uderzyły gromy. — I ze spuszczoną głową, zamyślony, ruszył ulicą wiodącą za miasto. — Wejdźże pan! — ułyszał hiszpańskie słowa dobiegające z jakiegoś okna. Filozof podniósł głowę i zobaczył mężczyznę lat trzydziestu lub trzydziestu pięciu. — Cóż to za lektura? — spytał Tasio, wskazując książkę, trzymaną przez tamtego. — Bardzo aktualna książka: „Kary, jakie w czyśćcu cierpią du-3ze" — odparł mężczyzna z uśmiechem. — Człowieku! człowieku! człowieku! — powtarzał na różne tony starzec, wchodząc do domu. — Autor tej książki musi być bardzo sprytny. Na progu domostwa serdecznie powitał go pan domu i jego młoda .żona. Mężczyzna zwał się Filipo Lino, a małżonka jego Teodora Vińa. Don Filipo był porucznikiem i przywódcą partii na poły liberalnej — jeśli tak rzec można i jeśli w filipińskich miasteczkach możliwe jest istnienie jakichkolwiek partii. — Spotkałeś pan na cmentarzu syna nieboszczyka don Rafaela, co to właśnie przyjechał z Europy? — Tak, widziałem, jak wysiadał z powozu. —opowiadają, że poszedł szukać grobu ojca... Straszny to musiał być cios... Filozof wzruszył ramionami. — Nie współczujesz mu pan w tym nieszczęściu? — spytała młoda gospodyni. — A czy pani wie, że byłem jednym z sześciu ludzi, którzy odprowadzali zwłoki? To ja właśnie zameldowałem się u Kapitana Generalnego, kiedym zobaczył, że wszyscy tutaj, nawet władze, milczą wobec tak wielkiej profanacji; zrobiłem to, choć zawsze wolę czcić godnego szacunku człeka za życia niż po jego śmierci. — A zatem? — Wszakże wie pani, że nie jestem zwolennikiem monarchii dziedzicznej. Owa kropla krwi chińskiej, którą wziąłem po matce, każe mi myśleć na chiński sposób: szanuję ojca z powodu jego syna, a nie syna ze względu na ojca. Niech każdy otrzyma nagrodę lub karę za to, co zdziałał, a nie za to, co zdziałali inni. Pani domu zmieniła temat rozmowy. — Czy zakupił pan mszę za swą nieboszczkę żonę, jak to panu wczoraj radziłam? — Nie! — odparł starzec uśmiechając się. — Jaka szkoda! — wykrzyknęła kobieta z prawdziwym żalem. — Mówią, że dziś, o dziesiątej rano, dusze zmarłych będą błądziły swobodnie, czekając na modlitwy żyjących; i mówią jeszcze, że msza odprawiona w tych dniach warta jest tyle co pięć mszy odprawianych kiedy indziej. Albo nawet tyle co sześć — tak powiedział dziś rano ksiądz proboszcz. — Ejże! Znaczy to, że należy wykorzystać ów dogodny termin? — Ależ Doray — wtrącił don Filipo — wiesz przecież, że don Anastasio nie wierzy w czyściec. — Nie wierzę w czyściec? — zaprotestował starzec, unosząc się nieco w krześle. — Ależ ja nawet wiem coś niecoś z jego historii! — Z historii czyśćca? — wykrzyknęli zdumieni małżonkowie. — To ciekawe. Opowiedzże nam! — Nie znacie jej, a mimo to dajecie na mszę i mówicie o czyśćcowych karach? Niech i tak będzie! Zaczyna padać i wygląda na to, że ulewa potrwa dłużej. Starczy nam czasu i nudzić się nie będziemy — zgodził się Tasio i zamyślił chwilę. Don Filipo zamknął książkę, a Doray usiadła u jego boku, postanowiwszy sobie nie wierzyć w nic z tego, co powie stary Tasio. Ów zaś rozpoczął tymi słowy: — Czyściec istniał na długo przedtem, nim przyszedł na świat pan nasz Jezus Chrystus, i według o. Astete znajdował się w środku ziemi, zaś według mnicha, o którym wspomina o. Girard — znajdował się on w pobliżu Cluny. Zresztą mniejsza o miejsce. Teraz słuchajcie. Któż to piekł się w owym ogniu, który tam płonie od stworzenia świata? Istnienie czyśćca od najdawniejszych czasów potwierdza filozofia chrześcijańska, która mówi nam, iż Bóg nie stworzył nic nowego, odkąd odpoczął po stworzeniu świata... — Mógł istnieć in potentia, lecz nie in actu — zaoponował porucznik. Błyskawica, a po niej dudniący grzmot sprawiły, że Doray zerwała się z krzesła i rzekła czyniąc znak krzyża: — Jezus, Maria, Józefie Święty! Zostawię was na chwilę. Spalę święconą palmę i zapalę świece. Z nieba lały się strumienie deszczu. Filozof Tasio, patrząc za oddalającą się kobietą, podjął swój wywód. — Nigdy bym nie skończył, gdybym chciał rzec wszystko, co w tej sprawie powiedzieć można i co o niej zostało napisane. Jeśli zechcesz pan podyskutować o tym, przyjdź do mnie któregoś dnia: otworzymy księgi i porozmawiamy spokojnie. Teraz już idę. Nie wiem czemu, ale pobożność chrześcijan ułatwia tego wieczoru kradzieże, ja zaś drżę o moje książki. Jeśliby je ukradziono, aby je przeczytać, pozwoliłbym na to, lecz wiem, że wielu jest takich, co chciałoby je spalić, aby wyświadczyć mi przysługę. Taka zaś przysługa, takie miłosierdzie, godne kalifa Omara, strach we mnie budzi. Są tacy, co z powodu moich ksiąg już mnie uważają za potępionego. — Myślę jednak, że wierzy pan w potępienie? — spytała z uśmiechem Doray. Weszła niosąc w kadzielnicy suche palmowe liście, z których unosił się dym i przyjemny zapach. — Nie wiem, pani, co Bóg ze mną uczyni! — odparł Tasio w zamyśleniu. — Konając, bez strachu oddam Mu ducha; zrobi ze mną, co zechce. Lecz myśl pewna przychodzi mi do głowy. — I cóż takiego? — Jeśli zbawieni mogą być tylko katolicy, a spośród nich tylko pięć procent, jak to głosi wielu księży, i jeśli, jak twierdzą statystyki, katolicy stanowią dwunastą część ludności ziemi — to wobec tego ileż milionów ludzi zostało potępionych, zanim Odkupiciel przyszedł na świat i umarł za nas? Czyż uratować miało się tylko pięć na każde tysiąc dwieście dusz? Ach, z pewnością nie, to niemożliwe! — Pomyśl pan o sprawiedliwości boskiej, o boskiej czystości... — O, lecz sprawiedliwość i czystość boża przewidywała przyszłość przed stworzeniem świata — rzekł starzec wstrząsając się i powstając z miejsca. — Bóg nie powinien był stwarzać człowieka, jeżeli, aby uszczęśliwić jednego, musiał skazać setki innych na wieczne męki — i to za grzechy odziedziczone lub za jedną chwilę w grzechu przeżytą. Nie! Jeśliby tak było, to lepiej, abyś utopiła, pani, twego synka, który śpi tam oto. Jeśli takie wierzenia nie obrażają Boga, który powinien być najwyższym dobrem — to fenicki Moloch, żywiący się ludzkimi ofiarami i niewinną krwią, Moloch, w którego wnętrznościach palono dzieci oderwane od matczynych piersi, ów bóg krwiożerczy, to straszliwe bóstwo jest wobec naszego Boga słodką dzieweczką, przyjacielem, matką ludzkości! I szalony filozof opuścił domostwo porucznika, biegnąc przez ulicę mimo deszczu i ciemności. Oślepiająca błyskawica, której towarzyszył przeraźliwy grom, rozsiewający w powietrzu mordercze iskry, oświetliła postać starca. Wyciągając ramiona ku niebu, krzyczał: — Protestujesz! Wiem, żeś nie jest okrutny, wiem, że można Cię zwać tylko Dobrem. Błyskawice wzmogły się, burza przybierała na sile... 15. ZAKRYSTIANIE Grzmoty rozbrzmiewały coraz częściej, jedne goniły drugie, a każdy poprzedzał przerażający zygzak piorunu: rzekłbyś, iż Bóg pisze swe imię ogniem, a niebieskie sklepienie drży trwożnie. Deszcz lał strumieniami i, chłostany świszczącym ponuro wiatrem, jak ogłupiały coraz to zmieniał kierunek. Dzwony pełnym strachu głosem zawodziły smętną modlitwę i w krótkich momentach ciszy, jaką pozostawiały rozszalałe żywioły, ich głos zdawał się smutnym śpiewem, płaczliwym jękiem. Na wieży kościoła znajdowało się dwóch chłopców, których widzieliśmy przelotnie w rozmowie z filozofem. Młodszy, o wielkich czarnych oczach i lękliwym wyrazie twarzy, starał się przytulić do brata, bardzo doń podobnego z rysów, z tą tylko różnicą, że spojrzenie jego było głębsze, a fizjonomia większą przejawiała stanowczość. Obaj mieli ubogie odzienie, pocerowane i pełne łat. Siedzieli na pieńku drzewa, trzymając w rękach każdy po jednym sznurze, którego drugi koniec ginął na szczycie wieży, wysoko w ciemnościach. Deszcz, gnany wiatrem, docierał aż do nich, chwiejąc płomieniem świecy ustawionej na dużym kamieniu, który w Wielki Piątek zakrystianie przetaczają po chórze, uzyskując w ten sposób huk podobny do grzmotów. — Ciągnij za sznur, Kryspinie — rzekł starszy do braciszka. Mały uczepił się sznura i w górze dał się słyszeć słaby jęk, zgaszony zaraz przez grom odbity tysiącznym echem. — Ach, gdybyśmy teraz byli w domu, z mamą! — westchnął malec spoglądając na brata. — Ja bym się niczego nie bał! Starszy nie odpowiedział — patrzył na topniejący wosk i wydawał się czymś bardzo zajęty. — Tam nikt mi nie mówi, że kradnę! — dorzucił Kryspin. — Matka by na to nie pozwoliła! Gdyby wiedziała, że mnie biją... Starszy oderwał wzrok od płomienia świecy, uniósł głowę i zębami silnie szarpnął gruby sznur, który, pociągnięty, wydobył dźwięki z dzwonu. — Zawsze tak będziemy żyli, braciszku? — ciągnął Kryspin. — Chciałbym zachorować, chciałbym chorować długo, żeby matka była przy mnie, żebym nie musiał iść do klasztoru. Nie nazywano by mnie złodziejem, nie bito by mnie! I ty, bracie, też mógłbyś ze mną chorować. —. Nie! — odparł starszy. — Poumieralibyśmy wszyscy: matka ze zmartwienia, a my z głodu. Kryspin nie odpowiedział. — Ileś zarobił w tym miesiącu? — spytał po chwili. — Dwa pesos: nałożono mi trzy kary. — Zapłać za to, co mówią, że ukradłem, to nie będą nas nazywali' złodziejami. Zapłać, braciszku! — Czyś ty szalony, Kryspinie? Matka nie będzie miała co jeść, kościelny mówi, że ukradłeś dwie uncje, a dwie uncje to trzydzieści dwa pesos. Mały liczył na palcach, aż doliczył do trzydziestu dwóch. — Sześć rąk i dwa palce! Każdy palec — jeden peso — szepnął w zamyśleniu. A każdy peso... ile miedziaków? — Sto sześćdziesiąt. — Sto sześćdziesiąt? Sto sześćdziesiąt razy po jednym miedziaku? Matko! A ile to sto sześćdziesiąt? — Trzydzieści dwie ręce — odrzekł starszy. Kryspin przez chwilę patrzył na swoje dłonie. — Trzydzieści dwie ręce! — powtórzył. — I każdy palec to jeden miedziak... Matko, tyle pieniędzy! Chyba i w trzy dni by tego nie zliczył... i można by kupić buty i kapelusz, żeby chronił głowę od słońca, i parasol na deszcze, i jedzenia, i ubranie dla matki i dla ciebie, i... Zamyślił się. — Teraz żałuję, żem nie ukradł. — Kryspinie! — rzekł z wyrzutem brat. — Nie gniewaj się. Proboszcz powiedział, że zabije mnie kijami, jeśli pieniądze się nie znajdą; gdybym je ukradł, mogłyby się znaleźć... a jeśli umrę... może byście przynajmniej ty i matka mieli za to odzienie! Gdybym tak ukradł! Starszy milcząc pociągnął za sznur. Po chwili rzekł z westchnieniem: — Strach, że matka się rozgniewa, jak się o tym dowie. — Dlaczego? — spytał młodszy zdziwiony. — Powiesz, że mnie wybili, ja pokażę matce sińce i pustą kieszeń. Miałem tylko jednego miedziaka, którego dostałem na Wielkanoc, a i tego proboszcz zabrał mi wczoraj. Nie widziałem piękniejszego pieniążka. Matka nie uwierzy, nie uwierzy, żem ukradł — Jeśli ksiądz proboszcz jej powie... Kryspin zaczął płakać i szlochając mówił: — No to idź sam, ja nie chcę. Powiedz matce, żem chory. Nie chcę iść. — Nie płacz, Kryspinie — pocieszał go brat. — Matka nie uwierzy. Nie płacz. Stary Tasio mówił, że czeka na nas dobra kolacja... Kryspin, podniósłszy głowę, spojrzał na brata. — Dobra kolacja! Już dawno nie jadłem; nie chcą mi dać, póki nie znajdą się te dwie uncje... Ale... jeśli matka uwierzy? Powiesz jej, że kościelny kłamie, i proboszcz, który jemu wierzy, też kłamie i że wszyscy kłamią: mówią, żeśmy złodzieje, bo nasz ojciec to przestępca, który... W tym momencie jednak w głębi schodów pojawiła się czyjaś głowa i ta głowa, jak Meduza, zmroziła słowa w ustach chłopca. Była to twarz wydłużona, obwisła, okolona długimi, czarnymi włosami, ciemne okulary zakrywały brak jednego oka. Był to kościelny, który w ten właśnie sposób, bez uprzedzenia, cichcem, zwykle się zjawiał. Bracia zdrętwieli. — Tobie, Basilio, nakładam grzywnę dwóch reali, za to, że nie dzwonisz rytmicznie — rzekł głucho, jakby popękały mu struny głosowe. — Ty zaś, Kryspinie, zostaniesz tu, póki nie znajdzie się to, coś ukradł. Kryspin spojrzał na brata, wzrokiem prosząc go o obronę. — Mamy już pozwolenie... matka czeka nas o ósmej — szepnął nieśmiało Basilio. — Ty także nie wyjdziesz stąd o ósmej; .masz siedzieć do dziesiątej! — Ależ proszę pana, już o dziewiątej nie można chodzić po ulicach, a dom nasz jest daleko. — Chcesz mi rozkazywać? — wrzasnął kościelny ze złością i chwytając Kryspina za ramię, usiłował pociągnąć go za sobą. — Panie! Cały tydzień nie widzieliśmy matki — błagał Basilio, obejmując brata, jakby chciał go bronić. Kościelny odtrącił jego rękę i pociągną? Kryspina, który począł szlochać i padając na ziemię wołał brata: — Nie zostawiaj mnie, zabiją mnie tutaj! Lecz kościelny, nie zważając na te krzyki, pociągnął chłopca w dół po schodach i znikli w ciemnościach. Basilio stał nie mogąc wyrzec słowa. Słyszał, jak ciało brata uderza o stopnie schodów, słyszał krzyk i razy i wreszcie po trochu te rozdzierające serce odgłosy zaczęły cichnąć. Chłopiec stał bez tchu: słuchał z oczyma szeroko otwartymi, z zaciśniętymi pięściami. — Kiedyż wreszcie będę mógł pracować w polu! — szepnął, po czym szybko zbiegł po schodach. Kiedy znalazł się na chórze, począł uważnie nasłuchiwać: głos braciszka oddalał się gwałtownie i wołanie „Matko! Bracie!" ucichło zupełnie za zamkniętymi drzwiami. Drżący, ociekający potem, zatrzymał się na chwilę; gryzł pięści, aby zdusić krzyk cisnący mu się na usta, i począł rozglądać się po mrocznym wnętrzu kościoła. W głębi słabo tliła się oliwna lampka; w środku stał katafalk; wszystkie drzwi pozamykano, w oknach — kraty. W nagłym porywie wbiegł na schody, przemknął przez pokoik na wieży, gdzie płonęła świeca, i wdrapał się wyżej. Odwiązał sznury umocowane do serc dzwonów, po czym zszedł z powrotem; był blady, lecz oczy mu błyszczały, wszakże błyszczały nie od łez. Deszcz tymczasem przestał padać i niebo przecierało się po trochu. Basilio związał sznury, przymocował jeden koniec do słupka balustrady i zapominając zgasić światło począł ześlizgiwać się w ciemną czeluść. W kilka chwil potem na jednej z ulic miasteczka dały się słyszeć głosy i dwa strzały; nikt jednak się tym nie przejął i wszystko wokół ponownie pogrążyło się w ciszy. 16. SISA Jest ciemna noc: cisza, sąsiedzi śpią; rodziny, które wspominały swych zmarłych, spokojne i zadowolone, zapadają w sen: odmówiono trzy części różańca z „Wiecznym odpoczynkiem", nowenną za dusze zmarłych i spalono dużo gromnic przed świętymi obrazami. Bogaci i możni odwdzięczyli się krewnym, którzy zostawili im majątek; nazajutrz wysłuchają trzech mszy odprawionych przez trzech księży, dadzą dwa pesos na mszę za swoje dusze i wreszcie kupią odpusty za zmarłych. Zaiste, sprawiedliwość boska nie wydaje się tak wymagająca jak ludzka. Lecz biedak, nędzarz, który zarabia zaledwie na własne utrzymanie i przekupywać musi urzędników, skrybów i wojskowych, aby go nie trapili — ów biedak nie śpi spokojnie, jak mniemają dworscy poeci, którzy także nie cierpią niedostatku. Ubogi człowiek jest smutny i zamyślony. Biedna wdowa czuwa pomiędzy synami śpiącymi u jej boku. Myśli o odpustach, które powinna kupić dla ulżenia swym rodzicom i zmarłemu małżonkowi. Jeden peso — myśli — to tydzień pieszczot z moimi synami, tydzień śmiechu i radości, suknia dla dorastającej córki. „Powinnaś jednak zgasić ten ogień — mówi jej głos, który słyszała z ambony — trzeba się poświęcić". Tak! Trzeba! Kościół nie zbawi za darmo dusz twoich bliskich, nie rozdziela za darmo odpustów. Musisz je kupić, a w nocy, miast spać, będziesz pracowała. Twoja córka niech tymczasem chodzi obdarta. Pość, niebo jest bowiem drogie! Zaiste, zdawać się może, że biedni nie mają wstępu do nieba! Takie myśli unosiły się pomiędzy sahigiem a palupem, gdzie wisiał hamak, w którym kołysało się dziecko. Oddech jego był lekki i spokojny; od czasu do czasu przełykało ślinę, mrucząc coś: śniło mu się, że je — jego wygłodzony żołądek nie nasycił się tym, co mu dali starsi bracia. Cykady śpiewały monotonnym głosem, łącząc się swą wieczną, nieprzerwaną pieśnią z trelami świerszcza ukrytego w trawie lub z chrząkaniem kreta, co wyszedł ze swej jamy w poszukiwaniu pożywienia, podczas gdy jaszczurka, nie bojąc się już deszczu, mąciła ów koncert swym proroczym głosem, wysunąwszy głowę z dziupli w stoczonym przez robaki pniu drzewa. Gdzieś na ulicy szczekały żałośnie psy — rzekłbyś ujrzały błądzące w ciemnościach duchy. Daleko za miastem, o jakąś godzinę drogi, mieszkała matka Basilia i Kryspina, żona człowieka bez serca — starała się żyć dla swych synów, podczas gdy mąż jej wałęsał się i hazardował kogucimi walkami. Ich spotkania były rzadkie, ale zawsze bolesne. Mężczyzna ograbił ją z nielicznych klejnotów, a kiedy nieszczęsna Sisa nie miała już nic, wtedy począł się nad nią znęcać. Kobieta, słabego charakteru, obdarzona większym sercem niż rozumem, umiała tylko kochać i płakać. Mąż był dla niej bogiem, synowie aniołami. On zaś, widząc, jak jest uwielbiany i jaki lęk budzi, zachowywał się tak jak wszyscy fałszywi bogowie: był coraz bardziej okrutny, nieludzki, chciwy. Kiedy Sisa pewnego razu, widząc męża mniej ponurego niż zwykle, zaczęła się go radzić, czy oddać Basilia na zakrystiana, ów, nie przerywając pieszczot z kogutem, nie rzekł ani „tak", ani „nie", lecz spytał jedynie, czy chłopiec dużo będzie zarabiał. Nie śmiała nalegać, lecz jako że była w potrzebie, a przy tym pragnęła, aby chłopcy nauczyli się czytać i pisać w miejskiej szkole, doprowadziła projekt do skutku. Mąż i wtedy nic nie rzekł. Tego wieczora, o godzinie pół do dziesiątej, a może jedenastej, gdy gwiazdy błyszczały już na oczyszczonym przez burzę niebie, Sisa siedziała na ławie, patrząc na gałęzie tlące się w palenisku z kamieni. Na trójnogu wisiał garnek, w którym gotował się ryż, a na żarzących się węglach leżały trzy suche sardynki, z tych co to je sprzedają po trzy za dwa miedziaki. Sisa podparła dłonią brodę, spoglądając w słaby żółtawy płomień, jaki daje palona trzcina, której rozżarzone węgielki rychło rozsypują się w popiół; smutny uśmiech gościł na twarzy kobiety. Przypomniała sobie uroczą zagadkę o garnku i ogniu, którą kiedyś zadał jej Kryspin: „Czarny usiadł, a czerwony go ukłuł i potem narobił hałasu". Była jeszcze młoda, niedawno kwitła urodą i wdziękiem. Jej oczy, które podobnie jak duszę, odziedziczyli po niej synowie, były piękne, o długich rzęsach i głębokim spojrzeniu; nos miała mały, a usta ślicznie zarysowane. Była, jak to mówią Filipińczyey, kayumangingkaligatan, to znaczy brunetką, lecz o wyjątkowo czystej i jasnej karnacji. Mimo młodego wieku ból — czy też może głód — zaczęły drążyć blade policzki; obfite włosy, niegdyś duma jej i ozdoba, jeśli były jeszcze ułożone, to nie z zalotności, lecz z przyzwyczajenia: skromny kok, bez szpilek ani grzebieni. Przez wiele dni nie wychodziła z domu, szyjąc garderobę, którą kazano jej jak najprędzej wykończyć. Aby zarobić, nie poszła tego rana na mszę, gdyż na drogę tam i z powrotem zużyłaby co najmniej dwie godziny: ubóstwo skłania do grzechu. Skończywszy robotę, zaniosła ją do klienta, który jednak tylko obiecał zapłacić. Cały dzień myślała o tym, jakie przyjemności przyniesie jej wieczór: wiedziała, że mają przyjść synowie, i chciała ich ugościć. Kupiła sardynki, zerwała w ogródku najpiękniejsze pomidory, wiedząc, że to ulubiony przysmak Kryspina; poprosiła sąsiada, filozofa Tasio, który mieszkał o pół kilometra od niej, o szynkę dzika i udko dzikiego kaczora — to, co najbardziej lubił Basilio. I pełna nadziei i oczekiwania, ugotowała najbielszy ryż, jaki zebrała z pola. Byłby to zaiste wspaniały obiad dla biednych malców. Lecz nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zjawił się mąż i zjadł ryż, dziczyznę, kacze udko, pięć sardynek i pomidory. Sisa nic nie rzekła, choć zdawało jej się, że to jej serce ktoś pożera. Mężczyzna, już syty, przypomniał sobie o dzieciach i zapytał o nie. Sisa zdobyła się na uśmiech — postanowiła w duchu nic nie jeść, bowiem tego, co zostało, nie starczyłoby na troje. Ojciec spytał o synów — znaczyło to dla niej więcej niż obiad. Po chwili mężczyzna wziął koguta, zbierając się do wyjścia. — Nie chcesz ich zobaczyć? — zapytała żona z drżeniem. — Stary Tasio mówił, że się trochę spóźnią; Kryspin już czyta i... być może Basilio przyniesie wypłatę. Na tę ostatnią wzmiankę mąż zatrzymał się, zawahał, lecz... zwyciężyła jednak dobra strona jego charakteru. — Jeśli przyniesie, to schowaj dla mnie jeden peso — rzekł i wyszedł. Sisa zapłakała gorzko, ale na myśl o synach otarła łzy. Ugotowała jeszcze ryżu i przyrządziła ostatnie trzy sardynki: każdemu z chłopców przypadnie po półtorej. Będą mieli apetyt — myślała. — Droga jest długa, a głodne żołądki nie znają litości. Czujna na każdy hałas, nasłuchiwała odgłosu kroków; mocne i wyraźne to Basilio, lekkie i nierówne — Kryspin — myślała. Ptak kalao odezwał się w lasku dwa lub trzy razy od czasu jak deszcz ustał, a chłopców wciąż jeszcze nie było. Włożyła sardynki do garnka, aby nie wystygły, i wyszła na próg chaty, popatrzeć na drogę. Chcąc odpędzić złe myśli, zaczęła cicho nucić. Głos miała piękny i kiedy synowie słyszeli ją śpiewającą „Kundiman" , płakali nie wiedząc czemu. Tego wieczoru jednak głos jej drżał i dźwięki leniwie dobywały się z gardła. Przerwała śpiew i wzrok zagłębiła w ciemnościach. Nikt nie nadchodził od strony miasteczka, tylko wiatr strącał krople wody z szerokich liści drzew bananowych. Nagle ujrzała przed sobą czarnego psa; węszył coś na ścieżce. Kobietę ogarnął strach, cisnęła kamieniem. Zwierzę rzuciło się do ucieczki, wyjąc złowieszczo. Sisa nie była przesądna, ale tyle słyszała opowieści o czarnych psach, że przelękła się bardzo. Szybko zamknęła drzwi i usiadła przy świetle. Noc sprzyja urojeniom, a wyobraźnia zaludnia przestrzeń zjawami. Usiłowała modlić się, wzywać Najświętszą Panienkę i Boga, aby mieli staranie o jej synów, a zwłaszcza o małego Kryspina! I wreszcie, w roztargnieniu, zapomniała o modlitwie, pogrążając się w myślach o dzieciach, przywołując na pamięć rysy ich twarzy, tych twarzy, co uśmiechały się do niej ciągle we śnie i na jawie. Lecz nagle włosy zjeżyły jej się na głowie, a oczy rozwarły szeroko; sen to czy jawa? Ujrzała Kryspina stojącego przy palenisku, tam gdzie zwykł był siadać, gdy z nią gawędził. Teraz nic nie mówił, patrzył na nią swymi wielkimi, zamyślonymi oczyma i uśmiechał się. — Mamo, otwórz! Otwórz! — ozwał się z zewnątrz głos Basilia. Sisa wstrząsnęła się i widzenie znikło. 17. BASILIO Życie jest snem Zaledwie wszedłszy, Basilio zachwiał się i padł w ramiona matki. Niewytłumaczone zimno ścisnęło serce kobiety, gdy ujrzała, że chłopiec przyszedł sam. Chciała coś mówić, lecz nie mogła dobyć głosu, chciała uścisnąć syna, lecz brakło jej sił, płakać też nie mogła. Lecz na widok krwi spływającej po czole Basilia zdołała krzyknąć z głębi zranionego serca: — Moje dzieci! — Nie bój się, mamo! — rzekł Basilio. — Kryspin został w klasztorze. — W klasztorze? Został tam? Żyje? Chłopiec podniósł ku niej oczy. — Ach, mamo! — zawołał przechodząc od najgłębszego smutku do najżywszej radości. Sisa zapłakała i uścisnęła syna, pokrywając pocałunkami jego zakrwawione czoło. — Kryspin żyje! Zostawiłeś go w klasztorze... ale czemu jesteś zraniony, moje dziecko? Upadłeś? I popatrzyła nań uważnie. — Kościelny zabierając Kryspina powiedział, że nie będę mógł wyjść przed dziesiątą, a ponieważ to bardzo późna godzina, więc się wymknąłem. W miasteczku żołnierze wołali za mną „kto idzie?", rzuciłem się do ucieczki, strzelili i jedna kula drasnęła mi czoło. Bałem się, że mnie złapią i każą sprzątać w koszarach, tak jak to zrobili z Pablem, który jeszcze do dziś jest chory. — Boże mój, Boże! — szeptała matka wstrząsając się. — Tyś go uratował, Boże! I biorąc szmatkę, wodę i ocet dodała: — Mało brakowało, aby cię zabili, zabiliby mi syna! Policjanci nie myślą o matkach. — Powiesz, mamo, żem spadł z drzewa, niech nikt nie wie, że mnie ścigano. — Dlaczego Kryspin tam został? — spytała Sisa, opatrzywszy syna. Chłopiec spoglądał na nią przez chwilę, po czym, uścisnąwszy matkę, opowiedział po trochu wszystko o domniemanej kradzieży; nie mówił jednak, jak znęcano się nad bratem. Matka i syn zapłakali razem. — Mój Kryspin! Oskarżać tak moje dobre dziecko! To dlatego, żeśmy biedni, a my, biedacy, musimy wszystko znosić — szeptała Sisa patrząc pełnymi łez oczyma na dogasającą oliwną lampkę. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. — Jadłeś obiad? Nie? Mam tu ryż i sardynki. — Nie mam ochoty. Wody, chcę wody, nic więcej. — Tak! — rzekła matka ze smutkiem. — Takem myślała, że nie będziesz chciał sardynek. Przygotowałam ci co innego, ale przyszedł ojciec, mój biedny synku... — Był ojciec? — spytał Basilio i odruchowo popatrzył na twarz i ręce matki. Na to pytanie serce kobiety ścisnęło się, zrozumiała bowiem aż nadto dobrze jego sens. Pośpiesznie odparła: — Przyszedł i rozpytywał o was, chciał was zobaczyć. Był bardzo głodny. Powiedział, że jeśli zawsze będziecie tak dobrymi dziećmi, to wróci i zostanie z nami. — O! — przerwał Basilio, a jego wargi wykrzywiły się z niesmakiem. — Synu! — upomniała go kobieta. — Wybacz, mamo — rzekł poważnie. — Ale czy nie lepiej nam we troje: ty, Kryspin i ja? Ale ty płaczesz. Nie chciałem ci zrobić przykrości. Sisa westchnęła. — Nie jesz? Kładźmy się więc, już późno. Zamknęła chatę i przysypała popiołem węgle w palenisku, aby nie zgasły. Tak bywa z uczuciami: przykrywamy je owym popiołem, który zowią obojętnością, aby nie zgasły zupełnie w codziennym obcowaniu z bliźnimi. Basilio wyszeptał pacierze i położył się koło matki, która modliła się na kolanach. Gorąco mu było i mróz go chwytał zarazem; starał się zamknąć oczy i myśleć o bracie, który tej nocy też miał spać na łonie matki, a teraz pewnie płakał i drżał ze strachu w ciemnym kącie klasztoru. Basilio miał jeszcze w uszach krzyki, dochodzące aż na kościelną wieżę, lecz zmęczenie w naturalny sposób zamgliło jego myśli i sen spłynął na oczy chłopca. Ujrzał we śnie pokój, w którym płonęły dwie gromnice. Proboszcz, z rózgą w ręku, posępnie wysłuchiwał kościelnego, który mówił doń dziwnym językiem, z towarzyszeniem przerażających gestów. Kryspin drżał i zapłakanymi oczami rozglądał się wokół, jakby szukając kogoś czy jakiejś kryjówki. Proboszcz zwraca się do niego, wzywa go zagniewany, a rózga świszczę. Dziecko ucieka, chowa się za plecami kościelnego, lecz ten łapie chłopca, przytrzymuje i wydaje na pastwę gniewu księdza: nieszczęśnik walczy, tupie, krzyczy, rzuca się na ziemię, wstaje, ucieka, poślizgując się pada, rękami osłania się od ciosów, po czym z jękiem chowa okaleczone dłonie. Basilio widzi, jak brat skręca się, bije głową o ziemię; słyszy świst rózgi. Zrozpaczony malec wstaje. Szalony z bólu rzuca się na okrutników i gryzie proboszcza w rękę. Ksiądz krzyczy, rózga wypada mu z dłoni; kościelny łapie kij i uderza nim chłopca w głowę: dziecko pada ogłuszone. Proboszcz, widząc krew na swej dłoni, kopie Kryspina, ale ten już się nie broni, nie krzyczy — leży na ziemi bezwładny, a koło niego wilgotne ślady krwi... Głos Sisy przywołał Basilia do rzeczywistości. — Cóż ci jest? Czemu płaczesz? — Śniło mi się:.. O, Boże! — wykrzyknął Basilio budząc się okryty potem. — To był sen. Mamo, powiedz, że to był sen, że to tylko sen, nic więcej! — Cóż ci się śniło? Chłopiec nie odpowiedział. Usiadł, aby wytrzeć łzy i pot z twarzy. Chata pogrążona była w ciemnościach. — To sen, sen! — powtarzał cicho. — Opowiedz mi, co ci się śniło. Nie mogą spać — rzekła matka, gdy znów się położył. — No więc... — odparł szeptem — śniło mi się, że poszliśmy zbierać kłosy... na polu pełnym kwiatów... Kobiety miały pełne kosze kłosów... mężczyźni mieli pełne kosze kłosów... i dzieci też... Nie pamiętam więcej, mamo, już nie pamiętam. Sisa nie nalegała, nie przywiązywała wagi do snów. — Matko — odezwał się Basilio po kilku minutach milczenia — mam pewien pomysł. — Jaki? — spytała kobieta. Pokorna wobec wszystkich, była nią nawet wobec własnych synów. Uważała; że są mądrzejsi od niej. — Mamo, ja już nie chcę być zakrystianem! — Jak to? — Posłuchaj, mamo, co wymyśliłem. Dziś przyjechał z Hiszpanii syn zmarłego don Rafaela, który będzie tak samo dobry jak jego ojciec. No więc jutro odbierzesz, mamo, Kryspina, odbierzesz moją wypłatę i powiesz, że już nie będę tam służył. Jak tylko wyzdrowieję, zaraz pójdę do don Chryzostoma i uproszę go, żeby mnie przyjął na pasterza krów lub wołów: już jestem dość duży na to. Kryspin będzie mógł uczyć się u starego Tasio, który nie bije i jest dobry, chociaż proboszcz w to nie wierzy. Po cóż mamy się bać księdza? Czy może z nas uczynić większych biedaków, niż jesteśmy? Wierz mi, mamo, stary Tasio to dobry człowiek. Widziałem go wiele razy w kościele, kiedy nikogo nie było. Klęka i modli się, naprawdę. No więc, mamo, rzucę pracę w kościele — zarobek jest tam mały, a to, co się zarobi, idzie na grzywny. Wszyscy się na to skarżą. Będę pasterzem i pilnując dobrze bydląt, które mi pan powierzy, zdobędę jego miłość. Może pozwolą nam doić dla siebie jedną z krów? Kto wie? Może, jak się będę dobrze sprawował, dadzą nam jedną jałóweczkę? Będziemy się o nią starać i tuczyć ją jak naszą kurę. Nazbieram w lesie owoców i razem z jarzynami sprzedam w mieście, i będziemy mieli pieniądze. Przygotuj sidła i pułapki na ptaki i żbiki, będę łowił ryby, a kiedy podrosnę, zacznę polować. Potrafię także ścinać drzewa — mógłbym sprzedawać lub zanosić panu, by w ten sposób zdobyć jego życzliwość. Kiedy będę umiał orać, poproszę go, żeby mi udzielił kawałka ziemi, i posieję tam trzcinę cukrową lub kukurydzę. Nie będziesz musiała szyć po nocach. Będziemy mieli nowe ubrania na każde święto, a jeść będziemy mięso i duże ryby. A ja będę wolny, będziemy się widzieli co dzień i razem jedli obiad. Stary Tasio mówi, że Kryspin jest bardzo pojętny do nauki, więc go wyślemy do Manili, żeby się uczył; ja go utrzymam z mej pracy, prawda, mamo? I będzie doktorem. Cóż ty na to? — Cóż mogę powiedzieć, jak tylko „tak"? — odparła Sisa ściskając syna. Zauważyła, że chłopiec w swych rojeniach o przyszłości nie wspomniał w ogóle o ojcu, i uroniła kilka cichych łez. Basilio opowiadał dalej o swych planach, z ową ufnością jego wieku, który widzi to tylko, co chce widzieć. Sisa potakiwała wszystkiemu, wszystko wydawało jej się wspaniałe. Sen po trochu wracał na zmęczone powieki dziecka i tym razem Ole-Lukole z bajek Andersena rozwinął nad nim swój piękny parasol, pełen radosnych obrazów. Śnił, że razem z bratem są pasterzami. Zbierali w lesie gujawy, alpay i inne owoce. Poruszali się między gałęziami lekko jak motyle, wchodzili do grot o błyszczących ścianach, kąpali się w źródłach, gdzie piasek był złotym płynem, a kamienie tak piękne jak te, którymi wysadzana jest korona Matki Boskiej. Rośliny skłaniały ku nim gałęzie obwieszone owocami i pieniędzmi. Potem ujrzał na drzewie dzwon i długi sznur: do sznura przywiązana była krowa, z ptasim gniazdem między rogami, a wewnątrz dzwonu siedział Kryspin. Takie sny przelatywały przez głowę Basilia. Lecz do matki, która nie miała jego lat, sen nie przychodził. 18. CIERPIĄCE DUSZE Była siódma rano, kiedy o. Salvi skończył odprawiać ostatnią mszę z trzech odprawianych tego dnia w ciągu godziny. — Ojciec jest chyba chory — mówiły pobożnisie — nie porusza się z takim dostojeństwem i elegancją jak zwykle. Nie mówiąc słowa rozebrał się z liturgicznych szat, nie patrzył na nikogo, niczego nie zauważał. — Oho — szeptali między sobą kościelni słudzy — zły jest, posypią się grzywny! A wszystko przez tych dwóch braci! Wyszedł z zakrystii i skierował się ku plebanii, na której ganku, stanowiącym jednocześnie izbę szkolną, czekało go, siedząc w ławkach, siedem czy osiem kobiet i jeden mężczyzna spacerujący tam i z powrotem po klasie. Na widok księdza kobiety wstały, a jedna z nich zbliżyła się, aby ucałować jego dłoń; lecz proboszcz zrobił gest pełen takiego zniecierpliwienia, ze kobieta zatrzymała się wpół drogi. — Ubyłoby co temu skąpcowi? — krzyknęła z szyderczym śmiechem, obrażona odprawą. Nie dać do pocałowania ręki jej, siostrze Rufie! To rzecz niesłychana. — Nie zasiadał w konfesjonale dziś rano! — dodała siostra Sipa, starucha bez zębów. — A ja chciałam się spowiadać, żeby przyjąć komunię i zyskać odpusty. — A to współczuję, babciu! — rzekła młoda kobieta o naiwnym wyrazie twarzy. — Ja bo zyskałam w tym tygodniu trzy odpusty zupełne i ofiarowałam je za duszą mego małżonka. — Nierozsądnieś zrobiła, siostro Juano — rzekła znieważona Rufa. — Jeden zupełny odpust wystarczyłby, żeby go wyciągnąć z czyśćca. Nie powinnaś trwonić świętych odpustów; rób tak jak ja. — Pomyślałam sobie: im więcej, tym lepiej — odparła z uśmiechem naiwna siostra Juana. ,— Ale powiedzże, siostro, jak ty postępujesz. Siostra Rufa nie dała odpowiedzi zaraz. Najpierw poprosiła o betel, przeżuła go, obrzuciła spojrzeniem swe audytorium, które czekało w napięciu, splunęła na bok i zaczęła, żując: — Ja nie tracę ani jednego świętego dnia. Odkąd należę do bractwa, zyskałam czterysta pięćdziesiąt siedem odpustów zupełnych i siedemset sześćdziesiąt tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt osiem lat łaski. Notuję wszystkie odpusty, jakie zyskałam, bo lubię czyste rachunki: nie chcę oszukiwać i nie chcę, żeby mnie oszukiwano. Siostra Rufa przerwała na chwilę, cały czas żując tytoń. Kobiety patrzyły na nią z podziwem, lecz spacerujący mężczyzna zatrzymał się i rzekł z niejaką pogardą: — Ja zaś tylko w tym roku zyskałem o cztery odpusty więcej niż ty, siostro Rufo, i o sto lat więcej. A wcalem się dużo nie modlił. — Więcej ode mnie? Więcej niż czterysta pięćdziesiąt siedem odpustów zupełnych i siedemset sześćdziesiąt tysięcy pięćset dziewięćdziesiąt osiem lat? — powtórzyła siostra Rufa z niezadowoleniem. — Ano tak: o osiem zupełnych i o sto piętnaście lat więcej, i to w ciągu kilku miesięcy — powtórzył mężczyzna, na którego szyi wisiały zatłuszczone szkaplerze i różańce. — Nie dziwnego — Rufa uznała się za pokonaną. — Jesteś wszak w tym największym mistrzem w całej prowincji. Mężczyzna uśmiechnął się, rad z pochlebstwa. — Zaiste, nie jest to dziwne, że zyskuję więcej niż ty, siostro. Prawie rzec mogę, że i we śnie zarabiam odpusty. — I co z nimi robisz, mistrzu? — spytało cztery czy pięć głosów naraz. — Ba! — odparł z miną wyrażającą najwyższą pogardę — rozrzucam je na prawo i na lewo! — Ależ skoro tak, to nie mogę cię w tym pochwalić, mistrzu — zaoponowała Rufa. — Pójdziesz do czyśćca za trwonienie odpustów. — Już ja będę wiedział, jak się z niego wydostać — rzekł zadufany brat Pedro. — Tyle dusz wyciągnąłem z ognia! Tyle ich uczyniłem świętymi! A ponadto in articulo mortis jeszcze mogę zyskać, jeśli zechcę, najmniej siedem zupełnych i na łożu śmierci będąc ratować innych! Co rzekłszy, oddalił się dumnym krokiem. — Jednakże, Juano — podjęła siostra Rufa — powinnaś brać przykład ze mnie, która nie tracę ani dnia i pilnie prowadzę rachunki. Nie oszukuję nikogo i nie chcę, żeby mnie oszukiwano. — Cóż tedy robisz? — spytała Juana. — Rób tak jak ja. Dam ci przykład: przypuśćmy, żem zyskała rok odpustu, zapisuję to w mym zeszycie i mówię: Święty Dominiku, bądź tak dobry i zerknij, czy jest w czyśćcu jaka duszyczka, potrzebująca rok odpustu: nie więcej i nie mniej. Następnie rzucam monetę, jeśli wyjdzie twarz — nie, jeśli wypadnie krzyż — tak. Przypuśćmy zatem, że wypada krzyż. Wtedy piszę: „pobrano". Wyjdzie twarz — zatrzymuję odpust i tym sposobem zbieram je sobie w pęczki po sto lat. Szkoda, że nie można z nimi zrobić tego co z pieniędzmi: umieścić w jakim interesie. Można by uratować więcej dusz. Wierząj mi, dobrze zrobisz postępując tak jak ja. — Ależ ja robię rzecz jeszcze lepszą! — wtrąciła siostra Sipa. — Co? Coś jeszcze lepszego? — zdziwiła się Rufa. — Być nie może! Nikt nie zdoła lepiej czynić niż ja! — Posłuchajże mnie chwilę, a przekonasz się, siostro — odparła oschle stara Sipa. — Powiedzże nam! Słuchamy! — zakrzyknęły pozostałe kobiety. Uroczyście odchrząknąwszy, stara zaczęła: — Wiecie doskonale, że odmawiając „Zdrowaś" i „Panie mój, Jezu" można zarobić dziesięć lat za każdą zgłoskę... — Dwadzieścia! Nie, mniej! Pięć! — rozległy się głosy. — Mniej czy więcej, wszystko jedno! A zatem: kiedy służący stłucze mi talerz, szklankę czy filiżankę, każę mu pozbierać wszystkie skorupy i za każdą, nawet najmniejszą okruszynę zmówić dla mnie „Zdrowaś" i „Panie mój, Jezu". Odpusty zyskane w ten sposób ofiarowuję cierpiącym duszom. W domu wszyscy o tym wiedzą — z wyjątkiem kotów. — Ależ siostro Sipo — zaoponowała Rufa. — te odpusty zyskują twoi słudzy, nie ty sama! — A moje filiżanki, moje talerze? Któż mi za nie zapłaci? Służba cieszy się mogąc za nie płacić w ten sposób, a i ja jestem zadowolona. Nie biję ich — czasem dam po głowie czy wytargam za uszy... — Ja uczynię tak samo! I ja! I ja! — zakrzyknęły niewiasty. — Lecz jeśli talerz rozbije się zaledwie na,dwa czy trzy kawałki, mało zyskujesz — zauważyła nieprzejednana Rufa. — Ba! — odrzekła stara. — Wtedy też odmawiają pacierze, a potem każę skleić kawałki i nic nie tracę. A ty nic nie wyprosisz swymi nowennami, jak je będziesz tak klepała. — Kto? Ja? — oburzona Rufa zerwała się z miejsca. — Nie tak dawno zaginął mi wieprzek, pomodliłam się do Świętego Antoniego i znalazłam go. Jeszczem go dobrze sprzedała, ot co! — Ejże? A twoja sąsiadka mówiła, że to jej wieprzka sprzedałaś za swego! — Co? A to bezwstydnica! Ja nie robię tak jak ty!... „Mistrz" musiał wmieszać się w sprawę, aby uspokoić siostry: żadna już nie pamiętała o modlitwach, wszystkie mówiły o wieprzkach. — No, no, siostrzyczki, nie będziemy wszak się wadzić o jakiegoś wieprzka! Pismo święte daje nam przykłady: heretycy i protestanci nie wszczynali kłótni z Panem naszym Jezusem Chrystusem, kiedy _ wrzucił do wody stada świń do nich należące, a my, chrześcijanie, i do tego będący w bractwie różańcowym, mielibyśmy powstawać przeciw sobie o jednego prosiaka? Co by o nas powiedzieli rywale nasi, bracia tercjarze? Niewiasty umilkły, pełne podziwu dla głębokiej mądrości mistrza, jako też pełne obawy co do braci tercjarzy. Mężczyzna, zadowolony z posłuchu, zmieniwszy ton ciągnął dalej: — Wkrótce wezwie nas ksiądz proboszcz. Trzeba mu powiedzieć, którego kaznodzieję wybieramy: o. Damaso, o. Martina czy o. koadiutora. Nie wiem, czy tercjarze już wybrali; musimy się zdecydować. — Ojca koadiutora... — szepnęła nieśmiało Juana. — Ojciec koadiutor nie umie wygłaszać kazań — rzekła Sipa. — Lepiej już o. Martina. — O. Martin? — wykrzyknęła druga z pogardą. — On ma słaby głos! Lepiej o. Damaso. — Tak, jego wybierzemy! — zawołała Rufa. — O. Damaso! Ten umie przemawiać niczym aktor! Jego wybierzemy! — Ale o. Damaso zrozumieć trudno — szepnęła Juana. — Bo jest bardzo mądry! Ale kazać potrafi znakomicie... W tym momencie zjawiła się Sisa z koszem na głowie. Pozdrowiła kobiety i weszła na schody. — Weszła! Chodźmy i my zatem! — rzekły pobożnisie. Serce Sisy biło gwałtownie, gdy wchodziła: nie wiedziała, co rzec księdzu, aby uśmierzyć jego gniew, ani w jaki sposób wstawić się za synem. Z pierwszym brzaskiem poszła do ogrodu, aby zebrać najpiękniejsze jarzyny, które ułożyła potem w koszyku na liściach bananowych i kwiatach. Udała się nad rzekę w poszukiwaniu pako, wiedziała bowiem, że to ulubiony przysmak proboszcza. Ubrała się w najlepsze suknie i nie budząc syna, z koszem na głowie, wyruszyła do miasteczka. Weszła na schody powoli, starając się robić jak najmniej hałasu i nasłuchując w napięciu, czy przypadkiem nie odezwie się gdzie znany dziecięcy świeży głosik. Nie usłyszała jednak ani nie spotkała nikogo, skierowała się więc do kuchni. Rozejrzała się na wszystkie strony: służący i kucharz przyjęli ją zimno. Zaledwie odpowiedzieli na powitanie. — Gdzie mogę położyć jarzyny? — spytała nie zrażona; tym przyjęciem. — Ot tam... gdziekolwiek — rzucił kucharz, prawie nie patrząc na jej dary, i pilnie zajął się swą pracą: właśnie skubał kapłona. Sisa starannie ułożyła na stole bakłażany, karczochy i świeże pako. Na wierzchu ułożyła kwiaty, uśmiechnęła się do siebie i spytała służącego", który wydał jej się bardziej przystępny niż kucharz: — Mogłabym zobaczyć się z ojcem? — Chory jest — odparł cichym głosem służący. — A Kryspin? Nie wie pan, czy jest w zakrystii? Służący popatrzył na nią zdumiony. — Kryspin? — spytał marszcząc brwi. — Nie jestże u ciebie w domu? — Basilio przyszedł, lecz Kryspin tutaj został — odparła Sisa. — Chciałabym go zobaczyć... — A jakże! — na to sługa — został tu, tak, lecz potem... potem uciekł ukradłszy mnóstwo rzeczy. Ksiądz kazał mi iść dzisiaj wczesnym rankiem do koszar, dać znać żołnierzom. Musieli już dotrzeć do twego domu w poszukiwaniu chłopaków. Sisa otwarła usta, lecz wargi jej na próżno się poruszały: żaden dźwięk nie dobył się z gardła. — Zabieraj się razem z twymi synaczkami! — dorzucił kucharz.— Tyś dobra kobieta, to wszyscy wiedzą, ale chłopcy wdali się w ojca! Uważaj, żeby młodszy nie zakasował rodziciela! Sisa, wybuchnąwszy głośnym łkaniem, osunęła się na ławkę. — Nie płaczże nam tutaj! — wrzasnął kucharz. — Nie słyszałaś, że ksiądz chory? Idź na ulicę ze swymi łzami! Biedna niewiasta, niemal siłą wypchnięta, zstąpiła po schodach razem z siostrami, które szeptem snuły domysły na temat choroby proboszcza. Nieszczęsna matka, zasłoniwszy twarz chustką, powstrzymywała szloch. Wyszedłszy na ulicę, niepewnie rozejrzała się wokół, po czym, jakby podejmując jakąś decyzję, szybko się oddaliła. 19. OPOWIEŚĆ NAUCZYCIELA Za głupstwa głupi motłoch płaci dukatami, Więc po stokroć jest słuszne karmić go głupstwami. (Lope de Vega) Jezioro śpi spokojnie wśród gór, z ową obłudą żywiołu, co nie pamięta, iż minionej nocy wtórował burzy. W pierwszych promieniach światła, rzucających blaski na wodę, daleko na horyzoncie rysują się szarawe sylwetki: to łodzie rybaków wyciągających sieci, czółna i chińskie stateczki o napiętych żaglach. Dwóch ludzi w grubej żałobie milcząc spoglądało ze wzgórza na wodę; jeden z nich to Ibarra, drugim zaś był młodzik o pokornym i melancholijnym wyrazie twarzy. — To tutaj! — mówił ten ostatni. — Tu wrzucono zwłoki pańskiego ojca. Tu właśnie przyprowadził nas grabarz, mnie i porucznika Guevarę. Ibarra z wylaniem uścisnął dłoń młodzieńca. — Nie musi mi pan dziękować! — odparł tenże. — Zawdzięczam wiele pańskiemu ojcu, a jedyne, com dla niego uczynił, to to, żem go odprowadził do grobu. Przybyłem tu nie znając nikogo, bez żadnych rekomendacji, nie mając nazwiska ni majątku. Mój poprzednik rzu-cił szkołę, by handlować tytoniem. Ojciec pana wsparł mnie, wystarał mi się o dom i zapewnił to, co niezbędne, aby przyśpieszyć naukę. Przychodził do szkoły, obdzielając pieniędzmi biednych a pilnych uczniów, zaopatrywał ich w książki i papier. Lecz jak wszystko, co dobre, trwało to bardzo krótko! Ibarra odkrył głowę i przez dłuższą chwilę zdawał się modlić. Potem, zwracając się ku swemu towarzyszowi, rzekł: — Mówił pan, że ojciec mój pomagał biednym uczniom. A teraz? — Teraz robią, co mogą, i uczą się kiedy mogą — odparł nauczyciel. — Z jakiej przyczyny? — Przyczyna tkwi w ich podartych koszulach i pełnych wstydu oczach. Ibarra milczał przez chwilę. — Ilu uczniów ma pan teraz? — podjął po chwili z pewnym zainteresowaniem. — Na papierze ponad dwustu. W klasie zaś dwudziestu pięciu. — Jak to być może? Nauczyciel smutno się uśmiechnął: — Wyłuszczenie przyczyn tego stanu rzeczy równa się opowiedzeniu panu długiej i niemiłej historii. — Nie czcza ciekawość każe mi pytać — odparł poważnie Ibarra, spojrzeniem błądząc po dalekim horyzoncie. — Myślałem nad tą sprawą i sądzę, że wcielenie w życie zamiarów mego ojca więcej będzie warte niż płacz po nim, o wiele więcej niż pomszczenie go. Jego grobowcem jest święta natura. Wrogami jego byli lud i kapłan. Ludowi przebaczam — za jego niewiedzę; kapłana zaś szanuję ze względu na funkcję, jaką pełni, i dlatego, iż pragnę poszanowania dla religii, w której wychowuje się społeczeństwo. Chciałbym natchnąć się duchem tego, który mi dał życie, i dlatego pragnę poznać przeszkody, jakie nauka napotyka w tym mieście. — Kraj ten błogosławić będzie pana pamięć, jeśli zrealizuje pan piękne plany pańskiego zmarłego ojca! — rzekł nauczyciel. — Chce pan wiedzieć, o jakie przeszkody potyka się u nas nauka? A zatem: w sytuacji naszej oświata, bez czyjegoś potężnego wsparcia, nigdy nie stanie się faktem. Po pierwsze dlatego, iż w nauce nic dziecka nie bawi i nie nęci, po drugie zaś — jeśli nawet dziecię ma chęć do niej, to chęć tę zabija niedostatek środków i rozliczne prace. Ponoć w Niemczech syn wieśniaka przez lat osiem uczęszcza do wiejskiej szkoły. Któż chciałby tutaj przez połowę tego czasu czerpać wiedzę, skoro daje ona tak nędzne owoce? Czytają, piszą i wbijają sobie w głowy fragmenty ksiąg, a nierzadko i całe księgi w języku hiszpańskim, nie rozumiejąc z nich ni jednego słowa. Jakiż pożytek mieć będzie z takiej szkoły syn naszego chłopa? — A pan, który widzi zło, czemuż nie pomyślałeś o lekarstwie na nie? — Ach! — odparł młodzieniec, ze smutkiem potrząsając głową. — Biedny nauczyciel cóż wskóra walcząc w pojedynkę? Trzeba mieć przede wszystkim szkołę, budynek szkolny, a nie, jak to ja czynię, prowadzić lekcje koło księżowskiego powozu, za kościołem. Dzieci, które lubią głośno czytać, przeszkadzają — rzecz to oczywista — księdzu, który często, zwłaszcza kiedy miewa ataki, schodzi do nas gniewny, łaje uczniów, nierzadko też i na mnie się złoszcząc. Rozumie pan chyba, że tym sposobem nie można ani nauczać, ani pobierać nauk. Dziecko nie ma szacunku dla profesora, skoro widzi, jak ten pozwala sobie ubliżać, nie mogąc dojść swych praw. Nauczyciel, aby być wysłuchanym, aby autorytet jego nie ulegał wątpliwości, musi mieć poważanie, dobre imię, moralną siłę i swobodę. Niechże mi pan wybaczy, że mówię mu o smutnych sprawach. Chciałem wprowadzić reformy, wyśmiano mnie. Aby naprawić zło, o którym wspomniałem, usiłowałem uczyć dzieci hiszpańskiego języka, takie bowiem było rozporządzenie władz, a przy tym osądziłem, iż jest to okno na świat dla wszystkich. Zastosowałem najprostszą metodę — zdania i słowa — nie wchodząc w obszerne reguły i spodziewając się nauczyć gramatyki, kiedy uczniowie już będą rozumieli język. Po kilku tygodniach najzmyślniejsi już mnie prawie pojmowali i składali jakie takie zdania. Nauczyciel przerwał, zawahał się, po czym, jakby podjąwszy decyzję, ciągnął dalej: — Nie powinienem wstydzić się historii moich krzywd; każdy na moim miejscu postąpiłby tak samo. Jak już rzekłem, początek był dobry; jednakże po jakimś czasie ówczesny proboszcz, o. Damaso, wezwał mnie przez kościelnego. Ponieważ znałem jego charakter i bałem się zwlekać, poszedłem natychmiast i pozdrowiłem go, mówiąc „dzień dobry" po hiszpańsku. On zaś, który za całe powitanie wyciągnął ku mnie rękę do pocałunku, cofnął dłoń i nie odpowiadając mi, wybuchnął głośnym i obelżywym śmiechem. Stałem, nie wiedząc, co czynić; za mną wsunął się kościelny. Zrazu nie znalazłem słowa odpowiedzi; patrzyłem na księdza, lecz on nie przestawał się śmiać. Już zaczynałem się niecierpliwić, czułem, że popełnię coś nierozsądnego, bowiem być, dobrym chrześcijaninem nie znaczy to nie mieć godności. Jużem go chciał zagadnąć, kiedy nagle, prze-chodząc od śmiechu do zniewag, rzekł mi: „Cóż to za dobry dzień? Dzień dobry! Wspaniale! Już umiesz mówić po hiszpańsku". I znów począł się śmiać. Ibarra nie mógł powściągnąć uśmiechu. — Pan się śmieje — podchwycił nauczyciel, śmiejąc się także. — Wyznam, że wówczas nie było mi do śmiechu. Stałem i czułem, że krew uderza mi do głowy, a błyskawice przelatują przed oczyma. Proboszcza widziałem jakby z oddali, z bardzo daleka; zbliżyłem się doń, aby mu coś odrzec, nie wiedząc wszakże jeszcze, co powiem. Kościelny stanął między nami, a ksiądz podniósł się i rzekł już poważnie po tagalsku: „Nie strój mi się w pożyczone piórka; ukontentuj się twoim językiem, a nie porywaj się na hiszpański: nie jest on dla was. Znasz Ciruelę? Ciruela był nauczycielem nie umiejąc czytać". Chciałem go zatrzymać, lecz wyszedł do swego pokoju, zatrzaskując drzwi za sobą. Cóż miałem zrobić, ja, który żyję tylko z tego, co mi zapłacą za nauczanie, a żebym mógł pobrać wypłatę, potrzebne mi jest pozwolenie proboszcza, z którym to pozwoleniem muszę się udać do stolicy prowincji? Cóż mogłem uczynić przeciw niemu, który sprawuje władzę duchową, polityczną i świecką w miasteczku? Gdy mnie znieważa, milczeć muszę: gdybym odpowiedział mu tym samym, wyrzuciłby mnie ze szkoły, przepadłaby moja kariera, wszyscy stanęliby po stronie proboszcza, a mnie by wyklęli i okrzyknęli pyszałkiem, bezbożnikiem, nieukiem lub co najmniej wrogiem tego, co hiszpańskie, flibustierem. Od nauczyciela nikt nie oczekuje wiedzy ni zapału; żąda się odeń jedynie pokory i bezwolności: niech Bóg mi przebaczy, jeślim postąpił wbrew sumieniu i rozumowi, lecz jam się urodził w tym kraju, muszę żyć, mam matkę, toteż poddaję się memu losowi, jak ciało topielca daje się nieść morskim falom. — A więc takie to przeszkody na zawsze zabiły w tobie ducha? Tak więc żyłeś pan od tej pory? — Oby mnie za to spotkała kara! — wykrzyknął nauczyciel. — Oby na niej skończyły się moje niedole! Zaprawdę, od tego czasu nabrałem odrazy do mego zawodu. Pozostałem jednak na mym stanowisku i starałem się nie upadać na duchu — zamierzałem walczyć. Nauczyciel przerwał na krótką chwilę, po czym podjął znowu: — Od owego dnia, gdym został tak grubiańsko zelżony, rozmyślałem wiele nad sobą samym i spostrzegłem, że w istocie wiem bardzo mało. Jąłem dniami i nocami uczyć się języka hiszpańskiego i wszystkiego, co miało związek z mym zawodem; stary filozof pożyczał mi książki, czytałem, co tylko mogłem, analizując to. com przeczytał. Nowe idee, którymi przesiąkłem, zmieniły mój ; punkt widzenia i wiele spraw ujrzałem na inny niż przedtem sposób. Na przykład rózgi, od niepamiętnych czasów, uważane za jedyny skuteczny środek wychowania, teraz wydały mi się narzędziem, które nie tylko nie ułatwia postępów w nauce, lecz znacznie je osłabia. Przekonałem się, że nie sposób rozumować, mając przed oczyma dyscyplinę lub rózgę. Starałem się być podczas lekcji miłym i pogodnym, chcąc uczynić z elementarza nie czarną księgę, skąpaną w dziecięcych łzach, lecz przyjaciela, zwierzającego uczniom cudowne tajemnice; ze szkoły zaś —nie miejsce bolesnych doznań, lecz świątynię du~ chowego wypoczynku. Po trochu usunąłem tedy rózgi, zaniosłem do domu dyscypliny, zastępując je rywalizacją w nauce i poszanowaniem dla siebie samego. Wkrótce rozniosło się po miasteczku, że ja nie biję; proboszcz wzywa mnie do siebie, ja zaś, bojąc się ponownej sceny, pozdrawiam go dość oschle po tagalsku. Tym razem był. bardzo poważny. Rzekł mi, iż gotuję zgubę tych dziatek, trwonię czas, nie wypełniam swego obowiązku, że ojciec, który darowuje karę, nie kocha swego syna, że jak mówi Pismo święte... i tak dalej, i tak dalej. Wreszcie polecił mi, abym był rozsądny i wrócił do starej metody,w przeciwnym bowiem razie doniesie burmistrzowi, jaki to ze mnie nędzny łotrzyk. Na tym się nie skończyły moje niepowodzenia: w parę dni później stawili się przede mną ojcowie dzieci i musiałem zebrać całą cierpliwość, aby zapanować, nad sobą. Zaczęli od wychwalania dawnych czasów, kiedy to bakałarze mieli mocne charaktery i nauczali tak, jak ich pradziadowie. „Ci właśnie byli mędrcami — mówili. — Chłostą prostowali krzywe drzewka. To nie były jakieś młodziki, lecz ludzie starzy doświadczeniem, siwowłosi i surowi! Don Catalino, największy spośród nich wszystkich, założyciel tutejszej szkoły, nie dawał nigdy mniej niż dwadzieścia pięć plag, dlatego też wychował uczniów mądrych i świątobliwych. Ach! Nasi przodkowie więcej byli warci od nas, panie nauczycielu, dużo więcej!" Inni nie poprzestali na grubiańskich aluzjach, rzekli mi wprost, że jeśli będę się nadal trzymał mej metody, ich dzieci niczego się nie nauczą, a zatem będą musieli odebrać je ze szkoły. Wobec takiego obrotu sprawy musiałem odstąpić od swej metody, która właśnie, po wielkich z mej strony wysiłkach, zaczęła dawać owoce. Zrozpaczony, przyniosłem dnia następnego do klasy rózgi. . i podjąłem od nowa me okrutne zadanie. , Stary Anastasio rzekł mi: „Ojcowie żądają rózeg? Czemu ich pan nimi nie uraczył?" W wyniku tych przykrości ciężko zaniemogłem. Ibarra słuchał w zamyśleniu. — Ledwiem wyzdrowiał, wróciłem do szkoły i zastałem jedynie może piątą część mej klasy. Powziąłem jednak znów nadzieję i ponownie zrobiłem próbę, chcąc, by dzieci nie traciły czasu i przynajmniej wyciągnęły z rózgi jakąś korzyść; niech chociaż ów wstyd da ich duszom jaki dobry owoc — myślałem. Skoro już mnie kochać nie mogły, chciałem, aby jak najwięcej ode mnie skorzystawszy, wspominały mnie potem z mniejszą niż mych poprzedników goryczą. — Nie bądźmyż tak panurej myśli! — rzekł podnosząc się Ibarra. — Porucznik przysłał mi zaproszenie na posiedzenie zarządu miejskiego... Kto wie? Może tam właśnie padnie odpowiedź na pańskie wątpliwości? Nauczyciel podniósł się również, lecz z powątpiewaniem potrząsając głową, powiedział: — Zobaczy pan, projekt, o którym mi mówiono, upadnie tak samo, jak upadły moje plany! 20. Posiedzenie zarządu miejskiego Była to sala długa na dwanaście do piętnastu metrów i na jakie osiem do dziesięciu szeroka. Ściany jej, bielone wapnem, pokryte były węgłowymi, rysunkami, w miarę szpetnymi, w miarę nieprzyzwoitymi, które uzupełniały jeszcze odpowiednie napisy. W kącie, oparte rzędem o ścianę, stały stare karabiny skałkowe razem z przybrudzonymi szablami, mieczami i tubylczymi nożami: była to broń policjantów. W przeciwległym końcu sali, ozdobionym wytłuszczonymi czerwonymi zasłonami, wisiał na ścianie portret króla; pod portretem, na podium z desek, stary fotel otwierał sfatygowane ramiona; przy nim stał wielki drewniany stół, poplamiony atramentem, pokłuty, pełen powycinanych napisów i monogramów, niczym na owych stołach w niemieckich gospodach, uczęszczanych przez studentów. Ławy i rozchwierutane krzesła dopełniały umeblowania. Tak wygląda sala posiedzeń zarządu miejskiego, jednocześnie służąca za miejsce przesłuchań i wiele innych pełniąca zadań. Tu właśnie prowadzą teraz dyskurs władze miasteczka i przedmieść: partia starych nie miesza się do partii młodych, a jedni drugich ścierpieć nie mogą — są to przedstawiciele konserwatystów i liberałów, lecz walka ich przybiera często formę krańcową. — Zachowanie burmistrza nie budzi we mnie zaufania — mówił do przyjaciół don Filipo, przywódca partii liberałów. — Ma on wyraźny zamiar odwlekać aż do ostatka dyskusję nad budżetem. Zważcie, że mamy zaledwie jedenaście dni. — I został w klasztorze, aby naradzić się z proboszczem, który teraz leży chory — zauważył jakiś młodzieniec. — Nic to! — odparł drugi. — Już wszystko przygotowane.Toteżjeśli projekt starych nie uzyska większości... — Nie sądzę! — rzekł don Filipo. — Ja przedstawię ów projekt.., — Co? Jak pan powiedział? — zapytali zdziwieni słuchacze. — Mówię, że jeśli pierwszy zabiorę głos, przedstawię projekt naszych przeciwników. — A co z naszym? — Tym wy się zajmiecie — odparł porucznik, z uśmiechem zwracając się do młodego wójta. — Powiecie o tym, kiedy ja już zostanę pokonany. — Nie rozumiemy pana, don Filipo! — odrzekli jego rozmówcy, patrząc nań z powątpiewaniem. — Posłuchajcie! — odparł z cicha, zwracając się do dwóch czy trzech, którzy go słuchali. — Dziś rano spotkałem starego Tasio. — No i? — Powiedział mi: „Wrogowie pańscy nienawidzą pana bardziej: niż pańskich idei. Chce pan, aby rzecz jakaś nie doszła do skutku? No to zaproponuj ją, a choć będzie potrzebna jak zbawienie, projekt zostanie odrzucony. Kiedy już pognębią projektodawcę, namów pań najnędzniejszego z waszego stronnictwa, aby wyłożył pański plan, a nieprzyjaciele, aby pana upokorzyć, aprobują go". Nie zdradźcie jednak mego sekretu... — Lecz... — Dlatego też wysunę projekt naszych przeciwników, wyolbrzymiając go aż do śmieszności. Pst! Pan Ibarra i nauczyciel. Dwaj młodzieńcy witali się z grupkami zebranych, nie przyłączając się do rozmów. W chwilę później wszedł burmistrz z mroczną twarzą: był to ten sam, którego widzieliśmy dnia poprzedniego, gdy niósł świece. Wraz z jego pojawieniem się ucichły szepty, każdy zajął miejsce i po trochu salę obejmowało milczenie. Kapitan usiadł na fotelu ustawionym pod portretem Jego Królewskiej Mości, zakaszlał cztery czy pięć razy, przesunął dłońmi po głowie i twarzy, oparł łokcie na stole, potem schował je, znów zakaszlał i w ten sposób zachowywał się jeszcze dłuższą chwilę. Wreszcie rozpoczął słabym głosem: — Panowie! Ośmieliłem się wezwać was wszystkich na dzisiejsze posiedzenie... hm! hm!... Mamy obchodzić dzień Świętego Diego, patrona naszego miasta, który to dzień przypada dwunastego tego miesiąca... hm! hm! Dzisiaj zaś mamy drugiego... hm! hm! Tu napadł mówcę atak przerywanego, suchego kaszlu, każąc mu zamilknąć. Wówczas z ławy starszych podniósł się mężczyzna lat około czterdziestu, o zuchwałym wyglądzie. Był to bogaty kapitan Basilio, przeciwnik zmarłego don Rafaela, człowiek, który twierdził, iż od śmierci Świętego Tomasza z Akwinu świat nie zrobił ani jednego kroku naprzód i że odkąd on sam opuścił San Juan de Letran, ludzkość zaczęła się cofać. — Pozwólcie mi, panowie, że zabiorę głos w bardzo interesującej sprawie — odezwał się. — Mówię pierwszy, choć inni z tu obecnych mają po temu większe prawo niż ja, lecz ja mówię pierwszy, gdyż wydaje mi się, że w tych sprawach mówić pierwszemu nie oznacza, iż się jest pierwszym, tak jak mówienie na ostatku nie znaczy, iż się jest ostatnim. Poza tym sprawy, o których mam mówić, tak wielkiej są wagi, że nie można ich pomijać ani zostawiać na koniec, dlatego więc chciałbym mówić pierwszy, aby dać temu wyraz. Pozwólcie mi zatem, zacni panowie, abym mówił pierwszy na tym zebraniu, na którym widzę wielce szanowne osobistości, jak obecny pan burmistrz, były pan burmistrz, mój przyjaciel z lat dziecięcych don Julio, nasz sławny kapitan policji, don Melchior, i tyle innych jeszcze osób, które, jednym słowem, widzicie, panowie, na tej sali. Błagam waćpanów, abyście zezwolili mi na zabranie głosu, zanim zrobi to ktokolwiek inny. Czy będę miał to szczęście, że zgromadzenie przychyli się do mej pokornej prośby? Tu skłonił się z uśmiechem. — Możesz pan mówić, słuchamy z niecierpliwością! — odparli wymienieni przezeń przyjaciele, tudzież inne osoby, mające go za wielkiego mówcę. Starsi pokasływali z ukontentowaniem i zacierali ręce. Kapitan Basilio, wytarłszy pot z czoła jedwabną chustką, ciągnął dalej: — Skoro szanowni panowie byli tak łaskawi i tak uprzejmi w stosunku do mej niegodnej osoby, zezwalając mi na zabranie głosu przed wszystkimi tu obecnymi, skorzystam tedy z tego przyzwolenia, tak wspaniałomyślnie mi udzielonego, i zacznę mówić. W wyobraźni mojej wystawiam sobie, iż znajduję się wśród najszacowniejszego senatu rzymskiego, senatus populusque romanus, jak mówiono w owych pięknych czasach, które na nieszczęście dla ludzkości już nie powrócą, i poproszę was, patres conscripti, jak rzekłby uczony Cycero, gdyby był na moim miejscu, poproszę, ponieważ czasu mamy mało, a czas to pieniądz, jak mówił Salomon — poproszę tedy, aby w tej ważnej sprawie każdy wyłożył swe zdanie jasno, krótko i szczerze. Rzekłem. I kontent z siebie i ze skupionej na nim uwagi zgromadzenia, usiadł, nie odmówiwszy sobie jeszcze pełnego wyższości spojrzenia w kierunku Ibarry, siedzącego gdzieś w kącie, jako też drugiego spojrzenia ku swym przyjaciołom, jakby mówiącego: „No i co? Dobrzem powiedział, nieprawdaż?" Jego przyjaciele podchwycili oba te spojrzenia i zwrócili się ku młodym, jakby chcieli ich zabić wzrokiem. — Teraz może mówić ten, kto zechce, aby... hm! hm! — rzekł burmistrz, nie mogąc już dokończyć zaczętego zdania. Kaszel i zadyszka znów przypuściły atak. Sądząc z ciszy, jaka zapadła, żaden z obecnych nie miał ochoty zostać jednym z patres conscripti, nikt bowiem się nie podnosił; skorzystał z tej okazji don Filipo i poprosił o głos. Konserwatyści zaczęli na siebie mrugać i dawać sobie znaki. — Przedstawię mój preliminarz na Świętego Diego, panowie — rzekł don Filipo. — Nie możemy się na to zgodzić! — pdparł pewien stary suchotnik, nieprzejednany konserwatysta. — Głosujemy przeciw! — zakrzyknęli inni. — Panowie! — rzekł don Filipo, powstrzymując uśmieszek. — Jeszcze nie przedstawiłem projektu, który wnosimy my, młodzi. Ów wielki projekt z pewnością wszyscy będą woleli od tego, co wyobrażają sobie lub mogą sobie wyobrazić nasi przeciwnicy. Ten wstęp do reszty rozsierdził konserwatystów, którzy przysięgli sobie w duchu stawić wnioskowi mówcy straszliwy opór. Don Filipo ciągnął dalej: — Budżet nasz liczy trzy tysiące pięćset pesos. Z taką sumą możemy urządzić uroczystość, która wspaniałością swoją zaćmi wszystkie dotychczasowe — czy to w naszej prowincji, czy to w sąsiednich. — Ehe! — podniosły się pełne niedowierzania głosy. — Gmina A. ma pięć tysięcy pesos, zaś B. cztery tysiące. Wolne żarty! — Wysłuchajcież mnie, panowie, a przekonacie się — prawił nie zrażony niczym don Filipo. — Proponuję za sto pięćdziesiąt pesos wznieść wielki teatr pośrodku rynku. — Me wystarczy sto pięćdziesiąt, trzeba wyłożyć sto sześćdziesiąt — zauważył zawzięty jakiś konserwatysta. — Panie przewodniczący, proszę zanotować: dwieście pesos na teatr — rzekł don Filipo. — Proponuję podpisać kontrakt z teatrem z Tondo, aby dawał nam przedstawienia przez siedem kolejnych wieczorów. Siedem przedstawień po dwieście pesos czynią tysiąc czterysta pesos. Proszę zapisać: tysiąc czterysta pesos! Starzy i młodzi popatrzyli po sobie zaskoczeni. Jedynie ci, co dopuszczeni byli do sekretu, siedzieli nieporuszenie. — Ponadto proponuję wielkie fajerwerki, nie światełka i kółeczka, dobre dla dzieci i niewiast. Nic podobnego! My chcemy mieć wielkie fajerwerki i ogromne petardy. Proponuję zatem dwieście wielkich fajerwerków po dwa pesos za sztukę i dwieście petard po tej samej cenie. Zamówimy je w Malabon. — Ehem! — przerwał jakiś starzec. — Petarda za dwa pesos nie przestraszy mnie ani nie ogłuszy. Powinny być po trzy pesos. — Proszę zapisać tysiąc pesos na dwieście fajerwerków i dwieście petard. Konserwatyści nie mogli zdzierżyć dłużej; wielu z nich podniosło się i zaczęło naradzać między sobą. — Ponadto, aby nasi sąsiedzi zobaczyli, iżeśmy nie byle kim, a pieniędzy mamy w bród — prowadził dalej rzecz swoją don Filipo, rzucając szybkie spojrzenie w kierunku starców — proponuję: po pierwsze — czterech księży na dwa dni świąt i po drugie — niechaj każdego dnia zostanie wrzuconych do jeziora dwieście, pieczonych kur, sto nadziewanych kapłonów i pięćset prosiaków, jak to czynił Sila, współczesny Cyceronowi, o którym dopiero co mówił nam kapitan Basilio. — O, to, to, jak Silą! — przytaknął mile połechtany kapitan Basilio. Zdumienie obecnych rosło. — Ponieważ ściągnie to wielu bogaczy, a każdy przyniesie z sobą tysiące pesos i najlepsze koguty, liampo i karty, proponuję więc dwa tygodnie kogucich walk i pozwolenie na otwarcie domów gry... Tu jednakże młodzi przerwali mówcy, podnosząc się z miejsc: mniemali, iż porucznik oszalał. Starzy wiedli płomienną dyskusję. — I wreszcie, aby nie zaniedbywać rozkoszy ducha... Szemrania i krzyki, jakie podniosły się ze wszystkich stron, zupełnie zgałuszyły jego głos: jeden wielki zgiełk napełnił salę. — Nie! — wołał ów nieprzejednany konserwatysta. — Nie chcę, abyśmy uchwalili święcenie tej uroczystości, nie! Dajcież mi wreszcie mówić! — Don Pilipo nas wystrychnął na dudka! — mówili liberałowie. — Głosujmy przeciw! Przeszedł na stronę starców! Głosujmy przeciw! Burmistrz, bardziej niż zwykle bezsilny, nie czynił nic w celu zaprowadzenia ładu: spodziewał się,, iż zrobią to inni. Kapitan policji poprosił o głos; udzielono mu go, lecz nie otworzywszy ust usiadł z powrotem, zmieszany i zawstydzony. ' Szczęściem podniósł się kapitan Valentin, najbardziej umiarkowany spośród konserwatystów, i rzekł: — Nie możemy zgodzić się na propozycję porucznika, wydaje się nam bowiem ona przesadną. Tyle petard i tyle wieczornych przedstawień pragnąć może jedynie młody, który zdolen jest spędzić wiele bezsennych nocy i nie ogłuchnie od huku wybuchów. Zasięgałem rady osób rozsądnych i wszystkie jednogłośnie potępiły projekt don Filipa. Czyż nie tak, mości panowie? — Tak, tak! — zakrzyknęli starzy i młodzi jednym głosem. Młodzi zachwyceni byli słysząc takie słowa z ust przedstawiciela starców. — Na cóż nam czterej księża? — ciągnął starzec. — Co znaczyć mają owe kury, kapłony i prosięta wrzucane do jeziora? „Pyszałki" — orzekną nasi sąsiedzi, a my będziemy musieli potem pościć przez pół roku. Cóż nam do tego, co czynił Silą czy jacyś tam Rzymianie? Czy zapraszali nas na swoje przyjęcia? Ja przynajmniej, choć tyle lat już sobie liczę, żadnegom zaproszenia od nich nie otrzymał! — Rzymianie mieszkają w Rzymie, tam gdzie papież! — szepnął mu z cicha kapitan Basilio. — A, teraz rozumiem! — zakrzyknął niczym nie stropiony starzec. — Urządzają pewnie swoje uczty w wigilię, a papież kazał im rzucać jedzenie do morza, aby nie łamali postu. Lecz jakkolwiek by było, pański projekt jest nie do przyjęcia, to niemożliwe, to szaleństwo! Don Filipo, tak sromotnie pokonany, musiał wycofać swoją propozycję. Najbardziej nieustępliwi konserwatyści, ukontentowani porażką największego swego wroga, bez niepokoju patrzyli na podnoszącego się młodego wójta, który poprosił o głos. — Upraszam, aby wielmożni panowie wybaczyli mnie, młodemu, iż ośmielam się mówić przed tyloma osobistościami szacownymi tak ze względu na wiek, jak na rozsądek i mądrość, lecz skoro znakomity mówca, kapitan Basilio, zachęcił wszystkich do wyrażania tutaj swych opinii, niechże jego słowa pomogą wybaczyć mej nic nie znaczącej osobie. Konserwatyści z zadowoleniem pokiwali głowami. — Ten młodzik dobrze mówi! Jest skromny! Znakomicie rezonuje! — szeptali między sobą. — Szkoda tylko, że nie umie gestykulować — zauważył kapitan Basilio. — Cóż jednak! Nie wczytywał się w Cycerona, no i jest jeszcze bardzo młody. — Jeśli przedstawiam wam, panowie, mój program czy projekt — ciągnął młodzik — nie czynię tego z myślą, iż znajdziecie go doskonałym i natychmiast przyjmiecie; poddając się raz jeszcze woli wszystkich tu zebranych, chcę zarazem dowieść stronnictwu starszych, że myślimy tak jak i oni, przyjmując za nasze wszystkie te idee, o których tak pięknie mówił kapitan Basilio. — Dobrze powiedziane, dobrze! — mówili mile połechtani pochlebstwem konserwatyści. Kapitan Basilio dawał młodzieńcowi znaki, chcąc go nauczyć, jak ma się posługiwać gestem, jak ustawić nogi. Jedynym-obojętnym pozostał burmistrz, który zdawał się czymś zmartwiony czy roztargniony. Młodzik prawił z ożywieniem: — Mój projekt, panowie, sprowadza się do rzeczy następującej: wymyślić nowe widowiska, takie, jakich dotąd tu nie oglądano, i postarać się, by zebrane pieniądze nie wyszły z miasta ani nie zostały roztrwonione na sztuczne ognie, lecz by włożono je w jakieś przedsięwzięcie, pożyteczne dla wszystkich. — Otóż to! — przytaknęli młodzi. — Tego właśnie chcemy. — Doskonale! — zgodzili się starzy. — Cóż nam przyjdzie z tygodniowych przedstawień, jak tego chciał porucznik? Czymże są ich bohaterki, owe księżniczki, które mieszają się do wojen, rozdzielają ciosy i cięcia mieczem, walczą z królewiętami i samotnie przemierzają góry i doliny? My, zgodnie z naszym obyczajem, kochamy w kobiecie słodycz i tkliwość i balibyśmy się uścisnąć panieńskie dłonie krwią zbroczone, nawet gdyby to była krew Maura lub giganta! Mamy za podłego i gardzimy takim człekiem, który podnosi rękę na kobietę, czyby to był książę, czy wojak, czy zwykły wieśniak. Nie byłożby tysiąc razy lepiej pokazać obraz własnych naszych obyczajów — ku poprawie wad naszych i dla pochwalenia zalet? — Tak jest! Tak, właśnie! — powtórzyli jego stronnicy. — Słusznie prawi! — szeptali w zamyśleniu niektórzy starcy. — O czymś takim tom nigdy nie myślał! — mruknął kapitan Basilio. — Lecz jak waść chce wcielić w czyn ten pomysł? — zagadnął ów nieprzejednany konserwatysta. — Bardzo łatwym sposobem — odparł młodzieniec. — Przyniosłem tutaj dwie sztuki, które z pewnością szanowni przedstawiciele stronnictwa starszych, obdarzeni dobrym smakiem i znajomością przedmiotu, uznają za zabawne i godne wystawienia. Jedna zatytułowana jest „Wybór burmistrza" — jest to komedia prozą, w pięciu aktach, napisana przez jednego z tu obecnych. Druga, w dziesięciu aktach, na dwa wieczory, jest dramatem fantastyczno- satyrycznym, pióra jednego z najlepszych poetów naszej prowincji, a tytuł jej brzmi: „Mariang Makiling". Widząc, że dysputa nad przygotowaniami do święta przeciąga się, i lękając się, iż zabraknie nam czasu, poszukaliśmy w tajemnicy aktorów i poleciliśmy nauczyć im się ról. Tydzień prób aż nadto im wystarczy. Rzecz taka, szanowni panowie, nie tylko jest nowa, pożyteczna i rozsądna, lecz ma jeszcze jedną wielką zaletę: jest niekosztowna — nie potrzebujemy strojów, wystarczą nam te, które nosimy na co dzień. — Ja opłacę ów teatr! — wykrzyknął pełen entuzjazmu kapitan Basilio. — Jeśli występują policjanci, pożyczę moich! — oświadczył kapitan policji. — A ja... a ja... jeśliby potrzebowali staruszka — wyseplenił ktoś inny, podnosząc się z emfazą. — Zgoda! Zgoda! — wołano zewsząd. Porucznik był blady z wrażenia. Oczy napełniły mu się łzami. Płacze ze złości — pomyślał nieprzejednany konserwatysta i zawołał: — Zgoda! Zgoda! Przyjmujemy bez dyskusji! I zadowolony z zemsty, tudzież z kompletnej porażki przeciwnika, począł wychwalać pomysł młodzieńca. Ten zaś ciągnął dalej: — Piątą część zebranych pieniędzy można będzie użyć na nagrody, na przykład dla najlepszego ucznia ze szkoły, dla najlepszego pastucha, rolnika, rybaka i tak dalej. Możemy urządzić wyścigi łodzi na rzece i jeziorze, wyścigi konne, wznieść słupy szczęścia i zorganizować inne jeszcze gry, w których będą mogli wziąć udział nasi wieśniacy. Zgadzam się, aby z racji zakorzenionego u nas zwyczaju oświetlić miasto sztucznymi ogniami: dają one widok piękny i ciekawy; nie sądzę jednak, aby potrzebne były petardy, które proponował porucznik. Dla ożywienia święta wystarczą dwie orkiestry: tym sposobem unikniemy waśni, które z biednych muzykantów, przybywających dla urozmaicenia święta własną pracą, czynią istne walczące koguty; wycofują się oni potem głodni, poturbowani, często poranieni. Za pieniądze, które nam zostaną, można będzie rozpocząć budowę jakowegoś budyneczku służącego za szkołę, gdyż nie ma się co spodziewać, że Pan Bóg sam zstąpi z nieba i nam go zbuduje: smutny to fakt, że mamy najpiękniejszą w okolicy arenę kogucią, a dzieci nasze uczą się prawie że w stajni księdza proboszcza. Rzucam ten projekt — udoskonalić go będzie zadaniem nas wszystkich. Na sali podniósł się pomruk entuzjazmu: niemal wszyscy zgadzali się z młodzikiem. Jedynie niektórzy sarkali: — Nowości, nowości... Ech, ta dzisiejsza młodzież!... — Przyjmijmy zaraz ów projekt — mówili inni. — Poniżymy tamtego — i wskazywali porucznika. Kiedy znów zapanowało milczenie, wszyscy byli już zgodni. Brakowało tylko decyzji burmistrza. Ten, spocony, wiercił się niespokojnie, przecierał - dłonią " czoło i wreszcie zdołał wymamrotać ze spuszczonymi oczyma: — Ja również się zgadzam... lecz, hm... Zebrani słuchali w milczeniu. — Lecz? — spytał kapitan Basilio. — Zgoda! — powtórzył burmistrz — to jest... nie, nie zgadzam się... no tak., ale... — i wierzchem dłoni przetarł oczy. — Lecz proboszcz — podjął nieszczęsny po chwili — proboszcz chce czego innego. — Czy ksiądz proboszcz opłaca uroczystości, czy też my ponosimy koszta? Dałże nam przynajmniej miedziaka? — odezwał się czyjś przenikliwy głos. Wszyscy- spojrzeli tam, skąd padły owe pytania: był to filozof Tasio. Porucznik znieruchomiał, uważnym spojrzeniem badając burmistrza. — A czegóż chce ksiądz proboszcz? — zapytał kapitan Basilio. — Ależ... chce on mieć sześć procesji, trzy kazania, trzy sumy i jeśli zostanie pieniędzy, teatr Tondo ze śpiewami w przerwach. — Ale my tego nie chcemy! — oświadczyli młodzi i niektórzy spośród starych. — Proboszcz tak chce! — powtórzył burmistrz. — Obiecałem księdzu, że jego wola zostanie spełniona. — A zatem po cóżeś nas pan wzywał? — Właśnie po to... aby wam to zakomunikować! — Czemużeś pan zatem nie powiedział tego na wstępie? — Chciałem, panowie, ale kapitan Basilio zaczął mówić i nie miałem czasu... Musimy usłuchać proboszcza! — Musimy! — powtórzyli niektórzy spośród starszych. - — Musimy usłuchać, w przeciwnym razie wszystkich nas zamkną w areszcie — dorzucili ze smutkiem inni starcy. — Usłuchajcież więc i sami urządzajcie święto! — wykrzyknęli młodzi wstając z miejsc. — Wycofujemy nasz udział! — Wszystko jest już zakupione! — oświadczył burmistrz. Don Filipo zbliżył się doń i rzekł z goryczą: — Poświęciłem moją miłość własną dla dobra słusznej sprawy; waszmość poświęciłeś swoją ludzką godność dla zwycięstwa złej sprawy i wszystko to zburzyłeś. Ibarra mówił do nauczyciela: — Czy chcesz pan coś załatwić u gubernatora prowincji? Jeszcze dziś wyjeżdżam. — Ma pan jaką sprawę? — Mamy! — odparł Ibarra tajemniczo. Stary filozof mówił po drodze do przeklinającego swój los don Filipa: — Nasza to wina! Wyście nie protestowali, kiedy