James Grady Rzeka ciemności Nowa powieść szpiegowska autora bestsellera Sześć dni Kondora Przełożył ANDRZEJ LESZCZYŃSKI AMBER Tytuł oryginału RIYER OF DARKNESS Ilustracja na okładce MARIUSZ IZDEBSKJ Opracowanie graficzne ADAM OLCHOWIK Redaktor EWA WOJCIECHOWSKA Redaktor techniczny JANUSZ FESTUR Copyright © 1991 by James Grady, Inc. For the Polish edition Copyright © 1993 by Wydawnictwo Amber Sp. z o. o. Published in cooperation with Wydawnictwo Mizar Sp. z o.o. ISBN 83-7082-113-8 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1993. Wydanie I Skład: Zakład Kolonel w Warszawie Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi Dla Luke'a, De Oppresso Liber Wszystkie statki żeglują w chwale po rzece ciemności. Generał William Cochran Wicedyrektor CIA TUŁACZ Pewnej zimowej niedzieli w Los Angeles, siedem minut przed północą, Jud Stuart spojrzał w lustro za barem i stwierdził, że chudzielec w kraciastej sportowej kurtce przyszedł, żeby go zabić. „Najwyższy czas" — pomyślał. Tamten przysiadł na stołku w pobliżu wejścia i strzelił zapałką, przypalając camela. Siedzący o dziewięć stołków dalej Jud, poprzez smród uryny i skwaśniałego piwa, wyczuł swąd siarki. Przyjrzał się oświetlonym płomykiem rysom zabójcy i zyskał pewność, że nigdy przedtem go nie widział. Sięgając drżącą dłonią po piwo potrącił pusty kieliszek. Uniósł szklankę niczym puchar, dopił resztkę gorzkiego napoju i poczuł, jak w miejsce strachu i wściekłości wraca chłodne opanowanie. Nareszcie. Po upływie tysiąca bezbarwnych, wypełnionych pijaństwem dni znów znalazł się na znanym sobie gruncie. Wysłanie zabójcy miało w końcu jakiś sens. Krzepki barman, który do tej pory zasypywał Juda kłamstwami o swej grze w uniwersyteckiej drużynie piłkarskiej, pochylił się teraz w jego stronę i trzymaną w zębach wykałaczką wskazał kilka monet leżących obok pustych naczyń. — Nie starczy na następną kolejkę — powiedział. — W takim razie się ustatkuję — mruknął Jud. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, o niezwykle szerokich ramionach i wielkim, wystającym brzuszysku. Miał krótkie, rudawobrązowe włosy, a ręce niemal tak grube, jak łydki innych ludzi. W jego twarzy, o łagodnych kiedyś, chłopięcych rysach, a teraz obwisłej i bladej, wyróżniały się tylko sine wory pod przekrwionymi oczyma. Jedynie podstęp mógł mu dopomóc w ucieczce. Zamknął oczy i powoli osuwał się ze stołka, rozkładając szeroko ręce, aby dyskretnie zastosować jeden z padów dżudo. Lecz zawartość alkoholu we krwi osłabiła jego refleks. Grzmotnął z całej siły głową o kafelki podłogi i stracił przytomność. — Pijany jak bela — orzekł barman. Żaden z pijaczków nawet się nie obejrzał, nikt się nie zaśmiał. Facet w kraciastej kurtce musiał wydawać na swoje ciuchy więcej niż cała reszta klientów baru; dla nich był strojnisiem. Przyglądał się, jak barman wsypuje forsę Juda do kieszeni i wychodzi zza kontuaru. — Wstawaj! — wrzasnął. — Rusz się, bo wylądujesz w korralu. Kopnął opiętą dżinsami goleń leżącego. Ten nie drgnął nawet. Nie musiał udawać, był naprawdę nieprzytomny. — Cholera! — Barman schylił się i chwycił pijaka za kostki. — Nie płacą mi za sprzątanie gówna. Szarpnął. Ciało Juda przesunęło się ledwie o kilka centymetrów. — Do diabła! On musi ważyć z tonę! — Pomogę panu — zaofiarował się Chudzielec. Chwycił jedną nogę Juda, który nosił tanie, czarne tenisówki; był bez skarpetek. Barman ruchem głowy wskazał tylne wyjście i zaczął odliczać: — Raz, dwa, już! Pociągnęli go razem po podłodze. Wełniany bezrękawnik podwinął się, odsłaniając wielkie brzuszysko i nie owłosioną pierś. — Jesteś silniejszy, niż myślałem — stwierdził barman. — Owszem — odparł Chudzielec. Jud poczuł coś, gdy głowa mu podskoczyła, kiedy mijali próg tylnego wyjścia. Nie otwierał oczu, udawał pozbawionego czucia. Wlokący go mężczyźni przystanęli na podeście za drzwiami. — Oto i korral — rzekł barman, wskazując w dół na ogrodzone drewnianym parkanem, zaśmiecone podwórko. — Ale trzymamy tu wyłącznie kastrowane byki. — Ich śmiech rozbrzmiał echem pośród mroźnej nocy. Barman zerknął w stronę tonących w mroku schodków. — Mam nadzieję, że nikt się tam nie ułożył do snu — mruknął. — Zobaczmy zresztą, może da radę zejść o własnych siłach. Jud pozwolił się dźwignąć na nogi. Jego głowa zwisła nisko na piersi, zdobył się więc na odwagę i odrobinę rozchylił powieki. Dostrzegł przedramię w kraciastym rękawie wsunięte pod jego prawą rękę. — Hej! Koleś! — barman wrzasnął mu prosto w lewe ucho. — Nic ci nie jest? Poradzisz sobie sam? — Po chwili zwrócił się do Chudziel-ca: — Na pewno da sobie radę. Pchnął Juda w kierunku schodów. Ten potoczył się na dół, obijając to o ceglaną ścianę, to o barierkę z prętów, aż wylądował na ziemi. Odczekał kilka sekund, wreszcie przekręcił się na bok. — Widzisz? — rzekł barman. — Trudno skrzywdzić pijaka. Wziął Chudzielca pod rękę i powiódł do baru, żeby mu postawić piwo. „Wstawaj — rozkazał sobie w myślach Jud, dysząc ciężko w obłoku kurzu. — Pospiesz się, nim Chudzielec zdąży zapewnić sobie alibi". Namacał ścianę i wbijając w nią palce dźwignął się w górę. Usiadł. Stanął. Oparł się plecami o ceglany mur. Byle nie upaść. Z wnętrza baru doleciał głośny śmiech. Rozbrzmiała piosenka Williego Nelsona o federalnych i szpiclach. Jud nie wiedział nawet, że mają tam szafę grającą. Tylko Chudzielca było stać na to, żeby tracić forsę na muzykę. „Zresztą dla niego to żadna strata — pomyślał. — Kamuflaż". Pogrążony w kalifornijskiej nocy korral był otoczony ponad-dwumetrowej wysokości drewnianym parkanem. Upadek otrzeźwił nieco Juda. Na chwiejnych nogach ruszył ku ogrodzeniu i bramie. Zamknięta. Delikatnie przesunął palcami po gładkiej powierzchni zamka. Trzydzieści sekund — gdyby miał narzędzia. I gdyby nie drżały mu tak silnie palce. Zacisnął dłonie na krawędzi parkanu, ale nie mógł się podciągnąć nawet o centymetr. W barze zmieniła się piosenka, rozbrzmiał czysty, dźwięczny głos śpiewaczki. Jud od razu polubił piosenkarkę o tak pięknym, melodyjnym i mocnym głosie, który zdolny był zagłuszyć wszystko, cokolwiek zamierzał Chudzielec. Ostatnia szansa. Cofnął się aż do podestu. Odetchnął głęboko trzy razy i runął do przodu, przecinając mrok niczym żywy pocisk armatni i siłą powstrzymując się od krzyku. Huknął ramieniem w drewniane wrota. Odbił się jak piłka i potoczył po ziemi. Cały parkan zadrżał w posadach, lecz zamek wytrzymał. Przekręcił się na plecy. Bolało puchnące ramię. Wbijał oczy w czerń smogu przesłaniającego gwiazdy. Miał ochotę się poddać, rozpłynąć w otchłani. Oczyma duszy widział uśmiechniętego Chudzielca na barowym stołku. „Mogli przynajmniej wysłać kogoś z klasą". Wstał. Śpiewaczka skończyła. Brzęknęło szkło. Jud ujrzał w wyobraźni, jak Chudzielec zsuwa się ze stołka, grzebie w kieszeni w poszukiwaniu ćwierćdolarówki, wreszcie wrzuca ją w szczelinę szafy grającej i wraca do baru. Wyćwiczone ruchy. Kamuflaż. Wdrapał się na schody. Nie znalazł żadnej ułamanej deski, cegły, kawałka rury czy chociażby szkła. Popatrzył na roztrzęsione dłonie. Wóda wyciągnęła z nich wszystko, czego nauczył się od dziesiątków mistrzów. Dziś nie było chyba w barze takiego pijaczka, który nie dałby mu rady. A przecież nie z pijaczkiem miał się zmierzyć. W noc popłynął tym razem „Tułacz" Diona, przebój z czasów młodości Juda. Za uchylonymi drzwiami dostrzegł zakratowane okienko. Obok zbiegała z dachu rynna. — Hej! — z wnętrza „Oazy" doleciał głośny okrzyk barmana. — Dokąd idziesz? Jud wśliznął się za drzwi, chwycił prętów w oknie i wdrapał na parapet. O mało nie zleciał, lecz przywarł do ceglanego muru i wcisnął się za rynnę, klękając na wąskim występie ściany. Starał się za wszelką cenę opanować, odprężyć, nie myśleć. Jedyna szansa, jeden ruch. Jakiś cień przeciął smugę światła padającą z półotwartych drzwi. Ze swej kryjówki Jud dostrzegł jedynie łysiejący czubek głowy tamtego i ramiona w kraciastej kurtce. — Ktoś powinien się upewnić, że nic mu nie jest! — krzyknął mężczyzna. Wyszedł na podest, wbijając wzrok w ciemności zalegające podwórko. Omiótł uważnym spojrzeniem schody, poczynając od czubków swoich butów, i jednocześnie po cichu zamknął drzwi. Jud rozluźnił uścisk palców i poleciał w dół, rozkładając szeroko ręce, jakby całkowicie poddawał się grawitacji i ciemności nocy. Runął na Chudzielca niczym słoń morski atakujący cętkę na lamparciej skórze. Obaj stoczyli się z drewnianych schodków, lądując z hukiem na ubitej ziemi. Jud znalazł się na wierzchu. Mężczyzna pod nim leżał nieruchomo, głowę miał wykręconą pod straszliwym kątem. Jud przytknął dłoń do jego szyi; nie wyczuł pulsu. Kiedy wróciła świadomość, stał oparty o deski ogrodzenia. Wymiotował. W głowie mu wirowało, a przy każdym oddechu czuł palącą żółć w gardle. Z oczu pociekły łzy, zamrugał energicznie. „To dopiero upadek — pomyślał. — Gdybym nie był pijany, pewnie także leżałbym martwy. Miałem go tylko ogłuszyć i uciec. Nie chciałem go zabić. Na pewno nie jego". Stłumił wyrzuty sumienia, schylił się i zaczął przetrząsać ubranie zabitego. W kurtce znalazł tani notatnik z długopisem, paczkę cameli i pudełko zapałek. Z kieszeni spodni wydobył dwie setki dolarów 10 w banknotach i garstkę monet. Obcinacz do paznokci. Chusteczka do nosa. Kluczyki od samochodu, klucze do mieszkania. Portfel. Kilka kart kredytowych na to samo nazwisko, które widniało na prawie jazdy. Fotografia ukazywała twarz Chudzielca. Żadnej legitymacji służbowej. Świetna zasłona. Niewinny. Nie miał też pistoletu, ale wprawny agent nie potrzebował broni. Jud zapiął elektroniczny zegarek tamtego na przegubie swojej ręki, powciskał do kieszeni znalezione przedmioty i po raz ostatni spojrzał w dół. Przełknął ślinę. Usztywniony wszedł po schodkach na podest. W barze nie zjawił się nikt nowy. Pewnie obstawa Chudzielca czekała na zewnątrz. „Olej to — stwierdził w duchu. — Nie cofaj się". Barman stał tyłem do sali, płukał kieliszki. Zerknął w lustro, kiedy Jud wszedł do środka. — Hej! — zawołał, obracając się w jego stronę. — Co z tobą? — Możesz zatrzymać resztę — mruknął Jud. Wyszedł na zewnątrz, stanął w blasku czerwonego neonu „Oazy" i jęknął cicho, spodziewając się strzału, który powali go na ziemię. Nic. Kilkanaście zaparkowanych samochodów, wszystkie puste. W bramie naprzeciwko nikogo. Nikt nie siedział skulony na schodkach przeciwpożarowych. Odgłos policyjnej syreny przetoczył się echem po odległym bulwarze — nie ten kierunek, poza tym za wcześnie, żeby jechali po niego. Szkoda czasu na dopasowywanie kluczyków do wozów na parkingu. Jud nie miał samochodu. Jego hotelik, gdzie płacił siedemnaście dolarów za noc, znajdował się ledwie cztery przecznice dalej, na tyle blisko, by z łatwością się do niego dowlec, czy nawet doczołgać po wieczorze w „Oazie". Nie mógł ryzykować powrotu do hotelu. Nie miał tam niczego wartościowego. Torbę znoszonych ciuchów. Kilka zdjęć. Kluczyki od mercedesa, który podarował Łom, gdy odchodziła od niego. Prawo jazdy trzymał w portfelu, obok pustych przegródek na karty kredytowe. A więc wczorajsi mocodawcy postanowili się go w końcu pozbyć. „Do diabła z tym — pomyślał. — Niech trochę popracują". Na l ajmniej znaczącą różnicą pomiędzy Kalifornią i Wschodnim Wybrzeżem jest fakt, że słońce wstaje znad Atlantyku o trzy godziny wcześniej. W ten ostatni poniedziałek lutego 1990 roku wzeszło nad Waszyngtonem o siódmej dwadzieścia jeden czasu lokalnego, przepełniając sypialnię Nicka Kelleya w jego domku na przedmieściach w Marylandzie szarawym blaskiem. Nick chrapał spokojnie u boku 11 żony, której czarne włosy rozsypały się na poduszce na kształt japońskiego wachlarza. > Zadzwonił telefon. Terkot natychmiast obudził rottweilera, a jego szczekanie wyrwało ze snu dziecko w sąsiednim pokoju; Saul zapłakał. Zanim Nick zdążył chwycić słuchawkę, dzwonek zabrzęczał raz jeszcze. Sylwia przekręciła się na bok. — Słucham — szepnął. — Mówi operator centrali. Czy zgodzi się pan przyjąć rozmowę na pański koszt z... eee... Wilkiem? Nick zamknął oczy i westchnął. Otwierał już usta, żeby powiedzieć „nie", lecz tylko pokręcił głową. * — Tak. — Kto to? — zapytała cicho Sylwia, unosząc się w łóżku i odgarniając włosy z czoła. Miała na sobie długą, białą koszulę. — Jud — odparł jej mąż, po czym usiadł na brzegu tapczanu. ' — Cholera — syknęła. Nick po części miał nadzieję, że mikrofon nie wyłowił tego przekleństwa, a po części pragnął, żeby tak się stało. Sylwia odrzuciła kołdrę i poczłapała na bosaka do dziecięcego pokoju. — To ja — rozległ się w słuchawce głos Juda. — Domyśliłem się — odparł Nick. W jakimś stopniu na użytek Sylwii dodał: — Czy wiesz, która jest godzina? W Los Angeles, przy automacie na skrzyżowaniu, Jud spojrzał na zegarek zdjęty z ręki zabitego. — U mnie czwarta trzydzieści — oznajmił. — Obudziłeś dziecko. — Och, przepraszam. Jak ci się chowa? Na imię ma Saul, prawda? t — W porządku. — Nick westchnął. Przeciągnął dłonią po czarnych, poprzetykanych siwizną włosach. „Przedwcześnie siwiejących — pomyślał. — Właśnie z powodu takich jak ta rozmowa wydarzeń". I tak miał niedługo wstawać. — Posłuchaj. Dzwonię, żeby cię zawiadomić, że gdybyś nie miał ode mnie wiadomości przez pewien czas... — Właśnie przez pewien czas nie miałem od ciebie wiadomości. — Muszę zniknąć. ,, — Znowu? — zapytał spokojnie Nick. Ziewnął. Był szczupłym mężczyzną, nawet zbyt chudym przy swoich stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu. — Tym razem to coś innego. — W bezbarwnym głosie Juda nie r było nawet cienia tak często pojawiającego się w nim dramatyzmu. — Coś poważnego? t t 12 f — Niespecjalnie. Nick oblizał wargi; Sylwia nie wróciła jeszcze do sypialni. — Czy to może mieć coś wspólnego z nami? — Z wami? — powtórzył Jud, jakby nie zrozumiał. — Wątpię. „A jeśli się mylisz?" — zapytał w duchu Nick. — Zdarzało nam się to czasami, prawda, partnerze? — dodał Jud. — Owszem. — Wiesz, że kocham cię jak brata. Nick zaczerwienił się. Do sypialni weszła Sylwia z szesnasto-miesięcznym synkiem na rękach. Zaspane dziecko wtulało buzię w nocną koszulę matki. — Och, tak. — Nick uciekł spojrzeniem przed wzrokiem żony.— Ja również. — Gdybym z tego nie wyszedł, opowiedz o mnie Saulowi. — Co mam mu powiedzieć? — Prawdę. — Jaką? Od którego momentu? — Od mojego „żegnaj" — odparł Jud. Przesunęły się po nim światła reflektorów. Odwiesił słuchawkę. Na Wschodnim Wybrzeżu Nick usłyszał stuknięcie, zaczekał jeszcze chwilę, po czym także odłożył słuchawkę. Zrozumiał, że w gruncie rzeczy miało to być wezwanie. W Los Angeles światła samochodu odpłynęły w dal ulicy. Jud oparł łomoczącą pulsem głowę o automat telefoniczny i zamknął oczy. O siedem przecznic od „Oazy" wsiadł do autobusu. Przed znudzonym czarnoskórym kierowcą, pięcioma chichoczącymi i mówiącymi po hiszpańsku kobietami w mundurkach hostess, trzema Koreańczykami o stoickich minach oraz drzemiącą obok wielkiej, wypchanej torby podróżnej Murzynką odegrał rolę ulicznego pijaczyny. Zresztą w zielonkawym półmroku wnętrza autobusu nie musiał się zbytnio wysilać. Kiedy sześć miesięcy temu podjął pracę w sklepie z artykułami metalowymi Angela, dokonał pewnych zmian w systemie alarmowym i dorobił sobie komplet kluczy. Teraz na zapleczu włączył ekspres do kawy i postawił puszkę zupy pomidorowej na kuchence elektrycznej. Sięgnął po swoją kartę zegarową. Należała mu się zapłata za jedenaście dni i trochę nadgodzin. Na jednej z półek stały zakurzone torby sportowe. Ściągnął dwie z nich, zerwał metki i ruszył między regały. Długie noże wojskowe. Kurtka przeciwdeszczowa. Cztery pary grubych skarpet; żołnierz 13 zawsze powinien mieć na nogach skarpetki. Jud z zakłopotaniem pomyślał o swoich bosych stopach. Grube, skórzane rękawice i jeszcze bawełniane, ogrodnicze. Latarka. Z warsztatu zabrał zestaw wytrychów i dłutek, klucze uniwersalne, śrubokręt z wymiennymi końcówkami, komplet płaskich kluczy, młoteczek z okrągłym noskiem, łom i plastikową łyżkę do opon. Zagotowała się zupa pomidorowa. Zjadł całą zawartość puszki i popił mocną kawą. Założył skarpetki. W toalecie znalazł fiolkę aspiryny oraz maszynkę do golenia. Łyknął cztery tabletki naraz, po czym wrzucił fiolkę oraz maszynkę do torby. Przeszedł do biura właściciela i włączył wygiętą w kabłąk lampkę. Na biurku walały się stare papierzyska, księgi rachunkowe, rozmontowane zamki oraz narzędzia. Wyjął z kasetki sto trzydzieści jeden dolarów. Kiedy usiadł na skrzypiącym krzesełku, wspomniał grubego, kopcącego cygara właściciela sklepu, który jeździł cadillakiem i nienawidził, a zarazem bał się wszystkiego. Pod dnem środkowej szuflady znalazł przytwierdzoną taśmą klejącą kopertę, zawierającą zdjęcia niezbyt urodziwej kobiety, która miała na sobie jedynie pończochy i czarne buty. Były tam ponadto trzy studolarowe banknoty. Wsunął pieniądze do kieszeni, a zdjęcia schował z powrotem do koperty, po czym przykleił ją na miejsce. Właściciel na pewno nikomu nie powie o tej stracie. Z kąta prawej szuflady biurka spojrzała na niego zakurzona, tępo ścięta lufa rewolweru kalibru 38. Pistolet byJ naładowany. Jud rozłożył go, przeczyścił i naoliwił. Wcisnął za pasek spodni na wysokości prawej nerki, mając nadzieję, że niewidoczny pod nylonową kurtką będzie zarazem łatwy do wyciągnięcia w razie konieczności. Naskrobał w poprzek swojej karty zegarowej „jesteśmy kwita" i rzucił ją na środek biurka. Obładowany torbami, kilkaset metrów od sklepu znalazł automat telefoniczny. Przez chwilę stał oparty o latarnię, próbując pozbierać myśli, zanim odważył się zadzwonić do Nicka. Po rozmowie trwał jeszcze przez jakiś czas z czołem przyciśniętym do zimnej obudowy aparatu. A więc teraz jego głowę Spryciarze wzięli na cel. Oddychał ciężko, ziejąc odorem zupy pomidorowej, podłej whisky i wymiocin. Pistolet uwierał go w plecy. „Nie będą nawet musieli strzelać — pomyślał. — Sam im się podam na tacy". Ponownie sięgnął po słuchawkę, lecz zaraz zmienił zdanie. „Przynajmniej spróbuj" — nakazał sobie w duchu. Kilka przecznic dalej, w pogrążonej we śnie dzielnicy mieszkaniowej 14 natknął się na chevroleta z nie domkniętą szybą w drzwiach. Nałożył bawełniane rękawiczki. Odsunął plastikową łapką do końca szybę, otworzył od środka drzwi, po czym zdjął osłonę rozrusznika i połączył przewody zwędzonym ze sklepu przełącznikiem. Silnik zaskoczył. Ułożył swoje dwie torby na podłodze przed drugim siedzeniem, zwolnił ręczny hamulec i potoczył się wolno, nie zapalając świateł. Podjechał z powrotem do automatu telefonicznego i zaparkował tak, by w razie czego jednym skokiem pokonać przestrzeń między aparatem a otwartymi drzwiczkami samochodu. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w telefon. Dokoła panował spokój. Wreszcie wybrał numer bezpłatnej linii alarmowej. Po drugiej stronie kontynentu, gdzie była obecnie godzina ósma dwadzieścia sześć, w pozbawionym okien pokoju, przy terminalach komputerów, obstawionych kubeczkami z kawą i talerzykami pełnymi francuskich rogalików, siedziało pięciu mężczyzn w klasycznie skrojonych koszulach i krawatach. Umieszczone na ścianach zegary wskazywały godziny w każdej strefie Stanów Zjednoczonych, Greenwich, Londynie, Paryżu, Rzymie, Berlinie, Moskwie, Pekinie, Hongkongu oraz Tokio. Mężczyźni zaśmiewali się z opowiadanych sobie nawzajem pikantnych historyjek o poznanych ostatnio dziewczynach. Na drugim biurku od lewej zadzwonił niebieski telefon. Automatycznie rozjaśnił się ekran stojącego za nim komputera. Siedzący przy tym biurku człowiek przypominał profesora Yale — od czasu ukończenia przed pięciu laty uniwersytetu w Wyoming pieczołowicie dbał o swój wygląd. Poprawił na głowie słuchawki z mikrofonem, uniósł w górę dłoń, uciszając pozostałych, po czym wcisnął przełącznik. — Słucham — rzekł, wlepiając wzrok w ekran komputera. — Dlaczego nie zgłaszacie się już jako „Służba Bezpieczeństwa"? — zapytał Jud. — Słucham — powtórzył mężczyzna, marszcząc brwi. — Mówi „Zły". Człowiek wypukał na klawiaturze pseudonim „zły" i nacisnął „enter". Po chwili w lewej części ekranu zajaśniało sześciopozycyjne menu. Operator wybrał pierwsze polecenie od góry. — „Z" jak Zofia? — zapytał. — „Z" jak zemsta. — „Ł" jak... — Łapanka. Daruj to sobie, kochasiu. Dobrze wiesz, kim jestem. Rozświetliła się także prawa strona ekranu. — Tak — odparł mężczyzna, wczytując się uważnie w treść wyświetlonej przez komputer instrukcji. — Chyba wiem, kim jesteś. 