wam dawano niewolnika za przywódcę, a jam, szalony, zapomniał o tym! 21. HISTORIA MATKI To szła niepewnie, to na oslep gnała, Ani przez chwilą me odpoczywała... (A l a e j o s) Sisa biegła do domu w owym oszołomieniu, jakie zdarza się nam, gdy w nieszczęściu widzimy się porzuceni przez wszystkich i wszelka nadzieja nam umyka. Wszystko wokół nas zdaje się wtedy okryte mrokiem i jeśli ujrzymy w dali maleńkie jakieś światełko, biegniemy doń, ścigamy je, nie zważając na to, czy pośród ścieżki nie otworzy się nagle przepaść. Matka chciała uratować syna. Jakim sposobem? Matki nie pytają o sposób, gdy chodzi o życie dzieci. Spieszyła, gnana obawą i złowrogimi przeczuciami. Czy już zabrali jej Basilia? Dokąd uciekł Kryspin? Niedaleko domu zauważyła ponad płotem otaczającym ogród żołnierskie kaski. Trudno opisać, co dziać się poczęło w jej sercu: zapomniała o wszystkim. Znane jej było zuchwalstwo tych ludzi, którzy nie okazywali respektu nawet najbogatszym mieszkańcom miasteczka. Co stanie się teraz z nią i jej dziećmi, oskarżonymi o kradzież? Żołnierze to nie ludzie: nie słuchają próśb i przyzwyczajeni są do widoku łez. Instynktownie Sisa uniosła oczy ku niebu, a niebo uśmiechało się swym niewymownie pięknym światłem: kilka białych obłoków płynęło po przezroczystym błękicie. Kobieta przystanęła,, by powściągnąć lęk, który opanował ją bez reszty. Żołnierze opuszczali jej dom, i to sami: wzięli tylko kurę, którą Sisa tuczyła. Odetchnęła, nabrawszy ducha. — Jacy dobrzy, jakie dobre mają serca — szeptała, płacząc niemal z radości. Gdyby spalili jej dom, puszczając w zamian wolno dzieci, również obsypałaby ich błogosławieństwami. Po raz drugi spojrzała z wdzięcznością w błękit, po którym płynął klucz czapli, owych obłoków filipińskiego nieba, i z odradzającą się w sercu nadzieją podążyła naprzód. Zbliżając się do owych groźnych ludzi, Sisa udała, że rozgląda się na wszystkie strony i nie zauważa kury, która gdakała wołając pomocy. Ledwie ich minęła, chciała zerwać się do biegu, lecz rozsądek wziął górę. Nie odeszła daleko, kiedy usłyszała za sobą władczy głos. Zadrżała, lecz, udawszy roztargnienie, szła dalej w swoją stronę. Zawołali ponownie, lecz tym razem był to wrzask i wyzwiska. Wbrew woli zawróciła, blada i drżąca. Jeden z żołnierzy dawał jej znaki ręką. Sisa podeszła machinalnie, czując, iż język jej drętwieje, a przerażenie wysusza gardło. — Będziesz mówić prawdę albo przywiążemy cię do tego drzewa i wpakujemy dwie kulki! — zagroził jej jeden. Kobieta spojrzała w kierunku drzewa. — Jesteś matką tych dwóch złodziei? — spytał drugi. — Matką dwóch złodziei... — powtórzyła machinalnie. — Gdzie pieniądze, które ci przynieśli wczoraj wieczór? — A, pieniądze... — Nie wypieraj się, bo pożałujesz! — dodał inny. — Przyszliśmy po twoich synów, ale starszy nam umknął. Gdzie ukryłaś młodszego? Na te słowa Sisa odetchnęła. — Panie! — odparła. — Już wiele dni nie widziałam mego Kry-spina: spodziewałam się ujrzeć go dziś rano w klasztorze, lecz tam powiedziano mi tylko, iż... Żołnierze zamienili znaczące spojrzenia. — Dobrze wiąc! — rzekł jeden z nich. — Daj nam pieniądze i zostawimy cię w spokoju. — Panie! — rzekła błagalnym tonem nieszczęśliwa matka. — Moi synowie nie kradną, nawet gdy są głodni: przyzwyczajeniśmy do głodu. Basilio nie przyniósł mi ani grosza; przeszukajcie cały dom i jeśli znajdziecie jednego reala, zrobicie z nami, co zechcecie. My, biedni, nie wszyscy jesteśmy złodziejami! — A zatem — rzekł żołnierz z wolna, zatapiając twarde spojrzenie w oczach Sisy — pójdziesz z nami. Twoi synowie już się postarają stawić z pieniędzmi, które zabrali. Chodź! — Ja?... Mam iść z panami? — szepnęła kobieta cofając się i z przerażeniem spoglądając na wojskowe mundury, — Czemużby nie? — Ach, ulitujcie się nade mną! — błagała niemal na kolanach. — Biedna jestem, nie mam złota ni klejnotów, jedyne, co miałam, kurę, którą chowałam na sprzedaż, zabraliście już. Weźcie wszystko, co znajdziecie w mojej chacie, lecz zostawcie mnie, dajcie mi tutaj umrzeć! — Dalej no! Masz iść z nami, a jak nie pójdziesz z własnej woli, to cię zwiążemy. Sisa wybuchnęła gorzkim płaczem. Ci ludzie byli niewzruszeni. — Pozwólcie mi przynajmniej iść nieco naprzód — błagała czując, że chwytają ją brutalnie i popychają. Dwaj żołnierze zmiękli nieco i poszeptali ze sobą. — Dobrze! — rzekł jeden. — Zanim wejdziemy do miasta, mogłabyś zbiec, będziesz więc szła między nami. Skoro znajdziemy się w mieście, możesz iść o dwadzieścia kroków z przodu, lecz nie wolno ci będzie wchodzić do sklepów ni przystawać. Ruszaj! Szybko! Próżne błagania, próżne tłumaczenia, zbędne były obietnice. Żołnierze orzekli, że i tak już na zbyt wielkie poszli ustępstwa. Idąc między dwoma mundurami, Sisa konała niemal ze wstydu. Prawda, że nikt nie przechodził drogą, ale wiatr, ale światło dnia? Prawdziwa wstydliwość czuje zewsząd ścigające ją spojrzenia. Okryła twarz chustą i na oślep stawiając kroki, zapłakała cicho nad swym poniżeniem. Znała, co to nędza, wiedziała, że opuścili ją wszyscy, nawet własny mąż, ale aż do tej chwili miała się za uczciwą i szanowaną: aż do dziś ze współczuciem spoglądała na owe bezwstydnie odziane niewiasty, zwane w miasteczku żołnierskimi dziewkami. Te-raz zdawało jej się, że sama spadła niżej. Rozległo się stąpanie koni: to wieziono ryby do miejscowości położonych w głębi kraju. Były to małe karawany: na nędznych konikach pomiędzy dwoma koszami zwisającymi na oba boki zwierzęcia, siedzieli mężczyźni i kobiety. Czasami ludzie ci zatrzymywali się przed chatą Sisy, prosili o wodę i dawali ryby. Teraz, gdy ją mijali, zdawało się nieszczęsnej, iż ją depczą i tratują, a ich współczujące czy też pełne pogardy spojrzenia przenikają przez chustę, kłując w twarz. Wreszcie oddalili się i Sisa odetchnęła. Na chwilę odsłoniła twarz, by zobaczyć, czy daleko jeszcze do miasta. Zostało jeszcze kilka słupów telegraficznych do bantayan, czyli budki strażniczej. Nigdy ta odległość nie wydała się kobiecie tak długa. Przy drodze rosła pokryta gęstym liściem palma, w której cieniu Sisa zwykła niegdyś odpoczywać. Tu prawił jej słodkie słówka narzeczony; pomagał jej dźwigać kosz pełen owoców i jarzyn. Och, wszystko to minęło jak sen: narzeczony został mężem, a męża zrobili wójtem i wtedy nieszczęście zapukało do drzwi Sisy. Jako że słońce zaczęło prażyć, żołnierze spytali ją, czy nie chce odpocząć. — Dziękuję, nie — odparła z przerażeniem. Lecz gdy zbliżali się już do miasteczka, owładnął nią prawdziwy strach. Z niepokojem rozejrzała się wokół: rozległe pola ryżowe, mały kanał nawadniający, rachityczne drzewka: ani przepaści, ani skały, z której można by się rzucić! Pożałowała, że dała się prowadzić żołnierzom aż do tego miejsca. Zatęskniła za głęboką rzeką, płynącą koło jej chaty, rzeką, której wysokie brzegi, usiane ostrymi głazami, tak słodką ofiarowywały śmierć! Jednakże myśl o synach, o Kryspinie, którego losu jeszcze nie znała, stała się dla niej światłem pośród nocy i Sisa zdołała wyszeptać z rezygnacją: — A potem... potem zamieszkamy gdzieś w głębi lasu! Otarła oczy i starając się rozpogodzić rzekła z cicha do żołnierzy: — Jużeśmy w mieście! Ton jej głosu trudny był do określenia. Dźwięczała w nim skarga, wyrzut, płacz: było to i błaganie, i ból stokrotny. Żołnierze gestem wyrazili przyzwolenie. Sisa szybko wysunęła się naprzód, starając się przybrać spokojny wyraz twarzy. W tym momencie rozległo się bicie dzwonów, ogłaszające koniec mszy. Sisa przyśpieszyła kroku, aby, o ile to możliwe, nie spotkać ludzi wychodzących z kościoła. Na próżno jednak! Z gorzkim uśmiechem pozdrowiła dwie znajome niewiasty, które obrzuciły ją pytającym spojrzeniem, i odtąd już, by uniknąć tych tortur, szła ze spuszczoną głową, patrząc w ziemię, i — rzecz zadziwiająca! — mimo to potykając się o kamienie. Na jej widok ludzie przystawali i szeptali między sobą, wodząc za kobietą oczyma. Czuła to i widziała mimo wbitych w ziemię oczu. Posłyszała bezecne odezwanie jakiejś niewiasty, która spytała tuż obok, niemal krzycząc: — Gdzieżeście ją złapali? A pieniądze? Kobieta owa nie nosiła paska, odziana była w żółtozieloną spódnicę i koszulę z błękitnej gazy; ze stroju tego można było wywnioskować, iż jest to jedna z żołnierskich dziewek. Dla Sisy było to jak policzek: ta kobieta lżyła ją przed tłumem. Na chwilę podniosła oczy, aby dać ujście uczuciom przez okazanie pogardy; zobaczyła ludzi daleko, bardzo daleko od siebie, a jednak czuła chłód ich spojrzeń i słyszała szepty. Biedaczka nie zdawała sobie nawet sprawy, że idzie. — Hej tam, tędy! — krzyknął do niej żołnierz. Jak automat, w którym popsuł się mechanizm, zakręciła się szybko na pięcie i nic nie widząc, nie myśląc, biegła, aby się ukryć; zobaczyła drzwi strzeżone przez żołnierzy i chciała za nimi zniknąć, lecz głos jakiś rozkazujący zawrócił ją z drogi. Chwiejnym krokiem poszła za owym głosem; poczuła, że ktoś popycha ją z tyłu, zamknęła oczy, postąpiła dwa kroki i tu siły ją opuściły: padła na ziemię, wstrząsana łkaniem — bez łez, bez krzyków i biadań. Sisa znalazła się w koszarach. Byli tam żołnierze, kobiety, prosięta i kury. Niektórzy reperowali odzież; ich ukochane leżały obok, za poduszkę mając udo mężczyzny: paliły tytoń i znużonym wzrokiem błądziły po suficie. Inne pomagały mężczyznom w czyszczeniu ubrania i broni i w tym podobnych rzeczach, nucąc nieprzystojne pieśni. — Widać kurczęta umknęły. Złapaliście tylko kurę — rzekła jedna z kobiet zwracając się do przybyłych. Nie wiadomo, czy miała na myśli Sisę, czy też ciągle gdaczącą kurę. — A tak, zawsze lepsza kokoszka niż kurczęta — odpowiedziała sobie sama, gdy żołnierze milczeli. — Gdzie jest sierżant? — burknął jeden z żołnierzy. — Czy już zawiadomiono chorążego? Odpowiedzią było wzruszenie ramion: nikomu nie leżało na sercu wyjaśnienie losu nieszczęsnej kobiety. Tak przepędziła dwie godziny, w otępieniu, skulona w jakimś kącie, ukrywszy twarz w dłoniach, z rozrzuconymi w nieładzie włosa-mi. Około południa dowiedział się o sprawie chorąży i nie dał wiary oskarżeniu proboszcza. — Ach, wybryki złośliwego ojczaszka — rzekł i rozkazał wypuścić kobietę oraz zaniechać dochodzeń w tej sprawie. — Jeśli chce odzyskać to, co stracił — dodał — niech to wyprosi u swojego Świętego Antoniego albo niech się poskarży nuncjuszowi. Sisę wyrzucono z koszar niemal kopniakami, ponieważ sama nie śmiała się ruszyć. Znalazłszy się na ulicy, machinalnie ruszyła w stronę domu, pośpiesznie, z głową odkrytą, z potarganym włosem i spojrzeniem utkwionym w odległy horyzont. Słońce płonęło w zenicie i ani jedna chmurka nie przysłaniała jego lśniącej tarczy; wiatr ledwie poruszał liście drzew, droga wydawała się jak wypalona; nawet ptak nie ośmielił się rzucić cienia skrzydłami. Wreszcie Sisia dotarła do swej chaty. Weszła niema, milcząca; obiegła dom, wyszła i pospieszyła do starego Tasio, lecz starca nie było w domu. Nieszczęśliwa wróciła do siebie i poczęła nawoływać „Basilio! Kryspin!" — zawieszając głos co chwila i uważnie nasłuchując. Echo powtarzało jej słowa: jedynymi odgłosami był szmer wody w pobliskiej rzece i szelest trzcin. Znów zaczęła nawoływać — weszła na pagórek, zsunęła się do wąwozu i zeszła ku rzece. Powróciła do chaty, usiadła na macie, na której leżała z synem poprzedniego wieczora, podniosła oczy i ujrzała strzęp koszuli Basilia na trzcinowym przepierzeniu. Podniosła się, wzięła ów strzęp i obejrzała go uważnie w słonecznym blasku: były na nim ślady krwi. Lecz Sisa jakby ich nie dostrzegała — dalej oglądała gałganek w świetle palących promieni, podnosząc go ku górze. I jakby czuła ogarniające ją ciemności, jakby zbrakło jej światła — spojrzała prosto w słońce nadmiernie rozwartymi oczyma. Potem błąkała się od jednej ściany do drugiej, krzycząc lub dziwne wydając głosy; przeraziłby się, kto by ją słyszał: jej głos miał owo rzadkie brzmienie, jakiego nie zwykła wydawać krtań człowieka. Nocą, wśród ryku burzy, podczas gdy wiatr dmie z zawrotną szybkością, chłoszcząc niewidzialnymi skrzydłami armię ścigających go cieni — jeśli znajdziecie się w jakim samotnym, zrujnowanym domu, usłyszycie jęki, westchnienia, które, jak mniemacie, są odgłosem huraganu bijącego o wysokie wieże i zetlałe mury i które napełniają was przerażeniem i wbrew woli każą wam się wstrząsać. Nawoływanie owej matki jeszcze bardziej było złowrogie niż owe tajemnicze jęki wśród ciemnej nocy i ryczącej burzy. Tak zastał ją wieczór. Być może niebo zesłało jej kilka godzin snu, w czasie którego niewidzialne skrzydło anioła, zabarwiając jej bladą twarz, zatarło pamięć, całą w boleść obróconą; być może znieść tyle bólu nie było w ludzkiej mocy i Opatrzność przyszła biedaczce z pomocą, niosąc jej słodką pociechę zapomnienia... Tak czy inaczej rzecz się miała, faktem jest, iż dnia następnego Sisa z uśmiechem snuła się po obejściu, przyśpiewując lub gwarząc ze wszystkimi dziećmi natury. 22. ŚWIATŁA I CIENIE Od opowiedzianych przez nas wypadków minęły trzy dni. Przez te trzy dni i trzy noce miasteczko San Diego żyło przygotowaniami do święta i szeptanymi plotkami. Podczas gdy szykowano się na przyjść mające igraszki, jedni psy wieszali na osobie burmistrza, drudzy na poruczniku, jeszcze inni na stronnictwie młodych, a nie brakło też takich, którzy winą za wszystko wszystkich razem wziętych obarczali. Komentowano też przybycie Marii Klary wraz z ciotką Izabelą. Cieszono się tym, bowiem wszyscy ją kochali, podziwiając zarazem jej urodę; mówiono też o zmianach, jakie zaszły w usposobieniu o. Salvi. „Często bywa roztargniony w czasie odprawiania nabożeństw, nie gawędzi już z nami tak jak dawniej i zdaje się coraz chudszy i coraz bardziej milczący" — mówiły jego penitentki. Kucharz widział go często w złym samopoczuciu i skarżył się, że proboszcz mało zwraca uwagi na przyrządzane przezeń dania. Najbardziej jednak podniecił plotkarzy fakt, że widziano w klasztorze więcej niż dwa światła owego wieczoru, kiedy o. Salvi składał wizytę w domu szczególnym — domu Marii Klary! Świętoszki żegnały się znakiem krzyża, lecz nie ustawały w plotkach. Juan Chryzostom Ibarra telegrafował ze stolicy prowincji, przesyłając pozdrowienia ciotce Izabeli i jej siostrzenicy, nie wspominał jednak słowem o przyczynie swej nieobecności. Wielu sądziło, iż został aresztowany z powodu zajścia z o. Salvi w dniu Wszystkich Świętych. Szepty wzmogły się jednak, gdy na trzeci dzień po południu zobaczono Ibarrę wysiadającego z powozu przed domem narzeczonej i dwornie pozdrawiającego księdza, który również tam kierował swe kroki. O Sisę ani jej synów nikt się nie troszczył. Jeśli udamy się teraz do domostwa Marii Klary, tego pięknego gniazdka wśród drzew pomarańczowych i ilang-ilang, zdążymy jeszcze przyjrzeć się obojgu młodym, wyglądającym przez okno, ocienione powojem, który wspina się po trzcinach i drutach, siejąc wokół subtelną woń. Ibarra mówił do Marii Klary: — Jutro przed świtem spełni się twoje pragnienie. Dziś wieczór będę miał wszystko, czego potrzeba. — A zatem napiszę do mych przyjaciółek, aby przyjeżdżały. Rób tak, by proboszcz nic nie wiedział. — Czemuż to? — Wydaje mi się bowiem, że mnie śledzi. Dręczą mnie jego oczy głębokie i mroczne; kiedy kieruje je na mnie, boję się. Kiedy do mnie mówi, ma taki głos... mówi mi rzeczy tak niesłychane, tak niezrozumiałe, tale dziwne... spytał mnie pewnego razu, czy nie śniłam o listach mej matki. Wydaje się na wpół szalonym. Moja przyjaciółka Sinang, a także Andeng, moja mleczna siostra, mówią, że coś musiało tknąć jego umysł, gdyż nie je ani się nie kąpie i nie pali światła w mieszkaniu. Zrób tak, żeby nie przychodził! — Nie możemy go nie zapraszać — odparł Ibarra w zamyśleniu. — Obyczaje naszego kraju wymagają lego; jest w twoim domu, a przy tym odnosił się do mnie z wielką szlachetnością. Kiedy burmistrz radził się go w sprawie, o której ci mówiłem, znalazł dla mnie same pochwały i nie stawiał najmniejszych przeszkód. Lecz widzę, żeś spoważniała; postaraj się, aby nie mógł nam towarzyszyć w łodzi. Dały się słyszeć czyjeś lekkie kroki: był to ksiądz proboszcz, który zbliżał się właśnie, z wymuszonym uśmiechem na ustach. — Wiatr jest zimny! — rzekł. — Jeśliby teraz dostać kataru, człowiek nie pozbędzie się go aż do gorącej pory roku. Nie boicie się przeziębienia? Głos miał drżący, a spojrzenie jego uciekało ku dalekiemu horyzontowi: nie patrzył na młodych. — Przeciwnie, wieczór wydaje nam się ciepły, a wiatr rozkoszny! — odparł Ibarra. — Te miesiące to nasza jesień i zarazem wiosna; liście po trochu opadają, lecz drzewa ciągle stoją w pąkach. O. Salvi westchnął. — Znajduję bardzo pięknym owo połączenie dwóch pór roku, nim nadejdą zimowe chłody — ciągnął Ibarra? — W lutym gałęzie drzew owocowych_ wypuszczą pąki, a w marcu będziemy już mieli dojrzałe owoce. Gdy przyjdą miesiące upalne, pojedziemy gdzie indziej. O Salvi uśmiechnął się. Rozmowa zeszła na tematy obojętne: o pogodzie, o sprawach miasteczka, o bliskim święcie; Maria Klara ulotniła się pod jakimś pozorem. — Skoro mówimy o świętach, pozwoli ksiądz, że go zaproszę na nasze święto, które obchodzimy jutro. Jest to nasze wiejskie przyjęcie, na którym podejmujemy się wzajemnie — my i nasi przyjaciele. — A gdzie się ono odbędzie? — Panny chcą, aby się odbyło nad strumykiem w sąsiednim lasku, w pobliżu drzewa baliti; dlatego też wstaniemy wcześnie, aby słońce nas nie dogoniło. Duchowny myślał chwilę, po czym odparł: — Zaproszenie bardzo jest kuszące, przyjmuję je, aby okazać, że nie żywię do pana urazy. Lecz będę zmuszony zjawić się później, po wypełnieniu mych obowiązków. Szczęśliwy pan jest będąc wolnym, zupełnie wolnym! W kilka chwil potem Ibarra pożegnał się, wymawiając się przygotowaniami do jutrzejszego przyjęcia. Noc już zapadła ciemna. Na ulicy podszedł do młodzieńca człek jakiś i powitał go z uszanowaniem. — Ktoś jest? — spytał Ibarra. — Wielmożny pan nie zna mego nazwiska — odparł nieznajomy. — Czekałem na pana dwa dni. — Dlaczegóż to? — Dlatego, że nigdzie nie ulitowano się nade mną. Dlatego, że mówią, iżem zbój. Lecz ja straciłem synów, a żona moja oszalała, wszyscy zaś mówią, żem zasłużył na swój los! Ibarra obrzucił szybkim spojrzeniem mężczyznę i spytał: — Czegóż więc chcesz? — Błagać pana o zmiłowanie nade mną i moją żoną! — Nie mogę się zatrzymywać — rzekł Ibarra. — Jeśli chcesz pójść ze mną, opowiesz mi po drodze, co ci się przydarzyło. Mężczyzna podziękował i wkrótce zniknęli w mroku słabo oświetlonych uliczek. 23. POŁÓW Gwiazdy jeszcze błyszczały na szafirowym sklepieniu i ptaki spały wśród gałęzi, kiedy wesoły orszak przeciągnął uliczkami miasta, kierując się ku jezioru przy świetle smolnych pochodni, które zowią tutaj huepes. Było wśród tej gromady pięć młodych panien, które szły szybkim krokiem, trzymając się za ręce lub obejmując wpół. Za nimi postępowały starsze kobiety i służące, które z wdziękiem niosły na głowach kosze z żywnością i zastawą. Widząc te twarze, promieniejące młodością i nadzieją, widząc, jak powiewają na wietrze bujne czarne włosy dziewcząt i szerokie fałdy ich sukien, można by je wziąć za boginie nocy uciekające przed słońcem, gdyby nie to, iż wiemy, że są to Maria Klara i cztery jej przyjaciółki: wesoła Sinang, jej kuzynka surowa Wiktoria, śliczna Iday i zamyślona Neneng, piękność skromna i nieśmiała. Rozmawiały z ożywieniem, śmiały się, szczypały, szeptały sobie na ucho wybuchając śmiechem. — Pobudzicie kidzi, śpią jeszcze! — karciła je ciotka Izabela. — Za moich czasów dziewczęta nie były takie hałaśliwe. — Gdyby w młodości wstawali tak wcześnie jak my, nie byliby teraz takimi śpiochami! — odpowiedziała mała Sinang. Umilkły na chwilę, starały się mówić ciszej, 'lecz wkrótce zapomniawszy o tym śmiały się, napełniając ulicę świeżymi, młodymi głosami. — Udawaj obrażoną, nie odzywaj się do niego! — mówiła Sinang do Marii Klary. — Wyłajaj go od czasu do czasu. — Nie bądź jednak zbyt wymagająca — mówiła Iday. — Wymagaj, ale nie bądź głupia! Narzeczony winien ci posłuszeństwo. Jak zostanie mężem, będzie tak postępował, jak mu przyjdzie ochota — prawiła mała Sinang. — Co przez to rozumiesz, dzierlatko? — skarciła ją kuzynka Wiktoria. — Pst, cicho, nadchodzą! Rzeczywiście — nadchodziła grupa młodzieńców, oświetlając sobie drogę pochodniami. Szli, zachowując powagę, towarzyszyły im dźwięki gitary. — Niczym gitara żebraka! — parsknęła Sinang. Kiedy dwie grupki spotkały się, tylko niewiasty zachowały powściągliwość, powagę i stateczność, jakby dotąd jeszcze śmiać się nie nauczyły; mężczyźni przeciwnie — rozprawiali, witali się, uśmiechali i zadawali pytania, z których na dziesięć uzyskiwali jedną, i to wstrzemięźliwą, odpowiedź. — Czy jezioro spokojne? Sądzicie, że pogoda będzie nam sprzyjać?— pytały matki. — Wyzbądźcie się niepokoju, szanowne panie, ja umiem dobrze pływać! — odparł jakiś wątły, wysoki i szczupły młodzian. — Powinnyśmy przedtem wysłuchać mszy! — westchnęła ciotka Izabela, składając dłonie. — Jeszcze wcześnie, pani. Albin, który był w swoim czasie seminarzystą, może odprawić mszę na łodzi — odparł inny młodzieniec, wskazując na owego wysokiego słabeusza. Ten zaś, o fizjonomii mruka, słysząc, że o nim mówią, przyjął smętną postawę, naśladując wybornie o. Salvi. Ibarra, nie tracąc nic ze swej powagi, uczestniczył również w wesołości towarzyszy. Gdy przybyli nad brzeg jeziora, z ust kobiet wyrwały się okrzyki zdumienia i radości. Ujrzały dwie wielkie łodzie połączone ze sobą, ustrojone malowniczo wieńcami z kwiatów i liści. Ibarra przyniósł dywany i kobierce, aby usłać wygodne siedzenia dla kobiet. Wiosła i bambusowe żerdzie również rniały ozdoby. W pięknie przybranej łodzi znalazła się harfa, gitara, harmonia < i kawę herbatę, gotowano ogień: płonął trójnogach glinianych w drugiej na bawoli; róg>salabat na śniadanie. — Tu kobiety, tam mężczyźni — rzekły matki wsiadając do łodzi. — Zachowujcie się spokojnie. Nie kręcić się zanadto, jeszcze się potopimy. — A przeżegnajcie się, nim ruszymy w drogę! — napomniała ciotka Izabela czyniąc znak krzyża. — Zostaniemyż tutaj same? — spytała Sinang ze smutną minką. — Tylko my? Ach! To „ach" ściągnęło na nią karcącego matczynego kuksańca. Łodzie z wolna oddalały się od brzegu, światła lampionów odbijały się w spokojnej lustrzanej wodzie jeziora. Na wschodzie zjawił się pierwszy brzask jutrzenki. Na łodziach panowało milczenie; młodzi, rozdzieleni przez matki, byli pogrążeni w rozmyślaniach. — Uważaj no! — ozwał się donośny głos Albina-seminarzysty — przyciśnij lepiej nogą te pakuły. — Czemuż to? — Mogą wypaść i przepuścić wodę: ta łódź ma dużo dziur. — Och! Utopimy się! — wykrzyknęły przerażone kobiety. — Nic to, drogie panie! — uspokajał je seminarzysta. — Wasza łódź jest bezpieczna, nie ma więcej jak pięć dziur, i to nie nazbyt wielkich. — Pięć dziur! Jezu! Chcecie nas utopić! — wołały przelęknione. — Nie więcej niż pięć, moje panie, i tylko tak duże — zapewniał Albin, pokazując objętość dużym ł wskazującym palcem. — Proszę dobrze przycisnąć pakuły, aby nie wyskoczyły. — Boże! Matko Najświętsza! Woda już się przedostaje! — krzyknęła któraś matrona. Powstał zamęt. Jedne niewiasty piszczały, inne chciały skakać do wody. — Proszę przycisnąć dobrze pakuły, o tam! — ciągnął Albin, wskazując w kierunku, gdzie siedziały dziewczęta. — Gdzie? Gdzie? O Boże! Nie potrafimy! Na litość, przyjdźcie tu, nie umiemy same! — błagały wystraszone kobiety. Pięciu młodzieńców musiało przejść na drugą łódź i uspokoić pełne obaw niewiasty. Co za traf! Owe niebezpieczne szpary w dnie znalazły się tylko koło młódek; przy matkach nie było ani jednej. I — co jeszcze dziwniejsze — Ibarra znalazł się u boku Marii Klary, Albin koło Wiktorii, a pozostali przy innych. Spokój znów zapanował w grupce troskliwych matek, lecz nie w gronie młodych. Jako że jezioro zupełnie było spokojne, tereny połowu niedalekie, a godzina wczesna, postanowiono odłożyć wiosła i spożyć śniadanie. Lampiony pogaszono, bowiem blask świtu był już wystarczający. — Nic tak dobrze nie robi jak salabat, wypity rano, przed mszą świętą — orzekła kapitanowa Tica, matka wesołej Sinang. — Niech się pan napije, panie Albinie, a zobaczy pan, ze zaraz przyjdzie panu ochota pomodlić się nieco. — Otóż to — odparł młodzieniec. — Już chciałbym się wyspowiadać. — Wie! — podsunęła Sinang. — Proszę napić się kawy, zsyła wesołe myśli. — Tak, zaraz to zrobię, czuję się bowiem nieco zasmucony. — Nie pij pan kawy! — wtrąciła ciotka Izabela. — Lepsza herbata z biszkoptami, pono uspokaja myśli. — Zatem napije, się także herbaty — odparł zgodnie seminarzysta. — Lecz może?... — spytała Wiktoria. — Może jeszcze czekolady? I ja tak sądzę. A więc pospieszmy się ze śniadaniem! Ranek wstał piękny. Woda zabłysła światłem odbitym z nieba, blask ogarniał wszelkie przedmioty, niemal nie pozostawiając cienia; była to jasność świeża, nasycona barwami, taka, jaką podziwiamy na niektórych pejzażach. Prawie wszyscy radowali się, wdychając lekki wietrzyk: nawet matki, tak ostrożne i pełne uprzedzeń, śmiały się i żartowały. — Pamiętasz? — mówiła któraś do kapitanowej — pamiętasz, jak kąpałyśmy się w rzece, kiedyśmy jeszcze były panienkami? Owoce najprzeróżniejsze, ułożone wśród wonnych kwiatów, spływały z prądem rzeki w łodziach z kory bananowca. Każda miała małą chorągiewkę z wypisanym imieniem... — A kiedy wracałyśmy do domu — dorzuciła druga, nie dając dokończyć poprzedniczce — ktoś połamał bambusowe mostki i musiałyśmy w bród przechodzić strumienie... a, łotrzykowie! — A jakże! — potwierdziła kapitanowa Tica. — Lecz ja wolałam zamoczyć brzeg spódnicy niż odsłonić nogę: wiedziałam, że w nadbrzeżnych zaroślach kryją się ciekawe oczy. Dziewczęta słysząc te słowa mrugały do siebie i uśmiechały się lub gawędziły nie zważając na opowieści dostojnych matron. Jeden tylko człowiek, ów, który pełnił funkcję sternika, pozostawał milczący i obcy wszelkiej wesołości. Był to młodzian atletycznej budowy, o twarzy zaciekawiającej wielkimi smutnymi oczyma i ustach o surowym zarysie. Czarne włosy, długie, w nieładzie, opadały na silny jego kark; pod fałdami koszuli z ciemnego, grubego płótna można się było domyślić potężnych muskułów; obnażone ramiona poruszały ogromnym, szerokim wiosłem, służącym za ster obydwu łodziom. Maria Klara nie raz przyłapała go na tym, jak się jej przyglądał; wówczas raptownie odwracał wzrok i patrzył gdzieś daleko, na góry, na brzegi jeziora. Dziewczyna, litując się jego osamotnieniu, podała mu kilka biszkoptów. Obrzucił ją spojrzeniem pełnym zdumienia, lecz zaraz spuścił wzrok. Wziął jeden biszkopt, dziękując krótko, ledwie dosłyszalnym głosem. Nikt już potem o nim nie pamiętał. Swawolne śmiechy i żarty młodych nie poruszyły jego twarzy, nawet wesoła Sinang nie wywołała jego uśmiechu. Po śniadaniu łodzie podjęły dalszą drogę ku terenom połowu. Były dwa łowne miejsca, położone w pewnej od siebie odległości. Oba należały do kapitana Tiago. Z daleka widać było kilka czapli, siedzących wśród trzcin w postawie kontemplacyjnej, podczas gdy białe ptaki, zwane tu kalanay, latały wokół muskając skrzydłami powierzchnię jeziora i napełniając powietrze przenikliwymi krzykami. Maria Klara wodziła wzrokiem za czaplami, które na widok podpływających łodzi odleciały w kierunku pobliskiego wzgórza. — Czy gnieżdżą się one na tej górze? — spytała sternika, bardziej może wiedziona chęcią skłonienia go do rozmowy niż dowiedzenia się czegoś o czaplach. — Prawdopodobnie, panienko — odparł. — Lecz nikt jeszcze nie widział ich gniazd, — Nie mają gniazd owe ptaki? — Sądzę, że mają. Wszak bez gniazd byłyby bardzo nieszczęśliwe. Maria Klara nie zauważyła nuty smutku, jaki zabrzmiał w tych słowach. — A zatem? — spytała. — Powiadają — odparł młodzieniec — że gniazda tych ptaków są niewidzialne i posiadają właściwość czynienia niewidzialnym tego, kto je ma w swej mocy. I podobnie jak duszę ujrzeć można tylko w czystym zwierciadle oczu, tak owe gniazda tylko w odbiciu wód dają się zobaczyć. Maria Klara zamyśliła się. Tymczasem przypłynęli do baklad. Stary rybak przywiązał łodzie do bambusowej żerdzi. — Poczekaj — rzekła ciotka Izabela do syna starego, który zabierał się do dzieła, uzbrojony w sieć. — Niechże wszystko będzie gotowe, aby ryby wprost z wody dostały się do wrzątku. — Zacna niewiasta! — wykrzyknął seminarzysta. — Nie chce, aby ryby choć przez chwilę pozbawione były wody! Andeng, mleczna siostra Marii Klary, mimo twarzyczki niewinnej i wesołej, miała sławę dobrej kucharki — przygotowała zupę ryżową i pomidory. Niektórzy młodzieńcy pomagali jej w tym, inni znów przeszkadzali, chcąc wkraść się w łaski dziewczyny. Mężczyźni oczyszczali miąższ tykw i groch i kroili owoce paayap na małe kawałki wielkości cygara. Aby osłodzić niecierpliwe oczekiwanie tym, którzy chcieli widzieć ryby wyskakujące z pułapki, żwawe i trzepoczące, Iday sięgnęła po harfę: Iday nie tylko pięknie grała na tym instrumencie, ale prócz tego miała prześliczne paluszki. Młodzież biła brawo, a Maria Klara ucałowała harfiarkę: harfa jest ulubionym instrumentem w tej prowincji i znakomicie odpowiadała nastrojowi owych chwil. — Wiktorio, zaśpiewaj „Pieśń weselną" — prosiły matki. Mężczyźni poparli prośbę, a Wiktoria, która miała dobry głos, oświadczyła, iż ma chrypkę. „Pieśń weselna" jest piękną elegią tagalską, w której odmalowane są wszelkie nędze i niedole Filipin, nie ma natomiast wzmianki o żadnym z ich uroków. Poproszono zatem Marię Klarę. — Wszystkie moje piosenki są smutne — odparła. — To nie szkodzi! — orzekły niewiasty. Dziewczyna nie dała się dłużej prosić. Ujęła harfę, zagrała wstępną nutę i zaśpiewała głosem przejmującym, melodyjnym i pełnym uczucia: Piękne jest życie na, ojczystej ziemi, Gdzie wszystkich łączą więzy serdeczności, Życie tu wiatrem, co pola omiata, Śmierć tu niestraszna, większy żar w miłości. Na wargach matki drgają pocałunki, Matczyną szyję ręce chcą otoczyć, Na widok matki śmieją się wesoło Ledwie zbudzone jej dzieciątka oczy. Słodko umierać na ojczystej ziemi, Gdzie wszystkich łączą więzy serdeczności, Śmierć jest jak wicher, który wszystko zmiata, Nie zna ojczyzny, matki ni miłości. Głos zamarł, pieśń się skończyła, zamilkła harfa — a jeszcze wszyscy słuchali, nikt nie klaskał. Dziewczęta poczuły, że oczy napełniają im się łzami, Ibarra zdawał się zasmucony, a młody sternik, nieruchomy, patrzył w dal. Nagle dał się słyszeć ogłuszający ryk; kobiety z krzykiem zaczęły zasłaniać sobie uszy. To Albin dmuchał co sił w płucach w róg bawoli, zwany tambuli. Śmiech i ożywienie powróciły, załzawione oczy błysnęły radośniej. — Chcesz, byśmy ogłuchły, bezbożniku?! — krzyknęła ciotka Izabela. — Pani! — odparł z powagą Albin. — Słyszałem o pewnym biednym trębaczu, mieszkającym gdzieś nad Renem, który by móc grać na trąbce, ożenił się ze szlachetną i posażną panienką. — To prawda. Trębacz z Sackingen! — wtrącił Ibarra nie mogąc się powstrzymać od wzięcia udziału w ogólnym ożywieniu. — Słyszał go pan? — ciągnął Albin. — A zatem chcę wiedzieć, czy czeka mnie taki sam los. I począł znów, z jeszcze większą siłą, dąć w róg, zbliżając go zwłaszcza ku uszom tych dziewcząt, co szczególnie były smutne. Naturalną rzeczy koleją wywołało to nowy tumult; matrony, szczypiąc młodziana i bijąc pantoflami, zmusiły go do milczenia. — O! A! — mówił klepiąc się po ramionach. — Otóż i przepaść, jaka dzieli Filipiny od brzegów Renu. O tempora! O mores! Jednym przypadają w udziale róże, innym ciernie! Teraz już wszyscy się śmiali, nawet Wiktoria, Sinang jednak, ta o wesołych oczach, szepnęła Marii Klarze: — Szczęśliwaś! O, ja bym także śpiewała, gdybym mogła! Wreszcie Andeng oświadczyła, iz wrzątek gotów. Wówczas młokos, syn starego rybaka, wszedł do zagrody, a raczej do pułapki umieszczonej w jej najwęższej części, tam gdzie można by napisać: Lasciate ogni speranza voi ch'entrate, gdyby nieszczęsne rybki umiały czytać po włosku i rozumiały ów język. Bowiem ryba, która się tu dostała, wychodziła już tylko na spotkanie śmierci. Pułapka owa to przestrzeń o niemal kolistym kształcie, o średnicy około metra, a trzcinową ściankę, która ją ogradza, zbudowano tak, że człowiek może utrzymać się stojąc na jej górnej krawędzi i wyciągać ryby siecią. — Tam to pewnie że bym się nie nudziła łowiąc na wędkę — oświadczyła Sinang. Wszyscy patrzyli w skupieniu; niektórym zdawało się, że już widzą ryby trzepoczące i błyskające srebrną łuską. Lecz gdy młodzik wydobył sieć, ani jedna rybka z niej nie wyskoczyła. — Zagroda musi być pełna — rzekł z cicha Albin. — Nie ruszano jej przeszło pięć dni. Rybak wyciągnął sieć... lecz nie było w niej najmniejszej rybki; krople wody, spadające obficie w blasku słońca, zdawały się parskać srebrzystym śmiechem. Okrzyk zdumienia, niezadowolenia, rozczarowania wyrwał się ze wszystkich ust. Chłopak powtórzył czynność — z tym samym jednakże skutkiem. — Nie znasz się na rzeczy! — rzekł Albin wdrapując się na ogrodzenie i wyrywając siatkę z rąk chłopca. — Teraz zobaczycie! Andeng, przygotuj garnek! Lecz Albin jeszcze mniej znał się na rzeczy: sieć ciągle była pusta. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. — Nie róbcież hałasu, ryby usłyszą i nie dadzą się złapać — rzekł. — Ta sieć musi być podarta. Lecz siatka miała wszystkie oczka całe. — Pozwól no mnie spróbować — rzekł Leon, narzeczony Iday. Zbadał obręcz, obejrzał sieć, po czym spytał: — Jesteście pewni, że przez pięć dni nikt tutaj nie zaglądał? — Najpewniejsi! Ostatni raz w przeddzień Wszystkich Świętych! — A zatem albo jezioro jest zaczarowane, albo muszę coś złowić. Spuścił sieć do wody, lecz twarz mu spochmurniała. Bez słowa patrzył chwilę w kierunku pobliskiego wzgórza, po czym jął wyciągać sieć. Nie wyjmując jej jeszcze całkiem, rzekł cichym głosem: — Kajman. — Kajman! — powtórzyli wszyscy. Słowo to biegło z ust do ust wśród ogólnego przerażenia i osłupienia. — Cóż powiadasz? — pytano. — Mówię, żem złowił kajmana — oświadczył Leon i wpuszczając sieć do wody, ciągnął: — Słyszycie ten. odgłos? To nie piasek, to twarda skóra, grzbiet kajmana. Widzicie, jak się poruszają trzciny? To on się .2 nimi mocuje, tylko że jest zwinięty; poczekajcie no... jaki ogromny — gruby na piędź albo i więcej! — Cóż teraz robić? — zapytał ktoś. — Wyciągnąć go! — poddał ktoś inny. — Jezu! Któż go wyciągnie? Nikt nie kwapił się z zejściem pod wodę. Jezioro w tym miejscu było głębokie. —Powinniśmy go przywiązać do łodzi i wlec za sobą zwycięsko — oświadczyła Sinang. — Zjadł nam ryby! — Nigdym jeszcze nie widziała żywego kajmana! — szepnęła Maria Klara. Sternik podniósł się na to, wziął długą linę i zręcznie wskoczył na rodzaj pomostu. Leon ustąpił mu miejsca. Z wyjątkiem Marii Klary nikt dotąd nie zwrócił uwagi na sternika; teraz podziwiano smukłą jego sylwetkę. Ku zdumieniu wszystkich, nie zważając na okrzyki, młodzian skoczył w sam środek zagrody. — Weźże ten nóż! — krzyknął za nim Chryzostom, dobywając szerokiego toledańskiego ostrza. Ale woda wzbiła się już w górę tysiącem pióropuszy, po czym przepaść zamknęła się tajemniczo. — Jezus, Maria! — wołały kobiety. — Nieszczęście gotowe! Jezus Maria, Józefie Święty! — Nie obawiajcie się, panie — rzekł stary rybak. — Jeśli ktokolwiek w całej prowincji zdolen jest tego dokonać, to tylko on! — Jakże się nazywa ten młodzian? — pytały. — My go zwiemy Sternikiem: to najlepszy, jakiegom widział, tyle że nie lubi swego zajęcia. Woda poruszała się, kłębiła. Rzekłbyś, iż w głębi wre jakiś bój. Ogrodzenie chwiało się. Wszyscy milczeli, wstrzymując dech. Ibarra kurczowo ściskał w dłoni rękojeść noża. Walka zdawała się dobiegać kresu. Wreszcie na powierzchni wody ukazała się głowa młodzieńca; powitały go radosne okrzyki, oczy kobiet napełniły się łzami. Sternik wdrapał się na pomost, dzierżąc w dłoni koniec liny, po czym pociągnął. Ujrzano zwierza: miał powróz przewiązany podwójnie przez szyję i pod brzuchem. Był ogromny, jak domniemywał Leon, nakrapiany, a na grzbiecie porośnięty zielonym mchem, który tym jest dla kajmanów, czym siwe włosy dla ludzi. Ryczał niczym wół, chłostał ogonem trzcinowe ściany zagrody, czepiał się ich i otwierał straszliwą czarną gardziel, ukazując wielkie zęby. Sternik ciągnął zwierza sam: nikt nie ośmielał się przyjść mu z pomocą. Gdy zdobycz leżała już na pomoście, przycisnął ją stopą i mocną dłonią zaniknął potężne szczęki potwora, usiłując związać mu paszczę. Gad zrobił ostatni wysiłek, wygiął w łuk całe ciało, uderzył silnym ogonem i ponad ogrodzeniem rzucił się do jeziora, ciągnąc za sobą swego pogromcę. Sternikowi groziła śmierć; okrzyk przerażenia wyrwał się ze wszystkich piersi. W tej chwili ktoś, szybko jak błyskawica, wskoczył do wody; zaledwie dostrzec zdążono, iż jest to Ibarra. Jeżeli Maria Klara nie zemdlała, to tylko dlatego, że dziewczęta tutejsze jeszcze się mdleć nie nauczyły. Fale zabarwiły się krwią. Mały rybak rzucił się w wodę, za nim ojciec. Ledwie jednak skryli się pod powierzchnią, ujrzano Chryzostoma i Sternika, wczepionych w zabitego kajmana. Biały brzuch zwierza był rozpruty, a w jego gardle tkwił nóż. Trudno opisać radość, jaka zapanowała: dziesiątki ramion wyciągnęły się, by pomóc młodzieńcom wyjść z wody. Matki na przemian śmiały się i zanosiły modły. Andeng zapomniała, że woda w jej garnku wrzała już trzy razy. Cała zawartość naczynia wykipiała, zalewając ogień. Jedynie Maria Klara nie mogła wyrzec słowa. Ibarra nie poniósł najmniejszego szwanku; Sternik miał lekkie draśnięcie na ramieniu. — Zawdzięczam panu życie! — rzekł do Ibarry, owijającego się w wełniane koce. Głos jego miał przy tym nutę żalu. — Jesteś zbyt śmiały — odparł Ibarra. — Na drugi raz nie kuś Boga. — Gdybyś nie wrócił!... — szepnęła Maria Klara, pobladła i ciągle jeszcze drżąca. — Gdybym nie wrócił, a ty poszłabyś w moje ślady — odrzekł Chryzostom, dopowiadając jej myśl — na dnie jeziora pozostałbym w rodzinnym gronie! Nie zapomniał, iż do tego jeziora wrzucono ciało jego ojca. Matki nie chciały ruszać dalej, pragnęły wrócić, twierdząc, że dzień źle się zaczął i mogą przydarzyć się inne jeszcze nieszczęścia. — Wszystko przez to, żeśmy mszy nie wysłuchały! — westchnęła któraś. — Lecz jakie nieszczęścia, moje panie? — spytał Ibarra. — Jedynym poszkodowanym jest wszakże ów gad! — Co dowodzi — wtrącił były seminarzysta — że w całym swym grzesznym życiu nieszczęsny zwierz ani razu nie wysłuchał mszy... Nigdym go nie widział wśród innych gadów uczęszczających do kościoła! Skierowano więc łodzie ku drugiemu łowisku i Andeng znowu musiała przygotowywać wrzątek. Czas schodził szybko, wietrzyk dmuchał, zbudziła się fala. Znowu zabrzmiała muzyka; Iday grała na harfie, a mężczyźni — gorzej lub lepiej — na harmoniach i gitarach, przy czym największej sztuki dokazywał Albin, który szarpał struny, fałszował i co chwila gubił takt lub zgoła zapominał, co gra, przechodząc do zupełnie innego utworu. Drugie łowisko obejrzano nieufnie; spodziewano się tam zastać połowicę kajmana. Lecz jako że natura lubi sobie z nas kpić, za każdym razem wyciągano pełną sieć. Ciotka Izabela komenderowała: — Ayugin do garnka; bia niech zostanie na marynatę; z dalag i buan-buan będzie pesa: dalag jest bardzo żywotny, zanurzcie ryby wraz z siecią, niech pozostaną w wodzie. Langusty na patelnię! Banak jest na pieczyste, zawińcie go w bananowe liście i nadziejcie pomidorami. Resztę ryb zostawcie na przynętę — dorzuciła. — Niedobrze jest całkiem opróżniać łowisko. Wkrótce przybito do brzegu, do owego lasku pełnego stuletnich drzew, należącego do Ibarry. Tam, w cieniu liści, nad kryształowym strumykiem wśród kwiatów lub pod naprędce rozpiętymi namiotami, mieli zjeść obiad. Muzyka napełniała przestrzeń. Dym z palenisk wznosił się żwawo krętą, cienką smugą, wrząca woda w garnku śpiewała — może na pociechę martwym rybom, a może z szyderstwem i kpiną; ciało kajmana obracało się w wodzie, ukazując to rozcięty biały brzuch, to nakrapiany zielonkawy grzbiet; zaś człowiek, ów ulubieniec natury, nie przejmował się bynajmniej tyloma aktami bratobójstwa — jak by rzekli bramini lub wegetarianie. 24. W LASKU Wcześnie, bardzo wcześnie, o. Salvi odprawił mszę i oczyścił z grzechu w kilka chwil z dziesiątkę chyba zbrukanych dusz — a nie było to w jego zwyczaju. Można by sądzić, iż to lektura pewnych listów, które nadeszły dobrze zalakowane i opieczętowane, odebrała zacnemu księdzu apetyt — bowiem pozwolił, aby czekolada zupełnie mu ostygła. — Ksiądz proboszcz słabuje — mówił kucharz przygotowując drugą filiżankę czekolady. — Już tyle dni nic nie je: z sześciu dań; jakie stawiam na stole, nie tknie nawet dwóch. — I śpi źle — dodał służący. — Odkąd zmienił sypialnię, dręczą go koszmary. Z każdym dniem bardziej mu się oczy zapadają, chudnie i żółknie na twarzy. Istotnie, żal było patrzeć na o. Salvi. Nie chciał spojrzeć na drugą filiżankę czekolady ni spróbować ciast. W zamyśleniu przechadzał się po przestronnej komnacie, mnąc w kościstych dłoniach listy, na które od czasu do czasu rzucał okiem. Wreszcie zażądał powozu, odział się i kazał się wieźć do lasku, gdzie znajdowało się znane nam drzewo baliti, w którego pobliżu rozsiadła się nasza wycieczka. Przybywszy na miejsce o. Salvi odesłał powóz i wszedł sam w głąb lasu. Cienista drożyna z trudem wdzierała się w gąszcz, prowadząc nad strumyk, powstały z licznych źródeł. Brzegi jego zdobią leśne kwiaty, z których wiele nie otrzymało jeszcze łacińskich nazw, lecz z pewnością znają je złociste owady, motyle najróżniejszych barw i wielkości, noszące rubiny i szmaragdy na skrzydłach; znają je też metalicznie błyszczące, przyprószone jakby złotym pyłem chrząszcze. Brzęczenie owadów, świergot konika polnego, ćwierkającego dzień i noc, śpiew ptaka lub suchy łoskot upadającej nadgniłej gałęzi — oto jedyne odgłosy, jakie mącą ciszę tego tajemniczego zakątka. Czas jakiś ksiądz błądził wśród gęstych pnączy, uchylając się przed kolcami, które chwytały za habit, jakby go chciały zatrzymać, i omijając korzenie drzew sterczące ponad ziemią, o, które niewprawny wędrowiec w każdej chwili mógł się potknąć. Nagle przystanął: uszu jego dobiegły wybuchy śmiechu i gwar świeżych głosów; dochodziły one od strony strumyka i z każdą chwilą coraz bardziej się zbliżały. — Zobaczę, czy znajdę gniazdo — mówił czyjś głos słodki i miły, dobrze znany księdzu. — Chciałabym zobaczyć go, nim on mnie zobaczy, chciałabym pójść za nim wszędzie. O. Salvi skrył się za grubym pniem drzewa i nasłuchiwał. — To znaczy, chcesz uczynić to samo, co względem ciebie czyni ksiądz, który cię wszędzie śledzi? — odparł czyjś wesoły głos. — Zważ na to, że z zazdrości się chudnie, oczy wpadają... — O nie, to nie zazdrość, lecz ciekawość jedynie! — odrzekł głos srebrem dźwięczący, zaś ów wesoły powtórzył: — Tak, tak, zazdrość! — i rozległ się wybuch śmiechu. — Gdybym była, zazdrosna, to zamiast sama stawać się niewidzialną, jego bym zaczarowała, by go nikt nie mógł zobaczyć. — Ale ty także byś go nie widziała, a to nie byłoby miłe. Najlepiej zróbmy tak: jak znajdziemy gniazdo, podarujemy je księdzu proboszczowi, będzie mógł nas tropić, sam nie będąc widziany. Jak sądzisz? — Nie wierzę w te gniazda czapli — odparł inny głos. — Lecz gdybym kiedykolwiek była zazdrosna, już bym potrafiła śledzić i stać się niewidzialną. — Jakże to, jak? Tak jak siostra socjuszka? Wspomnienie klasztoru wywołało nowe wybuchy śmiechu. — Ty już wiesz, jak można zwieść siostrę socjuszkę! Ze swej kryjówki o. Salvi ujrzał Marię Klarę, Wiktorię i Sinang przechodzące przez rzekę. Wszystkie trzy szły ze wzrokiem utkwionym w lustrze wody, w poszukiwaniu owego tajemniczego gniazda czapli: zmoczone były aż do kolan, a poprzez szerokie fałdy ich kąpielowych strojów można było domyślić się uroczych okrągłości nóg. Włosy miały luźno spuszczone, ramiona odkryte, a piersi osłaniały im koszule w szerokie pasy o żywych barwach. Szukając tego, co niemożliwe do zdobycia, zbierały zarazem kwiaty i korzonki rosnące nad brzegiem wody. Nasz pobożny Akteon, blady i nieruchomy, obserwował ową skromną Dianę; jego ciemne, błyszczące oczy niesyte były podziwania tych białych, pięknie toczonych ramion, smukłej szyi i biustu; małe różowe stopki igrające z wodą budziły marzenia i płonący umysł napełniały zupełnie nowymi myślami. Miłe twarzyczki zniknęły za zakrętem strumienia, w gęstych zaroślach trzcinowych — słychać było tylko dziewczęce głosy, okrutne czyniące aluzje. O, Salvi, oszołomiony, okryty potem, chwiejąc się wychynął ze swego ukrycia i błędnym okiem rozejrzał się wkoło. Na chwilę znieruchomiał, pełen wątpliwości; zrobił kilka kroków, jakby w zamiarze ścigania dziewcząt, lecz zaraz zawrócił i idąc brzegiem strumyka starał się odnaleźć resztę towarzystwa. Po niejakiej chwili ujrzał na środku strumienia rodzaj ogrodzonego kąpieliska, którego dach tworzyły gałęzie liściastych krzewów: ze środka dochodziły wesołe kobiece głosy. Kąpielisko zdobne było w palmowe liście, kwiaty i chorągiewki. Dalej widać było bambusowy mostek, a za nim kąpiących się mężczyzn. Opodal nich krzątała się wokół zaimprowizowanych palenisk ciżba służących, zajętych skubaniem kur, płukaniem ryżu, pieczeniem prosiaka. Na przeciwnym brzegu, w miejscu oczyszczonym z zarośli, mężczyźni i kobiety zasiedli pod dachem z płótna żaglowego, rozpiętego w części na gałęziach stuletnich drzew, w części na świeżo wbitych w ziemię kołkach. Byli tu: chorąży Guardia Civil, burmistrz, koadiutor, porucznik, nauczyciel ze szkoły i wielu byłych poruczników i kapitanów, w ich liczbie sam kapitan Basilio, ojciec Sinang, niegdyś przeciwnik zmarłego don Rafaela w odwiecznym procesie. Ibarra rzekł mu był: „Dyskutujemy nad prawem, a dyskutować — nie znaczy być nieprzyjaciółmi". Po czym słynny mówca stronnictwa konserwatystów z radością przyjął zaproszenie na piknik, przysłał trzy indyki i swych służących do dyspozycji młodzieńca. Proboszcz został przyjęty z respektem i uszanowaniem przez wszystkich, nawet przez chorążego. — Lecz gdzież to Jego Wielebność się podziewał? — spytał go tenże, spoglądając na podrapaną twarz księdza i habit przyprószony liśćmi i kawałkami suchych gałązek. — Upadłeś, wielebny księże? — A nie, zabłądziłem! — odparł o. Salvi i spuściwszy oczy przyjrzał się swemu odzieniu. Otwarto flaszki z lemoniadą, rozłupano orzechy kokosowe, aby ci, co wyszli z kąpieli, orzeźwili się ich świeżym sokiem i kruchym miąższem bielszym jeszcze niż mleko; dziewczęta dostały też zaraz wieńce z sampaguas, przeplecionych różami ilang-ilang, które piękną wonią owiewały ich rozpuszczone włosy. Siadano lub kładziono się na hamakach zawieszonych na gałęziach albo też zabawiano się grą wokół szerokiego kamienia, na którym znajdowały się karty, szachownice, książeczki z „flirtem towarzyskim" i kamyki. Proboszczowi pokazano kajmana, lecz duchowny zdawał się być roztargniony i zwrócił nań uwagę dopiero, gdy mu powiedziano, iż ową szeroką ranę zadał potworowi Ibarra. Sternika nie widziano; znikł jeszcze przed przybyciem chorążego. Na koniec Maria Klara w towarzystwie przyjaciółek wyszła z karpieli, świeża jak róża błyszcząca poranną rosą. Pierwszy jej uśmiech przeznaczony był dla Chryzostoma, pierwsza zaś chmura na jej czole — dla o. Salvi. Ów przyjął to bez westchnienia. Nadeszła pora posiłku. Proboszcz, koadiutor, chorąży, burmistrz, kilku kapitanów i porucznik usiedli przy stole, gdzie honory czynił Ibarra. Matki nie zgodziły się, by którykolwiek z mężczyzn zasiadał do stołu wraz z dziewczętami. — Tym razem, Albinie, nie wymyślisz dziur w łodziach — rzekł Leon. — Co? Co takiego? — pytały matrony. — Łodzie, moje panie, były równie całe, jak ów talerz — wyjaśnił Leon. — A, zbereźniku! — krzyknęła ze śmiechem ciotka Izabela. — Panie chorąży, czy wiesz pan już cokolwiek o owym nędzniku, który pobił o. Damaso? — spytał przy obiedzie o. Salvi. — O jakim nędzniku, księże proboszczu? — zdziwił się chorąży, patrząc nań poprzez szklanicę wina, którą właśnie opróżniał. — A o którymż miałbym mówić? Wszak o tym, co przedwczoraj po południu pobił na drodze o. Damaso. — Pobił o. Damaso? — ozwały się pomieszane głosy. Koadiutor uśmiechnął się z lekka. — Tak, dlatego o. Damaso pozostaje w łóżku. Jak się zdaje, jest to ten sam Eliasz, który pana, panie chorąży, wepchnął w kałużę. Czy to ze wstydu, Czy to z powodu wina, chorąży zaczerwienił się. — Ależ ja mniemałem — ciągnął o. Salvi zaczepnie — że jest pan powiadomiony o sprawie, pan, chorąży Guardia Civil... Wojskowy przygryzł wargi i wymamrotał głupią jakąś wymówkę. Wtem pojawiła się kobieta — blada, wychudła, nędznie odziana; nikt nie spostrzegł, jak nadchodziła, bowiem nie mówiła ni słowa, a stąpała tak cicho, że w nocy można by ją było wziąć za zjawę. — Dajcie jeść tej biedaczce! — ozwały się matki. — Hej, kobiecino, podejdź no tu! Lecz ona kroczyła dalej, aż podeszła do stołu, przy którym zasiadał proboszcz: o. Salvi odwrócił twarz, rozpoznał niewiastę i nóż wypadł mu z ręki. — Dajcie jej jeść! — rozkazał Ibarra. — Noc jest ciemna i dzieci znikają! — szeptała żebraczka. Lecz na widok chorążego, który coś do niej powiedział, przeraziła się i biec poczęła, aż znikła wśród drzew. — Cóż to za niewiasta? — spytał chorąży. — Nieszczęśliwa, postradała zmysły na skutek ciężkich przeżyć! — odparł don Filipo. — Już cztery dni pozostaje w tym stanie. — Czy może zwie się Sisa? — spytał z ciekawością Ibarra. — Wzięli ją pańscy żołnierze, panie chorąży — ciągnął z niejaką goryczą porucznik. — Prowadzili ją przez całe miasteczko z powodu jakichś nie wyjaśnionych sprawek jej synów. — Jak to? — spytał chorąży zwracając się do proboszcza. — Czyżby to była matka tych dwóch zakrystianów wielebnego ojca? Proboszcz potwierdził skinieniem głowy. — Tych chłopców, co to zniknęli, zanim można było dociec prawdy o nich! — dorzucił surowo don Filipo i spojrzał na burmistrza, który spuścił oczy. — Odszukać mi tę niewiastę! — rozkazał Chryzostom sługom. — Obiecałem dołożyć wszelkich starań, by odkryć miejsce pobytu jej synów... — Zniknęli, wielebny ojcze? — spytał chorąży. — Zniknęli dwaj zakrystianie Waszej Wielebności? Ksiądz wychylił szklankę wina i skinął głową. — Caramba, księże proboszczu! — wykrzyknął chorąży z bezczelnym śmiechem, ciesząc się na myśl o rewanżu. — Kiedy zginie Waszej Wielebności kilka pesos, budzi się z samego rana mojego sierżanta, by zaraz rozpoczął poszukiwania, a tu ginie dwóch chłopców i Wasza Wielebność słowa nie mówi, a pan kapitan, prawda, że i pan kapitan... I nie dokończywszy zdania, począł się śmiać, grzebiąc łyżką w czerwonym miąższu leśnej papai. Proboszcz, tracąc w pomieszaniu głowę, rzekł: — Wszakże ja muszę odpowiadać za pieniądze, które... — Oto mi dobra odpowiedź, szanowny duszpasterzu! — przerwał chorąży z pełnymi ustami. — Oto mi odpowiedź świętego prostaczka! Ibarra chciał się wmieszać do rozmowy, lecz o. Salvi, z wysiłkiem się opanowawszy, odparł z wymuszonym uśmiechem: — A wie waćpan, panie chorąży, co powiadają o owym zniknięciu chłopców? Nie wiesz? Spytaj więc twoich żołnierzy! — Cóż to znaczy? — rzekł chorąży poważniejąc. — Powiadają, że w tę noc, gdy chłopcy zniknęli, słyszano strzały. — Strzały? — powtórzył chorąży, spoglądając po obecnych, którzy potwierdzili skinieniem głowy. O. Salvi odparł nie śpiesząc się i z okrutną zuchwałością: — Otóż to, widzę, iż waćpan ani chwytasz przestępców, ani wiesz, czym zajmują się twoi podwładni. A upodobałeś sobie w wygłaszaniu kazań i pouczaniu innych o ich obowiązkach... — Szanowni państwo — przerwał Chryzostom, widząc, iż chorąży blednie. — Chciałbym wiedzieć, jakim znajdziecie mój projekt: myślę polecić tę nieszczęsną jakiemu dobremu medykowi, a nim odzyska zdrowie, zająć się, przy pomocy i poradzie tu obecnych, odszukaniem jej dzieci. Powrót sług, którzy nie zdołali znaleźć szalonej kobiety, położył kres sprzeczce i rozmowa potoczyła się innym już torem. Po obiedzie, podczas gdy. podawano herbatę i kawę, matrony i młódki rozdzieliły się na małe grupy. Jedne zajęły się szachownicą, inne kartami, a najmłodsze, ciekawe poznać przyszłość, wybrały „koło fortuny". — Podejdź pan tu, Chryzostomie! - krzyczał kapitan Basilio, który był człekiem wesołym. — Od lat piętnastu ciągnie się nasz proces i nie ma w trybunale sędziego, który by wydał wyrok. Zobaczmyż: może skończymy sprawę na szachownicy? — Natychmiast i z najwyższą chęcią! — odparł młodzieniec. — Służę za chwilę, pożegnam tylko chorążego. Na wieść o owej partii szachów wszyscy starsi, którzy rozumieli się na rzeczy, otoczyli kołem grających: był to pojedynek interesujący, przyciągnął więc laików. Starsze kobiety zebrały się wokół o. Salvi, aby wieść z nim dyskurs o sprawach duszy; lecz proboszcz nie uznał widocznie miejsca ni okoliczności za odpowiednie na takie rozmowy, dawał bowiem zdawkowe odpowiedzi, a wzrok jego, smutny i pełen niejakiej irytacji, zatrzymywał się wszędzie, tylko nie na rozmówczyniach. Partię szachów rozpoczęto z wielką powagą. — Jeśli wypadnie remis, ma się rozumieć, odroczymy grę! — rzekł Ibarra. W połowie rozgrywki Ibarra otrzymał depeszę — zbladł i oczy mu zabłysły. Schował papier do portfelu i tylko spojrzeniem przemknął po grupce młodzieży, która śmiejąc się i pokrzykując zadawała pytania losowi. — Szach królowi! — rzekł młodzieniec. Kapitan Basilio nie miał innego ratunku, jak ukryć króla za królową. — Szach królowej! — zagroził Chryzostom ponownie, posuwając wieżę, bronioną przez pionka. Nie mogąc ukryć królowej ani wycofać jej z powodu stojącego za nią króla, kapitan Basilio poprosił o trochę czasu do namysłu. — Z wielką ochotą! — przystał Ibarra. — Właśnie miałem rzec coś pewnym obecnym tu osobom. I oddalił się, pozostawiając przeciwnika na kwadrans. Iday trzymała papierowy krążek, na którym wypisano czterdzieści osiem pytań, Albin zaś — książeczkę z odpowiedziami. — Kłamstwo! To nieprawda! Nieprawda! — wołała Sinang, na pół z płaczem. — Cóż ci jest? — spytała Maria Klara. — Popatrz no tylko. Pytam: „Kiedy będę mieć rozum?", rzucam kości, a ten, ten niewydarzony księzulo czyta mi w książce: „Nigdy". Jak ci się to podoba? — Tu Sinang zrobiła minkę do byłego seminarzysty, który nie przestawał się śmiać. — Kto ci kazał zadawać takie pytanie? — skarciła ją Wiktoria. — Za samo to należała się podobna odpowiedź! — Spytaj no ty! — zawołała do Ibarry pokazując mu koło. — Kto uzyska najpomyślniejszą odpowiedź, ten otrzyma podarek od pozostałych. Myśmy już wszsyscy zadawali pytania. — I kto miał najlepszą odpowiedź? — Maria Klara, Maria Klara! — zawołała Sinang. — Poleciliśmy -jej spytać: „Jestli twój miły wierny—i stały?'', a książka odrzekła... Lecz Maria Klara, cała w pąsach, zakryła jej usta dłońmi, nie pozwalając dokończyć. — Dajcie zatem i mnie — powiedział z uśmiechem Chryzostom. — Pytanie: „Czy powiedzie mi się w obecnym moim przedsięwzięciu?" — Ee, cóż za nudne pytanie! — zawołała Sinang. Ibarra rzucił kości i według cyfry, jaką wskazały, poszukano strony i wiersza. — „Sny snami są tylko" — odczytał Albin. Ibarra wydobył depeszę, otrzymaną przed chwilą, i otworzył ją drżącą ręką. — Tym razem — wykrzyknął radośnie — wasza księga kłamała! Czytajcież! „Projekt szkoły przyjęto. Wyrok korzystny dla pana". — Cóż to znaczy? — zapytano. — A nie mówiliście, że temu, kto otrzyma najlepszą odpowiedź, należy się podarek? — spytał drżącym ze wzruszenia głosem i starannie przedarł papier na dwie części. — Tak, a jakże! — Zatem oto i mój podarek — rzekł wręczając połowę depeszy Marii Klarze. — Mam zbudować w miasteczku szkołę dla tutejszych dzieci. Ta szkoła to właśnie mój prezent. — A druga połowa depeszy? Cóż ona oznacza? — Tę podaruję osobie, która najgorszą odpowiedź w grze uzyskała. — To ja właśnie! Mnie się tedy należy — oświadczyła Sinang. Ibarrą podał jej papier i oddalił się szybko. — A to cóż ma znaczyć? Lecz szczęśliwy młodzian był już z dala od nich i zasiadał znowu do szachownicy. O. Salvi zbliżył się, niby to w roztargnieniu, do wesołego kółka młodzieży. Maria Klara ocierała łzę radosnego wzruszenia. Śmiech natychmiast ustał, rozmowa urwała się. Proboszcz przyglądał się młodym, niezdolny wymówić słowa; ci zaś, sądząc, że chce coś powiedzieć, zachowywali milczenie. — Cóż to jest? — wykrztusił wreszcie, biorąc książkę i przerzucając jej strony. — „Koło fortuny" — odparł Leon. — Nie wiecie, że grzechem jest dawać wiarę podobnym rzeczom? — rzekł i z gniewem przedarł karty książeczki. Okrzyki zdziwienia i niesmaku wyrwały się ze wszystkich ust. — Jeszcze większym grzechem jest rozporządzać tym, co nieswoje, wbrew woli właściciela! — odparł Albin podnosząc się z miejsca. — To, księże proboszczu, zwie się kradzieżą, a Bóg i ludzie jej zabraniają. Maria Klara złożywszy ręce patrzyła pełnymi łez oczyma na książeczkę, która tak niedawno sprawiła jej tyle radości. O Salvi, wbrew przewidywaniom obecnych, nie odpowiedział Albinowi: stał patrząc, jak strzępy książki ulatują w różne strony, po czym oddalił się, potrząsając rękoma nad głową. — Dobrze, że sobie poszedł ten ponury złośnik! — mruknęła Sinang. — Jakby miał wypisane na twarzy: „Nie śmiej się, znam twoje grzechy"! Ofiarowawszy ukochanej podarek, Ibarra tak był zadowolony, że nie zastanawiał się już wiele nad grą ani nie przykładał wagi do rozstawienia szachowych figur. Skutkiem tego, choć kapitan Basilio bronił się tylko z wielkim trudem, partia, z powodu wielu błędów popełnionych przez młodzieńca, zakończyła się remisowo. —- Odroczymy, odroczymy! — rzekł wesoło kapitan. — Odroczymy, bez względu na wyrok sędziów. Po czym obaj z wylaniem uścisnęli sobie dłonie. Gdy obecni cieszyli się owym wydarzeniem, kładącym kres procesowi, który znużył już był obie strony, nagłe zjawienie się czterech żołnierzy z sierżantem, uzbrojonych i z nastawionymi bagnetami, zmąciło radość i napełniło przerażeniem kobiety. — Proszę o zachowanie spokoju! — krzyknął sierżant. — Jeśli kto się poruszy, strzelam! Mimo tych grubiańskich pogróżek Ibarra podniósł się i podszedł do sierżanta. — Czego chcecie, panowie? — spytał. — Aby nam natychmiast wydano przestępcę imieniem Eliasz, który płynął dziś rano z wami jako sternik — odparł wojskowy tonem groźby. — Przestępca? Sternik? Chyba się waćpan mylisz! — zawoła! Ibarra. — Nie, panie. Tegoż właśnie Eliasza oskarżono dopiero co, iż podniósł rękę na duchowną osobę... — Ach! Jestże to właśnie Sternik? — On sam, jak nas uwiadomiono. Dopuszcza pan, panie Ibarra, do swego stołu ludzi o podejrzanej reputacji. Młodzieniec, mierząc sierżanta wzrokiem od stóp do głów, odparł z pogardą: — Nie jestem obowiązany zdawać waćpanu sprawę z mych postępków. Na naszych przyjęciach każdy jest przyjmowany z gościnnością. Nawet waćpan sam, gdybyś przyszedł, znalazłbyś dla siebie miejsce u stołu, podobnie jak twój chorąży, który jeszcze dwie godziny temu był tu wśród nas. Rzekłszy to, odwrócił się doń plecami. Sierżant przygryzł wąsy, uznając się za pokonanego, i rozkazał żołnierzom, aby szukali Sternika, którego rysopis mieli ze sobą. Don Filipo rzekł im: — Zważcie, panowie, że ów opis odpowiada dziewięciu dziesiątym tubylców. Strzeżcie się fałszywego kroku! Na koniec żołnierze wrócili, twierdząc, iż nie mogli nigdzie dojrzeć ni łodzi, ni mężczyzny, który wzbudziłby podejrzenie. Sierżant, mamrocząc coś pod nosem, odszedł, jak przyszedł. Wesoły nastrój po trochu zaczął powracać, posypały się pytania i komentarze. — Zatem to Eliasz wepchnął chorążego w kałużę! — zauważył Leon. — A jakże się to stało? — zapytało kilku ciekawych. — Powiadają, iż we wrześniu, w jakiś deszczowy dzień, chorąży spotkał na drodze mężczyznę obładowanego drzewem. Na ulicy pełno było błota i tylko z brzegu pozostawało wąskie przejście, na jedną osobę. Podobno chorąży miast zatrzymać konia, wbił mu tylko ostrogi, krzycząc na owego człeka, by się cofnął. Ten, nie mając widocznie zbytniej ochoty tracić przebytej już z ciężarem na plecach drogi lub też nie chcąc skąpać się w błocie, postąpił naprzód. Chorąży, uniesiony gniewem, chciał go stratować, lecz mężczyzna ujął polano i tak silnie uderzył konia w głowę, że zwierzę upadło, zrzucając jeźdźca. Mówią także, iż człek ten poszedł dalej spokojnie swoją drogą, nie zwróciwszy uwagi na pięć kul, jakie posłał za nim oślepiony wściekłością i błotem wojskowy. Jako że ów mężczyzna był mu zupełnie nie znany, chorąży przypuszczał, iż był to słynny Eliasz, który przybył do naszej prowincji przed kilkoma miesiącami nie wiadomo skąd i który przez podobne do tego wybryki dał się już poznać stróżom porządku w kilku wsiach. — Byłbyż to więc rozbójnik? — spytała Wiktoria wstrząśnięta. — Nie sądzę, bowiem powiadają, iż któregoś razu bił się z rozbójnikami, gdy plądrowali jakiś dom. — Nie wygląda na przestępcę! — dorzuciła Sinang. — Nie, tylko spojrzenie ma bardzo smutne: przez cały ranek ni razu nie widziałam, by się uśmiechnął — zauważyła w zamyśleniu Maria Klara. Tak przeszło popołudnie i wybiła godzina powrotu do miasteczka. Z ostatnimi promieniami słońca opuszczano las, w milczeniu mijając grób przodka Ibarry. Potem znów podjęto ożywioną rozmowę, której echa rozbrzmiewały w cieniu drzew nie przywykłych do tak radosnych głosów. A teraz pozostawmy młodych na drodze do miasteczka, pozostawmy ich zdążających do domu w świetle czerwonawych pochodni i przy dźwięku gitar. Grupki stają się coraz mniejsze, światła przygasają, śpiew ustaje, milknie gitara, w miarę jak zbliżają się ku siedzibom ludzi. Czas przybrać maski, jesteśmy znowu pośród naszych braci! 25. W DOMU FILOZOFA Rankiem dnia następnego Juan Chryzostom Ibarra, objechawszy swą posiadłość, udał się do domu starego Tasio. W ogrodzie spokój panował zupełny, tylko jaskółki bezszelestnie niemal krążyły pod okapem. Mech porastał stare ściany, po których piął się bluszcz, obrzeżając okna. Domek ten zdawał się siedzibą ciszy. Ibarra troskliwie przywiązał konia do słupa i niemal na palcach przeszedł przez czysty i starannie utrzymany ogród. Wszedł na schody i jako że drzwi były otwarte, znalazł się w domu filozofa. Zaraz też ujrzał starca, pochylonego nad księgą, w której coś pisał. Na ścianach, pomiędzy mapami i starymi pólkami pełnymi książek i manuskryptów, można było zobaczyć kolekcje owadów i liści. Starzec tak był pochłonięty swą pracą, że nie zauważył wejścia młodzieńca. Dostrzegł go dopiero, gdy ten, nie chcąc przeszkadzać, zaczął się wycofywać. — Jak to? Pan tutaj? — rzekł, z niejakim zdumieniem spoglądając na gościa. — Proszę mi wybaczyć — odparł Chryzostom — widzę, że bardzo pan zajęty... — Istotnie, pisałem trochę, lecz to nic pilnego, a przy tym mam ochotę odpocząć. Czy mogę w czymś panu usłużyć? — O, i bardzo! — odrzekł podchodząc bliżej Ibarra. — Lecz... — Tu rzucił spojrzenie ku leżącej na stole księdze. — Cóż to? — wykrzyknął zdumiony. — Poświęca się pan odczytywaniu hieroglifów? — Nie — odparł starzec przysuwając mu krzesło. — Nie znam języka egipskiego ni nawet koptyjskiego, lecz wyznaję się nieco w piśmie tych języków i sam potrafię pisać hieroglifami. — Pisze pan hieroglifami? Czemuż to? — spytał młodzieniec nie wierząc własnym oczom i uszom. — Po to, aby teraz nikt nie mógł mnie odczytać! Ibarra przez chwilę przyglądał się bacznie starcowi, zadając sobie w duchu pytanie, czy w istocie nie postradał on zmysłów. Obrzucił wzrokiem księgę, chcąc zobaczyć, czy go nie okłamano, i obejrzał na jej kartach udatnie wyrysowane zwierzęta, koła, półkola, kwiaty, nogi, ręce, ramiona i inne temu podobne malunki. — Czemuż zatem pan piszesz, skoro nie chcesz, aby cię czytano? — Bowiem nie piszę dla współczesnych mi ludzi. Piszę dla przyszłych pokoleń. Gdyby teraz mnie odczytano, spalono by moje książki, dzieło całego mego życia. Pokolenie natomiast, które rozszyfruje te litery, będzie pokoleniem ludzi światłych. Zrozumieją mnie oni i powiedzą: „Nie wszyscy spali podczas owej ciemnej nocy, gdy żyli nasi dziadowie". Tajemnica i te litery ochronią moje prace przed ludzką ignorancją, tak jak tajemnicze i dziwne obrzędy ocaliły wiele prawd przed barbarzyństwem kapłanów. Lecz ja tu pana zatrzymuję takimi rzeczami, miast spytać, czym mogę służyć... — Przyszedłem powiadomić pana o pewnej sprawie wielkiej wagi — odparł młodzieniec. — Wczoraj po południu... — Zabrali tego nieszczęśnika? —przerwał mu starzec. — Mówi pan o Eliaszu? Skądżeś się dowiedział? — Widziałem Muzę naszych żołnierzy. — Muzę! I któż to jest? — Żona chorążego, któregoś waćpan zaprosił na przyjęcie. Wczoraj rano rozeszła się po miasteczku wieść o walce z kajmanem. Muza naszych strażników równą jest obdarzona przebiegłością, co i złośliwością. Powzięła podejrzenie, iż to właśnie Sternik jest owym śmiałkiem, co skąpał w błocie jej męża i obił o. Damaso, a ponieważ czytuje ona depesze, które przechodzą przez ręce jej męża, toteż skoro tylko małżonek, pijany i bez zmysłów, zjawił się w domu, niewiasta, chcąc zemścić się na panu, młodzieńcze, wysłała sierżanta z żołnierzami, aby zmącili radość waszych igraszek. 'Bądź ostrożnym! Ewa była dobrą żoną, wyszła z rąk samego Boga... Dońa Consolacion, jak powiadają, złą jest i nie wiadomo z czyich rąk wyszła! Kobieta, aby dobrą była, musi choć przez krótki czas być albo dzie- wica, albo matką. Ibarra uśmiechnął się z lekka i rzekł, wyjmując jakieś papiery: — Mój zmarły ojciec zwykł był radzić się pana w wielu kwestiach i pamiętam, że zawsze sobie winszował, jeśli poszedł za pańskimi wskazówkami. Mam w swych rękach pewną sprawę, której muszę zapewnić pomyślny bieg... Tu pokrótce opowiedział o projekcie szkoły, z którego zrobił prezent swej narzeczonej, i rozwinął przed oczyma osłupiałego filozofa plany, jakie nadeszły z Manili. — Chciałbym — rzekł — aby mi pan doradził, jakie osoby w miasteczku należy sobie przede wszystkim zjednać dla najlepszego obrotu sprawy. Pan zna dobrze mieszkańców San Diego, jam dopiero przybył, jestem jakby cudzoziemcem we własnym kraju. Stary Tasio wilgotnymi oczyma oglądał trzymane w ręku plany. — To, co pan chce uczynić, było moim marzeniem, snem biednego szaleńca! — wykrzyknął wzruszony. — Teraz zaś pierwsze, co panu doradzę, to: nie przychodź do mnie nigdy po wskazania! Młody człowiek popatrzył zdumiony. — Bowiem osoby rozsądne — ciągnął starzec z gorzką ironią — wezmą pana również za szaleńca. Ludzie uważają za szalonych tych, co nie myślą jak oni; dlatego mnie mają za takiego, ja zaś wdzięczny za to jestem losowi, bowiem — na mą duszę! — w dniu, kiedy zechcą mi przyznać rozum, odbiorą mi jednocześnie ową skromną swobodę, którą uzyskałem kosztem miana szaleńca. Któż wie zresztą, czy nie mają racji? Ani myślę, ani żyję podług ich praw; inne mam zasady, inne ideały. Burmistrz — ten cieszy się u nich sławą rozsądnego, bowiem nie nauczywszy się nic więcej, jak szermować pochlebstwami i ulegać podszeptom o. Damaso, jest bogaty, ma wpływ na niewiele znaczące losy swych współmieszkańców i czasem nawet prawi o sprawiedliwości. To człowiek wielkiego talentu! — myśli tłum — spójrzcie tylko, z niczego stał się tak ważnym! Lecz ja... jam odziedziczył majątek i poważanie; studiowałem, a teraz jestem biedny, nie powierzono mi najbłahszej nawet funkcji. Wszyscy powiadają: to szaleniec, on nie rozumie życia. Proboszcz dał mi przydomek Filozofa, dając zarazem do zrozumienia, żem gaduła pyszniący się tym, com nabył w uniwersytetach, podczas gdy to właśnie najmniejszą przynosi mi korzyść. Może w istocie jam jest szalony, a oni przy zdrowych zmysłach, któż to rozsądzi? Tu potrząsnął głową, jakby chcąc oddalić jakąś myśl, i ciągnął dalej: — Po drugie powiem panu, byś się udał po radę do proboszcza, do burmistrza, do wszystkich osób na stanowiskach: osoby te udzielą ci złych, głupich lub niepotrzebnych wskazówek, lecz radzić się — nie znaczy słuchać; dawaj w miarę swych możliwości pozory, że idziesz za tymi radami, i twierdź zawsze, iż postępujesz podług nich. Ibarra zamyślił się na chwilę, po czym odparł: — Rada jest dobra, lecz trudno według niej postąpić. Czyż nie mogę tak głosić mej idei, żeby nic na nią nie rzuciło cienia? Czyż dobro nie jest w stanie torować sobie drogi? Wszak prawda nie musi pożyczać szat od kłamstwa! — Nikt nie lubi nagiej prawdy! — odrzekł starzec. — To piękna teoria, da się ona zrealizować, ale w owym świecie, o którym śnią młodzi. Jest tutaj nauczyciel, który miotał się w próżni — serce dziecka, które chciało dobrze, a w zamian zbierało tylko kpiny i śmiech. Powiedziałeś mi młody panie, żeś cudzoziemcem we własnym kraju, i wierzę w to. Już w dniu twego przybycia zacząłeś od tego, żeś zranił miłość własną duchownego, którego lud ceni za świątobliwość, a duchowieństwo za rozum. Oby Bóg sprawił, iż ten krok nie zaważy na twojej przyszłości. Mimo że zakony duchowne różne dzielą waśnie i niesnaski, wszyscy oni podają sobie ręce, by potwierdzić tę prawdę, którą wyrzekł pewien prokurator: „Najmniej znaczący braciszek klasztorny więcej może niż rząd ze wszystkimi żołnierzami". Cave ne cadas! Złoto wielką ma moc, złoty cielec wielekroć strącał Boga z ołtarzy, jeszcze nawet za czasów Mojżesza. — Nie widzę tak czarno ani życie w moim kraju nie wydaje mi się tak niebezpieczne — odparł z uśmiechem Ibarra. — Myślę, że obawy twoje, starcze, są nieco przesadne i spodziewam się wcielić w życie me projekty bez większych trudności. — Tak, jeśli osoby owe podadzą ci rękę. Nie — jeśli tę rękę cofną. Wszystkie pana wysiłki, młodzieńcze, rozbiją się o ściany plebanii, jeśli tylko ksiądz pociągnie za sznur. Chorąży Guardia Civil pod byle jakim pretekstem odmówi panu jutro tego, co dziś przyznał, żadna matka nie pośle dziecka do pańskiej szkoły i wówczas twe trudy przeciwny osiągną skutek: odbiorą ducha tym, którzy kiedyś jeszcze chcieliby walczyć o szlachetną sprawę. — Mimo wszystko — odparł młodzieniec — nie mogę dać wiary w tę władzę, o której mi pan mówiłeś. I nawet' zgadzając się na to, przypuszczając jej istnienie, będę miał zawsze jako oparcie ludzi rozsądnych, rząd ożywiony duchem szlachetnych projektów i pragnący szczerze dobra Filipin. — Rząd! Rząd! — mruknął filozof wznosząc oczy ku górze. — Rząd to jedynie ramię. Siłą jest Kościół... Porównaj pan tylko nasz system rządów z rządami w krajach, któreś zwiedził. — Och! — przerwał mu Ibarra. — Zbyt wiele pan żąda. Raczej należy zadowolić się tym, iż nasz lud nie skarży się, nie cierpi jak gdzie indziej i że dzieje się tak dzięki religii i łaskawości rządzących. — Lud nie skarży się, bo nie ma głosu, nie burzy się, gdyż pogrążony jest w letargu, i jak pan powiada, nie cierpi, bo nie widzi, iż serce mu krwawi. Lecz pewnego dnia zobaczy pan to i usłyszy i wówczas biada tym, co opierają swą władzę na ciemnocie i fanatyzmie, biada tym, co wykorzystują cudze błędy, działając nocą w mniemaniu, że wszyscy śpią! Kiedy światło zabłyśnie, przyjdzie straszliwy dzień: taki zasób siły, tłumionej przez cale wieki, tyle trucizny wsączanej kropla po kropli, tyle zduszonych westchnień wyjdzie na światło dzienne i wybuchnie... Któż wtedy zapłaci te rachunki, które lud przedkłada czasem i które historia przechowuje dla nas na swych skrwawionych kartach? — Boże mój, wszak rząd i religia nie pozwolą, by nadszedł taki dzień! — odparł Chryzostom, mimo swej woli wstrząśnięty tym, co usłyszał. — Filipiny są posłuszne Kościołowi i kochają Hiszpanię, lud filipiński wie, co jej zawdzięcza. Zdarzają się nadużycia, tak, niedociągnięcia, nie ma co temu przeczyć, lecz Hiszpania zdąża ku wprowadzeniu reform, które ten stan rzeczy naprawią, opracowuje się projekty. Hiszpania nie postępuje egoistycznie... — Wiem o tym, i to jest najgorsze. Reformy idące z góry nie docierają nawet do niższych warstw. Jest to skutkiem ludzkiej nikczemności w ogóle, na przykład niepowstrzymanej chęci bogacenia się, a także ciemnoty ludu, który na to wszystko się zgadza. Dekret nie zapobiegnie nadużyciom, jeśli władze nie dopilnują wprowadzenia go w życie i jeśli nie przyzna się wolności słowu. Projekty pozostaną projektami, nadużycia nadużyciami, a minister, kontent z siebie, tym spokojniej będzie spał. I więcej jeszcze: jeśli przypadkiem ktoś znaczny ożywi się duchem wielkiej i szlachetnej idei, wkrótce zaczyna słyszeć od innych, którzy uważają go za szaleńca: „Wasza Ekscelencja nie zna kraju, nie zna charakteru Hindusów. W ten sposób zgubić ich tylko można. Najlepiej zaufać w tym względzie panu takiemu a takiemu". I ponieważ Jego. Ekscelencja istotnie nie zna kraju, który wczoraj jeszcze umieściłby w Ameryce, i ponieważ poza tym sam nie jest bez wad, jak każdy człowiek — pozwala się więc przekonać. Pamięta on ponadto, że aby zdobyć obecne swe stanowisko, wiele musiał się napocić i nacierpieć, że otrzymał je tylko na trzy lata, że zbliża się wszak starość i należy myśleć nie o mrzonkach, lecz o własnej przyszłości: pałacyk w Madrycie, domek na wsi i jakaś niezła renta, by móc wygodnie żyć przy dworze — oto czego szuka. Nie żądajmy cudów, nie żądajmy zainteresowania losami kraju od tego, kto przybywa jako cudzoziemiec, aby tu dorobić się majątku i wyjechać. Cóż go obchodzi wdzięczność lub przekleństwa ludu, którego nie zna, z którym nie łączy go wspomnienie ani miłość? Najgorsze zaś to, że opuszczają nas właśnie w chwili,, gdy zaczynają poznawać nasze życie. Lecz odbiegamy od tematu. — O nie, nim do niego powrócimy, winniśmy wyjaśnić pewne sprawy — żywo zaprotestował młody człowiek. — Mogę zgodzić sięr że rząd nie zna ludu, lecz myślę, że lud jeszcze mniej zna się na sprawach rządu. Wśród urzędników są źli, zbyteczni, zgoda. Lecz również są i dobrzy i jeśli ci nic nie mogą zdziałać, to dlatego, iż napotykają na obojętność: ludność mały bierze udział w sprawach, które jej dotyczą. Lecz nie przyszedłem tu, by nad tym dyskutować. Przyszedłem prosić o radę, a pan mi każe skłaniać głowę przed groteskowymi bożkami... — Tak, i podtrzymuję tę radę, bowiem tutaj trzeba albo uchylić głowy, albo ją postradać. — Schylić głowę lub ją postradać? — powtórzył Ibarra w zamyśleniu. — Ciężki to wybór! Lecz dlaczego? Może miłość do mej ojczyzny nie da się pogodzić z miłością do Hiszpanii? Może aby być dobrym chrześcijaninem, trzeba się upokarzać, frymarczyć własnym sumieniem, by na koniec osiągnąć zamierzony cel? Kocham moją ojczyznę, Filipiny, gdyż zawdzięczam jej życie i szczęście, i dlatego, że każda ludzka istota winna żywić miłość do własnej ojczyzny. Kocham Hiszpanię, ojczyznę mych przodków, gdyż, mimo wszystko, Filipiny zawdzięczają jej i będą zawdzięczać swe szczęście i lepszą przyszłość. Jestem katolikiem, zachowałem czystą wiarę mych ojców i nie widzę, czemu miałbym opuszczać głowę, kiedy mogę ją podnieść; ofiarować ją mym wrogom, kiedy mogę ich zdeptać. — Dlatego że pole, na którym chcesz siać, młodzieńcze, należy do twych wrogów, a nie ma pan tyle sił, by z nimi walczyć... Trzeba, abyś pan pierwszy ucałował tę dłoń, która... Lecz Ibarra, nie dając mu dokończyć, wykrzyknął gniewnie: — Ucałować! Pan zapomina, że wśród nich są ludzie, którzy zabili mego ojca, wyrzucili jego ciało z grobu... lecz ja, syn, nie zapomniałem i jeśli go nie mszczę, to przez wzgląd na poszanowanie religii. Stary filozof opuścił głowę. — Panie Ibarra — odparł z wolna — jeśli pan zachowuje owe wspomnienia, wspomnienia, których pogrzebania nie mogę panu doradzić, porzuć przedsięwzięcie, o którym mówisz, i na innej niwie pracuj dla dobra swych ziomków. Ta sprawa wymaga człowieka nie obciążonego takimi przeżyciami i aby ją doprowadzić do końca, trzeba nie tylko dobrej woli i pieniędzy; w naszym kraju trzeba ponadto poświęcenia, uporu i wiary, bowiem teren nie jest przygotowany, siano na nim tylko chwasty. Ibarra rozumiał wagę tych słów, lecz wiedział, iż nie powinien tracić ducha; ożywiało go wspomnienie Marii Klary: nie mógł nie wcielić w czyn tego, co jej ofiarował. — Czy doświadczenie nie podsuwa panu nic prócz tej bezlitosnej rady? — spytał cichym głosem. Starzec wziął go pod ramię i podprowadził ku oknu. Dął świeży wietrzyk, zapowiadając północny wiatr. Za oknem rozciągał się ogród, graniczący z rozległym lasem. — Czemuż nie mamy zrobić tego, co ów słaby pęd, obsypany różanymi pąkami? — rzekł filozof wskazując piękny krzak róży. — Wiatr wieje, potrząsa nim i wtedy krzew pochyla się, jakby osłaniając swe piękne brzemię. Gdyby trzymał się prosto, zostałby złamany, wiatr rozrzuciłby kwiaty, a pąki by powiędły. Gdy wiatr ustaje, ga-łąź prostuje się znowu, dumna ze swych skarbów. Któż miałby za złe tej roślinie, że ugięła się wobec konieczności? Nie jest odwagą, lecz zuchwalstwem walczyć samotnie przeciw wszystkiemu, co istnieje wokół. Nikt nie wytyka żeglarzowi, że przed burzą chroni się w porcie. Schylić się przed przelatującą kulą nie jest tchórzostwem; złą jest rzeczą nie doceniać niebezpieczeństwa i upadać tak, że już się podnieść nie można. — Czy takie poświęcenie da owoce, których się spodziewam? — spytał Ibarra. — Czy ksiądz zaufa mi i zapomni zniewagę? Czy znajdą się tacy, co mi pomogą? Czy nie będą udawać przyjaźni i życzliwości, a za plecami knuć przeciw mnie zdrady, aby zniszczyć prędzej niż atakując z odkrytym czołem? Starzec milczał nie znajdując odpowiedzi. Zamyślił się i rzekł po chwili: — Jeśli tak się stanie, jeśli przedsięwzięcie to upadnie, pocieszeniem dla pana będzie myśl, iż zrobiłeś wszystko, co w twej mocy; a poza tym zyskasz coś jeszcze: to, że położyłeś pierwszy kamień, że zasiałeś. Ibarra, rozpatrzywszy te racje, pojął, w jakim znajduje się położeniu, i uznał, że mimo całego pesymizmu starzec ma słuszność. — Wierzę panu! — wykrzyknął ściskając mu dłoń. — Nie na próżno spodziewałem się dobrej rady. Dziś jeszcze pójdę się zwierzyć proboszczowi, który zresztą przecież nie uczynił mi nic złego i który musi być dobrym człowiekiem, bo wszak nie wszyscy podobni są do prześladowcy mego ojca. Poza tym muszę wzbudzić w nim zainteresowanie losem owej nieszczęsnej kobiety i jej dzieci. Pokładam ufność w Bogu i ludziach. Ibarra pożegnał się ze starcem i wsiadłszy na konia odjechał. — Bądź ostrożny! — szepnął czarnowidzący filozof, odprowadzając go spojrzeniem. — Zobaczymy, jak los rozegra komedię, która początek swój miała na cmentarzu. Tym razem mylił się rzeczywiście: komedia rozpoczęła się dużo wcześniej. 