15 Pozostali mężczyźni spoglądali przez ramię siedzącego. — Zły — szepnął jeden z nich. — Dwukrotnie miałem z nim kontakt. — Wstydźcie się, chłopcy — powiedział Jud. — Wstydźcie się. — Czego? — zapytał operator prowadzący rozmowę. — Nigdy nie należy się żegnać w ten sposób — rzekł Jud. — Obawiam się, że nie rozumiem. — Przeszukajcie otoczenie baru „Oaza", kochasiu. Wtedy zrozumiesz. O ile jesteś jak trzeba wtajemniczony. — Co mogę dla ciebie zrobić? — zapytał mężczyzna przy komputerze. W Los Angeles niespodziewanie zaczął piszczeć zegarek Chudzielca. Jud wciskał kolejno wszystkie przyciski na obudowie, lecz alarm nie chciał się wyłączyć. — Czy słyszycie te piski? — zapytał mężczyzna siedzący przed monitorem. Jud huknął nadgarstkiem o szklaną osłonę budki telefonicznej. Szyba pękła, ale zegarek popiskiwał dalej. — Jesteś tam jeszcze? — dopytywał się miękki głos w słuchawce. Wyciągnął rękę najdalej, jak mógł, za osłonę automatu, żeby piszczący zegarek znalazł się po drugiej stronie szyby. — W czym możemy ci pomóc? — spróbował raz jeszcze niby--absolwent Yale. — Przekażcie im, że powiedziałem: cześć. Nie: do widzenia, kochasiu. Nic w tym rodzaju. Macie przekazać wszystkim, że powiedziałem: cześć. W dolnym prawym rogu ekranu komputer wyświetlił numer aparatu, z którego telefonował Jud. — Komu mamy przekazać? — zapytał mężczyzna. Siłą powstrzymywał drżenie głosu. — Tak — rzucił Jud. — Dobra. Odwiesił słuchawkę. Wyłączył się alarm zegarka. — Cholera, nie potrzebuję tego — mruknął Jud. Zapiął zegarek Chudzielca wokół słuchawki telefonu. Zostawi ten figlarny cud techniki dla nich. Odjechał skradzionym chevroletem. Na zachodzie czekał ocean. Na południu Meksyk i marny los. Na wschodzie już był. Skierował się zatem na pomoc — w kierunku w którym podążała mysz w poszukiwaniu ukochanego mysikrółika, bohaterka jedynej bajki o szczęśliwym zakończeniu, jaką Jud pamiętał z dzieciństwa. WYBRANIEC Major Wesley Chandler z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych przejechał powoli między dwoma wozami policyjnymi zaparkowanymi u wylotu ślepej uliczki podmiejskiej dzielnicy w Wirginii, w których — przy uchylonych oknach, żeby się nie udusić, oraz przy włączonych silnikach, żeby nie zamarznąć tego marcowego wieczoru — czuwali zastępcy szeryfa. Skinął im głową; przyjrzeli się uważnie jego mundurowi, po czym odpowiedzieli takim samym skinieniem: gestem porozumienia mundurowych przeciwko cywilom. Po obu stronach uliczki stały zaparkowane samochody — przeciętne wozy przeciętnych ludzi. Nie dostrzegł żadnych limuzyn. Ani wolnego miejsca. Pod adresem, jaki miał zapisany w notatniku, mieściła się obszerna rezydencja w stylu Tudorów, z wejściem ocienionym portykiem. Przed drzwiami, w potoku świateł, stał mężczyzna w rozpiętym palcie. Drugi, w pospolitym waszyngtońskim trenczu w kolorze berberysu, spacerował wzdłuż niebieskiego sedana, nad którego bagażnikiem sterczały trzy antenki. Płaszcz nie był zapięty. Zza kołnierza pełzła do lewego ucha mężczyzny cienka plastikowa rurka. Obydwaj odprowadzili uważnymi spojrzeniami przejeżdżający powoli przed domem wóz. Major cofnął się aż do wylotu uliczki. Wolne miejsce do zaparkowania było w świetle przepisów za blisko skrzyżowania, lecz zastępcy szeryfa zdawali się nie zwracać na to uwagi. Wes wyłączył silnik. Mroźne powietrze szybko wypełniło wnętrze samochodu. Na wspomnienie dwóch wezwań telefonicznych, nakazujących mu stawić się tutaj, popatrzył na zegarek. Pierwsze odebrał w swoim biurze, w dowództwie NIS — Służby 2 — Rzeka ciemności 17 Wywiadowczej Marynarki, w czwartek. Wczoraj. Gapił się na ekran komputera w pokoiku o szarych ścianach, nie dalej jak dwa kilometry od budynku Kapitelu, próbując wmówić sobie, że informacja, którą przepisuje do notatnika, jest naprawdę znacząca. Wówczas dzwoniła kobieta. — Czy rozmawiam z majorem Chandlerem z Nowego Meksyku? — zapytała. — Owszem, tam się urodziłem. — Nazywam się Mary Patterson. Jakiś czas temu byłam sekretarką kongresmana Dentona. Spotkaliśmy się, kiedy kadeci akademii przyjechali autobusami z Annapolis na uroczystość promocji oficerskich. — Ależ to było dwadzieścia pięć lat temu — odparł Wes. — Teraz pracuję z moim szefem w nowym sklepiku. — Moje gratulacje. — Właśnie dlatego dzwonię do pana — oświadczyła. — Pan Denton chciałby uhonorować wszystkich, których poznał w czasie swej pracy w parlamencie; swoich współpracowników, a również takich jak pan, których służba w akademii przysporzyła mu powodów do dumy. Będzie to nieoficjalne przyjęcie po godzinach pracy. — Kiedy? — Jutro. Czy mogę przekazać szefowi, że pan przyjedzie? — Postaram się — obiecał Wes. — No —jej głos przybrał lodowate brzmienie. — Proszę się zatem bardzo starać. Drugi telefon odebrał o dziewiątej trzydzieści rano w piątek. — Major Chandler? — zapytał męski, chrapliwy głos. — Nazywam się Noah Hali, jestem szefem doradców dyrektora Dentona. Nie miałem okazji poznać pana. Szare ściany pokoiku jakby przybliżyły się odrobinę. — Przyjdzie pan dziś wieczorem, zgodnie z zaproszeniem, prawda? — Cóż, skoro stawia pan sprawę w ten sposób... — odparł Wes. Noah Hali zaśmiał się. Wiedział, że major właściwie potraktował wezwanie. — Czy przyjdzie pan z kimś? — zapytał. — Nie. A powinienem? — Wes siłą powstrzymał się przed zadaniem pytania: „Kogo miałbym przyprowadzić?" — Skądże, niech pan przyjdzie sam — rzekł Hali, a następnie podał, gdzie i kiedy Wes ma się zjawić. Major poszedł w głąb uliczki, stukając obcasami o chodnik. Z jego ust wydobywały się srebrzyste, znikające zaraz w mroku obłoczki pary. Mijał rezydencje, które dla niego były tylko eleganckimi 18 stodołami. Kute parkany, modelowane drzewa, trawniki przycinane nawet teraz, kiedy pokrywała je martwa trawa. Z jednego z okien bił tęczowy blask włączonego telewizora. Z posiadłości, do której zmierzał, dochodziły głośne śmiechy. Człowiek przy wejściu przyglądał mu się uważnie; drugi, stojący przy krawężniku, lustrował uliczkę. Pośród mroku zalegającego ogród na tyłach domu Wes namierzył czerwonawy punkcik żarzącego się papierosa, niezbyt dokładnie ukrytego w dłoni. — Trochę zimno, nie? — odezwał się do strażnika przy drzwiach, który nie wyciągnął nawet rąk wbitych głęboko w kieszenie palta. — Któż wiedziałby to lepiej niż my — odparł tamten, uśmiechając się poufale. — Proszę wejść. Wes otworzył drzwi. Ogarnęła go fala ciepłego powietrza. Poprzez tumult głosów przebijały się trzaski drew płonących w kominku. Jakaś kobieta pisnęła z zachwytu; dobiegała czterdziestki, w jednej dłoni trzymała papierosa, w drugiej kielich białego wina. Miała na palcu wielki pierścień zaręczynowy, ale towarzyszący jej posiwiały blondyn w twee-dowym garniturze z muszką nie wyglądał na szczęśliwego wybrańca. Obok przemknęła latynoska służąca z tacą pełną szwedzkich klopsików oraz maleńkich kanapeczek z homarem. Uciekła z Salwadoru po tym, jak została zgwałcona przez żołnierzy prawego skrzydła eskadry śmierci La Mano Blanca. Na podeście schodów wiodących na piętro stał jeszcze jeden mężczyzna z cienką rurką wychodzącą z lewego ucha i ginącą pod marynarką. Wes miał pod nogami gruby dywan, powietrze było ciężkie od woni perfum: róża, bez i piżmo. — Pan musi być majorem Chandlerem! — Z tłumu wystąpiła kobieta około pięćdziesiątki. — Zaprosiliśmy tylko jednego oficera marynarki. Jestem Mary Patterson. Wes przywitał się z nią. Mary wbiła wzrok w jego twarz. Na tle innych mężczyzn major może nie rzucał się zanadto w oczy, ale należał do tych, których się łatwo nie zapomina, nawet gdy nie nosił munduru. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i wysportowaną sylwetkę. Z jego ciała płynęła skondensowana siła i energia. Był przystojny, choć rysy twarzy nie przypominały uwodziciela z kolorowych okładek magazynów. Ciemne, po wojskowemu krótko przycięte włosy nosił gładko przyczesane, ale fryzura ta miała swój styl i nie mogła być dziełem żadnego ze sztabowych fryzjerów. Odznaczał się dużym, lecz nie wystającym nosem i pełnymi wargami. Szerokie usta odsłaniały równe zęby. Wiek można było poznać jedynie po bruzdach na czole i zmarszczkach w kącikach ust. Miał także niewielką 19 blizn? na policzku od rykoszetu pocisku. Duże, okrągłe, czarne oczy były osadzone tak głęboko, że przypominały otwory strzelnicze. Mary wprowadziła go do zatłoczonego salonu. Dostrzegł komandora marynarki, stojącego u boku żony i zaśmiewającego się z dowcipu jakiegoś mężczyzny, którego Wes nie znał, a który był doradcą senackiej Komisji Kredytowej. Dalej kapitan wojsk lądowych z szeregiem baretek na piersi uśmiechał się i z zazdrością zerkał szklistymi oczyma na srebrzystą gwiazdkę naramiennika stojącego obok niego oficera. Generał pochwycił spojrzenie Wesa, skinął mu głową, po czym wrócił do przerwanej dyskusji z człowiekiem w trzyczęściowym niebieskim garniturze, właścicielem śródmiejskiej firmy adwokackiej, zatrudniającej dziewięćdziesięciu trzech prawników, oraz szczupłym, brodatym, wyglądającym jak cieśla okrętowy mężem byłej sekretarki, której piskliwy głos już od drzwi przyciągnął uwagę Wesa. — Czy zna pan panią Denton? — zapytała Mary Patterson. — Niestety, nie miałem okazji — odparł. W drugim końcu salonu elegancka kobieta, która kiedyś musiała się odznaczać niepospolitą urodą, witała waszyngtońskiego wydawcę kilku florydzkich gazet. Jego żona — dawna asystentka kongresmana, a obecnie specjalistka w zakresie odpadów przemysłowych pracująca w Agencji Ochrony Środowiska — nerwowym głosem dokonywała prezentacji. — Tak się cieszę, że pan przyjechał — powiedziała cicho Mary Patterson, kiedy czekali, aż wydawca z żoną skończą się witać. — Pewnie powinienem być szczęśliwy? — Pani Denton — rzekła głośno Mary. Elegancka kobieta odwróciła się w stronę Wesa. Major zwrócił uwagę na stojącego za nią, opartego o gzyms kominka i ściskającego w garści szklaneczkę z bursztynowym trunkiem muskularnego mężczyznę. Jego pokaźna łysina czołowa błyszczała od potu, węzeł krawata miał rozluźniony, a białą koszulę rozpiętą pod szyją, lecz trwał uparcie tuż koło ognia. Wbijał spojrzenie przypominających paciorki, brązowych oczu w Wesa. — Przedstawiam majora Chandlera — powiedziała Mary. — Bardzo mi przyjemnie pana poznać — odezwała się pani Denton. — Dziękuję uprzejmie za zaproszenie — rzekł Wes. — Och, mój drogi. Bez pana to przyjęcie w ogóle by się nie odbyło. — Pani Denton! — Jakiś mężczyzna pochwycił wyciągniętą ku niemu z ociąganiem dłoń gospodyni. — Czy pani mnie pamięta? 20 Byłem asystentem rzecznika prasowego kongresmana w czasie drugiej kadencji. Nazywam się Bili, Bili Acker. — Oczywiście, Bili! Któż mógłby pana zapomnieć? — Pracuję teraz w NAARE, jako szef miejskiego oddziału stowarzyszenia. To wspaniała praca, rozległe kontakty, zupełnie co innego niż tamte monotematyczne konferencje. Poza tym... Mary odciągnęła Wesa na bok. — Ona jest cudowna — szepnęła. Pani Denton wyłowiła jakąś młodą kobietę i niemal wepchnęła ją w objęcia Billa Ackera, którego nie sposób było zapomnieć. Grubas o ślepkach jak paciorki przesunął się wzdłuż gzymsu kominka i ani na chwilę nie spuszczał majora z oczu. — Spróbujemy znaleźć szefa — poinformowała Mary. Głośny wybuch śmiechu zwrócił ich uwagę ku przeciwnej stronie salonu. Ralph Denton wyglądał lepiej niż na zdjęciach w prasie. Ważył nieco za dużo, ale był wysoki i trzymał się prosto. Miał siwe, przerzedzone włosy i rozbiegane, zielone oczy. — Proszę pana! — zawołała Mary. Szef spojrzał na nią. Uścisnął kilka wyciągniętych dłoni, po czym stanął przed Mary i Wesem. Obserwujący ich facet oderwał się od gzymsu kominka i podszedł do barku, skąd mógł dogodniej śledzić rozmowę majora z Ralphem Den tonem. — Dyrektorze Denton — zaczęła Mary. — Czy pamięta pan Wesleya Chandlera z Taos? Syna Burke'a Chandlera? Burkę zmarł po zakończeniu pańskiej kadencji. Pan promował Wesleya w Annapolis w... 1964, prawda? — Tak — potwierdził Wes, ściskając dłoń gospodarza. Starszy człowiek miał żylaste, lecz silne ręce. — Zgodzi się pan, żebym mówił mu po imieniu? — zapytał Denton. Wes przytaknął. — Wygląda na to, że nieźle sobie radzisz — rzekł dyrektor, kierując wzrok na szereg baretek na piersi majora. — Owszem, dopisało mi trochę szczęścia. — Nam wszystkim jest ono potrzebne — oznajmił Denton. Spojrzał w kierunku starszego małżeństwa oddającego swe okrycia służącemu. — Żyjemy w niezwykłych czasach, prawda? — Ma pan rację. — Proszę mi wybaczyć. — Ścisnął ramię Wesa i oddalił się ku nowo przybyłej parze. — Cóż, majorze — odezwała się Mary. — Miło mi będzie znów 21 pana zobaczyć. Na razie proszę się rozejrzeć, zabawić. Mamy tu niewielki bufet. Proszę sobie przyrządzić drinka. Po chwili zniknęła w tłumie. Człowiek z oczkami jak paciorki przeszedł od baru do regału z książkami i obecnie zabawiał rozmową silnie umalowaną damę, która ze wszystkich sił starała się odjąć sobie z dziesięć lat, przy czym udawał, że wcale nie interesuje się Wesem. Przy barku major natknął się na pułkownika lotnictwa. Starszy oficer powitał go uśmiechem, przedstawili się sobie. Wes sięgnął po jedną z obłożonych kostkami lodu puszek z piwem i ruchem dłoni pokazał barmanowi, że nie potrzebuje szklanki. Popatrzył jeszcze na tłum gości, lecz nie dostrzegł grubasa, który go obserwował. — Dobrze, że pan Denton znów do nas wrócił — zagadnął lotnik. — Nigdy nie mogłem odżałować, że wtedy przegrał wybory. Byłby teraz marszałkiem izby albo starszym senatorem. — I tak nieźle się ustawił — zauważył Wes. — Nic podobnego. Wraca pan do Nowego Meksyku? — Nie. A pan? — Nie. — Pułkownik nosił odznakę pilota. Pił szkocką. — Szkoda Sawyera. Trzymał w garści całą CIA, przeforsował sprawę inwazji w Panamie. Aż tu nagle, dwa tygodnie temu wysiadło mu serduszko. Trochę nas zaskoczyła nominacja Dentona na jego stanowisko. — Dlaczego? — zapytał Wes. — My, w lotnictwie, spodziewaliśmy się Billy'ego Cochrana. Jest generałem, ma bibliotekę między uszami i czyste ręce. Znakomicie radzi sobie w Agencji Bezpieczeństwa. Wes łyknął piwa. Gdzież podział się grubas? Lotnik wskazał ruchem głowy jego baretki. — Latałem tam na piętnastkach — rzekł. — Kiedy był pan ostatnio w domu? — Bardzo dawno temu. — Amen. — Były pilot uniósł szklaneczkę w toaście. Po chwili rozejrzał się na boki. — Czy u was nie mówiło się o cięciach budżetowych? — Nic mi nie wiadomo na ten temat — odparł Wes. — To znaczy: nic dobrego — mruknął lotnik. Pokręcił głową i odszedł. Kelner wziął od Wesa opróżnioną puszkę. Poprzez zapach potu i dymu major poczuł aromat smażonego mięsa. Cokolwiek mógłby dostać w bufecie, z pewnością było lepsze od tego, co sam przygotowałby sobie na kolację. 22 Gałki z arbuza, owoc kiwi, parę krewetek, plastry marchewki, surowy kalafior. Ze szwedzkich klopsików na wykałaczkach ściekały na papierową tackę ciężkie krople sosu. Grubas o oczkach jak paciorki zaczekał, aż Wes skończy jeść, wreszcie podszedł do stojącego samotnie majora. — Dobre żarcie, co? — zapytał. — Owszem — odparł Wes, odstawiając pustą tackę. — Jestem Noah Hali. Rozmawiałem z panem. — Przyszedłem. — No jasne, że pan przyszedł. — Noah miał twarz przypominającą pysk buldoga. Wykorzystał zgromadzone przez Wesa serwetki do otarcia łysiny z potu. — Pochodzi pan z Nowego Meksyku, prawda? Mieszkają tam sympatyczni ludzie. — A pan skąd jest, Noah? — W której kampanii? Zaśmiali się obaj. — Załatwią to jak należy, pochowają mnie w Chicago albo w Bostonie — stwierdził Noah. — A jak będą mieli trochę oleju w głowie, to pochowają mnie tam, gdzie padnę. — Mogę to panu załatwić — rzekł Wes. — Niezły z pana pistolet, prawda, majorze? — Przeszedłem egzaminy. — Świetnie, ponieważ dyrektor czułby się zaszczycony, gdyby został pan na chwilę po zakończeniu tego zbiegowiska i zechciał zamienić z nim parę słów. — Na jaki temat? — Czy to ma znaczenie? On jest na tyle ważną figurą, że powinien pana uszczęśliwić sam fakt, iż może go pan uczynić szczęśliwym. — Już jestem szczęśliwy, mogąc odpłacić panu Dentonowi jakąkolwiek grzecznością. — W takim razie poszukajmy lepszego miejsca na te grzeczności — rzekł Noah. — Pójdziemy na górę, jak dwaj chłopcy szukający doborowego towarzystwa. — A jest tam jakieś doborowe towarzystwo? Noah zaśmiał się gardłowym chichotem palacza. Klepnął Wesa w plecy i powiódł między tłumem gości. — Kilka dziesiątków lat wstecz — odezwał się, kiedy wchodzili po schodach — gdy byliśmy młodsi i częściej braliśmy udział w zakrapianych cienkuszem prywatkach, wszyscy pomyśleliby, że szukamy na górze ustronnego zacisza. — Pan nie jest w moim typie — odparł Wes. 23 Weszli na drugie piętro. Z głębokiego fotela przysuniętego tuż pod drzwi jednego z zamkniętych pokoi podniósł się mężczyzna w garniturze. Skinął głową Noahowi. Ten uśmiechnął się, przeprowadził majora obok strażnika i otworzył drzwi. — A kto jest w pańskim typie? — zapytał, przepuszczając gościa do środka. Okna zasłaniały ciężkie story. Za nimi Wes dostrzegł niedawno zainstalowane szyby z wtopionymi cieniutkimi przewodami; pole elektrostatyczne zamieniało szkło w kuloodporne tafle. Na biurku leżały stosy korespondencji i wycinki z prasy, obok zamkniętej aktówki stały trzy telefony: czarny, niebieski i czerwony. Niebieski i czerwony wyposażone były w urządzenia szyfrujące. Na dywanie stały trzy wyściełane fotele z wysokimi oparciami. Pokój oświetlały lampy sufitowe. — Oto i nasze doborowe towarzystwo — rzekł Noah, wskazując wnętrze. — Umeblowanie tegoż gabinetu. Nie napiłby się pan jeszcze piwa? — Z przyjemnością — odparł Wes, wchodząc dalej. — Przynieś naszemu gościowi kilka puszek z dołu — zwrócił się do strażnika. — Ja w tym czasie przypilnuję tu wszystkiego. — Moim zadaniem jest ochrona, a nie usługiwanie — rzucił tamten. — A moim zadaniem jest udzielanie porad dyrektorowi. To bardzo miłe zajęcie. Za nic w świecie nie zamieniłbym go na pracę wywiadowczą, polegającą na spisywaniu rozkładów jazdy metra w Mongolii. Strażnik zamrugał szybko. — W porządku — rzekł Noah. — Ten oficer jest pod moją opieką. Ochroniarz skrzywił- się, ale poszedł na dół. — Trzeba być zawsze pewnym, że każdy zna swoje miejsce. — Noah skinął głową w kierunku .schodów. — Niewątpliwie opisze to zdarzenie w raporcie, żeby kryć własną dupę i by w razie jakiejkolwiek wpadki tylko nasze grzeszki były brane pod lupę. — Jasne — mruknął Wes. — Co by pan zrobił, gdyby ten chłopak był pod pana rozkazami? — Wysłałbym go do Mongolii. — A mają tam w ogóle metro? — Noah zachichotał. Zdjęcie wiszące nad wygaszonym kominkiem przedstawiało Den-tona w towarzystwie prezydenta Stanów Zjednoczonych; na fotografii widniał zamaszysty podpis. Obaj zostali uwiecznieni bez marynarek, z rozluźnionymi węzłami krawatów, rozparci wygodnie na fotelach w Owalnym Gabinecie. — To najlepsze zdjęcie w całym biurze — zauważył Noah. — 24 W tym mieście, jeśli chce się zdobyć stołek, trzeba mieć taką fotografię do zawieszenia na ścianie. — Ruchem głowy wskazał zdjęcie Dentona z prezydentem. — Jedno ujecie, a można na nim zrobić niezłe pieniądze. Któregoś dnia to Ralph Denton będzie podpisywał takie fotografie. Ochroniarz wrócił z czterema piwami. Otworzył drzwi lodówki, wrzucił puszki do środka, po czym wrócił na posterunek w korytarzu. — Proszę się rozgościć — powiedział Noah. Zostawił Wesa samego. Majorowi przyszło czekać w zamkniętym pokoju siedemdziesiąt jeden minut. Przeczytał tytuły na grzbietach wszystkich książek i ustawionych rządkiem kasetach video, zlustrował wzrokiem dokumenty na biurku, zamkniętą aktówkę i trzy aparaty telefoniczne. Raz skorzystał z łazienki, ale nie otwierał lodówki. Martwe zielone oko zamontowanej na ścianie kamery śledziło każdy jego krok. W końcu wybrał fotel, z którego miał najlepszy widok na drzwi, przez okno zaś można było dostrzec tylko jego przesłonięty częściowo profil, i zagłębił się w miękkie poduchy, pogrążając we wspomnieniach o parnym buszu na zachód od Da Nang. Tu, w gabinecie, przynajmniej nie musiał się obawiać pijawek. Na dźwięk otwieranego zamka wstał. Do środka wszedł Ralph Denton, za nim pojawił się Noah i zamknął za sobą drzwi. — Usiądź, proszę — powiedział Denton, machnąwszy dłonią w kierunku Wesa. Major opadł na fotel. Noah oparł się plecami o drzwi. — Przepraszam, że trwało to tak długo — rzekł Denton, zajmując fotel po prawej stronie Wesa. Ziewnął. — Chcesz się czegoś napić? — W lodówce jest piwo — wtrącił Noah. — Wystarczy także dla mnie? — zapytał dyrektor. — Noah wie najlepiej — zauważył Wes. — Starczy dla wszystkich. Noah wręczył im obu po puszce, a w czasie kiedy je otwierali, nalał sobie szkockiej. — Semper fl — rzekł Denton, który już jako siedemnastolatek zaciągnął się do marynarki i służył w bazie okrętów podwodnych w czasie wojny. Wes odwzajemnił toast. Piwo było zimne i gorzkawe. Noah usiadł w trzecim fotelu. — Co wiesz o mojej pracy? — Denton zwrócił się do majora. — Jest pan obecnie dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej. Stąd też, jako dyrektor centrali, nadzoruje pan działalność wszystkich pozostałych służb wywiadu. — To prawda. Większość ludzi zna tylko jedno z moich czterech 25 stanowisk. Ty wymieniłeś już dwa. Jestem także głównym doradcą prezydenta do spraw wywiadu. Ale pomówmy o tobie. Major marynarki. Prawnik. Kawaler. Dlaczego wstąpiłeś do akademii? — To pan mnie promował. Zaśmiali się wszyscy trzej. — Nie zapomniałem. Ale byłeś całkiem przeciętnym absolwentem. — Okazało się, że moje zdolności matematyczne są dużo gorsze niż początkowo sądziłem. — A w czym przejawiał pan zdolności? — zapytał Noah. — Skłoniłem się bardziej ku naukom humanistycznym — odparł major. — Czemu zatem wybrał pan berety zamiast nieskazitelnej marynarskiej bieli? — ciągnął Noah. Wes obrócił ku niemu twarz i powoli wykrzywił usta w uśmiechu. — To mi najbardziej odpowiadało w burzliwym sześćdziesiątym ósmym. — To znaczy, że lubisz być w samym centrum wydarzeń? — zapytał Denton. — Lubię wszystko, przy czym niezbędna jest dobra robota. — To fakt — przyznał dyrektor. — Wietnam, dowódca plutonu, ochotniczo w oddziałach zwiadowczych, które miały pełne ręce roboty. Dwie Brązowe Gwiazdy i Purpurowe Serce. Jedna niepochlebna opinia. — Jak wynika z pańskich akt, nie był pan w zgodzie z dowództwem patroli — dodał Noah. — Dowództwo zwiadu niechętnie patrzyło na kapitanów, którzy brali udział w wypadach dalekiego zasięgu. Ja z kolei nie lubiłem wysyłać moich ludzi tam, gdzie nie mogłem sam iść. — Przez to ominął cię awans — powiedział Denton. Wes wzruszył ramionami. — Podjąłeś studia eksternistyczne — kontynuował Denton. — Wybrałeś prawo, co jeszcze bardziej opóźniło twoją karierę wojskową. Obecnie przydzielono cię do Służby Wywiadowczej Marynarki. — Do tajniaków — wtrącił Noah. — Jeśli nie brać pod uwagę Komisji Lairda, nigdy dotychczas nie miałeś do czynienia z wywiadem. Zgadza się? — W Wywiadzie Marynarki jest komórka kontrwywiadu, ale ja zajmuję się sprawami kryminalnymi. W zwiadzie trenowałem taktykę. Praktykowałem. — Aha — mruknął wszechwładny amerykańskich szpiegów. — Praktykowałeś. Czy masz coś przeciwko pracy wywiadowczej? Wes pociągnął długi łyk piwa, zanim odpowiedział. 