26. W PRZEDDZIEŃ ŚWIĘTA Jest dziesiąty listopada, przeddzień święta. Miasteczko opuścił zwykły spokój — wszędzie wre jak w ulu: w domach, na ulicy, w kościele, na koguciej arenie i na polach. Okna przystrajają chorągiewki i różnokolorowy adamaszek, słychać odgłosy wybuchów i muzykę; radosny nastrój ogarnia wszystkich wokół. Na stołach, nakrytych białymi haftowanymi obrusami, ustawiono w kolorowych kryształach najróżniejsze konfitury. W patio kwilą kurczęta, gdaczą kury, chrząkają wieprzki, przestraszone wybuchem radości wśród ludzi. Służący biegają po schodach, nosząc złocone serwisy i srebra: tu łaja kogoś, bo stłukł się talerz, tam znów śmieją się z wiejskich prostaczków. Wszędzie słychać polecenia, szepty, krzyki, krzyżują się domysły, padają głośne uwagi. Wszystko roztapia się w swarach, wrzawie i zgiełku. A cały ten mozół i cały trud: przeznaczony jest dla gościa, którego może nawet się nie zna. Trzeba uraczyć osobę, której gospodarz często nie widział na oczy i której, po uroczystościach nie zobaczy już więcej; trzeba, aby i obcy, i przyjaciel, i wróg, Filipińćzyk i Hiszpan, biedny i bogaty opuścili stoły biesiadne w ukontentowaniu: nie żąda się od nich żadnej wdzięczności ni nie. żywi nadziei, że nie uczynią gościnnej rodzinie krzywdy w czasie biesiady lub po niej. Bogaci, którzy bywali w Manili i niecowięcej świata widzieli od innych, nabyli piwo, szampan, likiery, wina i europejskie przysmaki. Stół ich dobrze jest zaopatrzony. Pośrodku ustawiono wielką szyszkę, do złudzenia przypominającą prawdziwą. Wtyka się w nią wykałaczki, zręcznie rzeźbione przez więźniów, którzy się tym zabawiają w chwilach wytchnienia. Zdobne w wachlarze, gałązki, kwiaty, ptaki, palmy lub łańcuszki — wycięte są w jednym kawałku drewna. Artystą jest galernik, narzędziem kiepski nóż, a natchnieniem głos dozorcy. Wokół owej szyszki stoją kryształowe półmiski pełne 'soczystych pomarańcz, chicos, a nawet owoców mangowyeh, mimo że to już listopad. Dalej w ogromnych misach, na bibułkach powycinanych i pomalowanych żywymi barwy, pysznią się szynki z Europy i Chin, wielki pasztet w kształcie gołębia, symbolizującego Ducha Świętego, nadziewanie indyki i temu podobne; zaś pośród napojów butle z acharą. Czyści się szklane kule, dziedziczone tu z pokolenia na pokolenie,, doprowadza się do połysku miedziane ozdoby. Naftowe lampy pozbywają się swych czerwonych abażurów, kryształowe paciorki u żyrandoli chwieją się, trącają o siebie, śpiewają, zdają się brać udział w święcie i radośnie rozszczepiają światło, rzucając na białą ścianę? kolory tęczowego łuku. Dzieci bawią się, igrają, gonią rozproszone-na ścianie barwy, potykają się, tłuką szkła, lecz to nie mąci radosnego nastroju święta. Na równi z owymi lampkami wychynęły z ukrycia dzieła rąk młodej panny: zasłony robione szydełkiem, dywaniki, sztuczne kwiaty; pojawiają się stare kryształowe tacki, których dno wyobraża miniaturowe jezioro z rybami, kajmanami, ślimakami, wodorostami, koralami i szklanymi skałami błyszczącymi żywą barwą. Na tych tackach układa się cygara, papierosy i maleńkie kawałeczki betelu, ukręcone przez zręczne panieńskie paluszki. Podłoga błyszczy jak lustro; drzwi ozdobiono zasłonami; z okien zwisają lampiony o kloszach z kryształu lub z papieru — różowe, niebieskie, zielone, czerwone. Dom napełnia się kwiatami i donicami ustawionymi na postumentach z chińskiego fajansu; nawet święci się przystrajają — obrazy i relikwie przybierają odświętny wygląd: otrzepuje się je z kurzu, przeciera szybki i zawiesza na ramach obrazów kwietne gałązki. Na ulicach tu i ówdzie wznoszą się kapryśnie wygięte trzcinowe łuki, ustawione na- tysiąc sposobów i otoczone kaluskusem. Wokół kościelnego patio stanął duży i kosztowny baldachim podtrzymywany bambusami: tędy ma przejść procesja. Teraz bawią się pod nim dzieci. Biegają, wspinają się, skaczą, drąc nowe koszulki, którymi miały się pysznić w uroczystym dniu. Na rynku wzniesiono rusztowanie z bambusów i drzewa: to scena, tutaj będą wygłaszać swe tyrady artyści teatru Tondo, współzawodniczący z bogami w opowiadaniu nieprawdopodobieństw; tu śpiewać będą i tańczyć: Marianito, Chananay, Balbino, Ratia, Carvajal, Yeyeng i Liceria. Filipińczyk lubi teatr i z zamiłowaniem ogląda sceniczne dramaty; milcząc słucha śpiewu, podziwia taniec i mimikę, nie gwiżdże, lecz i nie klaszcze. Nie podoba mu się przedstawienie — żuje betel lub wychodzi nie przeszkadzając innym, którym może widowisko przypadło do gustu. Czasem jedynie najciemniejsi spośród ludu wyją, kiedy aktorzy całują się lub ściskają na scenie, lecz to wszystko. Kiedyś wystawiano tylko dramaty; miejscowy poeta układał sztuki, w których co dwie minuty musiała być walka, żart i krew w żyłach mrożąca metamorfoza. Lecz odkąd artyści z Tondo zaczęli co piętnaście sekund staczać walki, a w każdej sztuce były aż dwie krotochwile i jeszcze więcej niż dotychczas nieprawdopodpbieństw — pobili na głowę swych kolegów z prowincji. Burmistrz rozmiłował się w tym teatrze i za zgodą proboszcza wybrał komedię „Książę Yillardo, czyli por-wanie ze zbójeckiej jaskini" — sztukę z czarami i sztucznymi ogniami. Od czasu do czasu dzwonią wesoło dzwony, te same, których tak smutny dźwięk słychać było dziesięć dni temu. Od kół ognistych i strzałów moździerzy grzmi powietrze: filipiński pirotechnik, który nie wiadomo od kogo nauczył się swej sztuki, wykaże teraz swą zręczność: przygotuje bengalskie ognie, papierowe kule nadmuchiwane gorącym powietrzem, płonące koła, bomby, petardy. W oddali rozlega się muzyka. Już chłopcy biegną na peryferiemiasteczka powitać muzykantów. Wynajęto pięć orkiestr dętych, i trzy mieszane. Muzyka wkracza do miasteczka w rytmie żywych marszów. Za orkiestrą biegną chłopcy w łachmanach lub półnadzy: ten wdział koszulę brata, ów ojcowskie spodnie. Jak tylko melodia ucichnie, już, ją znają, już ją śpiewają, gwiżdżą z niespotykaną wiernością, już wydają o niej opinię. Tymczasem przybywają na wozach, w powozikach i w karetach krewni, przyjaciele, nieznajomi, gracze ze swymi najlepszymi kogutami, z sakiewkami złota, gotowi ryzykować majątkiem na zielonym suknie lub na koguciej arenie. — Chorąży Guardia Civil co wieczór ma pięćdziesiąt pesos — szepcze do ucha świeżo przybyłych mały, krępy człowieczek. — Ma przybyć kapitan Tiago, będzie trzymał bank. Kapitan Joachim wnosi osiemnaście tysięcy. Będzie liampo: prowadzi ją Chińczyk Carlos z kapitałem dziesięciu tysięcy. W tym roku kapitan Tiago nie obłupi nas tak jak w zeszłym. — A jak pańska rodzina? — Dobrze, dzięki! — odpowiadali przybysze. — A o. Damaso? — O. Damaso rano będzie wygłaszał kazanie, a wieczorem przyjdzie do nas. — Znakomicie! Zatem nie ma żadnego niebezpieczeństwa! — To pewne, możemy być spokojni! Tu krępy człowieczek imituje palcami ruch liczenia pieniędzy. Za miastem mieszkańcy gór, dzierżawcy, wdziewają najlepsze swestroje, aby zanieść zaprzyjaźnionym bogaczom utuczone kury, dziki,, jelenie, ptactwo; jedni wiozą na obładowanych wozach drzewo, inni owoce i rośliny — najrzadsze, jakie rosną w lesie. Jeszcze inni niosą biga o szerokich liściach, tikas-tikas o kwiatach ognistej barwy — wszystko to do przybrania drzwi domów. Największe- jednak, ożywienie panuje na podeście wzniesionym, w pobliżu domu Ibarry. Skrzypią bloki, rozlegają się krzyki, meta-liczny odgłos rozbijanych kamieni, stuk młota wbijającego gwoździe i topora obciosującego belki. Gromada ludzi kopie ziemię, ryjąc w niej głęboką i szeroką fosę; inni układają rzędem kamienie przyniesione z miejscowych kamieniołomów, rozładowują wozy, zsypują piasek, ustawiają kołowroty. — Tutaj! Tam! Żywo! — pokrzykuje staruszek o bystrej, inteligentnej twarzy, który miast kija trzyma metr o miedzianych kantach, z przywiązanym doń na sznurze ołowianym ciężarkiem. To nadzorca robót, pan Juan — architekt, murarz, cieśla, ślusarz, malarz, kamieniarz i, w razie potrzeby, rzeźbiarz. — Dziś jeszcze trzeba nam skończyć pracę! Jutro nie można będzie pracować, a pojutrze rozpoczynają się uroczystości. Żywo, do roboty! Zróbcie taki dal, by się w nim zmieścił ów cylinder — zwrócił się do kilku kamieniarzy, którzy szlifowali wielki kamienny sześcian. — W tym cylindrze przechowa się papier z naszymi nazwiskami. Każdemu przybyszowi powtarzał od nowa to, co już mówił tysiąc razy: — Wie pan, co budujemy? To szkoła, jedyny projekt w swoim rodzaju, taka jak w Niemczech, jeszcze lepsza! Plany zrobił architekt pan R., a ja kieruję budową! Tak, mój panie, proszę tylko spojrzeć, to będzie pałac z dwoma skrzydłami, jedno dla dziewcząt, drugie dla chłopców. Tu, w środku, wielki dziedziniec z trzema wodotryskami. Po bokach park i ogródki, aby dzieci mogły siać i hodować rośliny w chwilach wolnych od nauki: niech nie trwonią czasu, niech uczą się dobrze go wykorzystywać. Proszę zobaczyć, jakie głębokie fundamenty! Trzy metry sześćdziesiąt pięć centymetrów! Budynek będzie miał piwnice, podziemia, ciemnice dla .niedbałych uczniów, i to tuż, bardzo blisko terenów przeznaczonych na zabawę i gimnastykę — aby ukarani słyszeli, jak dobrzy uczniowie oddają się rozrywce. Widzi pan ten wielki plac? Tu będą się odbywały biegi i skoki na wolnym powietrzu. Dziewczynki będą miały ogród z ławkami, huśtawkami, z drzewami, wodotryskami, ptaszarnią. To będzie wspaniałe! I pan Juan zacierał ręce na myśl o tym, jak sławne stanie się jego nazwisko. — Tutaj zbyt wiele drzewa na jeden kołowrót! — rzekł żółtawemu mężczyźnie, który dawał polecenia kilku robotnikom. — Wystarczyłyby trzy długie belki na trójnóg i trzy inne złączone u podstawy. — A jakże! — odparł żółtawy człowieczek ze szczególnym uśmiechem. — Lecz im lepsze przygotujemy narzędzia, tym lepszy osiągniemy skutek. Całość piękniej będzie wyglądać, bardziej imponująco. Rzekną o nas: „Jak tu pracowano!" Zobaczy pan, jakie ja buduję kołowroty. Jutro go przyozdobię chorągiewkami i girlandami kwiatów i liści... Jeszcze pan powie, iż miałeś rację przyjmując mnie do pracy, a i pan Ibarra chyba nie będzie mógł sobie życzyć lepszego pracownika. I mężczyzna śmiał się; pan Juan też się uśmiechał kręcąc głową. W pewnej od nich odległości ustawiono dwie połączone ze sobą budki, tak że tworzyły rodzaj altany pokrytej bananowymi liśćmi. Nauczyciel z gromadą uczniów pletli wieńce, przywiązywali chorągiewki do wysmukłych bambusowych drążków, okręconych białym płótnem. — Starajcież się dobrze napisać litery! — mówił tym, którzy malowali napisy. — Ma przybyć burmistrz, będzie wielu księży, może sam Kapitan Generalny zawita do naszej prowincji! Jeśli zobaczą, żeście pięknie namalowali, może was pochwalą. — I podarują nam tablicę? — Kto wie! Pan Ibarra już zamówił jedną w Manili. Jutro mają nam przysłać różne rzeczy, które rozdamy wam w nagrodę... Ale zostawcie te kwiaty w wodzie, jutro zrobimy wieńce, przyniesiecie jeszcze więcej kwiecia, trzeba, aby stół był nim przykryty; kwiaty to radość naszego życia. — Mój ojciec przyniesie jutro kwiatów baino i kosz sampaguas. — A mój przywiózł trzy wozy piasku. — Mój wuj obiecał zapłacić nadzorcy! — wtrącił siostrzeniec kapitana Basilio. Istotnie — projekt budowy znalazł odzew niemal u wszystkich mieszkańców miasteczka. Proboszcz zechciał osobiście poświęcić kamień węgielny: obrządek ten miał się odbyć w ostatni dzień nadchodzących świąt i miał być jedną z największych świątecznych uroczystości. Sam koadiutor nieśmiało podszedł do Ibarry, ofiarowując tyle mszy, ile mu opłacą wierni aż do ukończenia budynku. Co więcej, siostra Rufa, niewiasta majętna i gospodarna, oświadczyła, że gdyby zabrakło pieniędzy, sama objedzie kilka wiosek prosząc o datki na szkołę — niech jej tylko opłacą podróż i wyżywienie. Ibarra podziękował jej, dodając: — Nie uzbieralibyśmy wiele, bowiem ów budynek nie ma być kościołem. Poza tym nie miałem zamiaru stawiać go na czyjś koszt. Młodzież, studenci, co przyjechali z Manili na święta, podziwiali Ibarrę i starali się go naśladować. Lecz jak to się sdarza niemal zawsze, kiedy chcemy się wzorować na znanych osobistościach i naśladujemy je jedynie w drobiazgach (jeżeli nie w słabościach), bo-wiem do niczego innego nie jesteśmy zdolni — tak i tu wielbiciele Ibarry naśladowali jego sposób wiązania krawata czy krój kołnierzyka u koszuli. Ponure przeczucia starego Tasio zdawały się na zawsze rozproszone. Takie to sprawy działy się w wigilię święta przed zachodem słońca. 27. O ZACHODZIE SŁOŃCA W domu kapitana Tiago również czyniono wielkie przygotowania. Znamy już pana domu; w swym umiłowaniu przepychu i dumie manilczyka pragnął wystawnością przyjęcia olśnić przybyszów z prowincji. Ale nie tylko tym mógł imponować: jego córką jest Maria Klara, a w miasteczku przebywa też jego przyszły zięć, którego imię jest teraz na ustach wszystkich. Zaiste: jedno z najpoważniejszych manilskich pism poświęciło mu artykuł na pierwszej stronie, zatytułowany: „Naśladujcie!" W artykule tym zasypywano Ibarrę radami, a nawet go chwalono. Nazywano go „wykształconym młodym człowiekiem" i „bogatym kapitalistą"; dwa wiersze dalej był już „wybitnym filantropem"; w następnym fragmencie „uczniem Minerwy, który udał się na łono Matki Ojczyzny, aby powitać kolebkę sztuki i nauki"; zaś pod koniec zwano go „hiszpańskim Filipińczykiem" — i tak dalej, i tak dalej. W kapitanie Tiago zagorzała szlachetna chęć współzawodnictwa i zastanawiał się, czy przypadkiem nie powinien także ufundować — na przykład klasztoru. Parę dni przedtem przysłano do domu, w któ.rym mieszkały Maria Klara i ciotka Izabela, mnóstwo skrzyń z jadłem i napitkami z Europy, ogromne lustra, obrazy i pianino dla młodej panny. Sam kapitan Tiago przybył w wigilię święta. Gdy na powitanie córka całowała jego dłoń, podarował jej piękny złoty relikwiarz, wysadzany brylantami i szmaragdami i zawierający drzazgę z łodzi Świętego Piotra, na której Pan nasz siedział w czasie połowu. Spotkanie z przyszłym zięciem niezwykle było serdeczne; mówiono, rzecz oczywista, o szkole. Kapitan Tiago chciał, by przybrała ona imię Świętego Franciszka. — Wierzaj mi — prawił kapitan'— Święty Franciszek to doskonały patron! Jeśli nazwiecie ją Szkołą Elementarnej Edukacji, nic na --tym nie zyskacie. A co to za święta ta Elementarna Edukacja? Przyszły przyjaciółki Marii Klary, zapraszając ją na spacer. — Ale wracaj szybko — polecił kapitan Tiago córce, gdy go pytała o pozwolenie. — Wiesz, że dziś wieczerza z nami o. Damaso, właśnie przyjechał. I zwracając się do Ibarry, zamyślonego nad czymś, dodał: — Przyjdźże i pan do nas na wieczerzę. U siebie w domu będziesz bardzo osamotniony. — Z największą chęcią skorzystałbym z zaproszenia. Muszę jednak być w domu, oczekuję gości — wybąkał młodzieniec unikając wzroku Marii Klary. — Przyprowadź więc swych przyjaciół do nas — odparł z całym spokojem kapitan. — W moim domu nie zabraknie jedzenia. A poza tym... chciałbym, abyście doszli do porozumienia z o. Damaso... — Och, przyjdzie jeszcze czas i na to! — rzekł Ibarra z wymuszonym uśmiechem, po czym przyłączył się do grupki dziewcząt. Zeszli ze schodów. Maria Klara kroczyła pomiędzy Wiktorią a Iday, ciotka Izabela szła z tyłu. Ludzie rozstępowali się z szacunkiem, dając im przejście. Maria Klara zadziwiała wszystkich swą pięknością: zniknęła bladość policzków i jeśli w oczach pozostało zamyślenie, to za to usta zdawały się znać tylko uśmiech. Pozdrawiała dawnych znajomych z ową serdecznością szczęśliwej dziewczyny, dla której towarzysze dziecięcych zabaw stali się teraz wielbicielami. W niecałe dwa tygodnie odzyskała ową szczerą ufność, ów dziecięcy szczebiot, który pomiędzy murami klasztoru zdawał się uśpiony. Rzekłbyś, że motyl, który wydostał się z kokonu, rozpoznaje wszystkie kwiaty; wystarczy, by pofrunął i ogrzał się w złotych promieniach słońca, a straci całą sztywność poczwarki. Tę przemianę widać było w całym jestestwie dziewczyny: wszystko zdawało jej się; dobre i piękne; miłość swą okazywała z dziewczęcym wdziękiem, który nie zna, co to fałszywy rumieniec. I nawet gdy zakrywała twarz wachlarzem, ilekroć żartowano z niej dobrodusznie, oczy jej się śmiały, a lekkie drżenie przebiegało całą postać. Domy zaczynały rozbłyskiwać światłem, na ulicach zaś, rozbrzmiewających muzyką, zapalały się żyrandole z trzciny i drzewa — imitacje lamp kościelnych. Poprzez otwarte okna widać było ludzi wewnątrz domów, pełnych światła i woni kwiatów. Odpoczywano przy dźwiękach pianina, harfy, orkiestry. Ulicami spieszyli Chińczycy, Hiszpanie, Filipińczycy — ci ostatni w strojach już to europejskich, już to narodowych. W gorączkowej bieganinie trącano się i popychano; słudzy, obła-dowani mięsem i kurami, studenci odziani na biało — wszystko to wśród powozów i karet, które mimo krzyków woźniców z trudem torowały sobie drogę. Przed domostwem kapitana Basilio kilku młodzieńców przywitało naszych znajomych i zaprosiło ich do środka. Rozległ się wesoły głos Sinang, zbiegającej po schodach. — Wejdźcież na chwilę, abym mogła potem wymknąć się razem z wami — prosiła. — Nudzi mnie przebywanie wśród tych nieznajomych, mówiących tylko o kogutach i kartach. Weszli. Komnata pełna była gości. Kilku zbliżyło się, by powitać Ibarrę, którego wszyscy już znali; podziwiano piękność Marii Klary, a stare kobiety szeptały o niej żując betel: „Wygląda jak Madonna!" Nowo przybyli musieli napić się czekolady. Kapitan Basilio od czasu pikniku stał się najbliższym przyjacielem i obrońcą Ibarry. Z telegramu, wręczonego jego córce Sinang, dowiedział się, iż wyrok w procesie został orzeczony na korzyść Ibarry; toteż, chcąc się okazać wspaniałomyślnym, postanowił zrezygnować ze swej wygranej w partii szachów. Lecz Ibarra nie przystał na to, kapitan Basilio zaproponował więc, aby pieniądze stanowiące wygraną przeznaczyć na opłacenie nauczyciela w nowo zbudowanej szkole. W wyniku tego .mówca użył całej swej elokwencji, by przekonać wszystkich procesujących się, aby zrezygnowali ze swych dziwnych roszczeń, i dodał: — Wierzajeie mi, panowie, ten, co wygrywa w procesie, zostaje bez koszuli! Jednak nie zdołał przekonać nikogo, mimo iż cytował nawet Rzyrnian. Po wypiciu czekolady nasi młodzi goście musieli wysłuchać fortepianowego popisu organisty. — Kiedy go słyszę w kościele — rzekła Sinang wskazując organistę — wielką mam ochotę tańczyć. A teraz, kiedy gra na fortepianie, chciałabym się modlić. Dlatego chętnie wyjdę z wami. — Nie poszedłbyś pan z nami dziś wieczór? — szepnął przy pożegnaniu kapitan Basilio Chryzostomowi do ucha. — O Damaso będzie trzymał bank. Ibarra uśmiechnął się, kiwając głową w taki sposób, że mogło to oznaczać zarówno zgodę, jak i odmowę. — Kto to jest? — spytała Maria' Klara Wiktorię, obrzucając szybkim spojrzeniem młodzieńca idącego za nimi. — To... to jest mój kuzyn — odparła tamta, nieco zmieszana. — A ten drugi?. — A ten drugi nie jest moim kuzynem — odrzekła żywo Sinang. — To syn mojej ciotki. Przeszli koło plebanii, która tego wieczoru z pewnością nie należała do najmniej ożywionych domostw. Sinang nie mogła wstrzymać okrzyku zdumienia na widok płonących lamp — lamp bardzo starych, których o. Sałvi nigdy nie pozwalał zapalać, by nie trwonić nafty. Z wnętrza dawały się słyszeć krzyki i dźwięczne wybuchy śmiechu, można też było dojrzeć księży przechadzających się i kiwających w rytm kroków głowami i grubymi cygarami, które trzymali w ustach. Ludzie świeccy znajdujący się wśród nich starali się w miarę swych możliwości naśladować pobożnych braciszków. Z europejskiego ubioru sądząc, byli to urzędnicy lub przedstawiciele władz prowincji. Maria Klara zdołała rozróżnić okrągłą figurę o. Damaso, a tuż obok — nienagannej powierzchowności postać o. Sibyli; o. Salvi siedział na swym miejscu nieruchomy, milczący i tajemniczy. — Markotny jakiś! — zauważyła Sinang. — Duma nad tym, ile go będą kosztować te wszystkie wizyty. Ale zobaczycie, i tak nie on będzie za nie płacił, lecz kościelni słudzy. Goście proboszcza zawsze jedzą nie z jego misy. — Sinang! — skarciła ją Wiktoria. — Nie mogę go śeierpieć, odkąd nam podarł „Koło fortuny". Już się u niego nawet nie spowiadam. Spośród wszystkich domów wyróżniał się jeden: nie był oświetlony, okna w nim pozamykano. Był to dom chorążego Guardia Civil. Marię Klarę zadziwił ów widok. — To ta wiedźma! Żołnierska Muza, jak ją nazywają — wykrzyknęła niesforna Sinang. — Cóż jej do naszych radości? Wścieka się! Ale niechby teraz wybuchła jaka zaraza, zobaczylibyście; szalałaby z uciechy! — Sinang, co też ty mówisz! — obruszyła się znowu jej kuzynka. — Nigdy jej nie cierpiałam, a tym bardziej odkąd popsuła nam zabawę przysyłając swoich żołnierzyków. Gdybym była arcybiskupem, ożeniłabym z nią o. Salvi... ależ by to było! Bo też żeby kazać aresztować tego biedaka Sternika, który rzucił się do wody, aby... Nie dokończyła zaczętego zdania: w rogu rynku, tam gdzie ślepiec śpiewał balladę przy dźwiękach gitary, rozgrywała się niezwykła scena. Stał tam mężczyzna w szerokim kapeluszu z palmowych liści, nędznie odziany. Miał na sobie surdut i szerokie spodnie, podobne do tych, jakie noszą Chińczycy, w wielu miejscach podarte, a na stopach. liche sandały. Twarz mężczyzny pozostawała w cieniu kapelusza, lecz w tym cieniu od czasu do czasu przelatywały dwie błyskawice, które natychmiast gasły. Mężczyzna był słusznego wzrostu, a z ruchów jego można było wnosić, iż jest młody. Stawiał na ziemi kosz, po czym oddalał się odeń, mamrocząc niezrozumiałe słowa; stał w odosobnieniu zupełnym. Do jego kosza podchodziły kobiety, rzucały owoce, ryby, ryż. Kiedy się oddalały, spod cienistego ronda kapelusza dobywał się inny głos, jeszcze bardziej przejmujący, lecz już nie tak godny politowania — były to słowa podzięki. Potem człowiek ów zabierał kosz i odchodził, by powtórzyć to samo gdzie indziej. Maria Klara, wyczuwając jakieś nieszczęście, spytała, kim jest ów dziwny osobnik. — To trędowaty — odparła Iday. — Już cztery lata cierpi na tę chorobę. Jedni mówią, iż zaraził się nią pielęgnując swoją matkę, drudzy, że jest to skutkiem przebywania w wilgotnym więzieniu. Mieszka tam, w polu, w pobliżu chińskiego cmentarza. Wszyscy odeń stronią, bojąc się zarazy. Gdybyś widziała jego dom! To jakaś szopa, którą wiatr, deszcz i słońce przeszywają niczym igła płótno. Nie wolno mu niczego dotykać. Któregoś dnia jakiś dzieciak wpadł do kanału, kanał nie był głęboki, lecz ów biedak, który akurat przechodził, pomógł małemu się wydostać. Dowiedział się o tym ojciec dziecka i zaniósł skargę do burmistrza, który kazał trędowatemu wymierzyć na środku ulicy sześć rózeg, a potem spalić rózgę. To było okrutne! Ów człek uciekał, ten co go bił, gonił za nim, a burmistrz wołał: „Zapamiętajże! lepiej się utopić, niźii od ciebie zarazić!" — Zaiste! — szepnęła Maria Klara. Po czym, nie myśląc, co czyni, szybkim krokiem podeszła do kosza owego nieszczęśnika i złożyła w nim otrzymany tego dnia relikwiarz. — Cóżeś zrobiła? — jęły pytać przyjaciółki. — Nie miałam nic innego! — odparła, pokrywając uśmiechem łzy cisnące jej się do oczu. — A cóż on pocznie z twoim relikwiarzem? — rzekła Wiktoria. — Kiedyś dano mu pieniądz, lecz on go tylko odsunął kijem. Na cóż by mu się przydał, skoro nikt nic od niego nie przyjmie? Gdyby relikwiarz można było zjeść! Maria Klara z zazdrością popatrzyła na kobiety sprzedające jedzenie , i wzruszyła ramionami. Lecz chory zbliżył się do kosza, wziął klejnot, który zabłysnął w jego dłoniach, ukląkł, ucałował go, po czym, odkrywszy głowę, dotknął twarzą piasku, po którym przeszła Maria Klara. Dziewczyna zasłoniła się wachlarzem i podniosła chusteczkę do oczu. Tymczasem do nieszczęśnika, który zdawał się pogrążony w modlitwie, podeszła jakaś niewiasta. Włosy jej, długie i rozpuszczone, opadały w nieładzie, a w świetle lampionów można było zabaczyć wyniszczoną do ostatecznych granic twarz szalonej Sisy. Poczuwszy na sobie dotknięcie jej dłoni, trędowaty krzyknął i jednym skokiem zerwał się z miejsca. Lecz Sisa, ku przerażeniu zgromadzonych, uczepiła się jego ramienia mówiąc: — Módlmy się, módlmy! Dzisiaj dzień umarłych! Te światła to ludzkie żywoty. Módlmy się za moich synów. — Zabierzcie ją! Szalona! Zarazi się! — krzyczano w tłumie. Nikt jednak nie odważył się podejść. — Widzisz to światło na wieży? To mój synek Basilio zsuwa się po sznurze. Widzisz to drugie światło, w klasztorze? To mój synek Kryspin. Lecz ja już ich nie zobaczę, bo ksiądz proboszcz chory i ma dużo jedzenia, i to jedzenie ktoś kradnie. Módlmy się za duszę księdza proboszcza! Przynosiłam mu owoce i jarzyny i miałam dwóch synów. Miałam ogród, hodowałam kwiaty i miałam dwóch synów. Mój ogród był pełen kwiatów i miałam dwóch synów. I puściwszy ramię chorego, oddaliła się, podśpiewując: — Miałam ogród i kwiaty, miałam synów, ogród i kwiaty!... — Co zdołałeś zrobić dla tej biedaczki? — spytała Maria Klara Ibarrę. — Nic! Ostatnio zniknęła z miasteczka i nie mogłem jej odnaleźć — odparł młodzieniec z pomieszaniem. — Poza tym byłem bardzo zajęty, lecz nie smuć się, proboszcz obiecał mi pomóc, zalecając delikatność i dyskrecję, bowiem w sprawę wdała się jakoby policja. Proboszcz bardzo się interesuje losem tej kobiety. — A przecież chorąży mówił, iż każe szukać jej dzieci? — Tak, ale był on wtedy nieco... pijany. Ledwie dokończył tych słów, ujrzeli szaloną, ciągniętą raczej niż prowadzoną przez żołnierza: Sisa stawiała opór. — Czemuż ją bierzecie? Co zrobiła? — spytał Ibarra. — Co? Nie widział pan, jakie rozruchy wywołała? — odrzekł strażnik publicznego spokoju. Trędowaty pośpiesznie zabrał -kosz i oddalił się. Maria Klara też chciała odejść, opuściła ją radość i dobry humor. — Są także i nieszczęśliwi na świecie! — szepnęła. Gdy znalazła się pod drzwiami swego domu, jej smutek zwiększył się jeszcze — narzeczony nie chciał wejść do środka i tu się z nią żegnał. — Tak trzeba! — mówił. Maria Klara wchodziła po schodach, dumając nad tym, jak nudne są świąteczne dni, gdy nadchodzi czas wizyt przyjezdnych gości. 28. LISTY Ponieważ bohaterom naszym nie przydarzyło się nic godnego uwagi ani w wieczór poprzedzający święto, ani dnia następnego, chętnie przeskoczymy w tej opowieści do ostatniego dnia świąt. Sądzimy jednak, że być może jakiś cudzoziemski czytelnik zechce wiedzieć, jak Filipińczycy obchodzą swe święta. Dlatego też przytaczamy tutaj dosłowny tekst kilku listów, w tym jeden pochodzący od korespondenta poważnego i znanego manilskiego pisma, cieszącego się szacunkiem ze względu na dostojny i rzeczowy ton. Nasi czytelnicy zechcą skorygować sami pewne lekkie i zupełnie zrozumiałe nieścisłości. Szanowny korespondent dostojnego periodyku pisał jak następuje: Do szanownego Pana Redaktora... Drogi przyjacielu! Nigdym nie przeczuwał ani się nie spodziewał widzieć na prowincji, by obchodzono kościelne święto tak uroczyście, z takim przepychem i w tak wzruszający sposób, jak to robią w tym miasteczku wielebni i cnotliwi ojcowie franciszkanie. Zgromadziła się ogromna ilość gości. Miałem przyjemność widzieć tutaj prawie wszystkich Hiszpanów zamieszkujących prowincję, trzech wielebnych ojców augustianów z prowincji Batangas, dwóch wielebnych ojców dominikanów — jednym z nich jest. wielebny o. Hernando de la Sibyla, który przybył zaszczycić miasteczko swą obecnością, czego nie powinni nigdy zapomnieć jego mieszkańcy. Widziałem także wielu ze starszyzny Cavite i Pampangi, wielu bogaczy z Manili, jak również wielką ilość orkiestr, a wśród nich ową najdoskonalszą z Pagsanjan, należącą do rejenta, don Miguela Guevary. Ponadto było wielu Chińczyków i Hindusów; z ciekawością właściwą tym pierwszym i pobożnością charakterystyczną dla drugich, oczekiwali oni niespokojnie dnia największych uroczystości, by móc oglądać widowisko komiczno-mimiczno-lirycznochoreograficzno-dramatyczne, dla którego pośrodku rynku wzniesiono obszerną scenę. O godzinie dziewiątej dziesiątego tego miesiąca, w wigilię święta, po obfitym obiedzie, jakim nas podjął ksiądz proboszcz, uwagę wszystkich Hiszpanów, jak również księży zgromadzonych w klasztorze, przyciągnęły dźwięki muzyki. Dwie orkiestry, przy akompaniamencie wrzasków stłoczonej ciżby ludzkiej i huku rakiet i petard, szły, poprzedzane przez przedstawicieli miejscowych władz, ku klasztorowi; cały ten pochód udawał się po nas — aby zaprowadzić nas na specjalne miejsca, z których oglądać mieliśmy przedstawienie. Trzeba było ustąpić wobec tak dwornego zaproszenia, mimo iż wolałbym odpocząć w ramionach Morfeusza i dać miłe wytchnienie mięśniom, obolałym wskutek wstrząsów, których nie szczędził nam wehikuł, w jaki nas zaopatrzyli burmistrz miasta B. Zeszliśmy zatem i rozpoczęliśmy poszukiwania naszych towarzyszy, ucztujących w domu pobożnego i możnego don Santiago de los Santos. Tutejszy proboszcz, wielebny o. Salvi, i Jego Wielebność o. Damaso Verdolagas (jest w specjalnych łaskach Najwyższego z powodu cierpienia, jakie nań sprowadziła bezbożna ręka), w towarzystwie wielebnego o. Hernando de la Sibyla i zacnego proboszcza z Tanauan tudzież innych jeszcze Hiszpanów, zostali zaproszeni przez owego filipińskiego krezusa. Mieliśmy tam szczęście podziwiać nie tylko przepych i dobry smak pana domu,co nie tak często zdarza się u Filipińczyków, lecz także piękną i bogatą jego latorośl, która okazała się uczennicą chyba samej Świętej Cecylii: gra na swym eleganckim pianinku utwory najlepszych kompozytorów niemieckich i włoskich. — z mistrzostwem, przypominającym kunszt pani Galvez. Szkoda, że tak utalentowana panna jest nadmiernie skromną i kryje swe zalety przed okiem społeczności, która żywi dla niej uczucie podziwu. Nie będę taił, że w domu tej znakomitości pojono nas szampanem i wybornymi likierami ze szczodrością i gościnnością, które charakteryzują owego znanego bogacza. Oglądaliśmy spektakl. Zna pan naszych artystów: Ratię, Carvajala i Fernandeza; ich urok zrozumiały był tylko dla nas, bowiem klasa nie oświecona nie pojęła ich ani na jotę. Chananay i Balbino wypadli dobrze, choć nieco byli ochrypnięci: ten ostatni »uciął koguta«, lecz ogólnie biorąc, był zachwycający. Tubylcom, przede wszystkim zaś burmistrzowi, bardzo przypadła do gustu tagalska komedia: zacierał ręce i mówił nam, że wielką jest szkodą, iż nie kazano walczyć księżniczce z gigantem, który ją wprowadził, co w jego mniemaniu byłoby wspaniałe, zwłaszcza gdyby giganta można było zranić tylko w pępek, jak to było u Ferragusa, o którym mówi „Historia dwunastu parów". Wielebny o. Damaso, z właściwą mu dobrocią serca, podzielił opinię burmistrza, dodając, że w takim przypadku księżniczka z pewnością postarałaby się odsłonić gigantowi pępek, by zadać mu cios łaski. Muszę nadmienić, że w czasie przedstawienia nie osłabła w niczym gościnność filipińskiego Rothschilda: sorbety, lemoniady, napoje orzeźwiające, słodycze, wina i tym podobne przysmaki obficie były nam serwowane. Zauważono, iż był nieobecny popularny tu młodzieniec Juan Chryzostom Ibarra, który jak Pan wie, ma jutro przewodniczyć uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego wielkiej budowli, którą tak filantropijnie chce wznieść. Jakem się dowiedział, jeden z jego przodków po mieczu pochodzi z naszych szlachetnych i bohaterskich prowincji północnych, mógł być jednym z pierwszych towarzyszy Magellana czy Legazpi, otóż młodzieniec ten nie pokazał się przez resztę dnia z powodu małego niedomagania. Jego imię jest na ustach wszystkich, a wymawiają je tylko w tonie pochwalnym, ku tym większej sławie Hiszpanii i prawowitych Hiszpanów, jak my na przykład, którzy nigdy nie wyprzemy się naszej krwi, choćby miała być zmieszana z inną. Dziś, jedenastego rano, byliśmy świadkami nadzwyczaj wzruszającej sceny. Dzień ten, jak to powszechnie wiadomo, jest dniem Najświętszej Panienki Orędowniczki Pokoju i szczególnie uroczyście go obchodzą bractwa różańcowe. Jutro będzie Świętego Diego i wtedy w uroczystościach wezmą udział głównie bracia tercjarze. Między dwoma tymi korporacjami istnieje zbożne współzawodnictwo w służbie religijnej, a szlachetne to dążenie posuwa się niekiedy aż do wywołania świątobliwych nieporozumień między bractwami; tak właśnie zdarzyło się ostatnio, kiedy poróżniono się o wielkiej sławy kaznodzieję, tyle razy już tu wymienianego o. Damaso, który wystąpi jutro na ambonie z kazaniem, stanowiącym — tak się mniema powszechnie — wydarzenie religijne i literackie. A zatem, jakem, już nadmienił, asystowaliśmy scenie nadzwyczaj budującej i wzruszającej. Sześciu młodych księży (trzech miało recytować mszę, a trzej służyli jako ministranci) wyszło z zakrystii i skoro uklękli przed ołtarzem, odprawiający nabożeństwo wielebny o. Sibyla zaintonował „Surge Domine", czym miała się rozpocząć procesja wokół kościoła; wielebny ojciec śpiewał wspaniałym i pełnym pobożnego namaszczenia głosem, z którego znany jest wszystkim i który zyskuje mu ogólny podziw. Gdy pieśń przebrzmiała, burmistrz, odziany we frak, niosąc chorągiew otworzył procesję. Tuż za nim postępowało czterech kościelnych z kadzielnicami. Za nimi szli miejscy urzędnicy, niesiono srebrne świeczniki i cenne obrazy, odziane w drogie tkaniny i złoto, przedstawiające Świętego Dominika, Świętego Diego i Najświętszą Panienkę Orędowniczkę Pokoju we wspaniałym błękitnym płaszczu naszywanym pozłacanymi blaszkami — jest to podarunek eksburmistrza, wielce godnego naśladowania i nigdy dość nie wychwalanego don Santiago de los Santos. Wszystkie te obrazy były w srebrnych ramach. Za wizerunkiem Matki Boskiej szliśmy my, Hiszpanie, i pozostałe duchowieństwo; odprawiający mszę szedł, okryty pallium, którego tren niosła za nim starszyzna wsi; procesję zamykali nasi zasłużeni żołnierze z Guardia Civil. Nie muszę chyba dodawać, że z obu stron posuwali się dwoma rzędami tubylcy, z wielkim nabożeństwem niosąc zapalono świece. Grano religijne marsze. Petardy i ogniste koła coraz to wybu-chały donośną salwą. Zachwytem napawa owa ekstaza, jaką podobne uroczystości wzbudzają w sercach wiernych, zachwyca czysta i ogromna wiara oraz cześć, jaką oddają Matce Boskiej. Po zakończeniu procesji rozpoczęła się msza odegrana przez orkiestrą i odśpiewana przez artystów. Po ewangelii wszedł na ambonę wielebny ojciec Manuel Martin, augustianin przybyły z prowincji Batangas, którego słowa z napięciem i uwagą chłonęło całe audytorium, szczególnie zaś Hiszpanie, do nich bowiem skierowany był wstęp w języku hiszpańskim, a kaznodzieja wygłosił go tak pięknie i tak doskonale dobranymi słowy, że serca nasze napełniły się żarliwością i zapałem. Po mszy poszliśmy wszyscy do klasztoru, razem z nami udali się tam też dostojnicy miejscowi i inne ważne persony. Zostaliśmy przyjęci przez o. Salvi, który z właściwym mu wykwintem, usłużnością i szczodrobliwością częstował nas cygarami i zakąskami ustawionymi ma bufecie. Przez dzień cały nie zabrakło niczego, co podnieść miało radosny nastrój święta i ożywienie charakterystyczne dla Hiszpanów, którzy w takich okolicznościach niepowstrzymani są w igraszkach, już to śpiewając, już to tańcząc, już to oddając się innym prostym i wesołym rozrywkom. Najwięcej tańczono w domu słynnego filipińskiego milionera, dokąd zaproszono nas na posiłek. Muszę nadmienić tutaj, że ów bankiet, obfity i wspaniale podany, był bodajże drugim wydaniem godów w Kanie Galilejskiej — tylko ulepszonym. Podczas gdy zażywaliśmy rozkoszy podniebienia pod pieczą znakomitego kuchmistrza, orkiestra grała melodyjne utwory. Prześliczna córka pana domu, w stroju filipińskim, przybranym kaskadą brylantów, była królową przyjęcia. Wszyscy w głębi duszy opłakiwaliśmy fakt, iż lekkie skręcenie jej uroczej stopki pozbawiło ją w tym dniu rozkoszy tańca, bowiem sądząc z doskonałości jej kształtów, przypuszczać można, iż panna de los Santos tańczy jak istna sylfida. Gubernator prowincji przybył tegoż popołudnia, by uświetnić swą obecnością jutrzejszą uroczystość. Ubolewano nad niedomaganiem wybitnego właściciela dóbr ziemskich, pana Ibarry, którego stan, jak mówią, dzięki Bogu się polepsza. Tego wieczoru odbyła się uroczysta procesja, lecz o tym opowiem w jutrzejszym liście, bowiem wybuchy rakiet oszołomiły mnie, czyniąc na pół głuchym, a poza tym bardzom zmęczony i sen klei mi powieki... Zanim jednak odzyskam siły w ramionach Morfeusza, a raczej na klasztornej pryczy, pragnę życzyć Panu, mój drogi przyjacielu, dobrej nocy i pożegnać Cię do jutra, które będzie wielkim dniem. Załączając uściski dłoni, kreśli się oddany przyjaciel San Diego, 11 listopada Korespondent Te słowa skreśliła dłoń zacnego korespondenta. Zobaczmyż teraz, co napisał kapitan Martin do swego przyjaciela Luisa Chiquito: Drogi Choy! Przyjedź co rychlej, jeśli możesz. Bardzo tu wesoło. Wystaw sobie, kapitan Joachim niemal zupełnie spłukał się w grze; kapitan Tiago trzy razy podwajał stawkę i trzy razy wychodził, co wielce uradowało Manuela, gospodarza domu. O. Damaso rozbił pięścią lampę, bo dotychczas jeszcze nic nie wygrał; konsul stracił na swych kogutach i w karty wszystko, co wygrał na zabawie w Binang i w Pilar de Santa Cruz. Spodziewaliśmy się, że kapitan Tiago przyprowadzi do nas swego przyszłego zięcia, bogatego dziedzica don Rafaela, lecz, zdaje się, syn idzie w ślady ojca, bo nigdzie się nie chce pokazywać. Szkoda! Wygląda na to, że żadnej z niego nie będzie pociechy. Chińczyk Carlos zbił fortunę na liampo. Podejrzewam tu jakieś oszustwo, może ma na przykład magnes: ciągle się skarży na bóle głowy, którą ma zabandażowaną, i kiedy kostka zaczyna się zatrzymywać, nachyla się nad nią — niby po to, aby lepiej widzieć. Jestem nieufny, bo znam podobne wypadki. Bądź zdrów, Choy. Moje koguty mają się dobrze, a żona jest w niezłym humorze i dobrze się bawi. Twój przyjaciel Martin Aristorenas Ibarra także otrzymał perfumowany liścik, który Andeng, mleczna siostra Marii Klary, wręczyła mu wieczorem w pierwszy dzień świąt. Bilet zawierał te słowa: Chryzostomie! Nie pokazujesz się już z górą dzień cały. Słyszałam, żeś chory; modliłam się za Ciebie i zapaliłam jeszcze o dwie świece więcej, ale papa mówi, że to nic poważnego. Wczoraj wieczorem i dzisiaj zanudzali mnie wszyscy każąc grać na pianinie i prosząc do tańca. Nie wiedziałam, ze jest tylu nudziarzy na świecie! Gdyby nie o. Damaso, który starał się mnie rozerwać opowiadając różne historyjki, zamknęłabym się w swym pokoju, aby się przespać. Napisz mi, co Ci jest, to powiem papie, by cię odwiedził. Na razie posyłam ci Andeng, aby ci zrobiła herbaty: ona to robi świetnie, zapewne lepiej niż twoi słudzy. Maria Klara P.S. Jeśli nie przyjdziesz jutro, nie pójdę na poświęcenie szkoły. Bądź zdrów. 29. NAZAJUTRZ Z pierwszym brzaskiem orkiestry odegrały pobudkę, skocznymi nutami zrywając ze snu zmęczonych mieszkańców miasteczka. Powróciło ożywienie, dzwony znów zadźwięczały i na nowo dały się słyszeć wybuchy rakiet. Był ostatni, najważniejszy dzień świąt, dzień Świętego Diego. Spodziewano się wiele zobaczyć, jeszcze więcej niż poprzednio. Bractwo trzeciego zakonu stawiło się liczniej niż bractwo różańcowe i członkowie jego uśmiechali się z politowaniem, pewni, że upokorzyli swych rywali. Zakupili większą niż tamci liczbę świec. Chińscy woskownicy zbierali obfite żniwo i zamierzali nawet w podzięce dać się ochrzcić, choć podejrzewano, że nie z miłości do katolickiej wiary, lecz dla ożenku z katoliczkami. Na to jednak nabożne kobiety odpowiadały: — Jakkolwiek by rzecz się miała, to małżeństwo tych Chińczyków musi być cudem. Już ich potem żony nawrócą. Mieszkańcy miasteczka powdziewali najlepsze stroje; wszystkie klejnoty ujrzały światło dnia. Nawet gracze i hazardziści olśniewali bliźnich haftowanymi koszulami o guzikach z wielkich brylantów, ciężkimi złotymi łańcuchami i białymi kapeluszami jipi-japa. Tylko stary filozof wyglądał jak co dzień: koszula z płótna w ciemne prążki, zapięta pod szyję, duże buciska i szeroki filcowy kapelusz popielatego koloru. — Bardziej pan dziś smutny niż zwykle! — rzekł mu porucznik. — Nie w smak panu, że się od czasu do czasu poweselimy? Wszakże i tak dość się człek w życiu napłacze. — Weselić się — nie znaczy popełniać szaleństwa! — odparł starzec. — Co roku odbywa się ta bezrozumna orgia! A na co to wszystko, to wyrzucanie pieniędzy, podczas gdy tyle wokół nieszczęść i nędzy? Tak, rozumiem, to orgia, to bachanalie urządzane po to, by uciszyć płacz potrzebujących! — Wiesz pan przecież, że podzielam twoje zdanie — odparł don Filipo poważnie, lecz z uśmiechem. — Jam się temu sprzeciwiał, lecz cóż mogłem zrobić wobec woli burmistrza i księdza proboszcza? — Podać się do dymisji! — odrzekł starzec i oddalił się. Don Filipo stał chwilę w zakłopotaniu, wzrokiem wiodąc za odchodzącym. — Podać się do dymisji! — szeptał idąc w stronę kościoła. — Tak! Gdyby owa godność była tylko zaszczytem, a nie brzemieniem, tak, uczyniłbym to! Podwórzec kościelny pełen był ludzi: mężczyźni i kobiety, dzieci i starcy, odziani w najlepsze ubrania, wchodzili i wychodzili przez wąskie odrzwia. Pachniało prochem, kwiatami, kadzidłem, perfumami; petardy i wijące się po ziemi sztuczne ognie wywoływały popłoch i krzyki kobiet, a śmiech wśród dzieci. Jedna orkiestra grała przed klasztorem, inne, zdążając w kierunku miejskich urzędów, przemierzały ulice, na których powiewało i falowało mnóstwo chorągiewek. Światło i mieszanina barw rozweselały oko, muzyka i hałasy — uszy. Dzwony biły bez przerwy; wozy i karety mijały się w pędzie, a konie nierzadko płoszyły się, stawały dęba lub zarywały przednimi kopytami, co mimo iż nie przewidziane programem obchodów, stanowiło niemałą, a bezpłatną rozrywkę. Ksiądz proboszcz w tym dniu kazał sługom spraszać gości spośród tłumu zebranego na ulicy — jak ów ze świętej Ewangelii, który wydał ucztę. Z wymuszoną uprzejmością częstował czekoladą, kawą, herbatą, słodyczami. Nierzadko zachęta przybierała formy podobne do kłótni. Za chwilę miała się rozpocząć wielka msza, którą zwą dalmatyńską, jak tę z dnia poprzedniego, o czym pisał czcigodny korespondent — z tą tylko różnicą, że dziś odprawiać ją miał o. Salvi, zaś wśród wiernych znajdować się miał gubernator prowincji wraz z wieloma Hiszpanami oraz innymi znakomitymi gośćmi; przybyli, by wysłuchać kazania o. Damaso, cieszącego się sławą doskonałego mówcy. Sam chorąży Guardia Civil, choć srodze doświadczony kazaniami o. Salvi, pośpieszył także, by dać dowód swej dobrej woli i powetować sobie, jeśliby to było możliwe, owe przykre chwile, jakich proboszcz mu nie szczędził. O. Damaso skarżył się jednak na lekki katar, jakiego nabawił się poprzedniej nocy; po odśpiewaniu kilku wesołych hiszpańskich piosenek wychylił trzy szklanice napoju i chwilę przyglądał się występom artystów. Skutek tego był taki, że wielebny ojciec chciał już zrezygnować ze swej roli tłumacza słów bożych na język ludzi, lecz — nie znalazł się nikt, kto by znał na pamięć życie i cuda dokonane przez Świętego Diego (proboszcz znał je, to prawda, ale musiał odprawiać mszę). Toteż reszta duchowieństwa jednogłośnie orzekła, iż timbre głosu o. Damaso jest wspaniały i że byłoby wielką szkodą, gdyby nie wygłosił on swego kazania, tak pięknie napisanego i wyuczonego na pamięć. Wiekowa gospodyni przygotowała mu zatem lemoniadę, wysmarowała księdzu pierś i szyję maściami i olejkami i zrobiła mu rozgrzewające okłady. Następnie o. Damaso zjadł jajka ubite z winem i cały ranek ani nie mówił, ani nie śniadał; wypił jedynie szklankę mleka, filiżankę czekolady i zakąsił jakim tuzinem biszkoptów, bohatersko odmawiając spożycia pieczonego kurczęcia i sera (co się składało na zwykłe jego śniadanie), gdyż, według gospodyni, kurczę i ser zawierały sól i tłuszcz i mogły wywołać kaszel. — A wszystko to, aby zasłużyć na niebo i nawrócić nas! — mówiły wzruszone siostry trzeciego zakonu, skoro dowiedziały się o takim poświęceniu księdza. — Matka Boska go ukarała! — szeptały siostry z bractwa różańcowego, które nie mogły o. Damaso wybaczyć przejścia na stronę rywalek. Procesja wyszła o godzinie pół do dziewiątej. Charakterem przypominała procesję z dnia poprzedniego, jednak była i tu pewna nowość: bractwo trzeciego zakonu. Starcy, staruszki i kilka młodszych niewiast kroczyło w długich habitach; biedni szyją je z grubego płótna, bogaci z jedwabiu. Wszystkie te habity były ich własnością; pochodziły z klasztoru w Manili, skąd miasteczko otrzymuje je za jałmużnę, to jest w zamian za pieniądze & prix fixe — jeśli można tu użyć handlowego terminu. Ta stała cena może być podwyższona, lecz nie zmniejszona. W tym samym klasztorze sprzedają także inne habity, które można również nabyć w klasztorze Świętej Klary. Pq-siadają one — prócz specjalnej mocy wielorakich odpustów dla zmarłych, których się weń owija — tę jeszcze specjalną własność, że stają się tym droższe, im bardziej są przetarte, stare i niezdatne do niczego. Piszemy o tym na wypadek, gdyby jaki pobożny czytelnik potrzebował świętych relikwii lub gdyby jaki chytry szmaciarz z Europy zechciał zbić fortunę przywożąc na Filipiny ładunek pocerowanych i brudnych habitów; bowiem cena ich dochodzi do szesnastu pesos i więcej — zależnie od tego, jak bardzo łachmaniarski jest ich wygląd. Święty Diego z Alcali wieziony był w rydwanie ozdobionym srebrnymi wytłaczanymi blaszkami. Święty, dość wychudzony, popiersie miał z kości słoniowej, a wygląd surowy i majestatyczny mimo obfitej kręconej czupryny przypominającej nieco włosy Murzynów. Szatę miał jasną, haftowaną złotem. Za Najświętszą Panną posuwał się, jak wczoraj, nasz czcigodny Święty Franciszek, lecz kapłanem okrytym pallium był tym razem o. Salvi, a nie elegancki, o wyszukanych manierach, o. Sibyla. Jeśli jednak temu pierwszemu nie dostawało pięknej postaci, to nadrabiał ów brak namaszczeniem: ręce miał złożone w mistycznym geście, oczy spuszczone, kroczył nieco pochylony. Brzegi płaszcza nieśli ci sami naczelnicy gmin, którzy pocili się z zadowolenia, czując się zarazem sługami kościelnymi, poborcami podatków, odkupicielami biednej błądzącej ludzkości, a zatem i samym Chrystusem oddającym krew za grzechy innych. Koadiutor w komży chodził od jednego rydwanu do drugiego z kadzielnicą: dym owiewał od czasu do czasu nozdrza księdza proboszcza, który w takich momentach stawał się jeszcze poważniejszy i jeszcze bardziej dostojny. I tak toczyła się procesja — wolno, przystając, wśród hałasu wybuchów, wśród śpiewów i nabożnych melodii granych przez orkiestry postępujące za każdym rydwanem. Tymczasem rozdawano gromnice, i to tak szczodrze, że wiele ludzi odeszło do domu zaopatrzonych w świece na cztery noce — w czasie których grali potem w karty. Gawiedź pobożnie klękała, gdy przejeżdżał obraz Matki Boskiej, po czym z oddaniem odmawiano „Wierzę" i „Zdrowaś". Przed domem, w którego przystrojonych oknach zebrali się: burmistrz, kapitan Tiago, Maria Klara, Ibarra oraz wielu Hiszpanów i wiele młodych dziewcząt, procesja zatrzymała się; o. Sałvi zdołał podnieść wzrok, lecz nie uczynił najmniejszego gestu na znak, że pozdrawia zebranych czy choćby tylko ich zauważa: wyprostował się jedynie, uniósł głowę, a płaszcz opadł na jego ramiona z pewnym wdziękiem i elegancją. Tuż pod oknem stała na ulicy młoda kobieta o miłej twarzy, ubrana bogato, z małym dzieckiem w ramionach. Musiała być jego mamką lub niańką, gdyż dziecko miało jasną cerę i jasne włoski, ona zaś sama była ciemna, z włosami czarnymi jak agat. Dziecko, widząc proboszcza, wyciągnęło rączki, roześmiało się czystym dziecięcym śmiechem i zawołało wśród ogólnego milczenia: — Tato, tato! Młoda kobieta wstrząsnęła się, szybko zakryła dziecku usta ręką i bardzo zmieszana oddaliła się, biegnąc prawie. Dziecko wybuchnęło płaczem. Złośliwi mrugali do siebie, a Hiszpanie, obecni przy tej scenie, uśmiechali się. Zwykła bladość o. Salvi zmieniła się w rumieniec koloru polnego mąka. A jednak ludzie się mylili: ksiądz proboszcz nie znał nawet tej kobiety, nie pochodziła ona z San Diego. 30. W KOŚCIELE Budynek, który ludzie przeznaczyli na mieszkanie Stwórcy wszystkiego, co żyje, pełen był po brzegi. Ludzie popychali się, tłoczyli i gnietli, słychać było westchnienia i krzyki. Tu i ówdzie czyjeś ramię sięgało już ku święconej wodzie, gdy odsuwała je nowa fala tłumu. Rozlegały się sarkania, przekleństwa kogoś, komu nadepnięto na nogę, lecz tłum pchał się nadal. Starcy, usiłujący zamoczyć palce w owej, teraz już koloru błota, wodzie, w której miała się obmyć cała ludność miasteczka wraz z pokaźną liczbą przyjezdnych — pobożnie i starannie namaszczali nią sobie kark, czubek głowy, czoło, nos, brodę, pierś i pępek w przekonaniu, że w ten sposób uświęcą wszystkie owe części ciała, a ponadto uchronią się od bólów karku i głowy, od gruźlicy i niestrawności. Młodsze osoby, bądź dlatego, iż nie tak chorowite, bądź też nie tak ufające owej święconej profilaktyce, moczyły tylko końce palców — by dewotki nie miały im nic do zarzucenia — i żegnały się znakiem krzyża, starając się oczywiście nie dotknąć czoła. Niech sobie będzie ta woda święcona i jaka tam chcecie — myślała niejedna dziewczyna — ale też ma kolor!... Trudno było oddychać: gorąco i zaduch biły z ciał owych dwunożnych stworzeń, lecz dla takiego kaznodziei warto było przejść wszystkie te udręki: na jego kazanie miasteczko wyłożyło dwieście pięćdziesiąt pesos. Stary Tasio powiadał: — Dwieście pięćdziesiąt pesos za jedno kazanie! Tylko jeden człowiek, i to jeden jedyny raz przemawiający! Trzecia część tego, co kosztują artyści, występujący przez trzy wieczory!... Zaiste, musicie być bardzo bogaci! — Co tu ma do rzeczy teatr? — odparł na to kwaśny i zdenerwowany skarbnik trzeciego zakonu. — Teatr prowadzi dusze ludzkie ku piekłu, a kazanie ku niebu. Gdyby ksiądz zażądał tysiąca pesos, zapłacilibyśmy i jeszcze bylibyśmy mu wdzięczni... — Macie wszakże rację! — odparł na koniec filozof. — Mnie przynajmniej bardziej bawi kazanie niż teatr. — A mnie teatr bynajmniej nie bawi! — krzyknął z wściekłością jego rozmówca. — Chętnie w to uwierzę, tyleż samo rozumiecie jedno, jak i drugie! Po czym bezbożnik poszedł sobie, nie zważając na obelgi i ponure wróżby, jakie poirytowany skarbnik snuł na temat jego przyszłości. Tymczasem czekano na gubernatora prowincji: lud pocił się i ziewał, chwiały się w. powietrzu wachlarze, kapelusze i chustki; dzieci krzyczały i płakały, co przysparzało pracy zakrystianom, zmuszonym wyrzucać je ze świątyni. Skłoniło to do refleksji sumiennego i flegmatycznego skarbnika bractwa różańcowego, który pomyślał: „Pozwólcie dziateczkom przychodzić do mnie" — rzekł Pan nasz Jezus Chrystus. To prawda, lecz należy dodać: dziateczkom, które nie płaczą. Pewna staruszka, siostra Pute, mówiła do swej wnuczki, klęczącej obok: — Nieznośne dziecko! Uważaj no przecież! Będziesz słuchała takiego kazania jak w Wielki Piątek! — i szczypała małą, chcąc w niej zbudzić pobożne uczucia. Dziecko zrobiło smutną minkę, wydłużyło buzię i zmarszczyło brewki. Niektórzy mężczyźni drzemali, przykucnąwszy koło konfesjonałów. Jakiś starzec kiwający głową usiłował przekonać naszą staruszkę, która trzepała modlitwy i pośpiesznie przebiegała palcami po ziarnach różańca, że jego sposób przestrzegania zaleceń nieba jest najgodniejszy; pomału zaczęła go więc naśladować. Ibarra stał w kącie kościoła; Maria Klara klęczała w pobliżu głównego ołtarza, w ławce, którą proboszcz z właściwą sobie elegancją kazał dla niej opróżnić zakrystianom. Kapitan Tiago, odziany we frak, siedział w ławkach przeznaczonych dla władz miejscowych, toteż dzieci, które go nie znały, brały go za drugiego burmistrza i nie śmiały się doń zbliżyć. Wreszcie przybył gubernator prowincji wraz ze swym całym sztabem: wyszedł z zakrystii i zajął jeden ze wspaniałych foteli ustawionych na dywanie. Ubrany był z ogromnym przepychem, a pierś jego zdobiło wiele odznaczeń. Lud nie rozpoznał go. — To ci dopiero! — zauważył jakiś wieśniak. — Przebrany jak aktor! — Głupiś! — rzekł sąsiad, dając mu kuksańca. — To jest książę Villardo, któregośmy wczoraj wieczór widzieli w teatrze! Gubernator urósł w oczach tych ludzi, stając się księciem-czarownikiem, pogromcą gigantów. Zaczęła się msza. Ci, co siedzieli, podnieśli się; śpiących zbudził głos dzwonków i dźwięczne pienia śpiewaków. O. Salvi, mimo powagi, zdawał się bardzo kontent, bowiem służyło mu do mszy ni mniej ni więcej, tylko dwóch augustianów. Każdy z nich, gdy przyszła nań kolej, śpiewał głosem nosowym i odpowiednio niewyraźnie, jedynie celebrujący mszę proboszcz głos miał drżący i często-gęsto fałszował, ku zdumieniu tych wiernych, którzy go znali. Jednakże ruchy miał pełne elegancji. Dominus vóbiscum wypowiedział z namaszczeniem, przechylając nieco głowę i kierując wzrok ku sklepieniu kościoła. Patrząc, jak wdycha dym z kadzielnicy, można było orzec, iż Gale-nos miał rację dopuszczając możliwość przenikania dymu do czaszki poprzez kości nosowe — bowiem proboszcz prostował się, odrzucał głowę do tyłu, z taką emfazą i przejęciem, że kapitan Tiago znalazł go bardziej majestatycznym od oglądanego wczoraj wieczorem chińskiego aktora ubranego w cesarskie szaty, wymalowanego, z brodą z końskiego włosia i w papuciach o grubej podeszwie. Bez wątpienia — rozmyślał kapitan — jeden nasz proboszcz ma tyle dostojeństwa co wszyscy cesarze świata razem wzięci. Wreszcie nadszedł wyczekiwany moment popisu oratorskiego o. Damaso. Trzej duchowni usiedli w fotelach, przyjmując budujący wyraz oblicza — jak by powiedział zacny nasz korespondent. Gubernator, jako też pozostali wysocy i niżsi urzędnicy zrobili to samo; muzyka ucichła. Owo przejście od gwaru do ciszy obudziło znajomą nam staruszkę, siostrę Pute, która już pochrapywała, uśpiona muzyką. Zaraz też, skoro się obudziła, szturchnęła wnuczkę, która również zdążyła usnąć. Dziewczynka zakwiliła, lecz prędko zabawił ją widok jakiejś niewiasty, bijącej się w piersi z wielkim zapałem i przejęciem. Wszyscy starali się ulokować wygodnie. Ci, co nie zdołali zająć miejsca w ławkach, przysiedli w kucki, a kobiety siadały na ziemi lub na własnych nogach. O Damaso przeszedł przez ciżbę, poprzedzany przez dwóch zakrystianów; za nim kroczył braciszek zakonny niosąc ogromny zeszyt. Mówca zniknął na chwilę, wszedłszy na kręte schodki ambony, lecz zaraz pojawiła się jego okrągła głowa, potem gruba szyja i wreszcie cała postać. Obrzucił pewnym siebie spojrzeniem wszystkich wokół, zakaszlał z cicha; dojrzał Ibarrę: szczególne mrugnięcie pozwalało się domyślić, że nie pominie go w swym kazaniu. Następnie jeszcze pełen satysfakcji rzut oka w stronę o. Sibyli i drugi, pogardliwy, ku o. Manuelowi Martinowi, kaznodziei z dnia wczorajszego. Dokonawszy takiego przeglądu, nieznacznie zwrócił się do towarzyszącego mu duchownego, szepcząc: — Uważaj, braciszku! Braciszek otworzył zeszyt. Kazanie wszakże zasługuje na osobny rozdział. Pewien młodzieniec, wprawiający się wówczas w stenografii, a przy tym uwielbiający wielkich mówców, zapisał je. Dzięki temu możemy przytoczyć tutaj fragment religijnej przemowy wygłoszonej w San Diego. 31. KAZANIE O Damaso rozpoczął powoli, cichym głosem: — „I ducha Twego dobrego dałeś, który by ich uczył, i manny Twojej nie odjąłeś od ust ich, i wodę dałeś im w pragnieniu". Słowa, które rzekł Pan ustami Ezdrasza, księga II, rozdział IX, wiersz 20. O Sibyla ze zdziwieniem spojrzał na kaznodzieję, o. Manuel Martin zbladł i przełknął ślinę: to przewyższało znacznie jego własne kazanie. O Damaso — czy zauważył to, czy też, że był nieco zachrypnięty — faktem jest, iż zakaszlał kilkakroć, kładąc obie dłonie na balustradzie ambony. Nad jego głową jaśniał niedawno namalowany Duch Święty: biały, czysty, z różowymi łapkami i dziobkiem. — Wasza Ekscelencjo (do gubernatora), szlachetne duchowieństwo, chrześcijanie, bracia w Chrystusie Panu! Tu zrobił uroczystą pauzę, znów przesuwając wzrok po słuchaczach, ich skład i uważne skupienie zadowoliły go. Pierwsza część kazania miała być wygłoszona w języku hiszpańskim, druga po tagalsku: loquebantur omnes linguas. Po tych apostrofach i po pauzie mówca wyciągnął wspaniałym gestem prawą rękę ku ołtarzowi, a wzrok utkwił w twarzy gubernatora. Następnie, nie mówiąc nie jeszcze, z wolna skrzyżował ramiona i zaraz, przechodząc z tej pełnej spokoju postawy do ruchu, odrzucił w tył głowę i wskazując główne drzwi kościoła, z takim impetem począł wymachiwać ręką, że zakrystianie zrozumieli ów gest jako rozkaz i zamknęli wrota; chorąży Guardia Civil zaniepokoił się i począł się zastanawiać, czy wyjść, czy też zostać, lecz już ksiądz rozpoczął kazanie głosem silnym, pełnym i dźwięcznym: zaiste, wiekowa gospodyni była osobą obeznaną z medycyną. — Wspaniały i jaśniejący blaskiem jest ołtarz, drzwi kościoła są szerokie, a powietrze będzie przewodnikiem słowa bożego, jakie popłynie z mych ust. Słuchajcie więc uszami, duszą i sercem, aby słowa Pana naszego nie padły na teren kamienisty, aby ich nie pożarło piekielne ptactwo, lecz by kiełkowały i rosły, jak święte ziarno na polu naszego uwielbianego i czczonego Świętego Franciszka! Wy, wielcy grzesznicy, jeńcy owych Maurów panujących nad waszymi duszami, Maurów, pustoszących morze wiekuistego życia swymi po-tężnymi łodziami, którymi są sprawy cielesne i sprawy świata doczesnego! Wy, którzy w okowach lubieżności i rozpusty płyniecie na galerach szatana — spójrzcie tutaj ze skruchą na tego, co wykupuje ludzkie dusze z diabelskiej niewoli, spójrzcie na nieustraszonego Gedeona, dzielnego dawida, zwycięskiego Rolanda chrześcijaństwa, strażnika niebieskiego, który bardziej jest waleczny niż wszyscy strażnicy i policjanci, jacy byli i będą na świecie. — (Tu chorąży zmarszczył brwi). — Tak, panie chorąży, tym bardziej waleczny i wszechpotężny, że nie karabinem, lecz krzyżem pokonuje śmiało wiecznego rozbójnika, władcę ciemności i wszystkich zwolenników Lucyfera, których byłby na wieki unicestwił, gdyby duchy nie były nieśmiertelne! Tym cudownym dziełem, Stwórcy jest szczęsny i Diego z Alcali, który — pozwolę sobie na porównanie, gdyż porównania pomagają zrozumieć sprawy niezrozumiałe — który zatem, jak mówię, jest jedynym żołnierzem, jest gospodarzem w naszym potężnym zakonie, którym z nieba włada Święty Franciszek i do którego to zakonu mam zaszczyt należeć, za co składam dzięki Panu naszemu. „Ciemni Hindusi", jak by się wyraził korespondent stołecznego pisma, pochwycili z tego ustępu tylko takie słowa, jak: „strażnik", „rozbójnik", „Święty Diego" i „Święty Franciszek"; zauważyli jednak złość na twarzy chorążego, wojownicze gesty kaznodziei i wywnioskowali, iż ksiądz łaje chorążego za to, że nie ściga rozbójników. Święty Diego i Święty Franciszek pewnie się tego podejmą — i słusznie — mówi wszak o tym malowidło znajdujące się w pewnym klasztorze w Manili, na którym to malowidle Święty Franciszek sam jeden powstrzymuje najazd Chińczyków w pierwszych latach po odkryciu Filipin. Toteż pobożni tubylcy ucieszyli się niemało i dziękowali Bogu za tę pomoc, nie wątpiąc, że skoro rozprawi się z rozbójnikami, to uwolni potem ten świat także i od policjantów. W dwójnasób tedy uważnie słuchali o. Damaso, ten zaś ciągnął dalej: — Ekscelencjo! Wielkie sprawy zawsze pozostaną wielkimi, nawet gdy idą w parze z małością, a małe sprawy zawsze małe będą, nawet gdy wielkość będzie im towarzyszyć. Tak powiada historia. Lecz ponieważ historia w jednej rzeczy trafia w sedno, a w stu innych się myli, bowiem stworzona jest przez ludzi, a ludzie omylni są — „Błądzić jest rzeczą ludzką", jak rzekł Cyceron, i „kto mocny w gębie, ten się często myli", jak mówią w moich ojczystych stronach — przeto wynika stąd, iż są prawdy, o których historia nie wspomina. Prawd tych, jak to powiedział Duch Święty w najwyższej swej mądrości, nie pojął nigdy ludzki rozum od czasów Seneki i Arystote-lesa, tych mędrców starożytności — aż do naszych grzesznych czasów; zaś prawdy te mówią, iż nie zawsze rzeczy małe są małe, czasem bywają one wielkie, wobec największych na ziemi i w niebie, i w powietrzu, i w chmurach, w wodzie, w przestrzeni, za życia i po śmierci! — Amen! — powiedział skarbnik trzeciego zakonu i przeżegnał się. Tą retoryczną figurą, przejętą od pewnego wielkiego kaznodziei z Manili, chciał o. Damaso zadziwić swe audytorium. I rzeczywiście, jego sufler tak był oszołomiony ogromną ilością prawd, że dopiero gdy mówca trącił go nogą, przypomniał sobie o swej roli. — Objawiony został przed wami... — podszepnął z dołu. — Objawiony został przed wami ostateczny i niezbity dowód tej wiecznej filozoficznej prawdy! Jasne jest owo słońce cnót, a powiadam „słońce", nie księżyc, bowiem nie ma w tym wielkiej zasługi księżyca, iż świeci nocą: na ziemi ślepców jednooki jest królem; w nocy błyszczy każde światełko, każda gwiazdka. Największa chwała to błyszczeć pośród dnia, tak jak błyszczy słońce. I tak właśnie świecił braciszek Diego, i to w otoczeniu jeszcze większych świętych!' To jest oczywiste świadectwo dla nas, bracia moi, dla waszego bezbożnego niedowiarstwa! To dzieło Najwyższego jest owym świadectwem, tak, świadectwem! Jakiś mężczyzna podniósł się blady i drżący i ukrył się w konfesjonale. Był to sprzedawca napojów alkoholowych; drzemał właśnie i przyśniło mu się, że żołnierze zażądali odeń pozwolenia na prowadzenie sprzedaży, świadectwa, którego nie miął. Zapewniam czytelników, iż nie wyszedł ze swej kryjówki, póki trwało kazanie. Słuchacze,' nie wyłączając nawet kapitana Tiago, ziewali po trochu. Maria Klara nie słuchała kazania; wiedziała, że Ibarra jest blisko niej i wachlując się, myślała cały czas o nim. — Wszyscy powinniśmy znać na pamięć Pismo święte i żywoty świętych, wtedy nie musiałbym prawić wam kazań, grzesznicy; powinniście znać modlitwy tak ważne i niezbędne jak „Ojcze nasz", a wszakże wielu z was zapomniało tę modlitwę, żyjąc jak protestanci i heretycy, którzy już nie mają szacunku dla sług bożych, żyjąc jak Chińczycy! Lecz idźcie ku potępieniu, biada wam! — Co też mówi ten o. Damaso! — mruknął Chińczyk Carlos, ze złością patrząc na księdza, który rozpalał się w przemowie, zalewając słuchaczy potokiem przygan i złorzeczeń. — Pomrzecie w grzechu, heretycy! Bóg pokarze was jeszcze tu na ziemi więzieniem i ciemnicą! Rodziny i żony powinny od was uciekać, zwierzchnicy wasi powinni wieszać was wszystkich, aby ziarno rzu-cone przez szatana nie pieniło się w winnicy Chrystusa!... Jezus rzekł: „Jeśli ręka twoja cię gorszy, utnij ją, rzuć ją w ogień!" O Damaso denerwował się: zapomniał tekstu kazania i retorycznych figur. — Słyszysz? — spytał młody student z Manili swego towarzysza. — Utniesz sobie rękę? — A jakże! Niech on to wpierw zrobi! — odparł tamten, wskazując na księdza. Ibarra był niespokojny; rozejrzał się dokoła, szukając jakiegoś kąta, lecz kościół pełen był ludzi. Maria Klara nie widziała nic ani nie słyszała: przyglądała się obrazkowi przedstawiającemu dusze w czyśćcu cierpiące: mężczyźni i kobiety, nadzy, w mitrach, kapeluszach kardynalskich i kapturach piekli się w ogniu i czepiali sznura Świętego Franciszka, który to sznur nie pękał mimo tak znacznego ciężaru. Braciszek pełniący rolę natchnienia stracił przy improwizacji mówcy wątek kazania i przepuścił trzy długie fragmenty, zupełnie opacznie podpowiadając o. Damaso, który sapiąc odpoczywał po swych płomiennych apostrofach. Zakończył zaś o. Damaso ustępem, który kosztował go najwięcej pracy, a który był trawestacją fragmentu dzieła wielkiego pisarza Sinibaldo de Mas. Wszyscy uklękli i zaraz rozległ się pomruk, jakby brzęczenie tysięcy much. Gubernator z wysiłkiem zgiął kolano i czemuś nieukontentowany, potrząsał głową; chorąży Guardia Civil był blady i skruszony. — Do diabła z tym księdzem! — szepnął jeden z dwóch młodzieńców, przybyłych z Manili. — Ciszej! — odparł drugi. Tymczasem o. Damaso, miast się modlić, łajał swego podpowiadacza za opuszczenie trzech najlepszych fragmentów i spożywał ciastka, popijając szklanką malagi, pewny, że takowy posiłek lepsze mu przyniesie natchnienie niż wszystkie duchy święte — czy to pod postacią drewnianych gołąbków, czy też znajdujące się w ciele roztargnionych zakonników. Szykował się do rozpoczęcia kazania w języku tubylców. Stara dewotka dała znów szturchańca wnuczce, która obudziwszy się spytała: — Czy to już pora na płacz? — Jeszcze nie, ale nie śpij, bezbożnico! — odparła dobra babunia. Z drugiej części kazania dotarły do nas tylko luźne notatki. Prze-mowę w języku tagalskim o Damaso improwizował — nie dlatego, żeby ów język znał lepiej, lecz ponieważ Filipińczyków z prowincji miał za durniów i nie obawiał się popełniać wobec nich błędów. Z Hiszpanami rzecz się miała inaczej: nasz kaznodzieja słyszał był o zasadach retoryki, zaś w jego audytorium mogła się znajdować osoba, która uczęszczała na sale wykładowe, jak choćby sam gubernator. Z tego więc względu dla Hiszpanów pisał swe kazania, poprawiał je, wygładzał, po czym, nauczywszy się oracji na pamięć, przepowiadał ją sobie na jakie dwa dni przed wystąpieniem na ambonie. Podobno nikt ze słuchaczy nie zrozumiał w całości owego tagalskiego kazania o. Damaso; tak byli niepojętni, a kaznodzieja tak głęboki, jak mówiła siostra Rufa, że na próżno czekano okazji do płaczu, a bezbożna wnuczka pobożnej babci znów zapadła w drzemkę. Niemniej jednak ta część kazania obfitsza była w następstwa niż pierwsza, przynajmniej dla niektórych, jak wkrótce zobaczymy. Rozpoczął od: „Bracia moi w Jezusie Chrystusie", po czym posypała się lawina niezrozumiałych zwrotów. Mówił o duszy, o piekle, o świętym patronie, o tagalskich grzesznikach i o cnotliwych ojcach franciszkanach. — E tam! — rzekł jeden z niesfornych manilczyków do swego towarzysza. — To jakieś tureckie kazanie, wychodzę. Po czym, widząc, iż główne drzwi są zamknięte, wysunął się przez zakrystię, ku wielkiemu zgorszeniu wiernych i kaznodziei: ten ostatni zbladł i zająknął się wpół słowa. Spodziewano się gwałtownej wymówki, lecz o. Damaso poprzestał na odprowadzeniu wzrokiem grzesznika i podjął dalej swą improwizację. Rozszalał się teraz w złorzeczeniach na dzisiejszy świat, na brak szacunku i pieniącą się bezbożność. Ta kwestia zdawała się być jego mocną stroną, bowiem mówił w wielkim natchnieniu, wyrażając się dosadnie i jasno. Prawił o grzesznikach, którzy się nie spowiadają i umierają w więzieniach bez sakramentów; mówił o wyklętych przez Boga rodzinach, o młodych mędrkach, domorosłych filozofach, adwokacikach i studenterii. Ibarra słuchał wszystkiego i rozumiał aluzje. Zachowując pozorny spokój, szukał oczyma Boga i władz miejskich, lecz na ołtarzu były tylko obrazy świętych, zaś gubernator — drzemał. Tymczasem zapał kaznodziei stopniowo przybierał na sile. O Damaso mówił o dawnych czasach, kiedy każdy Filipińczyk spotkawszy kapłana odkrywał głowę, przyklękał na jedno kolano i całował dłoń duchownego. — Lecz teraz — dodał — ledwie dotkniecie kapelusza, by nie na-ruszyć fryzury! Ledwie bąkniecie „dzień dobry, ojcze". A są i tacy zarozumiali studenci, nie obyci w łacińskich obyczajach, którzy sądzą, że skoro pobierali nauki w Manili i w Europie, to już mają prawo ściskać rękę księdza, nie całując jej. O, przyjdzie wkrótce dzień sądu, przyjdzie koniec świata, wielu świętych to przepowiedziało, poleje się deszcz ognisty, posypią się kamienie i popiół, by ukarać waszą pychę! Po czym nawoływał, by lud nie naśladował tych „dzikusów", lecz ze wstrętem od nich uciekał, gdyż są wyklęci. Mimo jednak krzyków i gwałtownych gestów kaznodziei, wielu wiernych drzemało lub słuchało z roztargnieniem, bowiem tego rodzaju kazania były chlebem powszednim dla wszystkich. Na próżno niektóre pobożnisie próbowały wzdychać i popłakiwać nad przewinami grzeszników — musiały zaprzestać, nikt się bowiem do nich nie przyłączał. Sama siostra Pute była zupełnie czym innym zajęta: mężczyzna siedzący koło niej usnął tak twardo, iż obsunął się na nią, przygniatając jej habit. Zacna staruszka złapała chodak i poczęła okładać mężczyznę. Krzyczała przy tym: — Hej, ty, odsuń się, dzikusie, bydlaku, diable, byku, psie przeklęty!, Wszczął się hałas, a kaznodzieja, zatrzymawszy się wpół słowa, uniósł brwi, zdumiony takowym skandalem. Oburzenie zdławiło mu słowa w gardle i tylko bił pięściami w ambonę. Wywarło to zamie-rzony skutek: stara gderząc puściła chodak i kilka razy szybko się przeżegnawszy, pobożnie padła na kolana. — Ach! — zdołał wreszcie wykrzyknąć oburzony kapłan, krzyżując ramiona i potrząsając głową. — To po to przemawiam do was cały ranek, dzikusy! Tutaj, w domu bożym, spieracie się i złorzeczycie! Bezwstydnicy! Niczego już nie uszanujecie!... Po czym przez pół godziny rozwijał ów temat. Gubernator pochrapywał, Marii Klarze kiwała się głowa: biedaczka, nie mając już więcej obrazów do oglądania, nie mogła odpędzić snu. Na Ibarrę nie działały słowa ani aluzje; myślał teraz o małym domku na szczycie góry i widział Marię Klarę w ogrodzie. Niechże tam w dole ludzie pełzają sobie w swych nędznych osiedlach! O Salvi dwa razy poruszał dzwonkiem, lecz to tylko dolało oliwy do ognia: o. Damaso był nieustępliwy i jeszcze przedłużył swe kazanie. O Sibyla przygryzał wargi i coraz to poprawiał okulary w złotej oprawie. O Manuel Martin wydawał się jedyną osobą, która słuchała z przyjemnością '— widać to było po jego uśmiechu. Wreszcie Pan Bóg powiedział: dość! Mówca zmęczył się i zszedł z ambony. Wszyscy uklękli, by podziękować Bogu. Gubernator przetarł oczy i wyprostował ramię, jakby chciał się przeciągnąć, ziewając przy tym szeroko. Odprawiano mszę w dalszym ciągu. Kiedy na Incarnatus est wszyscy padli na kolana i kapłani poopuszczali głowy, ktoś szepnął do ucha Ibarry: — Podczas uroczystości poświęcania szkoły nich się pan nie oddala od proboszcza, niech pan nie schodzi do wykopu i nie zbliża się do kamienia. Od tego zależy pana życie. Ibarra ujrzał Eliasza, który rzekłszy te słowa zniknął w tłumie. 