26 — Lubię zbierać informacje — stwierdził — lecz wolę działać czynnie. Wywiad, technika, szpiegostwo elektroniczne, satelity, obserwacje: to wszystko jest dość statyczne. Analizowanie informacji bywa fascynujące, ale wymaga lat wprawy, która pogłębia, a jednocześnie zawęża horyzonty myślowe. Natomiast robota szpicla nie jest tym, co najbardziej pociągałoby oficera marynarki. — Nie miałeś do czynienia z wywiadem, kiedy pracowałeś dla Komisji Lairda w 1968 roku? — zapytał Denton. — Moim zadaniem w komisji było wyjaśnienie błędów w procedurach bezpieczeństwa Wywiadu Marynarki oraz stwierdzenie, czy ludzie Korpusu w naszej ambasadzie w Moskwie i konsulacie w Leningradzie częściej stykali się z problemami takimi jak te, które umożliwiły KGB zwerbowanie sierżanta Lonetree. Nie miałem jednak nic wspólnego z działalnością wywiadu. — Ale stykał się pan tam z tajniakami, prawda? — zapytał Noah. — Sowieckimi czy naszymi? — odpowiedział pytaniem Wes. — Obojętne. — Zarówno z jednymi, jak i drugimi. Przebywałem na terenie ambasady amerykańskiej w Moskwie. Trzeciego dnia, kiedy wyszedłem o świcie pobiegać trochę, umundurowany strażnik z KGB stojący przy bramie powitał mnie po angielsku: „Dzień dobry, panie majorze. Wesley Burkę Chandler z Nowego Meksyku. Jak dzisiaj stoją sprawy w Korpusie Marynarki?" Jeśli zaś chodzi o naszych tajniaków, to zawsze wychodzili z pokoju na mój widok. — I nigdy pan z nimi nie pracował? — dopytywał się Noah. — Nie, z wyjątkiem członków komisji i ludzi z Wywiadu Marynarki. — W sprawozdaniu napisano, że odwaliłeś kawał dobrej roboty — powiedział Denton. — Czy na pewno nie masz żadnych przyjaciół wśród pracowników wywiadu, Wes? — Czy mam uwzględniać obu panów? Zaśmiali się. — Pozwól, że uściślę pytanie. Czy nie ma nikogo w tym środowisku, komu byłbyś cokolwiek winien? — Czy nadal mam nie uwzględniać obu panów? — Jesteś cholernie bystry, synu — skwitował Denton z uśmiechem. — Rozliczam się ze swoich długów. Znam łowców szpiegów z FBI i NIS, kilku pracowników Wywiadu Marynarki. Nieco więcej z Wywiadu Sił Desantowych. Także kilku z Agencji Operacji Specjalnych, a ponieważ wykorzystuje ich również CIA, więc panowie sami możecie powiedzieć, ile warte są te kontakty. Aha, jeszcze chłopcy ze szkoły 27 desantowej, którzy później zmienili mundury. Ale nie jestem im nic winien. — A komu jest pan winien? — zapytał Noah. — Płacę rentę w wysokości miesięcznej nadwyżki z moich kart kredytowych pewnemu sprzedawcy artykułów metalowych, który był kiedyś świetnym kapralem. Jest także kilka kobiet, którym okazałem niewystarczającą wdzięczność. Moi rodzice nie żyją. — Nie oczekiwaliśmy wcale, że będzie pan dziewicą — odparł Noah. — Do diabła, nawet lepiej, że pan nie jest. Nie oczekujemy także szczegółów z pańskiego życia osobistego. Musimy jednak być pewni, że jest pan absolutnie czysty. — Dobrze wiecie, kim jestem. — Nie bierzemy cię pod lupę, Wes — odezwał się Denton. — Robimy tylko to, co i ty robiłbyś na naszym miejscu. Wykonujemy obowiązki. — Wszystko, co pan powie, zostanie w tym pokoju — dodał Noah. — Tak samo, jak wszystko, co pan usłyszy. — Może i nie pójdę od razu do nieba — odparł Wes — ale nikt nie będzie pluł na mój nagrobek. — Niebo nie figuruje na liście tych miejsc, do których mam zamiar cię wysłać — powiedział Denton. — Jak mam to rozumieć... — zapytał Wes, a po chwili dodał: — proszę pana? — Chodzi o moją czwartą funkcję — wyjaśnił dyrektor CIA. — Chciałbym, żebyś pracował dla mnie właśnie w tej działce — przerwał na moment. — Muszę być piorunochronem dla wszystkich burz, jakie zdarzają się na terenie wywiadu — stwierdził. — Jest to nieodłącznie związane z moim stanowiskiem, musiałem się z tym pogodzić. Nie oznacza wcale, że jestem głupcem. Nie oznacza też, że działam na ślepo. — Rozumiem, że coś się stało. A rży dni wcześniej, we wtorek, o jedenastej rano Ralph Denton otworzył drzwi swego nowego biura na szóstym piętrze „starego" budynku w Langley i poprowadził Noaha Halla oraz Mary Patterson wzdłuż wyściełanego grubą wykładziną korytarza. Stanął przed nie oznakowanymi drzwiami sali konferencyjnej, mrugnął znacząco do swych wieloletnich współpracowników, po czym przekręcił gałkę. — Dzień dobry państwu — zwrócił się do ludzi zgromadzonych przy stole. Z tłumu wystąpił William Cochran, zastępca dyrektora centrali 28 wywiadowczej. „Numer drugi na liście, ale numer pierwszy w ich sercach" — pomyślał Denton. Jego zastępca był jedynym znanym mu człowiekiem, który potrafił z godnością nosić imię Billy. W takim dniu jak dzisiaj, kiedy nie miał na sobie munduru generała lotnictwa z trzema gwiazdkami na naramiennikach, Billy mógł poruszać się w tłumie nieznajomych i nikt nie zwróciłby uwagi na tego człowieka przeciętnej budowy i średniego wzrostu. Nosił grube szkła w czarnych metalowych oprawkach. — Czy pozwoli pan, że dokonam prezentacji? — zapytał Billy. — Oczywiście — odparł Ralph, pozwalając tamtemu odegrać swą rolę. Jeden zastępca dyrektora. Pięciu dyrektorów wydziałów. Ralph znał tylko jednego spośród nich, Augusta Reeda III, dyrektora pionu operacyjnego — wypłynął w 1953 roku dzięki akcji, która doprowadziła do przejścia na ich stronę szacha Iranu, a zarazem podkreśliła uniezależnienie CIA od wywiadu brytyjskiego. Reed był nadal niezastąpiony, mimo osiągnięcia wieku emerytalnego. Ralph z niejakim zdumieniem stwierdził, że on i Reed są w tym towarzystwie jedynymi ludźmi, którzy byli pełnoletni w czasie drugiej wojny światowej — o ile jego samego, służącego wtedy w marynarce nastolatka, można by było zaliczyć do pełnoletnich. Ralph zaczynał mieć już utrapienie ze swoim starszym synem. Nigdy nie spodziewał się, że ujrzy chłopaka chodzącego wokół domu i śpiewającego: „I oni z czasem się zmienią". Jak przez mgłę, poprzez natłok świeższych wspomnień, przywoływał w myślach zarysy twarzy i atmosferę tamtego poranka. — Pamięta pan zapewne kontrolera, inspektora generalnego oraz doradcę prawnego — rzekł Billy, wymieniając nazwiska tamtych. Eunuchowie dworu — jak mawiał o nich Noah — których zadaniem było strzeżenie dobrego imienia firmy. Kontroler był jedynym czarnym w całym towarzystwie. Natomiast jedynymi kobietami okazały się młoda koza z wydziału administracyjnego oraz dyrektorka pionu nauki i techniki. — Oto szef wydziału akcji tajnych — przedstawił Billy. Denton chciał mieć swojego człowieka na tym stanowisku, pozostawało więc tylko pytanie, jak długo obecny zarządca od brudnej roboty utrzyma się na stołku. Mimo to powiedział: — Cieszę się, że mogę z panem pracować. — Mam nadzieję, że nie gniewa się pan — zagadnął August Reed III — iż przyprowadziłem ze sobą Timothy'ego Jonesa. Tim prowadzi naszą komórkę kontrwywiadu. 29 Denton uśmiechnął się promiennie, ściskając spoconą dłoń Jonesa. Wraz z Noahem pieczołowicie układali listę gości. Jonesa na niej nie było. — Miło mi, że pan przyszedł — powiedział. Dostrzegł minę Noaha i popatrzył w oczy swemu zastępcy. — Prawda, Billy? — Oczywiście, panie dyrektorze — odparł tamten pospiesznie. — Generał Prentice z Narodowej Komisji do Spraw Wywiadu — kontynuował Billy. W skład komisji wchodzili przedstawiciele wszystkich pozostałych organizacji wywiadowczych: Narodowej Agencji Bezpieczeństwa oraz wojskowych służb wywiadu — instytucji niejednokrotnie przewyższających CIA pod względem liczby personelu, a także mających znacznie większe wpływy. — Prentice to oczy i uszy wszystkich grubych ryb — powiedział Denton Noahowi. — Musisz uważać, żeby słyszał i widział dokładnie tyle, ile my mu podsuniemy. Ściskał dłonie kolejnych osób. Zgodnie z sugestią Noaha zaprosił także kierownictwo wydziałów finansów i bezpieczeństwa. „Rewolwerowcy i kasjerzy nigdy nie mają dosyć — argumentował Noah. — Trzeba o nich zadbać". Przywitał się z przystojnym mężczyzną około trzydziestki. — Łącznik legislatury — przedstawił się tamten. — Odpowiadam ponadto za kontakty z Białym Domem. — To znaczy, synu, że będziemy się tym zajmować obaj — rzekł Denton. Uśmiechnął się szeroko, by stojący nie opodal zrozumieli, że był to żart. Rozległy się śmiechy. — Czy chciałby pan zająć jakieś szczególne miejsce? — zapytał Billy. Znajdowali się w pozbawionym okien pomieszczeniu. Przy jednym końcu długiego stołu ustawiono mównicę. Ralph popatrzył ponad głowami zebranych w przeciwległy koniec sali. — Do cholery, Billy. Dzisiaj to nie ma żadnego znaczenia. Mógł wreszcie zdjąć z twarzy maskę uprzejmości. Ludzie poczęli zajmować miejsca, pilnie zważając na służbową hierarchię. Tylko Billy zdawał się nieporuszony. Usiadł przy stole, mniej więcej w połowie jego długości. Noah i Mary zajęli miejsca pod ścianą. Ralph spojrzał na zegarek. — Sześćdziesiąt trzy minuty temu helikopter prezydenta wylądował na dziedzińcu Białego Domu — oznajmił. W jego pamięci odżył terkot wirników dwóch prezydenckich śmigłowców — jednego dla oficjeli, do których mimo jego uprzednich obaw został w końcu zaliczony, oraz drugiego, stanowiącego przynętę dla terrorystów; Ralph żywił 30 nadzieję, że nie będą zbyt aktywni w czasie jego kadencji na stanowisku szefa amerykańskich szpiegów. — Rozstaliśmy się po złożeniu przeze mnie przysięgi dyrektora centrali wywiadowczej — kontynuował. Wszyscy pracownicy CIA, którym pozwalały na to obowiązki, uczestniczyli w tej uroczystości w „baniastym" amfiteatrze. — Zaprosiłem tu dzisiaj państwa, całe kierownictwo CIA, aby prosić was o pomoc w piastowaniu powierzonego mi urzędu. Personel obraca już biurko w moim gabinecie tak, bym zza niego spoglądał nie na las za oknem, lecz na was, wykonujących swoje zadania. Wy będziecie obserwowali świat na zewnątrz, a ja chciałbym poznawać go za waszym pośrednictwem. W ten właśnie sposób mam zamiar kierować Agencją. Oznacza to także, Billy, że będziesz teraz dosłownie siedział po mojej prawicy. — Przy takim ustawieniu biurka w gabinecie Ralpha pokoje zastępcy rzeczywiście leżały po prawej stronie. — Może pan na mnie liczyć — odparł Billy. „Nie wątpię" — pomyślał Ralph, na głos zaś powiedział: — Mówiąc wprost: nie chcę, żeby sprawy doniosłe ginęły w nawale codziennych obowiązków. Musicie informować mnie o wszystkim, o czym powinienem wiedzieć, a także o tym, czego chciałbym się dowiedzieć. Ciężar dokonania wyboru pozostawiam na waszych barkach. Jeśli o czymś nie będę chciał wiedzieć z powodów bezpieczeństwa lub ochrony interesów firmy, to w porządku. Ale nie ukrywajcie przede mną faktów, o których będę mógł przeczytać na pierwszej stronie „New York Timesa" — mówił łagodnym, przyjacielskim tonem. — Rozglądam się po korytarzach tego gmachu i widzę wszędzie twarze uczciwych ludzi, którym zależy na tym, aby nasz parlament i historia ruszyły wreszcie jakąś wspólną drogą. Tylko Billy się uśmiechnął. — Nie obejmuję tego stanowiska po to, by spokojnie przyglądać się podcinaniu nóg w mym fotelu tylko dlatego, że teraz, kiedy wali się mur berliński, coraz więcej osób zaczyna się zastanawiać nad celowością pracy agencji wywiadowczych. — Proszę, proszę — mruknął GUS Reed. — Zanim jeszcze zasiadłem w tym fotelu, nasi przyjaciele z Kapi-tolu i paru ludzi z prasy wygrzali dla mnie to miejsce. Następnym razem, nim wydamy milion dolarów na zrobienie panamskim dyktatorem takiego parweniusza jak generał Noriega, zażądam gwarancji, że będzie on zawsze pamiętał o swych wierzycielach. Wokół stołu rozbrzmiały tłumione chichoty. Ralphowi zdawało się, że pochwycił znaczące spojrzenie Augusta Reeda, rzucone 31 w kierunku typka, którego ze sobą przyprowadził. Spojrzał na Billy'ego, lecz okulary generała całkowicie maskowały wyraz oczu. — Musimy ufać sobie nawzajem — kontynuował Ralph. — Współpracować ze sobą. Ale ja będę odpowiadał za wszystko. I mam zamiar urzędować we własnych butach. Nie Andy'ego Sawyera, świeć Panie nad jego duszą, ani też niczyich innych. W sali zaległa martwa cisza. — Na dzisiaj pozostało mi jeszcze ostatnie pytanie — rzekł Denton. — Pomijając sprawy rutynowe, czy jest coś, o czym powinienem się dowiedzieć? Jakaś sprawa, może problem, który z powodu przejmowania przeze mnie obowiązków Sawyera nie mógł być załatwiony? „Byłoby dla nich najlepiej, gdyby'nie znaleźli takiej sprawy" — pomyślał. Z drugiej strony nikt nie powinien rzucać się na przynętę, mając świadomość, że nie jest to najlepszy czas i miejsce na prezentację swoich wątpliwości. — No cóż... — rozległ się nieśmiały głos przy drugim końcu stołu. „Znów ten typek" — pomyślał Denton. Timothy jakiś tam z jakiegoś tam kontrwywiadu. Ciekawe, czyje słowa miały popłynąć przez jego usta. — Słucham, Tim. — Uśmiechnął się. — Coś się wydarzyło — rzekł Jones. Westchnął, chcąc zaakcentować wagę sprawy. Ralph patrzył nie na Timothy'ego Jonesa, lecz na Billy'ego. Oczy generała, skryte za przypominającymi denka od butelek po coca-coli szkłami okularów, obróciły się powoli ku temu zeru, które miało czelność się odezwać. — W zasadzie to nie moja domena — wymamrotał Jones. — Chyba powinien o tym wspomnieć Mikę. — Ruchem głowy wskazał szefa wydziału bezpieczeństwa. — Lecz jest to również przeoczenie kontrwywiadu... — Timothy — głos Dentona przypominał lodowate ostrze topora. — Co się stało? — Odebraliśmy telefon — odparł Jones. — Wczoraj rano. W biurze dyżurnego. Na linii alarmowej. — Kto dzwonił? — zapytał dyrektor. — Nasz dawny najemnik. On... był pijany. Może to nic nie znaczy, a jednak... dziwne. — I co z tego? — Pytał pan, czy nie zaszło coś niezwykłego. Chodzi o to. że czasem odbieramy alarmowe zgłoszenia, ale zdarzają się też pomyłki 32 lub telefony od maniaków, tak więc może nie ma w tym nic niezwykłego. — Jakie podjęto kroki? — zapytał Denton. Jones przełknął ślinę. — To już dziedzina Mike'a. Ja nie mam żadnych przesłanek, aby sądzić, że ten człowiek może być drugim Lee Howardem. W roku 1985 Lee Howard, były analityk CIA, narkoman i alkoholik, najpierw sprzedał wszystkie znane sobie tajemnice, a następnie zwiał do Związku Radzieckiego spod kurateli FBI. Denton nie spojrzał nawet na odpowiedzialnego za bezpieczeństwo Mike'a Kramera, lecz zwrócił się do zwierzchnika zarówno Kramera, jak i Jonesa: do Augusta Reeda III. — Co na to powiesz, GUS? — Jest oczywiste, że mamy pełną kontrolę nad całą tą sytuacją. — Jaką sytuacją? — spytał z naciskiem nowy dyrektor służb wywiadowczych. — To tylko brzękanie łańcuchami przez stare, zdziwaczałe duchy — odparł GUS, którego działalność istotnie można było oznaczyć symbolem trupiej czaszki. — W dodatku pijane duchy. Nic ważnego. Na pewno nie było to wezwanie alarmowe. Denton uśmiechnął się ponownie i odwracając spojrzenie od Augusta Reeda III zapytał: — Co ty o tym sądzisz, Billy? — Uważam — rzekł spokojnie generał — że na razie powinniśmy zostawić potępione duchy samym sobie. Dyrektor przeniósł wzrok z przydymionych szkieł okularów Bil-ly'ego na zastygłą w obojętnym wyrazie twarz Noaha. Sekundnik wiszącego na ścianie zegara wykonał pełny obrót. — Coś jeszcze? — zapytał Denton. Nikt się nie odezwał. W końcu nowy dyrektor CIA zaszczycił współpracowników uśmiechem. — Zamykam zebranie. J. eraz, w gabinecie Dentona, Noah popatrzył na Wesa, a następnie na dyrektora, — To granat Billy'ego — stwierdził, pociągnąwszy łyk szkockiej. — Jones tylko wyciągnął zawleczkę. — Nie teraz, Noah — warknął Denton. — Poza tym to GUS Reed przyprowadził Jonesa, więc także musiałby uczestniczyć w rozgrywce. 3 — Rzeka ciemności 33 — Zaczynam się gubić — wtrącił Wes, który doskonale wiedział, o co chodzi. — Coś się wydarzyło — odparł Den ton. — Jeśli to coś złego, nikt nie ma ochoty nastawiać własnego karku. Znasz te podchody. — Na jakiej podstawie sądzą panowie, że coś podobnego ma miejsce? — Na podstawie czterdziestu lat przepracowanych w tym interesie — wycedził Noah. — Od czterdziestu lat pracuje pan w wywiadzie? — zapytał Wes. — Siedzę w polityce od czasów szkoły średniej, kowboju. A niesforne duchy są jej nieodłączną częścią. — Noah wzruszył ramionami. — Ja wierzę w instynkt Noaha — stwierdził Den ton. — I w moje przeczucia. — Poza tym mamy akta — wtrącił Noah. — Jakie akta? — zapytał Wes. Noah tylko mruknął pogardliwie. — Bez względu na to, czy Jones powiedział o tym zdarzeniu motając jakąś polityczną intrygę, czy jedynie ze strachu — wyjaśnił Denton — nadając sprawie pierwszorzędną wagę, wydźwignąłbym ją do obszaru działalności ścisłego kierownictwa. Gdyby wówczas wybuchł skandal, zostałbym w to zamieszany. Jeśli zaś sprawa okazałaby się trywialna, zmarnowałbym tylko swój czas, a zarazem udowodnił, że należę do osób przejmujących się błahostkami. Mógłbym też zignorować problem i czekać, aż sam się rozwiąże. Albo też wywołać eksplozję. — Czemu nie powierzy pan tej sprawy swoim zaufanym ludziom? — Nie mam takich. Na razie. Gdyby ktoś miał coś do ukrycia... To stary problem, Wes: kto pilnuje strażników? — A co to za akta? — zapytał ponownie major. — Dwa świstki — wyjaśnił Noah. — Nawet bez fotografii. Wynika z nich, że facet miał „minimalny" kontakt z Agencją poprzez dowództwo Zielonych Beretów. Jeśli naprawdę kontakt był ograniczony do minimum, to skąd, do diabła, człowiek miał numer naszej linii alarmowej? Skończył się w latach siedemdziesiątych. Facet dostał bzika. Kilkanaście interwencji: paranoik, w dodatku zaczął pić. „Urojony patologiczny kłamca". Zerwano współpracę. Ale wydano rozkaz, by nie skreślać go z rejestru, lecz obserwować. — Podczas rozmowy telefonicznej wspomniał o pewnym barze w Los Angeles. Noah sprawdzał w tamtejszej policji. Tej samej nocy w pobliżu baru zginął jakiś człowiek. — Kto taki? — zapytał Wes. — W jaki sposób zginął? 