32. KOŁOWRÓT Żółtawy człowieczek dotrzymał słowa: kołowrót wzniesiony nad otwartym dołem, mający służyć do spuszczenia weń ogromnej granitowej bryły, nie był lichej konstrukcji; nie był to trójnóg, jaki pragnął tu mieć pan Juan, by na jego szczycie zawiesić blok — było to coś więcej: nie tylko maszyneria, lecz zarazem ozdoba, i to wspaniała i wielka ozdoba. Na linach zwisał olbrzymi kamień wydrążony od spodu, tak aby wraz z podobnym wydrążeniem w kamieniu już opuszczonym do dołu tworzyły małą skrytkę przeznaczoną na przechowanie historii tego dnia w postaci dzienników, pism, monet, medali i tak dalej — które być może przekazane zostaną pokoleniom w odległej przyszłości. — Proszę spojrzeć — mówił żółtawy człowieczek wprawiając w ruch korbę. — Proszę spojrzeć, panie Juanie, jak własnymi jedynie siłami podnoszę i opuszczam ogromny głaz... Jest tak dobrze umieszczony, że mogę do woli stopniować wznoszenie i opuszczanie; w ten sposób człowiek znajdujący się w wykopie zdoła zupełnie' wygodnie dopasować jeden kamień do drugiego, podczas gdy ja będę stąd manewrował linami. Pan Juan mógł tylko podziwiać tego człowieczka, który uśmiechał się w szczególny sposób. Ciekawscy robili uwagi i wychwalali twórcę kołowrotu. — Kto cię nauczył budowy takich przyrządów? — spytał pan Juan żółtoskórego mężczyznę. — Mój ojciec, mój nieboszczyk ojciec! — odparł ten ze swym szczególnym uśmieszkiem. — A ojca twego któż nauczył? — Don Saturnino, dziad pana Chryzostoma. — Nie wiedziałem, że don Saturnino... : — O, znał się on na wielu rzeczach! Nie tylko umiał bić i zapędzać do pracy na słońcu. Potrafił też budzić śpiących i usypiać tych, co się zbudzili. Jeszcze zobaczy pan, czego mnie nauczył mój ojciec jeszcze pan zobaczy! I żółtawy człowieczek uśmiechnął się, lecz dziwny to był uśmiech. Na stole przykrytym perskim dywanem stał ołowiany cylinder. Obok przedmioty, które miały być przechowane w owym grobowcu: kryształowa szkatułka o grubych ściankach miała zawierać świadectwo naszych czasów i zachować dla przyszłości wspomnienia minionej epoki. Filozof Tasio, który kręcił się tu, nad czymś zamyślony, szepnął: — Być może pewnego dnia, kiedy dzieło, które dziś się rodzi, postarzałe o wiele zmiennych kolei losu, rozpadnie się w ruiny — już to na skutek trzęsień ziemi, już to od niszczącej ręki człowieka — zaś ruiny porośnie bluszcz i mech — być może wtedy uczeni narodu, który będzie zamieszkiwał te ziemie, prowadzić będą prace podobne do prac współczesnych nam egiptologów odtwarzających z tego, co pozostało, wielką niegdyś cywilizację, której przedstawiciele nie podejrzewali, iż tak długa noc po nich zapadnie. I być może wówczas jakiś uczony powie swym uczniom w języku, którym władać będzie cały świat: „Panowie! Studiując i badając uważnie przedmioty wykopane spod ziemi w naszej okolicy, rozszyfrowując znaki i tłumacząc niektóre słowa, możemy przypuszczać, że przedmioty owe pochodzą z okresu barbarzyńskiego, z epoki, którą zwykliśmy nazywać legendarną". Takie i inne jeszcze słowa kładł filozof w usta ludzi przyszłości. Być może mylił się — tak łatwo popełnić omyłkę. Lecz wróćmy do naszej opowieści. W altanie, gdzie przedwczoraj widzieliśmy nauczyciela i jego uczniów, przygotowano teraz obfite, wystawne śniadanie. Na stole przeznaczonym dla dzieci szkolnych nie było ani jednej butelki wina, a za to wielka ilość owoców. Pod daszkiem łączącym oba te szałasy, zrobiono siedzenia dla muzyków i ustawiono stół ze słodyczami, konfiturami i butlami wody dla spragnionej publiczności. Nauczyciel kazał wznieść „słupy szczęścia", przeszkody i poza-wieszać garnki i patelnie — wszystko to służyć miało wesołym grom. Tłum ludzi odzianych w barwne stroje zebrał się tu, uciekając przed słońcem w cień drzew lub do altany. Miejscowe wisusy wdrapywały się na drzewa, wchodziły na kamienie, by lepiej widzieć i z zazdrością patrzyły na malców ze szkoły, którzy, wymyci i w porządnych ubraniach, zajmowali przeznaczone dla siebie miejsca. Rodzice byli zachwyceni: ich dzieci, dzieci-biednych wieśniaków, jadły oto na tak białym obrusie, na jakim jada sam proboszcz i burmistrz. Wystarczy o tym pomyśleć, aby już nie czuć głodu; pamięć tego dnia przechodzić będzie z pokolenia w pokolenie. Wkrótce dały się słyszeć dalekie dźwięki muzyki: orkiestrę poprzedzała pstra zgraja ludzi w różnym wieku. Żółtawy człowieczek zaniepokoił się i obrzucił bacznym spojrzeniem całą swą maszynerię. Ale pewien człowiek śledził jego spojrzenie i obserwował wszystkie ruchy — był to Eliasz, który również pośpieszył na tę uroczystość; w kapeluszu trzcinowym i zwykłym ubraniu pozostawał nie zauważony przez nikogo. Wynalazł sobie dogodne miejsce, niemal przy samej wieży, nad brzegiem wykopu. Za orkiestrą nadchodzili: gubernator prowincji, dostojnicy miejscy, księża (z wyjątkiem o. Damaso) i hiszpańscy urzędnicy. Ibarra rozmawiał z gubernatorem, który bardzo przyjaźnie odnosił się do młodzieńca od czasu kiedy ten w wytworny sposób pogratulował mu odznaczeń i szarf: arystokratyczne ciągoty były słabą stroną Jego Ekscelencji. Kapitan. Tiago, chorąży i kilku innych bogaczy kroczyło wśród plejady młodych panien pyszniących się swymi jedwabnymi parasolkami. O Salvi jak zwykle był milczący i zamyślony. — Proszę liczyć na moją pomoc w każdej szlachetnej akcji — mówił gubernator do Ibarry. — Zawsze będę nią panu służył, a jeśli nie ja, to uczynię wszystko, aby służyli panu inni. W miarę jak zbliżali się do miejsca uroczystości, serce młodzieńca biło coraz mocniej. Instynktownie rzucił okiem na rusztowanie; zobaczył, iż żółtawy człowieczek pozdrawia go z uszanowaniem i jednocześnie bacznie mu się przygląda. Ku wielkiemu swemu zdumieniu zobaczył też Eliasza, który znaczącym mrugnięciem dał młodzieńcowi do zrozumienia, że powinien pamiętać o tym, co mu szepnął w kościele. Proboszcz przywdział pontyfikalne szaty i rozpoczął ceremonię: jednooki kościelny trzymał księgę, a ministrant kropidło i naczynie ze święconą wodą. Pozostali, stojąc wkoło z odkrytymi głowami, za-chowywali tak głębokie milczenie, iż mimo że o. Salvi czytał cicho, słychać było drżenie jego głosu. Tymczasem do kryształowej szkatułki włożono przygotowane już rękopisy, gazety, medale, monety itp., po czym wszystko to umieszczono w ołowianym cylindrze, który hermetycznie zamknięto. — Panie Ibarra, czy zechciałby pan umieścić cylinder na miejscu? Proboszcz już czeka! — szepnął gubernator do ucha Chryzostomowi. — Z najwyższą chęcią — odparł młodzieniec — lecz nie chciałbym pozbawiać tego zaszczytu pana rejenta. Rejent z powagą ujął puszkę z dokumentami, zszedł po zasłanych dywanem schodach, prowadzących w głąb wykopu, i uroczyście złożył swe brzemię w wydrążeniu kamienia. Proboszcz ujął kropidło i spryskał kamienie święconą wodą. Teraz każdy z dostojników miał umieścić na kamieniu leżącym w rowie odrobinę specjalnej zaprawy, aby drugi kamień mógł przylgnąć dokładnie. Ibarra podał gubernatorowi murarską kielnię, na której szerokiej srebrnej płaszczyźnie wyryto datę tego dnia; lecz Jego Ekscelencja zechciał przedtem jeszcze wygłosić przemowę w języku hiszpańskim: — Mieszkańcy San Diego! Dzięki zanoście Bogu, który dał wam tak zacnych kapłanów, i rządowi matki ojczyzny, niestrudzenie siejącemu ziarno cywilizacji na waszych płodnych wyspach, które ochrania ona swym pełnym chwały płaszczem! Błogosławcie Boga, który w swym miłosierdziu zesłał wam owych pokornych księży, co oświecają was i nauczają boskiego słowa! Błogosławcie rząd, który tylekroć ponosił ofiary — dla was i waszych dzieci! A teraz, poświęcając pierwszy kamień owego budynku, my, gubernator prowincji, w imieniu Jego Królewskiej Mości króla Hiszpanii, w imieniu najjaśniejszego rządu hiszpańskiego i pod osłoną jego nieskalanej i okrytej chwałą flagi — dajemy początek budowie szkoły! Mieszkańcy San Diego! Niech żyje król! Niech żyje duchowieństwo! Niech żyje religia katolicka! — Niech żyje! — odpowiedziały liczne głosy. — Niech żyje gubernator! Po czym gubernator prowincji uroczyście, przy dźwiękach muzyki, zszedł w głąb wykopu, rzucił kilka kielni zaprawy na kamień i równie uroczyście wyszedł z powrotem na górę. Dostojnicy klaskali. Ibarra podał drugą srebrną kielnię proboszczowi, który, obrzuciwszy go uważnym spojrzeniem, z wolna zstąpił do dołu. W połowie schodów podniósł wzrok na kamień wiszący na potężnych linach — lecz trwało to tylko chwilę. Zrobił to samo co gubernator, lecz tym razem więcej było oklasków: do dostojników dołączyli się niektórzy księża i kapitan Tiago. Zdawało się, że o. Salvi zastanawia się, komu przekazać kielnię; spojrzał z niejakim wahaniem na Marię Klarę, lecz zmieniwszy zamiar, oddał kielnię rejentowi. Ów z galanterią podszedł do Marii Klary, która odmówiła z uśmiechem. Księża, urzędnicy i chorąży Guardia Civil schodzili teraz jeden po drugim. Nie zapomniano też o kapitanie Tiago. Brakowało tylko Ibarry. I już miał paść rozkaz opuszczenia drugiego głazu, kiedy proboszcz przypomniał o młodzieńcu, mówiąc doń żartobliwie, z udaną serdecznością: — A pan, panie Ibarra, nie przyłoży tam łyżki zaprawy? — Nie gotowałem, to i jadł nie będę z tej łyżki — odparł równie żartobliwym tonem młodzieniec. — Idźże waćpan! — rzekł gubernator, lekko go popychając. — Jeśli nie zejdziesz, dam rozkaz zatrzymania kamienia i pozostaniemy tu aż do dnia Sądu Ostatecznego. Przed tak straszną groźbą Ibarra musiał się ugiąć. Zamienił małą srebrną kielnię na inną, większą i żelazną — co wywołało uśmiechy na twarzach zebranych — i spokojnie ruszył na dół. Eliasz patrzył nań z trudnym do określenia wyrazem twarzy; można by rzec, iż , cała jego dusza skoncentrowała się we wzroku. Żółtawy człowieczek spoglądał w przepaść otwierającą się u jego stóp. Ibarra, obrzuciwszy szybkim spojrzeniem głaz wiszący nad jego głową, Eliasza i żółtawego mężczyznę, rzekł do pana Juana nieco drżącym głosem: — Proszę dać mi wiadro i poszukać innej kielni. Młodzieniec został sam w wykopie. Eliasz już nań nie patrzył: oczy utkwił w dłoni żółtawego mężczyzny, który, pochylony nad wykopem, niespokojnie śledził ruchy Ibarry. Dał się słyszeć odgłos rzucanego na kamień wapna, przygłuszony nieco szmerem głosów gości, składających gratulacje gubernatorowi. Nagle rozległ się trzask: blok u podstawy kołowrotu wyskoczył, a z nim razem korba, która jak taran uderzyła w całą konstrukcję. Słupy zachwiały się, wiązania wyleciały w powietrze i w jednej chwili wszystko runęło ze straszliwym łomotem. Podniosła się chmura kurzu; krzyk przerażenia, wydarty z tysiąca gardeł, napełnił powietrze. Niemal wszyscy rozbiegli się w popłochu, nieliczni pośpieszyli nad wykop. Jedynie Maria Klara i o. Salvi tkwili na swych miejscach nie mogąc się ruszyć, bladzi, niezdolni wymówić słowa. Kiedy chmura pyłu rozproszyła się nieco, ujrzano Ibarrę stojącego pośród belek, żerdzi i lin, pomiędzy kołowrotem a kamiennym głazem, który, spadając z taką ogromną szybkością, wszystko druzgotał i miażdżył. Młodzieniec trzymał jeszcze w ręku kielnię i przerażonymi oczyma spoglądał na trupa mężczyzny leżącego u jego stóp i na wpół pogrzebanego wśród belek. — Nie zabiło pana? Żyje pan? Na Boga, mówże coś! — wołano ze strachem i ciekawością. — Cud! Cud! — krzyczeli niektórzy. — Przyjdźcie tu i wyciągnijcie zwłoki tego nieszczęśnika — odezwał się Ibarra, jakby budząc się ze snu. Dopiero na dźwięk jego głosu Maria Klara poczuła, iż siły ją opuszczają, i na pół zemdlona padła w ramiona przyjaciółek. Zapanowało wielkie zamieszanie: ludzie mówili, gestykulowali, biegali tu i tam, schodzili do wykopu, wychodzili zeń całkiem oszołomieni. — Kto zginął? Żyje jeszcze? — pytał chorąży. W zmarłym rozpoznano żółtawego człowieczka, który podczas całej ceremonii stał przy kołowrocie. — Trzeba zaskarżyć nadzorcę robót! — zdołał wreszcie wyjąkać gubernator prowincji. Obejrzano trupa, ktoś położył mu rękę na piersi, lecz serce już nie biło. Otrzymał cios w głowę i krew rzuciła się nosem, ustami i uszami. Na szyi zabitego ujrzano dziwne znaki: cztery duże wgłębienia z jednej strony i jedno, jeszcze większe, z przeciwnej. Wyglądało to, jakby jakaś żelazna ręka złapała go niby obcęgami. Duchowni gorąco winszowali Chryzostomowi, ściskali jego dłoń. Franciszkanin, który służył o. Damaso jako „natchnienie", mówił z oczyma łez pełnymi: — Bóg jest sprawiedliwy, Bóg jest dobry! — I pomyśleć, że chwilę przedtem ja tam byłem! — mówił do Ibarry jeden z urzędników. — Jezu! Gdybym był ostatni!... — Włosy mi stają na głowie! — dorzucił inny, na wpół łysy. —Szczęście, że to panu się przydarzyło, a nie mnie! — szeptał drżącym jeszcze głosem jakiś starzec. — Ależ don Paskwali! — wykrzyknęło karcąco kilku Hiszpanów. — Panowie, mówiłem tak, boć przecie pan Ibarra nie zginął; ja zaś, nawet gdyby mnie nie zmiażdżyło, umarłbym później na samą myśl o tym, co się stało. Lecz Ibarra już był daleko od nich, przejęty stanem zdrowia Marii Klary. — Niech to wydarzenie nie przeszkodzi dalszym uroczystościom, panie Ibarra! — rzekł gubernator. — Dziękujmy Bogu! Zmarły nie jest ani duchownym, ani Hiszpanem! Święcić nam trzeba pańskie ocalenie! Przecież ów głaz mógł przygnieść pana! — Przeczucie! Przeczucie! — wykrzykiwał rejent. — Ja to mówiłem: pan Ibarra niechętnie schodził na dół. Sam widziałem! — Zmarły to tylko Hindus! — Bawmyż się dalej! Muzyka! Rozpacz nie wskrzesi zmarłego! Kapitanie, trzeba wytoczyć sprawę! Niech tu przyjdzie sekretarz! Do więzienia nadzorcę robót! — Na gałąź go! — Na gałąź! Hej tam, muzyka, muzyka! Na gałąź nadzorcę! — Panie gubernatorze — rzekł z powagą Ibarra — jeśli smutek nie wskrzesi zmarłego, to tym bardziej nie sprawi tego uwięzienie człowieka, o którego winie nic nam nie wiadomo. Jam gotów poręczyć za jego osobę i proszę o pozostawienie go na wolności, przynajmniej na razie. — Zgoda, zgoda! Lecz niech się to nie powtórzy! Komentowano zdarzenie na różne sposoby. Pogodzono się już właściwie z myślą o cudzie. O. Salvi jednakże zdawał się niezbyt cieszyć z radu, który przypisywano świętemu z jego zakonu i jego parafii. Znalazła się też osoba, która oświadczyła, iż widziała, podczas gdy się wszystko waliło, jakąś postać schodzącą w głąb wykopuj a odzianą w ciemne, jakby franciszkańskie szaty. Nie miano już wątpliwości: był to sam Święty Diego. Dowiedziano się także, iż Ibarra tego dnia wysłuchał mszy, a żółtawy mężczyzna nie — wszystko stało się jasne jak słońce. — Widzisz? A tyś nie chciał iść do kościoła — mówiła jakaś niewiasta do syna. — Gdybym cię nie zmusiła kijem, teraz wieźliby cię jak tego tutaj. W istocie — żółtawego człowieczka, a raczej jego trupa, owiniętego w matę, wieziono do budynku trybunału. Ibarra pobiegł do domu zmienić ubranie. — Zaiste, zły to początek! — mówił stary Tasio opuszczając miejsce wypadku. 33. WOLNOMYŚLICIEL Ibarra kończył się przebierać, gdy służący oznajmił mu, iż jakiś wieśniak o niego pyta. Sądząc, że to jeden z jego podwładnych, młodzieniec polecił, aby go wprowadzono do biura czy też gabinetu, będącego zarazem biblioteką i laboratorium chemicznym. Ku wielkiemu jednak swemu zdumieniu ujrzał surową i tajemniczą twarz Eliasza. — Uratował mi pan życie — rzekł ten po tagalsku, pojmując, co miał znaczyć ruch Ibarry. — Teraz w połowie spłaciłem dług i nie ma za co mi dziękować. Przeciwnie, to ja przyszedłem prosić pana o coś... — Mówże! — odparł młodzieniec również po tagalsku, zauważywszy poważny wyraz twarzy wieśniaka. Eliasz przez chwilę patrzył mu w oczy, po czym powiedział: — Kiedy ludzka sprawiedliwość będzie miała wyjaśnić tę zagadkę, błagam, niech pan nikomu nie mówi o ostrzeżeniu, jakie pan usłyszał w kościele. — Bądź spokojny — odparł młodzieniec z niejakim niesmakiem. — Wiem, że cię ścigają, lecz nie jestem donosicielem. — Och, to nie o mnie chodzi, nie o mnie! — wykrzyknął z pewną wyniosłością Eliasz. — To o pana mi idzie. Ja nie boję się niczego, co mi grozić może od ludzi. Zdumienie Ibarry wzrosło: ton, jakim zwracał się doń ów wieśniak czy też sternik, był czymś nowym i zdawał się nie mieć związku ani z jego pozycją, ani ze stanem posiadania. — Co chcesz przez to powiedzieć? — spytał obrzucając zaciekawionym spojrzeniem tego tajemniczego człowieka. — Nie mówię zagadkami, staram się wyrażać jasno. Dla pańskiego bezpieczeństwa jest konieczne, aby pańscy wrogowie o tym nie wiedzieli i myśleli, że pan im ufa. Ibarra cofnął się o krok. — Moi wrogowie? Mam ja wrogów? — Wszyscy ich mamy, od najmniejszego robaka aż do ludzkiej istoty, od najbiedniejszego do największego i najpotężniejszego bogacza. To prawa życia! Ibarra w milczeniu spoglądał na Eliasza. — Nie jesteś sternikiem ani wieśniakiem... — szepnął. — Ma pan nieprzyjaciół w wysokich i niskich sferach — ciągnął Eliasz nie odpowiedziawszy na uwagę młodzieńca. — Dał pan początek wielkiemu przedsięwzięciu, ma pan przeszłość, pana ojciec i dziad mieli wrogów, gdyż mieli swoje namiętności, a na tym świecie największą nienawiść wzbudzają nie przestępcy, lecz ludzie szlachetni. — Znasz moich nieprzyjaciół? Eliasz nie odpowiedział zaraz, lecz przez chwilę zastanawiał się. — Znałem jednego, tego, co został zabity — odparł. — Wczoraj wieczorem odkryłem, że knuje coś przeciw panu, posłyszałem bowiem kilka słów wyrzeczonych przezeń do jakiegoś nieznajomego, który potem zginął w tłumie. „Tego nie zjedzą ryby, jak jego ojca. Zobaczycie to jutro" — mówił. Słowa te zwróciły moją uwagę nie tylko ze względu na swoje znaczenie, ale ze względu na człowieka, który je powiedział: parę dni temu przedstawił się jako mistrz budowlany; bardzo mu zależało na kierowaniu pracami przy zawieszaniu kamienia, nie żądał przy tym dużej zapłaty i chlubił się wielkimi umiejętnościami. Nie miałem wystarczających racji, aby posądzać go o złe zamiary, lecz coś mi szeptało, że przeczucia moje są słuszne, dlatego teżaby uprzedzić pana, wybrałem moment i okoliczności takie, aby nie mógł mnie pan o nic pytać. Resztę zobaczył pan sam. Już od dłuższej chwili Eliasz milczał, a Ibarra nie odpowiadał, nie rzekł ani słowa. Rozmyślał. — Szkoda, że ów człek nie żyje! — rzekł wreszcie. — Od niego można byłoby dowiedzieć się czegoś więcej! — Gdyby żył, umknąłby drżącej dłoni ludzkiej sprawiedliwości. Bóg go osądził i Bóg go zabił. Niechże Bóg będzie jedynym jego sędzią! Chryzostom spojrzał na człowieka mówiącego te słowa i spostrzegając siniaki i ślady potłuczeń na jego muskularnych ramionach, rzekł z uśmiechem: — Czy ty również wierzysz w cud? To właśnie ten cud, o którym mówią w mieście! — Gdybym wierzył w cuda, nie wierzyłbym w Boga: wierzyłbym w człowieka, wierzyłbym, iż rzeczywiście człowiek stworzył Boga na obraz i podobieństwo swoje — odparł Eliasz z powagą. — Lecz ja w Niego wierzę i raz jeszcze odczułem na sobie Jego rękę. Kiedy machina się waliła, grożąc zagładą wszystkiemu, co znajdowało się w jej promieniu, ja przytrzymałem przestępcę i zmusiłem go do stania koło mnie: on został zmiażdżony, a ja wyszedłem zdrów i cały. — Ty? To znaczy, że...? — Tak! Przytrzymałem go, kiedy chciał się wymknąć po dokonaniu swego haniebnego dzieła: byłem świadkiem jego zbrodni. A teraz mówię: niech Bóg będzie jedynym sędzią dla ludzi, niech On jeden ma prawo rządzić naszym życiem; niech człowiek nie próbuje Go, nigdy zastępować! — A jednak tym razem ty... — Nie! — przerwał Eliasz odgadując myśli Ibarry. — To nie to samo. Kiedy człowiek skazuje drugiego na śmierć lub na zawsze łamie jego przyszłość, czyni to niczym nie ryzykując i korzystając z siły innych w celu wykonania wyroku, który wszakże może być niesłuszny. Lecz ja, wystawiając zbrodniarza na to samo niebezpieczeństwo, jakie on zgotował innym, ryzykowałem życiem w równej mierze. Jam go nie zabił, pozwoliłem tylko, by go zabiła boska dłoń. — Nie wierzysz w przypadek? — Wierzyć w przypadek to to samo co wierzyć w cuda: i jedno, i drugie zakłada, że Bóg nie zna przyszłości. Cóż to jest przypadek? Zdarzenie, którego nikt w zupełności nie przewidział. A czym jest cud? Odwróceniem praw natury. Dopuszczeniem do sprzeczności przez Wyższą Inteligencję, która kieruje machiną świata. — Kimże jesteś? — spytał znów Ibarra, z niejaką obawą. — Kształciłeś się? — Musiałem mocno wierzyć w Boga, gdyż straciłem wiarę w ludzi — rzekł Sternik, pomijając milczeniem pytanie Ibarry. Chryzostomowi wydało się, iż rozumie prześladowanego: przekreślał on ludzką sprawiedliwość, nie uznawał prawa człowieka do osądzania bliźnich, protestował przeciw przemocy i wywyższaniu się pewnych klas nad innymi. — Trzeba jednak zgodzić się z koniecznością sprawiedliwości ludzkiej, jakkolwiek byłaby ona niedoskonała — rzekł Ibarra. — Bóg, żeby nie wiem ilu miał namiestników na ziemi, nie może przeszkodzić milionom sporów wywołanych ludzkimi namiętnościami. Jest rzeczą potrzebną, konieczną i sprawiedliwą, aby człowiek czasem osądzał podobnych sobie! — Tak — aby czynić dobro, a nie zło. Aby poprawiać i ulepszać, nie aby niszczyć. Bowiem jeśli wyrok ludzkich sądów okaże się omylny, człowiek nie będzie w stanie naprawić zła, które wyrządził. Ale — dodał innym już tonem — taka dyskusja przerasta moje siły, a przy tym zajmuję czas panu, na którego wszyscy tam czekają. Niechże pan nie zapomni o tym, com mu powiedział: ma pan wrogów; proszę strzec pilnie własnej osoby dla dobra pańskiego kraju. Po czym Eliasz pożegnał się. — Kiedy cię znów zobaczę? — spytał Ibarra. — Ilekroć pan zechce i zawsze kiedy będę mógł się panu na coś przydać. Ciągle jeszcze pozostaję pana dłużnikiem! 34. OBIAD W świątecznie przybranej altanie obradowały wielkie osobistości z całej prowincji. Gubernator zasiadał u jednego końca stołu, Ibarra u przeciwnego. Z prawej strony młodzieńca siedziała Maria Klara, z lewej — rejent. Kapitan Tiago, chorąży, burmistrz, księża, urzędnicy i kilka panien, które zostały tu po owych przerażających wypadkach, zasiedli nie według godności, lecz zależnie od upodobania. Nastrój był dość ożywiony, lecz w najpełniejszym rozgwarze przyjęcia nadszedł urzędnik i wręczył depeszę kapitanowi Tiago. Kapitan prosi o pozwolenie przeczytania jej i — oczywiście wszyscy błagają go, by przeczytał. Zacny kapitan zrazu ściąga brwi, potem je unosi: twarz mu blednie, rozjaśnia się, po czym don Santiago, spiesznie składając depeszę, wstaje z miejsca. — Panowie — mówi przerażony — Jego Ekscelencja Kapitan Generalny przybywa dziś po południu zaszczycić mój dom! I zrywa się z miejsca, ścigany okrzykami i pytaniami, unosząc ze sobą depeszę i serwetkę, lecz za to zapominając kapelusza. Zapowiedź napadu bandyckiego nie wywołałaby większego zamieszania. — Posłuchajże pan! Dokąd biegniesz? Proszę nam wszystko opowiedzieć! — krzyczano. Lecz kapitan był już daleko. — Jego Ekscelencja przyjedzie i zatrzyma się u kapitana Tiago!? — wołali niektórzy, zapominając, iż przy stole siedzi córka kapitana i jego przyszły zięć. — Jego Ekscelencja nie mógł uczynić lepszego wyboru! — odparł Ibarra. Księża popatrzyli na siebie. Ich spojrzenia mówiły: „Kapitan Generalny znów pokazuje rogi. Obraża nas; powinien zatrzymać się w klasztorze". Lecz ponieważ wszyscy myślą to samo, nikt się nie odzywa. — Mówiono mi o tym już wczoraj — rzekł gubernator prowincji — lecz wtedy Jego Ekscelencja nie był jeszcze zdecydowany. — Czy pan gubernator wie, jak długo Kapitan Generalny zamierza tu pozostać? — spytał z niepokojem chorąży. — Nie wiem nic pewnego. Jego Ekscelencja lubi robić niespodzianki. — O, przyniesiono następne depesze! Były one przeznaczone dla gubernatora, chorążego Guardia Civil i burmistrza. Zawierały tę samą wiadomość. Książa zwrócili uwagę na to, iż proboszcz nie otrzymał depeszy. — Jego Ekscelencja przyjeżdża o czwartej po południu, panowie! — oświadczył uroczyście gubernator. — Możemy biesiadować spokojnie! Rozmowa przy stole przybrała normalny tok. — Zwracam uwagę na nieobecność naszego wielkiego kaznodziei! — odezwał się nieśmiało jeden z urzędników o niewinnym wyglądzie; osobnik ów podczas przyjęcia otworzył usta dopiero przy jedzeniu, a teraz po raz pierwszy w ciągu tego ranka zabrał głos. Wszyscy ci, co znali historię don Rafaela, skrzywili się, jakby chcąc powiedzieć: „Ale się wybrał". Lecz kilku pobłażliwszych odrzekło: — Pewnie jest nieco zmęczony... — Nieco? — wykrzyknął chorąży Guardia Civil. — Musi być zmordowany, musi z sił opadać! Wyrażajmy się ściśle! — Wspaniałe, potężne kazanie! — rzekł rejent. — Wielkie, głębokie! — dorzucił korespondent dziennika stołecznego. — Aby móc tak mówić, trzeba mieć takie płuca jak on — zauważył o. Manuel Martin, nie przyznając o Damaso nic prócz mocnych płuc. — No i jeszcze łatwość wyrażania się — dodał o. Salvi. — Przyznajcie jednak, państwo, że pan Ibarra ma najlepszego kucharza w całej prowincji — rzekł gubernator zmieniając temat rozmowy. — I ja tak twierdzę, lecz jego piękna sąsiadka jest widać innego zdania, bowiem ledwie próbuje potraw — odparł jeden z urzędników. Maria Klara okryła się rumieńcem. — Ależ dziękuję waćpanu,.. za zainteresowanie moją osobą — szepnęła nieśmiało — ... lecz... — Lecz wystarczająco zaszczyca pani stół samą swą obecnością — dokończył dwornie gubernator i zwrócił się do o. Salvi: — Księże proboszczu — rzekł głośno — zauważyłem, iż cały dzień jest ksiądz milczący i zamyślony. — Pan gubernator raczy być przerażająco spostrzegawczym! — wykrzyknął o. Sibyla szczególnym tonem. — Taki mój zwyczaj — wybąkał franciszkanin. — Wolę słuchać niż mówić. — Wielebny ksiądz zawsze wygrywa! — zażartował chorąży Guardia Civil. O. Salvi nie wziął tego przytyku za żart. Oko mu zabłysło i odparował: — Wie pan wszak dobrze, panie chorąży, że w ciągu ostatnich dni nie ja jestem tym, który najwięcej zyskuje lub traci! Chorąży pokrył uwagę księdza wymuszonym śmiechem, jakby to nie jego dotyczyła owa aluzja. — Ależ, moi państwo, nie rozumiem, jak można tutaj rozprawiać o wygranych i stratach — wtrącił gubernator. — Co pomyślą o nas owe urocze i subtelne panienki, które uszczęśliwiają nas swą obecnością? Dla mnie młode dziewczęta są jak harfy eolskie wśród ciemnej nocy: trzeba ich słuchać uważnym uchem, aby ich niewysłowiona harmonia, która unosi duszę w niebiańskie rejony nieskończoności ideału... — Ależ poeta z Waszej Ekscelencji! — rzekł wesoło rejent, po czym obaj wychylili kielichy. — Nie mogę inaczej — odparł gubernator ocierając usta. — Okoliczności, jeśli nie robią z człowieka złodzieja, to w każdym razie poetę. W młodości układałem wiersze, ponoć niezłe. — Po czym zdradził pan muzę, aby służyć Temidzie! — rzucił z emfazą nasz rozmiłowany w mitologii korespondent. — Ba! Cóż pan chcesz? Zawsze marzyłem o tym, by poznać wszystkie dziedziny życia społeczeństwa. Wczoraj zbierałem kwiaty i śpiewałem pieśni, dziś dzierżę berło sprawiedliwości i służę bliźnim, jutro... — Jutro rzuci Wasza Ekscelencja berło do ognia, aby grzać się nim podczas zimy życia, a miejsce berła zajmie teka ministra — dokończył zań o. Sibyla. — Ba! Tak... lecz nie... ministerialna teka nie jest właściwie moim marzeniem: ministrem może zostać byle koniunkturalista. Na lato willa na północy, pałacyk w Madrycie, a na zimę jakaś posiadłość w Andaluzji... Będziemy tam mieszkać pamiętając o naszych drogich Filipinach... O mnie nie rzekłby Wolter: Nous n'avons jamais ete chez ces peuples que pour nous y enrichir et pour les calomnier. Nie znający języka francuskiego urzędnicy, sądząc, że Jego Ekscelencja powiedział jakiś dowcip, wybuchnęli śmiechem, księża zaś poszli w ich ślady, nie wiedzieli bowiem, że ów Wolter to ten sam, którego tylekroć przeklinali i wtrącali do piekła. O. Sibyla jednakże wiedział o tym i zachował powagę, uważając, iż ze strony gubernatora była to herezja lub akt bezbożności. W drugiej altanie obiadowały dzieci pod opieką nauczyciela. Jak na dzieci filipińskie, robiły dość dużo hałasu, bowiem zwykle przy stole, i to przy obcych, grzeszą raczej nieśmiałością niż nadmiernie żywym zachowaniem. Kto niewłaściwie użył sztućców, tego natychmiast ktoś drugi poprawiał; wynikała stąd kłótnia, w której obaj przeciwnicy zyskiwali stronników: jedni opowiadali się za łyżką, inni za widelcem lub nożem, a ponieważ nikt nie był dla nich autorytetem w tej sprawie, dyskusja stąd wynikła przybierała rozmiary dyskusji teologicznej. Rodzice mrugali na siebie, trącali się, dawali sobie znaki, a z ich uśmiechów można było wyczytać, iż są szczęśliwi. — A jakże! — mówiła jakaś wieśniaczka do staruszka rozcierającego betel w swoim kalikut, — Choć mój stary nie chce, Andoy pójdzie na księdza. To prawda, jesteśmy biedni, ale zapracujemy, a jak będzie trzeba, poprosimy nawet o jałmużnę. Nie brak ludzi, którzy dadzą pieniądze na to, aby biedni mogli posyłać swe dzieci na księży. Czy nie powiadał brat Mateusz, człowiek, co nigdy nie kłamie, że papież Sykstus był pastuszkiem wołów w Barangas? No i spójrzcie tylko na mojego Andoya — czy nie wygląda już teraz jak Święty Wincenty? I poczciwa rodzicielka zamilkła nagle widząc, jak jej pociecha dwiema rękami łapie za widelec. — Boże dopomóż! — rzekł staruszek żując tytoń. — Jeśli Andoy zostanie papieżem, pójdziemy do Rzymu na piechotę, he, he! Jeszcze mam mocne nogi. A gdybym umarł... he, he! — Nie martwcie się, dziadku! Andoy nie zapomni, żeście go wyuczyli pleść kosze. — Masz rację, Petra. Ja też myślę, że twój syn do czegoś dojdzie... będzie co najmniej patriarchą. Nie widziałem drugiego, co by w tak krótkim czasie wyuczył się zawodu! Tak, tak, niech o mnie pamięta, kiedy już będzie papieżem albo biskupem i niech zamawia kosze do swojej kuchni tylko u mnie. I niech odprawi mszę za moją duszę, he, he! I zacny staruszek, rozmarzony takową nadzieją, napełnił swój kalikut tytoniem. — Jeżeli Bóg mnie wysłucha i spełnią się moje nadzieje, powiem do Andoya: synku, odpuść nam wszystkie nasze grzechy i poślij nas do nieba. Już nie będziemy musieli się modlić, pościć ani kupować odpustów. Jak się ma syna papieża, to można sobie grzeszyć. — Przyślij mi go jutro, Petra — rzekł z zapałem staruszek. — Nauczę go robić nito. — A jużci! Co wy myślicie, dziadku? Że ojciec święty to jeno rękami robi? Proboszcz, choć jest tylko proboszczem, pracuje podczas mszy jedynie wtedy, kiedy się kręci przed ołtarzem. Arcybiskup już się nie musi ruszać, odprawia mszę na siedząco. A papież... papież chyba odprawia w łóżku i z wachlarzem! Jak myślicie? — Nie zaszkodzi mu, Petro, jak się nauczy robić nito. Dobrze, jeśli będzie mógł sprzedawać kapelusze i kapciuchy, a nie żebrać, jak to robi tutaj przez wszystkie te lata ksiądz proboszcz w imieniu ojca świętego. Żal mi tego biednego ojczulka i zawsze daję wszystko, co zaoszczędzę. Podszedł do nich inny wieśniak, mówiąc: — Mój syn będzie doktorem. Nie ma to jak być doktorem! — Doktorem! Dajże spokój, kumie — odparła Petra. — Nie ma jak być księdzem! — Księdzem? Też mi coś! Księdzem! Doktor zarabia dużo pieniędzy. I chorzy go szanują, kumo! — O, przepraszam! Ksiądz proboszcz za trzy czy cztery obroty przed ołtarzem i za zmówienie „deminus pabiscum" zjada samego Boga i jeszcze dostaje pieniądze. A wszyscy, nawet baby, opowiadają mu swoje tajemnice! — A doktor? A co doktor robi, jak myślisz, kumo? Doktor widzi wszystko, co można zobaczyć u niewiasty, bierze za puls młódki... O, ja sam chciałbym tak choć przez tydzień pobyć doktorem! — A ksiądz? Czy ksiądz nie widzi tego samego co twój doktor? I jeszcze ma lepiej! Znasz to porzekadło: „Ksiądz grzeszy i rozgrzeszy"... — A medycy to co? Jedzą suszone sardynki? — Za to ksiądz proboszcz nie brudzi sobie rąk, tak jak wasi doktorzy. Ma swoje hacjendy, a jak pracuje, to z muzyką i jeszcze mu pomagają zakrystianie. — A spowiadanie, kumo? To nie praca? — Też mi praca! Sam byś, kumie, chciał spowiadać całe miasto! My się musimy dobrze napocić, żeby się dowiedzieć, co też robią nasi sąsiedzi. A proboszcz tylko sobie usiądzie i wszystko mu opowiadają. Czasem się zdrzemnie, ale za to jak da ze dwa albo trzy błogosławieństwa, to znów jesteśmy dziećmi- bożymi! Chciałabym ja być księdzem choć w jeden dzień w wielkim poście! — A... a mówić kazania? Już mi nie powiecie, że to nie praca. Zobaczcie tylko, jak się wtedy ksiądz poci cały ranek — rzekł mężczyzna, czując, że ulega w walce. — Kazania? Kazania to praca? Maszże ty rozum, kumie? Chciała-bym tak móc mówić pół dnia z ambony, gderać i łajać wszystkich, i żeby nikt nie śmiał mi odpowiedzieć, a jeszcze mi za to płacili! Chciałabym być księdzem tylko jednego ranka, kiedy słuchają mszy moi dłużnicy. Popatrzcie no na o. Damaso, jaki tłusty z tego łajania i bicia! W istocie — nadchodził o. Damaso. Szedł krokiem człowieka otyłego, uśmiechnięty, lecz tak złośliwie, że Ibarra na jego widok stracił wątek rozmowy. Znakomity kaznodzieja został powitany z niejakim wprawdzie zdumieniem, lecz i z oznakami radości przez wszystkich — z wyjątkiem Ibarry. Goście byli już przy deserze i szampan pienił się w kielichach. Uśmiech o. Damaso stał się nieco nerwowy, gdy ujrzał Marię Klarę siedzącą u boku Chryzostoma; jednakże, zajmując miejsce koło gubernatora, zapytał pośród znaczącej ciszy: — O czym to mówiliście, panowie? Wiedźcie rzecz dalej! — Wznoszono toasty — odparł gubernator. — Pan Ibarra wspomniał o tych, co mu pomagali w jego filantropijnym przedsięwzięciu i właśnie mówił a architekcie, kiedy Wasza Wielebność... — Ja tam się nie znam na architekturze — przerwał o. Damaso — ale śmiech mnie bierze na widok architektów i tych głupców, co korzystają z ich usług. Ot, macie: sam wyrysowałem plan tego tu kościoła i zbudowany jest znakomicie. Powiedział mi to jeden angielski jubiler, który kiedyś zatrzymał się w klasztorze. Żeby zrobić taki plan, trzeba mieć tylko trochę oleju w głowie! — Jednakże — odparł gubernator, widząc, że Ibarra milczy — jeśli idzie o pewne budowle, jak na przykład ta szkoła, potrzeba tu rzeczoznawcy... — Jaki tam rzeczoznawca! — wykrzyknął drwiąco o. Damaso. — Kto potrzebuje rzeczoznawcy, sam jest głupcem! Trzeba być większym durniem niż Hindusi, którzy sami stawiają sobie domy, żeby nie umieć zbudować czterech ścian i dachu: ot, i cała szkoła. Wszyscy spojrzeli na Ibarrę, lecz ten, choć zbladł nieco, rozmawiał dalej z Marią Klarą. — Lecz zważ, Wasza Wielebność, iż... — Proszę 'spojrzeć, Ekscelencjo — ciągnął franciszkanin, nie dopuszczając gubernatora do słowa — proszę spojrzeć: jeden z naszych klasztornych braciszków, najmniej ze wszystkich uczony, zbudował szpital — dobrze, ładnie i tanio. Pędził ludzi do pracy, a nie płacił więcej niż osiem cuartos dziennie, i to tym, co musieli przychodzić z innych miejscowości. Wiedział, jak traktować robotników, nie tak jak niektóre niedołęgi i mieszańcy, co to pchają ich do zguby płacąc trzy-cztery reale. — Mówi ksiądz, że płacił tylko osiem cuartos? Niemożliwe! — rzekł gubernator chcąc zmienić tok rozmowy. — Tak, Ekscelencjo, i to samo powinni robić ci, co chlubią się, iż są dobrymi Hiszpanami. Zauważmy: odkąd otwarto Kanał Sueski, wdarło się tutaj zepsucie. Dawniej, kiedy trzeba było okrążać Przylądek, ani nie przyjeżdżało tylu zatraceńców, ani tylu nie jechało na zgubę! — Ależ o. Damaso!... — Pan przecież zna Hindusów. Jak tylko który się czegoś nauczy, zaraz się podaje za mędrca. Ci wszyscy smarkacze, co jeżdżą do Europy... — Ależ księże! — przerwał gubernator, zaniepokojony napastliwym tonem kaznodziei. — ... Wszyscy skończą tak, jak na to zasługują — ciągnął franciszkanin. — Widać w tym palec boży. Trzeba być ślepym, aby tego nie zauważyć. Już w życiu doczesnym spada kara na ich ojców. Umierają w więzieniu, he, he! Jakby nie mieli gdzie... Nie dokończył jednak. Ibarra, zsiniały z gniewu, utkwił w nim wzrok. Posłyszawszy aluzję do swego ojca, zerwał się z miejsca i silna jego pięść spadła na głowę księdza, który ogłuszony upadł na plecy. Goście tak byli zdumieni i przerażeni, że nikt nie ośmielił się wtrącić. — Odsunąć się! — krzyknął strasznym głosem młodzieniec i wyciągnął rękę uzbrojoną w ostry nóż, stopą zaś przydusił szyję księdza, który odzyskiwał przytomność. — Kto nie chce postradać życia, niech się nie zbliża! Ibarra stracił panowanie nad sobą: drżał cały i spoglądał po obecnych groźnym wzrokiem. O. Damaso, z trudem się wyzwoliwszy, wstał, lecz Chryzostom złapał go za szyję i potrząsając księdzem, zmusił go do schylenia się i padnięcia na kolana. — Panie Ibarra! Panie Ibarra! — rozległo się wśród zebranych. Lecz nikt, nawet chorąży Guardia Civil, nie śmiał się zbliżyć, z obawy przed błyskającym w dłoni młodzieńca nożem i z uwagi na wielką jego siłę i wzburzenie. Wszyscy byli jak sparaliżowani. — A wy! Wyście milczeli! Teraz na mnie kolej. Jam go unikał, teraz sam Bóg mi go przysyła. Niechaj Bóg go osądzi! Młodzieniec oddychał ciężko, lecz żelaznym ramieniem ściskał o. Damaso, który na próżno starał się wyzwolić. — Serce moje bije spokojnie, moja ręka nie drży... — mówił. I patrząc po zebranych, dodał: — Powiedzcie: jest wśród was ktoś, kto by nie kochał własnego ojca? Kto by się go wstydził, kto by nienawiścią otaczał jego pamięć? Słyszysz? Milczą. Kapłanie Baranka Bożego, który masz usta pełne słów o świętości, o religii, a serce nędznika! Tyś chyba nie miał ojca... pomyślałbyś bowiem o nim! Widzisz? Wśród tej ciżby, którą pogardzasz, nie ma nikogo tak nędznego jak ty! Zostałeś osądzony! Ludzie, którzy ich otaczali, poruszyli się, sądząc, że młodzieniec chce popełnić morderstwo. — Precz ode mnie! — krzyknął znów z groźbą w głosie. — Cóż to? Boicie się, że splamię sobie ręce nieczystą krwią? Czym wam nie' rzekł, że serce moje jest spokojne? Odsuńcie się! Posłuchajcie no, wielebni księża, sędziowie, co uważacie siebie za lepszych i inne prawa sobie przyznajecie! Mój ojciec był człowiekiem honoru, spytajcie o to lud, który czci jego pamięć. Mój ojciec był dobrym obywatelem: poświęcił się dla mnie i dla dobra swego kraju. Jego dom był otwarty, a stół nakryty zawsze dla podróżnych lub bezdomnych, którzy w nieszczęściach uciekali się do niego! Był dobrym chrześcijaninem: nigdy nie krzywdził bezbronnego ani nie gnębił nieszczęśliwych... Temu zaś tutaj otworzył drzwi swego domu, posadził go przy swym stole i zwał przyjacielem. Jak mu się odwdzięczył ów kapłan? Szkalował go, prześladował, wykorzystując świętość swego stanowiska podburzał przeciw memu ojcu nieświadomych niczego ludzi. Znieważył jego grób, zbezcześcił pamięć, prześladując go nawet po śmierci. I, jeszcze tego niesyt, teraz prześladuje syna! Stroniłem odeń, unikałem go... Słyszeliście dziś, jak profanując ambonę, wydawał mnie na pastwę fanatyzmu tłumu; jam wtedy milczał. Teraz przychodzi tutaj szukając zaczepki; ścierpiałem to w milczeniu, choć samiście się temu dziwili. Lecz on znowu zaczął lżyć to, co najświętsze dla syna... Wy, którzy tu jesteście, kapłani, sędziowie — czy ktoś z was widział ojca swego bez wytchnienia pracującego dla was, czy widzieliście, jak ojciec rozstaje się z synem dla jego dobra, jak umiera z rozpaczy będąc w więzieniu, jak wzdycha, by móc uścisnąć syna, jak szuka kogoś, kto by go pocieszył, samotny, chory, podczas gdy syn przebywa za granicą?... Czy słyszeliście później, jak bezczeszczono jego imię, czy znaleźliście pusty jego grób, gdyście chcieli się nad nim pomodlić? Nie? Milczycie, a zatem — skazujecie go! Uniósł dłoń. Lecz wtedy dziewczyna, szybka jak promień światła, stanęła przy nim i delikatnymi rękami powstrzymała ramię mściciela. Była to Maria Klara. Ibarra popatrzył na nią wzrokiem, w którym zdawało się malować szaleństwo. Po trochu rozluźniły się zaciśnięte palce, wypadł z nich nóż, a franciszkanin osunął się na ziemię; młodzieniec, zakrywszy twarz, uciekł przedzierając się przez tłum. 35. KOMENTARZE Wiadomość o wydarzeniu szybko rozeszła się po miasteczku. Zrazu nikt nie chciał wierzyć, lecz musiano ustąpić przed rzeczywistymi faktami — nie było końca okrzykom zdumienia. Każdy na swój sposób komentował wypadek. — O. Damaso nie żyje! — mówili niektórzy. — Kiedy go podniesiono, miał twarz całą we krwi i nie oddychał. — Niech odpoczywa w pokoju, lecz przecież zasłużył na to! — wykrzyknął jakiś młodzik. — Zważcie, że to, co zrobił dziś rano, to rzecz niesłychana. — Cóż zrobił? Znów uderzył koadiutora? — Co zrobił? To ciekawe! Opowiedz no! — Widzieliście rano pewnego Metysa wychodzącego przez zakrystię z kościoła podczas kazania? — Tak, a jakże! O. Damaso zwrócił nań uwagę! — A zatem... po kazaniu polecił zawołać go i spytał, czemu to wyszedł z kościoła. „Nie rozumiem po tagalsku, proszę księdza" — odparł ów. „To czemuż kpiłeś sobie mówiąc, iż to tureckie kazanie"? — krzyknął o. Damaso, wymierzając mu policzek. Młody człowiek odpowiedział tym samym, po czym zaczęli się okładać pięściami, aż ich rozdzielono. — Gdyby mnie to spotkało... — mruknął przez zęby jeden ze studentów. — Nie pochwalam postępku franciszkanina — odparł drugi — boć przecież praktyk religijnych nie można narzucać komuś jak karę czy pokutę. Lecz nie mam mu tego za złe, bowiem znam tego młodzika, to Pedro Macati, który dobrze mówi po tagalsku. Chce tylko, aby uważano go za przybysza z Europy, i udaje, iż nie zna języka rodziców. — A zatem trafiła kosa na kamień! — Jednakże powinniśmy zaprotestować! — wykrzyknął drugi student. — Milczenie oznaczałoby zgodę na podobne fakty, które mogłyby się powtarzać także i wobec każdego z nas. Wracają czasy Nerona! — Mylisz się — odparł jego rozmówca. — Neron był wielkim artystą, a o. Damaso jest bardzo kiepskim kaznodzieją! Osoby w starszym wieku nieco inne zajmowały stanowisko. Podczas gdy oczekiwano przybycia Kapitana Generalnego, w pewnym domu na przedmieściu burmistrz mówił: — Niełatwo orzec, kto ma rację, a kto jej nie ma; gdyby wszakże pan Ibarra zachował więcej rozwagi... — Chciał pan pewnie powiedzieć: gdyby o. Damaso wykazał połowę tej rozwagi co pan Ibarra... — przerwał don Filipo. — Całe zło w tym, że jakby się zamienili rolami: młodzieniec postąpił jak człowiek dojrzały, a stary zachował się jak młokos. — I powiadacie, że nikt się nie ruszył, aby ich rozdzielić, z wyjątkiem córki kapitana Tiago? — rzekł kapitan Martin. — Nikt spośród duchownych ani nawet sam gubernator? Ha, tym gorzej! Nie chciałbym być w skórze tego młodzika. Nie wybacza się komuś, kto nam napędził strachu. — Tak pan sądzi? — zagadnął z ciekawością kapitan Basilio. — Mam nadzieję — rzekł don Filipo zamieniając spojrzenia z tym ostatnim — mam nadzieję, iż miasto nie opuści go w potrzebie. Musimy pamiętać o tym, czego dokonała jego rodzina i co on sam zdziałał. A gdyby przypadkiem ludzie z San Diego stchórzyli i milczeli, to jego przyjaciele... — Ależ panowie — przerwał burmistrz — cóż my możemy? Cóż może miasto? Co by się nie zdarzyło, księża zawsze mają rację! — Zawsze mają, bo zawsze im ją przyznajemy — odparł don Filipo zniecierpliwiony, kładąc nacisk na słowo „zawsze". — Przyznajmy ją raz sobie, a wtedy porozmawiamy! Burmistrz, drapiąc się w głowę, spojrzał w sufit i rzekł kwaśno: — Ech, gorączki z was! Zdajecie się nie wiedzieć, w jakim kraju żyjemy; nie znacie prostego ludu. Księża są bogaci i stanowią jedność, a my biedni i poróżnieni między sobą. A jakże! Spróbujcie bronić tego młodzika, a zobaczycie, w jakich tarapatach się znajdziecie! — Tak! — wykrzyknął don Filipo z gorączką. — Tak będzie, póki w ten sposób wszyscy będą myśleli, póki strach będzie dla nas miarą rozsądku. Bardziej się zważa na możliwość zła niż na konieczność dobra; strach bardziej nami rządzi niż zaufanie; każdy myśli tylko o sobie, nikt o innych, dlategośmy słabi! — Dobrze zatem, niechże pan sam pomyśli o innych pierwej niż o sobie samym, a zobaczysz, jak cię zostawią w kłopotach. Nie znasz to pan hiszpańskiego przysłowia: „Dobrze pojęte miłosierdzie zaczyna się od siebie samego"? — Raczej powiedz pan — rzucił rozgniewany porucznik — że dobrze pojęte tchórzostwo zaczyna się od egoizmu, a kończy na hańbie! Dziś jeszcze przedstawię się do dymisji u gubernatora. Dość mam ośmieszania się, nie będąc przy tym nikomu użytecznym... Żegnam! Kobiety odmienną wyrażały opinię. — Ach! — wzdychała jedna z nich. — Młodzi zawsze byli tacy! Gdyby żyła jego zacna matka, co by powiedziała? Boże mój! Jak pomyślę, że to samo mogłoby się przydarzyć mojemu synowi, który też jest w gorącej wodzie kąpany... Jezu! To prawie że zazdroszczę tej nieboszczce... ja bym umarła ze zgryzoty! — A ja nie — odparła inna niewiasta. — Nie trapiłabym się, gdyby taka rzecz zdarzyła się moim synom. — Co pani mówi, kapitanowo? — wykrzyknęła pierwsza składając ręce. — Podoba mi się, że synowie bronią pamięci rodziców, pani Tinay. Co by pani powiedziała, będąc wdową, gdyby ktoś źle się wyrażał o pani mężu, a pani syn Antonio tylko spuścił głowę i milczał? — Odmówiłabym mu swego błogosławieństwa! — wykrzyknęła siostra Rufa — ale... — Odmówić błogosławieństwa? Nigdy! — przerwała kapitanowa Tinay — matka nie powinna tak mówić... ale ja... ja nie wiem, co bym zrobiła... nie wiem... umarłabym chyba... Nie! Boże! Ale nie chciałabym patrzeć na niego... A jak pani myśli, kapitanowo Mario? — Mimo wszystko — zauważyła siostra Rufa — nie należy zapominać, że wielkim jest grzechem podnosić rękę na świętą osobę księdza. — Pamięć ojca jest rzeczą jeszcze bardziej uświęconą! — odparła kapitanowa Maria. — Nikt, nawet papież, a tym bardziej o. Damaso, nie może jej profanować! — To prawda! — szepnęła kapitanowa Tinay, podziwiając mądrość obydwu rozmówczyń. — Skąd wy to wszystko wiecie? — A ekskomunika i potępienie? — podjęła Rufa. — Czym są zaszczyty i dobre imię w tym życiu, jeśli skazujemy się na wieczne potępienie? Wszystko mija tak szybko... lecz ekskomunika... znieważać sługę Jezusa Chrystusa... To odpuścić może tylko papież! — Odpuści Bóg, który każe czcić ojca swego i matkę swoją. Bóg się takiego człowieka nie wyrzeknie! A ja wam powiadam: gdyby ten młodzik przyszedł do mnie, ugościłabym go; gdybym miała córkę, chciałabym go za zięcia: kto jest dobrym synem, będzie dobrym mężem i dobrym ojcem, wierz mi, siostro Rufo! — A ja tak nie uważam. Mówcie sobie, co chcecie, i choć nawet będzie się wydawało, że macie rację, ja zawsze będę wierzyć księdzu. Przede wszystkim dbam o zbawienie duszy. Cóż pani na to, kapitanowo Tinay? — Ach, co mam odpowiedzieć! Obie macie rację; ksiądz ją ma, lecz i Bóg także mieć ją powinien! Ja tam nie wiem, głupia jestem... Jedno, co zrobię, to powiem synowi, aby przerwał naukę! Mówią, że uczeni kończą na szubienicy. Matko Najświętsza! A mój syn chciał jechać do Europy! — Cóż chcesz pani zrobić? — Każę mu zostać. Na cóż mu wiedza? Jutro, pojutrze pomrzemy, mędrzec umiera tak samo jak i nieuczony... Najważniejsze to żyć w pokoju. I poczciwa niewiasta westchnęła, wznosząc oczy ku niebu. — Ja wszakże — rzekła poważnie kapitanowa Maria — gdybym była tak bogata jak pani, pozwoliłabym synom podróżować: młodzi są, a kiedyś mają z nich wyrosnąć mężczyźni... ja tam już długo nie pożyję... zobaczymy się w przyszłym życiu... synowie powinni starać się być czymś więcej niż ojcowie, my zaś chowając ich na swoim łonie, ciągle każemy im być dziećmi. — Co za dziwne pomysły! — wykrzyknęła przerażona kapitanowa Tinay, składając ręce. — Waćpani mówisz tak, jakbyś sama w bólu nie rodziła swych bliźniaków! — Właśnie dlatego, żem ich w bólu zrodziła, wydała na świat i wykształciła mimo naszego ubóstwa — właśnie dlatego nie chcę, aby po tych trudach, jakie mnie kosztowali, wyrośli na mężczyzn niegodnych tego miana! — Coś mi się widzi, że waćpani nie kochasz synów tak, jak to Bóg nakazuje! — rzekła surowym tonem siostra Rufa. — Wybaczcie mi, każda matka na swój sposób kocha swe dzieci: jedne kochają je dla siebie, a inne dla nich samych. Ja należę do tych drugich, tego mnie nauczył mój mąż. — Wszystkie twe myśli mało są pobożne, kapitanowo — rzekła Rufa kaznodziejskim tonem. — Wstąp pani lepiej do bractwa różańcowego, do zakonu Świętego Franciszka, Świętej Rity lub Świętej Klary! — Siostro Rufo! — odparła tamta z uśmiechem. — Jak będę godną siostrą dla zwykłych ludzi, postaram się stać też i siostrą dla świętych! Aby zakończyć ten rozdział i aby czytelnicy nasi dowiedzieli się, choć pobieżnie, co myśleli o wydarzeniu prości ludzie, udajmy się na rynek, gdzie rozmawia grupka ludzi, z których jeden jest naszym znajomym: ten właśnie, co marzył o lekarskiej karierze dla swego syna. — Najbardziej żałuję — mówił ów człowiek — że jeszcze nie ukończono budowy szkoły! — Jak to? Czemuż? — pytali z zainteresowaniem jego rozmówcy. — Mój syn już nie będzie doktorem, tylko furmanem! Nic z tego! Nie będzie już szkoły! — Kto powiada, że nie będzie szkoły? — spytał jakiś krzepki wieśniak o szerokich szczękach i małej głowie. — Ja tak powiadam! Księża nazwali don Chryzostoma p 1 i b as t i e r e m. Nie będzie już szkoły! Obecni spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem. To słowo było dla nich czymś nowym. — To coś złego znaczy? — ośmielił się w końcu spytać ów prosty człowiek. — Najgorsze, co może jeden chrześcijanin powiedzieć na drugiego! — Gorzej niż wariat i awanturnik? — Gdybyż tylko to! Tak to mnie często nazywano i nawet mnie brzuch od tego nie zabolał! — No, aleć chyba nie gorzej niż „Hindus", jak to mówi chorąży. Ten, co widział swego syna lekarzem, sposępniał jeszcze bardziej. Jego rozmówca w zamyśleniu drapał się w głowę. — No, to może coś jak „ty Belzebubie" — jak to mówi ta stara chorążego! Gorsze bezeceństwo od tego to już tylko pluć na hostię. — A plibastier to jeszcze gorzej niż pluć na hostię w Wielki Piątek — odparł tamten z powagą. — Wiecie dobrze, że wystarczy przykleić komuś słowo „podejrzany", aby strażnicy z Villa-Abril-le wygnali go z kraju albo wsadzili do więzienia, no to p 1 i b as t i er to jeszcze o wiele gorzej. Telegrafista i pisarz z magistratu mówią, że jeśli jakiś chrześcijanin — ksiądz albo Hiszpan — nazwie drugiego chrześcijanina plibastierem, to tak jakby mu rzekł: „Wieczny odpoczynek". Jeśli cię tak nazywają, co prędzej idź do spowiedzi i spłacaj swoje długi, bo to tak, jakby ci już stryczek wkładali na szyję. A wiecie sami, że telegrafista i pisarz dobrze się na tych rzeczach znają: jeden gada po drutach, a drugi umie po hiszpańsku i nic nie robi, jeno macha piórem. Wszyscy słuchali zatrwożeni. — Niech mnie zmuszą do noszenia butów i picia całe życie tej końskiej uryny, którą zwą piwem, jeśli pozwolę na to, by mnie okrzyczano plibastierem! — zaklął ów wieśniak ściskając pięści. — I to kogo? Mnie? Jam bogaty jak don Chryzostom, umiem po hiszpańsku jak on sam i potrafię jeść szybko łyżką i nożem! Kpię sobie nawet z pięciu proboszczów! — Pierwszego żołnierza, którego złapię na kradzieży kur, nazwę plibastierem... i zaraz potem pójdę do spowiedzi — mruknął odchodząc jeden z wieśniaków. 36. PIERWSZA CHMURA W domu kapitana Tiago nie mniejsze niż w umysłach ludzkich panowało zamieszanie. Maria Klara tonęła we łzach, nie dając się pocieszyć ni ciotce, ni Andeng, swej mlecznej siostrze. Ojciec zabronił jej rozmawiać z Ibarrą, dopóki księża nie zdejmą z niego ekskomuniki. Kapitana Tiago, pochłoniętego przygotowaniami na przyjęcie Kapitana Generalnego, wezwano do klasztoru. — Nie płaczże, dziewczyno — mówiła ciotka Izabela, przecierając irchową skórką połyskujące szkła okularów. — Odpuszczą mu to, napiszą do papieża, damy dużą jałmużnę... O. Damaso omdlał tylko... nie umarł! — Nie płacz — szeptała Andeng. — Już ja tak zrobię, że będziesz mogła z nim pomówić. Na cóż są konfesjonały, jak nie po to, żeby móc grzeszyć? Wszystko będzie wybaczone, jak się o tym powie spowiednikowi! Wreszcie powrócił kapitan Tiago. Kobiety szukały na jego obliczu odpowiedzi na wiele pytań, ale twarz kapitana zdradzała upadek ducha. Biedaczysko pocił się, przecierał czoło dłonią i nie mógł wykrztusić słowa. — Coż się stało, Santiago? — spytała z niepokojem ciotka Izabela. Odpowiedział westchnieniem i otarł łzę. — Mówże, na Boga! Co się 'dzieje? — To, czegom się obawiał! — wyrzekł w końcu, na pół płacząc. — Wszystko stracone! O Damaso żąda, żebym zerwał zaręczyny, w przeciwnym bowiem razie potępi mnie w tym życiu i po śmierci! Wszy-scy mówią to samo, nawet o. Sibyla! Mam zamknąć przed Ibarrą drzwi mego domu, a... winien mu jestem ponad pięćdziesiąt tysięcy pesos! Napomknąłem o tym księżom, lecz w ogóle nie chcieli słuchać. „Go wolisz stracić — powiadają — pięćdziesiąt tysięcy pesos czy życie i duszę?" O Święty Antoni! Gdybym ja wiedział, gdybym ja to wiedział! Maria Klara szlochała. — Nie płacz, moja córko — dodał kapitan zwracając się do niej. — Tyś nie taka jak twoja matka, co to nigdy nie płakała... płakała tylko dla kaprysu... O Damaso powiedział mi, że właśnie przyjechał z Hiszpanii jakiś jego krewny... i że przeznacza ci go na męża... Maria Klara zasłoniła sobie uszy. — Ależ Santiago, czyś ty oszalał?! — krzyknęła ciotka Izabela. — Proponować jej teraz drugiego! Wydaje ci się, że twoja córka zmienia narzeczonych jak rękawiczki?! — Tak samo i ja sobie myślałem, Izabelo. Chryzostom jest bogaty... a Hiszpanie żenią się tylko z miłości do pieniędzy... Ale cóż mam zrobić? Zagrozili i mnie ekskomuniką... Mówią, że narażam na wielkie niebezpieczeństwo nie tylko duszę, ale i ciało. Ciało, słyszysz?! — Ależ ty doprowadzasz swoje dziecko do rozpaczy! Czyż arcybiskup nie jest twoim przyjacielem? Czemu byś miał do niego nie napisać? — Arcybiskup też jest z ich zakonu. Zrobi to, co mu oni powiedzą. No, Mario, nie płacz, przyjedzie Kapitan Generalny, zechce cię zobaczyć, a ty będziesz miała czerwone oczy... A tak się szykowałem na to popołudnie! Gdyby nie to straszne wydarzenie, byłbym najszczęśliwszym z ludzi i wszyscy by mi zazdrościli... Uspokój się, córko: jam bardziej nieszczęśliwy od ciebie, a nie płaczę! Ty możesz mieć drugiego, jeszcze lepszego narzeczonego, a ja tracę pięćdziesiąt tysięcy pesos! O Matko Boska z Antipolo, gdybym chociaż dziś wieczór miał trochę szczęścia w grze! Hałasy, łoskot kół, stuk końskich kopyt, orkiestra grająca królewskiego marsza — zapowiedziały przybycie Jego Ekscelencji Kapitana Generalnego Filipin... Maria Klara pobiegła skryć się w swym pokoju... Biedna dziewczyno! Twoim sercem igrają gruboskóre dłonie ludzi, którzy nie rozumieją jego najczulszych drgnień. Podczas gdy dom wypełniał się ludźmi, stukotem mocnych" kroków, głosami komendy, brzękiem szabel i ostróg, zrozpaczona dziewczyna klęczała pochylona przed obrazem Madonny, przedstawiającym Świętą Panienkę w postawie owej pełnej bólu samotności, którą odczuć potrafił jedynie Delaroche: rzekłbyś, iż malarz sam widział ją wracającą od grobu Syna. Maria Klara nie myślała o bólu owej matki, lecz o swym własnym. Z głową opuszczoną na piersi i z dłońmi opartymi o ziemię, przypominała łodygę lilii przygniecionej przez burzę. Przyszłość, wyśniona i wypieszczona w ciągu długich lat, przyszłość, o której marzenia, zrodzone w dzieciństwie i rozwijające się w młodości, zrosły się z każdą komórką jej ciała! Teraz chciano to wszystko za jednym zamachem wyrzucić z jej umysłu i serca! Znaczyło to sparaliżować tętno serca jej ukochanego, a jej własne życie pozbawić całego blasku. Maria Klara była zarówno dobrą i pobożną chrześcijanką, jak kochającą córką. Nie tylko odstraszała ją ekskomunika: oto żądania księży i zagrożony spokój ojca zmuszają ją do poświęcenia miłości. Teraz zdała sobie sprawę z całej siły tego uczucia, której dotychczas nie była świadoma. Miłość ta była niby łagodnie płynąca rzeka; wonne kwiaty ocieniały jej brzegi, a korytem był miękki piasek. Wodę ledwie marszczył wiatr; rzekłbyś, że stoi, nie płynie. Lecz nagle koryto zwęża się, ostre głazy zamykają przejście, wiekowe pnie drzew krzyżują się tworząc tamę — ach! — teraz żywioł huczy, kotłuje się, wstrząsając pióropuszem piany, rzeka uderza w skały i rzuca się w przepaść! „Boże mój! — wołało serce dziewczyny — czemuż tak odsuwasz człowieka od jego bliźnich, dlaczego zabierasz mu miłość innych? Ty go nie pozbawiasz słońca ani powietrza, ani nie zasłaniasz mu widoku Twego nieba. Czemu więc odbierasz miłość, skoro bez niej jednej żyć nie można?" Czy wołania te, nie słyszane przez ludzi, dotrą do boskiego tronu? Czy usłyszy je Matka Nieszczęśliwych? Biedna dziewczyna! Nie znała nigdy własnej matki i w swym zmartwieniu szukała oparcia w ubóstwianym wizerunku kobiety, w istocie wyidealizowanej, w najbardziej poetyckiej postaci, jaką posiada religia chrześcijańska — w postaci, która łączy w sobie dwie najpiękniejsze: dziewicę i matkę, zwaną przez nas Marią. — Matko! Matko! — jęczała dziewczyna. Ciotka Izabela przyszła wyrwać ją z objęć rozpaczy: na Marię Klarę czekało kilka przyjaciółek, zaś Kapitan Generalny chciał z nią rozmawiać. — Ciociu, powiedz, że jestem chora! — błagała przerażona dziewczyna. — Każą mi grać na pianinie i śpiewać! — Twój ojciec przyrzekł to gościom. Chcesz odmówić ojcu? Maria Klara podniosła się, popatrzyła na ciotkę i załamując piękne swe ręce, jęknęła: — Och, gdybym ja miała... Lecz nie skończywszy zdania, poczęła przygotowywać się do wyjścia. 37. JEGO EKSCELENCJA — Chcę mówić z tym młodzieńcem — rzekł Jego Ekscelencja do adiutanta. — Wielce mnie zainteresował. — Już poszli po niego, Ekscelencjo! Lecz pewien młody człowiek z Manili usilnie prosi, by go przyjąć. Jego Ekscelencja zdumiony zwrócił się ku gubernatorowi prowincji. — Jeśli się nie mylę — rzekł ten, skłaniając głowę — jest to ów młodzieniec, który dziś rano zadarł z o. Damaso z powodu kazania. — Jeszcze jeden zatarg? Czy ów ksiądz zamierza wprowadzać zamęt w całej prowincji, czy też wydaje mu się, że to on tutaj rządzi? Powiedzcie młodzieńcowi, aby wszedł. Jego Ekscelencja przechadzał się nerwowo z jednego końca sali w drugi. W przedpokoju znajdowało się wielu Hiszpanów, żołnierzy i urzędników miejskich San Diego i sąsiednich miasteczek — zbici w gromadki rozmawiali i dyskutowali. Byli tam także wszyscy duchowni, z wyjątkiem o. Damaso; chcieli złożyć uszanowanie Kapitanowi Generalnemu. — Jego Ekscelencja prosi wielebnych księży, aby chwilę zaczekali — rzekł adiutant. — Niech pan wejdzie, młody człowieku! Manilczyk, który nie odróżniał tureckiego kazania od kazania tagalskiego, wszedł na salę blady i drżący. Zebrani nie posiadali się ze zdumienia: Jego Ekscelencja musiał być zaiste bardzo zdenerwowany, skoro kazał czekać duchowieństwu. O Sibyla rzekł — Nie mam mu nic do powiedzenia... tracę tu czas! — I ja tak samo — rzekł augustianin. — Chodźmy! — A nie lepiej byłoby się przekonać, co myśli? — spytał o. Salvi. — Uniknęlibyśmy skandalu... i... moglibyśmy mu przypomnieć o obowiązkach względem religii... — Wielebni ojcowie mogą wejść! — oświadczył adiutant wyprowadzając młodzieńca, który wyszedł z twarzą jaśniejącą zadowoleniem. O Sibyla wszedł pierwszy; za nim podążali o. Salvi, o. Manuel Martin i inni księża. Przywitali się z pokorą, wyjąwszy o Sibylę, który nawet w pokłonie zachował wyniosłą minę. O Salvi, przeciwnie, skłonił się niemal do ziemi. — Który z wielebnych księży jest o. Damaso? — spytał z miejsca Jego Ekscelencja, nawet nie prosząc siadać, nie zwracając uwagi na księżowskie ukłony ani nie głaszcząc ich miłymi słówkami, do których te wysokie osobistości były przyzwyczajone. — O Damaso nie ma wśród nas, Ekscelencjo! — odparł tak samo oschłym tonem o. Sibyla. — Sługa Jego Ekscelencji leży w łóżku, chory — dorzucił uniżenie o. Salvi. — Prócz przyjemności powitania Jego Ekscelencji i zapytania o jego zdrowie, jak to przystoi wszystkim dobrym poddanym króla i każdej wykształconej osobie, mamy jeszcze inną misję. Przybywamy w imieniu szanownego sługi Waszej Ekscelencji, który miał nieszczęście... — Och! — przerwał Kapitan Generalny, wprawiając w ruch obrotowe krzesło i uśmiechając się nerwowo. — Gdyby wszyscy moi słudzy byli tacy jak Jego Wielebność o Damaso, wolałbym sam we własnej osobie służyć Mojej Ekscelencji! Wielebnym księżom, których cielesne powłoki znieruchomiały już przedtem, teraz i duch odmówił posłuszeństwa wobec takiego odezwania się Kapitana Generalnego. — Proszę, niech księża usiądą! — dorzucił ów po chwili, nieco łagodniejszym tonem. Na salę wszedł na palcach odziany we frak kapitan Tiago; prowadził za rękę Marię Klarę, która stąpała chwiejnym krokiem, onieśmielona. Jednakże powitała gościa dostojnie i z wdziękiem. — Czy to pana córka? — spytał zdumiony 'Kapitan Generalny. — I Jego Ekscelencji również! — odparł z całą powagą kapitan Tiago. Gubernator prowincji i adiutanci szeroko otworzyli oczy, lecz Jego Ekscelencja, nie tracąc powagi, wyciągnął dłoń ku dziewczynie i rzekł przyjaznym tonem: — Szczęśliwi ojcowie, którzy mają takie córki jak waćpanna! Mówiono mi o niej w słowach pełnych szacunku i podziwu... Chciałem panią ujrzeć, aby jej wyrazić moją wdzięczność za piękny jej postępek. Powiadomiono mnie o wszystkim i pisząc do rządu Jego Królewskiej Mości, nie zapomnę o pani szlachetnym czynie. Tymczasem pozwoli pani, że w imieniu Jego Królewskiej Mości, którego tu reprezentuję, a który kocha pokój i ceni sobie spokojne zachowanie swych poddanych, oraz w imieniu własnym, jako ojca mającego również córki w pani wieku, złożę jej najgorętsze podziękowanie. Taki czyn wart jest nagrody! — Ależ Ekscelencjo!... — odparła z drżeniem Maria Klara. Kapitan Generalny, zgadując, co chciała powiedzieć, odrzekł: — To doskonale, pani, że kontentujesz się spokojem własnego sumienia i szacunkiem współobywateli: jest to zaiste najlepsza nagroda i nie powinniśmy żądać niczego więcej. Lecz nie pozbawiaj mnie pięknej okazji podkreślenia wobec wszystkich, że jeśli sprawiedliwość umie karać, to umie też nagradzać, i że nie zawsze jest ślepa. Wszystkie słowa, wyróżnione przez nas, wypowiedziane zostały z naciskiem i nieco podniesionym głosem. — Pan Juan Chryzostom Ibarra czeka rozkazów Waszej Ekscelencji! — oznajmił adiutant. Maria Klara zadrżała. — Ach! — wykrzyknął Kapitan Generalny. — Pozwoli pani, że wyrażę tu pragnienie ujrzenia jej jeszcze przed wyjazdem moim z tego miasta: mam pani ważne rzeczy do powiedzenia. Panie gubernatorze, będzie mi pan towarzyszył na przechadzce, którą chcę odbyć po rozmowie, jaką przeprowadzę w cztery oczy z panem Ibarrą! — Ekscelencjo — odezwał się pokornym głosem o. Salvi — pozwolę sobie uprzedzić go, iż pan Ibarra został ekskomunikowany. Jego Ekscelencja przerwał: — Cieszę się bardzo, iż muszę wyrazić swoje ubolewanie jedynie z powodu stanu o. Damaso, któremu szczerze, życzę zupełnego wyzdrowienia, bowiem w jego wieku podróż do Hiszpanii dla podreperowania zdrowia może nie być zbyt przyjemną. Lecz zależy to od niego. Tymczasem zaś niech Bóg zachowa w zdrowiu Wasze Wielebności! Jedni i drudzy opuścili salę. — To zależy od niego! I jak jeszcze! — mruknął wychodząc o. Salvi. — Zobaczymy, kto prędzej wyjedzie do Hiszpanii! — dorzucił inny franciszkanin. — Wyjeżdżam dziś jeszcze! — rzekł oburzony o. Sibyla. — I my wracamy do siebie! — oświadczyli augustianie. Nie mogli ścierpieć, że z powodu jednego franciszkanina Jego Ekscelencja przyjął ich tak ozięble. W przedpokoju spotkali się z Ibarrą, przy którego stole zasiadali dopiero kilka godzin temu. Nie wymieniono ukłonów, spojrzenia tylko — te zaś wiele mówiły. Gubernator prowincji, skoro księża zniknęli, pozdrowił młodzieńca i przyjaźnie wyciągnął doń rękę, lecz nadejście adiutanta, który przyszedł po Ibarrę, przeszkodziło w rozmowie. W drzwiach minęli się z Marią Klarą. Spojrzenia obojga młodych również wiele sobie powiedziały. Ibarra odziany był w grubą żałobę. Przywitał się z pogodną twarzą i złożył głęboki ukłon; jednakże wizyta duchowieństwa nie stanowiła najlepszej wróżby. Kapitan Generalny podszedł ku niemu: — Z najżywszą przyjemnością uścisnę dłoń pana, panie Ibarra. Pozwoli pan, że wyrażę mu swe pełne zaufanie. Jego Ekscelencja patrzył na młodzieńca, obserwując go z wyraźnym zadowoleniem. — Ekscelencjo... tyle łaski!... — Zdumienie pańskie przykrość mi sprawia, zdradza bowiem, iż nie spodziewał się pan z mej strony dobrego przyjęcia: znaczy to tyle co zwątpić w moją sprawiedliwość! — Okazanie takiej przychylności tak skromnemu poddanemu króla jak ja, to, Ekscelencjo, łaska, a nie sprawiedliwość. — No dobrze, dobrze! — rzekł Kapitan Generalny, siadając i wskazując Chryzostomowi krzesło. — Pozwólże pan i nam na odrobinę wylewności; bardzom kontent z pana czynów i już pana przedstawiłem do odznaczenia za szlachetny pomysł wybudowania szkoły... Gdybyś się pan zwrócił do mnie, z przyjemnością uczestniczyłbym w ceremonii i być może uniknąłbyś przykrości. — Idea moja wydawała mi się tak skromną — odrzekł młodzieniec — że nie uznałem jej godną tego, by zwracać nań uwagę Waszej Ekscelencji. Jego Ekscelencja z ukontentowaniem pokiwał głową i ciągnął coraz serdeczniejszym tonem: — Co zaś do nieporozumienia, jakie pan miałeś z o. Damaso, to nie chowaj ni urazy, ni strachu: nie spadnie ci włos z głowy, póki ja rządzę na Filipinach; a o ekskomunice pomówię sam z arcybiskupem, bowiem jest rzeczą konieczną, abyśmy się przystosowali do okoliczności: tutaj nie możemy kpić sobie publicznie z tych spraw jak w Hiszpanii lub w oświeconej Europie. Z tym wszystkim bądź waćpan na przyszłość rozsądniejszy: zadarłeś z zakonami, które musimy poważać ze względu na ich znaczenie i bogactwo. Ja jednak będę cię popierał, bowiem mam serce dla dobrych synów, pochwalam, gdy syn czci pamięć ojca. Po czym, zmieniając z nagła przedmiot rozmowy, spytał: — Powiedziano mi, żeś waćpan dopiero co przybył z Europy. Byłżeś w Madrycie? — Tak, Ekscelencjo, byłem kilka miesięcy. — Słyszałeś coś może o mojej rodzinie? — Zaraz po wyjeździe Waszej Ekscelencji miałem zaszczyt być jej przedstawionym. — Jakże więc się stało, żeś waćpan przybył tutaj bez żadnej rekomendacji do mnie? — Dlatego, Ekscelencjo — odparł skłaniając się Ibarra — że nie jechałem prosto z Hiszpanii, a poza tym, ponieważ z opowiadań znałem charakter Ekscelencji i sądziłem, iż list polecający nie tylko będzie zbędny, ale może pana urazić: my, Filipińczycy, wszyscy jesteśmy wszak panu poleceni. Uśmiech pojawił się na ustach starego żołnierza; odparł z wolna, jakby powściągając i ważąc każde słowo: — Pochlebia mi, że waćpan tak myślisz, i... tak być powinno! Jednakże powinien pan wiedzieć, młodzieńcze, jakie brzemię spoczywa na naszych barkach, tu, na Filipinach. Nam, rządzącym, nie brak dobrej woli, ale zmuszeni jesteśmy posługiwać się oczyma i rękami ludzi, których przeważnie nie znamy i którzy być może miast służyć swemu krajowi, służą jedynie własnym interesom. To nie nasza wina, wynika to z okoliczności. Księża pomagają nam niemało w tych kłopotach, lecz to już nie wystarcza... Darzę waćpana zainteresowaniem, toteż pragnąłbym, aby niedoskonałości naszego obecnego systemu rządzenia w niczym panu nie zaszkodziły... nie mogę czuwać za wszystkich ani też wszyscy nie mogą uciekać się do mnie. W czym waćpanu pomóc? Masz jaką prośbę? Ibarra zastanowił się. — Ekscelencjo — odparł — największym moim pragnieniem jest szczęście mego kraju, które chciałbym zawdzięczać matce ojczyźnie i wysiłkowi wszystkich mych ziomków, związanych z ojczyzną wiecznymi więzami wspólnych celów i wspólnych interesów. To, czego bym chciał, może mi dać rząd po wielu latach wytężonej pracy i skutecznych reform. Kapitan Generalny utkwił w nim na chwilę spojrzenie, które Ibarra wytrzymał z całym spokojem. — Jesteś waćpan pierwszym człowiekiem, z którym rozmawiam w tym kraju! — wykrzyknął, wyciągając doń rękę. — Wasza Ekscelencja widział tych tylko, co ściągnęli do miasta, a nie oglądał naszych wsi. Tam można zobaczyć prawdziwych ludzi! Kapitan Generalny wstał i począł przechadzać się po sali. — Panie Ibarra! — wykrzyknął, nagle się zatrzymując. Młodzieniec podniósł się. — Być może — ciągnął Kapitan — za miesiąc wyjadę. Pana wykształcenie, pana sposób myślenia nie są dla tego kraju. Sprzedaj, co masz, przygotuj swój kufer podróżny i jedź ze mną do Europy: tamtejszy klimat lepiej panu posłuży. — Zawsze zachowam w pamięci dobroć Waszej Ekscelencji! — odparł wzruszony Ibarra. — Lecz powinienem żyć w kraju, w którym żyli moi rodzice... — I gdzie poumierali, powiedz pan raczej! Wierz mi, młodzieńcze, być może lepiej znam twój kraj od ciebie... Ach, prawda — dorzucił zmieniając ton — na pana czeka to urocze dziewczę, a ja cię tu zatrzymuję! Idź, idź do niej i dla większej swobody przyślij mi tu jej ojca — dodał z uśmiechem. — Nie zapominaj pan jednak, że chciałbym, byś mi towarzyszył na przechadzce. Ibarra skłonił się i odszedł. Jego Ekscelencja zawołał adiutanta. — Rad jestem! — rzekł klepiąc go po ramieniu. — Dziś po raz pierwszy zobaczyłem, jak. można być dobrym Hiszpanem nie przestając być dobrym Filipińczykiem i nie przestając kochać swego kraju. Dziś wreszcie pokazałem wielebnym księżom, że nie wszyscy jesteśmy ich zabawkami: ten młodzik dostarczył mi okazji i wkrótce ureguluję wszystkie moje rachunki z owym franciszkaninem! Szkoda, że nasz młodzieniec któregoś dnia... ale poproś mi tu gubernatora. Ów stawił się natychmiast. — Panie gubernatorze — rzekł mu na powitanie Jego Ekscelencja — aby uniknąć na przyszłość takich scen jak te, przy których waść był obecny dziś po południu, scen, nad którymi boleję, gdyż uwłaczają rządowi i wszystkim Hiszpanom, pozwolę sobie szczególnie polecić panu młodego Ibarrę. Chciałbym, byś mu pan nie tylko ułatwił doprowadzenie do końca jego patriotycznych przedsięwzięć, lecz także, aby na przyszłość nie napastowały go różne osoby — z jakiejkolwiek by się wywodziły klasy i z jakiegokolwiek by to było powodu. Gubernator zrozumiał wymówkę i pochylił głowę, aby ukryć zmieszanie. — Proszę powtórzyć to samo chorążemu Guardia Civil i sprawdzić, czy istotnie ów osobnik miewa wybryki, nie przewidziane regulaminem: doszła mnie niejedna skarga w tej mierze. Kapitan Tiago stawił się sztywny i wyprostowany. — Don Santiago — rzekł Jego Ekscelencja serdecznym tonem — niedawno winszowałem panu szczęścia posiadania takiej córki jak panna de los Santos. Teraz winszuję panu przyszłego zięcia: najcnot-liwsza z dziewcząt z pewnością godna jest najlepszego patrioty filipińskiego. Mogęż wiedzieć, na kiedy szykuje się wesele? — Ekscelencjo... — wyjąkał kapitan Tiago, ocierając pot, obficie spływający mu z czoła. — Aha, widzę, że termin jeszcze nie ustalony! Jeśli brakuje świadków, z największą przyjemnością będę jednym z nich. — Tak, Ekscelencjo! — odparł kapitan Tiago z budzącym litość uśmiechem. Ibarra biegł niemal na poszukiwanie Marii Klary — tyle miał jej wszak do opowiedzenia. Usłyszał ożywione głosy w jednym z pokojów i lekko zapukał do drzwi. — Kto tam? — spytała Maria Klara. — Ja! Głosy zamilkły i drzwi... nie otworzyły się. — To ja, czy mogę wejść? — spytał młodzieniec, którego serce zabiło gwałtownie. Odpowiedziało mu milczenie. Po kilku chwilach lekkie kroki zbliżył się do drzwi i głos Sinang wyszeptał przez dziurkę od klucza: — Chryzostomie, dziś wieczór idziemy na przedstawienie. Napisz to, co masz do powiedzenia Marii Klarze. Po czym Sinang oddaliła się równie szybko, jak przyszła. — Cóż to ma znaczyć? — mruknął w zamyśleniu Ibarra, powoli odstępując od drzwi. 