34 — Pan ma na to odpowiedzieć — rzekł Noah. — Wszyscy trzymają gęby na kłódkę. Wes zaczynał tracić cierpliwość. — Czego więc ode mnie oczekujecie? Denton popatrzył na Noaha; ten wzruszył ramionami. Uśmiech rozjaśnił jego buldogowatą fizjonomię. — Chcemy, żebyś ustalił, co się właściwie wydarzyło — odparł Denton. — Spodziewamy się, że pomożesz zlikwidować zagrożenia dla amerykańskiego wywiadu i strategicznych interesów państwa, jakie mogą wiązać się z tą sprawą. — Jestem oficerem marynarki, proszę pana. Jakich konkretnie działań ode mnie oczekujecie? — Do cholery, Wes — wyskoczył Noah. — Chcemy, żebyś odnalazł tego sukinsyna. Dowiedz się, kim jest, czym się zajmuje i po diabła dzwonił. A potem załatw sprawę tak, żeby nie stanowiła najmniejszego zagrożenia. — I zrób to po cichu — stwierdził Denton. — Nie zapominaj, że w żadnym wypadku nie może pojawić się moje nazwisko. Musisz zachować całkowitą dyskrecję. — A po chwili dodał: — Chcemy, żebyś został naszym człowiekiem do zadań specjalnych. — Psem myśliwskim — wtrącił Noah. — Albo koniem trojańskim — wypalił Wes. — Naprawdę przyjąłeś to w ten sposób? — zapytał Denton. — Uważam, że za całą tą sprawą kryje się znacznie więcej, niż zostało powiedziane, w przeciwnym razie nikt nie zadawałby sobie tyle kłopotu. — Dokładnie tak — odparł Denton. — Dlaczego ja? — zapytał major. — Załóżmy, że naprawdę nie możecie zaufać nikomu z CIA. Sprzeczność interesów. Ale dlaczego ja? — Logicznym krokiem byłoby zwrócić się do FBI — stwierdził Denton — ale różnimy się poglądami z dyrektorem Biura. Tamci z przyjemnością pomyszkowaliby na podwórku mojej Agencji. A co się tyczy pozostałych cywilnych instytucji... Nie mam do nich zaufania. Została nam jeszcze armia. Lecz poszukiwany jest byłym żołnierzem, tamci mogliby mieć kłopoty z zachowaniem obiektywizmu. Zresztą natychmiast lotnictwo i marynarka podniosłyby straszliwy wrzask, że darzę specjalnymi względami siły lądowe. Twoja formacja jest jakby z boku, nie wzbudzisz więc niczyich podejrzeń. Człowiek, którego masz odnaleźć, jest prawdopodobnie alkoholikiem, ale kiedyś był to piekielnie dobry żołnierz. Musi być spadochroniarzem, skoro służył w Zielonych Beretach. Usłyszałem kiedyś z ust pewnego generała, że 35 tylko spadochroniarz może zrozumieć kogoś, kto także skakał z samolotu. Ty musiałeś się tego nauczyć w zwiadzie. — Poza tym praca w Wywiadzie Marynarki w jakimś stopniu upodobniła cię do gliniarza — wtrącił Noah. — W dodatku jesteś prawnikiem. Po aferach Watergate oraz irańskiej... Chciałbym, żeby ta sprawa znalazła się w fachowych rękach. — Oczywiście, nie chodzi o to, żebyś wszystkiemu przyglądał się przez lupę — dorzucił Noah. — Słowo „legalny" ma w tym wypadku dość szeroki zakres znaczeniowy. Najważniejsze jest dochowanie tajemnicy. Oraz rezultaty. Dlatego wybraliśmy ciebie. Wykonaj dobrze robotę, a my będziemy się martwili o przepisy prawa. — Nie możemy nadać tej sprawie dużego formatu — wyjaśnił dyrektor CIA. — Nie może trafić na biurka urzędników czy stać się pretekstem do wprawienia w nie kontrolowany ruch karuzeli wydarzeń. Stać nas tylko na to, by stracić co najwyżej jednego człowieka. — To znaczy mnie. Denton wzruszył ramionami. — Wyciągnąłem cię z zadupia, z Nowego Meksyku, umożliwiając ci karierę. Nigdy nie miałeś do czynienia z wywiadem, jesteś zatem czysty. Nikt cię nie zna, nikt nie darzy nienawiścią czy nieufnością. Ale praca w Wywiadzie Marynarki, Komisja Lairda, Wietnam... Nie jesteś barankiem. Poza tym nie masz rodziny i jesteś na miejscu, w Waszyngtonie. — Dokładnie przejrzeliście kartotekę — odparł Wes. — A jeśli odmówię? — W takim razie przeproszę cię za stracony czas i przypomnę o zachowaniu tajemnicy. Mam dość wyczulony słuch. A potem odeślę cię z powrotem do tej dziupli, gdzie bezpiecznie i wygodnie będziesz mógł dalej czekać na wiek emerytalny. — Do cholery, Wes. Przecież wiem, że nie odmówisz — wtrącił Noah. — Nie należysz do tych, którzy gniją po jakichś norach do końca życia. Poza tym — Noah pochylił się do przodu — dobrze mieć takich przyjaciół jak my. Jeśli się sprężysz, możesz dochrapać się pułkownika, ale jesteś dość daleko na liście, a nadchodzą czasy redukcji. Mogłaby cię wesprzeć akademia, a także ktoś z senatu. Kto wie, co nam zgotuje przyszłość? — Nie składamy ci żadnych obietnic — dodał pospiesznie Denton. — Chcemy, żebyś uczciwie wykonał robotę. Dla dobra kraju. Trzej mężczyźni popatrzyli na siebie nawzajem. — A jeśli to zupełna błahostka? — zapytał Wes. — Gdybyś doszedł do takiego wniosku... i byłoby to prawdą — 36 dyrektor wzruszył ramionami — mielibyśmy po prostu jeden problem z głowy. — A jeśli to intryga biurokratów? Próba ogniowa nowego dyrektora? — Poradzimy sobie z tym — odparł Noah. — A jeśli coś więcej? — Wtedy potrzebna będzie twoja pomoc — rzekł Denton. — Pomoc w sprawie wagi państwowej. Zgodzisz się na to, prawda, Wes? W gabinecie ponownie zapadła cisza. — Proszę mnie zrozumieć — odezwał się w końcu major. — Zrobię to, jeśli uzyskam od panów wiarygodne odpowiedzi na kilka pytań. Ale wykonam to jako powierzone mi zadanie, a nie dla określonych celów. Jeśli na moich naramiennikach wylądują orzełki, przyjmę je jako dowód uznania, a nie dlatego, że sprzedałem się za nie. Nie chcę żadnych zaszczytów, o które nie poproszę. — Ależ sam robisz z tego przetarg! — Denton uśmiechnął się. — Jakie są te pytania? — rzekł Noah. — Czy dacie radę załatwić formalności z Korpusem? — W poniedziałek rano wymuszę na komendancie, żebyś został zaliczony do mego osobistego personelu. Ludziom z Langley się to nie spodoba. Nie ufaj nikomu, nawet Billy'emu Cochranowi. Tylko Noahowi i mnie. Będziesz się kontaktował z Noahem, a działał według własnego uznania. Nie chcemy żadnych dokumentów, żadnych wiadomości poprzez CIA. Możesz korzystać ze wszystkich źródeł, do których uda ci się dotrzeć, ale nie dostaniesz żadnych listów polecających. Ludziom mów tylko tyle, ile będziesz musiał. Noah zajmie się twoimi wydatkami. — Trzeba mieć pewność, że każdy zna swoje miejsce — wypalił Wes. — Będę pracował dla pana, nie dla Noaha. Czy mam rozumieć, że wszystko, co usłyszę z jego ust, będzie pochodziło od pana? W czystej, nie zmienionej postaci? I że w takiej samej postaci dotrze do pana to, co ja będę przekazywał? Denton poruszył się niespokojnie w fotelu. — Noah cieszy się moim całkowitym zaufaniem — odparł. — Będę zatem uważał, że przemawia w pańskim imieniu. Ale gdybym miał jakieś wątpliwości, przyjdę prosto do pana. Dyrektor popatrzył na swego wieloletniego asystenta. — Wiem, co to wyparcie się, wyłączenie z gry czy odstawienie do zamrażarki — dodał Wes. — Och, czyżby? — zapytał Noah. Denton uciszył ich ruchem ręki. 37 — W porządku — rzekł. — Zgadzam się. — A jeśli wpadnę w kłopoty? — Nie chcę nic o tym wiedzieć — stwierdził Den ton. — Ze swoimi kłopotami musisz radzić sobie sam. Żyjemy w innej epoce. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzeba Ameryce, jest kolejna afera szpiegowska. Rozumiesz? — Tak jest — odparł Wes. — Nikomu nie mów o naszej rozmowie — dodał Den ton. — Masz być zaskoczony. Wybór i tak padłby na ciebie, nawet gdybyś nie był tym, kim jesteś. — A kim jestem? — Wybrańcem. Dyrektor wstał, dwaj pozostali mężczyźni także się podnieśli. Denton uścisnął dłoń majora. — Możesz odwiesić mundur do szafy — powiedział. Wes był cały mokry. Czuł się skonany. — Dlaczego musimy to robić? — zapytał. — Taką mamy pracę. — Denton wzruszył ramionami. — Uważasz, że to asekuracja? Ja muszę wiedzieć, czemu ten facet jest tak cholernie mało ważny. ZUPEŁNIE JAK CHINIEC Nick Kelley poznał Juda pewnego mroźnego kwietniowego ranka 1976 roku, w Waszyngtonie, gdzie pracował jako zbieracz sensacji dla redaktora Petera Murphy'ego. Bębnił właśnie na rozklekotanym underwoodzie, w zaśmieconej pakamerze na tyłach okazałej czynszówki położonej o siedemnaście przecznic na północ od Białego Domu, próbując skupić się na streszczeniu ze sprawozdania Głównego Urzędu Skarbowego, wykradzionego przez jednego z pracowników senatu i opatrzonego pieczęcią „poufne". Z raportu wynikało, że Pentagon utopił pięćset milionów dolarów w systemie antyrakietowym tylko po to, by Sekretarz Stanu Henry Kissinger mógł wykorzystać to jako element przetargowy z Sowietami w rokowaniach SALT. — Przepraszam — dobiegł od strony drzwi głęboki, męski głos. W wejściu stał mężczyzna, który w przeciwieństwie do Nicka miał dużo ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Tak jak i on nosił dżinsy. Jego atletyczny tors i ramiona były tak umięśnione, że zwieszające się po bokach ręce przypominały nawiasy. Brązowe polo opinało byczy kark. Rudawe, skręcone włosy niespodziewanego gościa były krótsze od czarnych, spadających na uszy loków Nicka. Błękitne oczy nieznajomego silnie błyszczały. — Pan jest... — zaczął obcy, zawahał się, wreszcie uśmiechnął. — Nick Kelley. To pan napisał książkę „Lot Wilka". Nick zamrugał oczami. „Jakim sposobem facet przedarł się przez recepcję...?" — pomyślał. — Nieprawda, że prawda? — zapytał nieznajomy. — Zgadza się — odparł Nick. Odwrócił się tyłem do maszyny tak, by zasłonić sobą leżący na biurku oznaczony wielkim napisem „poufne" raport. 39 — Widzi pan? — Szeroki uśmiech tamtego był zaraźliwy. — To proste. Rozpoznałem pana po zdjęciu na okładce książki. — Nikomu do tej pory się to nie udało — burknął Nick. — Interesująca powieść — stwierdził gość. — Znam się trochę na tym. Mówię o szpiegach. — Ach tak. — Nick starał się zachować zimną krew. — Owszem. Byłem w Oddziałach Specjalnych. — Naprawdę? — W roku 1976, zanim Nick stwierdził, że wojna wietnamska jest tragedią, spalił wezwanie do stawienia się w obozie treningowym oficerów rezerwy. W opanowanym przez herosów świecie, w jakim żył, marzył mu się przydział do Oddziałów Specjalnych i będący symbolem wojskowej elity zielony beret. Znał na pamięć słowa ballady o plutonie, który w 1966 roku zdobył przyczółek na skalistym wybrzeżu. W dziennikarstwie nauczył się wojskowego żargonu. — Jaki był kod pańskiej specjalności? — Głównie działałem w zero-siedem. Wywiad. — Naprawdę? — Nick nie miał pojęcia, czy „zero-siedem" znaczyło cokolwiek. — Moglibyśmy się kiedyś spotkać. Na przykład podczas obiadu. Nick wzruszył ramionami. — Nazywam się Jud — dodał tamten. — Jud Stuart. — Co pan tu robi? — Pracuję w tym budynku. — Uśmiechnął się. — Wpadnę jeszcze. Ulotnił się błyskawicznie. Nick schował poufne sprawozdanie i rozejrzał się po korytarzach dawnego wiktoriańskiego domu rozpusty. — Jenny — zwrócił się do ukrytej w kłębach nikotynowego dymu recepcjonistki. — Kręci się tu taki osiłek, w polo i dżinsach. Zdaje się, że ma na imię Jud. Co on robi? — To ślusarz. Naprawia zamki w drzwiach. Nie było chyba takich drzwi w całej czynszówce, nad którymi Jud nie musiałby popracować tamtej wiosny. Jednego dnia ślęczał przy robocie cztery godziny, innego nie pojawiał się wcale. Zaczepiał Nicka na korytarzu albo wtykał głowę do jego pakamery. Sypał dowcipami i rozweselał Nicka oraz jego kolegów samą swoją obecnością. Komentował wydarzenia: „Wierzycie w tę bzdurę? To się w pale nie mieści!" I zaraz rzucał Nickowi podchwytliwe pytanie, epatując urzędniczym waszyngtońskim żargonem. Pytania Juda często implikowały właściwą odpowiedź: „Czy nie czułeś się wyizolowany, dorastając w małym miasteczku w Michigan?" Nick stopniowo oswajał się z nim, zaczynał go lubić. Robił na nim wrażenie człowiek, który potrafił śmiać się w głos właśnie w tym mieście, gdzie wszyscy skrywali swoje prawdziwe 40 oblicza. Lecz przede wszystkim darzył go szacunkiem za kipiącą z niego energię. — Przypomina niedźwiedzia, który połknął reaktor jądrowy — powiedział kiedyś o nim jednemu z kolegów. — Czyżby świecił w ciemności? — zapytał tamten. Nigdy więcej nie wspominał o szpiegach czy Oddziałach Specjalnych. Kiedy tylko Nick zagadywał o te sprawy, Jud błyskawicznie zmieniał temat. Zbieraniem sensacji dla uznanego w całym kraju reportera Nick chciał nasycić swą ciekawość i traktował to jako obowiązek społeczny, wieczorami natomiast pracował nad powieścią o monterach samochodów, czym pragnął zaspokoić swoje ambicje. Jud regularnie ponawiał zaproszenie na obiad. Nick wykręcał się nawałem zajęć. Natomiast w duchu zastanawiał się, co może go łączyć ze ślusarzem — czy Jud jest szakalem, mającym zamiar pożywić się ulotną sławą Nicka, czy może szaleńcem. Pewnego ranka, w środę, pod koniec kwietnia 1976 roku, stary dodge nie chciał zapalić. Spóźniwszy się pół godziny do pracy, Nick klapnął ociężale przed swym underwoodem, próbując znaleźć inspirację do nakarmienia maszyny tekstem. — Martwiłem się już o ciebie — huknął od drzwi Jud. Nick opowiedział mu o samochodzie. — Przyjechałeś taksówką! — powtórzył, a Nick dostrzegł, jak jego oblicze zajaśniało. — Mam tu wóz firmy. Kończę robotę około szóstej, tak jak ty. Możemy pojechać razem coś zjeść, a potem odwiozę cię do domu. — No cóż... — I tak wcześniej czy później wybralibyśmy się wspólnie na obiad. Możemy spokojnie załatwić to dzisiaj, upieczemy dwie pieczenie przy jednym ogniu. — I po chwili uśmiechnął się szeroko. — Masz dziewczynę, prawda? — Owszem — odparł Nick. — Mam. — Pewnie nie mieszka z tobą, co nie? — Mieszka w pobliżu. — Nick wzruszył ramionami. — To była jej decyzja. — I słuszna — mruknął Jud. Nick mimo woli odpowiedział uśmiechem. — Współczuję ci — oznajmił Jud. — Musisz spotykać dziesiątki kobiet, które pieją na widok pisarza, nawet jeśli widziały tylko film na podstawie twej książki. Zresztą wścibscy dziennikarze też są dzisiaj w cenie. Mam rację? Nick się zaczerwienił. — Pewnie ganiałeś za nią, zdobyłeś ją, a potem zaangażowałeś się 41 o wiele silniej, niżbyś chciał. Przykleiła się do ciebie, kiedy jeszcze byłeś nikim, i tak zostało do dzisiaj, prawda? Nie chciałbyś zranić jej uczuć, ale jesteś mężczyzną i od czasu do czasu... — Świetnie się rozumiemy nawzajem — przerwał mu Nick. — Czy ktoś mówił ci już, że przesadna lojalność niekoniecznie musi człowiekowi wyjść na zdrowie? — Nikt, komu bym wierzył — odparł Nick. — To samo dotyczy mnie — stwierdził Jud. — Możesz skończyć, chyląc nisko czoło przed wszystkim, zwłaszcza gdy chodzi o kobiety. — Nie martw się o to. — Do cholery, ja też mam babę! Jest chyba jeszcze bardziej zwariowana ode mnie! Co nie znaczy, że nie oglądam się za kobietkami na mieście. Często potrafią doprowadzić do szaleństwa, nie? — Czasami. — Jesteśmy sobie winni jeden wieczór w męskim towarzystwie, no nie? „Mogę powiedzieć Janey, że zbieram materiały — pomyślał Nick. — Ważne, żeby niczego nie dać po sobie poznać. To zresztą nie ma wielkiego znaczenia. Dlaczego miałbym jej cokolwiek mówić? Koniec ze spowiedziami". — W porządku — powiedział. Mógł zadzwonić do Janey i powiadomić ją. — Przyniosę ze sobą kilka rzeczy, żeby ci pokazać. — Jud uśmiechnął się. — Oko ci zblednie. Siedemnaście po szóstej Nick przechadzał się nerwowo po swej pakamerze, zaniepokojony nieobecnością Juda. Ten jednak przyszedł. Nick właśnie postanowił, że wetknie w drzwi kartkę z przeprosinami i pojedzie do domu taksówką, kiedy w korytarzu pojawił się Jud. Zmienił strój roboczy na hawajską koszulę z białymi rekinami na błękitnym tle. Miał ze sobą czerwoną, nylonową torbę sportową. — Znam pewną tanią hiszpańską restaurację na ulicy M — powiedział. — Możemy zostawić gdzieś wóz i pójść na piechotę, jest piękny wieczór. Nie masz nic przeciwko temu? — Nie, skąd — odparł grzecznie Nick. Uszli już spory kawałek Szesnastą Ulicą i zbliżali się do ronda Scotta oraz stalowo-szklanego monolitu Narodowego Stowarzyszenia Strzelców, gdy Jud, który śmiał się głośno i rozprawiał o wszystkim i o niczym, nagle stanął w miejscu. — To moja dawna przyjaciółka — wyjaśnił. — Muszę się z nią przywitać. Z naprzeciwka, wspierając się na lasce, nadchodziła starsza kobieta. 42 — Pani Collin! — zawołał Jud, ciągnąc Nicka w jej kierunku. Na widok zbliżających się dwóch mężczyzn uniosła w górę laskę. — O co chodzi? — Miała silny głos, lecz brzmiała w nim niepewność. — Nie pamięta mnie pani? — zapytał Jud. Zmrużyła oczy. — Powinnam nosić te przyciemnione okulary, które mi lekarz przepisał — stwierdziła. Zachodzące słońce świeciło prosto w pooraną zmarszczkami twarz. — Pani nie lubi nosić nawet swoich zwykłych okularów. — To prawda — przyznała, ściągając brwi. — Poznaję twój głos, ale... — Proszę wyobrazić mnie sobie w garniturze i pod krawatem — rzekł Jud. — A także o dobre piętnaście kilo chudszego. — Och, mój Boże! — Promienny uśmiech pozwalał przypuszczać, że kobieta musiała być kiedyś bardzo ładna. — Jud! Nie widziałam cię od... chyba od czterech lat! — Byliśmy oboje bardzo zajęci. — Czy wiesz, że jestem już na emeryturze? — wyznała. — Nie. Nie wiedziałem. — Trzydzieści lat. Ludzie nie powinni dłużej pracować, żeby nie hamować was, młodych. — Wydęła wargi i potrząsnęła głową. — Nosisz zdecydowanie za długie włosy, Jud! — Muszę przykryć to, co straciłem przez panią. Zaśmiali się oboje. — Przepraszam. Przedstawiam mojego przyjaciela, Nicka Kelleya. Pani Collin powitała go mocnym uściskiem żylastej dłoni. — Czytała pani książkę „Lot Wilka"? — zapytał Jud, a Nickowi przeszły ciarki po plecach. — A może widziała pani film? To Nick napisał tę książkę. — Jestem zaszczycona — odparła grzecznie staruszka. — Cała przyjemność po mojej stronie — powiedział Nick, całkowicie pewny, że jego powieść nie wywarłaby najmniejszego wrażenia na znękanej codziennymi problemami kobiecie. — Niech pani powie Nickowi, czym się pani zajmowała i gdzie się spotkaliśmy. — Byłam telefonistką w centrali Białego Domu — odparła — a przez ostatnie pięć lat kierowniczką nocnej zmiany. Nadal jesteś w ochronie nowego prezydenta? — zwróciła się z pytaniem do Juda. Nick poczuł, jakby ziemia osunęła mu się spod nóg. — Nie zajmuję się już tymi sprawami — odpowiedział Jud. — Wy wszyscy, agenci Służb Specjalnych, byliście bardzo sympatycznymi młodzieńcami. Wpadnij do mnie kiedyś z wizytą. Znajdziesz moje nazwisko w książce telefonicznej. 43 — Wpadnę, oczywiście, jak znajdę trochę wolnego czasu — obiecał Jud. — Miło mi było poznać pana, panie Kelley. — Uśmiechnęła się. — Poszukam pańskiej powieści w księgarni. Mam dobrą pamięć do nazwisk. Uśmiechając się wciąż na pożegnanie, podreptała dalej chodnikiem. — Służby Specjalne? — zapytał Nick. — Każdy miał jakąś przeszłość. — Jud ryknął głośnym śmiechem i łupnął Nicka w plecy tak, że ten się zatoczył. — Zaskoczony? — spytał, po czym znów zaczął dowcipkować i rozprawiać o duperelach, prowadząc Nicka w stronę kawiarni. — Mówię szczerze — powiedział Jud, kiedy usiedli przy stoliku — „Wilk" to dobra książka. Pewnie napisałeś ją dawno temu i setki razy poprawiałeś, nie? — Jak każdą powieść. — Nick wzruszył ramionami. — To jest książka o czymś. Nie znoszę powieści traktujących o niczym. — Ja również. — Z czego korzystałeś? Z dwóch albo trzech materiałów źródłowych o CIA, a resztę ubarwiłeś, prawda? — Korzystałem z tego, do czego miałem dostęp. — Nick miał ochotę wrzasnąć, że trzy lata wcześniej, w 1973 roku, istniały zaledwie trzy rzetelne książki o CIA, a nikt nie chciał rozmawiać z dwudziestoczteroletnim amatorem. Absolutnie nikt w całym Michigan. — Nie zrozum mnie źle. Naprawdę mi się podobała. Miała styl. Kelner postawił na stoliku dwie oszronione szklanice piwa. Nick stłumił w sobie irracjonalne pragnienie ucieczki lub wykręcenia się od towarzystwa tego nachalnego krytyka. Jud pociągnął spory łyk ze swojej szklanki. — Hej! — rzucił, podnosząc nylonową torbę z podłogi na kolana. — Zupełnie bym zapomniał. — Zaczął grzebać w środku. — Jesteś pisarzem — rzekł po chwili, wyciągając grube pióro w metalowej, błyszczącej złociście oprawce. — Co o tym sądzisz? — Bardzo ładne. — A tam. Wypróbuj je. Proszę. Nick westchnął: trzeba brnąć dalej. Wziął do ręki ciężkie pióro i odkręcił skuwkę, spod której ukazała się błyszcząca stalówka. Nabazgrał kilka niebieskich Unii i kółek na serwetce. — Działa. — Pewnie, że działa — mruknął Jud, zabierając mu pióro. Zakręcił je z powrotem. W zamian odkręcił drugą część obsadki skrywającą pojemnik z atramentem i wytrząsnął z niej na obrus sześć zębato 44 zakończonych różnokształtnych blaszek ośmiocentymetrowej długości. — Otwieranie zamków wcale nie wygląda tak jak na filmach. — Podniósł jedną z blaszek. — To wytrych, mały, ale skuteczny. Potrzebne są dwa narzędzia. Dłutkiem należy przycisnąć rygiel, a wytrychem można wówczas podważyć zapadki. — Wsunął zębaty koniec blaszki w prowadniczki w obudowie pióra i docisnął. — Te wytrychy są z najtwardszej stali. — Wręczył urządzenie Nickowi. — Sam je wykonałem. „Jeśli nie ty — pomyślał Nick, obracając przyrząd w palcach — to kto? Po cholerę ci to?" — Nauczę cię, jak otwierać zamki — powiedział Jud. — Jeśli chcesz. — Jasne! Jud skwitował to uśmiechem. — Tym piórem. Tajemnicze narzędzie spoczywało w dłoni Nicka — autentyczny blaszany wytrych, którego do tej pory, do czasu pokazania mu go przez Juda, nigdy nie widział na oczy. Tylko dzięki wyobraźni mógł umieszczać go jako rekwizyt w swoich powieściach. Z ociąganiem pchnął blaszki po stole w kierunku właściciela. Jud zdążył pochować wytrychy w niewinnie wyglądającej obudowie pióra, zanim kelner postawił przed nimi dwie parujące porcje burrito. Nick zamówił drugie piwo, Jud poszedł za jego przykładem. — Co robiłeś w Białym Domu? — zapytał Nick. — W czasach Watergate? Trzymałem się z dala od aresztu. Zarechotał głośno; Nick odpowiedział śmiechem. — Czy komuś można zaufać na tym świecie? — dodał Jud. — Pytam poważnie. Byłeś w Służbach Specjalnych? — Chciałbyś obejrzeć moje akta? Nick zamrugał szybko. — Pewnie. W sportowej torbie znalazło się również miejsce na zadrukowany kwestionariusz z umieszczoną pośrodku fotografią Juda w garniturze i krawacie. Nick przebiegł go wzrokiem: armia, Oddziały Specjalne, Służba Bezpieczeństwa. Sformułowania w rodzaju: „zabezpieczenie techniczne". — To tylko świstek papieru — mruknął Jud, wciskając go z powrotem do torby. — Z tego korzystałem tylko raz. Widziałeś to już kiedyś? — Wyciągnął książeczkę w czerwonej oprawie, wielkości dłoni. Nick zmarszczył brwi. — Paszport? — Paszport dyplomatyczny — wyjaśnił Jud. 45 Pod osłoną stolika Nick otworzył go na pierwszej stronie. — Mój, no nie? — rzucił Jud, rozkładając ręce. Nick przerzucił kartki. Stemple przekraczania granicy. Niektóre nazwy... Jud delikatnie wyciągnął dokument z jego dłoni. — To bardzo interesujące — powiedział Nick patrząc, jak czerwony paszport znika we wnętrzu torby. Obok ich stolika przeszła blond piękność z eleganckim gościem w okularach w rogowej oprawie. — To jest bardziej interesujące — szepnął Jud i zachichotał. Lubieżnym uśmiechem odprowadził idącą w drugi koniec sali parę. — Kobietki — jęknął. — To ci dopiero towar, no nie? Rozmowa zeszła na temat kobiet i ich wdzięków, a zakończyła się klasycznym wnioskiem, że te najsmakowitsze kończą zawsze u boku jakichś frajerów. Kelner położył na stoliku rachunek. Jud sięgnął po niego, lecz Nick go uprzedził. — Powiedzmy, że będzie to wydatek z funduszu edukacyjnego. — Poprosisz Murphy'ego o zwrot kosztów? — Jud uśmiechnął się, wymawiając nazwisko redaktora. — Nie. Zapłacę z jeszcze innej puli pieniędzy służbowych. Żeby zwrócić się do Petera, musiałbym mieć dowód, że pomogłeś mi w zbieraniu informacji. — Aha. Na zewnątrz latarnie i neony zalewały ulicę M potokami świateł. Ogłuszająca muzyka rockowa płynęła z zionącego totalną nudą młodzieżowego baru. Nick uniósł rękę, chcąc przywołać taksówkę, lecz Jud go powstrzymał. — Umówiliśmy się przecież, że odwiozę cię do domu. — Chciałem ci zaoszczędzić kłopotów. — Nie ma mowy o żadnym kłopocie. Wrócili pieszo do furgonetki zaparkowanej pod biurem Mur-phy'ego. Pojazd śmierdział olejem i rdzą. Z głośnym brzękiem podskakującego w skrzyni bagażu ruszyli w stronę wzgórza Kapitolu. Minęli Biały Dom oraz gmach Ministerstwa Skarbu. W zasięgu wzroku pojawiła się błyszcząca kopuła Kapitolu — jej widok zawsze powodował u Nicka przyspieszenie pulsu. Dokładnie taka sama panorama zdobiła okładkę jego czytanek z czasów szkoły średniej. Dopiero gdy wspięli się na wzgórze, Nick uzmysłowił sobie, że Jud nawet nie pytał, gdzie on mieszka. — To twój dom? — zapytał Jud, wskazując kamienicę przy szóstym skrzyżowaniu za skwerem otaczającym budynek Kongresu. Zatrzymał samochód. 46 — Tak — odparł Nick, a w duchu stwierdził: „Wiedziałeś o tym wcześniej..." Jud zamknął drzwi furgonetki. — Przekonamy się, jak działa moje pióro — stwierdził. Przy wejściu do budynku dodał: — Otwórz te drzwi. Nigdy nie należy robić tego na ulicy, jeśli nie ma potrzeby. Nick wiedział, że nawet dziecko włamałoby się przez drzwi frontowe. Poprowadził Juda korytarzem. Specjalnie nie zaglądał do skrzynki na listy, zawieszonej na żółtej, pokrytej stiukami ścianie holu. Weszli po schodach na trzecie piętro i stanęli przed błękitnymi, zaopatrzonymi w dwa zamki drzwiami jego mieszkania. — Potrzymaj to, dobra? — Jud wręczył mu czerwoną, nylonową torbę sportową. Suwak był zamknięty. Ważyła ze cztery kilo. Paszport, kwestionariusz... Pióro ulegało metamorfozie w rękach Juda. — Mierz czas — rzucił, wsuwając wytrych w szczelinę zamka. Nick uruchomił stoper i zagapił się na cyferblat. Po trzydziestu trzech sekundach rozległ się głośny stuk. Jud uśmiechnął się. — Nie zatrzymuj go — mruknął. — To jeszcze nie koniec. Z zasuwką poradził sobie w piętnaście sekund. Drzwi stanęły otworem. — Witamy w domu — rzekł. Nick poczuł chłód w żołądku. — Ładnie tu — ocenił Jud, stając u wejścia do wyłożonego parkietem salonu. Przeleciał wzrokiem po reprodukcjach, wieży stereo, albumach, półkach zapchanych książkami oraz meblach z wyprzedaży. — A tam masz gabinet? — Przeszedł przez kuchnię i zajrzał do pokoiku, gdzie na biurku obok maszyny do pisania piętrzyły się stosy książek i papierów. — Owszem — odparł Nick. Stał w progu, by w każdej chwili zanurkować na klatkę, nim Jud zdąży go złapać. Gdyby musiał uciekać. Gość zignorował jadalnię oraz kuchnię i wrócił do salonu. Wskazał drzwi naprzeciwko wyjścia z mieszkania. — Twoja sypialnia? — zapytał. Nick nie odpowiedział. Na tapczanie leżał dopiero co przysłany egzemplarz brytyjskiej edycji „Lotu Wilka". Okładka była taka sama, jak w wydaniu amerykańskim. Jud uśmiechnął się do fotografii autora i uniósł książkę w górę, pokazując ją Nickowi. — Nawet jesteś podobny — stwierdził. Janey zrobiła to zdjęcie 47 jeszcze w Michigan, pewnego grudniowego poranka. — Rozpoznałbym cię bez trudu. Napisali tu, że trenowałeś karate i judo. — To prawda. — Nick pożałował, że powiedział o tym wydawcy, kiedy tylko zobaczył okładkę powieści. — Taekwondo? — zapytał Jud, odkładając książkę. Nick cofnął się o krok. Nie spuszczając oczu z Juda położył nylonową torbę na podłodze. — Tak. Poza tym trochę shudo-kan. — Do jakiego etapu doszedłeś? — Sam początek. — Dwa lata judo. Dwa lata karate. Ostatni raz był w sali dojo przed rokiem. Próbował się odprężyć, przeczekać. — Taekwondo nie jest takie złe — powiedział Jud. Dzieliły ich dwa metry przestrzeni. — Dogmatyczne i linearne, ale ujdzie. Ja jestem zupełnie jak Chiniec, południowy Shaolin, w połączeniu z innymi technikami. Pozwól, że ci zademonstruję. — Błyskawicznie pozbył się butów i skarpetek. „Sam jesteś za to odpowiedzialny" — stwierdził w duchu Nick. Także zdjął buty i skarpetki, odsunął na boki kilka sprzętów. — Przyjmij postawę. Nick nie miał innego wyjścia, jak unieść ręce. „Ma przewagę trzydziestu pięciu lub czterdziestu kilogramów — pomyślał. — Wygrasz albo zginiesz". — Zastosuję klasyczny styl Shaolin, uważaj — powiedział Jud. — Oczywiście z zachowaniem ostrożności. Nie martw się. „Jak na sali dojo — pomyślał Nick. — Nie ma się czego bać. Trzy czwarte szybkości. Bez kontaktu. Wyhamowane ciosy. Nauka. Trening". Jud stał nieruchomo, z opuszczonymi rękami. — No już — rzucił. — Pokaż swoje najlepsze uderzenie. Nick z połową szybkości wyprowadził kopnięcie w żołądek, ale Juda już nie było na miejscu. Zamierzył się prostym w piersi, by rozbić osłonę przeciwnika, po czym błyskawicznie uniósł lewą rękę, żeby zablokować kontruderzenie, lecz cios Juda odrzucił ją daleko w bok. Nick skontrował jeszcze jednym prawym prostym. Ale niedźwiedź chwycił jego rękę i pociągnął. Prawa stopa Juda wylądowała na jego piersi, po czym nastąpił gwałtowny przysiad, prawa noga przeciwnika znalazła się między jego nogami i Nick poczuł, że traci kontakt z podłogą. Grzmotnął o klepki salonu. Otrząsnął się, zamrugał oczami. Ujrzał dłoń Juda tuż nad swoją twarzą. Zamarł. 48 Tamten uniósł go z podłogi jak poduszeczkę. — Nieźle — powiedział. — Rozumiesz teraz, dlaczego mówiłem, że jest linearne? Tym razem pomieszam trochę różnych technik. Nick zaatakował z pełną szybkością. Jud poruszał się jakby wolniej. Parował ciosy, kontratakował na ręce. Wreszcie powiedział: — Blok, a potem aikido. — I pociągnął Nicka do siebie. Wielka łapa niby tylko dotknęła jego mostka, a jednak uniosła go w górę i popchnęła w powietrzu. Tyłem przeleciał dwa metry, huknął piętami o ścianę pół metra nad podłogą, po czym wylądował na czworakach. Powtarzało się to wielokrotnie. Ataki i kontrataki. Nick dawał z siebie wszystko, bolał go już każdy mięsień. Natomiast Jud bez najmniejszego wysiłku, spokojnie objaśniając, demonstrował, w jaki sposób mógłby skręcić Nickowi kark, zmiażdżyć tchawicę, wyłupać oczy, przebić żebra tuż nad sercem albo unieruchomić wyprowadzające cios ramię w kleszczach. Układał palce na kształt papuziego dziobu; pokazywał, jak takim hakiem porazić nerw pod obojczykiem — co spowodowało, że świat wokół Nicka eksplodował: zwalił się jak kłoda. Jud wręcz rozpływał się przed ciosami Nicka albo wykorzystywał jego własne chi i powalał go na plecy niczym bóg strząsający okruchy ze stołu. Nick wstydził się okazać, że ma dość. Nie przerywał. — Która godzina? — nieoczekiwanie zapytał w pewnej chwili Jud. Pokazał obnażone przedramię. — Nie cierpię zegarków. Nick, leżąc na podłodze, spojrzał na zegar. — Dziesiąta trzydzieści dwie. — Cholera — mruknął Jud. — Muszę już iść. — Pomógł Nickowi wstać, po czym oznajmił: — Fajnie było. Może powtórzymy to kiedyś. Podszedł do drzwi. — Oho! — Zawrócił i podniósł sportową torbę ze swym tajemniczym sprzętem. — Byłoby śmiesznie, gdybym o niej zapomniał. — Chyba tak — odparł Nick, któremu serce waliło jak młotem. Wziął głęboki oddech; jeszcze jeden. Wraz z trzeźwiącym powietrzem dotarła do niego świadomość, że oto zetknął się ze straszliwą mocą, której dotychczas nie znał, choć nie wątpił w jej istnienie. Cholera, wobec niej był bezbronny jak lalka. — Trzymaj się, braciszku — rzucił Jud. Stojąc już na korytarzu obejrzał się i uśmiechnął: — Upewnij się, że dobrze zamknąłeś drzwi. HALO Wiosna 1990 roku. Szosa skręciła pod kołami skradzionego wozu; wiodła w kierunku północno-wschodnim od Los Angeles. Poszarzałe niebo zwiastowało nadchodzący świt. Jud stwierdził, że ma jeszcze kilka godzin, nim kradzież chevroleta zostanie zgłoszona, a dane samochodu wpłyną do komputerów patroli drogowych. Niedużo, zważywszy, że nie był pewien, czy uda mu się spożytkować ten czas, zanim sen zwali go z nóg. Zielony napis informował o parkingu. Jud przyhamował i wjechał powoli między furgonetki; kierowcy drzemali w kabinach. Nad kierownicą jednego z samochodów pojawił się pysk dobermana. „Nigdy nie lubiłem jeździć dużymi ciężarówkami" — pomyślał Jud. Z wozu do transportu bydła, wyładowanego podniszczonymi meblami, wysiadł facet w kowbojskim kapeluszu i poczłapał do toalety. W szoferce nie było nikogo więcej. Jud zaparkował, wziął swoje torby i poszedł w tamtym kierunku. Od momentu gdy włamał się do samochodu w Los Angeles, nosił bawełniane rękawiczki. Gdyby mu się udało z tym E & E, jak głosił napis na drzwiach, nie zostawiłby za sobą żadnego śladu. Tylne okienko szoferki zasłaniała szkolna tablica. Wrzucił torby na skrzynię i wdrapał się przez burtę. Wcisnął się w mroczny kącik, między poobijany fotel na biegunach i zatęchłą wersalkę. „Tylko nie sprawdzaj — pomyślał. — Nie sprawdzaj" — błagał w duchu. Kierowca usłuchał. Wrócił, wyjechał z parkingu i potoczył wóz dalej drogą. Kiedy przejechali pięć kilometrów, Jud wyciągnął się na wersalce. Nie umiał już walczyć z sennością. Zimny wiatr, który siekł go ze wszystkich stron, przywołał sny o cieplejszych dniach... 50 Sajgon 1969 roku. Przeklęte miasto cuchnęło spiekaną na ruszcie rybą i wyziewami starych diesli. Każdy z mieszkańców był jednym kłębkiem nerwów. Nieprzyjacielska Ofensywa Tet należała już do odległej o rok przeszłości. Chaos, jaki ogarnął cały kraj, może i był politycznym sukcesem, lecz pod względem militarnym świadczył o klęsce; partyzanci z Yietcongu oraz ich kumple z regularnej armii północnowietnamskiej prowadzili swą małą, okrutną i dziwną wojnę. W Sajgonie toczyło się jednak normalne życie, jakby Tet była tylko zakończonym przedstawieniem i już wkrótce miał nastąpić Akt Trzeci, czyli zwycięstwo Wspaniałych Chłopców. W rzeczywistości w 1967 roku nastąpił potajemny przewrót w najwyższym dowództwie wojsk amerykańskich, Połączone Szefostwo Sztabu doszło bowiem do wniosku, że w konflikcie brakowało zdecydowanej polityki, a dominowała taktyka chłodnej kalkulacji. Nastąpiły zatem masowe dymisje, lecz przewrót utrzymano w ścisłej tajemnicy, nawet po zakończeniu Ofensywy Tet. Tego wrześniowego dnia 1969 roku w Sajgonie mówiło się już tylko o wygraniu wojny, bez względu na to, co owo zwycięstwo miało oznaczać. Jednakże Jud, który siedział na kanapie w baraku o ścianach koloru musztardy, zwanym Domkiem numer 12, oddzielonym wysokim murem od ulicy Louisa Pasteura, i raczył się z dwoma innymi Amerykanami ciepłym wietnamskim piwem, myślał wyłącznie o sposobach przeżycia, a nie o niuansach polityki zagranicznej. Oficjalnie Juda w ogóle nie było w Wietnamie. Oficjalnie miał stopień sierżanta w piątej jednostce Oddziałów Specjalnych, elitarnych amerykańskich Zielonych Beretów — jednostce interwencyjnej będącej oczkiem w głowie zamordowanego prezydenta Kennedy'ego oraz CIA, a nienawidzonej przez dowództwo regularnej armii. Oficjalnie Jud stacjonował wraz z grupą wsparcia logistycznego Zielonych Beretów na Filipinach. W rzeczywistości miał przydział do MACY-SOG — Grupy Obser-wacyjno-Badawczej Okręgowego Dowództwa Wojskowego w Wietnamie, pozornie zbieraniny najróżniejszych mało ważnych specjalistów z wojska i CIA, formalnie zajmujących się wyciąganiem wniosków z lekcji wojny wietnamskiej. W istocie SOG była ściśle tajną jednostką wywiadowczą i szpiegowską, parającą się dosłownie wszystkim — od rekonesansów w głąb dżungli po infiltrację terytorium Chin; od porywania jeńców wojennych po zabójstwa polityczne. Ani Jud, ani pozostali dwaj mężczyźni, z którymi popijał piwo, nie nosili mundurów. Gdyby je założyli, byłyby to panterki Zielonych Beretów ze skrzydlatymi odznakami spadochroniarzy. Z punktu 51 widzenia taktyki działali przecież na zupełnie odmiennej płaszczyźnie niż większość spośród pół miliona amerykańskich żołnierzy w Wietnamie. O ile, rzecz jasna, cała trójka przebywająca w jednej z tajnych kwater SOG oficjalnie wchodziłaby w skład armii amerykańskiej. Jud poznał swoich kumpli dopiero tego popołudnia. Wymienili tylko imiona, za całą resztę musiały wystarczyć krzywe uśmieszki krywające ich wspólną tajemnicę; obowiązywała nawet członków jednego zespołu. Jud wspomniał jedynie o tym, że został przeniesiony do Domku 12 z Da Nang, nie omieszkawszy podzielić się z nowymi dupkowatymi kolesiami uwagą, że biorą udział w pieprzonej, kretyńskiej wojnie. Zaczął właśnie sypać wyssanymi z palca historyjkami o swych sercowych podbojach z czasów krótkiej kariery na uczelni, kiedy do salonu wkroczył odpicowany facet w garniturze. — Baczność! — rzucił jeden z nich i cała trójka poderwała się na nogi. — Kapitanie... — Siadajcie, panowie — rzekł oficer. Miał jasne włosy, niebieskie oczy i niewielką bliznę na policzku. W dłoni trzymał szarą kopertę. Mógł mieć trzydziestkę; Jud skończył dwadzieścia jeden lat. — Wszystko jest dla pana przygotowane, sierżancie — zwrócił się do Juda, wskazując ruchem głowy drzwi w głębi korytarza. Kiedy ruszyli razem w tamtą stronę, dodał: — Proszę się o nic nie martwić. To kaszka z mlekiem, formalność. — Uśmiechnął się. — Poza tym moje gratulacje. Pańskie podanie o urlop zyskało akceptację. — Wręczył mu zaklejoną szarą kopertę. Jud nie składał żadnego podania o urlop. — Mów do mnie Art — zaproponował oficer. — Wejdźcie, panowie — zaprosił ich głos z wnętrza pokoju. Kapitan miał rację: popołudniowa odprawa była kaszką z mlekiem. Totalną bzdurą. Później Jud otworzył szarą kopertę, wyjął najzwyklejszy bilet lotniczy oraz kartkę z rozkazami, którą po przeczytaniu spalił. Miał tylko tyle czasu, żeby się spakować i zdążyć na samolot o zmierzchu. Do Yientiane w Laosie. Po wylądowaniu poszedł do baru „Pod Białą Różą", gdzie tańcząca na stołach naga dziewczyna wyciągała forsę od ubranych na sportowo Amerykanów, wtykając sobie zapalone papierosy w pochwę. Demonstrowała właśnie numer z czterema papierosami naraz, kiedy w barze zjawił się kapitan z Domku 12. Miał na sobie strój tropikalny. Dostrzegł siedzącego przy stoliku Juda i podszedł do baru. Wypił jednego i wyszedł. Jud ruszył jego śladem. 52 — Tutaj — głos Arta doleciał z głębin trzykołowej rykszy. Pojechali do „Rendez-vous des Amis", burdelu madame Lulu, gdzie Francuz — siedemdziesięciolatek — uczył wstydliwe Laotanki sztukifellatio. Przeszli przez salonik na parterze, w którym chuda jak szczapa, wypacykowana właścicielka umilała klientom czas oczekiwania na rozkosz, serwując im szkocką, po czym pokonawszy dwa piętra wyszli na dach. Stanęli na krawędzi budynku. Yientiane pachniało dżunglą. W przeciwieństwie do Sajgonu nieliczne światełka były tu rozrzucone po całym mieście. W uliczce pod nimi stał zaparkowany ford bronco. Z mrocznych zakamarków dachu wyłonił się mężczyzna w białej, lnianej, sportowej marynarce. Uścisnęli sobie dłonie na powitanie. Był Amerykaninem. Art miał jasne włosy, ale tamten w lnianej marynarce był jeszcze jaśniejszy; odcień skóry jak u albinosa, włosy białe, niemal przezroczyste, upiorne, wodnistobłękitne oczy. — Proszę spojrzeć — rzekł Upiór. — Tamte światła to ambasada chińska. Rosyjska jest tutaj. Tu dyplomaci Wujka Ho. O kilkaset metrów od naszej ambasady jest nawet poselstwo Pathet Lao. Wszyscy zachowują się bardzo grzecznie. To nasza wojna — stwierdził z dumą w głosie — i my wygramy ją na swój sposób. Mając pięciuset oficerów CIA wykonujemy lepszą robotę niż pół miliona żołnierzy w Wietnamie. Nie powinni byli wyłączać nas z tej rozgrywki. Taki właśnie Laos to cholernie kosztowna polityka zagraniczna. Coś poruszyło się w cieniu na dachu. Człowiek w białej marynarce błyskawicznie obrócił się i z kabury pod pachą wyciągnął browninga kalibru 9 mm. — To tylko gekon — stwierdził Art, kiwając głową w stronę Juda. — Dobrze wiem, co to jest, Monterastelli! — warknął facet z CIA. Jud uśmiechnął się; znał już imię i nazwisko — kapitan Art Monterastelli. „Teraz nasze szansę się wyrównały" — pomyślał. — Wcale nie miałem zamiaru go zabijać — rzekł Upiór w ślad za znikającą jaszczurką. — Francuzi mówią, że to początek choroby, pierwsza oznaka, że trzeba uciekać z Azji, kiedy zaczyna się strzelać do gekonów. — Ale to nie z gekonem chce się pan rozprawić — zauważył Jud. — No pewnie — mruknął. Schował pistolet i z kieszeni koszuli wyciągnął papierosa z marihuaną. — Zapalicie? — Ja nie palę — odparł Jud. Tamten zachichotał. — Jasne, że nie! Was nawet tu nie ma! Nikogo z nas tu nie ma! 53 Prawdę zna tylko jeden wysoki oficer SOG oraz trzech fagasów tkwiących na dachu burdelu. — Jaki starszy oficer? — zapytał Jud. — Nie musisz tego wiedzieć — odparł łącznik CIA. Strzelił wielkim benzyniakiem zippo; kapitan Art Monterastelli i Jud wycofali się poza krąg blasku zapalniczki. — I kto tu cierpi na paranoję? — zapytał Upiór. — Sierżancie Stuart — przemówił do Juda. — Ci, którzy się liczą, dobrze wiedzą, jak znakomitą robotę pan wykonał. Cholernie dobrą. Należy pan do tych, na których Ameryka może polegać. Sądzimy, że jest pan naszym człowiekiem. Obserwowaliśmy pana. Chyba nadszedł już czas pańskiej wielkiej próby. — Mówi pan o tym, tutaj? — zapytał Jud. Siłą powstrzymał się przed wytknięciem Upiorowi arogancji, wymieniając kilka wcześniejszych swoich wyczynów. Na twarzy Arta nie drgnął nawet jeden mięsień. Miał chłopięce rysy. — Na Boga, to tylko ustronne zacisze! — stwierdził Upiór. — Tutejsi mieszkańcy wierzą, że we wszystkim zamieszkują duchy. W skałach, w naszych samolotach, w ludziach. Nazywają to phi. W pokoju na dole rozległ się głośny jęk. — Chcemy, żeby pan dla nas coś zrobił — powiedział agent. — To ryzykowna robota, wymaga zastosowania wszelkich możliwych środków. Niezwykle ważna. I musi zostać zachowana ścisła tajemnica. Uważamy, że pan da radę. Jeśli uzna pan, że się do tego nie nadaje, i odmówi — wzruszył ramionami — zrozumiemy to. Następnie wyjaśnił dokładnie, o co chodzi. Dwa miesiące później Jud siedział w bombowcu B-52, czternaście tysięcy metrów nad wrogą pomocą Wietnamu, 19 listopada 1969 roku. W skład okrojonej załogi wchodziło zaledwie czterech amerykańskich lotników — optymalna liczba dla potrzeb misji w bezksiężycową noc. Samolot zakołysał się, kiedy jego ładunek spłynął w kierunku ziemi. Zimno. Judowi było strasznie zimno. Siedział skulony na kracie prowadnicy do spuszczania bomb, skostniały i odrętwiały, zarówno z zimna, jak i z powodu monotonnego jazgotu silników. Śmierdzące metalem powietrze, którym oddychał za pośrednictwem maski, kłuło w płucach igiełkami mrozu. Kiedy zgrzytnęły otwierane drzwi przedziału bombowego, uniósł spojrzenie wbite dotychczas w stalowy chodnik pod nogami i popatrzył na staczające się w mrok gigantyczne beczki z blachy falistej. Pierwsze sto-dwadzieścia-jeden. Drugie sto-dwadzieścia-jeden. Drzwi przedziału bombowego zostały otwarte. W czerwonym 54 półmroku Jud wyobrażał sobie, że poprzez gogle i maski tlenowe może zajrzeć w oczy siedzącym obok niego pięciu mężczyznom. Czterech Nungów * musiało być bladych jak ściana. Mieli zaschnięte gardła, podobnie jak on, oraz pełne gacie, co jemu również groziło. Za nimi siedział Zasłona — jeden-jeden, bo Jud był jeden-zero. Zasłona był jego zastępcą. Formalnie stanowili wraz z Judem dopełnienie czteroosobowej załogi do kompletu. Na wypadek, gdyby któremuś z chłopców Wujka Ho poszczęściło się z sowiecką rakietą ziemia— powietrze i musieli grać rolę normalnego lotu zwiadowczego. Powtarzał sobie: „Nie myśl o Nungach, nie myśl o tym, co ich czeka w piekle między trafieniem rakiety a skokiem na spadochronie czy rozbiciem". „O czym ty myślisz, Zasłona? — zastanawiał się Jud. — Co ty czujesz?" Dwudzieste trzecie sto-dwadzieścia-jeden. Dwudzieste czwarte sto-dwadzieścia- jeden. Zasłona nie mógł w tym półmroku widzieć lepiej niż Jud. Pewnie było mu tak samo zimno. „Bóg jeden wie, co czują Nungowie — pomyślał Jud. — Im musi być tu zimniej niż w grobowcu z koszmarów sennych". Trzydzieste pierwsze sto-dwadzieścia-jeden. Trzydzieste drugie sto- dwadzieścia-jeden. Samolot pochylił się, skręcając na południowy zachód. W plecy Juda wbił się złożony spadochron. Przeciążenie wywołało sensacje w żołądku. Czterdzieste drugie sto-dwadzieścia-jeden. Czterdzieste trzecie sto- dwadzieścia-jeden. Poprzez część ogonową, w nieprzeniknionej czerni pod nimi, Jud dostrzegł bezgłośne pojawienie się pomarańczowego grzyba. „Wszystko w porządku" — pomyślał. W jego pamięci odżył napis na drzwiach restauracji, gdzie pracował podczas wakacji, kiedy chodził do szkoły średniej: wymagane stroje wieczorowe. „Nic z tego" — przyszło mu na myśl. Tej nocy miał na sobie jednoczęściowy komplet bawełnianej bielizny. Dwie pary skarpet. Na wierzch nylonowych rękawic naciągnął parę wełnianych z poobcinanymi palcami — było to ryzykowne, ale niezbędne, by zachować czucie. Na to jeszcze czarne rękawice narciarskie. Ich obszerne mankiety przywiązane były czarną splataną taśmą do przedramion Juda, tuż poniżej oznak starszego sierżanta. Słyszeli, * Nazwa narodu tajskiego, z grupy północnych Tajów, zamieszkującego pogranicze chińsko-wietnamskie (przyp. tłum.). 