38. PROCESJA Wieczorem, gdy zapłonęły już światła we wszystkich oknach, po raz czwarty, przy akompaniamencie bicia dzwonów i wybuchów petard, wyruszyła procesja. Kapitan Generalny, który wyszedł przyjrzeć się jej wraz z dwoma swymi adiutantami, kapitanem Tiago, gubernatorem prowincji, chorążym i Ibarra, poprzedzanymi przez żołnierzy i urzędników torujących im przejście — zaproszony został do domu burmistrza, skąd oglądać miał widowisko. Przed domem burmistrz kazał wznieść scenę, na której miała być wyrecytowana oda ku czci świętego patrona. Procesję rozpoczynali trzej odziani w rękawiczki zakrystianie, niosący srebrne świeczniki; za nimi szli malcy ze szkoły wraz z nauczycielem; dalej chłopcy z papierowymi lampionami różnych kształtów i kolorów, zatkniętymi na koniec długiej trzciny przystrojonej zależnie od gustu właściciela. Dzieciarnia z przedmieść za własne oszczędności kupowała te ozdoby. Młodzież z upodobaniem wypełniała ów obowiązek nałożony im przez matanda sa nayon. Pomiędzy dwoma rzędami widzów krążyli policjanci:: pilnowali, aby gawiedź stała w odpowiedniej odległości, nie tłocząc się zbytnio. Posługiwali się przy tym rózgami, których ciosy, rozdzielane z odpowiednią siłą, przyczyniały się do podniesienia chwały i blasku procesji. Podczas gdy policjanci rozdzielali darmo owe świątobliwe baty, inni, na pociechę chłostanym, rozdawali również darmo gromnice i świece różnej wielkości. — Panie gubernatorze — szepnął Ibarra — czy chłoszczą tych ludzi, by ukarać ich za grzechy, czy ot, tak sobie, dla rozrywki? — Ma pan rację, panie Ibarra — rzekł Kapitan Generalny, który dosłyszał pytanie. — Ów widok... barbarzyński widok... zadziwia każdego, kto przybywa z innych krajów. Należałoby zakazać tego zwyczaju. Pierwszym świętym, jaki się pojawił, był — trudno powiedzieć dlaczego — Święty Jan Chrzciciel. Rzekłbyś jednak, iż ów kuzyn Pana Naszego nie był zbyt popularny wśród ludu. To prawda — nogi i stopy miał niczym dziewczątko, a twarz anachorety — lecz niesiono go na starym drewnianym feretronie i zasłaniała go gromada dzieciaków z nie zapalonymi lampionami, poszturchujących się ukradkiem. — Nieszczęsny! — mruknął filozof Tasio, który stojąc na ulicy asystował procesji. — Nie warto ci być zwiastunem Dobrej Nowiny, na nic to, iż Pan Nasz schylał się przed tobą! Na cóż ci twa wielka wiara, twa surowość obyczajów, twa śmierć w imię prawdy i własnych przekonań? Wszystko to zapominają ludzie, liczący tylko własne zasługi. Lepiej wygłaszać kiepskie kazania w kościołach niż wspaniałe mowy na pustyni — tego cię uczą na Filipinach. Gdybyś jadał indyka zamiast szarańczy, odziewał się w jedwabie miast w skóry zwierząt i jeszcze wstąpił do jakiego zakonu... Tu jednak stary umilkł, bowiem pojawił się Święty Franciszek. — Nie mówiłem? — ciągnął z ironicznym uśmiechem. — Ten jedzie w powozie, i to — Boże mój — w jakim! Ile świateł, ile kryształowych lamp! Nigdym cię nie widział w takiej światłości, Giovan-ni Bernardone! A co za muzyka! Jednakże, czcigodny i pokorny założycielu zakonu, gdybyś teraz zmartwychwstał, zobaczyłbyś tylko zwyrodniałych braciszków. Za orkiestrą niesiono chorągiew przedstawiającą tego samego świętego, lecz z siedmioma skrzydłami, podtrzymywanego przez braci tercjarzy, odzianego we franciszkański habit i zanoszącego modły. Za nim sunęła Święta Maria Magdalena — przepiękny wizerunek o obfitych włosach, z chusteczką z barwnego filipińskiego płótna wetkniętą między upierścienione palce, w jedwabnej sukni przybranej złotymi blaszkami; otaczały ją światła i woń kadzidła; szklane jej łzy odbijały blask bengalskich ogni, co dawało widok niezwykły, jakby święta grzesznica płakała na zielono, czerwono, niebiesko. W domach zaczęto zapalać ognie dopiero na cześć Świętego Franciszka; Jana Chrzciciela nie przyjmowano z takimi honorami, toteż posuwał się spiesznie, zawstydzony, iż pośród tłumu świętych, odzianych w złoto i drogie kamienie, on jeden ma na sobie zwierzęcą skórę. — O, tam jest nasza święta — mówiła do gości córka burmistrza. — Pożyczyłam jej swoich pierścionków, aby zasłużyć na niebo. Chłopcy z lampionami zatrzymali się wokół sceny, by posłuchać poezji, święci zaś uczynili to samo; i oni, i ci, co ich nieśli, również chcieli nasycić uszy wierszami. Nosiciele Świętego Jana przykucnęli zmęczeni oczekiwaniem, a świętego postawili na ziemi. — Policjant będzie krzyczał — zauważył któryś. — Ale! W zakrystii zawsze stoi w kącie, cały w pajęczynach! Od Świętej Magdaleny bierze początek pochód kobiet, tylko że tu najpierw postępują starsze, potem panny, a wreszcie powóz z Matką Boską, za którym kroczy proboszcz w pallium. Ten zwyczaj przyjęto od o. Damaso, który mawiał: „Matka Boża woli młódki od staruch" — porzekadło to popsuło humor niejednej błogosławionej staruszce, nie zmieniając jednak upodobań Matki Pana Naszego. Za Świętą Magdaleną jechał Święty Diego, lecz nie wydawał się z tego powodu zadowolony; był czegoś smutny, tak samo jak owego ranka, kiedy niesiono go za Świętym Franciszkiem. Wóz jego ciągnęło sześć terejarek — być może z powodu jakiegoś ślubowania. Święty Diego zatrzymał się przed sceną i czekał, aby go powitano. Trzeba było jednakże zaczekać na wóz Najświętszej Panienki, przed którą biegli ludzie poprzebierani za straszydła; maszkary te trwogą napełniają dzieci — słychać płacz i pisk malców. Jednakże pośród owej ciemnej gęstwy habitów, sznurów i kapturów, pośród monotonnego, nosowego szmeru modlitw wykwita, niby pęk jaśminów, niby świeże sampaguas, przypięte do starych gałganów — dwanaście dziewczątek biało ubranych, w kwietnych wiankach, z główkami w lokach, ze spojrzeniem błyszczącym jak ich naszyjniki; zdają się uosobieniem światła, więzionego przez złe duchy. Trzymają dwie błękitne szarfy przywiązane do wozu Matki Boskiej, przypominają gołąbki ciągnące powóz Wiosny. Ustawiono już wszystkie obrazy, jeden przy drugim, w oczekiwaniu na wiersze. Tłum wlepił oczy w na wpół uchyloną kurtynę: na koniec okrzyk zachwytu wyrwał się ze wszystkich ust. I było czym się zachwycać: na scenie stał młodzian ze skrzydłami, w butach do konnej jazdy, w szarfie, z pasem i w kapeluszu z piórami. — To pan gubernator! — krzyknął ktoś, lecz ów cud natury począł deklamować równie jak on sam cudowną poezję, nie okazując, iżby czuł się urażony takowym porównaniem. Po cóż przekładać tutaj to, co wypowiedziała po łacinie, tagalsku i hiszpańsku (wszystko wierszem) biedna ofiara burmistrza? Nasi czytelnicy zakosztowali już kazania o. Damaso tegoż ranka, nie chcemy więc rozpieszczać ich tyloma wspaniałościami, nie mówiąc o tym, iż zacny franciszkanin może mieć nam za złe, żeśmy słuchali jego rywala. Następnie procesja ruszyła w dalszą drogę — Święty Jan wychylał dalej swój kielich goryczy. Kiedy Najświętsza Panienka przesuwała się koło domu kapitana Tiago, powitała ją pieśń niebiańska i archanielskie słowa. Ciepły, melodyjny, łkający głos śpiewał „Ave Maria" Gounoda przy akompaniamencie pianina, którego tony zanosiły modły razem ze śpiewaczką. Muzykanci z procesji zamilkli, pacierze ustały, nawet sam o. Salvi się zatrzymał. Śpiew wstrząsał i wyciskał łzy. Był nie tylko pozdrowieniem, lecz błaganiem i skargą. Ibarra usłyszał głos z okna; trwoga i smutek przygniotły mu serce. Zrozumiał, iż dusza ta cierpi i śpiewem wyraża ból, lecz lękał się zadać sobie pytanie, co było przyczyną cierpienia. Mrocznego i zamyślonego spotkał Kapitan Generalny. — Będziesz mi waćpan towarzyszył przy stole — rzekł. — Porozmawiamy o tych zaginionych dzieciach. — Czyżbym to ja był przyczyną? — szepnął młody człowiek, niewidzącym wzrokiem patrząc na Jego Ekscelencję i odruchowo kierując się za nim. 39. BONA CONSOLACION Czemuż to pozamykano okna w domu chorążego? Gdzie się podczas procesji podziewała twarz o męskich rysach i flanelowa koszula Meduzy czy też Muzy Żołnierskiej? Może dońa Consolacion zrozumiała, jak niemiły jest widok jej oblicza, naznaczonego grubymi żyłami, w których zdaje się nie krew płynąć, lecz ocet i żółć, jak przykro patrzeć na jej sine usta, pełne ordynarnego tytoniu, i w jej zawistne oczy. Pojąwszy to, może w szlachetnym odruchu schowała się, nie chcąc mącić radości ogółu swą mroczną postacią? O, nie, daleka jest od szlachetnych odruchów! Dom pogrążony jest w smutku, bowiem lud się raduje — tak właśnie, jak mówiła Sinang. Nie ma tu ni lampionów, ni chorągiewek. Gdyby przed drzwiami nie przechadzała się straż, rzekłbyś, iż to domostwo nie zamieszkane. Słabe światełko, pozwalające dojrzeć nie sprzątnięty pokój, przebłyskuje przez brudne, pełne pajęczyn i kurzu muszle. Pani domu, wierna swemu obyczajowi siedzenia z założonymi rękoma, drzemie w szerokim fotelu. Ubrana jest jak co dzień, to znaczy niedbale i paskudnie: głowa przewiązana chustką, spod której wymykają się krótkie i wątłe kosmyki zmierzwionych włosów; niebieska flanelowa koszula, włożona na inną, która niegdyś musiała być biała, i spłowiała spódnica, uwydatniająca chudość i płaskość kształtów właścicielki. Z ust jej ulatują kłęby dymu, poprzez który spogląda wokół znudzona, skoro tylko otworzy oczy. Gdyby ją w takiej chwili ujrzał Franciszek de Cańamaque, wziąłby ją za kacyka wioskowego lub za Tego ranka dama owa nie była w kościele — nie żeby jej się nie chciało, wprost przeciwnie, miałaby ochotę pokazać się tłumowi i wy-słuchać kazania; jednakże mąż jej nie pozwolił, a ów zakaz poparty był jak zwykle kilkoma przekleństwami, obelgami i groźbą kopniaków. Chorąży zdawał sobie sprawę, że jego połowica ubiera się w sposób śmiech budzący, że cuchnie i że zwą ją Żołnierską Muzą, a zatem nie należy pokazywać jej wysoko postawionym osobistościom ani cudzoziemcom. Lecz ona innego była na swój temat zdania. Mniemała się piękną i uważała, iż ubiera się dużo wykwintniej od samej Marii Klary. Chorąży nie widział więc innego wyjścia, jak oświadczyć małżonce, że albo go usłucha, albo z kopniakiem wyjedzie do swojej rodzinnej wsi. Dońa Consolacion nie chciała w ten sposób powracać na łono rodziny, ale — zaczęła przemyśliwać nad zemstą. Wściekła ciskała się po mieszkaniu, a jej spojrzenie przypominało oczy węża, kiedy, schwytany, widzi nadchodzącą zgubę — było zimne, przenikliwe i zawierało w sobie coś lepkiego, odrażającego i okrutnego. Wystarczyło najmniejsze uchybienie, byle hałas, a wybuchała stekiem obelg, którymi chłostała sługi. Tak przeszedł dzień cały. Nie napotykając nikogo, kto by się jej przeciwstawiał — mąż był zaproszony na uroczystości — dońa Consolacion upajała się własną żółcią. Aby nie słyszeć radosnego gwaru z zewnątrz, kazała pozamykać okna, poleciła też straży, aby nikogo nie wpuszczano do domu. Głowę obwiązała chustką i choć słońce jeszcze świeciło na niebie, kazała zapalić lampy. Jak wiemy, Sisa, za zakłócanie publicznego spokoju, została zatrzymana i odprowadzona do więzienia. Chorążego nie było przy tym i nieszczęśliwa musiała spędzić tu noc: siedziała na ławie, utkwiwszy w przestrzeń obojętne spojrzenie. Nazajutrz zobaczył ją chorąży i bojąc się, by podczas owych zgiełkliwych dni nie spotkała jej jaka krzywda, a także nie chcąc przysparzać ludziom nieprzyjemnego widoku, polecił żołnierzom trzymać ją pod strażą, traktować litościwie i nakarmić. W ten sposób Sisa spędziła dwie doby. Tego wieczoru — czy to dlatego, iż z pobliskiego domu kapitana Tiago doszedł ją smutny śpiew Marii Klary, czy jakieś dźwięki przypomniały jej stare pieśni, czy też z jeszcze innej przyczyny — Sisa poczęła również swym słodkim i melancholii pełnym głosem śpiewać piosenkę z młodych lat. Żołnierze milczeli — owe nuty budziły dalekie wspomnienia, przypominały czasy młodości. Dona Consolacion, pogrążona w nudzie, również usłyszała głos Sisy i dowiedziawszy się, kto śpiewa, rozkazała po kilku chwilach namysłu: — Mech mi tu zaraz przyjdzie! Na jej wyschłych wargach błądził jakby cień uśmiechu. Sprowadzono Sisę, która weszła nie zmieszana, nie okazując strachu ni zdziwienia: zdawała się nikogo nie dostrzegać. Podrażniło to pychę Żołnierskiej Muzy — chciała wszak w każdej istocie wzbudzać strach i poszanowanie. Dała tedy znak żołnierzom, by odeszli, i biorąc bat małżonka, łamanym tagalskim językiem rzekła złowrogo do nieszczęśliwej: — Dalejże, śpiewaj! Sisa, rzecz oczywista, jej nie zrozumiała, co zostało dobrze przyjęte. Ambicją owej damy bowiem było dowieść, iż nie zna tagalogu: starała się mówić tym językiem jak najgorzej, sądząc, że tym sposobem będzie uchodziła za prawdziwą Europejkę. Zaiste! Chybiona to była metoda, bowiem hiszpański wcale na tym nie zyskiwał — ani co się tyczy gramatyki, ani wymowy. A przecież małżonek, pomagając sobie butami i krzesłami, nie szczędził trudu, aby ją nauczyć! Sisa miała więc to szczęście, iż nie pojęła, co do niej mówi żona chorążego. Dońa Consolacion rozpogodziła się nieco, a pełen zadowolenia uśmiech ożywił jej twarz: bez wątpienia nie umiała już po tagalsku, była zatem prawdziwą Europejką. — Hej, ty — zwróciła się do ordynansa — powiedże jej, niech śpiewa! Nie rozumie mnie, bo nie zna hiszpańskiego! Sisa zrozumiała polecenie ordynansa i zaśpiewała piosenkę „O nocy". Dońa Consolacion słuchała zrazu z kpiącym uśmiechem, po trochu jednak uśmiech uciekał z jej warg, poczęła słuchać z większą uwagą, potem spoważniała i zamyśliła się nad czymś. Głos śpiewającej i poezja zrobiły na niej wrażenie: być może to serce jałowe i suche spragnione było deszczu. Smutek, zimno i rosa, które schodzą z nieba spowite w płaszcz nocy — jak mówi pieśń — zdawały się spływać na jej serce. Zwiędły kwiat, który rano pysznił się swą urodą, próżny i spragniony pochwał — po południu, rozczarowany i rozżalony, z wysiłkiem podnosi ku niebu zeschłe płatki, błagając o odrobinę cienia, by móc się schować i umrzeć z dala od szyderczego blasku słońca, które widziało go przedtem w całej jego wspaniałości; błaga też o kroplę rosy, która by nad nim zapłakała. Nocny ptak opuszcza swe samotnicze schronienie, dziuplę w starym pniu, i mąci smutny spokój lasów... — Dość, nie śpiewaj! — krzyknęła małżonka chorążego w dosko-nałej tagalszczyźnie i zerwała się z miejsca. — Nie śpiewaj! Ranią mnie te słowa! Szalona Sisa umilkła; ordynans zawołał: — Ach, więc seńora zna tagalog! — i popatrzył na dońę Concolacion ze zdumieniem. Ta zaś spostrzegła, że się zdradziła, ogarnął ją wstyd, lecz jako że w jej naturze niewiele było kobiecości, zareagowała wybuchem gniewu i nienawiści. Wskazała nieroztropnemu słudze drzwi i kopniakiem je za nim zamknęła. Kilka razy obróciła się w miejscu, ściskając w muskularnych dłoniach bicz, po czym, zatrzymawszy się nagle przed obłąkaną, rzekła po hiszpańsku: — Tańcz! Sisa nie poruszyła się. — Tańcz, tańcz! — powtarzała tamta ze złością. Sisa popatrzyła na nią pustymi oczyma. Dońa Consolacion podniosła jedną jej rękę, potem drugą i potrząsnęła nimi: na próżno, Sisa nie rozumiała. Wtedy małżonka chorążego poczęła skakać i miotać się po pokoju, dając znaki nieszczęsnej, aby ją naśladowała. Z daleka słychać było majestatyczne tony marsza, lecz Żołnierska Muza podskakiwała wściekle według innej muzyki — tej, która dźwięczała w jej duszy. Sisa patrzyła na nią, stojąc bez ruchu; coś jakby zaciekawienie błyszczało w jej oczach i słaby uśmieszek poruszył blade wargi. Nagle dońa Consolacion zatrzymała się, jakby zmieszana, uniosła bat, owo straszne narzędzie znane przestępcom i żołnierzom, ulepszone przez chorążego skręconym drutem, i rzekła: — Teraz twoja kolej... tańcz no! I jęła lekko chłostać bose nogi wariatki, która, z twarzą wykrzywioną bólem, musiała rękoma osłaniać się przed razami. — Aha! Zaczynasz już! — wrzasnęła tamta z dziką radością i z lento przeszła do allegro vivace. Nieszczęsna kobieta jęknęła z bólu i żywo uniosła nogę. — Masz tańczyć, ty hinduska dziwko! — wołała żona chorążego, a bat świszczał i skręcał się w jej dłoniach. Sisa upadła na ziemię i obydwiema rękami zasłoniła nogi, rozbieganymi oczyma patrząc na swą oprawczynię. Dwa mocne uderzenia w plecy zmusiły ją do wstania. Nieszczęsna już nie jęczała, lecz wyła z bólu. Jej cienka koszula rozdarła się, a zraniona skóra broczyła krwią. Widok krwi podnieca tygrysa: krew ofiary podnieciła Żołnierską Muzę. — Tańcz, tańcz, przeklęta! — krzyczała. — Tańcz albo cię zatłukę na śmierć! Po czym sama, chwytając Sisę jedną ręką, a drugą ją bijąc, poczęła skakać i tańczyć. Szalona zrozumiała ją wreszcie i poszła w jej ślady, niezdarnie poruszając rękami. Pełen satysfakcji uśmiech wykrzywił usta donii Consolacion: był to uśmiech żeńskiego wcielenia Mefistofelesa, który wykształcił godnego siebie ucznia; zawierała się w nim nienawiść, pogarda, szyderstwo i okrucieństwo. Pochłonięta tak rozkosznym widokiem zacna seńora usłyszała nadchodzącego męża dopiero, gdy ten hałaśliwym kopniakiem otworzył drzwi. Stanął w nich, blady i ponury — zrozumiał, co działo się w pokoju, i rzucił wściekłe spojrzenie na żonę. Jak mógł najłagodniej, położył rękę na ramieniu Sisy, przerywając ów przedziwny taniec. Nieszczęśliwa odetchnęła i powoli opadła na zbrukaną krwią podłogę. Zapadła cisza. Chorąży dyszał ciężko, a połowica, patrząc nań pytającym okiem, powiedziała spokojnie: — Co ci jest? Nawet mi nie powiedziałeś „dobry wieczór"! Chorąży, nie odpowiedziawszy, zawołał ordynansa. — Zabierz tę kobietę. Niech Marta da jej drugą koszulę i ma o niej staranie! Ty zaś przyniesiesz jej jedzenie i przygotujesz wygodne łóżko... Tylko mi jej nie krzywdź! Jutro zaprowadzicie ją do pana Ibarry! Potem starannie zamknął drzwi, zasunął rygiel i podszedł do żony. — Doigrasz ty się wreszcie! — rzekł ściskając pięści. — Co ci jest? — spytała, cofając się nieco. — Co mi jest? — wrzasnął i klnąc podsunął jej jakiś zagryzmolony papier: — Możeś nie ty pisała do gubernatora prowincji, że mi płacą za pozwolenie na gry? Sam nie wiem, czemu cię jeszcze nie zatłukłem! — Wolnego, zobaczymy, czy się ośmielisz! — odparła z szyderczym śmiechem. — Ten, co by chciał mnie uderzyć, musiałby być mężczyzną, a nie takim... Posłyszał zniewagę, lecz jednocześnie ujrzał bat. Schwycił więc jeden ze stojących na stole talerzy i rzucił w małżonkę; dońa Consolacion, przywykła do takich bójek, uchyliła się szybko i talerz roztrzaskał się o ścianę; taki sam los spotkał filiżankę, a i nóż nie trafił celu. — Tchórzu! — krzyczała kobieta. — Nie ośmielisz się zbliżyć! — I aby łacniej rozdrażnić męża, opluła go. Oślepiony gniewem chorąży rzucił się na nią z rykiem, lecz żona ze zdumiewającą szybkością wychłostała go batem po twarzy i zamknęła się w swym pokoju. Chorąży ścigał ją rycząc z gniewu i bólu, lecz potknąwszy się tylko o zamknięte drzwi, bluznął wymysłami: — Przeklęty twój ród! Otwieraj, dziwko, otwieraj, bo ci łeb rozwalę! — wrzeszczał tłukąc w drzwi rękami i nogami. Dona Consolacion nie odpowiadała. Słychać było tylko szuranie przesuwanych krzeseł i kufrów — jak gdyby ktoś ustawiał barykadę. Dom trząsł się od kopniaków i przekleństw zdehumorowanego małżonka. — Nie waż się wejść! — oświadczyła cierpkim głosem dońa Consolacion. — Będę strzelać, jeśli się tu pokażesz! Chorąży zdawał się po trochu uspokajać, krążył tylko po pokoju niczym dzika bestia w klatce. — Wyjdź na ulicę i ostudź głowę! — ciągnęła z kpiną w głosie żona, która, jak się zdaje, ukończyła już swe obronne przygotowania. — Przysięgam, że jak cię dostanę w swoje ręce, to cię nawet sam Pan Bóg nie uratuje, ty dziwko! — Tak, tak, możesz sobie gadać, co chcesz... nie dałeś mi pójść na mszę, nie dałeś wypełnić obowiązku względem Boga! — mówiła tak szyderczym tonem, na jaki ją tylko było stać. Chorąży wziął kask, ogarnął się trochę i ostentacyjnie wyszedł z domu; lecz po kilku minutach wrócił nie czyniąc najmniejszego hałasu i zdjął buty. Służbę, przyzwyczajoną do takich scen, nudziły zwykle te zwady, ale zdjęcie butów zapowiadało coś nowego, toteż mrugano tylko do siebie. Chorąży usiadł na krześle pod drzwiami dostojnej damy i zdobył się na cierpliwość przeszło półgodzinnego oczekiwania. — Wyszedłeś naprawdę czy jesteś tam, stary koźle? — pytał od czasu do czasu niewieści głosik, przy czym epitety coraz to się zmieniały, a ton coraz był wyższy. Wreszcie oblężona zaczęła po trochu odsuwać meble — mąż uśmiechał się tylko. — Czy pan wyszedł? — zawołała dona Consolacion do ordynansa. Ten, na znak dany mu przez chorążego, odparł: — Tak, pani, wyszedł. Rozległ się radosny śmiech i odsunięto rygiel. Mąż podniósł się powolutku, drzwi się otwarły... Krzyk, hałas padającego ciała, prze-kleństwa, wycie, złorzeczenia, odgłos razów, ochrypłe wołania... Któż opisze, co działo się za drzwiami małżeńskiej sypialni? Ordynans, wychodząc do kuchni, skinął znacząco na kucharza. — Jeszcze ty za to zapłacisz! — rzekł mu kucharz. — Ja? Wszyscy tylko nie ja! Przecież pytała, czy wyszedł, a nie czy wrócił! 40. PRAWO I SIŁA Była dziesiąta wieczór. Ostatnie rakiety wzbijały się leniwie w ciemne niebo, na którym jaśniało, niby nowe gwiazdy, kilka papierowych kul: uleciały w górę, uniesione dymem i rozgrzanym powietrzem. Niektóre, ozdobione sztucznymi ogniami, zapaliły się, zagrażając nawet domostwom. Na ów widok ludzie powchodzili na kalenice dachów uzbrojeni w wiadra z wodą i w trzcinowe tyczki owinięte szmatami. Na tle słabo rozjaśnionego nieba widać czarne sylwetki: wydają się być zjawami, które zstąpiły z przestworzy, aby uczestniczyć w ludzkich radościach. Świetliste koła, ogniste byki i woły, a także ogromny ognisty wulkan — wszystko to przewyższało oglądane dotąd przez mieszkańców San Diego wspaniałości. Teraz tłum dąży na rynek, aby po raz ostatni obejrzeć występy teatralnej trupy. Tu i tam strzelają bengalskie ognie, rzucając zjawiskowe blaski na rozweselone grupki ludzi; dzieci z pochodniami szukają w trawie nie wypalonych petard i innych „skarbów". Lecz już orkiestra daje sygnał i wszyscy opuszczają łąkę. Wielka scena jest rzęsiście oświetlona; tysiące świateł otaczają podpierające ją słupy, zwisają z dachu i sieją blask na ziemię. Czuwa nad nimi strażnik i kiedy zbliża się, aby je poprawić, publiczność gwiżdże nań, wołając: — Już dobrze, w porządku! Z przodu sceny orkiestra szykuje instrumenty, przegrywa pieśni. Znakomitości miejscowe, Hiszpanie i bogaci przyjezdni goście zajęli ustawione rzędami krzesła. Reszta zajmuje cały rynek; niektórzy przynieśli na plecach ławki, by stojąc na nich lepiej widzieć: wywołuje to hałaśliwe protesty, schodzą więc natychmiast, ale po chwili, jakby zapomnieli, znów stają na ławkach. Zamieszanie, krzyki, wołania, wybuchy śmiechu, jakiś za późno puszczony balon — wszystko to wzmaga ogólny zgiełk. Tutaj złamała się noga ławki i widzowie; ku wesołości tłumu, spadają na ziemię. Oto ci, co przyszli z daleka, aby coś obejrzeć, teraz sami dostar- czają pociesznego widoku; tam znów wybucha kłótnia o miejsce; o parę kroków dalej rozlega się brzęk kieliszków i tłuczonych butelek: to Andeng roznosi odświeżające napoje. Obydwiema rakami podtrzymywała szeroką tacę, lecz... właśnie spotkała narzeczonego...! Porucznik, don Filipo, sprawuje rolę gospodarza, bowiem burmistrz zajęty jest gośćmi z najwyższych sfer. Don Filipo rozmawia ze starym Tasio: — Cóż miałem robić? — mówi. — Gubernator prowincji nie chciał przyjąć mojej dymisji. Spytał mnie: „Nie czujesz się pan na siłach pełnić swych obowiązków?" — I cóż waćpan na to? — Odrzekłem: „Panie gubernatorze! Władza zwykłego porucznika, choć tak mało znacząca, podobna jest każdej innej władzy — użyczają jej sił wyższe sfery. Sam król czerpie siłę, od ludu, a lud od Boga. Mnie zaś właściwie brak tego wsparcia". Jednakże gubernator nie chciał mnie wysłuchać i zapowiedział, że pomówimy o tym po zakończeniu uroczystości. — A zatem niech Bóg ma pana w swej pieczy! — rzekł starzec zabierając się do wyjścia. — Nie chce pan obejrzeć przedstawienia? — Dzięki! Aby snuć marzenia i gadać głupstwa, starcze sam sobie — odparł z kpiącym uśmiechem filozof. — Ale jedno jeszcze przyszło mi na myśl: czy zwróciłeś pan uwagę na charakter naszego ludu? Spokojny, a lubuje się w wojennych spektaklach, w ociekających krwią bitwach; demokratycznych przekonań — a wielbi cesarzy, królów i książęta; bezbożny — a trwoni całe fortuny na podniesienie przepychu świąt kościelnych; niewiasty nasze, tak łagodnego usposobienia, od zmysłów odchodzą, kiedy w teatrze księżniczka potrząsa włócznią. Czy wiesz pan, czemu tak się dzieje? Ponieważ... Przerwało mu nadejście Marii Klary i jej przyjaciółek. Don Filipo powitał damy i odprowadził na przeznaczone dla nich miejsca. W ślad za nimi nadszedł proboszcz z drugim jeszcze franciszkaninem i kilkoma Hiszpanami. — Oby Bóg nagrodził ich także w przyszłym życiu! — rzekł oddalając się stary Tasio. Przedstawienie rozpoczęli Chananay i Marianito w „Crispino e la Comare". Występy pochłonęły uwagę wszystkich widzów, z wyjątkiem jednego: był nim o. Salvi. Zdawać się mogło, że przyszedł tu tylko po to, aby śledzić Marię Klarę, którą smutek czynił tak idealnie piękną i interesującą, iż patrząc na nią nie sposób było nie popaść w ekstatyczny zachwyt. Jednakże w zapadniętych głęboko oczach franciszkanina nie widać było ekstazy: z ponurych jego oczu wyzierała rozpaczliwa żałość. Takim spojrzeniem Kain obrzucałby z oddali raj, którego rozkosze malowała przed nim matka! Pierwszy akt dobiegał końca, kiedy zjawił się Ibarra. Jego obecność wywołała szmer wśród publiczności: poczęto spoglądać to na niego, to na proboszcza. Młodzieniec jednak zdawał się tego nie spostrzegać, z całą naturalnością skłonił się Marii Klarze i jej towarzyszkom, po czym usiadł koło nich. Jedynie Sinang odezwała się do niego. — Widziałeś wulkan? — spytała. — Nie, moja miła, musiałem dotrzymać towarzystwa Jego Ekscelencji. — Żałuj więc! Ksiądz proboszcz poszedł z nami i opowiadał nam historie o potępieńcach. Jak ci się to podoba? Zabawiać nas takimi strasznymi opowieściami! Ksiądz proboszcz podniósł się z miejsca i podszedł do don Filipa, z którym wdał się w ożywiony dyskurs. Duchowny mówił z podnieceniem, don Filipo spokojnie i ściszonym głosem. — Z prawdziwym żalem muszę odmówić ojcu zadośćuczynienia — mówił porucznik. — Pan Ibarra jest jednym z najpoważniejszych naszych podatników i ma prawo pozostawać tutaj, skoro nie zakłóca publicznego spokoju. — A czyż gorszenie dobrych chrześcijan nie jest zakłócaniem publicznego spokoju? Jest to wpuszczanie wilka do owczarni! Odpowiesz pan za to przed Bogiem i przed twą zwierzchnością! — Zawsze odpowiadam za czyny wynikające z własnej mej woli, ojcze — odparł don Filipo, lekko się skłaniając. — Jednakże niewielki zasięg mej władzy nie pozwala mi się mieszać w sprawy tyczące religii. Ci, co chcą uniknąć zetknięcia z panem Ibarra, mogą wszak z nim nie rozmawiać. On również nikogo do tego nie zmusza. — Ależ to znaczy ściągać na wszystkich niebezpieczeństwo! A kto kocha ryzyko, ten od ryzyka ginie! — Nie widzę tu żadnego niebezpieczeństwa, ojcze. Moi zwierzchnicy, Kapitan Generalny i gubernator prowincji, prowadzili rozmowy z tym młodzieńcem przez całe popołudnie, a wszakże ich nie przystoi mi pouczać. — Jeśli go pan stąd nie wyrzucisz, my wyjdziemy. — Ogromnie nas to zasmuci, lecz przecież nikogo nie mogę wyrzucać. Proboszcz pożałował swej pochopności, ale było już za późno. Dał znak swemu towarzyszowi, który wstał niechętnie, i obaj wyszli. Stronnicy ich uczynili to samo, nie oszczędziwszy don Chryzostomowi pełnych nienawiści spojrzeń. Wzmogły się szmery i szepty. Niektórzy podchodzili do młodzieńca, witając się z nim i mówiąc: — Myśmy z panem! Nie zwracajże uwagi na tamtych! — Jakich „tamtych"? — spytał Ibarra ze zdziwieniem. — Tych, którzy wyszli, by uniknąć spotkania z panem! — Uniknąć spotkania ze mną? — A jakże? Powiadają, żeś ekskomunikowany! Ibarra, zdumiony, nie wiedział, co na to odrzec, i rozejrzał się wokół. Spostrzegł, że Maria Klara zasłania twarz wachlarzem. — Ale czyż to możliwe?! — wykrzyknął wreszcie. — Wciąż więc jeszcze u nas średniowiecze? A zatem... I przysunąwszy się ku dziewczętom, rzekł innym już tonem: — Wybaczcie mi, moje panny. Zapomniałem o pewnym ważnym spotkaniu. Powrócę, by odprowadzić was do domu. — Zostańże! — namawiała Sinang. — Yeyeng będzie tańczyła w „Calandrii", a tańczy bosko. — Nie mogę, moja mała, ale przyjdę jeszcze. Szepty wzmogły się. Podczas gdy Yeyeng we wdzięcznym stroju wyszła na scenę i powiedziała: „Czy pan pozwoli?", a Carvajal jej odpowiadał, do don Filipa podeszło dwóch żołnierzy z Guardia Civil, żądając, aby przerwał przedstawienie. — I czemuż to? — spytał porucznik zdumiony. — Bo pan chorąży i pani pobili się, a teraz nie mogą spać. — Powiedzcie zatem panu chorążemu, że mamy pozwolenie od samego gubernatora prowincji i że nikt w mieście nie jest w mocy go odwołać, nawet burmistrz, który jest jedynym moim zwierzchnikiem. — Ale trzeba przerwać przedstawienie!. — powtórzyli żołnierze. Don Filipo odwrócił się do nich plecami. Żołnierze odeszli. Nie chcąc zakłócać spokoju, don Filipo nie powiedział nikomu słowa o incydencie. Po pierwszym epizodzie operetki, który bardzo gorąco oklaskiwano, pojawił się na scenie książę Villardo, wyzywając na pojedynek wszystkich Maurów, którzy uwięzili jego ojca; bohater zagroził, że jednym cięciem poucina im głowy i wyśle na księżyc. Szczęściem dla Maurów, którzy szykowali się już do walki, powstało wielkie zamieszanie. Muzycy z orkiestry przestali grać i rzucając instrumenty wpadli na trupę teatralną. Dzielny Villardo, zaskoczony, wziął ich za sprzymierzeńców Maurów: cisnął również miecz i tarczę i rzucił się do ucieczki. Maurowie, widząc, że ów groźny clirześcijanin zmyka, nie namyślali się długo i poszli w jego ślady. Rozległy się krzyki, złorzeczenia, przekleństwa; biegano, tratując się wzajem, światła gasły, zrzucano lampy. — Bandyci! Bandyci! — krzyczeli jedni. — Ognia! Ognia! Bandyci! — wołali drudzy. Kobiety i dzieci płakały, ławki .i widzowie kłębili się na ziemi wśród zamieszania i wrzawy. Cóż się stało? Otóż dwaj żołnierze z rózgami w ręku szarżowali na muzyków, chcąc przerwać przedstawienie. Porucznik z policjantami, uzbrojonymi w stare szable, mimo oporu zdołali ich zatrzymać. — Prowadźcie ich do sądu! — wołał don Filipo. — A dobrze ich pilnować! Ibarra wrócił, szukając Marii Klary. Przerażone dziewczęta uczepiły się go, drżące i blade, ciotka Izabela odmawiała litanie po łacinie. Skoro przestrach minął i ludzie zdali sobie sprawę z tego, co zaszło, tłum zawrzał oburzeniem. Na grupę policjantów prowadzących żołnierzy padały kamienie; ktoś rzucił pomysł podpalenia koszar i upieczenia donii Consolacion razem z małżonkiem. — Warci są tego! — krzyczała jakaś kobieta zakasując rękawy i wyciągając ramiona. — Żeby taki zamęt czynić! Prześladują uczciwych ludzi! To oni są bandyci i gracze! Podpalmy koszary! Ktoś, obmacując sobie ramię, prosił o spowiedź. Spod wywróconych ławek dolatywał jękliwy głos: był to jakiś nieszczęśliwy muzykant. Na scenie tłoczyli się aktorzy i gawiedź, wszyscy mówili jednocześnie. Chananay, w stroju Leonory z „Trubadura", rozprawiała z przebranym za nauczyciela Ratią językiem mało wycyzelowanym; Yeyeng, spowita w jedwabny płaszcz, mówiła coś do księcia Villardo; Balbino i Maurowie wszelkimi siłami starali się pocieszyć muzyków, mniej lub więcej poszkodowanych. Kilku Hiszpanów przechadzało się z jednego końca sceny w drugi, zaczepiając każdego po drodze i wygłaszając mowy. Lecz już utworzyła się zwarta grupa. Don Filipo, odgadując zamiary tych ludzi, podbiegł, by ich powstrzymać. — Nie zmieniać rozkazu! — krzyczał. — Jutro zażądamy zadość-uczynienia, zapłacą nam za to. Ręczę moim słowem, że sprawiedliwości stanie się zadość! — Nie! — odpowiadano. — To samo zrobili w Calamba, to samo obiecywano, ale gubernator nie dotrzymał słowa! Chcemy sami wymierzyć sprawiedliwość! Na koszary! Porucznik przemawiał na próżno — trwali w swym zamiarze. Don Filipo rozejrzał się wokół w poszukiwaniu pomocy i zobaczył Ibarrę. — Panie Ibarra, błagam, zatrzymaj ich tu, a ja przez ten czas poszukam policjantów! — Cóż mogę zdziałać? — rzekł z wahaniem młodzieniec. Lecz porucznik był już daleko. Z kolei Ibarra rozejrzał się dokoła, sam nie wiedząc, kogo poszukuje. Szczęściem wydało mu się, że dostrzega sylwetkę Eliasza, który obojętnie obserwował rozruchy. Ibarra podbiegł doń i chwytając go za ramię, rzekł po hiszpańsku: — Na Boga! Zróbże coś, jeśli możesz. Jam bezsilny! Wydawało się, że Sternik pojął, o co chodzi, bowiem zniknął w owej zwartej grupie. Posłyszano spory, okrzyki, po czym, po trochu, ludzie zaczęli się rozchodzić. A czas był najwyższy, bowiem właśnie wylegli żołnierze, uzbrojeni, z nastawionymi bagnetami. Cóż tymczasem robił proboszcz? O Salvi nie położył się do łóżka. Stał nieruchomy, opierając się czołem o okiennicę; i spoglądał w kierunku rynku; od czasu do czasu zduszone westchnienie wyrywało mu się z piersi. Gdyby światło jego lampy nie było tak słabe, może ujrzelibyśmy, łzy napełniające mu oczy. Tak minęła prawie cała godzina. Ze stanu tego wyrwał go zgiełk na rynku. Zdumionymi oczyma śledził bieganinę ludzi, których krzyki docierały aż do niego. Jeden ze służących, który nadbiegł bez .tchu prawie, powiadomił księdza o zajściu. Myśl pewna przeszyła jego mózg. W takim zamęcie i wrzawie rozpustni mężczyźni wykorzystują przestrach i słabość kobiet; kto żyw, ucieka ratując własną skórę, nikt na nic nie zwraca uwagi, nie słychać krzyku, kobiety mdleją, ludzie wzajem się tratują, padają, przerażenie zagłusza uczucie wstydu, a wśród nocy... i do tego jeszcze jeśli się kochają! Oczyma wyobraźni ksiądz ujrzał Chryzostoma niosącego w ramionach zemdloną Marię Klarę i znikającego w ciemnościach. Zbiegł po schodach, bez kapelusza, bez laski, i jak oszalały podążył na rynek. Tu natknął się na Hiszpanów strofujących żołnierzy, spojrzał w stronę krzeseł, zajmowanych przedtem przez Marię Klarę i jej przyjaciółki, i spostrzegł, iż nie ma tam nikogo. — Księże proboszczu! Księże proboszczu! — wołali doń Hiszpanie. Nie zwrócił jednak na to uwagi i pobiegł pod dom kapitana Tiago. Tu odetchnął: w omdlałej sylwetce za oknem rozpoznał uroczą, pełną wdzięku postać Marii Klary, a obok dojrzał ciotkę niosącą filiżanki i kieliszki. — Wszystko dobrze! — szepnął. — Zdaje się, że tylko chora! Potem ciotka Izabela zamknęła okiennice i wdzięczny obraz zniknął. Proboszcz oddalił się, nie widząc ludzkiej ciżby. Przed oczyma miał prześliczną pierś śpiącej i lekko oddychającej dziewczyny; długie rzęsy tworzyły urocze łuki, godne Rafaelowskiej Madonny; małe usteczka uśmiechały się; cała postać tchnęła czystą, dziewiczą niewinnością, była rozkoszną zjawą pośród białej pościeli łóżka: zdawała się anielską główką wśród obłoków. Wyobraźnia podsuwała księdzu inne jeszcze obrazy... lecz któż zdoła opisać wszystkie wizje rozpalonej wyobraźni? Może stołeczny korespondent, który kończył właśnie relację z uroczystości tymi oto słowy: „Tysiąckrotne dzięki, wdzięczność bezgraniczna należy się wielebnemu o. Salvi, który w samą porę przyszedł z energiczną pomocą: lekceważąc niebezpieczeństwo, sam pośród rozwścieczonego tłumu, wśród nieokiełznanego zamętu, bez kapelusza, bez laski, uspokoił gniewny motłoch posługując się jedynie perswazją, majestatem i autorytetem, których nigdy nie brak kapłanowi naszej religii. Zacny ów duchowny z bezprzykładnym samozaparciem porzucił rozkosze należnego każdej czystej duszy snu, aby uchronić swe owieczki od nieszczęścia. Mieszkańcy San Diego z pewnością nie zapomną o tym wzniosłym czynie bohaterskiego pasterza i potrafią przez całą wieczność być mu za to wdzięczni!" 41. NIESPODZIEWANI GOŚCIE Stan ducha, w jakim znajdował się Ibarra, nie pozwalał mu usnąć; toteż, aby rozerwać umysł i oddalić smutne myśli osaczające go nocą, zasiadł do pracy w swym odosobnionym gabinecie. Dzień zastał go na doświadczeniach chemicznych; do otrzymanych substancji wkładał kawałki trzciny, po czym wszystko zalewał lakiem. Wszedł służący, powiadamiając o przybyciu jakiegoś wieśniaka. — Niech wejdzie! — rzekł Ibarra nie odwracając się nawet. W drzwiach stanął Eliasz, który czekał przez chwilę w milczeniu. — Ach, to ty? — wykrzyknął po tagalsku Ibarra, skoro go zobaczył. — Wybacz, żem kazał ci czekać, nie zauważyłem cię, właśniem dokonywał ważnego doświadczenia... — Nie będę panu przeszkadzał! — odparł Sternik. — Przyszedłem spytać, czy nie ma pan spraw do załatwienia w prowincji Batangas, dokąd się właśnie udaję, a poza tym, aby panu donieść złą nowinę... Ibarra spojrzał nań pytającym wzrokiem. — Córka kapitana Tiago jest chora — rzekł Eliasz. — Lecz nie jest to ciężka niemoc. — Obawiałem się tego! — wykrzyknął drżącym głosem Ibarra.— Czy wiesz, co jej jest? — Jakowaś gorączka! A zatem, jeśli nie ma pan dla mnie żadnych poleceń... — Dziękuję, przyjacielu. Życzę ci dobrej podróży... lecz wprzód... pozwól, że zadam ci jedno pytanie; odpowiedz na nie, jeśli nie wyda ci się niedyskretne. Eliasz skłonił się. — Jakim sposobem udało ci się uśmierzyć wczorajsze rozruchy? — spytał Chryzostom mierząc go wzrokiem. — Bardzo prostym sposobem! — odparł z całą naturalnością Eliasz. — Przywódcy rozruchów to dwaj bracia, których ojciec zmarł wychłostany przez żołnierzy Guardia Civil; miałem to szczęście, żem kiedyś uratował ich z tych samych rąk, w które wpadł był ich ojciec, za co obaj są mi wdzięczni. Wczoraj wieczór zwróciłem się tedy do nich i podjęli się uspokoić innych. — A ci dwaj bracia, których ojciec został na śmierć zaćwiczony?... — Skończą tak jak ojciec — rzekł cicho Eliasz. — Kiedy nieszczęście raz naznaczy jakąś rodzinę, wszyscy muszą zginąć; kiedy piorun porazi drzewo, zostawia zeń tylko garść popiołu. Ponieważ Ibarra milczał, Eliasz pożegnał się i wyszedł. Gdy młodzieniec został sam, znikła z jego twarzy pogoda i spokój, jakie zachowywał w obecności Sternika. — To ja, to jam ją torturował! — szepnął. Ubrał się pospiesznie i zszedł po schodach. Jakiś człowieczyna, w żałobie i z wielką blizną na policzku, zastąpił mu drogę, pokornie się kłaniając. — Czegóż chcesz? — spytał Ibarra. — Panie, zwę się Lucas, jestem bratem tego, co zginął wczoraj... — Ach! Bardzo mi cię żal... cóż zatem? — Chciałbym wiedzieć, panie, ile pan zapłaci rodzinie mego brata. — Ile zapłacę? — powtórzył młodzieniec, nie mogąc powstrzymać pełnego niesmaku skrzywienia. — Pomówimy o tym. Przyjdź po południu, teraz się spieszę. — Niech pan tylko powie, ile! — nalegał Lucas. — Powiedziałem, że pomówimy o tym kiedy indziej, teraz nie mam czasu! — rzekł Ibarra zniecierpliwiony. — Nie ma pan teraz czasu, panie? — spytał z ironią w głosie Lucas, stojąc przed nim. — Nie ma pan czasu, by zajmować się zmarłymi? — Przyjdź po południu, dobry człowieku! — powtórzył Ibarra, opanowując gniew. — Teraz muszę się zobaczyć z pewną chorą osobą. — Ach, i dla tej chorej zapomina pan o zmarłych? Sądzi pan, że skorośmy ubodzy... Ibarra spojrzał nań i przerwał: — Nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości! — rzekł, po czym ruszył w swoją stronę. Lucas stał patrząc za nim z pełnym nienawiści uśmiechem. — Widać, żeś potomkiem tego, co wystawiał mego ojca na słoneczny żar! — syknął przez zęby. — Ta sama krew w tobie! — I innym już tonem dorzucił: — Lecz jeśli dobrze zapłacisz... zgoda! 42. MAŁŻONKOWIE DE ESPADANA Święta minęły; mieszkańcy miasteczka dochodzą do wniosku, jak co roku, że w kieszeni pustki, że napracowali się, napocili i niedospali, nie zyskując w zamian godziwej rozrywki ani nowych przyjaciół, jednym słowem — że drogo opłacili ów zgiełk i bóle głowy. To jednak nie ma znaczenia: za rok i przez najbliższe sto lat będzie to samo, taki bowiem panuje tu obyczaj. W domu kapitana Tiago gości smutek; wszystkie okna zamknięte domownicy poruszają się niemal bezszelestnie, jedynie w kuchni wiodą, głośniejsze rozmowy. Maria Klara, dusza tego domostwa, leży w łóżku, dręczona chorobą; o stanie jej zdrowia można wyczytać ze wszystkich otaczających ją twarzy — tak jak cierpienia duszy dają się odczytać z rysów oblicza. — Jak myślisz, Izabelo, złożyć jałmużnę u krzyża w Tunasan czy w Matahong? — pyta z cicha zatroskany ojciec. — Krzyż w Tunasan rośnie, ale za to ten w Matahong ocieka potem. Który jest bardziej cudowny, jak sądzisz? Ciotka Izabela namyśla się, trzęsie głową i szepcze: — Rośnie... To większy cud nil pocenie się: wszyscy się pocimy, ale nie wszyscy rośniemy. — To prawda, Izabelo, ale zważ, że jeśli poci się drzewo, z którego zwykle robimy nogi stołowe, to jest to niemały cud... Już wiem: najlepiej złożyć jałmużnę i tu, i tam, tym sposobem żaden krzyż się nie obrazi i Maria Klara tym szybciej wyzdrowieje... Czy wszystko gotowe? Mówiłem ci, że razem z doktorem i jego żoną przyjedzie nowy gość, jakiś daleki krewny o. Damaso. Niczego nie może zabraknąć. W drugim końcu jadalni rozmawiają dwie kuzynki, Sinang i Wiktoria, które przyszły dotrzymać towarzystwa chorej. Andeng pomaga im w czyszczeniu srebrnego serwisu do herbaty. — Znacie doktora de Espadańa? — pyta Wiktorię mleczna siostra Marii Klary. — Nie! — odpowiada zapytana. — Wiem o nim tyle tylko, że bardzo dużo każe sobie płacić: tak twierdzi kapitan Tiago. — Musi więc być znakomitym doktorem! — rzecze Andeng. — Ów, co przekłuwał brzuch donii Marii, kazał sobie dużo płacić, bo był mądry. — Głupiaś! — wykrzykuje Sinang. — Nie każdy mądry, kto dużo bierze. Przypomnij no sobie doktora Guevarę. Nie umiał dać sobie rady z porodem, a mimo to kazał wdowcowi zapłacić pięćdziesiąt pesos... Mądry tylko wtedy, jak trzeba brać pieniądze. — Ach, co ty tam wiesz! — skarciła ją kuzynka. — Co, może nie wiem? Mąż tej kobiety, który jest traczem, po stracie żony musiał pożegnać się i ze swym domem, bo gubernator prowincji, który jest przyjacielem doktora, kazał mu zapłacić... Możem nie słyszała? Mój ojciec pożyczył temu człowiekowi pieniędzy na podróż do Santa Cruz. Rozmowy przerwał przyjazd powozu, który zatrzymał się przed domem. Kapitan Tiago, a za nim ciotka Izabela zbiegli po schodach, by powitać przybyłych. Byli nimi: doktor Tiburcio de Espadańa, jego żona, doktorowa de los Reyes de Espadańa, i młody Hiszpan o sympatycznej fizjonomii. Doktorowa ubrana była w przypominającą szlafrok jedwabną suknię haftowaną w kwiaty; na głowie miała kapelusz ozdobiony ogromną papugą, ledwo widoczną wśród czerwonych i niebieskich wstążek; kurz drogi, zmieszawszy się z pudrem na twarzy tej damy, zdawał się pogłębiać jeszcze jej zmarszczki. Tak jak wtedy, gdyśmy ją widzieli w Manili, i dziś prowadziła pod rękę swego kulawego męża. — Pozwolą państwo, że im przedstawię naszego kuzyna, don Alfonsa Linaresa de Espadańa — rzekła doń Victorina wskazując młodzieńca. — Jest on chrześniakiem jednego z krewnych o. Damaso, a przy tym sekretarzem osobistym wszystkich ministrów... Młodzieniec skłonił się z wdziękiem; kapitan Tiago o mało co nie pocałował go w rękę. Podczas gdy słudzy wnoszą walizy i sakwojaże, podczas gdy kapitan Tiago prowadzi gości do pokoi, powiedzmy coś niecoś o owym stadle, z którym znajomość zawarliśmy przelotnie na początku naszej książki. Dońa Victorina była niewiastą liczącą sobie czterdzieści pięć lat, co według jej własnych rachunków równało się trzydziestu dwóm wiosnom. W młodości była ładniutka, miała ponętne kształty — jak zwykła sama mówić — lecz pochłonięta zachwytem nad sobą samą, z wielką pogardą spoglądała na licznych tubylczych wielbicieli, bowiem aspiracje jej sięgały rasy białej. Nie chciała nikomu oddać swej maleńkiej białej rączki, wszelako nie z braku zaufania, bowiem nie jeden raz zdarzało się, że obdarzała klejnotami nieopisanej wprost wartości różnych awanturników, tak cudzoziemskich, jak i rodzimych. Na pół roku przed rozegraniem się opisywanych tu wypadków dońa Victorina urzeczywistniła swoje najpiękniejsze marzenie, marzenie całego życia, dla którego odrzucała z pogardą pochlebców młodości, a nawet miłosne przysięgi kapitana Tiago, swego czasu szeptane jej w uszko lub śpiewane w serenadach. Dońa Victorina jednak, choć słabo mówiła po hiszpańsku, bardziej była Hiszpanką niż Augustyna z Saragossy, a przysłowie „Lepiej późno niż wcale" było jej dewizą życiową. Drugim jej sekretnym porzekadłem było „Nie masz zupełnego szczęścia na tym świecie". Zarówno jednego, jak i drugiego nie wypowiadała nigdy w obecności innych osób. Dońa Victorina, która spędziła swą pierwszą, drugą, trzecią i czwartą młodość na zarzucaniu sieci, mających w morzu wielkiego świata złowić przedmiot jej marzeń, musiała w końcu zadowolić się tym, czego los sam zachciał jej użyczyć. Gdyby, biedaczka, miast trzydziestu dwu wiosen, miała jedynie trzydzieści jeden lat — co przy jej sposobie rachowania stanowiłoby różnicą dość znaczną — mogłaby nie przyjąć od losu owego podarunku i czekać na inny, bardziej odpowiadający jej gustom. Lecz ponieważ potrzeba rządzi naszymi upodobaniami, musiała zadowolić się nędznym człowieczyną, który wygnany z Estremadury, wałęsał się sześć czy siedem lat po świecie niby nowy jakiś Ulisses, by znaleźć w końcu na wyspie Luzon gościnne przyjęcie, pieniądze i nimfę Calipso, kwiat swego żywota, kwiat... niestety nieco nadwiędnięty. Nieszczęśnik ów nazywał się Tiburcio Espadańa i choć miał lat "trzydzieści pięć i wyglądał staro, jednakże był młodszy od donii Victoriny, liczącej tylko trzydzieści dwie wiosny. Przyczyna łatwa jest do odgadnięcia, choć niebezpiecznie mówić o niej głośno. Przyjechał na Filipiny jako urzędnik celny, lecz los na tyle był dlań okrutny, iż tylko nacierpiał się w czasie podróży na morską chorobę i złamał nogę, po czym w dwa tygodnie po przybyciu otrzymał dymisję, którą przywiózł mu statek „Salvadora" — akurat gdy Espadańa był bez grosza. Ciężko doświadczony morską podróżą, nie chciał wracać do Hiszpanii nie zbiwszy wprzód majątku, postanowił więc znaleźć jakieś zajęcie. Hiszpańska duma nie pozwalała mu na żadną pracę fizyczną, a sama duma nie ratuje, jak wiemy, w potrzebie. Z początku żywili go jego ziomkowie, lecz ponieważ Tiburcio był człowiekiem honoru, ów łaskawy chleb gorzki miał smak dla niego i miast tuczyć, nadwątlił jego siły. Jako że nie posiadał ani wiedzy, ani pieniędzy, ani listów polecających, jego rodacy, chcąc się odeń uwolnić, poradzili mu, aby wyjechał do którejś z prowincji i podawał się tam za doktora medycyny. Zrazu opierał się, bowiem był kiedyś wprawdzie posługaczem w szpitalu, ale nie posiadł w najmniejszej nawet mierze sztuki leczenia ludzi: zajmował się tam sprzątaniem i paleniem w piecach, i to przez krótki czas. Jednakże konieczność stawała się coraz bardziej paląca, a przyjaciele rozpraszali jego skrupuły, tak więc w końcu dał posłuch ich radom, wyjechał na prowincję i począł składać wizyty chorym, za umiarkowaną opłatą, taką, jak mu dyktowało sumienie. Lecz, podobnie jak u owego młodego filozofa, o którym mówi Samaniego, skończyło się na tym, iż jął się wysoko cenić. Wkrótce też zaczęto go uważać za wielkiego lekarza i prawdopodobnie zbiłby zamierzony majątek, gdyby w Protomedicato w Manili nie dowiedziano się o jego wygórowanych honorariach i o konkurencji, jaką stanowił dla innych. Wstawiły się jednak za nim osoby prywatne i profesorowie. — Na Boga — mówiono zawistnemu doktorowi C. — Pozwólże mu pan uciułać mały kapitalik, a jak tylko będzie miał te nędzne sześć czy siedem tysięcy pesos, wróci do siebie, aby tam żyć w spokoju. I w ogóle co to panu szkodzi? Źe oszukuje łatwowiernych Hindusów? Niech zatem będą sprytniejsi. To nieszczęśliwy człowiek, nie odbieraj mu pan chleba, bądźże dobrym Hiszpanem! Doktor C. był dobrym Hiszpanem i zgodził się przymknąć oczy na tę sprawę; jednakże, ponieważ wiadomość dotarła do ludzkich uszu, zaczęto tracić zaufanie do don Tiburcia i wkrótce straciwszy pacjentów musiał niemal żebrać na codzienny chleb. Wtedy właśnie od pewnego swego przyjaciela, który był w zażyłych stosunkach z dońą Victoriną, dowiedział się, w jakiej potrzebie jest owa dama, która poza tym odznaczała się wielkim patriotyzmem i dobrym sercem. Don Tiburcio ujrzał w tym palec boży i poprosił, aby go przedstawiono. Poznali się więc. Tarde venientibus ossa — wykrzyknąłby, gdyby znał łacinę. Bogdanka nie grzeszyła pięknością, a młodość jej dawno minęła; z obfitych niegdyś włosów pozostał koczek wielkości (tak twierdziła służąca) główki czosnku; zmarszczki wyrzeźbiły jej twarz, zęby zaczynały się ruszać. Uroda oczu również ucierpiała, i to poważnie: aby obejrzeć coś z pewnej odległości, musiała je mrużyć. Jedynie charakter donii Victoriny pozostał nie zmieniony. Po półgodzinnej pogawędce para ta doszła do porozumienia. Ona wolałaby Hiszpana nie tak kulawego, nie takiego jąkałę, mniej łysego, mniej szczerbatego, mniej śliniącego się przy rozmowie, bardziej męskiego i „z wyższych sfer", jak to zwykła określać, lecz Hiszpanie tej klasy nigdy nie zwracali się do niej z prośbą o rękę. Słyszała jednak wielekroć, iż „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu", i osądziła w swej przezorności, że don Tiburcio to ów wróbel, i to niegłupi, o czym by świadczyła przedwczesna łysina. Którejż kobiecie brak roztropności, gdy ma trzydzieści dwie wiosny? Ze swej strony don Tiburcio poczuł ściśnienie serca na myśl o cze-kającym go miodowym miesiącu. Uśmiechnął się z rezygnacją i na pomoc przywołał w swej wyobraźni widmo głodu. Nigdy nie miał wygórowanych ambicji, upodobania jego były skromne, marzenia ograniczone; lecz serce jego, dotąd dziewicze, śniło o zupełnie innym bóstwie. Niegdyś, w młodości, gdy zmęczony pracą, po skromnej kolacji kładł się w niewygodnym łóżku, by strawić wieczorną zupę, usypiał z wizerunkiem uśmiechniętej i miłej sercu buzi przed oczyma. Potem, kiedy troski i niedostatki rosły, lata mijały, a liryczny obraz nie przyoblekał się w kształty cielesne, Tiburcio myślał po prostu o jakiejś zacnej kobiecie, pracowitej, skrzętnej, która mogłaby wnieść mu niewielki posag, pocieszyć po trudach zarobkowania i od czasu do czasu pozrzędzić — tak, marzył o tym jak o jakim szczęściu! Kiedy wszakże musiał się błąkać z kraju do kraju w poszukiwaniu już nie szczęścia, lecz jakiego takiego dostatku, by wygodnie móc dożyć reszty swych dni, kiedy zwiedziony opowieściami swych wracających zza mórz współziomków wyruszył na Filipiny, trzeźwość poprzednich planów ustąpiła wizji pięknej egzotycznej dziewczyny o wielkich czarnych oczach, spowitej w jedwabie i przezroczyste muśliny, obwieszonej brylantami i złotem i ofiarowującej swą miłość, tudzież — majątek. Przybywszy na Filipiny począł wierzyć w ucieleśnienie tych rojeń, bowiem młode kobiety, które w posrebrzanych karetach przemierzały ulice Manili, patrzyły nań z pewnym zaciekawieniem. Lecz z czasem zaciekawienie to zmalało, a wizja egzotycznej dziewczyny ustąpiła z kolei miejsca marzeniu o wdowie... powiedzmy... byleby tylko była miła i w miarę ponętna. Toteż kiedy sny zaczęły się ucieleśniać jedynie w znikomej części, posmutniał nieco, ale jako że nieobca mu była skłonność do filozofowania, rzekł sobie: „Tamto było snem, a na tym świecie trudno żyć snami". Tym sposobem rozstrzygnął swe wątpliwości: dońa Victorina nadmiernie używa pudru? Cóż z tego — jego w tym głowa, aby porzuciła ów nawyk; ma wiele zmarszczek — lecz jego surdut jeszcze ma więcej dziur i cer; jest próżną, nie znoszącą sprzeciwu despotką — lecz głód większym jest despotą, a przy tym — kto wie? — miłość wszak zmienia charakter; dońa Vietorina źle mówi po hiszpańsku — lecz on także nie mówi gładko, jak to stwierdzili jego zwierzchnicy dając mu dymisję, a poza tym: czy to takie ważne? Jest stara, szpetna i śmieszna? On za to jest kulawy, szczerbaty i łysy! Kiedy któryś z przyjaciół szydził zeń, odparł: „Daj mi chleba, a pozwolę ci okrzyczeć mnie głupcem". Don Tiburcio był z tych co to muchy nie skrzywdzą: skromny, niezdolny do żadnej złej myśli, w dawnych wiekach byłby niechyb-nie został misjonarzem. Pobyt w tym kraju nie mógł go przekonać o własnej wyższości, o wadze własnej osoby i wielkich jej wartościach, której to pewności nabiera po kilku tygodniach większość jego rodaków. Serce jego nigdy nie było zdolne do nienawiści; nie natknął się na ni jednego flibustiera; widział jedynie nieszczęśliwców, których należało oskubywać ze wszystkiego, jeśli nie chciało się być bardziej nieszczęśliwym od nich. Kiedy chciano wytoczyć mu proces, ponieważ podawał się za medyka, nie żalił się, nie skarżył. Uznał to za sprawiedliwe i orzekł tylko: „Przecież trzeba żyć!" Pobrali się więc, a raczej upolowali się nawzajem, i wyjechali do Santa Ana, by tam spędzić miodowy miesiąc; jednakże w noc poślubną dońa Victorina cierpiała bardzo na niestrawność, za co don Tiburcio dziękował Bogu, okazując się troskliwym pielęgniarzem. Następnej nocy wszakże zachował się jak człowiek honoru i rano, spojrzawszy w lustro, uśmiechnął się smutno, odsłaniając swe nagie dziąsła: postarzał się co najmniej o dziesięć lat. Dońa Victorina, bardzo zadowolona z małżonka, kazała mu sprawić piękną sztuczną szczękę, tudzież ubrała go u najlepszych krawców w mieście; zakupiła piękne powoziki dwu- i czterokołowe, zamówiła w Batangas i Albay najlepsze zaprzęgi, a nawet zmusiła męża do trzymania dwóch koni wyścigowych. Dokonując przemian w osobowości małżonka, nie zapomniała o sobie: zrzuciła jedwabną spódnicę i koszulę z ananasowego płótna i przywdziała strój europejski, skromne filipińskie uczesanie zastąpiła sztuczną grzywką, a toaletami swymi, w których było jej wyjątkowo nie do twarzy, zmąciła spokój nieruchawych i rozpróżniaczonych sąsiadek. Mąż, który rzadko chodził pieszo — dońa Victorina nie chciała, by pokazywał swą ułomność — zabierał ją na spacery w odludne okolice, na co przystawała nie bez żalu, chciała bowiem pysznić się swym szczęściem na bardziej uczęszczanych promenadach; milczała jednak, pełna poszanowania dla miodowego miesiąca. Spadek uczuć rozpoczął się w dniu, kiedy don Tiburcio napomknął żonie o zwyczaju nadmiernego pudrowania się; twierdził, że odbiera to cerze naturalność. Połowica zmarszczyła brwi i popatrzyła na jego sztuczną szczękę. Don Tiburcio zamilkł, a ona zrozumiała, iż jest to jego słaba strona. Wkrótce osądziła, że będzie matką, i zapowiedziała wszystkim swym przyjaciołom: — W przyszłym miesiącu ja i de Espadańa pojedziemy na Pół-wysep. Nie chcę, aby nasz syn urodził się tutaj i aby nazywano go rewolucjonistą. Do nazwiska męża dodała „de", a że takie „de", nic nie kosztowało, stawiając człowieka jednocześnie w rzędzie osób z tak zwanych „sfer", podpisywała się: Victorina de los Reyes de de Espadańa. To „de de" pieściła jak klejnot i ani litograf, który robił jej wizytówki, ani mąż nie mogli jej tego wyperswadować. — Głuptasku, jeśli postawię tylko jedno „de", mogłoby się wydawać, że przy twoim nazwisku nie było żadnego! — rzekła mężowi. Wciąż rozprawiała o przygotowaniach do podróży; nauczyła się na pamięć nazw portów i rozkoszą było słuchać, jak mówiła: „Zobaczę Przesmyk Sueski; de Espadana uważa, że jest prześliczny, a de Espadana zjeździł cały świat", „Chyba nie wrócę już do tego kraju dzikusów", „Urodziłam się nie dla tego kraju; bardziej odpowiadałby mi Aden lub Port Said, od dziecka byłam tego zdania". I tak dalej, i tak dalej. Dona Victorina w swej znajomości geografii dzieliła świat na Filipiny i Hiszpanię, w odróżnieniu od hiszpańskich obieżyświatów, którzy dzielą go na Hiszpanię i Amerykę, inaczej zwaną przez nich Chinami.. Don Tiburcio zdawał sobie sprawę z tego, jak wierutne głupstwa wyplatała niekiedy jego dozgonna towarzyszka, milczał jednak, bojąc się, by nie zaczęła krzyczeć i wypominać mu, iż się jąka. Aby umocnić się w złudzeniach czekającego ją macierzyństwa, dońa Victo-rina stała się kapryśna, poczęła ubierać się bardzo kolorowo, stroić w kwiaty i wstążki i przechadzać się po centrum miasta. Czekało ją wszakże rozczarowanie: przeszły trzy miesiące i marzenie okazało się płonne. Skoro znikła obawa, aby syna nie okrzyknięto rewolucjonistą, rozwiały się powody do odbycia podróży. Biedaczka radziła się medyków, kumoszek, znachorek, wszystko na próżno, a że — ku wielkiemu zresztą zgorszeniu kapitana Tiago — wyśmiewała się' ze Świętego Paskwalego, nie chciała się i teraz uciec do żadnego świętego ni świętej o pomoc. Z tego też powodu jeden z przyjaciół don Tiburcia rzekł jej: — Zaiste, jesteś pani jedynym bastionem intelektu w tym nudnym kraju. Uśmiechnęła się na to, nie rozumiejąc, co by oznaczać miał „bastion intelektu", a wieczorem, gdy małżonkowie kładli się spać, spytała o to męża: — Ach, moja droga — odparł. — To figura retoryczna. Odtąd dona Victorina zwykła mawiać przy każdej okazji: — Jestem jedyną retoryczną figurą w tym nudnym kraju. Tak powiedział pan N. de N., Hiszpan z najwyższych sfer. Jak się rzekło, dona Victorina zawojowała swego małżonka w sposób tak zupełny, że nie śmiał jej się w niczym przeciwstawić, z wolna przekształcając się w coś w rodzaju pokojowego pieska. Jeśli się czymś naraził, nie wypuszczała go na spacer, a kiedy naprawdę ją rozzłościł, zabierała mu sztuczne uzębienie, by przez dzień lub dwa nikt nie mógł nań spojrzeć. Nabiła sobie głowę myślą o tym, że don Tiburcio powinien być doktorem medycyny, i oznajmiła mu swoją niezłomną w tym względzie wolę. — Dziecko! Chcesz, żeby mnie aresztowano? — spytał z przerażeniem. — Nie bądź głupcem i pozwól mi wszystko załatwić — odparła. — Nie będziesz nikogo leczył, chcę tylko, żeby cię nazywano panem doktorem, a mnie panią doktorową. I już następnego dnia zamówiła u kamieniarza Rodoredy płytę z czarnego marmuru z wygrawerowanym napisem: „Dr de Espadana, specjalista od wszelkich schorzeń". Cała służba musiała ich tak nazywać, a dodatkowym insygnium doktorskiego tytułu była zwiększona liczba sztucznych grzywek, .wstążek i koronek, tudzież grubsza niż wprzódy warstwa pudru na twarzy donii Victoriny, która z jeszcze większą pogardą spoglądała na swe biedne rodaczki, nie tak przez los uszczęśliwione i nie posiadające mężów „z wyższych sfer". Co dzień wyżej wznosiła się na tej drodze, pełna ubóstwienia dla swej osoby. Owe ambitne dążenia nie przeszkodziły jednak temu, że z każdym dniem stawała się starsza i bardziej śmieszna. Kapitan Tiago, ilekroć się z nią widział i przypomniał sobie swe nieudane zaloty, dawał zaraz na mszę dziękczynną. Niezależnie od tego kapitan bardzo poważał męża tej damy za jego doktorski tytuł, czyniący zeń specjalistę od wszelkich schorzeń, i wysłuchiwał z nabożeństwem nielicznych zdań, jakie don Tiburcio zdołał wygłosić w swej jąkającej mowie. Dlatego więc i dlatego, że ów doktor nie odwiedzał byle kogo, jak inni medycy, kapitan Tiago wybrał go na lekarza dla swej córki. Co do młodzieńca nazwiskiem Linares, z tym rzecz się miała inaczej. Gdy dońa Victorina nosiła się z zamiarem podróży do Hiszpanii, pomyślała o hiszpańskim administratorze majątku, nie dowierzała bowiem Filipińczykom; mąż przypomniał sobie wtedy, że ma w Madrycie siostrzeńca, który studiował nauki prawnicze i był uważany za najzdolniejszego z całej rodziny. Napisali więc do niego i opłacili z góry koszta przejazdu; kiedy sen donii Victoriny o podróży rozwiał się, młody człowiek był już w drodze na Filipiny. Te właśnie trzy osoby przybyły do domu kapitana Tiago. Gdy jedzono drugie śniadanie, nadszedł o. Salvi i małżonkowie de Espadana, którzy już go znali, przedstawili mu młodego Linaresa, wymieniając wszystkie jego tytuły, na co oblicze młodzieńca okryło się purpurą. Rzecz oczywista, mówiono o Marii Klarze: dziewczę zażywało snu i odpoczynku. Mówiono też o podróży: dońa Victorina błysnęła całą swoją elokwencją, krytykując prowincjonalne obyczaje, plecione chaty, bambusowe mosty i nie zapominając przy tym opowiedzieć księdzu proboszczowi o swej przyjaźni z gubernatorem prowincji, z administratorem i z innymi jeszcze osobami z wyższych, sfer, które bardzo ją poważały. — Gdyby pani przyjechała dwa dni wcześniej — rzekł kapitan Tiago, gdy przerwała na małą chwilkę — spotkałaby tu pani Jego Ekscelencję Kapitana Generalnego: siedział ot tam, na tamtym krześle. — Co? Jak? Był tutaj Jego Ekscelencja? W pańskim domu? Niemożliwe! — Mówię waćpani, że siedział właśnie tam! Gdybyś pani przyjechała dwa dni temu... — Ach! Co za szkoda, że Klarunia nie rozchorowała się wcześniej! — wykrzyknęła dońa Victorina z prawdziwym żalem, po czym zwróciła się do Linaresa: — Słyszysz, kuzynie? Jego Ekscelencja był tutaj! No i popatrz, czy nie miał racji de Espadana, kiedy ci mówił, iż nie jedziesz do byle Hindusa? Bo wie pan, don Santiago, nasz kuzyn był w Madrycie w wielkiej przyjaźni z ministrami i książętami i jadał przy stole hrabiego Dzwonnicy... — Księcia de la Torre, Victorino — poprawił ją mąż. — To wszak na to samo wychodzi... — Czy nie widział ksiądz dzisiaj o. Damaso? — przerwał Linares zwracając się do o. Salvi. — Mówiono mi, że jest w tej okolicy. — A jakże, jest i za chwilę się tu zjawi — odparł proboszcz. — Jakże się cieszę! Mam list dla niego! — wykrzyknął młodzieniec. — Gdyby nie szczęśliwa okoliczność, która mnie tu przywiodła, przyjechałbym w te strony specjalnie po to, by go ujrzeć. Szczęśliwa okoliczność" obudziła się tymczasem. — De Espadana! — oświadczyła dońa Victorina skończywszy się posilać. — Pójdziemy do Klaruni? — Zaś do kapitana Tiago rzekła: — Tylko dla pana to robimy, tylko dla pana! Mój mąż leczy tylko osoby z wyższych sfer, i to jakie osoby! Mój mąż nie jest taki jak inni medycy... w Madrycie składał wizyty tylko wysoko postawionym osobistościom. Przeszli do pokoju chorej. Pomieszczenie to było niemal całkowicie pogrążone w mroku; okna pozamykano z obawy przed przeciągami, a nikły blask oświetlający pokój pochodził od dwóch świec, zapalonych przed obrazem Najświętszej Panienki z Antipolo. Na łożu z kamagonu, za zasłonami z ananasowego płótna, leżała dziewczyna, z głową owiniętą chustką przesyconą kolońską wodą, okryta białymi sfałdowanymi prześcieradłami, które dokładnie zasłaniały jej dziewicze kształty. Włosy, okalając jej owalną twarzyczkę, podkreślały jeszcze przezroczystą bladość, ożywioną jedynie blaskiem wielkich, pełnych smutku oczu. Przy łóżku chorej czuwały dwie przyjaciółki i Andeng, trzymająca pęk lilii. De Espadana ujął Marię Klarę za puls, obejrzał jej język, zadał kilka pytań i oświadczył kręcąc głową: — Ee, hm... jest chora, ale można ją wyleczyć... Dona Victorina z dumą spojrzała po obecnych. — Rano mleko z ziółkami, potem syrop ślazowy, dwie pigułki cynoglossy! — zaordynował de Espadańa. — Bądź dobrej myśli, Klaruniu — rzekła dońa Victorina podchodząc do łoża chorej. — Przyjechaliśmy, żeby cię wyleczyć... Przedstawię ci zaraz naszego kuzyna! Linares, pochłonięty widokiem wymownych dziewczęcych oczu, które zdawały się kogoś szukać, nie słyszał, jak wzywała go doktorowa. — Panie Linares — rzekł proboszcz, wyrywając go z ekstazy. — Oto i o. Damaso. Istotnie — przybył o. Damaso, blady i czymś zasmucony; skoro podniósł się z niemocy, pierwsze swe kroki skierował do łoża Marii Klary. Nie był to już dawny o. Damaso, krzepki i gadatliwy; wszedł teraz w milczeniu, chwiejnym krokiem. 43. PLANY NA PRZYSZŁOŚĆ Nie zwracając uwagi na nikogo, o. Damaso skierował się wprost ku łożu i biorąc dziewczynę za rękę, rzekł z niezwykłą czułością: — Mario! Mario, córeczko moja, przecież nie umrzesz! — i łzy popłynęły mu z oczu. Maria Klara otworzyła oczy i spojrzała nań z pewnym zdumieniem. Nikt spośród osób, które znały o. Damaso, nie spodziewałby się po nim takiej serdeczności; nikt by nie uwierzył, że pod powłoką rubaszności, a nawet grubiaństwa kryje się serce. On zaś, niezdolny wymówić nic więcej, oddalił się, płacząc jak dziecko. Wyszedł na balkon, by w cieniu ulubionych powojów Marii Klary dać folgę swej boleści. Jakżeż kocha swoją chrześnicę! — myśleli wszyscy. O. Salvi obserwował go w milczeniu, nie ruszając się z miejsca, przygryzając tylko lekko wargi. Gdy znakomity kaznodzieja nieco się uspokoił, dońa Victorina zechciała przedstawić mu Linaresa, który zbliżył się doń z uszanowaniem. O Damaso bez słowa zmierzył młodzieńca wzrokiem od stóp do głów, wziął list, który ten mu wręczył, i przeczytał zdając się niewiele z niego rozumieć, bowiem spytał: — A zatem któż pan jesteś? — Alfonso Linares, chrześniak szwagra Waszej Wielebności... — wybąkał młodzieniec. O Damaso odrzucił głowę do tyłu, znów zmierzył go wzrokiem i wreszcie, ożywiając się, powstał z miejsca. — A więc tyś jest chrześniakiem Carlicosa! — wykrzyknął obejmując młodzieńca. — Niech no cię uścisnę... kilka dni temu dostałem list od ciebie... więc to ty! Nie znałem cię... no tak, kiedym opuszczał kraj, jeszcze cię nie było na świecie! I o. Damaso w mocnych objęciach ściskał młodego człowieka, który zaczerwienił się, nie wiadomo — czy to ze wstydu, czy też dlatego, że tchu nie mógł złapać. Wydawało się, że duchowny zupełnie zapomniał o swym zmartwieniu. Po pierwszych chwilach powitalnej wylewności i pytań o zdrowie Carlicosa i jego żony Pepy, o Damaso spytał: — A zatem czego chce Carlicos? Żebym coś zrobił dla ciebie? — Myślałem, że mówi o tym w liście... — wyjąkał znów młodzieniec. — W liście? Aha! To prawda! I chce, abym ci się wystarał o jaką posadą i o żoną! Hm... posada, posada... to łatwe. Umiesz ty czytać i pisać? — Uzyskałem tytuł adwokacki na uniwersytecie! — Caramba! Jesteś więc adwokaciną bez zajęcia! Ależ nie obrażaj się... delikatnyś jak panienka! Jednakże co do żony dla ciebie... hm... żony... — Ojcze, przecież nie ma pośpiechu... — rzekł zmieszany Linares. Lecz o. Damaso przechadzał się tam i z powrotem po balkonie, mrucząc: — Żona, żona... Twarz jego nie była już ani smutna, ani wesoła; malował się teraz na niej wyraz najgłębszej powagi i namysłu. O. Salvi z daleka obserwował całą tę scenę. — Nie myślałem, że przysporzy mi to takich cierpień — szepnął o. Damaso płaczliwym głosem. — Jednakże z dwojga złego należy wybrać mniejsze. I podchodząc do Linaresa rzekł głośno: — Chodź no, chłopcze, pomówimy z don Santiago. Linares zbladł i dał się prowadzić kapłanowi. Teraz z kolei o. Salvi począł się przechadzać, zadumany jak zwykle. Z jednostajności tego spaceru wyrwał go głos jakiś, mówiący „dzień dobry, ojcze". Ksiądz uniósł głowę i ujrzał Lucasa, który kłaniał mu się uniżenie. „Czego chcesz?" — spytały oczy księdza. — Ojcze, jestem bratem tego, co zginął w dzień święta — rzekł łzawym tonem Lucas. O. Salvi cofnął się. — Cóż zatem? — szepnął ledwo dosłyszalnym głosem. Lucas udawał, że płacze, i wycierał oczy chusteczką. — Ojcze — rzekł ze szlochem — byłem u don Chryzostoma prosić o odszkodowanie... najpierw wyrzucił mnie za drzwi mówiąc, że nie ma zamiaru nic płacić, bo sam, z winy mojego ukochanego a nieszczęśliwego brata, był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wczoraj znów doń poszedłem, lecz wyjechał do Manili, zostawiwszy mi jak z łaski pięćset pesos i polecenie, bym się mu więcej nie pokazywał na oczy! Ach, ojcze, pięćset pesos za mego biednego brata! Pięćset pesos, ach, ojcze!... Proboszcz słuchał go zrazu ze zdumieniem i uważnie, z wolna jed-nak na jego wargi wypełzać począł uśmieszek tak pogardliwy i szyderczy, że gdyby Lucas go dostrzegł, wziąłby co prędzej nogi za pas. — Czegóż więc chcesz teraz? — spytał ksiądz odwracając się od niego. — Ach, ojcze, proszę mi rzec, na Boga, co mam uczynić. Ojciec zawsze dawał tak dobre rady... — Kto ci to powiedział? Wszak nie jesteś tutejszy... — W całej prowincji ojca znają! O. Salvi, z gniewem w oczach, podszedł bliżej i wskazując ulicę, rzekł przerażonemu Lucasowi: — Wracaj do domu i bądź wdzięczny don Chryzostomowi, że cię nie posłał do więzienia! Precz stąd! Lucas, zapomniawszy o swojej roli, mruknął: — Alem ja myślał, że... — Precz stąd! — krzyknął ze złością o. Salvi. — Chciałbym się widzieć z o. Damaso... —O. Damaso ma inne rzeczy na głowie. Precz stąd! Lucas schodził na dół mamrocząc: — To już drugi... a jak dobrze nie zapłaci... Najlepiej zapłaci kto inny... Zwabieni głosem o. Salvi nadbiegli tymczasem wszyscy goście, nawet o. Damaso, kapitan Tiago i Linares. — Bezczelny włóczęga! Przychodzi tu żebrać, zamiast jąć się jakiejś pracy! — rzekł o. Salvi biorąc kapelusz i laskę i udając się do klasztoru. 44. RACHUNEK SUMIENIA Długie dni i smutne noce mijały nad wezgłowiem chorej; Maria Klara, po wyspowiadaniu się, zapadła ponownie i w gorączkowych majaczeniach wymawiała bezustannie imię swej matki, której nigdy nie znała. Lecz czuwały wokół niej przyjaciółki i ciotka, czuwał ojciec; dawano na mszę i składano dary wszystkim cudownym obrazom; kapitan Tiago obiecał ofiarować złotą laskę Najświętszej Panience z Antipolo i wreszcie stopniowo gorączka zaczęła spadać. Doktor de Espadańa nie mógł wyjść z podziwu nad zaletami syropu ślazowego i wywaru z ziół, które to leki niezmiennie przepisywał chorej. Dońa Victorina tak była zadowolona z małżonka, że gdy ten pewnego dnia przydepnął jej brzeg sukni, nie zastosowała zwykłej w takich wypadkach kary polegającej na konfiskacie uzębienia, lecz powiedziała jedynie: — Gdyby nie to, żeś kulawy, przydepnąłbyś mi pewnie gorset! A przecież nie nosiła gorsetu, Pewnego popołudnia, gdy Sinang i Wiktoria siedziały u łoża przyjaciółki, w jadalni przy podwieczorku toczyła się rozmowa między proboszczem, kapitanem Tiago i rodziną de Espadana. — Bardzo mi go żal — mówił doktor. — O Damaso również będzie bardzo żałował. — A dokąd to go przenoszą, ojcze? — spytał Linares zwracając się do proboszcza. — Do prowincji Tayabas — odparł ten niedbałym tonem. — Najbardziej pewnie będzie mu współczuła Maria, jak się dowie — rzekł kapitan Tiago. — Kocha go jak ojca. O. Salvi spojrzał nań z ukosa. — Myślę, ojcze — ciągnął kapitan — że cała ta niemoc miała swą przyczynę w nieprzyjemnych zajściach podczas uroczystości. — Jestem tegoż zdania i dobrześ pan zrobił nie pozwalając jej rozmawiać z panem Ibarrą; stan jej pogorszyłby się po takiej rozmowie. — A gdyby nie my — wtrąciła dona Victorina — Klarunia już by była w niebie i śpiewała Bogu na wieczną chwałę. — Amen! — uznał za stosowne powiedzieć kapitan Tiago. — Pana szczęście, że mąż mój nie miał akurat pacjentów wyżej od pana postawionych, bowiem musiałbyś pan wezwać innego medyka, a ci wszyscy tutaj to głupcy, mój mąż... — Obstaję przy tym, com powiedział — przerwał jej z kolei o. Salvi. — To spowiedź wywołała u Marii Klary ów korzystny kryzys, który uratował jej życie. Czyste sumienie więcej jest warte niż wszelkie kuracje. Ależ nie, nie neguję tutaj potęgi nauki, zwłaszcza zaś skuteczności medycyny! Lecz czyste sumienie... Przeczytajcie państwo kilka nabożnych ksiąg, a zobaczycie, ile chorób uleczyła rzetelna spowiedź! — Wybaczy ksiądz — zauważyła dotknięta do żywego dońa Vic-torina — ale jeśli chodzi o skuteczność spowiedzi... Niech no ksiądz spróbuje wyleczyć spowiedzią żonę chorążego! — Rana nie jest chorobą, na którą oddziaływać by mogło sumienie! — odparł surowo o. Salvi. — Jednakże dobra spowiedź pomogłaby tej kobiecie uniknąć na przyszłość podobnych obrażeń. — Zasługuje na nie! — ciągnęła dońa Victorina, jakby nie słyszała, co przed chwilą mówił proboszcz. — Jest bezczelna! W ko-ściele ciągle się na mnie gapi! Widać od razu, że to jakaś chłopka; w niedzielę już chciałam ją spytać, co takiego widzi na mojej twarzy, ale kto by tam chciał się plugawić rozmową z osobami, które nie pochodzą z wyższych sfer! Proboszcz, jakby on z kolei nie słyszał nic z owej przemowy, prawił swoje: — Wierzaj mi, don Santiago! Pańska córka, jeśli ma wrócić do zdrowia powinna jutro przyjąć komunię świętą. Przyniosę jej wiatyk... sądzę, że nie ma z czego się spowiadać, jednakże gdyby dziś wieczór chciała pojednać się z Bogiem... — Nie wiem — dorzuciła dońa Victorina korzystając z chwili ciszy — nie rozumiem, jak mógł się znaleźć mężczyzna skłonny do ożenku z takim straszydłem! Z daleka widać jej pochodzenie. A zawistna! Oczywiście, bo cóż to za pozycja taki chorąży... — A zatem, don Santiago, proszę powiedzieć swej kuzynce, aby uprzedziła chorą o jutrzejszej komunii; dziś wieczór przyjdę udzielić jej rozgrzeszenia... I widząc, iż ciotka Izabela zabiera się do odejścia, proboszcz dodał po tagalsku: — Proszę przygotować siostrzenicę do spowiedzi' dziś wieczór; jutro przyniosę wiatyk. To na pewno szybciej przywróci jej zdrowie. — Ależ ojcze — ośmielił się z cicha zaoponować Linares. — Żeby tylko nie pomyślała, iż grozi jej niebezpieczeństwo! — Nie obawiaj się pan! — odparł duchowny nie patrząc nań. — Nie po raz pierwszy jestem u łoża chorego. Poza tym ona sama powie, czy chce, czy też nie chce przyjąć komunii świętej, i zobaczysz pan, że na wszystko powie „tak". Wkrótce i kapitan Tiago musiał na wszystko powiedzieć „tak". Ciotka Izabela weszła do sypialni chorej. Maria Klara pozostawała w łóżku, była blada, bardzo blada; u jej boku siedziały dwie przyjaciółki. — Weź jeszcze jedną — mówiła cichym głosem Sinang, podając chorej białą pigułkę wyjętą ze szklanej tubki. — On mówi, że masz przerwać kurację dopiero, jak będziesz miała szum w uszach. — Nie pisał do ciebie? — spytała Maria Klara. — Nie, musi być bardzo zajęty! — Nie kazał mi nic powtórzyć? — Powiedział tylko, że będzie czynił starania, aby arcybiskup zdjął zeń ekskomunikę, i... Rozmowa cichnie, bowiem nadchodzi ciotka. — Ksiądz proboszcz powiedział, abyś się sposobiła do spowiedzi, córko — rzekła ciotka. — Zostawcie ją teraz, niech, zrobi rachunek sumienia. — Ależ jeszcze tydzień nie minął, jak się spowiadała! — zaprotestowała Sinang. — Ja nie jestem chora, a nie grzeszę tak często! — Nie wiesz, co ksiądz powiada? Nawet sprawiedliwy człowiek grzeszy siedem razy na dzień. A zatem, Mario, który modlitewnik mam ci przynieść: „Kotwicę zbawienia", „Bukiet aktów strzelistych" czy „Prostą drogą ku zbawieniu"? Maria Klara nie odpowiedziała. — No dobrze, dobrze, nie męcz się — dodała poczciwa ciotka, chcąc ją pocieszyć. — Ja ci sama będę czytać, a ty tylko przypomnisz sobie swoje grzechy. — Napisz mu, żeby więcej o mnie nie myślał! — szepnęła Maria Klara do ucha Sinang przy pożegnaniu. — Co ty opowiadasz?! Lecz ciotka wróciła już i Sinang musiała odejść nie pojąwszy, co chciała jej powiedzieć przyjaciółka. Dobra ciotka przysunęła krzesło do światła, włożyła na czubek nosa okulary i otwierając książeczkę rzekła: — Uważaj dobrze, moje dziecko. Zacznę od przykazań boskich. Będę czytać powoli, abyś mogła się zastanowić. Jeśli czegoś nie dosłyszysz, powiesz-mi, a przeczytam raz jeszcze. Wiesz przecież, że dla ciebie nigdy nie jestem zmęczona. Jęła czytać monotonnym, nosowym głosem rozważania na temat grzeszników. Pod koniec każdego rozdziału robiła dłuższą przerwę, aby dać dziewczęciu czas na przypomnienie grzechów i wzbudzenie żalu. Maria Klara błądziła spojrzeniem po pokoju. Gdy ciotka Izabela skończyła rozdział na temat pierwszego przykazania o „miłowaniu Pana Boga swego jak siebie samego", spojrzała sponad okularów na siostrzenicę i uspokojona stwierdziła, że dziewczyna ma wyraz twarzy smutny i zamyślony. Zakaszlała z nabożeństwem i po dłuższej przerwie rozpoczęła rzecz o drugim przykazaniu. Zacna staruszka czyta z namaszczeniem i, pod koniec religijnych rozważań, znów zerka na siostrzenicę, która z wolna odwraca głowę na bok. — Ba! — szepcze do siebie ciotka Izabela. — Jeśli idzie o wzywanie świętych imion nadaremno, to biedaczka nie ma tu nic do rozważania! Przejdźmy do trzeciego. Gdy i trzecie przykazanie zostało drobiazgowo zanalizowane i skomentowane, tudzież odczytano wszelkie przypadki, w jakich można przeciw niemu zgrzeszyć, ciocia znów zerknęła w kierunku łóżka. Teraz jednak zdjęła szkła i poczęła przecierać oczy: zobaczyła, że siostrzenica przykłada chustkę do twarzy, jakby chcąc osuszyć łzy. — Hm! — szepnęła. — Hm! Biedaczka usnęła widocznie podczas ostatniego kazania. I umieściwszy ponownie okulary na czubku nosa, dodała: — Zobaczmyż, czy tak jak nie święciła dnia świętego, nie czciła również ojca swego i matki swojej. Jęła tedy czytać o czwartym przykazaniu, głosem jeszcze bardziej monotonnym i jeszcze większe czyniąc przerwy, sądziła bowiem, że przyda w ten sposób więcej powagi lekturze: robiło tak wszakże wielu księży. Dziewczyna tymczasem wielekroć unosiła chustkę do oczu i słychać było, jak ciężko wzdycha. Jakaż to dobra duszyczka! — myślała staruszka. — Ona, tak posłuszna i grzeczna dla wszystkich! Ja miałam więcej grzechów i nigdy nad nimi prawdziwie nie płakałam. Po czym rozpoczęła piąte przykazanie, z jeszcze większymi przerwami i bardziej przez nos, niżby nawet należało, z takim przy tym zapałem, że nie słyszała głośnych szlochów Marii Klary. Dopiero gdy zamilkła na chwilę po rozpatrzeniu kwestii zabójstwa z bronią w ręku, doszły do niej jęki grzesznicy. Wtedy podniosła nieco głos, odczytała rzecz do końca z akcentem groźby i spostrzegła, że dziewczyna ciągle jeszcze płacze. — Płacz, dziecko, płacz! — rzekła podchodząc do łóżka. — Im bardziej płakać będziesz, tym łacniej Bóg ci przebaczy. Lepiej płakać z żalu niż ze strachu przed karą. Bij się w piersi, tylko .nie. za mocno, boś jeszcze słaba. Ale, jak gdyby boleść potrzebowała samotności i tajemnicy, Maria Klara, przyłapana na łzach, po trochu przestała wzdychać, i bez słowa, nie odpowiadając nawet ciotce, otarła oczy. Staruszka czytała dalej, lecz ponieważ lament słuchaczki ustał, robiła to bez zapału, a ostatnie przykazania sprowadziły na nią senność i poziewanie, na czym wybitnie ucierpiała namaszczoność jej tonu. Gdybym nie widziała na własne oczy, nie uwierzyłabym — myślała zacna ciotka. — Ta smarkula grzeszy jak żołnierz przeciw pierwszym pięciu przykazaniom, a od szóstego do dziesiątego — nawet powszedniego grzechu; za moich czasów inaczej bywało! I zapaliła wielką gromnicę przed Najświętszą Panienką z Antipolo oraz dwie przed Matką Boską Różańcową i przed Matką Boską z Pi-lar, szczególnie starannie odstawiając na bok krucyfiks z kości słoniowej, aby dać mu do zrozumienia, że to nie dla niego te świece. Nie wiemy, jak przebiegła spowiedź owego wieczora; szanujemy takowe tajemnice. Spowiedź była długa, a ciotka, która z daleka czuwała nad Marią Klarą, zdołała zauważyć, że ksiądz, miast nadstawić ucha i słuchać słów chorej, miał — przeciwnie — twarz zwróconą ku dziewczęciu i zdawał się w jej pięknych oczach czytać myśli i odgadywać ich znaczenie. O Salvi wyszedł z pokoju blady, z zaciśniętymi ustami. Na widok jego chmurnego czoła, pokrytego potem, można było pomyśleć, ze to on się spowiadał i — nie zasłużył na rozgrzeszenie. — Jezus, Maria, Józefie Święty! — rzekła ciotka czyniąc znak krzyża, by odpędzić grzeszne myśli. — Któż dzisiaj zrozumie młode dziewczęta? 