55 że podczas którejś misji wiatr zerwał dowódcy prawą rękawicę na wysokości trzynastu tysięcy metrów. Jego zastępca opowiadał, że widział dokładnie, jak dłoń kolegi skręca się i czernieje, a zmrożone do głębi palce odpadają. Facet był w takim szoku, że spadł, nie otworzywszy spadochronu. „Nikt z mojej drużyny nie może umrzeć w ten sposób" — obiecał sobie Jud. Na wierzchu miał czarny strój skoczka z tej samej barwy suwakami i klapami kieszeni zapinanymi na rzepy. Buty dostosowane do chodzenia po dżungli. Na głowę wciągnął elastyczną czarną kominiarkę z wąskimi otworami na oczy i usta. na nią drugą identyczną i jeszcze za duży o dwa numery hełm spadochroniarski. — Ten HALO * kosztuje ponad dwa razy więcej niż normalny — powiedział mu instruktor w czasie treningu. — Zabezpiecz teren lądowania, a potem zakop to gówno. Jud miał zapięte wokół nadgarstków wysokościomierze; trzeci schował w kieszonce na piersi, dobrze docisnął rzep zapinający klapę kieszeni, a linkę przyrządu zawiązał wokół szyi. Wiatr porwał jedyny wysokościomierz, jaki miał przy sobie Milder, musiał więc zgadywać, kiedy otworzyć spadochron. Pomylił się, otworzył o dwa kilometry za wysoko (czy można mieć mu to za złe, jeśli spadał z szybkością trzystu kilometrów na godzinę?), wskutek czego dostrzegł go patrol. Tamci nie zauważyli pozostałych członków zespołu, którzy zdołali odbić Mildera, lecz kosztowało go to utratę ręki, a cała akcja wzięła w łeb. Nie powinni wylądować na ziemi. Nie od razu. Wcześniej była dżungla — pięć warstw baldachimów listowia, para bijąca od szmaragdowozielonych drzew, pełnych wgryzającego się w kości robactwa i czterometrowych węży. Odurzające zapachem kwiaty i zatęchłe bagniska. Tygrysy zwykle nie stanowiły problemu. Mieli wpaść między gałęzie i zawisnąć na linach, kiedy czasza ugrzęźnie w koronach drzew — kołysząc się wśród bezksiężycowej nocy, otoczeni wrzaskiem małp i trzepotem ptasich skrzydeł; daj Boże, aby nikt nie spodziewał się zrzutu; daj Boże, żeby nie było tam żadnego patrolu. Nie powinno ich tam być. Nie tej nocy. Przynajmniej tak wynikało z grafiku patroli, który dostarczono Judowi i Zasłonie. Jud miał przywiązany rzemieniem do cholewki prawego buta nóż. Drugi, w pochewce, zawiesił trzonkiem w dół na piersi. Dla bezpieczeństwa trzymał jeszcze w zasuwanej kieszeni na udzie brzytwę. Żeby mieć czym odciąć się od czaszy; żeby móc skorzystać ze * High-Altitude Low-Opening, rodzaj spadochronu do skoków z dużej wysokości i otwarć na niskim pułapie (przyp. tłum.). 56 stumetrowej liny, którą spakował pod rezerwowym spadochronem, a której końcem obwiązał się w pasie. Popatrzył na Nungów — przodkowie tych ludzi przybyli do pohidniowo-wschodniej Azji z Chin. Akurat z tych czterech przodkowie nie byliby dumni. Mordercy i złodzieje. Wyglądali przez okienko celi śmierci w jednym z północnowietnamskich więzień, kiedy nieoczekiwanie zjawił się Jud — drzwi celi otwarły się z hukiem, a strażnik osunął się po przeciwległej ścianie. Poszli za Amerykaninem, wierząc, że nie może ich spotkać nic gorszego od tej celi. Teraz, skuleni wewnątrz B-52, nie mieli już takiej pewności. Początkowo było ich dziesięciu. Szkoleniowcy od razu zdyskwalifikowali czterech; Jud nie miał pojęcia, co się z nimi stało. Piąty odpadł, ponieważ nie umiał sobie przyswoić wiadomości na temat broni. Z szóstego zrezygnowano, kiedy Jud rozpoznał mordercze błyski w jego oczach. Zostało czterech — tylu, ilu potrzeba było do przeprowadzenia akcji — a tych Jud zmusił do uległości. Nakłonił ich jak dzieci do wykonania jedynego w życiu skoku ze spadochronem; zostali podwieszeni pod rozpostartymi czaszami tuż przed świtem, kiedy szkolące się w bazie na Okinawie oddziały desantowe pogrążone były we śnie, po czym zepchnięci z platformy; lot z wysokości stu metrów zakończył się łagodnym lądowaniem na piasku. — Powiedz im, że będzie tak, jak w Disneylandzie — rozkazał Jud tłumaczowi, który próbował namówić Nungów do wejścia na platformę. Jud nie znał żadnego z ich dialektów; polegał na znakach dawanych rękoma, wspólnocie interesów oraz na ich przekonaniu, że dzięki woli boskiej pomyślnie wykonają zadanie. — Powiedz im cokolwiek, byleby uwierzyli, że jestem zwierzchnikiem pieprzonej Myszki Miki. Nikt nie wspomniał nawet o możliwości użycia HALO. Razem wzięli udział w trzech patrolach, krótkich wyskokach z bazy w Da Nang — jakby wypadach w głąb nieznanego terytorium Indian. Nungowie odznaczali się złodziejskimi umiejętnościami skradania się, skrytobójstwa i ucieczki. Do snu układali się wokół Juda — to był ich pomysł. W nagrodę dostarczał im piwo i tajskie dziwki nie znające ich dialektu. Skulony w niewygodnej pozycji Jud zmienił ułożenie ciała; poczuł na ramieniu ciężar okrytego czarnym nylonowym pokrowcem rosyjskiego AK-47. W kaburze pod pachą miał czternastostrzałowego automatycznego smitha i wessona, kalibru 9 mm. Przy pasie zawiesił automat 11,4 mm. W trzeciej kaburze, zapiętej wokół lewego uda, pod bielizną, schował miniaturowy, dwustrzałowy pistolecik kalibru 57 5,6 mm, którego długie pociski zdolne były przebić kości czaszki i dosłownie zamienić mózg człowieka w bezpostaciową maź. Kule w jego broni zostały pokryte toksyną z jakiegoś mięczaka, wyprodukowaną w tym samym laboratorium w Langley, które w 1960 roku dostarczyło śmiercionośnych bakterii do wykończenia kongij- skiego przywódcy narodowego, Patrice'a Lumumby. Jud mógł nacisnąć spust bez wyciągania pistolecika, przez co strzeliłby sobie w nogę. Czarownicy obiecywali rezultaty już po minucie, nie wiedzieli jednak, że Jud zdawał sobie sprawę, iż okłamali go co do szybkiej agonii. Wszyscy mieli na plecach czarne nylonowe spadochrony HALO oraz specjalne aparaty tlenowe. Na czas lotu ich maski zostały podłączone do sieci doprowadzającej powietrze do przedziału bombowego, pozbawieni byli jednak kontaktu radiowego. „Zresztą nie ma o czym ze sobą rozmawiać" — pomyślał Jud. Wspomniał, jak razem z Zasłoną po raz pierwszy zetknęli się z załogą B-52, przedstawili im w skrócie wyssany z palca cel akcji i opowiedzieli lotnikom nieco o sobie, by w razie przesłuchania przez Wietnamczyków zostali obaj potraktowani jak członkowie załogi. Na miejscu przyklejonych w kabinie zdjęć lotników pojawiły się fotografie Juda i Zasłony w towarzystwie dziewcząt i kolegów z drużyn piłkarskich. Lewe zdjęcia, lewe dziewczyny. Wszystko na wypadek, gdyby bombowiec został zestrzelony. „Nie zaprzątaj sobie głowy niepotrzebnymi drobiazgami" — ostrzegł sam siebie Jud. Przywołał w myślach postać koleżanki ze szkoły średniej, z którą nigdy nie odważył się porozmawiać. Zaczęła ogarniać go panika. A jeśli nie odnajdą na ziemi spodziewanego wsparcia? Miały je stanowić niedobitki dwóch grup Wietnamczyków, których CIA wywiozła z Hajfongu w 1955 roku, przeszkoliła w Sajgonie i przerzuciła z powrotem na teren komunistycznej Północy. Podobno można się było z nimi dogadać po francusku i angielsku, zresztą Zasłona znał trochę wietnamski. Lecz jeśli tamci pomylili się co do miejsca zrzutu? A jeżeli Jud nie dostrzeże bursztynowego światełka, które miało być ustawione w miejscu lądowania i widoczne poprzez korony drzew? A może tamci zostali schwytani, przypaleni rozpalonym żelazem i teraz nie było już żadnego wsparcia? Albo byli podwójnymi agentami i nasłali wietnamską armię, partyzantów z Pathet Lao, czy nawet Chińczyków? A jeśli po prostu się rozbiją? Jeśli... „Zobaczymy" — stwierdził w duchu. Na ile potrafił, upchnął cały swój lęk w tym jednym słowie, które mógł odmieniać na setki sposobów w różnych brzmieniach: zobaczymy. Dwie czerwone lampki rozbłysły ponad drzwiami przedziału 58 bombowego — niezwykły kontrast w porównaniu z zalegającymi dalej ciemnościami. Jud zwalczył odrętwienie. Nungowie złapali się za ręce — każdy chwycił dłoń współplemieńca, którego przyszłość mogła go w ogóle nie obchodzić, lecz na razie był zmuszony dzielić z nim wspólny los. Jud wyciągnął rękę, uścisnął dłoń siedzącego obok Nunga i podniósł ją do góry. Głowy pozostałych obróciły się ku niemu. Zasłona stanowił ostatnie ogniwo łańcucha. Powoli wszystkie dłonie uniosły się, jakby w triumfalnym geście. Jud poczuł energię płynącą przez złączone ręce; Nungowie także musieli ją odczuwać. Właściwy gest w odpowiednim momencie — a nawet gdyby takim nie był, Jud i tak poczułby teraz przypływ energii. Był już związany liną z dwoma najbliższymi Nungami; tak samo, jak Zasłona z pozostałymi. Tworzyli dwa trzyosobowe grona połączone linami. Jud rozmieścił Nungów na końcach sześciometrowych sznurów, aby on i Zasłona mieli jakieś pole manewru. Tamci wiedzieli jedynie, za mają skoczyć — że będzie tak, jak na wieży. Mieli spadać przez jakiś czas, a potem Jud powinien przyciągnąć ich do siebie, odciąć więzy, szarpnięciem linki otworzyć spadochrony i dopiero na końcu — swój. Jud miał świadomość, że tamci liczyli co najwyżej na dziesięcio- sekundowe spadanie. Gdyby powiedział im o trzyminutowym locie, nie skoczyliby za nic w świecie. I tak byli bliscy paniki: swobodny lot, ciemność dookoła, porywisty wiatr, zimno... mróz. Mieli spadać jak kamienie. Gdyby nie byli dostatecznie przerażeni, któryś z nich mógłby odnaleźć linkę wyzwalacza i przerwać swobodne spadanie, co przy zbyt dużym ciężarze dla pojedynczej czaszy spadochronu oznaczałoby całkowitą utratę kontroli... „Jeśli nawet do tego dojdzie — stwierdził w duchu Jud — będzie można odciąć liny. Uwolnić się, złapać równowagę, odlecieć od nich niczym ptak. A potem otworzyć własny spadochron i zaimprowizować jakiś plan po wylądowaniu. Ważne, żeby zachować zimną krew i pozwolić owładnąć sobą niezawodnej woli przetrwania". Ktoś klepnął go w lewe ramię. Podniósł głowę i ujrzał przypiętego do linki bezpieczeństwa drugiego pilota w masce tlenowej. Lotnik pokazał wyciągnięty w górę kciuk, a następnie wyrysował dłonią w powietrzu literę L. Laos. Jud podniósł się. Spoglądał, jak wszyscy z jego zespołu ściągają maski połączone z siecią samolotu, a wciągają własne, doprowadzające powietrze z indywidualnych aparatów tlenowych. Ponownie chwycił dłoń stojącego obok Nunga i upewnił się, że ten złapał za rękę następnego; tym razem nie utworzyli łańcucha, lecz dwie oddzielne 59 grupy. Tamtą dowodził Zasłona. Jud był jeden-zero, miał skakać pierwszy. Drugi pilot zdjął linkę, zamykającą przejście po metalowej kładce. Stalowa kratownica pod stopami dygotała. Gigantycznym bombowcem rzucało na wszystkie strony; schodzili do pułapu trzynastu tysięcy pięciuset metrów. Jud musiał uważać, żeby nie stracić równowagi i nie runąć w ziejącą pod nimi ciemność. Przez otwarte drzwi wdzierał się chłód. Jud był cały mokry pod kilkoma warstwami odzieży i ciężkim ekwipunkiem. A mimo to było mu cholernie zimno. Na końcu szeregu dostrzegł ciemną sylwetkę Zasłony. Wyciągnął w jego kierunku palec wskazujący; tamten skinął głową. „Spotkamy się na dole — pomyślał Jud. — Spotkamy się". Dłoń drugiego pilota rytmicznie unosiła się i opadała, jak me-tronom odmierzający sekundy; dzięki interkomowi mógł przekazywać z kabiny pilotów odliczanie czasu. Wszyscy utkwili w nim spojrzenia. Raz. Raz. Raz. Trącił ramię Juda. Ten skoczył w lewo, pociągając swój żywy łańcuch w otchłań zawodzącego wiatru i ryku silników. Bezpośrednio za nimi wyskoczyła grupa Zasłony. Drugi pilot jeszcze przez chwilę spoglądał, jak znikają w mroźnej czerni. Przywodzili na myśl pingwiny, które zsunęły się z kry lodowej, wyruszając na lemingi. Mróz, czerń, zatrzymany czas i straszliwy ziąb. J ud zderzył się z ziemią. — Do cholery! Coś ty robił na moim wozie? We śnie ryknął na niego spoza chmur głos Boga. Jud leżał na plecach, na piasku. Pobocze drogi. Słońce przygrzewało jeszcze mocniej niż we śnie, pogodne niebo... — Co ty sobie myślisz, do cholery?! Obok wyładowanej gratami ciężarówki do przewozu bydła stał wychudzony starzec w postrzępionym kapeluszu ze słomy, silnie spranej koszuli i dżinsach z mankietami wetkniętymi za cholewki popękanych czarnych butów. Spoglądał w dół i wrzeszczał na człowieka, który stoczył się właśnie ze sterty starych mebli. Całe ciało przeniknął ból. Jud jęknął. — Ty włóczęgo! Mam nadzieję... Chryste, że skręciłeś parszywy kark! Słońce wisiało na dwie szerokości dłoni ponad horyzontem, oślepiając Juda. Zmrużył oczy i popatrzył w twarz krzyczącego kierowcy. 60 Staruch był Wietnamczykiem. W tandetnym kowbojskim stroju. Jud z trudem opanował chęć zwalenia go z nóg, zresztą nie miał chyba na to dość siły. — Szukałem tylko okazji — mruknął siadając. — Okazji! Okazji! — Stary wypatrzył bagaż Juda na skrzyni ciężarówki. — Aha! — Jak małpa wdrapał się na burtę i zrzucił obie torby na pobocze. — To też szukało okazji, co? Ha! — Zeskoczył z powrotem na ziemię. Pustynia — dotarło do Juda. Płaska, usiana brunatnymi kępami suchorośli. Na horyzoncie szaroniebieski zarys gór. Wielka pustka. — Każdy szuka okazji! Nikt nie płaci! Nikt nie daje mnie! Jakieś dwa kilometry dalej, po przeciwnej stronie dwupasmowej drogi skupisko budynków, przyczepa mieszkalna. Kawiarnia? Stacja benzynowa? — Czy nie wie pan, która jest godzina? — zapytał Jud. — Która godzina? Dla ciebie zawsze ta sama. Teraz. Nieważna godzina. Stary zsunął kapelusz na tył głowy i wetknął kciuki za pasek spodni. Pewnie widział, że tak robili prawdziwi kowboje w Caliente, w Newadzie, USA. — Zapiać mi, włóczęgo, to zabiorę cię dalej ze sobą. Dien cai daul — chciał powiedzieć Jud, ale zaschło mu w gardle. Stwierdził, że zrządzeniem losu znalazł kryjówkę. Wrócił myślami do Sajgonu. Nie dać po sobie poznać, że straciło się kontrolę. Nie zaszczycić go nawet przekleństwem. Zachować twarz, a jego doprowadzić do furii. — Nie, dziękuję — rzekł. — Tutaj mi dobrze. —-- Ha! — Staruch plunął w piasek u jego stóp. — Nie, dziękuję. Znaczy: nie masz pieniędzy. Nie masz pieniędzy, nie masz nic. Wdrapał się do kabiny ciężarówki, ruszył z impetem, zasypując Juda chmurą kurzu i piasku, po czym wjechał na autostradę i dodał gazu. Kurz opadł powoli. Jud siedział na skraju wymarłej, biegnącej przez pustynię drogi. Obok przetoczył się kulisty zwój suchoroślowych kłączy. W pachnącym szałwią powietrzu wirował piasek. Między siedzącym w kurzu po turecku, niczym Budda, Judem a oddalonym o kilometr ogrodzeniem zamigotała fatamorgana tafli jeziora. Kątem oka pochwycił jakiś ruch — zajączek pustynny; błyskawicznie skrył się pod krzakiem. Pustynia. Zupełnie odmienna od suchego płaskowyżu irańskiego. To jego pustynia. Jego własna. Zwłaszcza teraz. 61 Podniósł się, walcząc z bólem i suchością w gardle, a także żarem lejącym się z nieba. Dźwignął swoje torby i ciągając nogi po piasku ruszył w głąb pustyni, a następnie wielkim łukiem skręcił w kierunku zabudowań. Dwie kardynalne zasady Ucieczki i Ukrycia: Nie Zostać Zauważonym, a jeśli to się nie uda, Nie Zostać Zapamiętanym. Jud zatrzymał się przy kępie suchorośli pięćdziesiąt metrów od kafejki. Na słupku przed wejściem kołysał się drewniany szyld. Wypalony w starej sosnowej desce napis głosił: „U Nory". Na placu między dwoma dystrybutorami paliwa a budynkiem stało zaparkowanych sześć samochodów. Judowi burczało w brzuchu. Gdyby pokazał się takiej liczbie osób, naraziłby się na niebezpieczeństwo, że wszyscy go zapamiętają. Na tyłach kafejki stała podniszczona przyczepa mieszkalna, niczym oskarżycielski palec wysunięta w stronę pustyni. Nieco dalej przycupnął niski domek z glinianych cegieł — pod oknami, zasłoniętymi wzorzystą tkaniną, widniały rabaty kwiatowe. Po jakimś czasie, który Jud oszacował na pół godziny, samochody odjechały. Do pięciu wsiedli samotni mężczyźni, szóstym podróżowały dwie siwe kobiety w chustkach na głowach. Nie zatrzymał się żaden inny wóz. Nie zjawili się dostawcy z piekarni czy też rozlewni piwa. Nie podjechała cysterna z benzyną. Nie zajechała furgonetka prowadzona przez jakąś wdowę, dowożącą świeże gazety do trzech automatów sprzedażnych ustawionych przed wejściem do kafejki. Drzwi skrzypnęły, kiedy Jud wkraczał do środka, nie zauważony przez nikogo. Przy kontuarze czytała gazetę blondynka o spłowiałych włosach przyciętych równo do połowy szyi. Była sama. Wahadłowe drzwi prowadziły do kuchni. Kobieta miała opaloną, sympatyczną buzię z kurzymi łapkami zmarszczek w kącikach szeroko rozstawionych, niebieskich oczu. Jej biała bluza i spodnie nie przypominały stroju kelnerki. Popatrzyła na Juda, a następnie spojrzała ponad jego ramieniem. Musiała zauważyć, że przed kafejką nie stoi zaparkowany żaden samochód. — Mam czym zapłacić — rzekł pospiesznie Jud. — Wygląda na to, że pan już zapłacił — powiedziała. Miała nieco zachrypnięty, przepalony głos. — Czym mogę służyć? — To pani ma na imię Nora? — Oczywiście. — Uśmiechnęła się. — Czego pan sobie życzy? — Czy mógłbym dostać śniadanie? Duże śniadanie. I kawę. — Proszę usiąść. — Nora zsunęła się ze stołka. Jej ruchy były pełne gracji. — Przyniosę kawę i jadłospis. 62 Zniknęła w kuchni. Jud wybrał stołek przy kontuarze, skąd mógł obserwować wejście. W sali brzęczały muchy. Z kuchni dolatywał szmer włączonego telewizora — pewnie czarno-białego, przenośnego, z teleskopową anteną. Drzwi wahadłowe stuknęły raz i drugi, po czym nastała cisza. Jud poczuł mieszaninę zapachów gorącego tłuszczu, bekonu, smażonych jaj i gotowanej fasoli. Przy trzech stołkach stojących przed wygiętym w podkowę kontuarem stały brudne talerze. Długi stół pod ścianą oraz jeden z mniejszych stolików także nie były jeszcze posprzątane. — Proszę wybaczyć nieporządek — rzekła Nora, wychodząc z kuchni. — Mój pomywacz przepadł gdzieś z wiatrem. — Uciekł? — zapytał Jud. — I to chyba na zawsze. — Postawiła przed Judem kubek kawy, naczyńko ze śmietanką i cukiernicę. — Gdzie... — zaczął Jud, zawahał się, nie chcąc wyjść na głupka, wreszcie stwierdził, że wszystko mu jedno. — Gdzie jesteśmy? Nora uśmiechnęła się. — Przy sto dwudziestej siódmej szosie, w połowie drogi między Baker i Shoshone. U wylotu Doliny Śmierci. Niezbyt daleko od granicy Newady. Nie podobała mi się nazwa tego zakątka, ochrzciłam go więc swoim imieniem. — Zresztą bardzo ładnym. — To fakt. — Wręczyła mu jadłospis. — Proszę wybrać. — A co by pani poleciła? — zapytał Jud. — Ma pan zdrowy żołądek? — Dość mocny. — Westchnął. — I całkiem pusty. — Huevos rancheros — zaproponowała. — Nie jest zbyt ostre, a Carmen potrafi je znakomicie przyrządzić. Do tego sok pomarańczowy i domowe frytki. Razem będzie kosztowało około sześciu dolarów. Przekazała zamówienie do kuchni, po czym włączyła klimatyzator umieszczony obok wejścia i wróciła do swojej gazety. Jud rozparł się na stołku. Po jakimś czasie przez wahadłowe drzwi weszła przysadzista Meksykanka w niebieskich dżinsach i różowym sweterku. Zmarszczyła nos na widok Juda i postawiła przed nim talerz ze smażonymi jajkami przykrywającymi fasolę na tortillach oraz drugi z polanymi tłuszczem ziemniakami. Nora podała mu szklankę soku pomarańczowego, serwetkę oraz sztućce. Nim Carmen zdążyła wrócić do kuchni i nastawić głośniej telewizor — wyświetlano właśnie kolejny odcinek serialu, którego wszyscy bohaterowie byli zapewne niezwykle piękni — 63 i zanim Nora skończyła czytać artykuł o kolejnej fali ludobójstwa w Kambodży, Jud rozprawił się z połową obfitego śniadania. Kiedy był już po czterech kawach, trzech aspirynach i koniecznej po takim obżarstwie wizycie w łazience, na wysypanym żwirem placyku przed budynkiem zachrzęściły koła samochodu. Biały cadillac zatrzymał się przed wejściem. Kierowca wszedł do środka. Był po czterdziestce, nieco starszy od Juda, lecz podobnie jak on tęgi. Rozpięty kołnierzyk białej koszuli odsłaniał złoty łańcuszek; spod mankietu wystawał rolex — kosztował pewnie jakieś pięćdziesiąt dolarów, jego kuzyn wyniuchał go w sklepiku w Hongkongu. Wymanikiurowane paznokcie, na palcu sygnet z brylantem. Mężczyzna był ubrany w luźne spodnie złotego koloru, stosowne do gry w golfa lub pracy w domu, oraz włoskie mokasyny w dwóch odcieniach brązu, ozdobione rzemykami. Pucu-łowatą twarz wystawiał do słońca co najwyżej przez okna salonów i szyby samochodów. — Cześć, złotko! — przywitał Norę. Nie uniosła nawet oczu znad gazety. Facet wsunął się na stołek przy kontuarze. Jud siedział po jego lewej stronie, Nora znajdowała się po przeciwnej. — Mówisz do mnie, Haroldzie? — zapytała. Harold rozejrzał się po sali; zamrugał szybko na widok masywnej postaci siedzącego obok Juda. — To chyba jasne, że nie mówię do niego — odparł. „To się okaże" — pomyślał Jud. — Powinnaś bardziej uważać, kogo tu przyjmujesz — dodał Harold, nie spuszczając wzroku z Juda. — Ten lokal mógłby utracić renomę. „Zobaczymy" — stwierdził w duchu Jud. — Zdaję sobie z tego sprawę — powiedziała Nora. — Podać ci coś, Haroldzie, czy wpadłeś tylko po to, żeby schronić się przed pustynnym słońcem? — A. owszem. Co byś powiedziała na filiżankę kawy w moim towarzystwie? — Dziękuję, piłam już kawę. — Ile się człowiek musi napracować, żeby zostać obsłużonym — mruknął Harold. Słowa, które wymknęły się Judowi, były dla niego niemal takim samym zaskoczeniem, jak dla Nory i Harolda. — Mógłbyś postarać się zachowywać trochę grzeczniej. „Spokojnie — ostrzegł siebie w myślach. — Tylko spokojnie". 64 — Czy ktoś cię o coś pytał, grubasie? — warknął Harold. Pociągnął nosem. — Może dałoby się z tobą wytrzymać, gdybyś wziął kąpiel. Jud utkwił spojrzenie w pustym talerzu. Oddychał powoli. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. — Chcesz zatem kawy, Haroldzie? — spytała Nora, która nagle zaczęła energicznie poruszać się za kontuarem. — Już podaję. — A co z cukrem? — wycedził Harold. — Stoi przed tobą. Nora odwróciła się w stronę ekspresu. Harold wyciągnął szyję, by popatrzeć na jej pośladki. Upewnił się, że obcy grubas go obserwuje. Nalane cielsko, zmierzwione włosy, twarz pochylona nisko — widać było tylko białka oczu. „Świetnie — pomyślał. Przeniósł wzrok z powrotem na barmankę. — Ciekawe, czy tamten kretyn również podziwia sposób, w jaki ona kołysze biodrami" — przemknęło mu przez myśl. Nora postawiła przed Haroldem filiżankę z kawą. — Wiesz co, Noro? — zaczął półgłosem. — Znam paru facetów, którzy mają kumpli w Vegas. Dla hazardu granice stanowe nie są żadną przeszkodą. Mógłbym ci tu wstawić kilka bilardów. Tutejsi ważniacy przymknęliby oko. Lubią cię. Wszyscy cię lubią, Noro. — Lepiej trzymaj się swojego handlu damskim obuwiem, Haroldzie — odparła. — A ja zostanę przy daniach Carmen i mojej kawie. — Złotko, nie mogę zrozumieć, dlaczego taka słodka istota jak ty utknęła w tej zasranej dziurze. — Dlatego, żeby chłopcy tacy jak ty mieli dokąd wpadać. Klimatyzator zabulgotał, brzęknął, ale nie przestał działać. — Teraz rozumiem — mruknął Harold, spoglądając znacząco na Juda. — Ależ, Haroldzie. — Nora zaszczyciła go uśmiechem. — Rozchmurz się. — Trudny z ciebie orzech do zgryzienia — odparł. Siorbnął kawy. — Mogłabyś złamać serce każdemu facetowi. — Celuję trochę niżej. Jud zachichotał. — Z czego się, do cholery, śmiejesz, grubasie! — warknął Harold. „Lepiej przestań" — rzucił w myślach Jud; nie był jednak pewien, czy kieruje to do siebie, czy do tamtego. Pistolet był w zamkniętej torbie, na podłodze. — Jak ktoś będzie coś chciał od ciebie — -syknął Harold — to pociągnie za ten krowi łańcuch. — Haroldzie — powiedziała ostrzegawczo Nora. 5 — Rzeka ciemności ' OJ — W tej okolicy nie lubimy takich włóczęgów jak ty — kontynuował Harold. — Bezdomny!? Zwyczajny włóczęga! Już ja was znam. Gdybyś był porządnym człowiekiem, na pewno miałbyś jakiś dom. To jest Ameryka, dupku. A nie rupieciarnia dla takich nieudaczników. — Czy skończyłeś już kawę, Haroldzie? — zapytała Nora. — Ktoś taki jak ja ma swój dom. Ma wszystko. Nawet kilku przyjaciół w patrolu drogowym. Przyszło mi właśnie do głowy, że powinienem ich poinformować, iż pewien włóczęga, grubas, wlecze swą marną dupę wzdłuż sto dwudziestej siódmej autostrady. Chodzący worek śmieci. „Udało ci się — pomyślał Jud. — Sam chciałeś, żebym odegrał ważniaka". Niemal natychmiast w głowie zaświtał mu znakomity pomysł. Nie podnosząc oczu wstał ze stołka. Wyczuł, że Harold spiął się wewnętrznie. Jud odwrócił się do niego tyłem i poszedł wzdłuż hakowatego kontuaru. — Powinieneś wyjść już dawno temu, Haroldzie — powiedziała Nora. Na półce przy ścianie stała duża szara plastikowa miska, pełna brudnych talerzy, szklanek, pogniecionych serwetek, kubków, nie dojedzonych kanapek oraz zatłuszczonych sztućców. Jud przesunął ją i nie podnosząc oczu zgarnął do niej swoje talerze. — Co, do cholery? — wymamrotał Harold. Nora zmarszczyła brwi. — Ach, to twój zafajdany pomocnik! Grubas pomywacz. Czyżbyś nie znała się na interesach, Noro? Nie pozwalaj nigdy takim zaczepiać klientów. — Ty nie jesteś moim klientem — oświadczyła Nora. Jud przesunął się do następnego, nie sprzątniętego stanowiska przy kontuarze. Od miejsca gdzie siedział Harold, dzieliły go cztery stołki. — Zapomnij o nim, złotko — powiedział Harold. — To jest takie zero, że jakby w ogóle go tu nie było. Carmen siedzi na zapleczu z nosem w telewizorze. Na szosie pustki. Nie ma nikogo oprócz nas dwojga. Moglibyśmy się zabawić. — Ruszaj w drogę, Haroldzie — mruknęła Nora, zerkając w kierunku Juda. — Pewnego dnia i tak do tego dojdzie. — Z jego twarzy można było odczytać pewność siebie i topniejącą ostrożność. Nie spuszczał oczu z Nory. — Nic nie możesz na to poradzić, więc lepiej rozluźnij się i pofolguj sobie. — Nigdy, żebym miała skonać — syknęła Nora. 66 Jud wycierał kontuar znalezioną w misce ścierką. Następne brudne talerze znajdowały się już za miejscem Harolda. Wrzucił ścierkę z powrotem do miski i ukrywszy pod nią dłoń przesunął ciężką plastikową miskę po kontuarze. W kierunku Harolda. — Do cholery, Noro! — rzekł tamten, układając płasko dłonie na blacie. — Gdzie się podziało twoje poczucie humoru? Jud odwrócił się w jego stronę i wbił mu zatłuszczony widelec w lewą dłoń. Harold wrzasnął. Jud całym ciężarem grubasa docisnął widelec, zagłębiając jego ząbki w ciele mężczyzny. Tamten znowu wrzasnął. Chwycił wolną ręką pięść napastnika, ale Jud bez trudu oswobodził się z jego uścisku. Chciał przyszpilić Harolda, włożyć w to całą energię, wykorzystać chi. Tyle że nie mógł odnaleźć swego chi; poza tym czuł na karku uważne spojrzenie Nory. Kobieta przemknęła obok kasy i podbiegła w stronę drzwi, lecz nie sięgnęła jeszcze po słuchawkę telefonu. Jud ryknął: — Nie będziesz...! Mnie...! Miał...! Na widelcu! — Proszę! Proszę! Proszę! — jęczał Harold. Po wierzchu jego dłoni ściekały strumyki krwi. Jud zmniejszył nacisk, ale nie puszczał widelca. — Prosisz? Pokornie prosisz? Tak samo, jak pokornie będziesz prosił o cukier? — Tak! Tak! O wszystko! — O wszystko, dupku! — Jud zaśmiał się złowieszczo. — Zadarłeś z niewłaściwym grubasem, co? W dodatku zaczepiałeś Norę, a ona jest moją przyjaciółką. Teraz ty znalazłeś się na widelcu. Może mam ochotę zjeść tę gównianą rękę? A może nie? W każdym razie chyba wiesz, o czym masz pomyśleć, kiedy cię puszczę? — O niczym, przyrzekam, proszę pana. Przepraszam, nie będę myślał... — Lepiej pomyśl! Zastanów się i zapamiętaj sobie. Pomyśl o swoich przyjaciołach z patrolu drogowego. Wezwij ich. Przyślij ich tutaj. Dam im coś, co skieruje ich do Krajowej Służby Wywiadowczej. Wtedy zaczną polować na ciebie. Na pewno znajdą kilku napuszonych kolesiów w San Quentin. Wówczas będziesz załatwiony na dobre, złotko. — Nie! Żadnych glin! Ja nie... — Harold zaniósł się krzykiem. — Powiedziałeś, że znasz kilku facetów, którzy mają kumpli w Yegas. — Jud mówił zjadliwym tonem. Przycisnął widelec. Harold był blady. Na blat kontuaru ściekała krew. — Może znasz Jimmy'ego Garbusa? 67 — Nie — szepnął tamten. — Nie znasz Jimmy'ego Garbusa? Jesteś takim ważnym gościem, Haroldzie, a nawet nie znasz Jimmy'ego Garbusa. Ale z pewnością o nim słyszałeś, prawda, Ha-rol- dzie? — Ja... Tak, oczywiście. Wszyscy... — Wszyscy, którzy coś znaczą, wiedzą, kim jest Jimmy Garbus. A ty nie wiesz. Więc idź do tych swoich facetów, którzy mają kumpli. Przekaż przez nich wiadomość. Powiedz, że prosiłem Jimmy'ego, aby porządnie wziął cię na widelec! — Nie, proszę im nic nie mówić! Ja... bardzo przepraszam! — Przepraszasz? — Tak, przepraszam! — jęknął Harold. Jud wyciągnął widelec. Harold zawył i przycisnął zakrwawioną dłoń do piersi. Nie wróżyło to najlepiej jego białej koszuli. Jud wrzucił widelec do miski. Harold nie mógł ruszyć się z miejsca. — Jeśli się teraz wyniesiesz — tłumaczył Jud — zapomnę o tobie. Ale jeśli wrócisz i będziesz sprawiał kłopoty mnie albo Norze... — Jud wzruszył ramionami i dodał zniżając głos: — Pamiętaj o Jimmym Garbusie. — Przysięgam, na Boga! — Masz jeszcze do niego jakąś sprawę, Noro? — zapytał. Kobieta stała przy kontuarze, z rękoma splecionymi z tyłu, z dala od telefonu. — Nie, skończyliśmy już na dzisiaj — powiedziała. — Haroldzie? — szepnął Jud. Harold nie miał wyboru; pochylił się w stronę tego potwora, żeby go słyszeć. — Spieprzaj — polecił Jud. Mężczyzna rzucił się biegiem, potknął, trzasnął drzwiami i wypadł na zewnątrz. Zwymiotował na parkingu. Wreszcie odjechał swoim cadillakiem. Minęła dobra minuta pełnego napięcia milczenia. — Przepraszam — odezwał się Jud. Starł krew z kontuaru, podniósł szarą miskę i odstawił ją na miejsce. Następnie wrócił, podniósł z podłogi swoje torby i ruszył w kierunku drzwi. Musiał przejść obok kasy i stojącej tam Nory. — Naprawdę bardzo przepraszam — powtórzył. — Nie masz za co — powiedziała. — No cóż... — Wzruszył ramionami. — Przynajmniej Harold nie będzie nam sprawiał kłopotów. — Kto to jest Jimmy Garbus? — Nie mam pojęcia. 68 Nora zamrugała szybko, po czym wybuchnęła głośnym śmiechem. Jud zawtórował jej. — Na Boga! Sama nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać. A może krzyczeć...? — Albo mnie zastrzelić — stwierdził Jud, który wreszcie pojął, dlaczego kobieta trzyma ręce poza zasięgiem jego wzroku. — Owszem, przyszło mi to na myśl — przyznała otwarcie. — Nic dziwnego — mruknął. — Kim jesteś? — Jeszcze jednym uciekinierem — odparł. Westchnął. Ruszył w stronę wyjścia, lecz zatrzymał się nagle. Ten gwałtowny ruch spowodował, że Nora drgnęła. — Wybacz! — rzucił pospiesznie. — Zapomniałem o zapłacie... — Nieważne. — Skinęła głową w kierunku wytartego kontuaru. — Odpracowałeś śniadanie. — Wzruszyła ramionami. — Poza tym miałam niezłą zabawę. — Dzięki. — Odwrócił się ku wyjściu. — Dokąd się wybierasz? — zapytała. — Donikąd. — Nie masz samochodu. Dokoła pustynia. Masz chociaż jakieś pieniądze? — Nie wydałem tu zbyt wiele. — I na pewno nie miałeś zbyt wiele do wydania. — Nie mam specjalnych potrzeb. — Daruj sobie. Czy ktoś cię szuka? Popatrzył za okno: czarna wstążka autostrady pośród ruchomych piasków, czyste, błękitne niebo. — Sam nie wiem — odparł. — Mam nadzieję, że nie. — Westchnęła. — Znasz się na tej robocie. Mam na myśli sprzątanie. Musiałeś pracować już kiedyś w restauracji. — Na pewno nie w kilku ostatnich wcieleniach. Klimatyzator znów się zająknął, pobrzęczał i ruszył dalej. — Chodzi o to, że potrzebny mi pomocnik, dozorca i człowiek do obsługi stacji benzynowej. Ktoś, kto nie boi się pracy. Poza tym na tej przeklętej autostradzie jest więcej takich Haroldów. — O niego nie musisz się już martwić — wtrącił Jud. — Nie należę do kobiet, które się wszystkim zamartwiają — odparła. — To ty jesteś w kłopocie. Ale czasami... czasami kłopoty są w życiu niezbędne. Ty nie masz dokąd iść, uciekinierze. Ja potrzebuję pomocy. Płacę słabo, ale daję mieszkanie w przyczepie i pełne 69 wyżywienie, z wyjątkiem niedziel. W niedziele nie pracujemy. Carmen dobrze gotuje. Jeśli masz kłopoty, to twoje zmartwienie. Ja nawet nie chcę o nich słyszeć. Ty z kolei nie chciałbyś mieć kłopotów z mojej strony. Poza tym nie ma tu baru, gdzie mógłbyś tkwić do rana. Nie miałabym z ciebie żadnego pożytku, gdybyś się zapijał. — Myślę, że mam już dość picia. — Dziś tak mówisz. Sądzisz, że jestem ślepa? Widziałam, jak ci się trzęsą łapy. — To przejdzie. Zwłaszcza, jeśli się postaram. — Już twoja w tym głowa. Więc jak, umowa stoi? Jud raz jeszcze popatrzył na pustynię". Miał przed sobą kuszącą perspektywę. Przez te wielkie okna można było z daleka dostrzec, gdyby ktoś się zbliżał. — Pewnie — odparł. Położył z powrotem torby na podłodze. — Jeśli nie wyjdzie, zawsze będziesz mógł stanąć na skraju szosy. — Jeśli nie wyjdzie, zawsze będziesz mogła mnie zastrzelić — dodał. Nora uśmiechnęła się. — To wszystko, co masz? — zapytała, wskazując sportowe torby. — Niewiele potrzebuję. — Przestań chrzanić — burknęła, po czym zawołała: — Carmen! Zza krawędzi uchylonych drzwi wahadłowych wyjrzały szeroko rozwarte oczy — ci tutaj w niczym nie przypominali pięknych ludzi. — Czy Enriąue zostawił jakieś stare ciuchy, żeby pożyczyć... — Odwróciła się z powrotem ku nowo zatrudnionemu pomocnikowi. — Jak masz na imię? — Jud. — Nie miał ochoty jej okłamywać. — Dobra — mruknęła Nora. — Znajdziesz jakieś ciuchy, które by pasowały na niego? — Nie wiem, czy będzie coś tak dużego — odparła Carmen. Pokręciła nosem, wzruszyła ramionami, po czym zniknęła w kuchni; wróciła do swojego telewizora. — Kiedy mam zacząć? — spytał Jud. — Natychmiast — odparła. Zeszła wreszcie z posterunku. Miała teraz bluzę wypuszczoną na spodnie. Albo wysunęła się sama podczas krzątaniny, albo też zasłaniała pistolet, który Nora musiała wyciągnąć z szuflady. Sięgnęła po swój kubek i skierowała się do kuchni. — Nie zapomnij posprzątać na zewnątrz — rzuciła przez ramię Judowi. WILKOŁAK W poniedziałek rano, po przyjęciu u dyrektora CIA, Dentona, świt wlał się szarą poświatą do niebieskiego, wiktoriańskiego domu Nicka Kelleya, otoczonego parkanem z czarnych żelaznych prętów i na tyle dużym trawnikiem, że Nick zawsze niechętnie zabierał się do jego koszenia. Wiatr od zatoki Chesapeake, odległej o jakieś sześćdziesiąt kilometrów, przypominał o wzburzonym marcowym morzu. Napierał na okna, za którymi Nick karmił Saula gotowanym jajkiem. — Juanita powinna za chwilę się zjawić — powiedziała Sylwia, pakując do swojej teczki materiały w szarych kopertach i żółte skoroszyty. Kuchnię wypełniał zapach świeżej kawy i rogalików z cynamonem. Także soku pomarańczowego. Na metalowym stoliku leżał świeży numer „Washington Post". Duży, czarny pies rozciągnął się pod wysokim, dziecięcym krzesełkiem. Nick rozgniatał widelczykiem kawałki gotowanego jajka. Saul przyglądał mu się badawczo. Z radia dobiegały dźwięki koncertu fortepianowego Mozarta. — Gdzie, do cholery, podziały się moje klucze? — zapytała Sylwia. Saul, niezdarnie kiwając główką, obejrzał się na matkę. Nick nabrał na widelczyk kolejną porcję jajka. — Ach, tu są. — Sylwia sięgnęła po ciężki pęk kluczy leżących na blacie przy zlewie. — Co ślepemu po oczach? Malec postukał piąstkami w barierkę krzesła. — Posłuchaj — mruknęła Sylwia. — Wiem, że martwisz się o Juda. — Westchnęła. — Ma kłopoty. — Owszem — stwierdził Nick. Pozwolił Saulowi wziąć w rączkę widelec. 71 — Ty nie masz z tym nic wspólnego. Jego zmartwienia nie powinny cię obchodzić. Tamte dni już dawno minęły, a im szybciej o tym zapomnisz, tym lepiej. — To prawda. — Wiem, że chciałbyś mu pomóc. Ale nie możesz nic zrobić. Nie jesteś w stanie mu pomóc. Poza tym niczego mu nie zawdzięczasz. Nick spojrzał na nią. — Rozmawialiśmy już o tym — dodała. — Znam twoje zdanie — rzekł. — Wiem, że mam rację. Powinieneś myśleć głównie o nas, o Saulu, o sobie i... To nie jest materiał do kolejnej książki. Tu chodzi o nas. O nasze życie. Nie rób nic. Po prostu nic nie rób. Dobra? Saul podniósł widelec ku otwartej buzi, lecz w połowie drogi obrócił go. Jajko obsypało mu piżamkę. Pies chwycił największe kawałki, nim zdążyły dotknąć podłogi. Malec wybuchnął głośnym śmiechem. — Przykro mi — powiedziała Sylwia. — Nie chcę się skarżyć czy robić ci wymówek, ale ty nie masz nic wspólnego z tym jego gnojem. Nigdy nie miałeś i nie będziesz miał. — Formalnie bez zastrzeżeń, mecenasie — odparł. — Ale to prawda. — Tak, dla prawnika. Lecz dla zwykłych ludzi, wiodących zwykłe życie, jest coś jeszcze poza przepisami prawa. A ci, przeciw którym występuję, mogą sądzić, że coś wiem i podejmę jakieś działania. — Lecz twoje i ich postępowanie musi mieścić się w granicach prawa — stwierdziła. — Dobrze o tym wiesz. A przynajmniej w to wierzysz. — Hola! — rozległ się kobiecy głos od strony drzwi wejściowych. — Senora! Mi amorl Pies warknął i wybiegł z kuchni. Malec pisnął z radości. — Hola, Juanita! — zawołała Sylwia, nie spuszczając oczu z męża i syna. — Estamos en la cocina! — Dodała cicho: — Wiem, że chciałbyś robić to, co uważasz za słuszne. Bardzo cię za to cenię. Ale cenię też nasze życie. — Ja także — odparł Nick. — Nie zapominaj, kim jesteś! — szepnęła. Jej oczy powilgotniały. — Witam w ten piękny poranek! — powiedziała Juanita. Poprzedzana przez psa weszła do kuchni. — Przepraszam za spóźnienie. — Dzień dobry — odparła Sylwia. — Czy mogłabyś pomóc Nickowi nakarmić małego i...? — Dam sobie radę, kochanie. Lubię go karmić. 