45. PRZEŚLADOWANI W bladej poświacie księżyca, przebłyskującego poprzez gąszcz gałęzi, człek jakiś wolnym, niezdecydowanym krokiem snuł się po lesie. Od czasu do czasu, jakby chcąc się zorientować w kierunku, gwizdał pewną melodię, na dźwięk której odpowiadała mu po chwili daleka pieśń. Mężczyzna słuchał uważnie, po czym ruszał dalej tam, skąd dobiegał głos. Wreszcie, po niezliczonych przeszkodach, jakie stawia na drodze wędrowca dziewiczy las, dotarł do małej polanki, skąpanej w świetle księżyca będącego akurat w pierwszej kwadrze. Wokół wznosiły się wysokie skały uwieńczone drzewami, przypominające ruiny teatru; świeżo ścięte drzewa i zwęglone pnie zalegały środek polany, przemieszane z ogromnymi głazami, które natura już na wpół okryła płaszczem zieleni. Ledwie zjawił się nieznajomy, gdy jakiś mężczyzna, wyskoczywszy raptownie zza wielkiej skały, wyszedł nań, z wyciągniętym rewolwerem. — Ktoś ty? — spytał po tagalsku władczym głosem, odwodząc kurek. — Czy jest wśród was stary Pablo? — zapytał przybysz spokojnie, nie odpowiadając na pytanie tamtego ani nie okazując przestrachu. — Mówisz o kapitanie? Tak, jest tutaj. — Powiedz mu zatem, że Eliasz chce się z nim widzieć — rzekł nowo przybyły, który nie był nikim innym, jak naszym tajemniczym Sternikiem. — Toś ty jest Eliasz? — spytał tamten z pewnym szacunkiem i podszedł bliżej, trzymając go jednak w dalszym ciągu na muszce. — A zatem... chodź! Eliasz ruszył za nim. Weszli do jaskini, wydrążonej głęboko w ziemi. Przewodnik wskazywał Sternikowi, gdzie należało zejść, gdzie się schylić czy czołgać; wkrótce dotarli do pomieszczenia, przypominającego komnatę; oświetlał ją słaby blask smolnych pochodni, a wkoło siedziało dwunastu czy piętnastu uzbrojonych osobników, o złowrogich twarzach i w brudnych łachmanach; siedzieli lub leżeli, zaledwie się do siebie odzywając. Przy kamieniu służącym za stół, opierając się na nim łokciami, siedział starzec o smutnym obliczu, z głową owiniętą zakrwawionym bandażem: patrzył w zamyśleniu na pochodnie rozsiewające poprzez kłęby dymu słaby blask. Gdybyśmy nie wiedzieli, iż jest to jaskinia rozbójników, z pełnej rozpaczy twarzy starca można byłoby raczej osądzić, że to Wieża Głodu w przeddzień pożarcia przez Ugolina własnych synów. Widząc Eliasza i jego przewodnika mężczyźni podnieśli się z miejsc, lecz na znak dany przez tego ostatniego pozostawili w spokoju zupełnie wszak nie uzbrojonego przybysza, poprzestając jedynie na badawczych oględzinach. Starzec obrócił się z wolna, pełen smutku, ale i zaciekawienia. — To ty? — rzekł i spojrzenie jego ożywiło się nieco, gdy rozpoznał młodzieńca. — W jakimż stanie cię znajduję! — szepnął Eliasz potrząsając głową. Starzec w milczeniu skłonił głowę i dał znak mężczyznom, którzy podnieśli się i odeszli, obrzuciwszy wprzód bacznym spojrzeniem Sternika, którego postawa i silne muskuły nie uszły ich uwagi. — Tak — rzekł stary człowiek do Eliasza, gdy zostali sami. — Pół roku mija, jak użyczyłem ci schronienia w moim domu. To ja wówczas współczułem tobie; dziś los się odwrócił i ty litujesz się nade mną. Lecz siadaj i mów, jak tu dotarłeś. — Jakieś dwa tygodnie temu powiadomiono mnie o twoim nieszczęściu — zaczął z wolna, cichym głosem, młodzieniec, śledząc spojrzeniem światło pochodni. — Natychmiast wyruszyłem w drogę i szukałem cię, penetrując góry: przebiegłem w ten sposób prawie dwie prowincje. — Musiałem uciekać, nie chciałem przelewać niewinnej krwi. Mcii wrogowie bali się sami stanąć do walki, nasłali tylko na mnie jakichś nieszczęśliwców, którzy nie złego mi nie uczynili. Zamilkli na chwilą, po czym Eliasz, starając się z mrocznej twarzy starca odczytać jego myśli, odezwał się znowu: — Przyszedłem, aby ci coś zaproponować. Gdym bezskutecznie poszukiwał pozostałych przy życiu członków rodziny, która spowodowała nieszczęście moich bliskich, postanowiłem porzucić prowincję, gdziem dotychczas mieszkał, i emigrować na północ, by tam żyć wśród wolnych i niezależnych ludów. Czy chcesz zmienić obecne swoje życie i pójść ze mną? Będziesz miał we mnie syna, bowiem straciłeś swoje dzieci, a ja, co nie mam rodziny, zyskam w tobie ojca. Starzec przecząco potrząsnął głową:' — Jeśli człowiek w moim wieku podejmuje tak rozpaczliwą jak ja decyzję, to dlatego, iż innego wyjścia nie ma. Ten, co przeżył młodość i wiek dojrzały pracując dla przyszłości swojej i swych dzieci, co podporządkowywał się zawsze woli zwierzchników, sumiennie wypełniał ciężkie obowiązki, znosił wszystko, byle tylko żyć możliwie najspokojniej — skoro taki człowiek odrzuca całą swą przeszłość i nadzieje na przyszłość, to dlatego, że uznał, iż pokoju nie ma ani nie jest on najwyższym dobrem! Na cóż mi dożywać nędznych dni na obcej ziemi? Miałem dwóch synów, córkę, ognisko domowe, majątek; cieszyłem się poważaniem. Teraz jestem jak drzewo pozbawione gałęzi: zbiegły włóczęga, na którego polują niczym na zwierzynę w lesie. I czemuż to wszystko? Bo ktoś zbezcześcił moją córkę, bo bracia chcieli się rozprawić z winnym, który nosił tytuł bożego sługi? Tak więc ja, ojciec zelżony na starość, przebaczyłem krzywdę i okazałem wyrozumiałość dla namiętności młodego wieku i ułomności ciała; a zresztą, wobec zła, którego nie dało się naprawić, cóż miałem czynić, jeśli nie milczeć, ratując to, co mi pozostało? Lecz ów przestępca zląkł się zemsty i postanowił zgubić mych synów. Wiesz, co zrobił? Nie? Czy wiesz, że ogłoszono, iż ktoś w klasztorze popełnił kradzież, a jednym z oskarżonych był mój syn? Drugiego nie mogli o to pomówić, bowiem był wtedy nieobecny. Czy wiesz, jakim torturom został poddany? Wiesz na pewno, bowiem stosuje się je wszędzie! Jam widział mojego syna wleczonego za włosy, słyszałem jego krzyki, słyszałem, jak mnie wołał, i stchórzyłem: drogi był mi mój spokój i zabrakło męstwa, by zabić lub umrzeć! Wiesz zapewne, że kradzieży nie dowiedziono, wszystko okazało się nędzną kalumnią, a ksiądz za karę został przeniesiony gdzie indziej. Zaś mój syn zmarł od zadanych mu cierpień. Drugi, który mi pozostał, nie był tchórzem jak ojciec, toteż oprawcy, korzystając z tego, iż pewnego razu zapomniał dowodu tożsamości, kazali żołnierzom z Guardia Civil natychmiast go pojmać. Zmaltretowali go, doprowadzili do rozpaczy i tak dręczyli, że popełnił samobójstwo! A jam przeżył to wszystko i jeśli nie starczyło mi odwagi, bym jako ojciec pomścił swe dzieci, to pozostało mi teraz serce przepełnione pragnieniem zemsty. I będę się mścił! Pod mymi rozkazami zebrało się wielu niezadowolonych, wrogowie moi sami powiększają pole walki i w dniu, kiedy poczuję się silny, spadnę na nich i ogniem zemsty spalę ich wraz z sobą! Jeśli Bóg istnieje, taki dzień musi nadejść! Tu starzec podniósł się, wzburzony, z płonącymi oczyma, i rwąc z głowy długie włosy, dodał: — Biada mi, przekleństwo ciąży na mnie za to, żem powstrzymywał mścicielską dłoń synów. Zamordowałem ich! Gdybym pozwolił zadać śmierć winnemu, gdybym mniej wierzył w sprawiedliwość boską i ludzką, teraz miałbym synów. Może ukryliby się przed ludźmi, ale żyliby! Niegodnym być ojcem, dlatego straciłem dzieci. Biada mi, żem z wiekiem nie poznał świata, na którym żyję! Lecz potrafię ich pomścić! Ogniem, krwią i własną śmiercią! I nieszczęsny rodzic w przystępie rozpaczy zerwał bandaż ukazując ranę na czole, z której ciekła strużka krwi. — Szanuję twoją boleść — odezwał się Eliasz — i rozumiem chęć zemsty. W podobnym jestem położeniu, a jednak, nie chcąc zranić niewinnego, wolę zapomnieć o własnych nieszczęściach. — Możesz zapomnieć, boś młody, nie straciłeś syna ani ostatniej nadziei! Zapewniam cię jednak, że i ją nie zabiję niewinnego. Widzisz tę ranę? Aby nie zabijać biednego żołnierza, który spełniał tylko swój obowiązek, pozwoliłem się zranić. — Zważ jednak — rzekł Eliasz po chwili milczenia — jak straszne brzemię ściągniesz na barki naszego nieszczęsnego ludu. Jeżeli własnoręcznie dopełnisz dzieła zemsty, twoi wrogowie zaczną prześladować nie ciebie, nie tych, co posiadają broń, lecz spokojnych mieszkańców naszych wiosek — oni zwykle płacą. A zatem — gdzie tu sprawiedliwość ? — Niech więc ludzie nauczą się bronić, niech każdy sam się broni! — Wiesz przecież, że to niemożliwe! Słuchaj, znałem cię w czasach, gdy byłeś szczęśliwy, dawałeś mi wtedy dobre rady. Czy pozwolisz więc, że ci coś powiem?... Starzec, skrzyżowawszy ramiona, zdawał się słuchać z uwagą. — Posłuchaj — ciągnął Eliasz, ważąc każde słowo. — Miałem szczęście wyświadczyć przysługę pewnemu bogatemu młodzieńcowi o dobrym sercu, szlachetnemu i kochającemu swój kraj. Powiadają, że ma on przyjaciół w Madrycie. Nie wiem, jak sprawy stoją, ale mogę cię zapewnić, że Kapitan Generalny jest mu przyjacielem. Cóż powiesz na to, abyśmy go uczynili rzecznikiem ludu? Jeśli go zainteresujemy losem nieszczęśliwych... Starzec potrząsnął głową. — Mówisz, że jest bogaty? Bogaci myślą tylko o pomnażaniu swych bogactw; pycha i zbytek ich oślepiają i ponieważ zawsze dobrze im się wiedzie, zwłaszcza jeśli mają możnych przyjaciół, nikt z nich nie trapi się losem biedaków. Wiem o tym dobrze, sam byłem bogaty! — Lecz człowiek, o którym wspomniałem, wydaje się innego pokroju; to nieszczęśliwy syn, którego ojca zbezczeszczono po śmierci; wkrótce sam założy rodzinę, myśli więc o przyszłości, o szczęśliwej przyszłości dla swych dzieci. — A więc należy do tych, których udziałem będzie szczęśliwy żywot. Naszym zaś jest los pokrzywdzonych. — Ale to człowiek o wielkim sercu! — Być może — odparł starzec. — Przypuśćmy, że zgodzi się zanieść naszą skargę przed Kapitana Generalnego, przypuśćmy, że przy dworze spotka ludzi, którzy zechcą być adwokatami naszej sprawy. Sądzisz, że uczynią zadość sprawiedliwości? — Spróbujmy tego środka, zanim zdecydujemy się przelać krew — rzekł Eliasz. — 'Dziwi cię zapewne, że ja, sam pokrzywdzony, a przy tym młody i pełen sił, proponuję pokojowe wyjście tobie, wiekowemu i słabemu; lecz widziałem tyleż nieszczęść wywołanych przez nasz lud, co i przez tyranów; kto nie działa, ten płaci za wszystko. — A jeśli nic nie osiągniemy? — Coś uzyskamy na pewno, wierz mi, nie wszyscy spośród rządzących są niesprawiedliwi. A jeśli wrócimy z niczym, jeśli nasz głos nie zostanie wysłuchany, jeśli ten człowiek okaże się głuchym na cierpienia bliźniego, wtedy zaciągnę się pod twoje rozkazy! Stary z wylaniem uściskał młodzieńca. — Przyjmuję twoją propozycję, Eliaszu. Wiem, że dotrzymasz słowa. Przyjdziesz do mnie, a pomogę ci pomścić przodków, ty zaś mnie pomożesz dokonać zemsty za mych synów, którzy byli tak samo prawymi ludźmi jak ty. — Tymczasem proszę: unikaj wszelkiego gwałtu. — A ty przedstawisz sprawę naszego ludu, znasz ją przecież. Kiedy mi dasz odpowiedź? — Za cztery dni przyślij mi posłańca na wybrzeże do San Diego. Powiem mu, com uzyskał u osoby, w której pokładam nadzieję. Jeśli nic, pierwszy zginę w ogniu tej walki. — Eliasz nie zginie, Eliasz będzie przywódcą, kiedy kapitan Pablo dopełni zemsty — odparł starzec. Po czym odprowadził Sternika do wyjścia. 46. NA KOGUCIEJ ARENIE Aby uświęcić niedzielne popołudnie, na Filipinach ogląda się — podobnie jak w Hiszpanii walki byków — walki kogutów. Kogucie zapasy, już od stu lat stanowiące dla niektórych źródło zysku, to jeden z nałogów tutejszego ludu, a nałóg to bardziej jeszcze rozpowszechniony niż zażywanie opium wśród Chińczyków. Na koguciej arenie biedak będzie, ryzyko wał wszystkim, co posiada, pragnąc bez pracy zarobić dużo pieniędzy; bogaty przychodzi tutaj dla rozrywki, by postawić pieniądze, których nie wydał na uczty i msze dziękczynne; lecz majątek użyty w grze jest jego własnością, kogut otrzymał bardzo staranne „wykształcenie", staranniejsze być może niż syn gracza. Tak więc nie możemy nie nikomu zarzucić. Ponieważ rząd zezwala na tę rozrywkę, a nawet jakby ją zalecał, przykazując tylko, aby walki kogutów urządzane były w miejscach publicznych i w dni świąteczne (pewnie po to, by wszyscy mogli je obejrzeć, bowiem przykład najlepiej uczy), oraz po zakończeniu sumy aż do zmierzchu — możemy przeto przyjrzeć się tym igraszkom i poszukać wśród widzów niektórych naszych znajomych. Kogucia arena w San Diego tylko w kilku szczegółach różni się od podobnych aren w innych miasteczkach. Składa się z trzech części. Pierwsza to wielki prostokąt, na jakie dwadzieścia metrów długi, a szeroki na czternaście; w jednym z boków prostokąta otwiera się furta, której zwykle pilnuje kobieta pobierająca opłatę za wstęp. Z tego haraczu, który wszyscy tu składają, część ściąga rząd — kilkaset tysięcy pesos rocznie: podobno za owe pieniądze, za które kupuje się tu wolność uprawiania nałogu — buduje się wspaniałe szkoły, mosty, drogi, a także wspiera nimi rolnictwo i handel... Błogosławiony zatem ów nałóg, który tak pożyteczne daje owoce! Za tym to więc pierwszym ogrodzeniem znajdują się handlarki betelem. papierosami, słodyczami i innymi wiktuałami. Tutaj też roi się od chłopców towarzyszących swym ojcom lub wujom, pod których czujnym okiem poznają tajniki życia. Z tej zagrody przechodzi się do drugiej, nieco większych rozmiarów, stanowiącej rodzaj foyer, w którym publiczność zbiera się przed występami kogutów. Tu znajduje się większa część ptaków, uwiązanych na sznurkach okręconych o gwoździe lub trzymanych mocną dłonią. Tu zbierają się gracze, amatorzy i fachowcy. Tu podejmują zakłady, kłócą się, zaciągają pożyczki; słychać przekleństwa, przysięgi, wybuchy śmiechu. Ten głaszcze swego koguta po lśniącym upierzeniu; ów sprawdza i liczy ostrogi na łapach; płyną opowieści o wyczynach bohaterskich ptaków. Niejeden z gniewną twarzą trzyma za nogi pozbawione piór ścierwo: kogut, który przez długie miesiące był ulubieńcem i przedmiotem rozkosznych nadziei, rozpieszczany, otaczany troską — teraz jest tylko mięsem i zostanie sprzedany za grosze, a potem ugotowany z imbirem i tegoż wieczora zjedzony: sic transit gloria mundi". Poszkodowany właściciel wróci do domu, gdzie z niepokojem czeka nań żona i dzieci w łachmanach — wróci bez pieniędzy i bez koguta. Cały ów złoty sen, starania, jakimi przez wiele miesięcy otaczano zwierzę od świtu do zachodu słońca, dały jedynie parę groszy — z wielkiego ognia pozostały popioły. W kogucim foyer nawet najmniej bystry rozprawia z ożywieniem; nawet lekkoduch skrupulatnie bada wszelkie okoliczności, waży, namyśla się, rozciąga ptakowi skrzydła i sprawdza siłę jego mięśni. Jedni przychodzą odświętnie ubrani, otoczeni gromadą stronników stawiających na ich koguty; inni, o niechlujnym wyglądzie, z piętnem występku na niemytej twarzy, z napięciem śledzą poruszenia bogaczy i czekają na rozpoczęcie zakładów, w sakiewce bowiem łacno ujrzysz dno, ale nałogu nie nasycisz. Nie znajdziesz tu oblicza nie ożywionego ową pasją; nie ujrzysz Filipińczyka niemrawego, milczącego: tętni tu życie, namiętności, zapał. Rzekłbyś, że ludzi owych dręczy pragnienie, które podsyca jeszcze miejscowa bagienna woda. Z tego miejsca przechodzi się na arenę zwaną „kołem". Podłoga, ogrodzona trzcinowym płotem, jest zwykle na nieco wyższym poziomie niż dwie poprzednie. W części najwyższej, dotykającej niemal dachu, znajdują się schodkowane galerie dla widzów i graczy w jednej osobie. W czasie walki owe galerie napełniają się mężczyznami i chłopcami; wszyscy krzyczą, wrzeszczą, pocą się, sprze-czają i przeklinają: na szczęście nigdy nie wchodzą tu kobiety. W „kole" zasiadają znawcy, bogacze, znani hazardziści, przedsiębiorca oraz sędzia wydający wyrok o zwycięstwie. Na mocno udeptanej ziemi walczą ptaki: tu właśnie los rozdziela uśmiechy i łzy, dni ucztowania i dni głodu. W chwili gdy wchodzimy, można zauważyć przybyłych już na arenę: burmistrza, kapitana Pablo, kapitana Basilio oraz Lucasa — człeka z blizną na twarzy, który tak opłakiwał śmierć brata. Kapitan Basilio podszedł do któregoś z wieśniaków i spytał: — Nie wiesz, jakiego koguta przyniesie kapitan Tiago? — Nie wiem, panie. Dziś rano dostał dwa, jeden z nich to lasak, który wygrał z talisainem konsula. — Myślisz, że mój bulik może z nim walczyć? — Ba, czy może! Stawiam w zakład cały dom i własną koszulę! Nadchodzi kapitan Tiago. Ubrany, jak wszyscy wielcy gracze, w koszulę z kantońskiego płótna, wełniane spodnie i kapelusz jipijapa. Za nim kroczą dwaj słudzy niosący lasaka i białego koguta ogromnej wielkości. — Sinang mówiła mi, że Maria z każdym dniem wraca do zdrowia — rzekł kapitan Basilio. — Już nie ma gorączki, ale jeszcze słaba. — Przegrałeś pan wczoraj wieczór? — Coś niecoś. Wiem, żeś pan wygrał... zobaczymy, może się zrewanżuję. — Chcesz pan wystawić lasaka? — spytał kapitan Basilio obrzucając wzrokiem koguta, którego służący pokazał mu na żądanie. — Tak, chcę, jeśli będą zakłady. — Ile pan stawiasz? — Niżej dwóch nie gram. — Widziałeś pan mojego bulika? — spytał kapitan Basilio, przyzywając mężczyznę trzymającego małego koguta. Kapitan Tiago obejrzał ptaka i zważywszy go w ręku oraz zbadawszy jego ostrogi, zwrócił właścicielowi. — Ile? — zagadnął. — Tyle co pan. — Dwa pięćset? — Trzy. — Trzy? — Do następnej walki! W gronie ciekawskich i graczy rozchodzi się wiadomość, iż będą walczyć dwa sławne koguty. Każdy z nich ma swoją historię i renomę. Wszyscy chcą je widzieć, przyjrzeć się dwóm znakomitościom. Wymieniają opinie, snują proroctwa. Tymczasem głosy się podnoszą, rośnie zamieszanie, widzowie wdzierają się, do „koła" i na galerie. Soltadores wynoszą na arenę dwa koguty, białego i czerwonego, ale jeszcze bez ostróg. Rozlegają się krzyki: „Biały,, biały!", jakiś inny głos woła: „Czerwony!" Biały będzie faworytem, czerwony nie cieszy się sympatią publiczności. W tłumie krążą żołnierze. Nie mają mundurów swej jednostki, nie są jednak również ubrani jak chłopi. Spodnie z czerwoną frędzlą, błękitna wypłowiała bluza, wojskowa czapka — oto strój godny ich zachowania: stawiają zakłady, a zarazem szpiegują i sieją zamęt, jednocześnie nawołując o spokój. Wśród tego zgiełku wyciągają się ręce z brzęczącymi monetami; gracze szukają po kieszeniach ostatniego grosza, który zastępują czasem obietnicą sprzedania wołu czy najbliższych zbiorów. Dwaj młodzi ludzie, wyglądający na braci, zawistnymi oczyma śledzą grających, podchodzą, nieśmiało bąkają coś, czego nikt nie słucha; twarze ich stają się coraz bardziej ponure; patrzą po sobie ze złością i niezadowoleniem. Lucas obserwuje ich ukradkiem, uśmiecha się przebiegle, podzwania srebrnymi pesos, przechodzi mimo braci i patrzy w stronę „koła" krzycząc: — Stawiam pięćdziesiąt, pięćdziesiąt przeciw dwudziestu na białego! Bracia wymieniają spojrzenia. — Mówiłem ci — mruknął starszy — byś nie stawiał wszystkich pieniędzy. Gdybyś mnie posłuchał, mielibyśmy teraz na czerwonego! Młodszy nieśmiało podszedł do Lucasa i dotknął jego ramienia. — To ty? — wykrzyknął ów odwracając się z udanym zdziwieniem. ,— Czy twój brat przyjmuje moją propozycję, czy też przychodzisz stawiać zakład? — Jakże mamy postawić, skorośmy wszystko stracili? — A zatem przyjmujecie? — Mój brat nie chce! Gdybyś mógł nam pożyczyć, skoro mówisz, że nas znasz... Lucas podrapał się w głowę, obciągnął koszulę i odparł: — Znam was, oczywiście; zwiecie się Tarsilo i Bruno, jesteście silni i młodzi. Wiem, że wasz dzielny ojciec skonał otrzymawszy z rąk żołnierzy sto rózeg. Wiem, że nie myślicie o zemście... — Nie mieszaj się w nasze sprawy — przerwał starszy, imieniem Tarsilo. — To niebezpieczne. Gdybyśmy nie mieli siostry, już dawno by nas powieszono! — Powieszono? Wieszają tylko tchórzy i ludzi bez pieniędzy ni poparcia. A poza tym góry są wszakże tak blisko! — Sto przeciw dwudziestu na białego! — krzyknął ktoś mijając ich. — Pożycz nam cztery pesos... trzy... dwa... — błagał młodszy z braci. — Oddamy ci dwa razy tyle. Zaraz zaczną wypuszczać koguty. Lucas znowu podrapał się w głowę. — Pst! To nie moje pieniądze, dał mi je don Chryzostom dla tych, co zechcieliby mu służyć. Widzę jednak, żeście niepodobni do waszego ojca. On to był odważny. A komu brak odwagi, niech nie szuka rozrywek. Z tymi słowy odszedł, acz niezbyt daleko. — Może się zgódźmy — rzekł Bruno. — Wisieć czy być rozstrzelanym to przecie wszystko jedno, a my biedacy innego losu nie możemy się spodziewać! — Masz rację, ale pomyśl o naszej siostrze. Tymczasem ożywienie wokół areny coraz to się wzmagało. Miała się rozpocząć walka. Głosy poczęły cichnąć. Dwaj soltadores i znający się na rzeczy atador de razuajas zostali pośrodku areny. Na znak dany przez sędziego ów ostatni przywiązuje stalowe ostrogi: ukazują się cienkie ostrza, groźne i błyszczące. Bracia podchodzą do ogrodzenia smutni i milczący i opierając czoło o trzcinowy płot, obserwują walkę. Ktoś zbliża się do nich i szepcze: — Sto przeciw dziesięciu na białego! Tarsilo patrzy nań z ogłupiałym wyrazem twarzy. Bruno szturcha go, na co ten odpowiada gniewnym pomrukiem. Soltadores trzymają koguty mocno, ale ostrożnie, uważając, by się nie zranić. Zapanowało uroczyste milczenie. Zdawać by się mogło, że wszyscy tu obecni, z wyjątkiem soltadores, to jakieś przerażające woskowe kukły. Koguty przybliżono do siebie, podstawiając głowę jednego pod dziób drugiego, aby zaczepiony rozdrażnił przeciwnika. W każdym pojedynku muszą być równe szansę — dotyczy to tak samo paryskich frantów, jak i filipińskich kogutów. Potem każą im przyjrzeć się sobie wzajemnie, przybliżają je, aby biedny ptak widział, kto mu wyrwał pióra i z kim winien walczyć. Upierzenie na szyi jeży się, gniewne iskierki przelatują przez okrągłe oczka. Oto właściwa chwila: wypuszczone na ziemię koguty, w pewnej odległości od siebie, pozostają same na placu walki. Z wolna idą ku sobie. Ich stąpanie rozlega się na ubitym klepisku; nikt nic nie mówi, nikt nie śmie odetchnąć. Oba koguty, to opuszczając, to podnosząc głowy, jakby mierzyły się wzrokiem, wydają głos pełen groźby i pogardy. Zobaczyły błyszczące ostrza, które rzucają zimne, niebieskawe błyski; niebezpieczeństwo podnieca ptaki, które teraz zdecydowanie idą ku sobie. Gdy dzieli je zaledwie krok, zatrzymują się i ze wzrokiem wlepionym w siebie nawzajem spuszczają głowy; pióra znów zaczynają się jeżyć. Teraz krew bucha do ptasich mózgów, piorun uderza i z wrodzoną im walecznością rzucają się na siebie. Zderza się dziób z dziobem, pierś z piersią, ostroga z ostrogą i skrzydło ze skrzydłem: ciosy zostały mistrzowsko odparowane, spadło zaledwie kilka piór. Znów mierzą się wzrokiem. Nagle biały podfruwa; błyska śmiercionośna stal. Lecz czerwony skulił się, spuścił głowę, tak że cios białego przeciął tylko powietrze; teraz biały z kolei chce uniknąć ataku od tyłu — odwraca się raptownie i staje przodem. Czerwony atakuje go z wściekłością, lecz ten broni się spokojnie — nie na darmo jest faworytem publiczności. Wszyscy z drżeniem i niepokojem śledzą koleje walki, czasem ktoś wydaje mimowolny okrzyk. Ziemia pokrywa się białymi i czerwonymi piórami umazanymi krwią; nie jest to jednakże pojedynek do pierwszej krwi; Filipińczyk, zgodnie z prawami, jakich rząd mu w tej mierze udzielił, pragnie, by walka toczyła się do śmierci lub ucieczki jednego z ptaków. Ziemia już cała krwią zbroczona, ciosy się mnożą, lecz zwycięstwo ciągle jeszcze nie przechyla się ku żadnej ze stron. Wreszcie biały z najwyższym wysiłkiem skacze, aby zadać ostatni cios, wbija ostrogę w skrzydło czerwonego i zaczepia nią o kości wroga; lecz on sam został ranny w pierś, pozostają tedy oba nieruchome, zakrwawione, wyczerpane, dyszące, jeden tuż przy drugim, aż wreszcie biały pada, krew rzuca mu się dziobem i ptak kona w drgawkach. Czerwony, zaczepiony o niego skrzydłem, powoli zgina nogi i zamyka oczy. Teraz sędzia, zgodnie z tym, co zaleca rząd, ogłasza zwycięzcą czerwonego; dziki wrzask wita ów wyrok, wrzask, który słychać w całym miasteczku — jednostajny, długi. Kto go usłyszy, wie, że kogut, który zwyciężył, nie był faworytem, w przeciwnym bowiem razie radość trwałaby krócej. Tak jest i między ludźmi: mały na-ród, gdy odniesie zwycięstwo nad wielkim, śpiewa swój triumf i opowiada o nim potem przez długie wieki. — Widzisz? — rzekł z rozpaczą Bruno do brata. — Gdybyś mi zawierzył, mielibyśmy teraz sto pesos: przez ciebie nie mamy ani grosza. Tarsilo nie odpowiedział, rozejrzał się tylko wokół przymrużonymi oczyma, jakby kogoś szukając. — O tam, rozmawia z Pedrem — rzekł Bruno. — Daje mu pieniądze. Tyle pieniędzy! Rzeczywiście, Lucas wyliczał srebrne monety na dłoń męża Sisy. Zamienili jeszcze szeptem kilka słów i rozstali się zadowoleni. — Pedro przyłączył się do nich; ten wie, czego chce — westchnął Bruno. Tarsilo był nadal smutny i zamyślony; rękawem koszuli ocierał pot płynący mu z czoła.. — Mój bracie — rzekł Bruno — jeśli ty się nie zdecydujesz, to ja i tak pójdę. Lasak powinien zwyciężyć, a my nie możemy tracić okazji. Chcę postawić na następną walkę. 'Cóż ci to szkodzi? Przynajmniej pomścimy ojca. — Czekaj! — odparł Tarsilo patrząc mu twardo w oczy. — Idę z tobą. Masz rację, pomścimy ojca. Jednakże zatrzymał się jeszcze, znów ocierając pot z czoła. — Czemuż nie idziesz? — spytał niecierpliwie Bruno. — Wiesz, jakie ptaki teraz wypuszczą? Czy to warto?... — Jeszcze by nie! Nie słyszałeś? Bulik kapitana Basilio przeciw lasakowi kapitana Tiago; według prawideł gry powinien zwyciężyć lasak. — Ach, lasak! Ja też bym postawił... ale upewnijmy się przedtem. Bruno z gestem zniecierpliwienia poszedł wszakże za bratem, który dokładnie obejrzał koguta, namyślał się, zastanawiał, wypytywał jego opiekuna, ciągle pełen wątpliwości; Bruno, rozdrażniony, patrzył nań z gniewem. — Nie widzisz, jakie ma łapy? Czego ty jeszcze chcesz? Popatrz no na nogi, rozciągnij mu skrzydła! Tarsilo nie słyszy, dalej ogląda koguta: dociera do niego tylko brzęk złota i srebra. — Zobaczymy teraz bulika — mówi zduszonym głosem. Bruno tupie nogą, zgrzyta zębami, lecz ulega bratu. Podchodzą do innej grupy. Tutaj uzbraja się koguta, wybiera ostrogi i naciera ptaka woskiem. Tarsilo obrzuca go ponurym, nieprzeniknionym spojrzeniem: rzekł-byś, że nie widzi koguta, lecz to, czym będzie on wkrótce. Przesuwa dłonią po czole i głuchym głosem pyta brata: — Jesteś gotów? — Ja? Od dawna. Nie muszę ich nawet oglądać! — Ale... nasza biedna siostra... — E tam! Nie mówiono ci, że wszystkim rządzi don Chryzostom? Nie widziałeś to, jak spacerował razem z Kapitanem Generalnym? Cóż nam może grozić? — A jak zginiemy? — Cóż z tego? Nasz ojciec zginął od kijów. — Słusznie mówisz! I bracia udają się na poszukiwanie Lucasa. Skoro go tylko spostrzegli, Tarsilo zatrzymuje się. — Nie! — krzyczy. — Chodźmy stąd, idziemy na zgubę! — Idźże sobie, jeśli chcesz, ja zostaję! — Bruno! Nieszczęściem podchodzi ku nim jakiś człek. — Stawiacie? — pyta. — Ja stawiam na bulika. Bracia nie odpowiadają. — Duży zysk! — Ile? — pyta Bruno. Nieznajomy liczy monety; Bruno pochłania go oczyma. — Mam dwieście; pięćdziesiąt przeciw czterdziestu! — Nie! — oświadcza Bruno stanowczo — postaw... — Dobrze! Pięćdziesiąt przeciw trzydziestu! — Podwójnie! — Zgoda. Bulik należy do mojego chlebodawcy i zarabiam na tym. Sto przeciw sześćdziesięciu! — Umowa stoi! Czekajcie na pieniądze. — Ale ja będę je trzymał u siebie — rzekł Tarsilo, nie zawierzając zbytnio planom Bruna. — Wszystko mi jedno! — odparł ten, ufny w siłę swych pięści, i zwracając się do brata dodał: — Jeśli ty zostaniesz, ja idę. Tarsilo zastanowił się: kochał brata i kochał grę. Nie mógł zostawić Bruna samego, mruknął więc: — Niech będzie! Podeszli do Lucasa: ów uśmiechnął się na ich widok. — Panie! — rzekł Tarsilo. — Cóż znowu? — Ile dajecie? — spytali obaj. — Mówiłem już: jeśli podejmiecie się znaleźć wsporników do na-padu na koszary, daję trzydzieści pesos każdemu z was i dziesięć pesos każdemu wspólnikowi. Jeśli wszystko dobrze wypadnie, każdy otrzyma sto, a wy dwa razy tyle: don Chryzostom jest bogaty. — Zgoda! — wykrzyknął Bruno. — Niech tylko będą pieniądze. — Wiedziałem, żeście takie same zuchy jak wasz ojciec! Chodźcie no, niech nas nie słyszą ci, co go zabili! — rzekł Lucas wskazując na żołnierzy. I zaprowadziwszy braci w ciemny kąt, ciągnie dalej, wyliczając im pieniądze: — Jutro przyjeżdża don Chryzostom i przywozi broń; pojutrze wieczorem, koło ósmej, przyjdziecie na cmentarz, gdzie przekażę wam jego rozkazy. Macie czas na znalezienie ludzi. Pożegnali się. Rzekłbyś, że bracia zamienili się skórami: Tarsilo był spokojny, Bruno blady. 47. DWIE DAMY Podczas gdy kapitan Tiago wystawiał na arenę swego lasaka, dońa Victorina wybrała się na przechadzkę po miasteczku z zamiarem obejrzenia domów i pól „głupich Hindusów". Ubrała się tak wytwornie, jak tylko zdołała, przystrajając jedwabną suknię wszystkimi swymi wstążkami i kwiatami, aby zaimponować prowincjuszom i pokazać im, jak wielka przepaść dzieli ich od jej szacownej osoby — i podawszy ramię kulawemu małżonkowi, obnosiła się dumnie po ulicach, ku osłupieniu i zdumieniu mieszkańców San Diego. Kuzyn Linares został w domu. — Cóż za szkaradne domy mają ci Hindusi! — zaczęła wykrzywiając się dońa Victorina. — Nie wiem, jak można w tym mieszkać: trzeba być na to Hindusem. A jacy są źle wychowani, jakie przy tym pyszałki! Mijając nas nie odkrywają głów! Strąć no któremu kapelusz, jak to robią oficerowie Guardia Civil i księża; naucz ich dobrych manier! — A jak zechcą mi oddać? — spytał doktor Espadańa. — Przecież jesteś mężczyzną! — A... ale jestem kulawy! Dońa Victorina coraz bardziej traciła humor: ulice były nie wybrukowane i tren jej sukni nurzał się w pyle. A przy tym mijało ją wiele młodych dziewcząt, które przechodząc spuszczały oczy miast podziwiać, jakby się należało spodziewać, jej wytworne stroje. Stan- gret wiozący Sinang i jej kuzynkę w eleganckim powoziku miał czelność krzyknąć pod adresem doktorowej „z drogi!" tak władczym głosem, że musiała ustąpić, i tylko zdołała wysyczeć: — Coś podobnego, jaki nieokrzesany! Powiem jego panu, aby lepiej edukował swych służących. Wracamy do domu — rozkazała mężowi. Biedak, w obawie przed burzą, obrócił się na swej kuli, posłuszny rozkazowi. Spotkali chorążego, co zwiększyło jeszcze nieukontentowanie donii Victoriny: wojskowy nie tylko nie skwitował najmniejszym komplementem jej stroju, lecz przyglądał mu się jakby z drwiną. — Nie powinieneś podawać ręki zwykłemu chorążemu — rzekła doktorowa mężowi, skoro wojskowy się oddalił. — Ledwie że dotknął tego swego kasku, a ty przed nim zdjąłeś kapelusz. Nie potrafisz się godnie zachowywać! — On jest tu na... naczelnikiem... — I cóż z tego? Możeśmy Hindusi? — Masz rację! — odparł mąż nie chcąc się kłócić. Gdy przechodzili koło domu chorążego, dońa Consolacion siedziała jak zwykle w oknie, we flanelowej bluzce, i paliła cygaro. Ponieważ dom był niski, obie strony obejrzały się nawzajem dokładnie — dońa Victorina od razu poznała nieznajomą. Żołnierska Muza spokojnie zmierzyła doktorową wzrokiem od stóp do głów, po czym, wysunąwszy dolną wargę, splunęła odwracając się. To położyło kres cierpliwości donii Victoriny, która zostawiając małżonka bez oparcia, stanęła twarzą w twarz z żoną chorążego, trzęsąc się z wściekłości i nie mogąc wymówić słowa. Dońa Consolacion z wolna odwróciła głowę, znów spokojnie popatrzyła na przybyłą i splunęła po raz wtóry, z jeszcze większą pogardą. — No i co? — rzuciła. — Mogłabyś powiedzieć „senora". Co tak na mnie patrzysz? Zazdrość cię pożera... — zdołała wreszcie wykrztusić dońa Victorina. — Mnie? Zazdrość? o co, seńora, może o te loki? — rzekła tamta szyderczo. — Chodźmy! — wtrącił doktor. — Nie zważaj na to! — Pozwól no, niech nauczę grzeczności tę bezczelną prostaczkę! — odparła żona, tak gwałtownie go popychając, że nieszczęśliwiec prawie nosem zarył w ziemię. I zwracając się do przeciwniczki dodała: — Zważ, z kim mówisz! Nie jestem prowincjuszką ani żołnierską amantką. Do mojego domu w Manili nie mają wstępu chorążowie; czekają pod drzwiami. — Ejże, najjaśniejsza pani! Nie mają wstępu chorążowie, tylko takie kulawe pokraki jak ten. Ha, ha, ha! Gdyby nie szminki, można byłoby ujrzeć rumieniec na twarzy donii Vietoriny. Chciała się rzucić na żonę chorążego, lecz stojący na warcie żołnierz powstrzymał ją. Tymczasem ulica napełniła się gapiami. — Poniża mnie rozmowa z tobą, ty... ty... Osoby z wyższych sfer... A może chcesz mi coś przeprać, to ci dobrze zapłacę! Myślisz, że nie wiem, żeś była praczką? Donię Consolacion ogarnęła wściekłość: wzmianka o praniu zraniła ją do żywego. — Myślisz, że nie wiemy, coś za jedna i kogoś tu przywiozła? A jakże, już mi to mąż mówił! Ja, moja pani, mam przynajmniej tylko jednego, a ty — iluś ich miała? Trzeba umierać z głodu, żeby się rzucać na taką starą szmatę! Strzał był celny. Dona Victorina wyprostowała się, zacisnęła pięści i wysyczała przez, zęby: — Ty stary flejtuchu, stłukę ci tę brudną gębę! Żołnierska dziewko, która sypiasz z całym batalionem, nierządnico od urodzenia! Nasza Meduza raptownie znikła z okna i zaraz ujrzano ją zbiegającą na dół i potrząsającą batem męża. Don Tiburcio wmieszał się błagając o spokój, lecz doszłoby do rękoczynów, gdyby nie zjawił się chorąży. — Ależ moje panie!... doktorze! — Wychowaj pan lepiej żonę, kup jej lepsze ubranie, a jeśli nie masz pieniędzy, to ukradnij je ludziom w miasteczku, wszak na to trzymasz swoich żołnierzy! — krzyczała dona Victorina. — Jestem tu, moja pani! Czemuż mi nie stłuczesz gęby, najjaśniejsza hrabino? Masz tylko język i ślinę, ty... elegantko! — Pani! — rzekł z gniewem chorąży. — Ciesz się, że pamiętam, iż jesteś kobietą, inaczej bowiem wyrzuciłbym waćpanią kopniakami, nie zważając na twe loki i wstążki! — Pa... panie chorąży! — Umykajże stąd, ty konowale! Te spodnie to chyba przez pomyłkę nosisz, pantoflarzu! Jedna z dam szermowała słowami i gestami, druga wrzaskiem, obelgą i przekleństwem; wygrzebano wszelakie przechowywane dotąd skrzętnie w lamusach brudy — toteż jako że mówili wszyscy czworo naraz, i to rzeczy, które ujmę przynoszą pewnej klasie ludzi, a przy tym wyciągali na światło dzienne wiele spraw zgodnych z prawdą — zatem nie chcemy tutaj opisywać, co powiedziały sobie wtedy te osoby. Gapie, choć nie wszystko z tego rozumieli, mieli niemałą rozrywkę, no i spodziewali się, że dojdzie do rękoczynów. Jednak ku ich rozczarowaniu nadszedł proboszcz i załagodził spór. — Panowie, panie! Jakiż wstyd! Panie chorąży! — Po co się ksiądz wtrąca?! Obłudnik, zakłamaniec! — Don Tibureio, niech pan zabierze stąd małżonkę! Bardzo proszę, zachciej pani powściągnąć swój język! — Niech to lepiej ksiądz powie tym złodziejaszkom! Po trochu zasób epitetów począł się wyczerpywać. Obie pary małżeńskie skończyły swą wzajmną charakterystykę i, z pogróżkami i złorzeczeniami, powoli się rozstały. O Salvi krążył między wadzącymi się stronami, wprowadzając dodatkowe ożywienie do sporu. Gdyby tak to widział nasz przyjaciel, korespondent stołeczny!... — Jeszcze dziś jedziemy do Manili i staniemy przed Kapitanem Generalnym! — oświadczyła rozwścieczona dona Victorina mężowi. — Tyś chyba nie mężczyzna, na darmo nosisz spodnie! — A... ależ... żono, a żołnierze? Jestem kulawy! — Powinieneś wyzwać go na pistolety lub na szable, bo jak nie, to... Tu dona Victorina spojrzała na sztuczną szczękę męża. — Dziecko, nigdy nie miałem broni w ręku!... Dona Victorina nie pozwoliła mu dokończyć: na środku ulicy gwałtownie wyrwała mu z ust uzębienie i podeptała je. Gdy przybyli do domu, on prawie płakał, ona płonęła gniewem. Linares właśnie rozmawiał z Marią Klarą, Sinang i Wiktorią i ponieważ nic nie wiedział o całym zajściu, zaniepokoił się niemało widząc krewniaków w takim stanie. Marię Klarę, spoczywającą na fotelu wśród poduszek i pledów, zdziwił niezmiernie ten nowy wyraz twarzy doktora. — Kuzynie — rzekła dońa Victorina — zaraz mi wyzwiesz na pojedynek chorążego, bo jak nie... — Ale czemuż? — spytał zdumiony Linares. — Wyzwiesz go, a jak nie, to powiem wszystkim, kim jesteś. — Ależ pani! Trzy przyjaciółki popatrzyły na siebie. — Wystaw sobie: chorąży obraził nas i powiedział, że ty jesteś tym, czym jesteś! Ta stara wiedźma wyskoczyła na nas z batem, a ten, ten... pozwolił się znieważać... mężczyzna! — Ojej! — wykrzyknęła z żalem Sinang. — Pobili się, a myśmy tego nie widziały! — Chorąży potłukł sęby doktorowi! — dodała Wiktoria. — Jeszcze dziś jedziemy do Manili, a ty zostaniesz tutaj, aby go wyzwać, bo jak nie, to powiem kapitanowi Tiago, że wszystko, coś mu nawygadywał o sobie, to kłamstwo, powiem... — Ależ kuzynko! — przerwał pobladły Linares, podchodząc do niej. — Niechże się pani uspokoi, niech mi pani nie każe przypominać... — i ciszej dodał: — Niech pani nie będzie nierozsądną, zwłaszcza w takiej chwili. Właśnie nadszedł kapitan Tiago; wracał z koguciej areny, smutnie wzdychając: stracił był swego lasaka. Dońa Victorina nie dała mu czasu na wzdychanie; w krótkich słowach, bogato okraszonych złorzeczeniami, opowiedziała gospodarzowi domu, co się jej przytrafiło, starając się, rzecz oczywista, przedstawić swoją osobę w możliwie najkorzystniejszym świetle. — Linares wyzwie 'go na pojedynek, słyszy pan? W przeciwnym razie nie zgódź się pan na jego małżeństwo z pańską córką! Jeśli się nie wykaże męstwem, nie jest godny Klaruni! — A więc wychodzisz za tego pana? — spytała Sinang, której wesołe oczy napełniły się łzami. — Myślałam, żeś skryta, ale nie niestała. Maria Klara blada jak wosk, uniosła się na fotelu i przerażonym wzrokiem obrzuciła ojca, donie Victorinę i Linaresa, który okrył się rumieńcem; kapitan Tiago spuścił oczy, a doktorowa dodała: — Miej to na uwadze, Klaruniu: nie wychodź za człowieka, co nie jest mężczyzną, bo tylko psy będą wieszać na tobie. Dziewczyna nie odpowiedziała jednak, lecz zwróciła się do przyjaciółek: — Zaprowadźcie mnie, proszę, do mego pokoju, nie mogę jeszcze sama chodzić. Tegoż wieczoru małżonkowie spakowali swoje rzeczy, przedstawili kapitanowi Tiago rachunek za leczenie (sięgał on kilku tysięcy) i następnego dnia wczesnym rankiem wyruszyli do stolicy powozem kapitana. Zawstydzonemu Linaresowi powierzyli rolę mściciela. 48. ZAGADKA Jak to zapowiedział Lucas, Ibarra przyjechał następnego dnia. Pierwsze kroki skierował do domu kapitana Tiago, chciał bowiem ujrzeć Marię Klarę i powiedzieć jej, że Jego Ekscelencja arcybiskup przywrócił go na łono Kościoła: miał list polecający do proboszcza, napisany ręką samego arcybiskupa. Ciotka Izabela nie posiadała się z radości, darzyła bowiem Ibarrę szczerą sympatią i niechętnie patrzyła na projektowane małżeństwo siostrzenicy z Linaresem. Kapitana Tiago nie było w domu. — Proszę wejść — rzekła ciotka w swej łamanej hiszpańszczyźnie. — Mario, don Chryzostom znów cieszy się łaską niebios. Arcybiskup zdjął zeń ekskomunikę. Lecz młodzieniec nie mógł postąpić kroku naprzód, uśmiech zamarł na jego ustach, a słowa uwięzły mu w gardle. Na balkonie, u boku Marii Klary, stał Linares układający bukiety z kwiatów i liści powoju. Na podłodze leżały róże i sampagwas. Maria Klara spoczywała w fotelu, blada, zamyślona, ze smutnym wejrzeniem, bawiąc się od niechcenia wachlarzem z kości słoniowej, od której bielsze były jej paluszki. Na widok Ibarry Linares zbladł, a policzki Marii Klary okryły się czerwienią. Chciała wstać, lecz sił jej zabrakło — spuściła oczy, -a wachlarz wysunął jej się z rąk. Przez chwilę panowało pełne napięcia milczenie. Wreszcie Ibarra zdołał wyrzec drżącym głosem: — Właśnie przyjechałem i biegłem tutaj, aby cię zobaczyć... Widzę, że czujesz się lepiej, niż myślałem... Wydawało się, że Marii Klarze zabrakło głosu; nie powiedziała ni słowa i nie podniosła oczu. Ibarra zmierzył Linaresa od stóp do głów spojrzeniem, które nieśmiały młodzian wytrzymał z całą wyniosłością. — Hm, widzę, że nie oczekiwano tutaj mej wizyty — rzekł z wolna Chryzostom. — Przebacz mi, Mario, żem się nie kazał zapowiedzieć; kiedyś wyjaśnię ci tego przyczyny... jeszcze się zobaczymy... o, z pewnością się zobaczymy. Ostatnim słowom towarzyszył błysk oka w stronę Linaresa. Dziewczyna podniosła ku młodzieńcowi swe piękne oczy, niewinne i smutne, i tak wymowne, a pełne błagania, że Ibarra zatrzymał się zmieszany. — Mogęż przyjść jutro? — Wiesz, że dla mnie zawsze jesteś pożądanym gościem — odparła z wysiłkiem. Ibarra wyszedł zachowując pozorny spokój, lecz burza wrzała w jego myślach, a chłód mroził serce. To, co ujrzał i czego doznał przed chwilą, było nie do pojęcia. Cóż to takiego — zwątpienie, zobojętnienie, zdrada? — Och, kobiety! — westchnął. Nie wiedzieć kiedy, zaszedł na miejsce budowy szkoły. Prace bardzo się posunęły naprzód; pan Juan z metrem i pionem krążył w ciżbie robotników. Widząc Ibarrę pośpieszył mu naprzeciw. — Nareszcie pan przyjechał, don Chryzostomie — rzekł. — Proszę spojrzeć na te ściany: już są na metr dziesięć wysokie; za dwa dni będą wysokości człowieka; wziąłem na budulec drzewo najlepszego gatunku. Chciałby pan może zobaczyć fundamenty? Robotnicy kłaniali się z uszanowaniem. — Tutaj jest system kanalizacyjny, który pozwoliłem sobie założyć na własną rękę — mówił pan Juan. — Podziemne kanały prowadzą do czegoś w rodzaju zbiornika o trzydzieści kroków stąd. Ułatwi to nawadnianie ogrodu. Nie było tego w planach. Nie ma pan chyba nic przeciwko temu? — Wprost przeciwnie, pochwalam i winszuję panu szczęśliwego pomysłu. Zaiste, jest pan prawdziwym architektem. Od kogo się pan nauczył tej sztuki? — Od siebie samego, panie — odparł skromnie zapytany. — Aha, póki nie zapomnę: niech skrupulaci, ktoś bowiem może się bać rozmowy ze mną, dowiedzą się, żem już nie jest ekskomunikowany; arcybiskup zaprosił mnie do swego stołu. — E, panie, my tam nie zważamy na ekskomuniki! Wszyscyśmy już wyklęci; sam o. Damaso był ekskomunikowany, a mimo to tyle na nim sadła. — Jak to? — Tak sądzę; jakiś rok temu przyłożył kijem koadiutorowi, a koadiutor jest wszak takim samym kapłanem jak on. Któż by się tam przejmował ekskomunikami! Wśród robotników Ibarra dojrzał Eliasza; ów ukłonił się tak jak inni, lecz spojrzenie jego mówiło, że chce donieść coś ważnego. — Panie Juanie — odezwał się Ibarra — proszę przynieść mi listę robotników. Juan zniknął, a Ibarra podszedł do Eliasza, który niósł wielki kamień, by załadować go na wóz. — Jeśli pan może poświęcić mi trochę czasu na rozmowę, proszę przyjść późnym popołudniem nad brzeg jeziora i usiąść w mojej łodzi, muszę bowiem omówić z panem sprawy wielkiej wagi — rzekł Eliasz i oddalił się, skoro tylko Ibarra na znak zgody skinął głową. Pan Juan przyniósł listę, lecz Ibarra na próżno ją czytał; nie było na niej nazwiska Eliasza. 49. GLOS PRZEŚLĄ DOWANYCH Przed zachodem słońca Ibarra znalazł się na łodzi Eliasza u brzegu jeziora. Zdawał się zagniewany. — Niech mi pan wybaczy — rzekł smutno Eliasz — niech mi pan wybaczy, żem się ośmielił zaproponować takie miejsce na spotkanie. Chciałem mieć możność swobodnej rozmowy, a tu nikt nas nie usłyszy. Za godzinę możemy wrócić. — Mylisz się, mój przyjacielu — odparł Ibarra uśmiechając się z przymusem. — Musisz mnie zawieźć do tej wioski, której dzwonnicę stąd widać. Przykry zbieg okoliczności zmusza mnie do tego. — Zbieg okoliczności? — Tak. Wystaw sobie, że kiedym wychodził, natknąłem się na chorążego, który wszelkimi siłami starał się dotrzymać mi towarzystwa. Pomyślałem o tobie, a wiedząc, że cię zna, i chcąc się go pozbyć, powiedziałem, że udaję się do tej wioski, gdzie będę musiał pozostać cały dzień. Powiedział, że przyjedzie do mnie jutro po południu. — Dzięki za takie względy, lecz trzeba było po prostu pozwolić mu towarzyszyć sobie — odparł z całą naturalnością Eliasz. — Jak to? A ty? — Nie poznałby mnie, gdyż jedyny raz, kiedy mnie widział, nie miał możności zastanawiać się nad tym, kim jestem. — Co za pech mnie dziś prześladuje! — westchnął Ibarra myśląc o Marii Klarze. — A cóż to chciałeś mi powiedzieć? Eliasz rozejrzał się wokoło. Byli już daleko od brzegu; słońce schowało się, a jako że w tej szerokości geograficznej zmierzchu prawie nie ma, zapadały już ciemności, uwidaczniając blask księżyca w pełni. — Panie — odezwał się poważnym tonem Eliasz — mówię w imieniu wielu nieszczęśliwych. — Nieszczęśliwych? Cóż to znaczy? Eliasz w krótkich słowach" streścił rozmowę, jaką przeprowadził był z hersztem rozbójników, nie wspominając jednak o wątpliwościach starca i jego groźbach. Ibarra słuchał uważnie, a kiedy Eliasz skończył, zapanowało dłuższe milczenie; pierwszy przerwał je Ibarra. — A zatem chcą oni?... — Radykalnych reform dotyczących sił zbrojnych, zakonów, organów sprawiedliwości — słowem domagają się od rządu bardziej ojcowskiego podejścia do ludu. — Reformy? W jakimż rozumieniu? — Więcej poszanowania ludzkiej godności, więcej bezpieczeństwa dla jednostki, mniej władzy w ręku tych, co już i tak mają broń, mniej przywilejów dla tych, co ich nadużywają. — Eliaszu — odparł młodzieniec — nie wiem ja, kim jesteś, lecz domyślam się, że nie jesteś prostym wieśniakiem: myślisz i działasz w odmienny sposób niż inni. Zrozumiesz mnie więc, gdy ci powiem, że o ile obecny stan rzeczy jest zły, to jeszcze gorzej będzie, jeśli się coś zmieni. Mógłbym, płacąc im za to, nakłonić do gardłowania w tej sprawie moich przyjaciół w Madrycie, mógłbym rozmawiać z Kapitanem Generalnym, lecz ani przyjaciele moi nic by nie osiągnęli, ani Jego Ekscelencja nie ma władzy, by tyle wprowadzać nowości, ani też ja nie uczyniłbym nigdy kroku w tym kierunku, bowiem pojmuję bardzo dobrze, iż jeśli klasztory są siedliskiem błędów, to są one w tej chwili potrzebne, są tym, co nazywamy złem koniecznym. Eliasz, niezmiernie zdumiony, podniósł głowę i patrzył w osłupieniu. — I pan również wierzy w zło konieczne? — spytał lekko drżącym głosem. — Wierzy pan, że aby osiągnąć dobro, należy czynić źle? — Nie; uważam to za gwałtownie działający lek, który stosujemy, gdy chcemy uleczyć chorobę. Kraj nasz jest organizmem cierpiącym na chroniczną chorobę i aby go uzdrowić, rząd musi użyć środków okrutnych i gwałtownych — zgoda — ale pożytecznych i niezbędnych. — Zły to lekarz, panie, który usiłuje tylko złagodzić objawy, nie próbując dociec przyczyny choroby lub, skoro ją zna, bojąc się ją zaatakować. Guardia Civil ma tylko ten jeden cel: ściganie zbrodni za pomocą siły i terroru — i obowiązek ów wypełniany bywa zaledwie czasami. Trzeba też mieć na uwadze, że społeczeństwo tylko wtedy może się obchodzić surowo z jednostkami, jeśli dostarczyło im środków niezbędnych do podnoszenia poziomu moralnego. W naszym kraju — gdzie w społeczeństwie nie ma jedności — rząd winien być łagodny, ponieważ jednostka, zaniedbana i opuszczona przez rządzących, mniej jest odpowiedzialna, bo mniej światła wlano w jej duszę. Ponadto, idąc dalej za pańskim rozumowaniem, kuracja, jaką stosuje się w chorobach kraju, jest tak wyniszczająca, że daje rezultaty tylko w organizmie zdrowym, którego żywotność osłabia złe skutki gwałtownego leku. Nie byłożby bardziej rozsądnym wzmocnić wprzód chorego? — Osłabienie siły Guardia Civil zagrażałoby bezpieczeńswu miast i wsi. — Bezpieczeństwo! — wykrzyknął Eliasz z goryczą. — Wkrótce minie piętnaście lat, jak nasze wioski mają posterunki Guardia Ci-vil, i proszę spojrzeć: ciągle jeszcze grasują rozbójnicy, ciągle plądrują okolice i zastępują drogę przejeżdżającym; mnożą się kradzieże, których sprawców nadal nie można wykryć. Przestępstwo jest na porządku dziennym, a zbrodniarz czuje się u nas zupełnie swobodny — w przeciwieństwie do każdego spokojnego mieszkańca. Proszę spytać jakiegokolwiek uczciwego obywatela, czy owa instytucja jest dlań dobrem, wsparciem udzielanym przez rząd, czy też narzuconym jarzmem, wyrazem despotyzmu, którego przejawy szkodzą bardziej niż gwałty przestępców. Te ostatnie zdarzają się sporadycznie i można się jakoś przeciw nim bronić. Na nadużycia legalnej władzy nie ma sposobu — są one nieustanne i usankcjonowane. Co za korzyść z takiej instytucji w naszych miasteczkach i wsiach? Paraliżuje ona kontakty między ludźmi, którzy boją się prześladowania z błahych powodów; zwraca się większą uwagę na formalności niż na rzeczywisty stan rzeczy, co jest pierwszym objawem słabości; wystarczy zapomnieć dowodu, aby się dostać za kratki — bez względu na to, czy się jest osobą przyzwoitą i ogólnie szanowaną, czy nie. Pierwszy obowiązek obywatela to kłaniać się zwierzchnikom, nawet w ciemnościach nocy; niżsi rangą wojskowi pod byle pretekstem rabują i znęcają się nad wieśniakami: nie uszanują nawet ogniska domowego; niedawno w Calamba wdarli się przez okno do domu pewnego spokojnego człeka, któremu jego zwierzchnik winien był pieniądze i wdzięczność za wiele przysług. Nie masz u nas bezpieczeństwa jednostki: kiedy trzeba sprzątać koszary, żołnierze wychodzą na ulicę i zabierają każdego, kto tylko nie stawia oporu, po czym każą mu harować przez dzień cały. Chce pan więcej jeszcze? W czasie ostatnich świąt uprawiano jak zwykle zakazane gry, ale zmącono brutalnie rozrywkę godziwą, dozwoloną przez władze; widział pan, co lud sądzi o nich, widział pan, co uzyskano powściągając gniew i pokładając nadzieje w sprawiedliwości? Ach, panie, jeśli to nazywa pan utrzymywaniem porządku!... — Zgadzam się z tobą, iż zło istnieje — odparł Ibarra — lecz przyjmujemy je bez sprzeciwu ze względu na dobro, jakie mu towarzyszy. Instytucja owa może być niedoskonała, wierz mi jednak, że terror, jaki sieje, stoi na przeszkodzie wzrostowi przestępstw. — Raczej trzeba rzec, iż sam ów terror jest jedną zbrodnią więcej — poprawił go Eliasz. — Zanim powstała Guardia Civil, niemal wszyscy złoczyńcy, z bardzo nielicznymi wyjątkami, byli przestępcami z głodu; rabowali i kradli, aby żyć, lecz skoro zaspokoili niedo-statek, drogi znów były wolne. Aby wykurzyć tych rabusiów, wystarczali nasi nędznie uzbrojeni, biedni, lecz dzielni policjanci, tak szkalowani przez tych, co piszą o naszym kraju — ci, których prawem było umrzeć, obowiązkiem walczyć, a nagrodą szyderstwo. Dziś, jak się ktoś jął rozboju, to już na całe życie. Błąd jakiś, przestępstwo nieludzko ukarane, opór przeciw zbyt apodyktycznej władzy, strach przed okrucieństwem wyrywają złoczyńców na zawsze ze społeczności i skazują na życie, w którym tylko zabijać można lub umierać. Bezwzględny terror, jaki rozsiewa Guardia Civil, zamyka przed nimi drogę do odpokutowania win, a ponieważ rozbójnik walczy i broni się w górach lepiej niż żołnierz, przeto nie jesteśmy zdolni powściągnąć zła, któreśmy sami stworzyli. Przypomnij pan, co sprawiła roztropność gubernatora de la Torre: indult przyznany owym nieszczęśliwcom dowiódł, iż wśród tych gór bije jeszcze ludzkie serce, czekające przebaczenia. Terror przydaje się, gdy naród jest niewolnikiem, gdy góry nie mają pieczar, gdy można ustawić stół pod każdym drzewem i gdy w ciele niewolnika pozostał tylko żołądek i jelita; lecz kiedy straceniec walczący o własne życie poczuje, iż ramię jego jest krzepkie, serce mu bije, a żółć wypełnia go całego — czyż wtedy terror zdolen jest ugasić ów pożar? — Zbijasz mnie z tropu, Eliaszu, mówiąc w ten sposób; sądziłbym, że masz rację, gdybym nie miał swych własnych przekonań. Lecz zważ jedno, nie obraź się, bowiem mam cię za wyjątek: zważ, kim są ci, co żądają takich reform! Niemal wszyscy są przestępcami lub będą nimi! — Przestępcy obecni czy przyszli — skąd się oni biorą? Stąd, że odebrano im spokój, szczęście, zraniono najdroższe uczucia, a kiedy błagali o sprawiedliwość, przekonali się, że mogą jej oczekiwać jedynie od siebie samych. Myli się pan jednakże, sądząc, że sami przestępcy żądają reform. Przejdź się pan po wsiach, zajrzyj do domów, posłuchaj tajemnych westchnień, a przekonasz się, że zło, jakie karzą żołnierze Guardia Civil, jest równe temu, jeśli nie mniejsze, jakie sami wyrządzają. Czyż wszyscy mieszkańcy wiosek i miasteczek to złoczyńcy? Wobec tego po cóż ich bronić przed innymi złoczyńcami? Czemuż nie wytępić wszystkich? — Tkwi tu jakiś błąd, lecz jego istota umyka mi w tej chwili; błąd w teorii, którą wypacza praktyka. Bowiem w Hiszpanii to samo ciało było i jest bardzo użyteczne. — Nie wątpię: pewno jest tam lepsza organizacja, staranniej dobrani ludzie i pewno Hiszpania potrzebuje takiej instytucji — zaś Filipiny nie. Narzucają nam różne ograniczenia, nie licząc się z na-szymi obyczajami, z naszym sposobem życia, na które zawsze się powołują, gdy idzie o odebranie nam jakichś praw. I niech mi pan powie: czemu tej instytucji nie wprowadziły u siebie" inne narody, które przez swe sąsiedztwo z Hiszpanią mają zapewne bardziej do niej podobny charakter niż Filipiny? Czy dlatego, że mniej jest u nich kradzieży, mniej zamieszek, mniej morderstw, mniej pchnięć sztyletem? Ibarra spuścił głowę, jakby zastanawiając się nad czymś, wreszcie odparł: — Ta sprawa, mój przyjacielu, wymaga poważnych badań. Jeśli po przeprowadzeniu ich stwierdzę, że skargi są umotywowane, napiszę do mych przyjaciół w Madrycie, bowiem nie mamy swoich deputowanych. Tymczasem zaś, wierz mi, że rząd potrzebuje silnego wsparcia, by utrzymać szacunek dla siebie i swej władzy. — Tak, panie — kiedy rząd jest w wojnie z własnym narodem; lecz dla dobra rządu nie powinniśmy dopuszczać, by lud powstał przeciw władzom. Gdyby to jednak nastąpiło, gdybyśmy przełożyli siłę nad prestiż, powinniśmy dobrze rozważyć, komu przyznamy tę nieograniczoną moc, tę władzę. Taka siła w rękach ludzi ciemnych, miotanych żądzami, bez moralnego pionu, nie mogących się poszczycić wypróbowaną uczciwością — to broń, którą ręka szaleńca kieruje w bezwolny tłum. Zgadzam się i razem z panem chcę wie- jrzyć, że rząd potrzebuje owego silnego ramienia, lecz niech dobierze sobie ludzi, niech wyszuka najgodniejszych. Eliasz mówił z przejęciem, z zapałem; oczy mu błyszczały, głos drżał. Zapadła pełna powagi cisza; łódź, nie popychana wiosłem, zdawała się tkwić bez ruchu na wodzie; księżyc majestatycznym blaskiem oświetlał szafirowe niebo. W dali, na brzegu, błyszczało kilka światełek. — I czegóż chcą jeszcze? — spytał Ibarra. — Reform dotyczących stanu duchownego — odparł niechętnym i smutnym głosem Eliasz. — Nieszczęśnicy proszą o więcej wsparcia przeciw... — Przeciw zakonom? — Przeciw ciemiężycielom, panie. — Czyżby Filipiny zapomniały, co zawdzięczają zakonom? Czyżby zapomniano o ogromnym długu wdzięczności w stosunku do tych, co razem z wiarą dali mieszkającym tu ludziom światło? Co chronili ich przed despotyzmem świeckiej władzy? Oto skutki nieznajomości ojczystej historii! Eliasz, zdumiony, zaledwie wierzył własnym uszom. — Panie — odparł z powagą. — Oskarża pan lud o niewdzięczność. Pozwól więc, że ja, jeden spośród wielu cierpiących, będę tego ludu bronił. Aby czyn jakiś zasługiwał na wdzięczność, winien być bezinteresowny. Zważmy, że zapomniano o misji chrześcijańskiej, o chrześcijańskim miłosierdziu, którym się dziś frymarczy. Powiada pan, że dano nam wiarę i wyprowadzono nas z ciemności? Czy nazywa pan wiarą owe zewnętrzne pozory, religią handel pokutnymi rzemieniami i szkaplerzami, a prawdą owe „cuda" i bajki, które co dnia słyszymy? To także jest prawo Chrystusa?'Po to wszystko Bóg nie musiał umierać na krzyżu i zobowiązywać nas do wiecznej wdzięczności: zabobony istniały dużo wcześniej, należało tylko je udoskonalić i podnieść cenę towarów. Powie pan może, że religia owa, choć niedoskonała, lepszą jest od tej, którą mieliśmy przedtem; zgadzam się z panem — lecz jest ona zbyt droga, skoro dla niej wyrzekliśmy się własnej narodowości i niezależności; dla niej oddaliśmy kapłanom najlepsze nasze wsie, nasze pola i ciągle jeszcze wydajemy zaoszczędzony grosz na zakup przedmiotów kultu religijnego. Jeśli sprowadzą do nas wyroby przemysłu zagranicznego, płacimy dobrze i nie burzymy się. Jeśli mi pan mówi o wsparciu udzielonym nam przeciw kupcom, mogę na to odrzec, że dla tych towarów wpadliśmy właśnie w ich łapy; lecz nie, przyznaję, że światłem przewodnim pierwszych misjonarzy przybyłych na nasze brzegi była prawdziwa wiara i prawdziwa miłość bliźniego. Zgadzam się na dług wdzięczności wobec tamtych szlachetnych serc; wiem, że ówczesna Hiszpania była ojczyzną wielu bohaterskich jednostek: i kapłanów, i polityków, i wojskowych. Lecz jeżeli przodkowie byli wcieleniem cnót, to nie powód, byśmy się zgadzali na podłe czyny zepsutego potomstwa. Lud nasz nie żąda zniesienia zakonów, żąda tylko reform, podyktowanych nowymi warunkami i nowymi potrzebami. — Kocham naszą ojczyznę tak, jak ty ją kochasz, Eliaszu; rozumiem, czego pragniesz, z uwagą słuchałem twoich słów i sądzę, przyjacielu, że uczucia nas ponoszą. W tej dziedzinie widzę mniejszą niż gdzie indziej potrzebę reform. — Czyż to możliwe, panie? — spytał Eliasz szeroko rozkładając ramiona. — Nie widzi pan konieczności reform, pan, którego rodzinne nieszczęścia... — Ach, zapominam o sobie i o własnych zgryzotach, gdy mowa o sprawach Filipin i Hiszpanii! — przerwał gwałtownie Ibarra. — Dla utrzymania Filipin niezbędni są księża, tacy właśnie, jacy są, zaś dobro naszego kraju tkwi w unii z Hiszpanią. Ibarra skończył mówić, a Eliasz, jeszcze zdawał się słuchać; twarz jego była smutna, oczy straciły blask. — Misjonarze zdobyli ten kraj dla Hiszpanii, to prawda — rzekł wreszcie. — Ale czy pan sądzi, że dzięki duchowieństwu Hiszpania go utrzyma? — Tylko dzięki niemu. Tak uważają wszyscy ci, co pisali o Filipinach. — Och! — wykrzyknął Eliasz, rzucając ze zniechęceniem wiosło na dno łodzi. — Nie sądziłem, że ma pan tak nędzne wyobrażenie o rządzie i o kraju. Czemuż pan nie powie otwarcie, że pan gardzi jednym i drugim? Co powiedziałby pan o rodzinie, w której spokój panuje jedynie dzięki interwencji kogoś z zewnątrz? Lud, który jest posłusznym dlatego, że się go oszukuje; rząd, który utrzymuje władzę posługując się oszustwem, rząd, który nie umie wzbudzić miłości ani szacunku! Proszę mi wybaczyć, panie, ale uważam, że ten wasz rząd, to krótkowzroczny samobójca, skoro się zadowala takim stanem rzeczy! Dziękuję panu za jego życzliwość. Dokąd mam pana teraz zawieźć? — Nie — odparł Ibarra. — Porozmawiajmy jeszcze. W sprawie tak istotnej trzeba rozstrzygnąć, kto ma rację. — Proszę mi wybaczyć — rzekł Eliasz potrząsając głową. — Nie umiem na tyle dyskutować, aby pana przekonać; otrzymałem wprawdzie niejakie wykształcenie, ale jestem tubylcem, moja osoba budzi w panu wątpliwości, a moje słowa zawsze będą się wydawały podejrzane. Moi przeciwnicy to Hiszpanie, a zatem choćby mówili w sposób trywialny i prostacki, sam ton, tytuły i pochodzenie uświęcają ich mowę i przydają takiej powagi, że ja na zawsze muszę zrezygnować z zamiaru pokonania ich w dyskusji. Co więcej, gdy widzę, że pan, wykształcony, który kochasz swój kraj, pan, którego ojciec spoczywa pod tymi spokojnymi falami, pan, którego prowokowano, lżono i prześladowano, zachowałeś taki sąd pomimo wszystko — to i ja zaczynam wątpić w słuszność mych przekonań i dopuszczam do siebie myśl, iż lud się myli. Trzeba mi będzie rzec owym nieszczęśliwcom, co pokładali ufność w ludziach, aby raczej zaufali Bogu lub własnym rękom. — Eliaszu, twoje gorzkie słowa trafiają mnie w serce i również każą mi wątpić. Czegóż chcesz? Nie wychowałem się wśród tego ludu i nie znam może jego potrzeb; dzieciństwo spędziłem w szkole jezuitów, dorastałem w Europie, ukształtowały mnie książki, a czytać mogłem to tylko, co napisano: to, o czym nie mówią pisarze, pozostało mi obce. Mimo to kocham jak i ty naszą ojczyznę, nie tylko dlatego, że każdy człowiek powinien kochać kraj, w którym się urodził, któremu zawdzięcza swój byt i może będzie zawdzięczał ostatnie schronienie; nie tylko dlatego, że mój ojciec tak mnie uczył, że moja matka stąd pochodziła i że moje najpiękniejsze wspomnienia łączą się z Filipinami. Kocham je także i z tego powodu, że zawdzięczam im i będę zawdzięczał własne szczęście! — A ja dlatego, że tu przeżyłem swoje niedole — szepnął Eliasz. — Tak, mój przyjacielu, wiem, że cierpisz, żeś nieszczęśliwy i dlatego tak czarno widzisz przyszłość i tak ponure masz myśli; dlatego z pewną rezerwą słucham twych skarg. Gdybym mógł rozpatrzyć powody... — Moje nieszczęścia inny mają początek; gdybym wiedział, że na coś się to przyda, opowiedziałbym je panu, bowiem nie robię z nich żadnej tajemnicy, a wiele ludzi zna moją historię. — Być może znajomość jej zmieni mój sąd; wszak wiesz, że nie ufam teoriom, wolę oprzeć się na faktach. Eliasz milczał przez dłuższą chwilę. — Skoro tak, panie — rzekł — opowiem ci ją pokrótce... 50. HISTORIA ELIASZA — Jakie sześćdziesiąt lat temu mój dziad mieszkał w Manili i pracował jako buchalter u pewnego hiszpańskiego kupca. Był wtedy bardzo młody, miał żonę i syna. Pewnej nocy, nie wiedzieć jakim sposobem, w sklepie wybuchł pożar, a ogień przeniósł się na cały dom, stąd zaś na inne domostwa. Straty były ogromne, zaczęto szukać winnego i kupiec oskarżył mego dziadka. Dziadek na próżno protestował, a że był ubogi i nie mógł opłacić sławnych adwokatów, został skazany na publiczną chłostę i przepędzenie po ulicach Manili. Jeszcze nie tak dawno stosowano tę hańbiącą karę, karę gorszą po stokroć od samej śmierci. Mój dziad, opuszczony przez wszystkich z wyjątkiem młodziutkiej żony, został przywiązany do konia i na każdym rogu ulicy chłostany, na oczach swych bliźnich i w sąsiedztwie świątyń miłosiernego Boga. Kiedy nieszczęśnik, zniesławiony już na zawsze, zaspokoił żądzę ludzkiej zemsty swą krwią, męką i krzykami, musieli go zdjąć z konia, bowiem stracił zmysły — och, lepiej by było, gdyby skonał! Lecz okrutni ludzie zwrócili mu wolność; żona jego, brzemienna wówczas, na próżno żebrała, chodząc od drzwi do drzwi, o pracę lub jałmużnę, aby móc wykurować chorego męża i utrzymać synka. Lecz któż zaufa żonie podpalacza, pozbawionego czci i honoru? Musiała tedy uciec się do nierządu. Ibarra uniósł się z miejsca. — Och, niech się pan nie przeraża! Nierząd nie był już dla niej hańbą ani nie przynosił ujmy jej mężowi: honor i wstyd już dla nich nie istniały. Mężczyzna wyleczył się z ran i wraz z żoną i synem uciekł, by skryć się w górach. Tam kobieta powiła dziecię kalekie i chore, które miało to szczęście, iż zaraz zmarło. Żyli tam jeszcze kilka miesięcy, nieszczęśliwi, w odosobnieniu, znienawidzeni i unikani przez wszystkich. Dziad mój, nie mogąc znieść nieszczęścia i nie tak odporny jak żona, powiesił się z rozpaczy widząc swą towarzyszkę chorą, pozbawioną wszelkiej pomocy i opieki. Trup rozkładał się na oczach syna, który zaledwie potrafił opiekować się chorą matką. Wreszcie gnilny odór sprowadził tam władze. Babka moja została zasądzona i skazana za to, że nie zawiadomiła o wypadku; oskarżono ją o zabicie męża — czemu wszyscy uwierzyli, bowiem czyż żona przestępcy, a przy tym nierządnica nie jest zdolna do wszystkiego? Jeśli przysięga, nazwą ją krzywoprzysiężczynią, gdy zapłacze, powiedzą, że kłamie, a gdy wzywa Boga na świadka, zarzucą jej bluźnierstwo. Mieli jednak dla niej względy — znów bowiem była brzemienna — i odłożyli chłostę. Wszak księża rozpowszechniają pogląd, iż tylko kijem można dojść z nami do ładu. Kobieta, skazana na taką karę, przeklinała dzień, w którym dziecię jej miało ujrzeć światło dzienne — przedłużało to bowiem tylko jej męki. Urodziła szczęśliwie — ku swemu nieszczęściu i nieszczęściu dziecka, które było silne i zdrowe. W dwa miesiące potem wykonano wyrok. Nie znajdując już spokoju nawet w górach, nieszczęsna uciekła ze swymi dwoma synami do sąsiedniej wsi, gdzie wszyscy troje żyli jak dzikie zwierzęta: nienawidzeni i pełni nienawiści dla innych. Starszy z dwóch braci, który — wśród takiej niedoli — pamiętał jeszcze swe szczęśliwe dzieciństwo, skoro tylko dorósł, został rozbójnikiem. Wkrótce imię krwiożerczego Balata znane było wszystkim prowincjom i budziło grozę wśród mieszkańców, bowiem płonąc żądzą zemsty, wszędzie przelewał krew i puszczał z dymem domostwa. Młodszy, obdarzony przez naturę dobrym sercem, pogodził się ze swym haniebnym losem i mieszkał u boku matki: żyli z tego, co dawał im los, odziewali się w łachmany rzucane im przez przechodniów. Kobieta straciła własne imię: zwano ją „występną", „nierządnicą", „wychłostaną"; chłopiec znany był jedynie jako syn swej matki, bowiem łagodność jego charakteru nie przywodziła na myśl ojca podpalacza. Wreszcie słynny Balat wpadł któregoś dnia w ręce spra-wiedliwości, która zażądała odeń ścisłego rachunku z jego zbrodni — co oczywiście nie nauczyło go postępować dobrze. Pewnego ranka, gdy młodszy brat pobiegł szukać matki — poszła bowiem do lasu na grzyby i długo nie wracała — znalazł ją rozciągniętą przy drodze pod krzakiem bawełny, z twarzą zwróconą ku niebu, z oczyma wytrzeszczonymi, z palcami kurczowo wczepionymi w ziemię, na której widniały ślady krwi. Gdy chłopiec przypadkiem podniósł wzrok, ujrzał zawieszony na gałęzi kosz, a w nim okrwawioną głowę brata! — Boże mój! — wykrzyknął Ibarra. — Tyle też zdołał powiedzieć mój ojciec — ciągnął Eliasz. — Ludzie poćwiartowali rozbójnika i pochowali korpus, a ręce, nogi i głowę porozwieszali w różnych miejscach. Jeśliby pan kiedy jechał z Calamba do Santo Tomas, jeszcze dziś zobaczyłby pan owo nieszczęsne drzewo, na którym wisiała gnijąca noga mego stryja. Natura rzuciła na drzewo przekleństwo: nie rośnie ani nie owocuje. 'To samo zrobiono z pozostałymi członkami, lecz głowę, jako najważniejszą część ciała i najłatwiej rozpoznawalną, powieszono przed chatą matki! Ibarra patrzył w ziemię. — Chłopak uciekł, jakby rzucono nań klątwę — ciągnął Eliasz. — Tułał się od wioski do wioski, po dolinach i górach, i kiedy już znalazł się w okolicy, gdzie nikt go nie znał, wstąpił na służbę do pewnego bogacza w prowincji Tayabas. Pracowitością i łagodnością zyskał szacunek ludzi, którzy nie znali jego historii. Pracą i oszczędzaniem doszedł do tego, iż uciułał trochę pieniędzy, a ponieważ nędza go opuściła, pomyślał o urządzeniu sobie życia. Był przystojny, młody i już się trochę uniezależnił. Wszystko to zyskało mu uczucia dziewczyny z tej samej wioski; nie ośmielił się jednak poprosić jej o rękę, z obawy, iż pozna jego przeszłość. Ale miłość zdziałała, że ulegli wzajemnej namiętności. Mężczyzna, chcąc ratować honor kobiety, zaryzykował wszystkim — oświadczył się. Zaczęto szukać jego. papierów i tajemnica się wykryła; ojciec dziewczyny był bogaty, wytoczono więc proces młodzieńcowi, który nie próbował się nawet bronić. Przyznał się do wszystkiego i został zesłany na ciężkie roboty. Dziewczyna wydała na świat chłopca i dziewczynkę, poczętych w tajemnicy, po czym utrzymywano dzieci w mniemaniu, iż ojciec ich umarł. Nietrudno je było o tym przekonać, zwłaszcza że we wczesnym dzieciństwie straciły też i matkę i nie troszczyły się wiele o sprawy genealogii. Ponieważ dziadek nasz był bogaty, dzieciństwo upływało nam bardzo szczęśliwie; wychowywaliśmy się razem i ko-chaliśmy tak, jak tylko kochają się bliźnięta. Bardzo młodym będąc, zostałem posłany do kolegium jezuitów, a moja siostra (nie chciano nas zupełnie rozdzielać) uczyła się na pensji de la Concordia. Gdy ta krótka edukacja zakończyła się, wróciliśmy na wieś, gdyż jedynym naszym pragnieniem było poświęcić się uprawie roli, a poza tym objęliśmy dziedzictwo po dziadku. Czas jakiś żyliśmy szczęśliwie, przyszłość uśmiechała się do nas, mieliśmy liczną służbę, urodzaj na polach, a siostra moja miała wyjść za mąż za pewnego młodzieńca, którego kochała z wzajemnością. Miałem wówczas charakter bardzo dumny i poróżniłem się z powodu jakichś spraw pieniężnych z dalekim naszym krewniakiem, ów zaś rzucił mi w twarz moje niesławne pochodzenie. Uznałem to za obelgę i zażądałem odeń satysfakcji; grób, w którym złożono całą tę zgniliznę, otwarł się znowu i prawda wyszła na jaw, aby mnie upokorzyć. Otóż od lat mieliśmy starego służącego, który znosił wszystkie nasze kaprysy i nigdy nas nie opuszczał, poprzestając jedynie na łzach i jękach, gdy zeń kpili inni słudzy. Nie wiem, w jaki sposób ów krewniak odkrył tajemnicę — faktem jest, że przed sądem powołał się na owego służącego, który musiał wyznać całą prawdę: stary sługa był naszym ojcem. A ja mu tyle razy dokuczałem! Szczęście nasze rozwiało się, zostawiłem majątek, moja siostra straciła narzeczonego i wraz z ojcem opuściliśmy wioskę, by wyruszyć, gdzie oczy poniosą. Myśl o tym, iż przyczynił się do naszej niedoli, skróciła dni ojca, z którego ust dowiedziałem się całej jego bolesnej przeszłości. Zostaliśmy z siostrą sami. Płakała bardzo, lecz pośród nieszczęść, jakie się na nas waliły, nie mogła zapomnieć o ukochanym. Bez skargi, bez słowa patrzyła jak ożenił się z innąs a ja widziałem, że zapada na zdrowiu, i nie mogłem jej pomóc. Pewnego dnia zniknęła; na próżno szukałem jej wszędzie, na próżno o nią rozpytywałem, aż wreszcie, w pół roku potem, dowiedziałem się, iż w owym czasie w Calamba, wśród ryżowisk, znaleziono zwłoki zamordowanej dziewczyny. Władze miejscowe rozgłosiły ów fakt w sąsiednich wsiach, ale nikt się nie stawił, by odebrać zwłoki; w okolicy nie zaginęła żadna dziewczyna. Z tego, co mi potem mówiono o jej ubraniu, klejnotach, urodziwej twarzy i obfitych włosach, poznałem, iż owa nieszczęśnica była moją siostrą. Od tego czasu błąkałem się z prowincji do prowincji; historię moją podają z ust do ust; ludzie przypisują mi różne rzeczy, często mnie szkalują, lecz nie zwracam uwagi na plotki i idę dalej swoją drogą. Eliasz umilkł i podjął wiosło. — Zaczynam wierzyć, że nie brak ci rozumu — szepnął Chryzostom — gdy twierdzisz, że sprawiedliwość winna troszczyć się o nagradzanie cnót i oświecanie przestępców. Tylko że... to jest niemożliwe, to utopia; skąd wziąć tyle pieniędzy, tylu nowych urzędników? — A od czegóż duchowieństwo, chełpiące się swą misją niesienia pokoju i miłosierdzia? Czy większą jest zasługą pokropić wodą główkę dziecka i nasypać mu soli na język, niż rozbudzić w ciemnym sumieniu zbrodniarza ową iskrę dobrego, jaką Bóg dał każdemu człowiekowi? Czy bardziej ludzkim jest odprowadzać winnego na szafot, czy też towarzyszyć mu na trudnej ścieżce wiodącej od występku ku cnocie? Czyż nie opłacamy szpiegów, katów i żołnierzy? Zawody owe też wymagają pieniędzy, a przy tym — jakże są brudne! — Przyjacielu, ani ty, ani ja, choć bardzo tego chcemy, nie osiągniemy nic w tej mierze. — To prawda, sami nic nie znaczymy, ale pomyślmy o innych, zjednoczmy ludzi, nie zamykajmy uszu na ich głos, dajmy przykład innym, nauczmy ich, co to ojczyzna! — Żądania ludu są nie do spełnienia; trzeba czekać. — Czekać! Czekać znaczy — cierpieć! — Gdybym przedstawił takie roszczenia, wyśmiano by mnie. — A jeśli lud pana podtrzyma? — Nigdy! Nigdy nie powiodę tłumu, by siłą wywalczyć to, czego rząd nie uznał za konieczne! Nie! I gdybym ujrzał kiedy ów tłum powstający z bronią w ręku, stanąłbym po stronie rządu i walczyłbym, bowiem nie chcę waśni w moim kraju. Pragnę jego dobra i dlatego buduję szkołę; szukam dobra poprzez oświatę, przez postęp, nie można iść naprzód bez światła. — Lecz bez walki nie ma wolności! — odparł Eliasz. — Takiej wolności nie chcę! — Bez wolności nie ma oświecenia — odrzekł żywo Sternik. — Mówisz, panie, że mało znasz swój kraj; i ja tak sądzę. Nie widzisz wzbierającej burzy, nie widzisz chmury na horyzoncie; walka zaczyna się wśród idei, aby potem zejść na pole bitwy i zabarwić je krwią!. Eliasz był jak odmieniony: stał z głową odkrytą, a jego twarz o męskiej urodzie, oświetlona blaskiem księżyca, miała w sobie coś przedziwnego. Potrząsając obfitą czupryną ciągnął: — Nie widzi pan, jak się wszystko budzi? Sen trwał wieki całe, lecz pewnego dnia uderzył grom ,i swą niszczycielską siłą tchnął w naród życie; odtąd nowe dążenia drążą umysły, zaś dążenia te, dziś odosobnione, pewnego dnia połączą się w jedno. Bóg nie opuścił innych ludów, nie opuści też i nas. Po tych słowach zapanowała uroczysta cisza. Tymczasem łódź, niesiona powoli przez fale, zbliżała się do brzegu. Eliasz pierwszy przerwał milczenie. — Cóż mam powiedzieć ludziom, którzy mnie wysyłają? — spytał innym tonem. — Powiedziałem już: boleję nad ich losem, lecz muszą czekać, bowiem zła nie można leczyć złem, a my wszyscy ponosimy winę za nasze nieszczęścia. Eliasz nie odpowiedział; spuścił głową i wiosłował w dalszym ciągu, a przybiwszy do brzegu pożegnał się z Ibarrą. — Dzięki i za to, że zgodził się pan ze mną mówić. Ze względu na pana dobro proszę, abyś o mnie zapomniał i udawał, że mnie nie znasz, gdziekolwiek byśmy się spotkali. Po czym znów nachylił się nad wiosłem, kierując łódź ku miejscu, gdzie przybrzeżna plaża była szersza. Podczas tej długiej drogi pozostał milczący; zdawał się spostrzegać tylko miliony diamentów, jakie wiosło jego wznosiło z wód jeziora, by je następnie zwrócić głębinom — znikały tajemniczo wśród granatowych fal. Wreszcie przybył na miejsce, gdzie zbliżył się doń jakiś człowiek. — Co mam powiedzieć kapitanowi? — spytał. — Powiedz mu, że Eliasz, jeśli wprzód nie umrze, dotrzyma słowa — odparł Sternik ze smutkiem. — A więc kiedy połączysz się z nami? — Kiedy wasz przywódca uzna, że nadeszła niebezpieczna godzina. — A zatem do zobaczenia! — Jeśli wprzód nie umrę... — szepnął Eliasz. 51. ZMIANY Nieśmiały Linares był poważny i pełen niepokoju; właśnie otrzymał od donii Victoriny list tej treści: Drogi kuzynie! W ciągu trzech dni spodziewam się od ciebie wiadomości czy już zabił ciebie chorąży albo ty jego nie chcę czekać ani dnia dłużej na ukaranie tego bydlaka jeśli go jeszcze nie wyzwałeś powiem kapitanowi Tiago że nigdy nie byłeś sekretarzem ministra i powiem Klaruni że to wszystko zmyślone i nie dam ci ani grosza ale jak go wyzwiesz to ci obiecuję wszystko co zechcesz ale uprzedzam cię że jeśli tego nie zrobisz to nie będę słuchała żadnych wykrętów ani tłumaczeń. Twoja kuzynka kochająca cię z duszy serca Victorina de los Heyes de de Espadafia Sampaloc, poniedziałek o siódmej wieczorem. Sprawa była poważna: Linares znał charakter donii Victoriny i wiedział, do czego jest zdolna; mówić jej o rozsądku znaczyło to samo, co napomykać o szlachetnych uczuciach policjantowi, który tropi przemytników tam, gdzie ich nie ma: błaganie nie odniosłoby skutku, oszukiwać zaś byłoby jeszcze gorzej; nie miał innej rady, tylko rzucić chorążemu wyzwanie. — Ale jak? — mówił przechadzając się samotnie. — A jeśli mi odmówi w grubiański sposób? Jeśli natknę się na jego żonę? Kto zechce być moim sekundantem? Kapitan Tiago? Przeklęty ów dzień, w którym usłuchałem jej rad! Jędza! Kto mnie zmuszał do przechwalania się, do tej fanfaronady, kto mi schlebiał? I co powie o mnie ta panna?... Teraz widzę, że być sekretarzem ministrów to ciężkie zajęcie! W tak smutnych rozmyślaniach pogrążał się poczciwy Linares, gdy nadszedł o. Salvi. Franciszkanin był chudszy i bledszy niż zazwyczaj, lecz oczy jarzyły mu się szczególnym blaskiem i dziwny uśmieszek błądził na wargach. — Tak samotnie, panie Linares? — przywitał młodzieńca kierując się do salonu, z którego przez wpółotwarte drzwi dobiegały dźwięki fortepianowej muzyki. Linares usiłował się uśmiechnąć. — A gdzie jest don Santiago? — pytał dalej proboszcz. Kapitan Tiago zjawił się w tej właśnie chwili, ucałował rękę księdza, wziął jego kapelusz i laskę, uśmiechając się cały czas, bardzo czymś uszczęśliwiony. — Chodźmyż! — mówił proboszcz wchodząc do salonu w towarzystwie Linaresa i kapitana Tiago. — Muszę podzielić się ze wszystkimi dobrą nowiną. Otrzymałem z Manili listy, potwierdzające to, co wczoraj doniósł mi pan Ibarra... jednym słowem, don Santiago, przeszkoda zniknęła. Maria Klara, która wraz z dwiema przyjaciółkami siedziała przy pianinie, uniosła się na krześle, lecz zaraz, wyraźnie słaba, usiadła z powrotem. Linares zbladł i popatrzył na kapitana Tiago, który spuścił oczy. — Mam wiele życzliwości dla tego młodzieńca — ciągnął proboszcz. — Zrazu źle go osądzałem... ma nieco zbyt żywe usposobienie, lecz tak dobrze umie potem naprawiać swe błędy, że nie mogę chować doń urazy. Gdyby nie o. Damaso... — tu kapłan rzucił ukradkowe spojrzenie na Marię Klarę, która słuchała, nie odrywając wszakże wzroku od nut, mimo iż Sinang z radości nieznacznie ją szczypała; gdyby były same, chyba by tańczyła z uciechy. — O. Damaso?... — podchwycił Linares. — Tak, o. Damaso powiedział — ciągnął proboszcz nie spuszczając oczu z Marii Klary — że jako ojciec... chrzestny nie może dopuścić... lecz w końcu... myślę, że jeśli pan Ibarra go przeprosi, w co nie wątpię, to wszystko zakończy się pomyślnie. Maria Klara wstała, przeprosiła gości i odeszła do swego pokoju w towarzystwie Wiktorii. — A jeśli o. Damaso mu nie przebaczy? — spytał cicho kapitan Tiago. — Wtedy... Maria Klara coś postanowi... O. Damaso jest jej ojcem... duchowym. Myślę, że dojdą do porozumienia. W tej chwili rozległy się czyjeś kroki i wszedł Ibarra, a za nim ciotka Izabela. Jego pojawienie się różne wywołało uczucia. Uprzejmie przywitał się z kapitanem Tiago, który nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać; Linaresowi skinął głową. O. Salvi podniósł się i wyciągnął doń rękę z taką serdecznością, że Ibarra nie mógł opanować zdumienia. — Proszę się nie dziwić — rzekł proboszcz. — Właśniem pana wychwalał. Ibarra podziękował i podszedł do Sinang. — Gdzie byłeś cały dzień? — zaszczebiotało dziewczę. — Zastanawiałyśmy się nad tym, gdzież mogłaby się podziać owa dusza uwolniona od czyśćcowych mąk? I każda z nas orzekła to samo. — A mogę wiedzieć, co mówiłyście? — Nie, to tajemnica, lecz powiem ci w cztery oczy. Teraz mów, gdzieś był, abym wiedziała, która z nas odgadła. — Nie, to także tajemnica, lecz zdradzę ci ją w cztery oczy, jeśli panowie pozwolą. — Ależ tak! Naturalnie! — odezwał się o. Salvi. Sinang zaprowadziła Chryzostoma w odległy kąt salonu — była bardzo uradowana, że pozna czyjś sekret. — Powiedz mi, moja mała przyjaciółeczko — spytał Ibarra — czy Maria Klara gniewa się na mnie? — Nie wiem tego, lecz mówi, że lepiej, abyś o niej zapomniał, i płacze. Kapitan Tiago chce ją wydać za tego pana, o. Damaso również, ale ona nie mówi ani tak, ani nie. Dziś rano, kiedy pytałyśmy ją o ciebie i ja powiedziałam: „A gdyby pokochał inną?" ona odrzekła: „Oby tak się stało!" i zaczęła płakać. Ibarra spoważniał. — Powiedz Marii, że chcę z nią porozmawiać sam na sam. — Sam na sam? — spytała Sinang patrząc nań ze zmarszczonymi brwiami. — Nie, niezupełnie sam na sam. Tylko żeby przy nas nie było tamtego. — To trudna sprawa. Lecz nie bój się, powiem jej o tym. — A kiedy będę znał odpowiedź? — Jutro. Idź wcześnie do domu. Maria nie chce pozostawać sama, towarzyszymy jej stale — Wiktoria jednej nocy, ja drugiej. Jutro moja kolej. Ale twój sekret? Chcesz odejść nie powiedziawszy mi tego, co najważniejsze? — A, to prawda! Byłem w wiosce Los Nabos. Chcę wykorzystać tamtejsze drzewa kokosowe, mam zamiar wybudować fabrykę. Twój ojciec będzie moim wspólnikiem. — Tylko tyle? Też mi tajemnica! — wykrzyknęła Sinang tonem okpionego lichwiarza. — A ja myślałam... — Uważaj! Nie wolno tego rozgłaszać! — Nawet nie mam ochoty! — odparła Sinang marszcząc nosek. — Gdyby to było coś, ważniejszego, powiedziałabym przyjaciółkom. Ale kokosy! Kupować kokosy! Kogóż to obchodzi? I czym prędzej pobiegła do przyjaciółek. W chwilę potem Ibarra pożegnał się, widząc, iż rozmowa coraz bardziej się rwie. Kapitan Tiago miał minę słodko-kwaśną, Linares milczał, baczny na wszystko, a proboszcz udając ożywienie opowiadał jakoweś dykteryjki. Żadna z dziewcząt nie wróciła do salonu. 52. SZCZĘŚLIWA KARTA I CIENIE Chmury zasłaniają księżyc; zimny wiatr, zapowiedź bliskiego już grudnia, zmiata suche liście i piasek z wąskiej dróżki wiodącej ku. cmentarzowi. Trzy cienie rozmawiają szeptem pod bramą cmentarza. — Mówiłeś z Eliaszem? — pyta jeden głos. — Nie. Wiesz, jaki jest powściągliwy i małomówny. Ale powinien być z nami: don Chryzostom uratował mu życie. — Dlatego też się zgodziłem — rzekł pierwszy. — Don Chryzostom kazał leczyć moją żonę u pewnego lekarza w Manili. Poszedłbym do klasztoru, aby uregulować moje rachunki z księdzem proboszczem. — A my do koszar, aby przypomnieć żołnierzom, że nasz ojciec ma synów. — Ilu was będzie? — Pięciu. To dosyć. Służący don Chryzostoma mówi, że wszystkich razem ma być nas dwudziestu. — A jeśli się nie uda? — Pst! — rzekł ktoś i wszyscy umilkli. W półmroku widać było nadchodzący cień. Przesuwał się tuż przy żywopłocie. Od czasu do czasu przystawał, jakby oglądając się za siebie. I miał po temu powody. O jakie dwadzieścia kroków za nim sunął drugi, wyższy i ciemniejszy. Kroczył tak lekko i znikał tak szybko, jakby ziemia pochłaniała go za każdym razem, gdy jego poprzednik odwracał głowę. — Ścigają mnie! — szepnął ów pierwszy. — Czyżby to żołnierze? Czyżby kościelny kłamał? — To chyba tutaj — szepnął drugi cień do siebie — musi chodzić o coś złego, skoro bracia ukryli to przede mną. Pierwszy cień przybył wreszcie do cmentarnej bramy. Podeszli do niego trzej ludzie. — To wy? — To ty? — Rozejdźmy się, ktoś mnie śledził! Jutro będziecie mieli broń i wieczorem zaczynamy. Hasło brzmi: „Niech żyje don Chryzostom!" Idźcie! Trzy sylwetki zniknęły za glinianym płotem. Nowo przybyły skrył się we wnęce bramy i czekał w milczeniu. — Zobaczmyż, kto mnie śledzi! — szepnął. Nadszedł drugi cień, zachowując jak największą ostrożność, i zatrzymał się, po czym i on z kolei zaczął się rozglądać. — Za późnom przyszedł — rzekł półgłosem. — Lecz może powrócą. I ponieważ począł padać drobny a gęsty deszcz, z tych, co to nie mijają szybko, postanowił skryć się w bramie. Rzecz oczywista, iż natknął się tutaj na swego poprzednika. — Hej, ktoś ty? — spytał dźwięcznym męskim głosem. — A ty kto? — odparł tamten spokojnie. Chwila ciszy; obaj usiłują wzajem rozpoznać swe głosy i rozróżnić rysy twarzy. — Na co czekasz tutaj? — spytał ów o dźwięcznym głosie. — Czekam, aż wybije ósma — na swą szczęśliwą kartę... Człowiek o dźwięcznym głosie zapalił zapałkę. Przy jej świetle spojrzeli na siebie, lecz sądząc z wyrazu ich twarzy, nie znali się. My jednak poznalibyśmy w wyższym Eliasza, a w niższym Lucasa z blizną na policzku. W kilka minut potem zegar na kościele wybił osiem razy i dzwon obwieścił godzinę zmarłych; Eliasz odszedł bez słowa i wkrótce zginął w mroku, lecz Lucas nie wywoływał dusz zmarłych, jak tego wymaga zabobon, tylko odkrył głowę i szeptał modlitwy, żegnając się z takim zapałem, z jakim to robili w tym samym momencie członkowie bractwa różańcowego. Cały wieczór padało. O godzinie dziesiątej ulice były już ciemne i puste; olejowe latarnie, które każdy mieszkaniec obowiązany jest zawieszać przed domem, oświetlały ulicę zaledwie w promieniu metra. Rzekłbyś, iż zapalono je po to, by lepiej widzieć ciemności. Dwaj żołnierze przechadzali się po ulicy w pobliżu kościoła. — Zimno! — rzekł jeden po tagalsku. — Nie złapiemy żadnego zakrystiana. Nie będzie komu naprawiać kurnika chorążego. Po śmierci tamtego nauczyli się ostrożności; nudzi mnie to już. — I mnie też — odparł drugi. — Nikt nie kradnie ani nie robi zamieszania. Ale, Bogu dzięki, podobno ów Eliasz jest w miasteczku. Chorąży mówi, że ten, kto go złapie, będzie przez trzy miesiące zwolniony od rózeg. — Aha! A pamiętasz jego rysopis? — spytał pierwszy. — No chyba! Wzrost wysoki — według chorążego, średni — według o. Damaso; brunet; oczy czarne; nos przeciętny; usta normalne; brody nie ma; skóra ciemna... — Tak, tak, a znaki szczególne? — Czarna koszula, czarne spodnie, drwal... — Aha! No to się nam nie wymknie. To chyba właśnie on idzie. — Nie pomylę go z innym, choćby nawet podobnym. I obaj ruszyli naprzód. W świetle latarni można było ujrzeć znowu dwa cienie sunące ostrożnie jeden za drugim. Groźne „Kto idzie?" zatrzymało obu ludzi i pierwszy rzekł drżącym głosem: — Niech żyje Hiszpania! Żołnierze pociągnęli zatrzymanego ku latarni, aby mu się przyjrzeć. Wahali się. — Chorąży nie mówił, że ów człek ma bliznę! — rzekł z cicha pierwszy żołnierz. — Dokąd idziesz? — Zamówić mszę na jutro. — Nie widziałeś Eliasza? — Nie znam go, panie — odparł Ltikas. — Nie pytam, czy go znasz, durniu! My też go nie znamy. Pytam, czyś go widział. — Nie, panie. — Posłuchaj no, podam ci jego rysopis. Wzrost czasem wysoki, czasem średni; włosy i oczy czarne; wszystko inne przeciętne — rzekł żołnierz. — Znasz go? — Nie, panie — odparł ogłupiały Lucas. — No to zabieraj się stąd, ty prostaku, ty ośle — i dali mu kuksańca. — Wiesz, czemu dla chorążego Eliasz jest wysoki, a dla księdza średniego wzrostu? — spytał, pomyślawszy chwilę, pierwszy żołnierz. — Nie wiem. — Bo chorąży leżał w kałuży, gdy go widział. A ksiądz stał. — To prawda! — wykrzyknął drugi. — Masz głowę... czemuś tylko zwykłym żołnierzem? — Nie byłem nim zawsze. Byłem przemytnikiem — odparł chełpliwie tamten. Rozmowę przerwało nadejście drugiego przechodnia. Tym razem był to Eliasz we własnej osobie. — Dokąd idziesz? — Ścigam, panie, człowieka, który pobił mego brata. Ma bliznę na twarzy i zowie się Eliasz... — Co? — wykrzyknęli żołnierze i popatrzyli na siebie przerażeni. Po chwili biegli już w stronę kościoła, gdzie kilka minut przedtem zniknął był Lucas. 53. „DZIEŃ NASZ, WIEK NASZ"... Od samego rana rozeszła się po miasteczku wieść, że minionej nocy na cmentarzu widać było wielką ilość świateł. Skarbnik trzeciego zakonu rozprawiał o zapalonych świecach, opisując ich kształt i rozmiary, nie mógł tylko dokładnie podać liczby, lecz narachował ich ponad dwadzieścia. Siostra Sipa z bractwa różańcowego nie mogła ścierpieć, by ktoś z nieprzyjacielskiego obozu chełpił się, że on jedynie dostąpił tej łaski Boga: a zatem siostra Sipa, choć nie mieszka w pobliżu cmentarza, słyszała płacz i jęki i nawet wydawało jej się, że rozpoznaje pewne osoby, z którymi pokłóciła się swego czasu... jednakże chrześcijańskie miłosierdzie kazało jej nie tylko przebaczyć, lecz także modlić się za owe dusze — wszyscy zapewnili ją tedy, iż będzie świętą incontinenti. Siostra Rufa nie ma tak wyczulonego słuchu, ale nie może ścierpieć, aby siostra Sipa coś słyszała, a ona nie, miała więc sen, w którym widziała wiele dusz, nie tylko zmarłych, lecz i żyjących; dusze czyśćcowe poprosiły o część jej odpustów, skrupulatnie zanotowanych i skrzętnie przechowywanych. Będzie mogła powiedzieć nazwiska zainteresowanym rodzinom i prosi tylko o małą jałmużnę na wsparcie papieża w jego potrzebach. Pewien chłopczyna, pastuszek, który ośmielił się twierdzić, że widział tylko jedno światełko i dwóch mężczyzn w kapeluszach, z trudem uciekł przed kijami i złorzeczeniami. Na,próżno przysięgał. — Chcesz wiedzieć lepiej niż skarbnik i siostry? Ty masonie, ty heretyku!.— krzyczały dewotki spoglądając nań złowrogo. Tymczasem proboszcz wszedł na ambonę i rozpoczął kazanie o czyśćcu. Zostawmy jednak dusze w czyśćcu cierpiące i posłuchajmy rozmowy don Filipa ze starym Tasio, który leżał chory w swej chatce. Już od pewnego czasu ów filozof (lub szaleniec) nie opuszczał łóżka, złożony słabością, coraz to dalej postępującą. — Nie wiem doprawdy, czy gratulować waćpanu, że nie przyjęto twojej dymisji; przedtem, gdy burmistrz w tak bezczelny sposób lekceważył zdanie większości, składanie prośby o dymisję było słuszną rzeczą; lecz teraz, gdy popadliście w zatarg z Guardia Civil, to niestosowne. W czasie wojny każdy winien stać na posterunku. — Tak, lecz nie wtedy, gdy generał dopuszcza się zdrady — odparł don Filipo. — Wszak pan wie, że następnego ranka burmistrz zwrócił wolność żołnierzom, których ja kazałem zatrzymać, i wzbra-niał się podjąć jakiekolwiek kroki. Bez zgody zwierzchnika nie nie mogę uczynić. — Sam waść nic nie możesz, lecz wraz z innymi możesz wiele. Można by wykorzystać tę okazję i dać przykład innym osiedlom. Ponad śmieszną władzą burmistrza stoi prawo ludu; zaczęliście już dawać nauczkę tyranom i tracicie okazję. — I cóż mógłbym zdziałać przeciw osobie reprezentującej uznane prawa? A pan Ibarra? Ugiął się wobec wierzeń tłumu. Myśli pan, że on sam wierzy w ekskomunikę? — Nie jesteście w jednakowym położeniu: Ibarra chce siać. A żeby siać, trzeba się poniżyć, trzeba być posłusznym; waszym zaś zadaniem jest wstrząsać, a po to, by wstrząsać, trzeba mieć siłę i bodźce. Poza tym walka wasza nie powinna być walką z burmistrzem; dewizą waszą powinna być walka przeciw wszystkiemu, co burzy spokój publiczny, przeciw każdemu, kto nie wypełnia obowiązków; i nie zostalibyście osamotnieni, bowiem ów kraj dzisiaj nie jest już tym, czym był przed dwudziestu laty. — Tak pan sądzi? — rzekł don Filipo. — A pan tego nie czujesz? — odparł starzec, siadając na posłaniu. — Ach! To dlatego, że nie znasz historii, żeś nie studiował skutków imigracji europejskiej, napływu nowych ksiąg i pędu młodzieży ku Europie. Posłuchaj i porównaj! Posłuchaj, co mówi nasza młodzież, zwiedź szkoły. Inne już imiona dźwięczą pośród klasztornych ścian, gdzie dotąd słyszało się tylko o scholastycznych filozofach i Świętym Tomaszu, Suarezie, Amacie, Sanchezie i innych, którzy byli bożyszczami za moich czasów. Na próżno księża wykrzykują z kazalnic o demoralizacji, tak jak sprzedawcy ryb żalą się na skąpstwo kupujących, nie pomni na to, iż towar ich jest nieświeży i nieprzydatny nikomu! Na próżno klasztory wyciągają swe macki, chcąc zwarzyć wśród ludu nowe prądy — starzy bogowie odchodzą! Filozof mówił z ożywieniem, z błyszczącymi oczyma. — Jednakże zalążek nowego życia jest jeszcze słaby. Ci, co kurczowo trzymają się przeszłości, mogą zdusić postęp, tak drogo przez nas kupiony — zaprzeczył don Filipo. — Zdusić? Kto? Człowiek, ten schorzały karzeł, miałby zdusić postęp, potężne dziecię czasu i ludzkiej działalności? Dogmaty, rusztowania i stosy miast zatrzymać — popychają świat naprzód. „A jednak się kręci!" — wołał Galileusz, kiedy dominikanie kazali mu oświadczyć, że ziemia jest nieruchoma. To samo można powiedzieć o postępie ludzkości. Niektóre nasze prawa zostaną pogwałcone, stracimy kilka wybitnych jednostek, lecz to nieważne. Postęp będzie i z krwi poległych wyrosną nowe, pełne życia pędy. W obecnej dobie my, na Filipinach, jesteśmy o trzy wieki opóźnieni: zaledwie zaczęliśmy wyrastać ze średniowiecza; dlatego jezuici, będący w Europie symbolem wstecznictwa, dla nas reprezentują postęp. Filipiny zawdzięczają im szkolnictwo i rozwój nauk ścisłych. Lecz dokąd tośmy doszli? — filozof zmienił ton. — A, prawda, mówiliśmy o obecnej sytuacji kraju. Tak, wchodzimy w okres walki, to znaczy: wchodzicie. Moje pokolenie wymiera, żegnamy się z wami. Trwa wojna między przeszłością, która się czepia chwiejnego szańca feudalizmu, a jutrem, którego triumfalną pieśń słyszymy już z oddali. Starzec umilkł i widząc zamyślone spojrzenie gościa uśmiechnął się, po czym dodał: — Prawiem zgadł, co waćpan sądzisz o mnie. — Czyż to możliwe? — Myślałeś pan, że mogę wszak się mylić — odparł ze smutnym uśmiechem filozof. — Mam gorączkę i nie jestem nieomylny. „Nic, co ludzkie, nie jest mi obce" — mówił Terencjusz; lecz jeśli w ogóle wolno mi marzyć, dlaczegóż w ostatnich godzinach życia nie mam snuć tak rozkosznych nadziei? Ma pan rację: to marzenia! Nasza młodzież myśli tylko o miłostkach i przyjemnościach. Więcej czasu poświęcają na uwiedzenie i zhańbienie dziewczyny niż na zastanawianie się nad dobrem kraju. Kobiety nasze, pochłonięte służbą domowi bożemu i bożej rodzinie, zapominają o własnej. Mężczyźni przejawiają energię jedynie w występkach, a bohaterami są tylko w sprawach wstydliwych. Dzieci rosną w mroku, młodzież przeżywa swe najlepsze lata bez ideałów, a dorośli są w stanie dać jej tylko haniebny przykład... Cieszę się, że śmierć nadchodzi... claudite iam rivos, pueri. — Chce pan może, bym mu przysłał lekarza? — spytał don Filipo, by zmienić tok rozmowy, która położyła się cieniem na twarzy chorego. — Umierający nie potrzebują lekarzy. Powiedz pan don Chryzostomowi, aby mnie jutro odwiedził, gdyż muszę mu powiedzieć o rzeczach wielkiej wagi. Niedługo stąd odejdę. Mrok ogarnia Filipiny. Po kilku jeszcze minutach rozmowy don Filipo, poważny i zamyślony, opuścił dom chorego. 54. KONSPIRACJA Co się skryło - jawnem będzie, Słuszna pomsta dotrze roszadzie! Dzwon obwieścił porę popołudniowej modlitwy; na owo wezwanie wszyscy porzucają zajęcia i odkrywają głowy: rolnik wracający z pola przerywa pieśńzatrzymuje miarowo idące woły i rozpoczyna modły; kobiety żegnają się znakiem krzyża na środku ulicy i ostentacyjnie poruszają ustami, aby nikt nie wątpił w ich pobożność; mężczyzna zaprzestaje pieszczot ze swym kogutem i odmawia „Anioł pański", chcąc sobie zapewnić przychylność losu; w domach słychać głośne modlitwy... każdy dźwięk, nie będący „Pozdrowieniem anielskim", zamiera i milknie. A jednak ksiądz proboszcz, w kapeluszu na głowie, szybkim krokiem biegł ulicą ku zgorszeniu wielu staruszek; a co dziwniejsze jeszcze, kierował się wprost ku domowi chorążego! Dewotki już chciały przerwać pacierze, by ucałować duchowną dłoń, lecz o. Sałvi nie zwracał na nie uwagi. Dziś nie sprawiało mu przyjemności, gdy nozdrza chrześcijan dotykały jego kościstej dłoni, która nieraz ześlizgiwała się nieznacznie (jak to zauważyła donia Consolacion) ku piersiom jakiej urodziwej dziewczyny pochylonej w oczekiwaniu na błogosławieństwo. Ważna sprawa musiała absorbować duszpasterza, skoro do tego stopnia zapomniał o własnej korzyści i o interesach kościoła! Istotnie, wszedł spiesznie na schody i niecierpliwą ręką zapukał do drzwi chorążego — ów zjawił się ze zmarszczonymi brwiami i w towarzystwie szatańsko uśmiechniętej połowicy. — A! Ksiądz proboszcz! Wybierałem się właśnie do księdza. Kozioł Waszej Wielebności... — Przychodzę ze sprawą niezwykłej wagi... — Nie mogę pozwolić, żeby mi niszczył ogrodzenie... wpakuję mu kulkę, jeśli jeszcze raz go tam zobaczę! — Tak, tak, jeśli tylko dożyje pan do rana! — rzekł proboszcz dysząc ciężko i wchodząc do pokoju. — Co? Ksiądz myśli, że dam się zabić temu pajacowi? Zatłukę go jednym kopniakiem! O. Salvi cofnął się i odruchowo spojrzał na nogi chorążego. — O kim waćpan mówisz? — spytał z drżeniem. — A o kim miałbym mówić, jak nie o tym ośle, co mi proponuje pojedynek na pistolety z odległości stu kroków? — Ach! — odetchnął proboszcz i dodał: — Przychodzę pomówić z panem w bardzo pilnej sprawie. — Niech mi ksiądz da spokój ze swymi sprawami! Znów będzie tak jak z tymi dwoma chłopcami! Gdyby światło nie pochodziło tylko od oliwnej lampki lub gdyby klosz jej nie był tak brudny, chorąży mógłby dojrzeć bladość, jaką okryła się twarz księdza. — Tym razem chodzi o życie nas wszystkich! — odparł duchowny półgłosem. — Naprawdę? — rzekł chorąży blednąc. — Ten młokos tak dobrze strzela?, — Nie o nim mówię. — A więc? Ksiądz wskazał na drzwi, które pan domu zamknął jak zwykle — kopniakiem. Chorąży rzadko używał górnych kończyn i nie straciłby wiele, gdyby przestał być istotą dwuręką. Spoza drzwi odpowiedziały mu złorzeczenia i ryki. — Bydlaku! Rozbiłeś mi głowę! — krzyczała małżonka. — Teraz może ksiądz mówić! — rzekł spokojnie chorąży. Ów patrzył nań przez dłuższą chwilę, po czym spytał owym monotonnym, nosowym głosem kaznodziei: — Czy widziałeś pan, jak spiesznie tu przybyłem? — U diaska! Myślałem, że ksiądz dostał biegunki! — A zatem — podjął duchowny nie zważając na grubiańskie żarty wojskowego — skoro tak uchybiam swym obowiązkom, znaczy to, iż mam po temu ważne powody. — I cóż dalej? — spytał chorąży postukując nogą w podłogę. — Spokojnie! — No więc, po cóż ksiądz przyszedł z takim pośpiechem? Proboszcz podszedł doń bliżej i spytał z tajemniczą miną: — Żadnych nowin? Chorąży wzruszył ramionami. — Jak to, o niczym nie wiesz? . — Czy ksiądz ma na myśli Eliasza, którego wczoraj wieczora ukrył u siebie kościelny? — spytał chorąży. — Nie, nie takie bajki mi teraz w głowie — odparł proboszcz ze złością. — Mówię o wielkim niebezpieczeństwie. — No to... niechże ksiądz wreszcie powie! — Zaraz! — odparł kapłan z wolna i z niejaką pogardą. — Zobaczysz pan raz jeszcze, co znaczymy my, duchowieństwo. Najmniej-szy braciszek wart jest tyle co cały pułk. Zaś proboszcz... — I zniżając głos dodał: — Odkryłem wielki spisek! Chorąży podskoczył i w osłupieniu popatrzył na księdza. — Straszliwy, przebiegle uknuty bunt, który ma wybuchnąć dziś wieczorem. — Dziś wieczorem! — wykrzyknął chorąży pochylając się ku księdzu. I biegnąc po rewolwer i szablę, zawieszone na ścianie, dodał: — Kogo mam aresztować? Kogo? — Uspokój się pan, dzięki memu pośpiechowi mamy teraz czas. Mamy czas do ósmej... — Rozstrzelam wszystkich! — Posłuchaj mnie pan! Dziś po południu pewna kobieta, której imienia nie mogę zdradzić ze względu na tajemnicę spowiedzi, przyszła do mnie i powiadomiła mnie o wszystkim. O ósmej mają przez zaskoczenie zawładnąć koszarami, splądrować klasztor i pomordować wszystkich nas, Hiszpanów. Chorąży stał jak odurzony. — Kobieta owa tylko tyle mi powiedziała — zakończył ksiądz. — Nie rzekła więcej? Aresztuję ją! — Na to nie mogę się zgodzić. Konfesjonał jest siedzibą miłosiernego Boga. — Co mi tam Bóg i miłosierdzie! Aresztuję ją! — Czyś waćpan głowę stracił? Winieneś raczej przygotować się do walki. Po cichu rozdaj żołnierzom broń i każ im zrobić zasadzkę. Daj mi czterech ludzi dla obrony klasztoru i uprzedź wszystkich innych. — Poproszę o pomoc inne posterunki! — Nie, bo wtedy spostrzegą, że coś wiemy, i spiskowcy uciekną. Ważną jest rzeczą, abyśmy ich ujęli żywych i zmusili do mówienia, to znaczy, żebyś pan ich zmusił. Ja, jako duchowny, nie mogę się mieszać w te sprawy. A więc miej się na baczności! Możesz rychło zyskać odznaczenia i awans: pamiętaj tylko, że to ja cię uprzedziłem. — Potwierdzę to, proszę księdza, a jakże, jeszcze Wasza Wielebność dostanie mitrę! — odparł chorąży z promienną miną, spoglądając na rękawy swego munduru. — A zatem przyślesz mi pan czterech żołnierzy przebranych po cywilnemu. No i pamiętaj o sekrecie! Dziś o ósmej wieczór spadną z nieba gwiazdki i krzyże. Podczas gdy ksiądz z chorążym taką wiedli rozmowę, jakiś męż-czyzna biegł drogą prowadzącą do domu Chryzostoma, zapukał i wszedł szybko na schody. — Czy pan jest w domu? — spytał służącego. — Pracuje w swoim gabinecie. Ibarra, chcąc skrócić niecierpliwe oczekiwanie na wizytę, w czasie której miało dojść do wyjaśnień między nim a Marią Klarą, zasiadł do pracy w swym laboratorium. — Ach, to ty, Eliaszu? — rzekł. — Myślałem o tobie Wczoraj zapomniałem cię spytać o nazwisko owego Hiszpana, który zatrudniał twego dziadka. — Panie, nie o mnie teraz chodzi... — Spójrz — ciągnął Ibarra nie zauważając podniecenia Eliasza i zbliżył kawałek trzciny do płomienia. — Dokonałem wielkiego odkrycia: ta trzcina się nie pali... — Nie o trzcinie trzeba nam teraz mówić, panie. Trzeba, aby pan zabrał swe papiery i jak najszybciej stąd uciekał. Ibarra, zdumiony, spojrzał na Eliasza i na widok poważnej twarzy tamtego upuścił trzymany w ręku przedmiot. — Niech pan spali wszystko, co mogłoby pana skompromitować, i za godzinę spotkamy się w jakimś bezpiecznym miejscu. — Lecz dlaczego? — zdołał wreszcie spytać Ibarra. — Niech pan zabezpieczy to, co ma pan najcenniejszego... — Czemuż? — Niech pan spali wszystkie listy pisane do pana lub przez pana: nawet najniewinniejszy może stać się dowodem przeciw panu... ' — Ale dlaczego? — Dlaczego? Dlatego, żem właśnie odkrył spisek, który panu przypisują, aby pana zgubić. — Spisek? I któż to spiskuje? — Nie zdołałem dociec, kto jest jego inicjatorem; przed chwilą rozmawiałem z jednym z owych opłacanych przez kogoś nieszczęśników i nie mogłem go odwieść od jego zamiarów. — A ów człowiek nie zdradził ci, kto mu płaci? — Tak. Wymógłszy na mnie obietnicę dotrzymania sekretu, rzekł mi, że to pan właśnie. — Boże mój! — wykrzyknął Ibarra. — Panie, niech pan się nie waha, nie traćmy czasu, rozruchy wybuchną może jeszcze tej nocy! Ibarra, z szeroko rozwartymi oczyma, objął dłońmi głowę i zdawał się go nie słyszeć. — Nie można już temu przeszkodzić — ciągnął Eliasz. — Późno przybyłem, nie znam przywódców spisku... Panie, niechże pan się ratuje dla dobra pańskiego kraju! — Dokąd mam uciekać? Mam spotkanie tego wieczoru — jęknął Ibarra myśląc o Marii Klarze. — Do jakiegokolwiek innego miasta, do Manili, do kogoś z możnych! Byle daleko stąd, aby nie powiedziano, że to pan kieruje spiskiem! — A gdybym ja sam doniósł o tym władzom? — Pan donosicielem! — wykrzyknął Eliasz cofając się o krok. — Miano by pana za zdrajcę i małodusznego tchórza; powiedzieliby, żeś zastawił na nich sieć, aby samemu zebrać laury, powiedzieliby... — Lecz cóż począć? — Powiedziałem już: zniszczyć wszystkie papiery, jakie dotyczą pana osoby, uciec i czekać na rozwój wydarzeń... — A Maria Klara?! — wykrzyknął młodzieniec. — Nie, raczej śmierć! Eliasz załamując ręce rzekł: — Dobrze więc, niechże pan przynajmniej stara się uniknąć ciosu i przygotuje się do obrony, gdy pana oskarżą! Ibarra bezradnie rozejrzał się dokoła. — Pomóż mi zatem. W tamtych teczkach są listy od mojej rodziny; wybierz listy od ojca, gdyż mogą mi teraz zaszkodzić; czytaj podpisy. Po czym Chryzostom, oszołomiony i ogłupiały, zaczął otwierać listy. Jedne darł, inne chował, wybierał też i kartkował niektóre książki. Eliasz robił to samo, nie tak bezładnie, lecz z równym pośpiechem. Nagle jednak coś go zastanowiło: oczy mu się rozszerzyły i potrząsając trzymanym w łęku listem, spytał drżącym głosem: — Czy don Pedro Eibarramendia znał pańską rodzinę? — No myślę! — odparł Ibarra otwierając szufladę i wyjmując z niej stos papierów. — To mój pradziad! — Pańskim pradziadkiem był don Pedro Eibarramendia? — powtórzył Eliasz, blady, ze zmienioną twarzą. — Tak — odparł Ibarra z roztargnieniem. — Skróciliśmy nazwisko, było zbyt długie. — Czy był Baskiem? — dopytywał Eliasz podchodząc do Chryzostoma. — Tak, lecz cóż ci jest? — spytał ten, zdziwiony. Eliasz przyłożył do czoła zaciśniętą pięść i patrzył na Ibarrę, który cofnął się na widok jego zmienionej twarzy. — Czy pan wie, kim był don Pedro Eibarramendia? — wysyczał przez zęby. — To był ów nędznik, który oszkalował mego dziadka, sprowadzając przez to na nas wszystkich nieszczęścia, o jakich panu mówiłem. Szukałem tego nazwiska. Bóg oddaje pana w moje ręce... teraz wyrównamy rachunek krzywd! Chryzostom patrzył nań przytłoczony nowiną, lecz Eliasz potrząsnął jego ramieniem i odezwał się głosem pełnym goryczy i nienawiści: — Przyjrzyj mi się dobrze. Zobacz, żem wiele wycierpiał, a ty żyjesz, kochasz, masz majątek, dom, poważanie. Żyjesz... żyjesz! I tracąc panowanie nad sobą, podbiegł ku niewielkim zbiorom broni. Zaledwie jednak porwał dwa sztylety, rzucił je na ziemię i jak oszalały popatrzył na wciąż nieruchomo stojącego Ibarrę. — Cóżem chciał uczynić? — wyszeptał i wybiegł z domu Chryzostoma. 55. KATASTROFA Kapitan Tiago, Linares i ciotka Izabela wieczerzają w jadalni; słychać brzęk talerzy i nakryć. Maria Klara oświadczyła, że nie ma apetytu, i usiadła przy pianinie w towarzystwie wesołej Sinang, która szepcze jej coś do ucha, podczas gdy o. Salvi niespokojnie przechadza się z jednego końca pokoju w drugi. To nie brak apetytu skłonił młodą pannę do opuszczenia jadalni: oczekuje ona kogoś i skorzystała z chwili, kiedy jej Argos nie może jej pilnować: o tej właśnie porze Linares jada wieczerzę. — Zobaczysz, jaką minę zrobi ten chudzielec o ósmej — szepcze Sinang wskazując proboszcza. — Jak przyjdzie Chryzostom. Przecież nasz księżulo jest w tobie tak samo zakochany jak Linares. Maria Klara z przestrachem spojrzała na przyjaciółkę, która, nie zauważając tego, trzepała dalej: — Ach, już wiem czemu, mimo moich aluzji, jeszcze stąd nie wychodzi: nie chce wypalać światła w klasztorze. Spójrz! Jak wytrzeszcza oczy i jaką ma minę! W tej chwili zegar wybił godzinę ósmą. Proboszcz wstrząsnął się i usiadł w odległym kącie pokoju. — Już idzie! — rzekła Sinang szczypiąc Marię Klarę. — Słyszysz? Dzwon na kościelnej wieży odezwał się osiem razy i wszyscy wstali, by odmówić pacierze. O. Salvi zaczynał modlitwy głosem słabym i drżącym, lecz ponieważ każdy z obecnych pochłonięty był własnymi myślami, nikt nie zwrócił na to uwagi. - Ledwo zakończono modły, zjawił się Ibarra. Młodzieniec nosił żałobę nie tylko w stroju, lecz i na twarzy: tyle w niej było smutku, że Maria Klara podniosła się i postąpiła krok naprzód, jakby chcąc go spytać o powód rozpaczy — lecz w tym momencie usłyszano salwę karabinową. Ibarra stanął, rozglądając się wkoło, słowa uwięzły mu w gardle. Proboszcz schował się za filarem. Od strony klasztoru dobiegły nowe strzały i wybuchy, a zaraz po nich krzyki i tupot biegnących. Kapitan Tiago, ciotka Izabela i Linares zjawili się w oka mgnienm, wołając: „Rozbójnicy, rozbójnicy!" Za nimi wpadła Andeng, wymachując rożnem. Ciotka Izabela pada na kolana, płacze i woła: Kyrie eleison! Kapitan Tiago, blady i drżący, podnosi na widelcu kurzą wątróbkę i ofiarowuje ją Najświętszej Panience z Antipolo; Linares wbiega z pełnymi ustami i z łyżką w ręku; Sinang i Maria Klara obejmują się; jedynie Chryzostom pozostaje nieruchomy, jak skamieniały, i nie do opisania blady. Krzyki i hałasy nie ustają, trzask zamykanych okien, słychać gwizdy, a od czasu do czasu pojedynczy strzał. — Chryste eleison! Santiago, spełnia się przepowiednia... pozamykaj okna! — jęczała ciotka Izabela. — Pięćdziesiąt dużych petard i dwie msze dziękczynne — mówi kapitan Tiago. — Ora pro nobis! Po trochu cały dom ogarnia straszliwa cisza... Wtem słychać głos chorążego: — Księże proboszczu! Ojcze Salvii Proszę tu przyjść! — Miserere! Chorąży prosi o ostatnie namaszczenie! — krzyknęła ciotka Izabela. — Czyżby był ranny? — zdołał wykrztusić Linares. Ach! Dopiero w tej chwili zauważył, że jeszcze nie połknął tego, co ma w ustach. — Księże proboszczu! Proszę tutaj! Już nie ma czego się bać! — wołał dalej chorąży. Pobladły o. Salvi zdecydował się wreszcie opuścić swą kryjówkę i zejść po schodach. Tymczasem w domu rozległy się krzyki: — Rozbójnicy zabili chorążego! Maria, Sinang — do pokoju. Pozamykajcie dobrze drzwi! Kyrie eleison! Ibarra również skierował się ku schodom, mimo wołania ciotki Izabeli: — Nie wychodź, pókiś się nie wyspowiadał! Nie wychodź! Zacna staruszka była kiedyś w wielkiej przyjaźni z jego matką. Jednakże Chryzostom opuścił dom kapitana Tiago. Wydawało mu się, że wszystko wokół niego wiruje, a ziemia usuwa się spod nóg. W uszach mu dzwoniło, nogi poruszały się ciężko i nieskładnie; przed oczyma przesuwały się fale światła i czerni. Choć księżyc wspaniale oświetlał niebo, młodzieniec potykał się na kamieniach i chodniku pustej teraz ulicy. Pod koszarami zobaczył żołnierzy z nastawionymi bagnetami; z ożywieniem o czymś rozprawiali, toteż minął ich nie zauważony. Z budynku trybunału słychać było krzyki, jęki i przekleństwa. Nad wszystkim górował donośniejszy od innych głos chorążego: — Na gałąź! Kajdanki na ręce! Dwie kulki temu, kto się poruszy! Sierżancie, proszę stanąć na warcie! Nikt dziś nie wyjdzie na ulicę, nawet sam Pan Bóg! Kapitanie, nie wolno spać! Ibarra przyspieszył kroku i dotarł do swego domu; czekali tu nań zaniepokojeni słudzy. — Osiodłać mi najlepszego konia i idźcie spać! — rzekł. Wszedł do swego gabinetu i pośpiesznie począł pakować walizę. Otworzywszy metalową kasę wyjął z niej wszystkie pieniądze i włożył do sakiewki. Zabrał biżuterię, zdjął ze ściany portret Marii Klary i, uzbrojony w sztylet i dwa rewolwery, podszedł do szafy, w której trzymał sprzęt laboratoryjny. W tej chwili odezwały się trzy mocne uderzenia do drzwi wejściowych. — Kto tam? — spytał Ibarra. — Otwierać w imieniu króla! Otwierać natychmiast, bo wyważymy drzwi! — odpowiedziano po hiszpańsku. Ibarra spojrzał w stronę okna; oczy mu zabłysły, odwiódł kurek rewolweru, lecz zaraz, zmieniwszy zamiar, rzucił broń i poszedł sam otworzyć drzwi, właśnie w chwili gdy nadbiegali słudzy. Trzej żołnierze otoczyli go natychmiast. — Jest pan aresztowany w imieniu króla! — oświadczył sierżant. — Dlaczego? — Dowiesz się pan na miejscu, nam nie wolno nic mówić. Młodzieniec zastanawiał się chwilę, po czym, nie chcąc, aby żołnierze odkryli jego przygotowania do ucieczki, wziął kapelusz i rzekł: — Jestem do waszej dyspozycji. Myślę, że nie potrwa to długo. — Jeśli pan przyrzeknie nie próbować ucieczki, nie założymy kajdanek: chorąży wyświadcza panu tę łaskę. Lecz gdybyś chciał zbiec... Ibarra ruszył za nimi, zostawiając swą służbę w wielkim pomieszaniu. Cóż tymczasem robił Eliasz? Opuściwszy dom Chryzostoma, biegł, jakby zmysły postradał, nie wiedząc, dokąd zmierza. Miotany gwałtownymi uczuciami, przemknął przez pola i wpadł do lasu — uciekał od ludzi, od światła. Blask księżyca sprawiał mu ból, schronił się więc w cień drzew. Tutaj, na wzgórzu, to zatrzymując się, to błądząc po nie znanych ścieżkach, zapuścił się w gąszcz zarośli. Patrzył w stronę miasteczka, które nisko, u jego stóp, pławiło się w księżycowym świetle — pośród równiny ciągnącej się aż do brzegów morza. Tu i ówdzie zrywały się ptaki zbudzone ze snu; ogromne nietoperze, sowy, puchacze przelatywały z gałęzi na gałąź, wydając przenikliwe okrzyki i okrągłymi oczyma spoglądając na intruza. Eliasz nie słyszał ich ani nie widział. Zdawało mu się, że ścigają go rozgniewane cienie przodków; na każdej gałęzi widział złowieszczy kosz z okrwawioną głową Balata, taką, jaką znał z opowieści ojca; zdawało mu się, że pod każdym drzewem leży trup kobiety, zaś w cieniu gałęzi zwidziały mu się gnijące szczątki zhańbionego dziadka... a wszyscy krzyczeli' doń: „Tchórzu, tchórzu!" Uciekł stamtąd i ruszył ku jezioru, ku plaży, którą począł przebiegać jak szalony; jednakże tu, w oddaleniu, w pobliżu wody, nad którą unosiła się niby obłok księżycowa poświata, wyobraźnia podsunęła mu widok ulatującej zjawy — był to cień jego siostry, o piersi zbroczonej krwią i rozpuszczonych włosach powiewających na wietrze. Eliasz upadł na kolana. — Ty także! — szepnął wyciągając ramiona. Podniósł się jednak i ze wzrokiem utkwionym w ów obłok ruszył przed siebie i wszedł do wody, jakby przez kogoś prowadzony. Szedł po łagodnej pochyłości; był już daleko od brzegu, woda sięgała mu do pasa, a on posuwał się naprzód i naprzód, jak zaczarowany przez zwodniczą zjawę. Już woda sięga piersi... lecz w tej chwili rozlega się salwa karabinowa, przywidzenie znika i młodzieniec wraca .do przytomności. Noc jest spokojna, powietrze nieruchome, dzięki czemu odgłosy wybuchów docierają aż tutaj, wyraźne i głośne. Eliasz zatrzymuje się, namyśla, spostrzega, że stoi w wodzie; jezioro jest ciche, można jeszcze dojrzeć światła w rybackich chatach. Eliasz wrócił do brzegu i ruszył w stronę miasteczka. Po co? Sam nie wiedział. San Diego wyglądało jak nie zamieszkane; wszystkie domy zamknięte, nawet psy, które zwykły szczekać nocą, pochowały się, zalęknione. Srebrne promienie księżycowego światła wzmagały jeszcze wrażenie smutku i opuszczenia. Ze strachu przed żołnierzami chronił się po sadach i ogrodach; w jednym z nich zdawało mu się, że dostrzega dwie ludzkie postacie; posuwał się jednak ciągle naprzód i, przeskakując żywopłoty i gliniane ogrodzenia, dotarł po wielu trudach na przeciwny koniec osiedla — szedł ku domowi Chryzostoma. W drzwiach domostwa stali słudzy, rozprawiając i opłakując aresztowanie pana. Dowiedziawszy się, co zaszło, Eliasz odszedł, okrążył dom, przeskoczył przez płot, wdrapał się na okno i wszedł do gabinetu, gdzie jeszcze paliła się świeca, zostawiona przez Ibarrę. Eliasz zobaczył papiery i książki; natknął się na broń i sakiewki z pieniędzmi i widząc tyle kompromitujących dla właściciela papierów, postanowił je zabrać i zakopać. Rzucił okiem na ogród i w świetle księżyca ujrzał dwóch żołnierzy z dowódcą patrolu — widział, jak błyszczą bagnety i kaski. Wtedy podjął decyzję: zgarnął ubranie i papiery na środek gabinetu, wylał na nie naftę z lampy i podpalił. Pośpiesznie przypasał sobie broń; zobaczył podobiznę Marii Klary, zawahał się... schował ją do jednej z sakiewek i zabrawszy je ze sobą, wyskoczył przez okno. Był już czas najwyższy; żołnierze wyłamywali drzwi. — Puśćcie nas, chcemy zabrać papiery waszego pana — mówił dowódca patrolu. — Macie pozwolenie? Jeśli nie, nie wejdziecie — odparł stary sługa. Żołnierze odepchnęli służących kolbami karabinów i wbiegli na schody... jednakże już gęsty dym napełnił cały dom i ogromne języki ognia wystrzeliły z pokoju Chryzostoma, liżąc drzwi i okna. — Pożar! Pali się! — zakrzyknęli. Wszyscy skoczyli ratować, co się dało, lecz ogień ogarnął już małe laboratorium Ibarry, pełne materiałów łatwopalnych. Żołnierze musieli ustąpić; przejście zamykał pożar, który z rykiem zmiatał wszystko, co napotkał na drodze. Na próżno ciągnięto wodę ze studni i wzywano pomocy: dom stał na uboczu. Pożar ogarniał coraz większą przestrzeń i wznosił się już ku niebu, wzniecając kłęby dymu. Ludzie, którzy nadbiegli, zdążyli akurat, by być świadkami śmierci starego domostwa, które żywioły oszczędzały przez tak długie lata. 56. KOMENTARZE I DOMYSŁY Nad przerażonym miasteczkiem zaświtał wreszcie dzień. Ulica, na której znajdują się koszary i trybunał, ciągle jest jeszcze pusta; ludzkie domostwa nie dają znaku życia. Tylko w jednym z domów drewniana okiennica uchyla się skrzypiąc i z okna wygląda dziecięca główka, która obraca się na wszystkie strony... Wtem gwałtowne plaśnięcie: dziecko robi płaczliwą minkę, mruży oczy, znika z okna, które zaraz znów ktoś zasłania. Przykład działa jednak: po chwili uchyla się drugie okno, z którego powoli i ostrożnie wygląda głowa bezzębnej, pomarszczonej staruszki: to siostra Pute, która tyle zamieszania narobiła podczas oracji o. Damaso. Dzieci i staruszki to najciekawsze istoty na ziemi: pierwsze z chęci poznania świata, drugie z chęci przeżycia czegoś raz jeszcze. Pewnie nie ma w pobliżu nikogo, kto by przyłożył staruszce pantoflem, bowiem pozostaje w oknie, mrużąc oczy spogląda w dal, mlaszcze językiem, potem głośno spluwa i wreszcie żegna się znakiem krzyża. W domu naprzeciw również nieśmiało otwiera się okienko, ukazując siostrę Rufę, tę, co to nie chce oszukiwać ani być oszukiwana. Obie staruszki patrzą na siebie przez chwilę, uśmiechają się, dają sobie znaki i ponownie się żegnają. — Jezu! Tyle hałasu, co przy mszy dziękczynnej! A te fajerwerki! — rzekła siostra Rufa. — Odkąd Balat splądrował miasto, nie przeżyłam jeszcze takiej nocy — odparła siostra Pute. — Tyle strzałów! Mówią, że to stary Pablo. — Rozbójnicy? Niemożliwe! Podobno policjanci walczą z Guardia Civil. Dlatego zabrano don .Filipa. Pootwierały się i inne okna, z których wyjrzały twarze mieszkańców: wymieniano pozdrowienia i komentowano wypadki. W świetle poranka, zapowiadającego wspaniały, pogodny dzień, ujrzano z daleka żołnierzy: szare sylwetki snuły się bezładnie tu i tam. — Tam jest drugi zabity! — rzekł ktoś. — Jeden? Ja widzę dwóch. — I ja także... ale, ale: nie wiecie, kumie, co to było? — spytał jakiś mężczyzna o ponurej twarzy. — A jakże! To policjanci! — E, nie, kumie, to rozruchy w koszarach! — Gdzież tam rozruchy! To ksiądz proboszcz bił się z chorążym! — Co wy opowiadacie, kumie — rzekł ten, który pierwszy pytał. — To Chińczycy się zbuntowali. I zamknął okno. — Chińczycy! — powtórzyli wszyscy z najwyższą zgrozą. — To dlatego nie widać żadnego z nich! — Wszyscy pozabijani! —- A ja tak i myślałem, że coś złego zamierzają. Wczoraj... — Ja też. Wczoraj wieczór... — A to szkoda! — wykrzyknęła siostra Rufa. — Poginęli wszyscy przed Bożym Narodzeniem, a zawsze wtedy przynosili nam prezenty... Nie mogli to doczekać Nowego Roku... Po trochu ulica ożywała: pierwsze pojawiły się psy, kury, wieprze i gołębie, dając początek ulicznemu ruchowi; za zwierzętami wychynęły obdarte dzieciaki, trzymając się za ręce i nieśmiało podchodząc ku koszarom; wreszcie kilka staruszek — w chustkach na głowach, zawiązanych pod brodą, z grubymi różańcami w dłoniach, udawały zatopione w modlitwie, aby żołnierze pozwolili im przejść. Kiedy zobaczono, że można wyjść nie narażając się na kule, wtedy także i mężczyźni, przybierając obojętne miny, poczęli opuszczać domowe pielesze. Zrazu ograniczali się do przechadzki przed domem, z ukochanym kogutem na ręku; potem przedłużali spacer i tak, zatrzymując się od czasu do czasu, docierali aż przed budynek trybunału. Po kwadransie krążyła już następna wersja wydarzeń: Ibarra na czele swej służby chciał porwać Marię Klarę, a kapitan Tiago bronił się, wspomagany przez żołnierzy. Liczbę zabitych szacowano już nie na czternastu, lecz na trzydziestu ludzi. Kapitan Tiago miał być ranny i tegoż jeszcze dnia miał wraz z rodziną odjechać do Manili. Wielką sensację wywołało pojawienie się policjantów z noszami, na których leżał kształt przypominający człowieka; za nimi szedł żołnierz Guardia Civil. Dowiedziano się, że ów pochód dążył od strony klasztoru. Po nogach, które zwisały z noszy, ktoś domyślił się, kim był leżący. Za chwilę ktoś potwierdził wiadomość; w ciągu następnych paru minut liczba zabitych urosła do kilku — i tak sprawdziła się tajemnica Trójcy Świętej; po czym powtórzył się jeszcze, cud z chlebem i rybami — i z jednego zmarłego zrobiono trzydziestu ośmiu. Kiedy o wpół do ósmej nadeszli żołnierze, sprowadzeni z sąsiednich wiosek, San Diego obiegła już wyjaśniona i bogata w szczegóły opowieść o minionych wypadkach. — Idę właśnie z trybunału, gdziem widział uwięzionych don Filipa i don Chryzostoma — mówił pewien mężczyzna do siostry Pute. — Rozmawiałem z jednym z policjantów, który ich pilnował. Rzekł mi, że Bruno, syn tego, co to zmarł pod kijami, wygadał wszystko wczoraj wieczorem. Jak wiecie, kapitan Tiago wydaje córkę za pewnego młodego Hiszpana. Don Chryzostom, obrażony tym, chciał się zemścić i postanowił wymordować wszystkich Hiszpanów, z proboszczem włącznie. Wczoraj wieczór napadnięto na klasztor i koszary. Na szczęście Bóg łaskawie zrządził, że proboszcz był akurat u kapitana Tiago. Podobno wielu napastników umknęło. Żołnierze spalili dom don Chryzostoma i gdyby go wprzód nie aresztowali, spaliłby się razem ze swym dobytkiem. — Spalili mu dom? — Zabrali do aresztu całą służbę. Proszę tylko spojrzeć,. jeszcze widać dym! — rzekł ów dobrze poinformowany, podchodząc do okna. — Ci, co tam byli, opowiadali straszne rzeczy. Wszyscy popatrzyli we wskazanym kierunku: blady słup dymu ciągle jeszcze powoli wznosił się ku niebu. Jedni litowali się, inni oskarżali aresztowanych. — Biedny młodzik! — wykrzyknął pewien staruszek, mąż siostry Pute. — Tak! — odparła żona. —. Ale zważ, że wczoraj nie zamówił mszy za duszę swego ojca, który bez wątpienia bardziej tego potrzebuje niż inne cierpiące dusze. — Ależ, żono, nie żal ci go?.. — Mam żałować wyklętych? To wszak grzech współczuć nieprzyjaciołom bożym,- tak księża powiadają. Nie pamiętasz? Chodził po cmentarzu jak po zagrodzie dla bydła! — Hm, ale cmentarz i zagroda trochę są do siebie podobne — odparł staruszek. — Tyle że na cmentarz mają wstęp tylko bydlątka jednego rodzaju... — Cicho bądź! — skarciła go siostra Pute. — Jeszcze mi będzie bronił tego, na kogo Pan Bóg zsyła tak niewątpliwą karę! Zobaczysz, jeszcze i na ciebie przyjdzie nieszczęście! Broń go, podtrzymuj drzewo, co się wali! Wobec takich argumentów mąż umilkł. — Tak, tak — ciągnęła dalej stara. — Skoro uderzył o. Damaso, to już mu nic nie pozostało, jak tylko zabić o. Salvi. — Nie możesz jednak zaprzeczyć, że jako dziecko dobrym był chłopcem. — Tak, był dobrym chłopcem, ale pojechał do Hiszpanii. Wszyscy, co tam jadą, wracają jako heretycy, tak księża mówią. — Też mi gadasz! — odciął się mąż. — A proboszcz, a wszyscy inni księża, a arcybiskup, a papież i Święta Panienka to nie pochodzą z Hiszpanii? Co? To może i oni są heretykami? Na szczęście dla siostry Pute dyskusję przerwała służąca, która wpadła blada i przerażona i ciężko dysząc wybąkała: — W sadzie sąsiada jest wisielec! — Wisielec! — krzyknęli wszyscy ze zgrozą. Kobiety żegnały się znakiem krzyża; nikt nie śmiał ruszyć się z miejsca. — Tak, proszę pana — ciągnęła z drżeniem służąca. — Poszłam zrywać groch... spojrzałam w stronę sadu sąsiada... patrzę: jakiś mężczyzna... tak się porusza; myślałam, że to Teo, ich służący... podchodzę bliżej... i widzę, że to nie on, tylko ktoś inny, ale... nieżywy! Biegłam, biegłam i... — Chodźmy go zobaczyć — rzekł stary podnosząc się. — Prowadź nas. — Nie ruszaj się stąd! — krzyknęła siostra Pute przytrzymując go za koszulę. — Jeszcze ci się przytrafi jakie nieszczęście! Powiesił się — no to tym gorzej dla niego! — Ależ, kobieto, daj mi go obejrzeć. Juan, idź, zawiadom władze. Może jeszcze nie umarł. I ruszył do sadu wraz ze służącą, która kryła się za jego plecami. Kobiety podreptały za nimi, przerażone i bardzo zaciekawione. — To tam, panie — rzekła służąca zatrzymując się i pokazując palcem. Damska eskorta przystanęła w przyzwoitej odległości, pozwalając staruszkowi samemu iść naprzód. Na gałęzi drzewa chwiało się lekko, poruszane wiatrem, ciało mężczyzny. Staruszek patrzył nań czas jakiś: nogi wisielca były sztywne, ramiona i suknie powalane, głowa zwieszona. — Nie trzeba go dotykać, zanim przyjdą władze — rzekł głośno — upłynęło już sporo czasu od jego śmierci. Kobiety zbliżały się po trochu. — To ten, co tam mieszkał, w tamtej chacie, przybył tu jakie dwa tygodnie temu. Patrzcie, ma bliznę na twarzy. — Matko Boża! — krzyknęło kilka niewiast. — Czy pomodlimy się za jego duszę? — spytała jakowaś młódka, skoro przyjrzała się już dokładnie zmarłemu. — Głupiaś! Bezbożna! — skarciła ją siostra Pute. — Nie słyszałaś, co mówił o. Damaso? Modlitwa za potępieńca to wystawianie na próbę bożej cierpliwości, a samobójca jest nieodwołalnie potępiony, dlatego nie chowa się go w poświęcanej ziemi. — I dodała: — Tak i myślałam, że ten człowiek źle skończy. Nie mogłam za nic dociec, z czego żyje. — A ja dwa razy widziałam, jak rozmawiał z kościelnym — zauważyła jakaś dziewczyna. — O, to na pewno nie dlatego, że się chciał spowiadać albo zakupić mszę! Nadbiegli sąsiedzi i ciasny krąg ludzi otoczył trupa, który wciąż jeszcze chwiał się na gałęzi. W pół godziny później nadeszli naczelnik policji, woźny trybunału i dwóch policjantów, by zdjąć zwłoki. — Oj, śpieszno ludziom do śmierci — powiedział naczelnik policji, wyjmując pióro zza ucha. Zadał kilka pytań i wysłuchał zeznania służącej, która w obawie, że ją wsadzą do więzienia, wybuchnęła płaczem i wyznała w końcu, że nie poszła zrywać grochu, lecz... tu wskazała na Teo. Tymczasem jakiś wieśniak, w obszernym kapeluszu i z dużym plastrem na szyi, bacznie oglądał trupa i sznur, na którym wisiał. Twarz zmarłego nie była bardziej sina niż reszta ciała; ponad miejscem, w którym przechodził sznur, widoczne były dwa draśnięcia i dwa niewielkie sińce; otarcia od powroza były białe i nie miały śladów krwi. Dociekliwy wieśniak obejrzał także koszulę i spodnie zmarłego, zauważył, że były mocno zapiaszczone i w kilku miejscach świeżo rozdarte; najbardziej jednak przyciągnęły jego uwagę nasiona amores-secos, przyczepione nawet do kołnierzyka koszuli. — Cóżeś tam dojrzał? — spytał go naczelnik policji. — Chciałem zobaczyć, czy to mój znajomy — wymamrotał ów człowiek, uchylając kapelusza w ten sposób, że zarazem wcisnął go sobie bardziej na oczy. — Cóż to, czyś nie słyszał, że to taki jeden, co się nazywał Lucas? Spałeś czy jak? Wszyscy wkoło zaczęli się śmiać. Wieśniak, zawstydzony, bąkając coś pod nosem, odszedł powoli, z opuszczoną głową. — Hej, ty, dokąd idziesz? — zawołał za nim mąż siostry Pute. — Tam nie ma wyjścia, to ścieżka do domu nieboszczyka! — Jeszcze się nie obudził! — zakpił naczelnik policji. — Trzeba by go polać wodą. Wszyscy znów wybuchnęli śmiechem. Wieśniak opuścił miejsce, gdzie tak niechlubną odegrał rolę, i poszedł w stronę kościoła. W zakrystii spytał o kościelnego. — Jeszcze śpi! — odpowiedziano mu ostro. — Nie wiesz to, że wczoraj wieczór był napad na klasztor? — Poczekam, aż się obudzi. Kościelni słudzy popatrzyli nań z pogardą właściwą ludziom przyzwyczajonym do złego traktowania. W ciemnym kącie, na dużym fotelu, spał jednooki kościelny. Okulary, zsunięte na czoło, wplątały mu się w kosmyki długich włosów; chuda, rachityczna obnażona pierś wznosiła się miarowo i opadała. Wieśniak usiadł koło śpiącego, gotów cierpliwie czekać, lecz wypadł mu pieniądz. Począł go więc szukać pod fotelem, świecąc sobie gromnicą. Przy tej okazji zauważył na spodniach i rękawach kościelnego nasiona amores-secos. Sługa kościelny zbudził się wreszcie, przetarł jedyne zdrowe oko i, nie najlepiej będąc usposobiony, począł łajać przybysza. — Chciałem zamówić mszę, panie — odparł wieśniak przepraszającym tonem. — Już dziś wszystkie msze odprawiono — rzekł jednooki nieco łagodniej. — Może na jutro?... To za dusze w czyśćcu cierpiące? — Nie, panie — odrzekł wieśniak, dając mu jednego peso. I patrząc bystro w jedyne oko rozmówcy, dorzucił: — To za duszę osoby, która wkrótce umrze. Po czym wyszedł z zakrystii. — Mogłem go był przyłapać wczorajszego wieczora! — rzekł do siebie z westchnieniem Eliasz, odrywając plaster z szyi i prostując się, aby znów przybrać dawny swój wygląd i postawę. 57. VAE VICTIS Żołnierze z ponurymi minami przechadzali się przed budynkiem sądu, wygrażając kolbami zuchwałym urwisom, którzy wspinając się na palce lub podnosząc się wzajemnie, usiłowali zobaczyć coś niecoś przez kraty. Sala posiedzeń trybunału nie przedstawiała już owego radosnego widoku, jak wówczas, gdy dyskutowano nad programem świąt; teraz panował tu mrok i ponury nastrój. Żołnierze i policjanci zaledwie się odzywali. Przy stole naczelnik policji, dwóch pisarzy i kilku żołnierzy gryzmoliło coś na papierach. Chorąży spacerował tam i z powrotem, od czasu do czasu z okrutnym wyrazem twarzy spoglądając w stronę drzwi; sam Temistokles nie byłby chyba bardziej dumny podczas Igrzysk Olimpijskich po bitwie pod Salaminą. Dońa Con-solacion ziewała w kącie, ukazując ciemną czeluść swego gardła i sfatygowane zęby; jej zimny wzrok spoczął na zabazgranych nieprzyzwoitymi rysunkami drzwiach więzienia. Od męża, którego zwycięstwo uczyniło milszym nieco, uzyskała pozwolenie na asystowanie przy przesłuchaniach, a być może i przy torturach, jakie potem miały nastąpić. Hiena oblizując się węszyła trupa i oczekiwanie na ową rozrywkę zaczynało ją nużyć. Burmistrz był mocno zafrasowany: jego fotel, ów wielki fotel ustawiony pod portretem Jego Królewskiej Mości, stał pusty i zdawał się być przeznaczony dla kogo innego. Około dziewiątej nadszedł proboszcz, blady, ze zmarszczonymi brwiami. — A jednak nie kazał ksiądz na siebie czekać! — rzekł mu chorąży. — Wolałbym nie być przy tym obecny — odparł o. Salvi cicho, nie zwracając uwagi na ów gorzki ton. — Jestem bardzo nerwowy. — Sądziłem, że obecność księdza... Wie ksiądz, że wyjeżdżają dziś po południu. — Młody Ibarra i porucznik?... Chorąży wskazał w stronę więzienia. — Jest ich ośmiu — rzekł. — Bruno zmarł o północy, lecz jego zeznanie nie pozostawia wątpliwości. Proboszcz przywitał donie Consolacion, która odpowiedziała mu ziewnięciem, i zajął fotel pod portretem Jego Wysokości. — Możemy zaczynać — oświadczył. — Przyprowadzić tych, którzy są w dybach! — rozkazał chorąży najgroźniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Dla czytelników, którzy nie znają owych narzędzi tortur, dodamy, że dyby są jednym z najniewinniejszych. Otwory, w których tkwią nogi więźnia, są od siebie oddalone zaledwie na szerokość dłoni; więzień pozostając w nienaturalnej pozycji, odczuwa szczególny ból w okolicach kostek: jak to sobie łatwo wyobrazić, tortura owa nie zabija od razu. Strażnik więzienny, wraz z czterema żołnierzami, odsunęli rygiel i otworzyli drzwi. Mdlący odór ciężkiego, wilgotnego powietrza uderzył z ciemnej głębi, a zarazem posłyszano jęki i szlochy. Jeden z żołnierzy zapalił zapałkę, lecz płomień zgasł zaraz w zaduchu i trzeba było poczekać, aż atmosfera nieco się odświeży. W słabym blasku świecy można było dostrzec ludzkie kształty: jedni więźniowie, skuleni, obejmowali rękami kolana, w które wtulili głowy, inni leżeli twarzą w dół, jeszcze inni stali, odwróceni ku ścianie. Dały się słyszeć uderzenia i skrzypienie, a potem przekleństwa: otwierano dyby. Dońa Consolacion pochyliła się do przodu z nabrzmiałymi na szyi żyłami i wpatrywała się wytrzeszczonymi oczyma w uchylone drzwi. Pomiędzy dwoma żołnierzami ukazała się smętna postać — był to Tarsilo, brat Bruna. Na rękach miał kajdanki; dziury w ubraniu odsłaniały jego silne muskuły. Zuchwale zmierzył wzrokiem żonę chorążego. — To ten właśnie stawiał najzaciętszy opór i namawiał towarzyszy do ucieczki — rzekł chorąży do o. Salvi. Za nimi wszedł inny więzień, o opłakanym wyglądzie; zawodził i szlochał jak dziecko; kulał i miał zbroczone krwią spodnie. — Litości, panie, litości, nie wejdę już na patio! — krzyczał. — To łotrzyk — zauważył chorąży zwracając się do księdza. — Chciał uciec i został raniony w udo. Tych dwóch jedynie schwytaliśmy żywych. Jak się nazywasz? — spytał Tarsila. — Tarsilo Alasigan. — Co wam obiecał don Chryzostom za napad na koszary? — Don Chryzostom nigdy się z nami nie porozumiewał. — Nie wykręcaj się! Przecież dlategoście urządzali napad. — Myli się pan: zabiliście kijami naszego ojca, mścimy się więc za niego i nic poza tym. Poszukajcie dwóch waszych towarzyszy. Chorąży, zdziwiony, spojrzał na sierżanta. — Są w przepaści, strąciliśmy ich wczoraj i tam zgniją. Możecie mnie zabić — nie dowiecie się nic więcej. Wszyscy zamilkli w najwyższym zdumieniu. — Powiesz nam imiona twoich wspólników — rzekł groźnie chorąży, potrząsając biczem z liany. Pogardliwy uśmiech wykrzywił usta więźnia. Chorąży przez chwilę szeptał o czymś z proboszczem, po czym rozkazał żołnierzom: — Prowadźcie go tam, gdzie złożono zwłoki! W kącie patio, na starym wózku, leżało — jeden na drugim — pięć trupów, ledwo zakrytych podartą i brudną matą. Obok tego stosu przechadzał się żołnierz, co chwila spluwając. — Znasz ich? — spytał chorąży unosząc matę. Tarsilo nie odpowiedział; ujrzał zwłoki męża szalonej Sisy, trupa swego brata, podziurawionego razami bagnetów, i Lucasa, jeszcze z powrozem na szyi. Oczy więźnia znów zaszły mgłą i coś jakby westchnienie uleciało z jego piersi. — Znasz ich? Tarsilo wciąż milczał. Świst rozdarł powietrze i liana spadła na jego plecy, Tarsilo wstrząsnął się, naprężył mięśnie. Razy powtarzały się, lecz więzień trwał niewzruszenie w swym uporze. — Dać mu tyle kijów, żeby zdechł albo zaczął mówić! — wrzasnął z wściekłością chorąży. — Mówże już! — rzekł skazanemu naczelnik policji. — I tak cię zabiją. Zaprowadzono go znów do tej samej celi, gdzie drugi więzień wzywał na pomoc wszystkich świętych, szczękając zębami i padając na kolana. — Znasz tego tutaj? — spytał o. Salvi. — Pierwszy raz go widzę! — odparł Tarsilo, patrząc ze współczuciem na owego nieszczęśliwca. Chorąży kopnął go i uderzył pięścią. — Przywiązać go do ławy! Nie zdejmując więźniowi zakrwawionych kajdanek, przywiązano go do drewnianej ławy. Nieszczęsny rozejrzał się wkoło, jakby czegoś szukając, i zobaczył donie Consolacion. Roześmiał się kpiąco. Zaskoczeni tym obecni poszli za jego spojrzeniem i ujrzeli Żołnierską Muzę, przygryzającą sobie wargi. — Nie widziałem w życiu szkaradniejszej pokraki! — wykrzyknął Tarsilo wśród ogólnego milczenia. — Wolę leżeć tu na tej ławie niż, jak chorąży, u jej boku. Dońa Consolacion pobladła. — Zabijcie mnie kijami, panie chorąży — ciągnął skazaniec. — I tak tej nocy pomści mnie pańska połowica, kiedy pana weźmie w ramiona. — Zakneblować go! — krzyknął chorąży trzęsąc się z wściekłości. Zdawać by się mogło, że Tarsilo sam pragnął knebla, bowiem gdy go poczuł w ustach, w oczach jego błysnęła iskra zadowolenia. Na znak dany przez chorążego żołnierz z lianą w ręku rozpoczął swe ponure dzieło. Całym ciałem Tarsila wstrząsały dreszcze; zduszony jęk wydostawał się z jego piersi pomimo knebla; więzień opuścił głowę, ubranie jego przesiąknęło krwią. O. Salvi, blady, z błędnym spojrzeniem, wstał z trudem, dał znak ręką i chwiejnym krokiem opuścił salę. Na ulicy ujrzał młodą dziewczynę opartą plecami o ścianę 'domu; zesztywniala, nieruchoma, patrząc przed siebie nadsłuchiwała uważnie, wyciągnięte ręce wczepiwszy w mur. Zalewał ją słoneczny żar. Liczyła — zda się — bez tchu przytłumione ciosy i rozdzierające jęki. Była to siostra Tarsila. Tymczasem torturowany człowiek, wyczerpany bólem, umilkł i docze-kał się, iż katom zabrakło sił. Żołnierz dysząc opuścił ramię; chorąży, blady z gniewu i zdumienia, dał znak, aby odwiązano nieszczęśliwca. Dońa Consolacion podniosła się wówczas i szepnęła mężowi do ucha słów kilka. Pokiwał głową na znak, że zrozumiał. — Do studni z nim! — rozkazał. Filipińczycy wiedzą, co oznaczają te słowa. Po tagalsku nazywa się to timbain. Nie wiemy, kto wymyślił ów sposób, lecz przypuszczać można, że jest on dość stary. Pośrodku patio wznosi się malownicza cembrowina studni zrobiona z nie ciosanych kamieni. Prosty bambusowy żuraw służy do wyciągania wody — lepkiej, brudnej i cuchnącej. Na dnie studni leżą potłuczone gliniane garnki, śmiecie i wszelkie nieczystości. Studnia podobna jest w tym do więzienia: przyjmuje wszystko, co społeczeństwo odrzuca lub co mu jest niepotrzebne. Przedmiot, który tu wpadnie, choćby był niegdyś bardzo wartościowy, należy uważać za stracony. Jednakże studnia owa nigdy się nie zatykała: od czasu do czasu naznaczano więźniom karę polegającą na zanurzaniu się i pogłębianiu dna. Robiono tak nie dla korzyści, jakie przynosi taka praca, lecz z powodu jej przykrych stron: więzień, który raz zszedł na dół, dostawał febry i zwykle umierał. Tarsilo nieruchomym wzrokiem oglądał przygotowania, był bardzo blady, wargi mu drżały: może się modlił. Wyniosłość jego zdawała się słabnąć. Kilka razy pochylał głowę i wbijał wzrok w ziemię, z rezygnacją czekając na męki. Podprowadzono go do brzegu studni; za nim postępowała uśmiechnięta dona Consolacion. Nieszczęśnik rzucił pełne zazdrości spojrzenie w stronę stosu trupów i westchnął. — Mówże już! — rzekł mu znowu naczelnik policji. — I tak cię powieszą, lepiej umrzeć nie wycierpiawszy tyle. — Stąd wyjdziesz tylko na szubienicę — dodał jeden z policjantów. Wyjęto mu knebel z ust i zawieszono nieszczęśnika za nogi. Miał się opuszczać głową w dół i pozostawać czas jakiś pod wodą. Chorąży poszedł po zegarek, aby móc liczyć minuty. Tymczasem Tarsilo zwisał z przymkniętymi oczyma, a długie jego włosy falowały w powietrzu. — Jeśliście chrześcijanie, jeśli macie serca — błagał cichym głosem — opuśćcie mnie szybko, tak abym uderzył głową o ścianę studni i skończył. Bóg wam wynagrodzi ten dobry uczynek... może kiedyś i wy znajdziecie się w takim jak ja położeniu! Chorąży wrócił i począł, z zegarkiem w ręku, dyrygować opuszczaniem więźnia. — Wolniej, wolniej! — krzyczała dońa Consolacion, śledząc wzrokiem nieszczęśnika. — Uważać! Żuraw studzienny opuszczał się z wolna; Tarsilo ocierał się o wystające kamienie i plugawe zielsko rosnące w szczelinach studni. Potem ramię dźwigni przestało się poruszać; chorąży liczył sekundy. — Do góry! — rozkazał sucho w pół minuty później. Harmonijny i dźwięczny odgłos spadających na powierzchnię wody kropel oznajmił powrót skazańca. Podnoszono go szybko. Wykruszające się ze ścian studni kamyki spadały z hałasem. Z czołem i włosami unurzanymi we wstrętnym szlamie, z twarzą poranioną i podrapaną, przemoczony, ociekający wodą, pojawił się przed oczyma milczącej gromady ludzi; zimny podmuch wiatru wstrząsnął ciałem torturowanego. — Chcesz zeznawać? — spytano go. — Zaopiekuj się moją siostrą! — szepnął nieszczęśliwy, patrząc błagalnie na policjanta. Żuraw zaskrzypiał znowu i skazaniec ponownie zniknął w studni. Dońa Consolacion zauważyła, że woda pozostała spokojna. Chorąży odczekał całą minutę. Kiedy Tarsilo znów pojawił się ponad studnią, twarz jego była wykrzywiona i sina. Utkwił w obecnych spojrzenie szeroko otwartych, nabiegłych krwią oczu. — Będziesz zeznawać? — spytał znów chorąży, bliski załamania się. Tarsilo przecząco poruszył głową i opuszczono go raz jeszcze. Spod opadających powiek śledził wzrokiem niebo, po którym płynęły białe obłoki; przegiął szyję, aby móc dłużej widzieć światło dnia, lecz wkrótce pogrążył się w wodzie i owa straszliwa kurtyna przesłoniła mu widok świata. Przeszła minuta; żona chorążego zauważyła pęcherzyki powietrza na powierzchni wody. — Pić mu się chce! — rzekła ze śmiechem. Woda znów się uspokoiła. Tym razem chorąży dał znak po półtorej minucie. Twarzy Tarsila nie wykrzywiał już skurcz; pod półprzymkniętymi powiekami widać było białka oczu; z ust sączyła się błotnista woda zabarwiona krwią; dął zimny wiatr, ale dreszcz już nie wstrząsał ciałem. Obecni popatrzyli po sobie, pobladli i zmieszani. Chorąży dał znak, aby odczepiono trupa, i oddalił się, nad czymś medytując; dońa Consolacion kilka razy przytknęła do obnażonych nóg Tarsila palący się koniec swego cygara, ale ciało nie drgnęło, zaś ogień zgasł. — Sam tego chciał! — mruknął jeden z policjantów. — Spójrzcie tylko, jak wywalił język, jakby chciał go połknąć. Drugi więzień obserwował tę scenę drżąc i oblewając się potem: jak oszalały rozglądał się wokół. Chorąży polecił naczelnikowi policji zadawać mu pytania. — Panie, panie! — wyjęczał nieszczęśliwy. — Powiem wszystko, co zechcecie! — Dobrze! Zobaczymy! Jak się zwiesz? — Andong, panie! — Bernard... Leonard... Ryszard... Edward... Gerard... czy jak? — Andong, panie! — powtórzył ów głupkowato. — Napisać Bernard albo inne jakie imię — zadecydował chorąży. — Nazwisko? Aresztant popatrzył z przestrachem. — Jak się nazywasz? Co ci dodają do imienia Andong? — Aa! Andong-półgłupek, panie! Obecni nie mogli powstrzymać uśmiechu; nawet chorąży przerwał przechadzkę po patio. — Zawód? — Zbieram kokosy, panie, i jestem służącym mojej teściowej. — Kto wam kazał napadać na koszary? — Nikt, panie! — Jak to nikt? Nie kłam, bo cię spuszczę do studni! Kto wam rozkazał? Mów prawdę! — To prawda, panie! — Kto? — Kto, panie? — Pytam, kto was do tego podburzył? — Do czego, panie? — No, a skąd się wziąłeś wczoraj wieczór na patio w koszarach? — Ach, panie! — krzyknął Andong oblewając się rumieńcem. — No więc? — To przez moją teściową, panie! Śmiech i zdumienie powitały owe słowa. Chorąży przystanął i spojrzał łagodniejszym okiem na biedaka, który, mniemając, iż jego odpowiedzi dobre zrobiły wrażenie, ciągnął z ożywieniem: — Tak, panie, teściowa daje mi do jedzenia same zepsute odpadki; wczoraj wieczór brzuch mnie rozbolał, zobaczyłem, że w pobliżu jest koszarowe patio, i rzekłem sobie: teraz noc, nikt mnie nie zo-baczy. Wszedłem... i kiedym się już podnosił, zaczęto strzelać, no tom zawiązał spodnie... Przerwało mu smagnięcie batem. — Do aresztu! — rozkazał chorąży. — Dziś po południu odwieźć go do stolicy prowincji! 58. WYKLĘTY Rychło rozeszła się po miasteczku wiadomość, że więźniowie mają wyruszać w drogę. Przyjęto tę pogłoskę ze strachem — rozległy się płacze i narzekania. Rodziny aresztowanych robiły, co mogły: ludzie biegali od klasztoru do koszar, z koszar do budynku trybunału i nigdzie nie znajdując pociechy, napełniali miasto krzykami i jękiem. Proboszcz zamknął się u siebie, mówiąc, iż jest chory; chorąży zwiększył liczbę wartowników, ci zaś razami kolb przyjmowali przychodzące z błaganiem niewiasty. Burmistrz, owa osobistość zupełnie w miasteczku zbyteczna, zdawał się teraz jeszcze bardziej niepotrzebny niż zazwyczaj. Jedne kobiety krążyły pod więzieniem, inne, te, które już nie miały sił, siadały na ziemi, wykrzykując imiona drogich im osób. Słońce paliło, lecz żadna z nich nie zamierzała się wycofać. Doray, wesoła niegdyś i szczęśliwa małżonka don Filipa, błąkała się, pełna niepokoju, trzymając w ramionach płaczącego synka. — Odejdź stąd — mówiły jej inne kobiety. — Dziecko dostanie gorączki. — Po cóż ma żyć, jeśli nie będzie miało ojca, który by je wychował? — odpowiadała zrozpaczona kobieta. — Pani mąż jest niewinny. Powróci! — Tak, gdy pomrzemy! Kapitanowa Tinay płacze i wzywa swego syna Antonia, dzielna kapitanowa Maria patrzy na kraty, za którymi są dwaj bliźniacy — jedyne jej dzieci. Jest i teściowa przygłupiego Andonga; ta nie płacze; chodzi, wymachuje rękami i rozprawia: — Widzieliście coś podobnego? Zabrali mojego Andonga! Strzelać do niego, wsadzać go w dyby i jeszcze teraz wywozić — tylko za to, że... że wolał oszczędzić spodni! To woła o pomstę do nieba! Oni nadużywają władzy! Przysięgam, że jak jeszcze kiedy zobaczę którego, że szuka w moim sadzie ustronnego miejsca (jak to już nieraz bywało), to go okaleczę, tak — i co mi zrobią! Jednakże mało osób przytaknęło okrutnym zapędom teściowej Andonga. — A wszystkiemu winien don Chryzostom — westchnęła jedna z niewiast. Nauczyciel również krąży pośród tej ciżby; pan Juan nie zaciera już rąk, nie ma miarki ani ołowianego ciężarka: ubrał się na czarno, doszły go bowiem złe nowiny, i — na wszelki wypadek — nosi już żałobę po don Chryzostomie. O drugiej po południu odkryty wóz, ciągnięty przez dwa bawoły, zatrzymał się przed budynkiem trybunału. Zaraz otoczył go tłum, chcąc wyprząc zwierzęta i zniszczyć pojazd. — Nie róbcie tego — rzekła kapitanowa Maria. — Chcecie, żeby szli pieszo? To powstrzymało rodziny aresztowanych; dwudziestu żołnierzy obstawiło wóz. Ukazali się więźniowie. Pierwszy szedł don Filipo; był związany, lecz uśmiechem powitał żonę. Doray wybuchnęła gorzkim płaczem i dwaj żołnierze niemało się natrudzili odciągając ją od męża, którego chciała uściskać. Antonio, syn kapitanowej Tinay, wyszedł płacząc jak dziecko, co pobudziło jego rodzinę do tym głośniejszych krzyków. Przygłupi Andong uderzył w lament na widok teściowej — przyczyny jego niepowodzeń. Albin, były seminarzysta, również wlókł się skuty, podobnie jak bliźniacy. Trzej młodzieńcy mieli poważne, skupione oblicza. Ostatni wyszedł Ibarra, nie związany, lecz pilnowany przez dwóch żołnierzy. Był blady, szukał wzrokiem jakiejś przyjaznej twarzy. — To ten winien wszystkiemu! — krzyknęło wiele głosów. — Winien, a nie ma kajdanek! — Mój zięć nic nie zrobił, a skuli go! Ibarra zwrócił się do strażników: — Zwiążcie mnie, tylko mocno! — rzekł. — Nie mamy rozkazu! — Zwiążcie mnie! Żołnierze usłuchali. Pojawił się chorąży. Był na koniu, uzbrojony po zęby. Za nim jechało o dziesięciu lub piętnastu żołnierzy więcej niż zazwyczaj. Każdy więzień miał rodzinę, która błagała o łaskę dla niego, wylewała łzy i wołała doń najczulszymi imionami. Jeden Ibarra nie miał nikogo; nawet Juan i nauczyciel gdzieś zniknęli. — Cóż panu zrobił mój mąż i synek? — mówiła doń z płaczem Doray. — Spójrz na moje biedne dziecię! Pozbawiłeś je ojca! Boleść przemieniła się w gniew na młodzieńca, którego wszak oskarżano o uknucie spisku. Chorąży dał rozkaz odjazdu. — Jesteś tchórzem! — krzyczała do Ibarry teściowa Andonga. — Podczas gdy inni bili się za ciebie, tyś się skrył, nędzniku! — Bądź przeklęty! — rzekł jakiś starzec idąc za nim. — Przeklęte niech będzie złoto gromadzone przez twoją rodzinę na naszą zgubę! Przeklęty! — Oby cię powieszono, heretyku! — wołała krewna Albina i rzuciła w Ibarrę kamieniem. Ów przykład podziałał na innych i na nieszczęsnego młodzieńca posypał się grad kamieni i piasku. Ibarra spokojnie, bez gniewu, bez skargi, zniósł zemstę tych serc godnych współczucia. Tak więc go żegnali, to było ostatnie pozdrowienie rodzinnego miasta, kolebki wszystkiego, co w życiu ukochał. Spuścił głowę; może pomyślał o człowieku chłostanym na ulicach Manili lub o staruszce, co wyzionęła ducha na widok głowy swego syna; może przed oczyma jego przesuwała się postać Eliasza. Chorąży uznał za konieczne oddzielić więźniów od tłumu, lecz kamienie i wyzwiska sypały się nadal. Tylko jedna niewiasta nie mściła na Chryzostomie swej boleści — kapitanowa Maria. Nieruchoma, ze ściągniętymi ustami, z oczyma pełnymi łez, patrzyła za odjeżdżającymi synami — istna Niobe. Orszak oddalił się. Spośród osób zebranych w nielicznych otwartych oknach najwięcej współczucia okazali Chryzostomowi obojętni gapie. Wszyscy jego przyjaciele skryli się, zrobił to nawet kapitan Basilio, który zabronił płakać swej córce Sinang. Ibarra ujrzał dymiące zgliszcza swego domu, domu przodków, w którym urodził się i w którym mieszkały najsłodsze wspomnienia z dzieciństwa i młodości; łzy, powstrzymywane tak długo, trysnęły mu z oczu, schylił głowę i zapłakał. Nie miał już ojczyzny, domu, przyjaciół, narzeczonej — nie miał przyszłości! Jeden tylko człowiek obserwował ze wzgórza ów ponury pochód. Blady, wychudły starzec, owinięty w wełniany koc, zmęczony wspierał się na lasce. To stary filozof Tasio na wieść o tym, co się stało, chciał opuścić łoże i przybiec na miejsce odjazdu, lecz zabrakło mu sił. Śledził wzrokiem wóz, póki nie zniknął w dali. Pozostał jeszcze czas jakiś, zamyślony, ze spuszczoną głową, po czym z trudem ruszył w stronę domu, odpoczywając co krok. Nazajutrz pasterze znaleźli go martwego na progu jego samotniczej siedziby. 59. OJCZYZNA CZY WŁASNE DOBRO Telegraf przekazał zaszyfrowaną wiadomość o wydarzeniach do Manili i w trzydzieści sześć godzin później mówiły już o tym, wielce tajemniczo i nie mniej groźnie, dzienniki, które podawały wersje wyolbrzymione i skorygowane ręką cenzora. Jednocześnie z klasztorów przeniknęły szczegóły zajścia, które powtarzano sobie z ust do ust, potęgując tylko ogólną grozę. Choć spokój publiczny zdawał się niczym nie zakłócony (pozornie przynajmniej), jednakże w domowych ogniskach panowało podniecenie i zamęt. Przed oczyma pewnej grupy ludzi zaczęły się przesuwać krzyże, odznaczenia, galony, urzędy, godności obiecujące władzę i poważanie — unosiły się one niczym motyle w atmosferze wypełnionej brzękiem złotych monet. Nad inną częścią społeczeństwa zawisła ciemna chmura — widmo krat, kajdan, złowieszczych słupów szubienic. Rozbrzmiewają jęki przesłuchiwanych, padają wyroki, słychać krzyki torturowanych. Największe ożywienie panowało w klasztorach. Zaprzęgano konie do powozów, ojcowie prowincjałowie składali sobie wizyty i odbywali tajemne posiedzenia, ofiarowując swą pomoc rządowi „zagrożonemu najwyższym niebezpieczeństwem". Znów zaczęto używać języka pełnego aluzji i zagadek. — Śpiewajmy Te Deum! — prawił pewien duchowny w pewnym klasztorze. — Niech tym razem nikogo nie zabraknie w dziękczynnym chórze. Wielka to łaska Boga, który teraz właśnie, w czasach tak dla nas ciężkich, pokazał, ile jesteśmy warci! — Ta nauczka nie będzie w smak Kapitanowi Generalnemu — mówił drugi. — Cóż by się z nim stało, gdyby nie klasztory? — Żeby więc lepiej obejść to święto, wydajmy dyspozycje bratu kucharzowi i bratu szafarzowi... i przez trzy dni — gaudeamus! — Amen! Amen! Niech żyje o. Salvi! W innym klasztorze inne znów się toczyły rozmowy. — Widzisz? To uczeń jezuitów. Z Ateneo wychodzą flibustierzy! — powiedział jakiś braciszek. — Tak. I nieprzyjaciele religii! — A nie mówiłem? Jezuici gubią ten kraj, psują młodzież, ale tolerują ich tu za te gryzmoły, które kreślą na papierze, kiedy zdarzy się trzęsienie ziemi. — A Bóg jeden wie, co to za gryzmoły. — Tak, lecz spróbuj im się sprzeciwić! Kiedy wszystko drży i chwieje się, któż nie bazgrze! A o. Secchi... Wymienili uśmiechy najwyższej pogardy. — A burze? A huragany? — spytał inny braciszek z ironią. — Każdy rybak je przepowie! — Kiedy głupiec jest u steru... Jaki pan, taki kram... Lecz spójrzcie, wielebni braciszkowie, jak wspierają się przyjaciele: gazety prawie że się domagają mitry dla o. Salvi. — I będzie ją miał! Nie popuści swego! — Tak sądzisz? — A jakżeby nie! Dziś dają mitrę za byle co. Wiem o jednym, co ją przywdział w zamian za drobnostkę: napisał rozprawkę, w której wykazał, że Hindusi zdolni są jedynie do rzemieślniczej pracy... Phi to stare sposoby! — Właśnie! A przecież to tylko szkodę przynosi religii — wykrzyknął drugi. — Gdyby mitry miały oczy i mogły widzieć, na jakich czaszkach spoczywają... — Gdyby mitry były wytworem natury... — dorzucił drugi nosowym głosem. — Natura abhorret vucimm... — I dlatego lgną do tych głów. Próżnia je przyciąga! — zauważył ktoś. Takie i inne jeszcze rozmowy prowadzono w klasztorach, lecz darujemy czytelnikowi komentarze o zabarwieniu politycznym, metafizycznym lub uszczypliwym. Zaprowadzimy go raczej do jakiegoś domowego ogniska. A jako że w Manili mało mamy znajomych, udamy się do kapitana Tinonga, owego gościnnego człeka, który tak usilnie błagał niegdyś Ibarrę, aby go zaszczycił wizytą. W bogatym i przestronnym salonie swego domu w Tondo kapitan Tinong siedzi w obszernym fotelu, trąc dłońmi czoło i kark gestem pełnym rozpaczy; żona jego, Tinchang, płacze i wykrzykuje w obecności dwóch córek, które ze swego kąta słuchają wszystkiego oniemiałe i oszołomione. — O Najświętsza Panienko z Antipolo! — wołała owa niewiasta. — Matko Boska Różańcowa! — Mamusiu! — ozwała się młodsza z dziewcząt. — A ja ci mówiłam — ciągnęła kapitanowa tonem wymówki. — Przecież ci mówiłam! O Matko Boska z Góry Carmel! — Ale właśnie że nic nie mówiłaś! — ośmielił się wtrącić płaczliwym głosem kapitan Tinong. — Przeciwnie, mówiłaś, żem dobrze .zrobił odwiedzając dom kapitana Tiago i podtrzymując z nim przyjaźń, gdyż jest bogaty... mówiłaś, że powinniśmy się przyjaźnić je- dynie z bogaczami. Czyż nie tak było? — To prawda, tak ci rzekłam, bo... bo cóż mogłam rzec innego? Tyś go wciąż wychwalał. Don Ibarra to, don Ibarra tamto, ciągle don Ibarra. Alem ci nie doradzała, abyś z nim rozmawiał wtedy na przyjęciu; tego nie możesz zaprzeczyć. — A czym ja wiedział, dokąd on zmierza? — No to właśnie powinieneś był wiedzieć! — Jakim sposobem, skoro nikt tego nie przewidział? — Powinieneś go był znać! — Ależ Tinchang, wszak widziałem go wtedy pierwszy raz w życiu! — No to winieneś był go poznać wcześniej i wiedzieć, co o nim mówią, na toś jest mężczyzną, nosisz spodnie i czytasz „Dziennik Manilski" — odparła nieubłagana małżonka, rzucając mu wściekłe spojrzenie. Kapitan Tinong nie wiedział, co na to odrzec. Ona zaś, jeszcze niesyta zwycięstwa, chciała doszczętnie pognębić przeciwnika. Zbliżając się doń z zaciśniętymi pięściami rzekła: — Na tom więc pracowała tyle lat, na tom oszczędzała, abyśmy przez twoją głupotę stracili owoc moich trudów? Teraz ciebie wypędzą z kraju, a nas pozbawią majątku, tak jak żonę tego... Och! Gdybym ja była mężczyzną! Gdybym była mężczyzną! I widząc, że mąż spuścił głowę, poczęła znowu szlochać, ciągle przy tym powtarzając: — Ach, gdybym była mężczyzną!... — A zatem gdybyś nim była... — zagadnął dotknięty do żywego kapitan — cóż byś zrobiła, hę? — Co?! Dziś jeszcze stawiłabym się u Kapitana Generalnego i ofiarowała swe usługi w walce przeciw rebeliantom! Dziś jeszcze! — Kobieto, czyś nie czytała „Dziennika"? Popatrz no! „Haniebny spisek zdrajców został stłumiony z całą energią i wkrótce zbuntowani wrogowie ojczyzny i ich wspólnicy odczują cały ciężar i surowość prawa..." Widzisz? Już nie ma żadnej rebelii. — To nie ma znaczenia. Powinieneś się tam stawić: ci, co tak zrobili w 1872 roku, uratowali się. — Tak! Tak samo postąpił również o. Burg... Kapitan nie mógł jednak dokończyć słowa; żona bowiem podbiegła i zatkała mu usta. — Znakomicie! Wykrzykuj to nazwisko, niech cię zaraz jutro powieszą! Nie wiesz, że wystarczy je szepnąć, aby być skazanym? No, mów, mówże dalej! Kapitan Tinong, choćby z całej duszy pragnął usłuchać połowicy, nie mógłby tego uczynić: niewiasta obydwiema dłońmi zatykała mu usta, przyciskając zarazem jego głowę do oparcia fotela; biedak byłby może się i udusił, gdyby nie pojawiła się w salonie nowa osobistość. Był to kuzyn, don Primitivo, który znał na pamięć dzieła filozofa Amata, mężczyzna lat około czterdziestu, schludnie przybdziany, okrąglutki i z brzuszkiem. — Quidquid video?! — wykrzyknął u wejścia. — Co się dzieje? Quare? — Ach, kuzynie! — odparła kapitanowa biegnąc z płaczem ku niemu. — Posłałam po ciebie, nie wiem, co się z nami stanie... cóż nam radzisz? Mówże! Tyś się uczył łaciny i umiesz przekonywać... — Lecz wprzód quid ąuaeritis? Nihil est in intellectu, quod prius fuerit in sensu; nihil volitum ąuinpraecognitum. Z wolna usadowił się na krześle. — Wiesz już o rebelii... Wystaw no sobie, Tinong zapraszał Ibarrę do nas na obiad, wymieniał z nim ukłony na Moście Hiszpańskim... w biały dzień! Powiedzą teraz, że jest jego przyjacielem! — Źleś zrobił, bardzo źle, kuzynie, zadzierzgając przyjaźń z owym młodzikiem! — odparł don Primitivo. — Sprawiedliwi płacą za grzeszników; można ci niemal poradzić, byś spisał testament... — I z nieukontentowaniem pokręcił głową. — Saturnino! Co ci jest? — krzyknęła kapitanowa z przerażeniem. — Boże! On umiera! Lekarza! Obie córki podbiegły do niej i wszystkie trzy uderzyły w lament. — To tylko omdlenie, kuzynko, omdlenie... — Nie ttmieraj! — łkała kapitanowa. — Nie umieraj, przyjdą cię aresztować! Biada nam, jeśli ty umrzesz, a żołnierze przyjdą po ciebie! Kuzyn zwilżył zemdlonemu twarz wodą i nieszczęśliwiec przyszedł do siebie. — Nie płaczcie! Poślijcie po doktora. A ty, kuzynko, zaraz idź do Kapitana Generalnego i zanieś mu jaki podarek: złoty łańcuch, pierścień... Powiesz, że to prezent na Boże Narodzenie. Zamknijcie okna, drzwi i każdemu, kto by pytał o kapitana, niech mówią, że chory. Ja tymczasem, tak jak to uczynił don Chryzostom, spalę wszelkie listy, papiery i książki, aby nic nie znaleziono. — Tak, kuzynie, spal wszystko — rzekła kapitanowa Tinchang. — Oto klucze, a tu listy od kapitana Tiago, spal je! Niech nie pozostanie ani jeden europejski dziennik, to bardzo niebezpieczne pisma. Tutaj są „Timesy", których używałam do zawijania mydeł i ubrań. Tutaj zaś książki. — Idź, kuzynko, do Kapitana Generalnego — odparł don Primi-tivo — i zostaw mnie samego. Użycz mi władzy, jaką miał rzymski director, a zobaczysz, iż uratuję twego męża. I począł wydawać rozkazy, przeszukiwać półki, drzeć papiery, księgi, listy i tym podobne. Wkrótce w kuchni zapłonął istny stos; zniszczono w ogniu stare strzelby, wyrzucono do klozetu pordzewiałe rewolwery. Don Primitivo szalał w swym auto da je. Nagle wpadła mu w ręce stara, na pergaminie pisana księga: — Pfuj! „De revolutionibus..." I Kopernik! Przestępstwo za przestępstwem! Gdybym nie przyszedł na czas... Albo „Wolność na Filipinach"! Ho ho ho! Co za książki! Do ognia z tym! Po czym spłonęły niewinne książki, pisane przez niewinnych niczemu autorów. Nawet „Kapitan Juan", naiwne dziełko, nie uszedł cało. Don Primitivo miał rację: sprawiedliwi płacą za grzeszników. W cztery czy pięć godzin później, w Intramuros, na pewnym towarzyskim zebraniu komentowano wydarzenia dnia. Było tam wiele staruszek i starych panien na wydaniu, były żony i córki urzędników, wachlujące się i poziewające. Wśród mężczyzn, którzy, podobnie jak kobiety, mieli na twarzach wypisane pochodzenie i wykształcenie, znajdował się jegomość w słusznym wieku, małego wzrostu, jednoręki; odnoszono się doń z wielkim szacunkiem, on zaś, ku pełnemu uznaniu innych, zachowywał pogardliwe milczenie. — To prawda, dawniej nie mogłam ścierpieć księży i żołnierzy, są tak źle wychowani — mówiła pewna otyła dama. — Lecz teraz, gdy widzę, jak się okazali pożyteczni i oddani, chętnie bym nawet wyszła za któregoś z nich. Jestem patriotką. — I ja tak samo! — dorzuciła druga, chuda. — Jaka szkoda, że nie ma już poprzedniego gubernatora! Oczyściłby przynajmniej kraj. — I skończyłby z flibustierami! — Czyż nie powiadają, że jest dużo wysp, które można by zaludnić? Czemu nie wywiozą tam owych szalonych Hindusów? Gdybym ja by!a Kapitanem Generalnym... — Moje panie — odezwał się jednoręki człowieczek. — Kapitan Generalny zna swoją powinność. Jak słyszałem, bardzo był tym zagniewany, bowiem obsypał był niegdyś łaskami owego Ibarrę. — Obsypał łaskami! — powtórzyła chuda niewiasta, wachlując się wściekle. — Popatrzcie no państwo, jacy niewdzięcznicy z tych Hindusów! Czy można ich traktować jak osoby z towarzystwa?! Jezu! — A wiecie państwo, com słyszał? — spytał pewien wojskowy. — Cóż takiego? Co mówią? — Wiarygodne osobistości — oświadczył wojskowy wśród głębokiej ciszy — zapewniają, że cała owa historia z wybudowaniem szkoły to czysty wymysł. — Jezu! Widzieliście państwo?! — wykrzyknęły niewiasty, dając natychmiast wiarę jego słowom. — Szkoła była pretekstem. Ów młodzian chciał wznieść fort, z którego mógłby się bronić, gdybyśmy nań ruszyli... — Boże! Co za nikczemność! Tylko Hindus może wpaść na tak podły pomysł! — wykrzyknęła tłuścioszka. — Gdybym była Kapitanem Generalnym, już by zobaczyli... zobaczyliby... — I ja tak mówię! — dodała chuda, zwracając się do jednorękiego jegomościa. — Aresztowałabym wszystkich tubylczych oszustów, pisarczyków, kupców i bez procesu wygnała ich stąd! Zło trzeba wyrywać z korzeniami! — Ale powiadają, że ów flibustier pochodzi z hiszpańskiej rodziny — zauważył jednoręki, nie patrząc na nikogo. — Ach, tak! — wykrzyknęła nieprzejednana grubaska. — Tak" zawsze postępują Metysi! Wyhodowaliśmy żmiję na własnej piersi! — Czy wiecie, panie, com słyszała? — spytała jakaś Metyska, przerywając tym sposobem rozmowę na owe tematy. — Żona kapitana Tinonga... Pamiętacie może? Tego, w którego domu tańczyłyśmy i ucztowały w Tondo... — Tego, co ma dwie córki? Cóż zatem? — A więc owa niewiasta dziś po południu przesłała Kapitanowi Generalnemu pierścień wartości tysiąca pesos.' Jednoręki zwrócił się ku opowiadającej: — Prawda to? I czemuż? — spytał i oczy mu zabłysły. — Mówiła, że to podarunek na Boże Narodzenie... — Boże Narodzenie dopiero za miesiąc! Trzeba mieć bystre oko na te sprawy — rzekł w zamyśleniu jednoręki człowieczek. — Obawiam się, że to coś podejrzanego. — Otóż to chciałam powiedzieć — powtórzyła chuda. — I ja także — wpadła jej w słowa inna. — Żona kapitana Tinonga jest bardzo skąpa,.. A zatem, skoro takie skąpiradło zdobywa się na prezent za tysiąc pesos... — Ale czy to pewna wiadomość? — spytał jednoręki. — Jeszcze by też! I jak pewna! Powiedział o tym mojej kuzynce jej siostrzeniec, adiutant Jego Ekscelencji. Jednoręki pod jakimś pretekstem opuścił towarzystwo. Zaś w dwie godziny później, gdy wszyscy już spali, wielu mieszkańców Tondo otrzymało zaproszenia przyniesione przez żołnierzy... Władze nie mogły przystać na to, aby pewne osoby, cieszące się wysoką pozycją w społeczeństwie i majątkiem, spały w tak źle strzeżonych i mało wietrzonych domostwach: w Forcie Świętego Jacka i innych rządowych budynkach sen miał być znacznie spokojniejszy i zdrowszy. Wśród owych uprzywilejowanych znajdował się także kapitan Tinong. 60. ZARĘCZYNY MARII KLARY Kapitan Tiago wielce się radował. Podczas całej tej strasznej zawieruchy nikt nie zwrócił na niego uwagi: nie aresztowano go, nie zamknięto w celi, nie przesłuchiwano, nie poddawano działaniu maszyn elektrycznych ani moczeniu nóg w podziemnych lochach, ani też żadnym innym szatańskim wymysłom, które tak dobrze znają pewne osoby, zwące się cywilizowanymi. Przyjaciele kapitana Tiago — to znaczy ci, co byli nimi kiedyś (bowiem ów człowiek wyrzekł się swych filipińskich przyjaciół z chwilą, gdy stali się oni podejrzani), wrócili również do swych domów po kilkudniowych wywczasach w budynkach państwowych. Kapitan Generalny rozkazał był wyrzucić ich z owych posesji: nie uznał ich widać za godnych pozostawania tam. Stało się to ku wielkiemu niezadowoleniu jednorękiego człowieczka, który pragnął nadchodzące święta! spędzie w tak licznym i urozmaiconym towarzystwie. Kapitan Tinong powrócił do domu chory, blady, opuchnięty — wycieczka nie posłużyła jego zdrowiu — i tak zmieniony, że nie wyrzekł słowa ani nie przywitał się z rodziną, która płakała, śmiała się, rozprawiała, słowem szalała z radości. Biedak przestał zupełnie wychodzić z domu, aby nie narażać się na niebezpieczeństwo wymiany ukłonów z jakim flibustierem. Nawet kuzyn, don Primitivo, posługując się całą mądrością starożytnych, nie zdołał nakłonić kapitana do rozmowy. Kapitan Tiago nie był nieświadom wypadków podobnych do wyżej opisanego. Pałał radością, nie wiedząc zgoła, komu zawdzięcza tak wyraźną łaskę. Ciotka Izabela przypisywała ów cud Świętej Panience z Antipolo lub Matce Boskiej Różańcowej z Góry Carmel. Kapitan Tiago nie przeczył istnieniu cudu, lecz dodawał: — Sądzę, Izabelo, że Święta Panienka z Antipolo nie zdziałała tego sama; pomogli jej moi przyjaciele — mój przyszły zięć, pan Linares, pewnie zdołał omotać samego Antonio Canovas, tego, co to w gazetach raczy pokazywać ludziom tylko pół twarzy. Poczciwina nie mógł powstrzymać uśmiechu zadowolenia, ilekroć słyszał jaką wiadomość o minionych wydarzeniach. I nie bez racji: szeptano wokół, że Ibarra ma być powieszony; że choć wiele zarzutów okazało się bezpodstawnych, znaleziono jednak w końcu coś na potwierdzenie oskarżenia; że rzeczoznawcy oświadczyli, iż istotnie prace przy budowie szkoły mogły uchodzić za budowę fortu, wprawdzie niezbyt udaną, lecz przecież po ciemnych Hindusach wszystkiego można się spodziewać. Owe pogłoski uspokajały kapitana Tiago i sprowadzały uśmiech na jego usta. Podobnie jak kapitan i jego siostra różnili się poglądami na tę sprawę, tak przyjaciele i rodzina podzielili się na dwa obozy: jedni tłumaczyli wypadki cudem, drudzy — tych wszakże nie było wielu — znajdowali przyczynę w posunięciach rządu. Zwolennicy cudu dzielili się jeszcze dalej: kościelny z Binondo, sprzedawczyni gromnic i starszy brat pewnego bractwa widzieli tu rękę Boga, kierowaną przez Matkę Boską Różańcową; chiński woskownik, który przed każdą wyprawą do Antipolo dostarczał kapitanowi świec, mówił dla odmiany: — Nie bądź pan głupi. To Święta Panienka z Antipolo! Ona może więcej niż wszyscy inni. Kapitan Tiago wielce poważał Chińczyka, który podawał się za proroka, za lekarza i za tym podobnych. Niegdyś, "oglądając dłoń nieboszczki żony kapitana, będącej w szóstym miesiącu ciąży, przepowiedział: „Jeśli to nie będzie mężczyzna i jeśli nie umrze, to będzie zacna niewiasta". I Maria Klara przyszła na świat, aby dopełnić przepowiedni niewiernego. Jednakże kapitan Tiago, człek rozsądny i bojaźliwy, nie był w stanie zdecydować się tak łatwo jak Trojańczyk Parys; nie mógł, ot tak sobie, wybrać jednej z dwóch Świętych Panienek: obawiał się, że obrazi tę drugą, co mogłoby nań ściągnąć poważne kłopoty. Bądź rozsądny — mówił sam do siebie. — Nie narażaj się na zgubę. Takie miotały nim wątpliwości, gdy zjawili się w jego domu reprezentanci administracyjnej interpretacji wypadków: dońa Victori-na, don Tiburcio i Linares. Dona Victorina mówiła za trzech mężczyzn i za samą siebie, napomknęła o wizycie, jaką Linares złożył Kapitanowi Generalnemu, i raz po raz przypominała o użyteczności krewniaka z wyższych sfer. — Tak! — trzepała, przekręcając co się dało. — Gdzie pana głaszczą, tam i jego pieska kochają. — A... ależ żono, odwrotnie! — poprawił ją doktor. — Gdzie pana kochają, tam i jego pieska głaszczą. — Tak! — dodała, gdy mówiono o Chryzostomie. — Ów młodzik wszystkiemu winien. Jakem go pierwszy raz ujrzała, rzekłam sobie: to flibustier. A co tobie powiedział Jego Ekscelencja, kuzynie? Coś mu mówił na temat Ibarry? A widząc, że kuzyn nie kwapi się z odpowiedzią, ciągnęła dalej, zwracając się do kapitana Tiago: — Wierzaj mi pan, jeśli go skażą na śmierć, jak się tego należy spodziewać, będzie to zasługą mego kuzyna. — Ależ pani! — zaprotestował Linares. Ona jednak nie dała mu dojść do słowa. — Ach, jaki z ciebie dyplomata! Wiemy wszak, żeś jest doradcą Jego Ekscelencji, który żyć nie może bez ciebie... A! Klarunia! Jakże się cieszę, że cię widzę! Weszła Maria Klara, blada jeszcze, choć już wracały jej siły po chorobie. Długie włosy miała związane jedwabną, jasnobłękitną wstążką. Przywitała gości nieśmiało, ze smutnym uśmiechem, i zbliżyła się do doktorowej, by wymienić z nią ceremonialny pocałunek. Po kilku grzecznościowych frazesach dońa Victorina powróciła do swych wywodów: — Przyjechaliśmy z wizytą do państwa. Macie wiele do zawdzięczenia naszym znajomościom — tu spojrzała znacząco na Linaresa. — Bóg ustrzegł mego ojca — odparła cichym głosem dziewczyna. — Tak, Klaruniu, lecz czasy cudów już minęły. Teraz my, Hiszpanie, ich dokonujemy: strzeżonego i Pan Bóg nie ustrzeże! — Żo... żono... odwrotnie! Kapitan Tiago, który do tej pory nie zdołał wtrącić ni słowa, odważył się zapytać (z wielkim przy tym niepokojem czekał na odpowiedź): — A zatem pani sądzisz, że Bóg... — Nie o Bogu chcemy z waćpanem rozmawiać — odrzekła doktorowa, ukradkiem wskazując na Marię Klarę. — Przyjechaliśmy pomówić o interesach. Dziewczę zrozumiało, że należy się teraz usunąć; pod pierwszym więc pretekstem odeszło. To, co sobie powiedziano podczas owej narady, tak jest podłe i niskie, że wolimy o tym nie pisać. Dość nadmienić, że przy pożegnaniu wszyscy byli rozradowani i że po wyjeździe gości kapitan Tiago rzekł do siostry: — Powiadom oberżystę, że jutro urządzamy przyjęcie. I przygotuj wszystko dla Marii: wkrótce będzie jej ślub. Ciotka Izabela popatrzyła nań przerażona. — Zobaczysz! Kiedy pan Linares zostanie moim zięciem, będziemy mieli wstęp do wszystkich pałaców. Ludzie będą nam zazdrościć, poumierają z zazdrości! Tak tedy o ósmej wieczór następnego dnia dom kapitana Tiago znów pełen był gości, tym razem jednak gośćmi płci męskiej byli wyłącznie Hiszpanie i Chińczycy; płeć piękną reprezentowały Hiszpanki i tubylcze kobiety. Większość to nasi znajomi: o. Sibyla, o. Salvi oraz wielu innych franciszkanów i dominikanów; był też stary porucznik Guardia Ci-vil, pan Guevara, bardziej jeszcze ponury niż dawniej; był chorąży, który po raz tysięczny opowiadał o swym triumfie, patrząc przy tym z góry na wszystkich, awansował bowiem na porucznika. Zjawili się też doktor Espadańa, który spoglądając z szacunkiem i obawą na wojskowego unikał jego wzroku, oraz dońa Victorina — ta ostatnia w złym humorze. Linares jeszcze nie przyjechał, bowiem jako ważnej na tym przyjęciu osobistości wypadało mu pojawić się później od innych. Maria Klara była przedmiotem- szeptów w gronie kobiet. Dziewczyna przyjmowała i witała gości z zachowaniem wszelkich form, z twarzy jej jednak nie znikał wyraz smutku. — Plii! — mówiła pewna młódka. — Jaka nadęta! — Ładniutka — powiedziała druga. — Ale Linares mógłby sobie wybrać bardziej rozgarniętą. — Chodzi o złoto, moja droga. Sprzedaje się ów piękny chłopak. Gdzie indziej zaś mówiono: — Wychodzi za mąż, gdy poprzedniego narzeczonego mają powiesić! — To się nazywa zapobiegliwość — mieć w zanadrzu gotowego zastępcą. — No a gdyby owdowiała... Być może owe uwagi docierały do uszu Marii Klary, która siedząc na krześle układała bukiet z kwiatów, bowiem ręka jej drżała, a twarz zbladła; raz po raz dziewczyna przygryzała wargi. W grupie mężczyzn prowadzono głośne rozmowy, które oczywiście obracały się wokół ostatnich wydarzeń. Rozprawiali wszyscy, nawet don Tiburcio, jedynie o. Sibyla zachowywał wyniosłe milczenie. — Słyszałem, o. Salvi, że Wasza Wielebność opuszcza naszą prowincję? — zagadnął księdza świeżo upieczony porucznik, którego otrzymana niedawno gwiazdka uczyniła uprzejmiejszym niż zazwyczaj. — Nie mam co robić w San Diego; osiądę na stałe w Manili... A pan? — Ja także porzucę tę miejscowość — odparł zapytany. — Rząd polecił mi oczyszczać prowincje z flibustierów. O. Sibyla obrzucił wojskowego szybkim spojrzeniem od stóp do głów, po czym odwrócił się doń plecami. — Czy wiadomo już, jaki los spotka tego młodzika? — spytał jakiś urzędnik. — Chodzi waćpanu o Chryzostoma Ibarrę? — rzekł inny. — Najprawdopodobniej zostanie powieszony, tak jak ci z roku 1872. — Będzie wygnany z kraju! — oświadczył sucho stary porucznik. — Wygnany! Tylko tyle! Lecz to chyba wygnanie dożywotnie — ozwało się kilka głosów naraz. — Gdyby ów młodzieniec był przezorniejszy — rzekł porucznik Guevara głosem donośnym i surowym — gdyby mniej ufał pewnym osobom, o których się pisze, gdyby nasi prokuratorzy nie byli tacy domyślni w odczytywaniu słów przezeń napisanych — z pewnością uniewinniono by go. Oświadczenie starego wojaka i ton jego głosu wprawiły w zdumienie słuchaczy, którzy nie wiedzieli, co odrzec. O. Salvi patrzył gdzieś w bok, być może, aby nie widzieć ponurego spojrzenia, jakim go obrzucał starzec. Maria Klara znieruchomiała, kwiaty wysunęły jej się z rąk. O. Sibyla, który umiał milczeć, okazał się też jedynym, który potrafił zadać celne pytanie. — Mówi pan o liście, poruczniku Guevara? — Mówię o tym, co rzekł mi obrońca, który poświęcił się tej sprawie z całym zapałem i zainteresowaniem. Poza kilkoma luźnymi uwagami, które Ibarra napisał w liście do pewnej kobiety przed wyjazdem do Europy, a które prokurator uznał za niebezpieczne (przy tym sam młodzieniec przyznał się do nich) — nie znaleziono innego motywu oskarżenia. — A zeznania tego bandyty przed śmiercią? — Obrońca unieważnił je, bowiem jak to mówił sam bandyta, spiskowcy nie spotykali się z Ibarrą, a jedynie z niejakim Lucasem, który — co łatwo stwierdzić — był jego wrogiem i który potem popełnił samobójstwo, być może na skutek wyrzutów sumienia. Co więcej, obrońca twierdzi, że gdyby pan Ibarra nie przyznał się do owego listu, można by wiele dla niego zrobić; lecz Ibarra na widok pisma zbladł, stracił kontenans i potwierdził, że to jego list. — Mówił pan — podjął franciszkanin — że był to list do kobiety. Jak zatem dostał się w ręce prokuratora? Porucznik Guevara nie odpowiedział; patrzył chwilę na o. Salvi i oddalił się, kręcąc nerwowo koniec swej w szpic przyciętej siwej brody, podczas gdy pozostali goście komentowali jego słowa. — Widać w tym rękę Boga! — rzekł ktoś. — Nawet kobiety żywią nienawiść do heretyka. — Kazał spalić swój dom, mniemając, iż to go uratuje, nie liczył się jednak z ukochaną! — dodał ktoś inny ze śmiechem. — Bóg z nim! Tymczasem stary wojskowy zaprzestał spacerów po sali i podszedł do Marii Klary, która, znieruchomiała na swym krześle, słuchała rozmowy: u jej stóp leżały kwiaty. — Jesteś, panna, bardzo rozsądna — rzekł do niej cichym głosem porucznik. — Dobrześ zrobiła oddając ów list... w ten sposób zapewaicie sobie państwo spokojną przyszłość. Dziewczyna patrzyła za oddalającym się starcem osłupiałymi oczyma. Szczęściem przechodziła właśnie ciotka Izabela. Marii Klarze starczyło sił, by przytrzymać ją za suknię. — Ciociu! — szepnęła. — Co ci jest? — spytała ciotka przerażona wyglądem Marii Klary. — Zaprowadź mnie do mego pokoju! — błagała, czepiając się ramienia staruszki, by móc wstać. — Jesteś chora, dziecino? Tak się poruszasz, jakbyś nie mogła się utrzymać na nogach. Cóż ci jest? — Zawrót głowy... ci goście... tyle światła... muszę odpocząć. Powiedz ojcu, że poszłam spać. — Masz zimne ręce! Chcesz herbaty? Maria Klara zaprzeczyła ruchem głowy, po czym zamknęła na klucz drzwi swej sypialni i padła bez sił przed obrazem, szlochając: — O matko! Matko moja! Przez okno i drzwi wychodzące na taras wpadało światło księżyca. Na sali rozbrzmiewały wesołe walce; aż tu dobiegały śmiechy i gwar rozmów; kilkakroć do drzwi sypialni stukali ojciec, ciotka, dońa iVictorina i Linares, lecz Maria Klara nie poruszyła się. Mijały godziny; rozkosze stołu dobiegały kresu, słychać było, jak goście tańczą, świeca spaliła się i zgasła, lecz dziewczyna ciągle leżała nieruchomo na podłodze w świetle księżyca pod obrazem Matki Boskiej. Cały dom powoli pogrążał się w ciszy, światła pogasły; ciotka Izabela ponownie zapukała do drzwi. — Usnęła! — rzekła głośno. — Młoda jest to i ma zdrowy sen. Kiedy wszędzie zapadła już cisza, Maria Klara podniosła się z wolna i rozejrzała wokoło; wzrok jej padł na taras i na winogrodowe gałęzie skąpane w smętnym księżycowym blasku. — „Spokojna przyszłość"! „Zdrowy sen!" — szepnęła i wyszła na taras. Miasto było pogrążone w ciszy, tylko od czasu do czasu dawał się słyszeć turkot powozu przejeżdżającego przez drewniany most na rzece, w której wodach przeglądał się księżyc. Dziewczyna podniosła oczy ku czystemu, szafirowemu niebu; z wolna zdejmowała pierścionki, kolczyki, wyjęła z włosów szpilki i grzebień i ułożywszy je na balustradzie tarasu, spojrzała w stronę rzeki. Wyładowana sianem łódź zatrzymała się u przystani. Jeden z dwóch mężczyzn stanowiących załogę wszedł na kamienne stopnie, przeskoczył mur i w chwilę potem na schodach tarasu rozległy się kroki. Maria Klara spostrzegła, że na jej widok przystanął, lecz tylko na chwilę. Zaraz bowiem zaczął iść wolno w jej stronę i zatrzymał się o trzy kroki przed nią. Dziewczyna cofnęła się. — Chryzostom! — szepnęła ze zgrozą. — Tak, to ja! — odparł młodzieniec. — Wróg, człowiek słuszne mający powody, by mnie nienawidzić, Eliasz, wyciągnął mnie z więzienia, do którego wtrącili mnie przyjaciele. Smutne milczenie zapadło po tych słowach. Maria Klara schyliła głowę i opuściła ręce. Ibarra mówił: — Nad trumną mojej matki przysiągłem, że uczynię cię szczęśliwą, niezależnie od tego, jak potoczą się moje losy! Tobie wolno nie dotrzymać przysięgi, nie była to twoja matka; lecz dla mnie, syna, pamięć jej jest święta, toteż mimo tysiąca niebezpieczeństw przybyłem tu wypełnić swą powinność. Przypadek zdarzył, że jesteśmy sami. Mario, nie zobaczymy się już... przychodzę, aby ci powiedzieć, że przebaczam. A teraz — bądź szczęśliwa i żegnaj! Chciał odejść, ale zatrzymała go. — Chryzostomie! — rzekła. — Bóg cię tu przysłał, aby mnie wyrwać z rozpaczy... wysłuchaj mnie i osądź. Ibarra chciał ją łagodnie odsunąć. — Nie przyszedłem, aby żądać od ciebie wyjaśnień... Chciałem tylko, byś była spokojna. — Nie pragnę owego spokoju. Sama go sobie zapewnię. Pogardzasz mną i ta twoja pogarda będzie mnie zatruwała goryczą aż do śmierci! Ibarra, widząc jej rozpacz i ból, spytał, czego by sobie życzyła. — Chcę, abyś uwierzył, żem cię zawsze kochała! Uśmiechnął się gorzko. — Ach! Zwątpiłeś we mnie, zwątpiłeś w przyjaciółkę z lat dziecięcych, która nigdy nawet myśli jednej nie zataiła przed tobą! — wykrzyknęła z boleścią. — Rozumiem cię! Lecz kiedy poznasz to, co mi wyjawiono w czasie choroby, ogarnie cię współczucie i pozbędziesz się tego uśmiechu, który mnie rani. Dlaczegóż nie pozwoliłeś, abym umarła pod ręką owego nieuka, zwanego doktorem? Ty i ja bylibyśmy o tyle szczęśliwsi! Przerwała na chwilę, po czym ciągnęła dalej: — Tyś chciał tego! Tyś we mnie zwątpił! Niech mi matka moja przebaczy! Podczas jednej z owych ciężkich nocy, gdym leżała cierpiąca, pewien człowiek zdradził mi imię mego prawdziwego ojca i zakazał twej miłości... albowiem niemożliwym jest, aby ojciec mój przebaczył ci zniewagę, jaką mu wyrządziłeś. Ibarra cofnął się i z przerażeniem popatrzył na dziewczynę. — Tak — ciągnęła Maria Klara. — Ów człowiek powiedział, że nie może pozwolić na nasz związek, bowiem sumienie mu tego zabrania, i że musiałby, gdyby się to dokonało, rozgłosić tajemnicę. A to groziłoby wielkim skandalem, gdyż ojcem moim jest... Tu szepnęła do ucha młodzieńca dwa słowa tak cicho, że tylko on je usłyszał. — Cóż więc miałam począć? Miałam dla mej miłości poświęcić pamięć matki, honor mego przybranego ojca i dobre imię prawdziwego? Mogłamże to uczynić i nie narazić się na twą pogardę? — Ale dowody! Miałaś dowody? Trzeba na to dowodów! — krzyknął Ibarra drżąc cały. Dziewczyna wyjęła zza gorsu dwie kartki papieru: — Dwa listy mej matki, dwa listy, jakie podyktowały jej wyrzuty sumienia. Napisała je nosząc mnie w swym łonie! Weź, przeczytaj, a zobaczysz, jak mnie przeklina, jak pragnie mej śmierci... Te listy mój prawdziwy ojciec przez zapomnienie zostawił w domu, w którym niegdyś mieszkał. Ów człowiek znalazł je i przechował, a mnie zostały oddane w zamian za twój list... powiedziano mi, że ta po to, aby mieć pewność, iż bez zgody ojca nie wyjdę za ciebie. Odkąd noszę je przy sobie, miast listu od ciebie, czuję lód na sercu. Poświęciłam ciebie, poświęciłam moją miłość... Czegóż nie uczyni córka dla zmarłej matki i dwóch żyjących ojców? Ibarra był przytłoczony nowiną. Maria Klara mówiła dalej: — I cóż mi pozostawało? Czy mogłam ci powiedzieć, kto jest mym ojcem, czy mogłam ci nakazać, abyś go przepraszał, jego, który tyle cierpień przysporzył twemu ojcu? I czyż jego mogłam prosić, aby ci przebaczył, i zdradzić, że wiem, iż jestem jego córką? Pozostawało mi jedynie cierpieć, zachować wszystko w tajemnicy i umrzeć z rozpaczy... Teraz, mój przyjacielu, gdy znasz smutne dzieje twojej Marii — czy zdołasz powściągnąć ów pogardliwy uśmiech? — Mario, jesteś aniołem! — Szczęśliwa jestem, żeś mi uwierzył... — A jednak — dodał młodzieniec jnnym tonem — słyszałem, że wychodzisz za mąż... — Tak! — zaszlochała dziewczyna. — Ojciec mój żąda tej ofiary... kochał mnie i karmił, choć nie było to jego obowiązkiem. Spłacam więc dług wdzięczności, zapewniając mu spokój, lecz... — Lecz?... — Nie zapomnę, że przysięgałam ci wierność. — Co zamierzasz zrobić? — spytał Ibarra starając się czytać w jej oczach. — Przyszłość jest niewiadoma, kryje się w mrokach! Nie wiem, co mi czynić wypada, ale wiem, że kochałam raz tylko, a bez miłości nie będę niczyja. A ty? Co stanie się z tobą? — Jestem zbiegiem... uciekam. Wkrótce odkryją mą ucieczkę, Mario... Maria Klara objęła dłońmi głowę młodzieńca, ucałowała jego usta, uścisnęła go, a potem, nagle odsuwając go od siebie, rzekła: — Uciekaj, uciekaj! I żegnaj! Ibarra patrzył na ukochaną błyszczącymi oczyma, lecz na znak dany przez nią, oddalił się chwiejnym krokiem, jak oślepiony... Ponownie przeskoczył mur i wszedł do łodzi. Maria Klara, oparta o balustradę tarasu, patrzyła za nim. W oddali Eliasz odkrył głowę i skłonił się jej głęboko. 61. POLOWANIE NA JEZIORZE — Wysłuchaj, panie, mego planu — rzekł pomyślawszy chwilę Eliasz, gdy płynęli w stronę S. Gabriel. — Teraz ukryję pana u mego przyjaciela w Mandaluyong; przywiozę panu wszystkie pana pieniądze: uratowałem je, schowałem pod drzewem baliti, w grobie pańskiego dziada. Porzuci pan kraj... — Aby osiąść za granicą? — przerwał Ibarra. — Aby w spokoju spędzić resztę życia. Ma pan przyjaciół w Hiszpanii, jest pan bogaty, będzie pan mógł sobie wyjednać ułaskawienie. Tak czy inaczej, obce kraje lepszą są dla nas ojczyzną niż nasz własny. Chryzostom nie odpowiedział; milczał i zastanawiał się. Właśnie dopływali do Pasigu i łódź poczęła stawiać czoło prądowi rzeki. Przez Most Hiszpański cwałował jeździec na koniu i słychać było ostry, przeciągły gwizd. — Eliaszu — odezwał się Ibarra. — Moja rodzina sprowadziła na ciebie nieszczęścia, tyś mi dwa razy uratował życie i jestem ci winien nie tylko wdzięczność, lecz także majątek. Radziłeś mi, bym się osiedlił za granicą. Jedź tedy ze mną, będziemy braćmi. Tutaj ty także jesteś nieszczęśliwy. Eliasz ze smutkiem potrząsnął głową: — To rzecz niemożliwa. Prawda, że nie mogę tu kochać ani być szczęśliwym, ale mogę cierpieć i umrzeć w tym kraju dla jego dobra; to zawsze coś znaczy. Nawet jeśli nieszczęście ojczyzny będzie moim nieszczęściem, nawet jeśli z moim ludem nie będą mnie łączyły te same szlachetne idee — to przynajmniej wspólna jest nasza niedola. — Czemuż więc radziłeś mi ucieczkę? — Bowiem za granicą ty, panie, możesz być szczęśliwym, a ja nie. Bowiem nie jesteś stworzony, by cierpieć, i znienawidziłbyś własną ojczyznę, gdyby zsyłała na ciebie nieszczęścia. A nienawidzić własną ojczyznę to najgorsze, co może nas spotkać. — Niesprawiedliwyś! — wykrzyknął Ibarra z gorzką wymówką. — Zapominasz, że ledwom stanął na tej ziemi, jąłem pracować dla jej dobra... — Nie czuj się obrażony, panie. Nie robię ci wyrzutów: oby wszyscy byli do ciebie podobni! Ja tylko nie chcę żądać od ciebie niemożliwości i nie gniewaj się, jeśli ci powiem, że serce twoje cię zwodzi. Kochałeś ojczyznę, bo ojciec twój tak cię uczył, bo miłość, majątek, młodość — wszystko się tu do ciebie uśmiechało, ojczyzna nie wyrządziła ci żadnej krzywdy; kochałeś ją, -jak kochamy wszystko to, co nam daje szczęście. Lecz w dniu, gdy ujrzysz się nędzarzem, głodnym, ściganym, zdradzonym i sprzedanym przez własnych rodaków — w owym dniu wyrzekniesz się .siebie samego, swego kraju i wszystkich współziomków. — Ranią mnie twoje słowa — rzekł z urazą Ibarra. Eliasz spuścił głowę, chwilę milczał i odparł: — Chcę, panie, byś się wyzbył złudzeń i uniknął smutnego losu,. Przypomnij sobie, jak to, mniej więcej miesiąc temu, rozmawialiśmy na tej samej łodzi przy świetle tegoż samego księżyca. Wtedy byłeś szczęśliwy. Błagania pokrzywdzonych nie docierały do ciebie: pogardzałeś ich skargą, bo była to skarga przestępców. Więcej posłuchu mieli u ciebie ich wrogowie i mimo mych argumentów i próśb,. stanąłeś po stronie ciemiężycieli, a od ciebie wtedy zależało, czy ja pójdę drogą bezprawia, czy nie. Bóg nie dopuścił do tego, bowiem starzec, prowodyr rozbójników, zmarł... Patrz, minął jeden tylko miesiąc, a już myślisz inaczej! — Masz rację, Eliaszu, lecz okoliczności wpływają na postępowanie człowieka: wówczas byłem zaślepiony, zagniewany — czy ja wiem? Teraz nieszczęście zdjęło mi bielmo z oczu; więzienna samotność i nędza nauczyły mnie niejednego; widzę teraz nękający naszespołeczeństwo straszliwy wrzód, który wgryza się w żywe tkanki: trzeba go szybko wyciąć. To oni otworzyli mi oczy, ukazali całe zło i zmusili do przestępstwa! Skoro tego chcieli, będę flibustierem, lecz flibustierem prawdziwym; zwołam wszystkich nieszczęśliwców,, wszystkich, którym w piersi bije serce, i tych, którzy cię wysyłali do mnie... Nie, nie będę występnym, nie jest nim nigdy ten, kto walczy za ojczyznę! Wręcz przeciwnie! Przez trzy wieki wyciągaliśmy do nich rękę, zabiegaliśmy o ich miłość, chcieliśmy ich zwać braćmi. I czym odpowiedzieli? Zniewagą i szyderstwem — odmówili nam nawet człowieczeństwa. Nie ma Boga, nie ma nadziei, nie ma człowieka! Jest tylko prawo silniejszego! Ibarra był wzburzony;.drżał cały. Przepływali pod pałacem Jego Ekscelencji, gdzie spostrzegli ruch i zamieszanie wśród straży. — Czyżby odkryto ucieczkę? — szepnął Eliasz. — Połóż się, panie, zakryję cię sianem, bo jesteśmy blisko twierdzy i straż może zwrócić uwagę, iż jest nas dwóch. Łódź była jednym z tych lekkich, wąskich czółen, które nie płyną, lecz ślizgają się po powierzchni wody. Jak przewidywał Eliasz, straże zatrzymały go, pytając, skąd przybywa. — Z Manili, wiozę siano dla księży — odparł naśladując akcent z okolic Pandakan. Wyszedł sierżant, którego zawiadomiono o przybyciu łodzi. — Słuchaj no — rzekł do Eliasza. — Uprzedzam cię, byś nikogo nie przyjmował do czółna; właśnie uciekł jeden z więźniów. Jeśli .go złapiesz i mi dostarczysz, dostaniesz nagrodę. — Dobrze, panie. A po czym go poznam? — Odziany w długi surdut i mówi po hiszpańsku. A zatem: miej oczy otwarte! Łódź odpłynęła. Eliasz odwrócił głowę i dojrzał postacie strażników tuż nad brzegiem rzeki. — Stracimy kilka minut — rzekł cicho. — Powinniśmy .wpłynąć na wody Rio Beata, aby zmylić ślady. Zobaczy pan rzekę, którą opiewał Francisco Baltazar. Wieś spala w księżycowym blasku. Chryzostom podniósł się, aby podziwiać cmentarny spokój natury. Rzeka była wąska, a brzegi jej równinne, porośnięte trawą. Eliasz wyrzucił na brzeg swój ładunek, wziął długą trzcinę i wyciągnął spod siana kilka pustych bayones, to jest worków z palmowych liści. Płynęli dalej. — Sam pan zadecyduje o sobie i o swej przyszłości — odezwał się Sternik do ciągle milczącego Chryzostoma. — A zatem przysięgam na pamięć ojca, nie pozwolę bezkarnie zabierać sobie spokoju i szczęścia, ja, com zawsze chciał dobrze, com wszystko uszanował i ścierpiał z miłości do obłudnej religii i z miłości do ojczyzny. Jak mi za to podziękowano? Wtrącono mnie do hańbiącego lochu i zbezczeszczono mą przyszłą żonę. Nie, zemsta nie będzie zbrodnią, zbrodnią byłoby pozwalanie występnym na nowe nieprawości! Byłoby tchórzostwem i małodusznością jęczeć i płakać, póki krew w żyłach tętni. Wezwę do czynu ciemny lud, ukażę mu jego nędzę; niech zapomną o braciach — tu są tylko wilki pożerające się nawzajem. Powiem wszem wobec, że przeciw takowemu uciskowi powstaje i protestuje wieczne ludzkie prawo do walki o własną wolność! — Ucierpi niewinny lud! — Trudno! Czy możesz mnie zaprowadzić w góry? — Najpierw musimy pomyśleć o bezpieczeństwie — odparł Eliasz. Znów wpłynęli na wody Pasigu. — Święta Anna! — szepnął Ibarra. — Czy znasz ten dom? Przepływali obok wiejskiej posiadłości jezuitów. — Spędziłem tam wiele radosnych, szczęśliwych dni — westchnął Eliasz. — Swego czasu przyjeżdżaliśmy tu co miesiąc... Miałem wtedy majątek, rodzinę, marzenia. Widywałem się z przebywającą w sąsiednim klasztorze siostrą, której często towarzyszyła przyjaciółka, piękne dziewczę... Wszystko to minęło jak sen. W milczeniu dotarli do Malapad-na-bató. Kto choć raz przemierzał Pasig nocą, jedną z tych czarodziejskich filipińskich nocy, kiedy księżyc wyzwala smętną poezję z błękitnych wód, kiedy półmrok kryje nędzę ludzką, a cisza tłumi ludzkie słowa oddając głos naturze — ten zrozumie, o czym myśleli dwaj młodzieńcy. W Malapad-na-bató strażnik był senny i widząc, że łódź jest pusta i nie zapowiada łupu, przepuścił ich od razu. Żołnierze nad Pasigiem również nic nie podejrzewali, toteż nie zaczepiano łodzi. Świtać zaczęło, gdy przybyli nad jezioro, gładkie i spokojne jak ogromne zwierciadło. Księżyc bladł i na wschodzie malował się różowy odblask. W pewnej odległości od łodzi dostrzegli szary masyw, z wolna posuwający się naprzód. — Parowiec — szepnął Eliasz. — Niech się pan położy, przykryję pana tymi workami. Zarysy statku stawały się wyraźniejsze. — Ustawiają się między nami a brzegiem — zauważył zaniepokojony Eliasz. I powoli zmienił kierunek, wiosłując ku Binangonan. Ze zdumieniem jednak spostrzegł, że parowiec również zmienia kierunek, a głos jakiś woła w ich stronę. Eliasz zatrzymał się i począł się zastanawiać. Brzeg był jeszcze daleko i wkrótce mogli się znaleźć w zasięgu karabinowego ognia. Chciał wrócić na Pasig, lecz — niestety! — od strony rzeki nadpłynęła łódź, a w niej widać było błyszczące kaski i bagnety żołnierzy. — Mają nas! — szepnął Eliasz blednąc. Popatrzył na swe potężne ramiona i podejmując jedyną możliwą decyzję, począł ze wszystkich sił wiosłować ku wyspie Talim. Tymczasem wschodziło słońce. Łódź mknęła szybko. Na zakręcającym właśnie parowcu Eliasz ujrzał kilku mężczyzn, którzy dawali mu jakieś znaki. — Czy umie pan wiosłować? — spytał Ibarrę. — Tak. Dlaczego? — Bowiem jesteśmy zgubieni, jeśli nie skoczę do wody, aby zmy-lić pościg. A tak podążą za mną, dobrze pływam i nurkuję... może ich jakoś odciągnę... — Nie, zostań, drogo sprzedamy życie! — Na nic się to nie zda, nie mamy broni, ustrzelą nas ze swych karabinów jak ptaki. W tej chwili dał się słyszeć świst na powierzchni wody, a natychmiast potem rozległ się wybuch. — Widzisz, panie? — rzekł Eliasz, kładąc wiosło, i dodał: — Zobaczymy się w noc wigilijną u grobu pańskiego dziada. Niechże się pan ratuje! — A ty? — Bóg ratował mnie z gorszych opresji! Eliasz zrzucił koszulę, pocisk drasnął go po ręce, rozległy się dwa strzały. Nie zważając na to Sternik uścisnął dłoń Ibarry, który cały czas leżał na dnie łodzi, i skoczył w wodę, odpychając nogą czółno.. Dały się słyszeć krzyki, gdy wkrótce, w pewnej odległości, pojawiła się — na moment — głowa młodzieńca. — Tam, tam jest! — zakrzyknięto na statku i pociski znów poczęły gwizdać wokół zbiega. Parowiec i wojskowa łódź ruszyły w pościg za Eliaszem: lekka smuga znaczyła jego ślad, oddalający się coraz bardziej od pozornie pustej łodzi. Za każdym razem, gdy pływak wychylał głowę, aby odetchnąć, z parowca i łodzi wojskowej strzelano. Polowanie trwało: czółno z Ibarrą było już daleko, gdy Eliasz zbliżył się do brzegu na odległość jakich pięćdziesięciu sążni. Wioślarze byli już zmęczeni, lecz Sternik również tracił siły, częściej bowiem wynurzał teraz głowę i w coraz to innym kierunku, by zmylić ścigających. Nagle zdradziecka smuga znikła — ostatni raz ujrzano głowę zbiega na jakie dziesięć sążni od brzegu, dano ognia... po czym minęły długie chwile. Nikt nie pojawił się już na spokojnej i opustoszałej powierzchni jeziora. W pół godziny później pewien żołnierz twierdził, że widział na wodzie w pobliżu brzegu ślady krwi, jednakże jego towarzysze potrząsali głowami z powątpiewaniem. 62. O BAMASO TŁUMACZY SIĘ Na próżno piętrzy się na stole stos cennych ślubnych podarków; ani brylanty w futerałach z błękitnego aksamitu, ani haftowane płótna, ani sztuki jedwabiu nie przyciągają oczu Marii Klary. Dziew-czyna nieobecnym wzrokiem spogląda na czasopismo podające wiadomość o śmierci Ibarry, który utonął w jeziorze. Wtem czuje, że na jej oczach kładą się dwie dłonie, a wesoły głos o Damaso mówi: — Kto to? Kto to? Maria Klara zerwała się z miejsca i spojrzała przerażona. — Głuptasku, przestraszyłaś się? Nie spodziewałaś się mnie, prawda? A ja przyjechałem, żeby być na twoim ślubie. O Damaso z uśmiechem zbliżył się do dziewczyny, wyciągając nadstawioną do pocałunku rękę. Maria Klara przysunęła się z drżeniem i z szacunkiem podniosła dłoń księdza do ust. — Co ci jest, Mario? — spytał franciszkanin, a uśmiech znikł z jego twarzy, na której odmalował się teraz niepokój. — Masz zimne ręce, bledniesz... jesteś chora, dziecinko? I przyciągnąwszy dziewczę do siebie z czułością, jakiej nikt by u niego nie podejrzewał, o. Damaso ujął obie jej dłonie, mierząc Marię Klarę badawczym spojrzeniem. — Już nie masz zaufania do twego chrzestnego? — spytał z wyrzutem. — Chodź, usiądź tutaj i opowiedz mi, co cię trapi, tak jak to robiłaś, gdy jako mała dziewczynka chciałaś wycyganić świece na woskowe lalki. Przecież wiesz, żem cię zawsze kochał... Nigdym cię nie łajał... Głos duchownego nabierał pieszczotliwych tonów. Maria Klara rozpłakała się. — Płaczesz? Córko moja, czemu płaczesz? Pokłóciłaś się z Linaresem? Maria Klara zatkała sobie uszy. — Ani słowa o nim... teraz! — krzyknęła. O. Damaso popatrzył na nią zdumiony. — Nie chcesz mi zwierzyć twych sekretów? Czyż nie starałem się zawsze spełniać najmniejszych twoich zachcianek? Dziewczyna podniosła pełne łez oczy, popatrzyła chwilę i znów wybuchnęła gorzkim łkaniem. — Nie płaczże tak, moja córeczko, boli mnie ten widok! Opowiedz, co cię gnębi; wiesz wszak, jak cię kocha twój chrzestny! Maria Klara powoli zbliżyła się do niego, upadła na kolana i podnosząc skąpaną we łzach twarz, rzekła, cichym, ledwo dosłyszalnym głosem: — Kocha mnie ksiądz jeszcze? — Dziecino! — A zatem... wstaw się za mną u mego ojca i zerwij te zaręczyny! Tu opowiedziała o swoim ostatnim spotkaniu z Ibarrą, nie wspo-minając nic o tym, iż wyjawiono przed nią tajemnicę jej pochodzenia. O. Damaso ledwie mógł uwierzyć własnym uszom. — Póki on żył — ciągnęło dziewczę — chciałam walczyć, miałam nadzieję! Chciałam żyć, aby o nim usłyszeć... lecz teraz, gdy go uśmiercili, nie mam po co żyć i cierpieć. Powiedziała te słowa wolno, z cicha, spokojnie i bez łez. — Ależ głuptasku, czyż Linares nie jest tysiąc razy lepszy... — Póki on żył, mogłam wyjść za mąż, myślałam potem uciec... Teraz, gdy umarł, nikt inny nie nazwie mnie żoną... Gdy żył, mogłam się upodlić, pozostawała mi ta pociecha, że on gdzieś jest, może myśli o mnie; teraz, gdy go nie ma... klasztor albo grób. Głos dziewczyny był tak stanowczy, że o. Damaso stracił wesoły wyraz twarzy i srodze się zadumał. — Tak więc go kochałaś? — wybąkał. Maria Klara nie odpowiedziała. Ksiądz opuścił głowę na piersi i milczał czas jakiś. — Córko moja — rzekł po chwili zgnębionym głosem. — Wybacz, żem, nie wiedząc o tym, uczynił cię nieszczęśliwą. Myślałem o twej przyszłości, chciałem twego szczęścia. Jak mogłem pozwolić, abyś poślubiła tubylca, i oglądać cię potem w roli nieszczęśliwej żony i bolejącej matki? Nie mogłem usunąć tej miłości z twego serca, więc przeciwstawiłem się jej z całych sił, użyłem wszelkich sposobów — dla ciebie, wyłącznie dla ciebie. Gdybyś została żoną tego człowieka, płakałabyś potem nad położeniem twego męża, wystawionego bez możności obrony na wszelkie przeciwności losu; jako matka płakałabyś nad losem dzieci: kształcąc je przygotowałabyś im smutną przyszłość — stałyby się wrogami religii i skończyłyby na szubienicy lub na wygnaniu; gdybyś zaś pozwoliła im zostać niewykształconymi, pomiatano by nimi! Nie mogłem się na to zgodzić! Dlatego szukałem ci męża, który mógłby cię uczynić szczęśliwą matką synów, co rozkazują, a nie słuchają, co karzą, a nie cierpią. Wiedziałem, że twój przyjaciel z lat dziecięcych był dobrym chłopcem, kochałem go jak i jego ojca, lecz znienawidziłem obu, skórom zobaczył, że staną się powodem twego nieszczęścia, bowiem ja cię kocham, ubóstwiam, darzę takim uczuciem, jakim darzy się córkę. Nie mam dzisiaj istoty droższej nad ciebie; widziałem, jak dorastasz; nie ma godziny, żebym o tobie nie pomyślał; byłaś mą jedyną radością... Tu o. Damaso począł płakać jak dziecko. — A zatem, jeśli mnie ojciec kocha, niech mi ojciec nie każe być wiecznie nieszczęśliwą. On już nie żyje, chcę być mniszką. Stary kapłan oparł głowę na ręku. — Mniszką! — powtórzył. — Ty, dziecko moje, nie znasz tego życia, tej tajemnicy, jaka kryje się za murami klasztoru. Nie wieszr co to jest! Po tysiąckroć wolałbym widzieć cię nieszczęśliwą wśród ludzi niż w klasztorze... Tutaj ktoś może wysłuchać twych skarg. Tam będą tylko mury... Pięknaś, bardzo piękna, nie jesteś stworzona, na to, by zostać zaślubioną Chrystusowi! Wierz mi, córko, czas leczy wszystko, zapomnisz potem, pokochasz Linaresa... — Klasztor... lub śmierć! — powtórzyła Maria Klara — Klasztor lub śmierć! — wykrzyknął o. Damaso. — Mario, jam już stary, nie będę długo mógł czuwać nad twoim spokojem... wybierz co innego, poszukaj innej miłości, innego męża, ktokolwiek by to miał być, byle nie do klasztoru! — Klasztor lub śmierć! — Boże mój, Boże! — krzyknął ksiądz, chwytając się dłońmi za. głowę. — Karzesz mnie, niech i tak będzie! Lecz czuwaj nad moją. córką!... — I zwracając się do dziewczyny dodał: — Chcesz być mniszką? Będziesz nią. Nie chcę, byś umarła. Maria Klara schwyciła obie jego dłonie i ściskając je i całując,, padła na kolana. — Ojcze, mój chrzestny ojcze! — powtarzała. O i Damaso wyszedł smutny, ze spuszczoną głową. — Boże, Boże, istniejesz, bowiem zsyłasz na mnie karę! Ukarz; mnie tylko, nie krzywdź niewinnej, oszczędź moją córkę! 63. NOC WIGILIJNA Daleko, na. stoku góry, nad strumieniem, kryje się wśród drzew szałas zbudowany z krzywych bali. Po dachu z kogonu pnie się rozgałęziona, obładowana owocami i kwiatami tykwa. Ów wiejski domek zdobią jelenie rogi i czaszki dzika z długimi kłami. Mieszka, tu tagalska rodzina, trudniąca się polowaniem i wyrębem lasów. W cieniu drzewa dziadek robi miotły z palmowych pędów, zaś młoda dziewczyna układa w koszu jaja, cytryny i jarzyny. Koło dwojga bawiących się malców — chłopca i dziewczynki — siedzi na zwalonym pniu inny chłopiec: blady, smutny, o wielkich oczach i głębokim spojrzeniu. W tym dziecku o wychudłej twarzyczce poznamy syna Sisy, Basilia, brata Kryspina. — Kiedy już mocno staniesz na nogach, zabawimy się w chowanego — rzekła doń dziewczynka. — Wejdziesz razem z nami na szczyt góry — dorzucił chłopiec — wypijesz krwi jelenia pomieszanej z sokiem cytryny i zaraz się wzmocnisz, a wtedy nauczę cię skakać z głazu na głaz przez strumień. Basilio uśmiechał się smutno, spoglądając na zaropiałą ranę na nodze. — Sprzedaj te miotły — rzekł dziadek do młodej dziewczyny — i kup coś dla dzieci, dziś Wigilia. — Pukawkę! Ja chcę pukawkę! — zawołał chłopczyk. — A ja nową główkę dla lalki! — zawtórowała mu dziewczynka .ciągnąc starszą siostrę za pasek. — A ty co chcesz? — spytał staruszek zwracając się do Basilia. Ów podniósł się z trudem i podszedł do niego. — Panie — rzekł — byłem więc chory dłużej niż miesiąc? — Mija już osiem tygodni, jak znaleźliśmy cię zemdlonego i poranionego; myśleliśmy, że nie wyżyjesz... — Niech Bóg panu zapłaci, bo my biedni! — odparł Basilio. — Lecz skoro dziś Boże Narodzenie, chciałbym iść do miasta, do matki i brata. Pewno mnie szukają. — Ależ, synu, jeszcześ nie wydobrzał, a twoje miasteczko daleko; nie zajdziesz i do północy. — To nic, panie! Matka i brat muszą się bardzo martwić, zawsze razem spędzaliśmy święta... W zeszłym roku we troje jedliśmy rybę... Matka będzie płakała. — Nie dojdziesz żywy na miejsce, chłopcze! Dziś- mamy na kolację kurę i szynkę z dzika. Moi synowie będą cię szukali, gdy przyjdą z pola... — Masz, panie, dużo dzieci, a moja matka ma tylko nas dwóch; może myśli, że już nie żyję! Dziś wieczór chcę jej dać prezent gwiazdkowy... ten prezent to ja... Starzec poczuł, że oczy mu wilgotnieją, położył rękę na głowie dziecka i rzekł doń wzruszony: — Mówisz jak dorosły! Idź, poszukaj swej matki, daj jej upominek... od Boga, jak sam twierdzisz; gdybym był wiedział, skąd pochodzisz, poszedłbym do twego miasteczka, gdy leżałeś chory. Idź, mój synu, niech Bóg i Pan Jezus ci towarzyszą. Moja wnuczka Lucia odprowadzi cię do najbliższej wsi. — Jak to? Odchodzisz? — spytał chłopczyk. — Tam w dole są żołnierze, jest dużo złych ludzi. Nie chcesz zobaczyć mojej pukawki? — Nie chcesz się bawić w chowanego? — spytała dziewczynka. — Chowałeś się kiedy? Prawda, że nie ma milszej zabawy niż ścigać się i chować? Basilio uśmiechnął się; wziął kij i ze łzami w oczach powiedział: — Niedługo wrócę. Przyprowadzę mojego braciszka, będziecie się z nim bawić, ma tyle lat co ty. — Czy on też kuleje? — spytała dziewczynka. — Nie zapominaj o nas — rzekł starzec. — Weź tę szynkę i zanieś matce. Dzieci towarzyszyły chłopcu do bambusowego mostku nad krętym strumieniem. Lucia podtrzymywała Basilia ramieniem i tak zniknęli z oczu malców. Basilio, choć z obandażowaną nogą, podążał lekkim krokiem. Świszczę północny wiatr i mieszkańcy San Diego dygocą z zimna. Jest wigilijny wieczór, a jednak smutek ogarnia miasteczko. Z okien nie zwisają papierowe lampiony, z domostw nie dobiega, jak ongiś, radosny gwar. Na półpiętrze domu kapitana Basilio przy jednym okratowanym oknie gospodarz rozmawia z don Filipem (nieszczęście tego ostatniego uczyniło ich przyjaciółmi), zaś przez drugie Sinang, Wiktoria i piękna Iday wyglądają na ulicę. Księżyc błyszczący nad horyzontem pozłaca chmury; drzewa i domy rzucają długie, fantazyjne cienie. — Masz pan niemałe szczęście, że w takich czasach cię uniewinniono! — mówił kapitan Basilio do don Filipa. — Spalono pańskie książki, to prawda, lecz inni więcej stracili. Jakaś niewiasta podeszła do kraty i zajrzała do wnętrza. Oczy jej błyszczały, twarz miała wychudłą, włosy rozpuszczone i zmierzwione: blask księżyca nadawał jej szczególny wyraz. — Sisa! — wykrzyknął zdumiony don Filipo. Gdy kobieta oddaliła się, spytał kapitana: — Była u tego lekarza? Już się wykurowała? Kapitan Basilio uśmiechnął się gorzko. — Lekarz przestraszył się, że go oskarżą jako przyjaciela don Chryzostoma i wyrzucił tę niewiastę. Błąka się, szalona jak niegdyś, i śpiewa; nie szkodzi nikomu, mieszka w lesie... — Cóż jeszcze zdarzyło się w mieście, odkąd je opuściłem? Wiem, że mamy nowego proboszcza i nowego chorążego Guardia Civil... — Straszne czasy, ludzkość się cofa! — mruknął kapitan Basilio, myśląc o tym, co się zdarzyło. — Czy wiesz, waćpan, że następnego dnia po wywiezieniu was znaleziono kościelnego martwego, powieszonego w jego nędznej chacie? Podobno jednak lekarz stwierdził otrucie. Tak jak u Lucasa. O. Salvi bardzo bolał nad jego śmiercią. A! I filozof Tasio także umarł, pogrzebano go na chińskim cmentarzu. — Biedny don Anastasio! — westchnął don Filipo. — A jego księgi? — Spalili je pobożni ludzie, myśląc, że tym sposobem przypodobają się Bogu. Nie mogłem nic uratować, nawet dzieł Cycerona... Burmistrz nie pomógł mi w tym zresztą. Przez chwilę obaj milczeli. Wtedy właśnie dał się słyszeć smętny śpiew szalonej kobiety. — Wiesz, kiedy ślub Marii Klary? — spytała Iday zwracając się do Sinang. — Nie wiem — odparła tamta. — Dostałam list, ale nie otwieram go, boję się tej nowiny. Biedny Chryzostom! — Powiadają, że gdyby nie Linares, powieszono by kapitana Tiago. Cóż miała począć Maria Klara? — zauważyła Wiktoria. Jakiś chłopiec przeszedł kulejąc; zdążał w stronę rynku, skąd dochodził śpiew Sisy. To Basilio. Zastał swój dom opuszczony i w ruinie; od ludzi dowiedział się, że jego matka, obłąkana, snuje się po miasteczku; o Kryspinie nikt nie potrafił mu powiedzieć słowa. Basilio połknął łzy, zdusił w sobie ból i nie odpoczywając ani chwili pobiegł szukać matki. Przybył do miasteczka i właśnie począł o nią rozpytywać, gdy nagle doszedł go śpiew szalonej. Biedny chłopiec opanował drżenie nóg i począł biec, by co prędzej rzucić się w matczyne ramiona. Sisa opuściła rynek i zbliżyła się do domu nowego chorążego. Jak niegdyś, tak i teraz była tu straż przed drzwiami, a z okna wychylała się kobieca głowa; nie była to jednak głowa Meduzy, lecz młodej jakiejś niewiasty: nie każdy chorąży ma takie szczęście. Sisa jęła śpiewać przed domem. Basilio widział matkę i bał się podejść, czekając, aż opuści to miejsce. Krążył naokoło, starając się nie zbliżać zbytnio do koszar. Siedząca w oknie kobieta uważnie słuchała śpiewu, po czym dała znak straży, aby polecono szalonej wejść do domu. Na widok zbliżającego się żołnierza i na dźwięk jego głosu Sisa, przerażona,.rzuciła się do ucieczki, a jeden Bóg tylko wie, jak szybko umie biec obłąkany. Basilio podążył za nią, a bojąc się stracić matką z oczu, biegł także, zapominając o bólu. — Patrzcie no, jak ten chłopak ściga wariatkę! — krzyknęła z oburzeniem jakaś służąca, która akurat przechodziła ulicą. I widząc, że mały ani myśli się zatrzymać, rzuciła za nim kamieniem: — A masz! Szkoda, że pies jest uwiązany! Basilio poczuł uderzenie w głowę, lecz biegł dalej, nie zważając na nic. Psy szczekały na niego, gęsi gęgały, jedne okna otwierały się ukazując głowy ciekawskich; inne znów zamykały się — ludzie drżeli, by nie powróciła tamta straszna noc. Za miastem Sisa zwolniła biegu; od syna dzieliła ją duża odległość. — Matko! — krzyknął Basilio. Na dźwięk jego głosu obłąkana znów rzuciła się do ucieczki. — Matko, to ja! — wołał zrozpaczony chłopiec. Nie słyszała. Syn biegł za nią dysząc ciężko. Minęli pola i znaleźli się w lesie. Krzaki, zarośla, kłujące trzciny i wystające korzenie drzew utrudniały bieg obojgu. Chłopiec gonił za widoczną w oddali matką, której postać od czasu do czasu oświetlały księżycowe promienie, przedostające się przez gąszcz gałęzi. Byli w lesie należącym do rodziny Ibarry. Chłopiec potykał się i padał wiele razy, lecz zaraz wstawał, nie czując bólu: cała jego dusza skupiła się w oczach. Przebyli cicho szemrzący strumyk; połamane trzciny wbijały się w bose stopy Basilia, który nie zatrzymywał się nawet, by powyjmować drzazgi. Z wielkim zdumieniem ujrzał, że matka zagłębia się w gąszcz zarośli i wchodzi przez drewniane drzwi do grobowca starego Hiszpana u stóp drzewa baliti. Cnciał pójść w jej ślady, lecz zastał drzwi zamknięte. Sisa przytrzymywała je od środka chudymi ramionami i głową z całych sił — Matko, to ja, to ja, Basilio, twój syn! — wołał wyczerpany chłopiec osuwając się na ziemię. Lecz Sisa nie ustępowała; zaparłszy się nogami, stawiała energiczny opór. Basilio walił w drzwi pięścią i skrwawioną głową, płakał — wszystko na próżno. Podniósł się z trudem, obejrzał ściany grobowca, lecz nie znalazł żadnej szczeliny. Okrążył grób i ujrzał, iż gałąź baliti łączy się z gałęzią innego drzewa. Wspiął się na nie. Synowska miłość zdziałała cud — przechodząc z gałęzi na gałąź dostał się na baliti i z góry ujrzał matkę, podtrzymującą jeszcze ciągle głową drzwi grobowca. Trzask gałęzi zwrócił uwagę Sisy; chciała uciekać, lecz syn, zsunąwszy się z drzewa, objął ją i począł okrywać pocałunkami. Potem stracił przytomność. Sisa zobaczyła zbroczone krwią czoło; schyliła się nad chłopcem, oczy jej zdawały się wychodzić z orbit, spojrzała w pobladłą twarz syna i ten widok wstrząsnął uśpionymi komórkami jej mózgu: coś jak gdyby iskra przeleciało przez jej umysł; kobieta rozpoznała syna i z krzykiem rzuciła się na zemdlone dziecko, ściskając je i całując. Matka i syn długo leżeli nieporuszeni... Kiedy Basilio odzyskał przytomność, znalazł matkę bez zmysłów. Wołał ją, wzywał najczulszymi słowy, po czym, widząc, że nie budzi się i nie oddycha, wstał, poszedł nad strumyk, by nabrać wody w zwinięty palmowy liść, i skropił bladą twarz kobiety. Lecz Sisa nie uczyniła najmniejszego ruchu, oczy jej ciągle były zamknięte. Basilio patrzył na nią przerażony, przyłożył ucho do serca matki, lecz jej wychudła pierś pozostawała zimna, a serce nie biło. Położył usta na jej wargach, lecz nie poczuł najlżejszego tchnienia. Nieszczęsne dziecko objęło trupa i wybuchnęło gorzkim płaczem. Księżyc połyskiwał na niebie, wietrzyk wzdychał, a w trawie grały świerszcze. Noc, pełna świateł i radości dla tych dzieci, które na łonie rodziny obchodzą święta, najsłodziej potem wspominana, noc, kiedy w każdej chrześcijańskiej rodzinie je się, pije,. tańczy, śmieje, bawi, kocha... noc, która w zimnych krajach jest dla dziecka tak czarodziejska dzięki swemu tradycyjnemu drzewku obwieszonemu świeczkami, zabawkami i łakociami — ta noc nie ofiarowała synowi Sisy nie prócz sieroctwa. Kto wie? Może nawet u o. Salvi zebrane dzieci śpiewają „Cicha noc, święta noc"... Chłopiec płakał i jęczał żałośnie. A gdy podniósł głowę, ujrzał stojącego nad nim mężczyznę, który patrzył w milczeniu. Nieznajomy spytał cichym głosem: — Jesteś jej synem? Chłopiec kiwną! głową. — Cóż myślisz zrobić? — Pogrzebać ją! — Na cmentarzu? — Nie mam pieniędzy, a poza tym proboszcz by nie pozwolił. — A zatem?... — Gdyby pan mi chciał pomóc... — Jestem bardzo słaby — odparł nieznajomy, który tymczasem powoli osunął się na ziemię. — Jestem ranny... dwa dni nie jadłem i nie piłem... Nie było tu nikogo tej nocy? — Zamyślił się, spoglądając w zaciekawioną twarzyczkę chłopca. — Posłuchaj — ciągnął coraz słabszym głosem. — I ja również umrę, zanim dzień zaświta... O dwadzieścia kroków stąd, na przeciwległym brzegu strumyka, jest dużo drewna; przyciągnij gałęzie, zrób stos, połóż na nim nasze ciała, przykryj je i podpal wszystko. Roznieć wielki ogień, abyśmy się obrócili w popiół... Basilio słuchał. — Potem, jeśli nikt nie nadejdzie... kop tutaj, znajdziesz dużo złota... wszystko będzie twoje. Będziesz mógł się uczyć! Głos nieznajomego gasł coraz bardziej. — Idź po drzewo... chcę ci pomóc. Basilio oddalił się. Nieznajomy zwrócił twarz ku wschodowi i szepnął, jakby się modląc: — Umieram, zanim świt wstanie nad ojczyzną!... Wy, którzy go zobaczycie, powitajcie jutrzenkę i... nie zapomnijcie o tych, co zginęli nocą! Podniósł oczy w niebo, wargi jego poruszały się jeszcze czas jakiś, potem opuścił głowę i z wolna legł na ziemi... W dwie godziny później siostra Rufa myła się na batalanie swego domu przed wyruszeniem na poranną mszę. Pobożna niewiasta spojrzała w stronę pobliskiego lasu i dostrzegła wzbijający się nad nim szeroki słup dymu. Zmarszczyła brwi, wołając w świętym oburzeniu: — Cóż to za heretyk pali kaingin w dzień święta? Z tego płyną wszystkie nieszczęścia! Już ty z czyśćca nie wyjrzysz, dzikusie. Moja w tym głowa. EPILOG Jako że wielu bohaterów naszej powieści żyje jeszcze, innych zaś straciliśmy z oczu, niemożliwe jest napisanie prawdziwego epilogu. Dla dobra ludu autor uśmierciłby z rozkoszą niektórych, począwszy od o. Salvi, a na donii Victorinie kończąc, lecz skoro nie jest to możliwe... niechże żyją! Wszak to nie autor, lecz kraj będzie ich żywił do końca ich dni... Odkąd Maria Klara wstąpiła do klasztoru, o. Damaso porzucił prowincję, aby zamieszkać w Manili — podobnie zresztą jak i o. Salvi; ten, czekając na jakąś wolną mitrę, często wygłasza kazania w Kościele Świętej Klary, przy klasztorze, w którym pełni ważną funkcję. Nie upłynęło wiele miesięcy, a o. Damaso otrzymał od Jego Wielebności, o. prowincjała polecenie objęcia probostwa w bardzo odległych stronach. Powiadają, że tak wziął to sobie do serca, iż następnego dnia znaleziono go martwego w jego sypialni. Jedni twierdzili, że umarł na apopleksję, drudzy, że z powodu sennego koszmaru, ale lekarz rozwiał wszelkie wątpliwości, oświadczając, iż o. Damaso umarł nagle i niespodziewanie. Żaden z naszych czytelników nie poznałby teraz kapitana Tiago. Już na kilka tygodni przed złożeniem ślubów przez Marię Klarę popadł w takie przygnębienie, że chudł, markotniał i stawał się coraz bardziej zamyślony i nieufny, podobnie jak i jego były przyjaciel, kapitan Tinong. Jak tylko zamknęły się klasztorne odrzwia, rozkazał swej niepocieszonej w żalu kuzynce, ciotce Izabeli, zabrać wszystko, co należało do Marii Klary i jej zmarłej matki, i wyjechać do Malabon lub San Diego, bowiem odtąd chce mieszkać sam. Z zaciekłością rzucił się w wir gry liampo i kogucich walk, a przy tym zaczął palić opium. Już nie jeździ do Antipolo ani nie zamawia mszy; dona Patrocinio, jego dawna rywalka, święci bogobojnie swoje zwycięstwo pochrapując na kazaniach. Jeśli zdarzy się wam, że będziecie któregoś popołudnia przechodzić główną ulicą Santo Cristo, zobaczycie siedzącego w pewnym chin-skim sklepiku małego człowieczka, pożółkłego, schorowanego i przygarbionego, o oczach wilgotnych i sennych, o wargach i paznokciach ciemnoszarej barwy; spogląda na ludzi, jakby ich nie widział. Z zapadnięciem nocy podnosi się z trudem i wsparty na lasce wędruje za róg, aby wejśćdo obskurnej rudery, nad której drzwiami widnieje wielki napis: „Publiczna palarnia. Anfion. Oto ów sławny kapitan Tiago, o którym zapomnieli dziś wszyscy. Dońa Victorina do swych sztucznych loków i wytwornego sposobu wyrażania się dorzuciła ponoć nowy zwyczaj: sama powozi końmi, zmuszając don Tiburcia, by siedział obok niej bez ruchu. Ponieważ słaby wzrok stał się przyczyną wielu niepowodzeń, dońa Victorina nosi teraz binokle, które nadają jej wspaniały wygląd. Doktor nie odwiedza już chorych; służba widzi go więc przez wiele dni w tygodniu bez zębów, co jak wiedzą nasi czytelnicy, stanowi bardzo złą oznakę. Linares, jedyny obrońca tego nieszczęśliwca, już od dłuższego czasu wypoczywa w Paco, jako ofiara dyzenterii i złego potraktowania przez kuzynkę. Zwycięski chorąży wyjechał do Hiszpanii, już jako porucznik i z funkcją dowódcy, zostawiając swą uroczą małżonkę we flanelowej koszuli w kolorze już dziś trudnym do określenia. Biedna Ariadna, widząc się tak sromotnie porzuconą, poświęciła się, podobnie jak córka Minosa, kultowi Bachusa i — tytoniu. Pije teraz i pali z taką namiętnością, że stała się postrachem już nie tylko dziewcząt, ale także starców i dzieci. Żyją prawdopodobnie jeszcze nasi znajomi z San Diego, o ile nie poginęli w czasie eksplozji na parowcu „Lipa". Ponieważ jednak nikt się nie zatroszczył o sprawdzenie, kim byli nieszczęśliwcy zabici w tej katastrofie — do kogo należały ręce i nogi, rozproszone po całej Wyspie de la Convalescencia i nad brzegami rzeki — nie wiemy więc zupełnie, czy były wśród nich osoby znane naszemu czytelnikowi. Ukontentowani jesteśmy, podobnie jak rząd i ówczesna prasa, wiadomością, iż jedyny duchowny, jaki przebywał na statku, uratował się. Czegóż możemy pragnąć poza tym? Najważniejszą dla nas rzeczą jest życie cnotliwych naszych księży, których Bóg zachowuje przy władzy na Filipinach dla dobra dusz naszych. O Marii Klarze nie dowiedziano się już więcej, niż gdyby jej schronieniem stał się grób. Pytaliśmy różne wpływowe osoby w Klasztorze Świętej Klary, lecz nikt nie chciał nam rzec jednego słowa, nikt, nawet gadulskie dewotki, które tam przychodzą po słynną' potrawę z pieczonych kurzych wątróbek i jeszcze słynniejszy sos zwany „sosem mniszek", przygotowywany przez zręczną kucharkę klasztorną. A jednak... Pewnej wrześniowej nocy szalał huragan, chłoszcząc olbrzymim skrzydłem manilskie domy; co chwilę rozlegał się grzmot, a błyskawice raz po raz pozwalały dostrzec straty poczynione przez wicher, napawając zgrozą mieszkańców miasta. Deszcz lał strumieniami, na ulicach nie uświadczyłbyś powozu ani przechodnia. Kiedy ochrypłe echo grzmotów, sto razy odbite, ginęło w dali, poprzez ulewę, bębniącą w szyby zamkniętych okien, słychać było westchnienie wiatru. W budującym się domu koło klasztoru poszukali schronienia dwaj żołnierze. Byli to: zwykły żołnierz i żołnierz ze szpadą. — Co tu będziemy stali? — powiedział ten pierwszy. — Żywego ducha na ulicy... lepiej się schronić do jakiego domu; moja narzeczona mieszka na ulicy del Arzobispo. — To niezły kawałek drogi, zmokniemy — odparł jego towarzysz. — No to co? A tu może nas piorun zabić! — Nie bój się, mniszki na pewno mają piorunochron. — Co tam piorunochron pomoże! I podniósł wzrok, chcąc przeniknąć ciemności: w tej chwili kilka błyskawic oświetliło niebo, a zaraz potem rozległ się grom. — Jezus, Maria! — wykrzyknął żołnierz żegnając się i ciągnąc towarzysza. — Zabierajmy się stąd! — Co ci? — Chodźmy, chodźmy stąd! — powtarzał tamten, szczękając zębami ze strachu. — Coś widział? — Ducha! — Ducha? — Na dachu... to mniszka... Żołnierz ze szpadą wysunął głowę, by też zobaczyć. Ognisty wąż przeciął niebo z okropnym trzaskiem. — Jezus! — wykrzyknął żołnierz żegnając się. I rzeczywiście, przy świetle błyskawicy widać było białą postać stojącą na kalenicy domu, z twarzą i ramionami wzniesionymi ku niebu, jakby w błagalnym geście. A niebo odpowiadało piorunami! Poprzez huk dolatywała żałosna skarga. — To nie wiatr, to zjawa! — mruknął pierwszy żołnierz. — Ach! Ach! — głos przebił się poprzez hałas ulewy. Wiatr nie mógł zagłuszyć owej bolesnej, pełnej rozpaczy skargi. Jeszcze jedna błyskawica oślepiła ich swym blaskiem. — Nie, to nie duch! — krzyknął żołnierz ze szpadą. — Widziałem ją znowu. Piękna jak Madonna... Chodźmy, zawiadomimy władze. Jego towarzysz nie kazał sobie powtarzać polecenia. Któż to jęczy wśród nocy, nie zważając na wiatr, deszcz i burzę? Kim jest owa dziewica poślubiona Chrystusowi, co wyzywając wyzwolone z oków żywioły, wybrała ową okropną noc, aby stojąc pod gołym niebem, na niebezpiecznej wysokości, wykrzyczeć przed Bogiem swą skargę? Czyżby Pan nasz opuścił swą świątynię i klasztor i nie słuchał już modlitw? Czy niebieskie sklepienie nie pozwala może, by drgnienia duszy dotarły przed tron Miłosierdzia? Burza szalała wściekle prawie całą noc — nie zabłysła ani jedna gwiazda, a pełne rozpaczy okrzyki, wmieszane w świst wiatru, rozbrzmiewały długo jeszcze. Lecz natura i ludzie pozostawali na nie nieczuli; Bóg, ukryty za chmurami, też nic nie słyszał. Nazajutrz, kiedy wiatr odpędził obłoki, a słońce zapłonęło znowu na oczyszczonym niebie, przed bramą Klasztoru Świętej Klary zatrzymał się powóz: wysiadł z niego mężczyzna, który oświadczył, iż jest przedstawicielem władz, i zażądał, by przeorysza bez zwłoki pozwoliła mu zobaczyć wszystkie mniszki. Podobno jedna z nich, w całkiem mokrym i podartym habicie, z płaczem prosiła owego mężczyznę, by wziął ją w opiekę przeciw gwałtom i oszczerstwom. Opowiadała straszne rzeczy. Podobno była prześliczna i miała tak piękne i pełne wyrazu oczy, jakich nigdy u nikogo nie widziano. Przedstawiciel władz nie zabrał jej ze sobą: rozmawiał z przeoryszą i zostawił mniszkę w klasztorze mimo jej łez i próśb. Młodziutka zakonnica ujrzała zamykające się za przybyszem drzwi klasztoru, jak potępieniec widziałby zawarte dlań bramy niebios, gdyby niebo zdobyło się na tyle okrucieństwa i nieczułości co ludzie. Przeorysza orzekła, że mniszka owa jest obłąkana. Przedstawiciel władz nie wiedział być może, że w Manili jest przytułek dla chorych na umyśle, a może sądził, że klasztory są także, miejscem schronienia dla szaleńców... Powiadają także, iż gubernator był całkiem odmiennego zdania w tej sprawie. Postanowił zaopiekować się obłąkaną zakonnicą i zażądał wydania jej. Jednakże tym razem przeorysza odmówiła pokazania mniszek i powołując się na dobro religii i świętość obiektów kultu, nie pozwoliła na penetrowanie klasztoru. Nie mówiono więcej o tym zdarzeniu, jak również nie usłyszana już o nieszczęsnej Marii Klarze.