72 Juanita zorientowała się, że małżonkowie rozmawiają ze sobą lodowatym tonem. — Zobaczę, co z praniem — rzuciła szybko i pospieszyła ku drzwiom do piwnicy. Pies podreptał za nią. Słychać było zgrzytanie jego pazurów, kiedy schodzili po schodach. — Nick, to było tydzień temu. Zanalizuj fakty, zostaw na boku swoje domysły. Nic się nie stało. To był po prostu jeden z tych cholernych telefonów, jakie zrywają człowieka w nocy. Nic poważnego. Na pewno dałby znać... — Gdyby mógł. Odwróciła się, czując na sobie uważne spojrzenie męża. — Sam chcesz sobie napytać biedy — powiedziała. — Nie. Nie tym razem. Ale nie chcę siedzieć bezczynnie. — Przecież nic nie możesz zrobić — rzekła z naciskiem. Saul zabębnił piąstkami o barierkę krzesła. Oboje rodzice spojrzeli na niego; starali się nie patrzeć sobie w oczy. — Który chcesz samochód? — zapytała Sylwia zrezygnowanym głosem. — Wszystko jedno. Weź dżipa, ma lepsze ogrzewanie. — Nie, poradzę sobie z fordem. Pochyliła się i ucałowała dziecko; przykazała Saulowi, żeby był grzeczny. Cmoknęła Nicka w policzek i wyszła z kuchni. Wróciła pół minuty później, kiedy Nick celował widelczykiem w rozwartą buzię Saula. Położyła mężowi głowę na ramieniu i wtuliła policzek w jego twarz. Jej włosy pachniały szamponem kokosowym. Objął ją wolną ręką. Położyła mu dłoń na karku, jej oddech łaskotał go w szyję. — Rób, jak uważasz, nie kieruj się moimi życzeniami. Kocham cię. Ciebie i Saula. Nie umiałabym odejść bez... Urwała i cmoknęła go w szyję. Pocałował ją w usta. — Ruszaj — szepnął. — Sprawy publiczne niecierpliwie czekają twego przybycia. Zaśmiała się i wyszła. — I o nic się nie martw! — zawołał w ślad za nią. Nick pojechał do swej pracowni na wzgórzu Kapitolu, oddalonej o dwadzieścia minut jazdy od domu. Tego ranka zastanawiał się po drodze, czy Juanita nastawi Saulowi w radiu program z muzyką klasyczną. Uśmiechnął się na myśl, że berbeć pewnie jeszcze nie odróżnia rodzajów muzyki. Znalazł wolne miejsce do zaparkowania o dwie przecznice od budynku. Postawił kołnierz jasnozielonej marynarskiej kurtki, a dłonie 73 w rękawicach wbił głęboko w kieszenie. Lodowaty wiatr nacierał na jego plecy. „Nic nie możesz zrobić" — powtórzył w myślach. Pokoje na poddaszu, gdzie urządził swoją pracownię, były bardzo wysokie, a wykuszowe okna wychodziły na ulicę. Nick rzucił kurtkę i rękawice na wytartą sofę, nastawił wodę na kawę, po czym włączył komputer. Ekran rozjaśnił się. „Jaki plik z pamięci chcesz odczytać?" — pojawiło się na monitorze pytanie. — Tam nie znajdę żadnej odpowiedzi — rzekł na głos. Zagwizdał czajnik. Nick starał się nie myśleć o niczym, kiedy zaparzał kawę. Śmietanka w lodówce jeszcze się nie zepsuła. Wrócił z filiżanką parującego, mocnego napoju i usiadł przy biurku. Popatrzył na ekran, potem wyjrzał przez okno na smołowane dachy kamienic stłoczonych na wzgórzu Kapitolu. Po drugiej stronie ulicy pozbawione liści gałęzie drzewa kiwały się na wietrze niczym paluchy fantastycznej łapy. W pamięci komputera nie było nic na temat Juda. Kiedy tylko Nick zaczął rozumieć świat, do którego Jud go wprowadził, przyjął zasadę, by unikać robienia jakichkolwiek notatek. Gdyby je robił, naraziłby ludzi dostarczających mu informacji na ogromne niebezpieczeństwo. — Nawet ja nie byłem taki zielony — rzucił w stronę ekranu. Rzecz jasna, na bieżąco notował uwagi dotyczące poszczególnych opowieści, którymi karmił go Jud, jak chociażby wtedy, gdy publikacja jednej z nich zakończyła się wtargnięciem do biura Petera Murphy'ego posępnego zastępcy Sekretarza Obrony w asyście osiłków ze służb bezpieczeństwa; tamten zażądał wycoYania zapowiadanego reportażu Nicka i Peter musiał usłuchać. Trzy gałęzie bujały się na wietrze, jakby chciały przegnać wspomnienia zdarzeń sprzed dziesięciu lat. Nick przypomniał sobie widok dziesięciu tysięcy basenów kąpielowych Los Angeles, które z okienka samolotu przypominały błyszczące turkusy w pryzmie żwiru. Zapach skórzanej marynarki w chłodnym, śmierdzącym metalem wnętrzu liniowca. Ryk silników i ucisk w uszach podczas schodzenia do lądowania. Grubas siedzący obok Nicka zatopił nos w „Timie". Czytał artykuł o losach szacha Iranu i nieudanej prognozie CIA dotyczącej przebiegu rewolucji, która doprowadziła do jego obalenia. Nick zastanawiał się, czy Jud opowie mu kiedyś o swoim pobycie w Iranie i czy miał on coś wspólnego z akcją uwolnienia pojmanych w listopadzie pięćdziesięciu dwóch amerykańskich zakładników ajatollaha 74 Chomeiniego. „Timie" snuł wówczas przypuszczenia, czy zakładnicy wrócą do domów na Boże Narodzenie 1979 roku. — Leci pan do Los Angeles na ferie świąteczne? — zapytał biznesmen, obrzucając uważnym spojrzeniem dżinsy, sportową koszulę i sweter Nicka oraz skórzaną lotniczą kurtkę leżącą na jego kolanach. — Jest pan studentem z Waszyngtonu? — Nie, podróżuję w sprawach służbowych — odparł Nick. — Tak? Ja pracuję w TRW. Wie pan, co to jest? — Owszem. — TRW dostarczało wyposażenia do satelitów szpiegowskich CIA. Cztery lata wcześniej, w roku 1975, pewien idealista pracujący w TRW, Chris Boyce, przechwycił informacje związane z ingerencją CIA w działalność partii politycznych i związków zawodowych w Australii. Pozbywszy się wszelkich złudzeń co do ojczystego kraju, wspólnie z przyjacielem, Daultonem Lee, który pilnie potrzebował forsy na heroinę, sprzedali amerykańskie tajemnice Rosjanom. Samolot zakołysał się, schodząc ku ziemi. — TRW to znakomita firma. A pan gdzie pracuje? — Jestem pisarzem. Pracowałem jako reporter, ale wziąłem urlop okolicznościowy i nie zamierzam już wrócić do dziennikarstwa. — Chce pan działać na własny rachunek, co? — Mniej więcej. — Cóż sprowadza pana do Los Angeles? — Pewien producent filmowy, któremu spodobała się moja książka. — Będzie pan pisał scenariusz? — Mam zamiar spróbować. — Ręczę, że będzie się pan spotykał ze wszystkimi gwiazdami kina! — Nie jest to najważniejszy cel mojej podróży — odparł Nick. — Jest pan żonaty? — Nie. — Cholera, to będzie panu w Los Angeles jak w siódmym niebie! Nagłe przyspieszenie wgniotło ich w oparcia foteli. — W którym hotelu chce się pan zatrzymać? — kontynuował grubas. — Będę mieszkał u przyjaciela. Nick zadawał sobie pytanie, czy było to rozsądne i bezpieczne. Nie potrafił jednak odrzucić natrętnie ponawianego zaproszenia Juda. „Nie ma sprawy" — stwierdził w duchu. Miał skrystalizowane cele, był zdecydowany. Musiał się zobaczyć z Judem... Z tym czubkiem — zaraźliwym, sypiącym informacjami czubkiem. Musiał postępować ostrożnie i ze spokojem, a w odpowiedniej chwili wycofać się 75 bezpiecznie — z wiadomościami, jakich nie uzyskałby z żadnego innego źródła. Na tym polegała jego praca, przecież tego właśnie wszyscy powinni od niego oczekiwać. Poza tym Jud był jego przyjacielem. Kiedy Nick leciał do Los Angeles, ich znajomość liczyła sobie już trzy lata. Tamten działał w trzech różnych „bazach" — przez pierwszy rok mieszkał w Waszyngtonie, później spędził rok w Miami, a teraz przeniósł się do Los Angeles. Często telefonował do Nicka, zasypywał wyrazami uznania w czasie krótkich wizyt, podczas których nieodmiennie łazili za nimi faceci w garniturach i okularach przeciwsłonecznych, a w końcu znikał, znudzony ciągłą obserwacją. Jako waszyngtoński reporter Nick stykał się z dziesiątkami mających rzekomo wielkie wpływy, fascynujących ludzi, -którzy jednakże żyli i pracowali w sterylnej otoczce dokumentów i retoryki. Jud był krańcowo różnym od nich człowiekiem; miał bezpośredni kontakt z autentyczną potęgą. Koledzy Nicka zaczęli go ostrzegać przed spotkaniami z owym tajemniczym potworem, ale on zawsze odpowiadał, że wie, co robi — że wyciąganie informacji od Juda, a także o nim samym jest częścią jego pracy, a poza tym Jud jest jego przyjacielem. Był w każdym razie magnesem, z którego zasięgu oddziaływania Nick nie potrafił się uwolnić. Stewardesa zapowiedziała lądowanie. Nick z trzaskiem zapiął pas bezpieczeństwa. Spoglądał na cień samolotu, przesuwający się po płaskich dachach i szerokich ulicach. — Czym zajmuje się pański przyjaciel? — Co? — Nick udał, że nie dosłyszał. Samolot podskoczył dwukrotnie i potoczył się wzdłuż pasa. — Witamy w Los Angeles — z głośników popłynęły słowa stewardesy. — Lokalny czas: godzina szósta po południu. Stojący przy wyjściu Jud wystąpił z tłumu — wielki jak niedźwiedź, o szerokich ramionach i potężnych barach rozsadzających białą koszulę, w dżinsach i kowbojskich butach. Omal nie zmiażdżył dłoni Nicka braterskim uściskiem z lat sześćdziesiątych. Zmarszczył brwi na wiadomość, że przyjaciel musi jeszcze odebrać torbę podróżną. — Zawsze pakuj wszystko do bagażu podręcznego — rzekł. — Ale nie przejmuj się. Po prostu nie znałeś tej reguły. — A kiedy wyszli na parking, powiedział: — Muszę jeszcze załatwić parę spraw przed powrotem do domu. Zostawię cię z Lorri. — Masz wobec niej poważne zamiary? Jud zaśmiał się. Ruchem głowy wskazał granatowego chevroleta impalę zaparkowanego obok mercedesa. 76 T — W Los Angeles nikt nie kradnie chevroletów. — Rzucił torbę podróżną Nicka na tylne siedzenie. — Ciekawe, czyj to wóz? — zapytał. Nick wzruszył ramionami. — Świeckiego przywódcy Kościoła mormonów! — Jud ryknął śmiechem. Klepnął Nicka w piersi. — Co się tak nadymasz? Kiedy wyjeżdżali z parkingu, Nick zapytał: — Nadal pracujesz dla tej samej firmy od zamków co poprzednio? — Tamto to już historia. — Czym się teraz zajmujesz? Jud spojrzał na niego spode łba; powoli wykrzywił usta w uśmiechu. — Wciąż jesteś w kontakcie z Agencją? — domyślił się Nick. — Sądziłeś, że ten kontakt urwał się kiedykolwiek? — Jud odpowiedział pytaniem. Zaśmiali się razem. — Rozumiemy się — dodał Jud. — Czy oni coś wiedzą o mnie? — Wiedzą tylko tyle, ile ja im powiem — stwierdził. — Nie martw się — dodał po chwili. — Czyż nie kryłem cię do tej pory? Przypięty do paska Juda sygnalizator podniósł alarm. Jud, nie wypuszczając kierownicy z ręki, sprawdził cyfrowy odczyt i zmarszczył brwi. Rozejrzał się na boki. Kilkadziesiąt metrów dalej widać było stację benzynową. — Zaczekaj minutę — rzekł, zatrzymując samochód na parkingu. Ruszył spokojnym krokiem do automatu telefonicznego, wiszącego na ścianie budynku. Nick został w wozie. Zachodzące słońce zalewało cały świat krwistą czerwienią. Dwaj młodzi pracownicy stacji śmiejąc się głośno rzucali w siebie nawzajem zatłuszczoną szmatą. Od szosy łączącej miasto z lotniskiem dochodził szum wzmożonego ruchu. Jud odwiesił słuchawkę. Włączyli się w ciąg pojazdów i skierowali w stronę domu. — Muszę się spotkać z pewnym człowiekiem — powiedział Jud. — Nie mam nawet czasu, żeby cię odwieźć. — Z kim masz się spotkać? — Ujechali dobrych kilkaset metrów, zanim Jud odpowiedział: — Z jednym z moich ludzi. Pracuje dla mnie. — Czy wolno mi spytać, co robi? — Wolno. Nick uzmysłowił sobie, że w tym miejscu powinien nastąpić wybuch śmiechu, ale tym razem Jud był wyjątkowo poważny. Wbijał wzrok w przednią szybę. Żadnych dowcipów, żadnych opowieści, żadnych pouczeń. Nick popatrzył na przesuwający się za oknem krajobraz. 77 Droga, po której jechali, wiodła przez monotonną, roponośną pustynię, otoczoną ze wszystkich stron miastem. Dzielnice mieszkalne ustępowały miejsca nie zabudowanym obszarom, pociętym liniami ogrodzeń z drutu kolczastego. Mijali białe zbiorniki na ropę. Okoliczne wzgórza tonęły w coraz głębszym mroku. Zapaliły się latarnie wzdłuż autostrady. Jud włączył reflektory. Skręcił w prawo z głównej drogi i pojechał wzdłuż szeregu zielonych, stalowych pomp, których długie ramiona wyglądały w perspektywie jak zęby pracującej bez ustanku gigantycznej piły. Gęsty opar unoszący się za otwartym oknem samochodu niósł zapach świeżo skopanej ziemi. Wiał chłodny wiatr. Droga zataczała szeroki hak, niczym podchodzący do lądowania samolot. Jud zjechał w prawo na brukowany placyk przed blaszanym barakiem. Nad zamkniętymi na kłódkę drzwiami świeciła goła żarówka. Snop światła z reflektora umocowanego na szczycie aluminiowego słupa wyławiał z mroku spękaną powierzchnię asfaltu. W jego kręgu stał czarny motocykl. — To jego? — szepnął Nick. Jud zatrzymał wóz obok motoru i wyłączył silnik. Niewidoczne pompy przypominały o swym istnieniu monotonnym, rytmicznym stukotem. — Trzymaj ręce z dala od kieszeni — ostrzegł Jud, zanim wysiedli z wozu. Nick usłuchał. Instynktownie stanął tuż obok Juda. Rozległ się chrzęst żwiru pod czyimiś butami. Z głębokiego cienia za barakiem wychynęła postać człowieka, — Nie ruszaj się! — szeptem przykazał Jud. Zawołał głośno: — Dean! Wszystko w porządku! To Nick. Opowiadałem ci o nim, pamiętasz? Nick jest pisarzem. — Pamiętam. Obcy zbliżył się, ale pozostawał w cieniu. — Nick przyjechał z Waszyngtonu — wyjaśniał Jud. — To mój dobry przyjaciel. Dean wszedł w krąg światła. Miał około trzydziestki, ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, potężne muskuły i długie, małpie ręce. Nick dostrzegł broń — zwykły bębenkowiec — oraz oczy tamtego. Dean był w skórzanej, rozpiętej kurtce, zza paska czarnych dżinsów wystawała kolba rewolweru. Pistolety to podstawowy rekwizyt w amerykańskich powieściach, a Nick przecież pisał książki. Od wczesnej młodości widywał broń, sam polował na króliki wśród łąk Michiganu. Nie bał się jej. — No, więc jestem — rzekł Dean. 78 W jego oczach Nick dostrzegł płomień szaleństwa, który mógł spopielić człowieka. — Masz kłopot — odezwał się Jud. — Policja wie o twoim piekielnym hobby. Szukają cię. Nie znają na razie twego nazwiska, ale będą chcieli cię przymknąć. — To ich sprawa. — To twoja sprawa. A gdy przystąpią do działania, będzie to również moją sprawą. — Nie przejmuj się. — Nie przejmuję się — odparł Jud. — Mam oko na wszystko, co przybiera niekorzystny obrót. Pieprzysz robotę, swoimi zwariowanymi wyskokami narażasz na niepotrzebne ryzyko naszą operację. Nie będę tego tolerował. Zapamiętaj. Dwaj mężczyźni wpatrywali się w siebie. Dean miał łagodne, przyjemne rysy twarzy. Uśmiechnął się. — W porządku — powiedział. — Tym razem zapewniłem ci jeszcze alibi — rzekł Jud. — Osobiście. Tylko dlatego, że jesteśmy kumplami. Nie zapominaj o tym. — Jasne. — Poza tym wszystko gra? . — Ze strony Eddiego nie grożą nam już żadne kłopoty. — To dobrze. Porozmawiamy o tym później. Dean utkwił spojrzenie w pustej przestrzeni między Nickiem i Judem. — Miły wieczór. — Wciągnął głęboko powietrze. — Chłodny. Sporo ludzi na ulicach. — Jaki będzie twój kolejny wyskok? — Masz pióro? Jud nie miał. — Ty jesteś pisarzem? — Dean zwrócił się do Nicka. — Piszesz książki? Nick skinął głową. Dean wręczył mu pióro. — To musi być wspaniałe, kiedy można wszystko poustawiać, no nie? Gdy można pokierować zdarzeniami według własnej woli. — Lubię moją pracę — odparł Nick. — Pewnie. Praca. Wszystko trzymasz w archiwum? Pompy przetaczające ropę stukały monotonnie. Nick usilnie starał się znaleźć jakąś odpowiedź. — Nie — rzekł w końcu krótko. — Aha. — Dean uśmiechnął się. — Masz na czym pisać? Jud przeszukał kieszenie, ale nic nie znalazł. Nick też nic nie miał. 79 Po chwili przypomniał sobie o notatniku z adresami, który nosił w portfelu. — Mam — stwierdził, otwierając notes w czarnych okładkach. — To bardzo dobrze, że się boisz — szepnął Dean. Przez placyk przetoczył się gnany wiatrem kłąb suchorośli. — Nie zalewaj — rzucił Jud. Mówił nadzwyczaj spokojnie. Stał nieruchomo, nie spuszczając oczu z Deana. — Czego mielibyśmy się bać? — Życie jest wielkim skarbem. — Podyktuj swój numer — polecił Jud. Dean podyktował. Nick zapisał go pod literą C. — Ktoś nadjeżdża — powiedział Dean, spoglądając na drogę. Nick i Jud popatrzyli za siebie. Zbliżały się światła jakiegoś samochodu. — Niech nikt się nie rusza — mruknął Jud. Powietrze wypełniał miarowy stukot pomp. Nick kątem oka pochwycił jakiś ruch. Obejrzał się. Dean zniknął. Tylko on i Jud stali w kręgu światła reflektora. Dwoje ludzi, chevrolet oraz motocykl. — Cholera! — syknął Jud. Snopy świateł omiotły pustkowie, kiedy samochód pokonywał szeroki łuk zakrętu. Wjechał na asfaltowy parking — dostrzegli migocące światła na dachu, duży napis na drzwiach i czarną kreskę kołyszącej się anteny. — Tylko ja — rozkazał Jud. — Zostaw wszystko mnie. Nickowi wydawało się, że serce uderza mu o żebra. Na plecach czuł zimny pot, ale kark i czoło paliły go. „Rozegraj to do końca — przykazał sobie w duchu. — Odegraj swą rolę, a wszystko będzie w porządku. Za późno, żeby się wycofać". Samochód wtoczył się w krąg światła lampy i stanął trzy metry od Nicka i Juda, oślepiając ich blaskiem reflektorów. Trzasnęły drzwi, zaskrzeczało coś w głośniku radiostacji. Zgasły światła. — No i proszę — rzekł starszy z dwóch mężczyzn, którzy wysiedli z wozu. — Co my tu widzimy? Mieli na sobie szare garnitury z wpiętymi odznakami. Pistolety w kaburach. — Ochroniarze — szepnął Jud. — Co powiedziałeś? — warknął młodszy, sięgając po pistolet. Napis na drzwiach samochodu głosił: Ochrona mienia. — Co wy tu robicie?! — zawołał Jud. — Żarty! — parsknął młodszy strażnik. Miał wysokie, kowbojskie 80 l buty; był o głowę niższy od Nicka i Juda. Bębnił palcami po kaburze. — To my powinniśmy zadać to pytanie! To nasza działka! Nasza robota! — Spokojnie, Tom. — Starszy oparł się o maskę wozu patrolowego. — Tom jest w gorącej wodzie kąpany. Trzeba go trzymać krótko na smyczy. — Zauważyłem — odparł Jud. — Jesteście, chłopcy, na terenie kompanii naftowej — wyjaśnił tamten. Splunął czarną od przeżuwanego tytoniu śliną pod nogi Nicka. — Nie zauważyliśmy żadnych znaków — rzekł Jud. — Przepraszamy. — A co z nim? — Tom skinął głową w kierunku Nicka. — Zapomniał języka w gębie? — Jest nieśmiały. — No, co z tobą, sztywniaku? Gdzieś w mroku trzasnęła gałązka. Tom obrócił się i z dłonią na kolbie rewolweru zaczął wbijać wzrok w stronę odległej łuny nad Hollywood. — Słyszałeś coś? — Owszem — powiedział starszy. — Wilkołaki. — One wyłażą tylko przy pełni księżyca. — Tom zachichotał. — Może powinniśmy zaopatrzyć się w kilka srebrnych pocisków? — A więc, chłopcy — starszy zwrócił się ponownie do Nicka i Juda — co robicie na tym odludziu? — Załatwiamy swoje sprawy — odparł Jud. — A dokładnie: jakie? — Strażnik splunął znowu. — Jesteście blisko lotniska. Może chcieliście wziąć szprycę? Jud nie odpowiadał. — Nie, wy dwaj nie wyglądacie mi na szprycerów. — Pozwól, że ja ich zapytam, Win — pisnął Tom. Za plecami dwóch strażników, w cieniu baraku, Nick dostrzegł jakiś ruch. — Chyba ty przyjechałeś na motocyklu? — Win skinął głową w kierunku Juda. — Zgadza się. — Kupa złomu! — Tom ruszył w kierunku motoru. — Nie dotykaj go! — Słowa Juda przypominały spadające okru-chy lodu. Tom bez przerwy gładził palcami kaburę. — Nie będziesz mi dyktował, co mam robić. — Jego piskliwy głos zadrżał nieco. 6 — Rzeka ciemności 81 W kręgu światła żarówki nad wejściem do baraku pojawił się Dean. Stał za plecami strażników. Jego długie ręce zwieszały się wzdłuż boków. Dłonie miał puste. Uśmiechał się. — Czego chcecie? — zapytał Jud. Nick wiedział, że on także dostrzegł Deana. — Już mamy to, co chcieliśmy — odparł Tom. — Nie odpowiadacie na nasze pytania — wyjaśnił Win. — Zostaliście schwytani na gorącym uczynku, na terenie prywatnym, więc może powinniśmy zawiadomić szeryfa, poczekać na patrol i przekonać się, co tu jest grane. Dean powoli wyciągnął rewolwer. Nick miał ochotę wrzasnąć: Nie! Jestem reporterem! Pisarzem! Nie mam z tym nic wspólnego! Ci strażnicy nie chcą zrobić nic złego! Wykonują swoją pracę! — Nie możecie tego uczynić! — głośno krzyknął Jud. — Czemu nie? — parsknął Tom. Dean uśmiechał się. Trzymał broń skierowaną lufą ku ziemi. — Bo... — zająknął się Jud. Zwiesił głowę na piersi i wstydliwie wskazał palcem Nicka. — On ma żonę. — I co z tego? — zapytał Tom. — Aha — mruknął Win. Jego oczy zwęziły się w wąskie szparki. — Potrzebowaliśmy jakiegoś ustronnego miejsca. Żeby spotkać się. Porozmawiać. Jud pochylił twarz nisko ku ziemi, ale jego oczy wwiercały się w dwóch strażników; a także w mężczyznę z rewolwerem w dłoni, stojącego za ich plecami. — Proszę — szepnął Nick, by uwiarygodnić tę bzdurę. — Serce mi się kraje na wasz widok, skarbeńka — mruknął Win. — Nie macie pieniędzy na pokój w motelu? — Pedały! — syknął olśniony Tom. — Zdaje się, że naruszyliście za jednym zamachem kilka przepisów — ciągnął Win. — Szeryf byłby chyba zachwycony. — Jesteśmy w Kalifornii. Tutaj nie jest to karalne. — Nie trzeba stawiać człowieka przed sądem, żeby zmusić go do płacenia. — Win uśmiechnął się i splunął czarną śliną. Z tyłu Dean zaczął unosić rewolwer. Trzymał kolbę oburącz, jak na filmach gangsterskich. — Jesteśmy w porządku! — wrzasnął Jud. — Więc co, do cholery, tutaj robicie? — krzyknął Win. — Dziesięć dolców — wtrącił szybko Jud. — Co? 82 — Dziesięć dolców. Nie robimy nic sprzecznego z prawem. Dziesięć dolców. Wasz szef nigdy się nie dowie o tej forsie. — Sądzisz, że tylko tyle jesteśmy warci? — zapytał Win. — A może na tyle wyceniasz siebie? Tom zachichotał. — Zatem dobiliśmy targu? — Jud nie zniżał głosu. — Po co tak krzyczysz? — spytał Win. Na twarzy Deana pojawił się szeroki, krzywy uśmiech. Złożył wargi tak, jakby chciał głośno odetchnąć albo zagwizdać, tyle że nie rozległ się żaden dźwięk. Opuścił lufę rewolweru. Z głośnym stukiem zwolnił odwiedziony kurek. — Słyszałeś coś? — zapytał Tom. Zaczął się odwracać. — Dwadzieścia dolców! — wrzasnął Nick. Tom popatrzył na niego. — Proszę! — Trzęsącymi się dłońmi Nick wysupłał z kieszeni dżinsów banknot. — Dwadzieścia dolców. Proszę. Zostawcie nas w spokoju. Jego palce wyraźnie drżały, kiedy wyciągnął pieniądze w stronę Toma. — Wolę, żeby dał mi je ten olbrzym. — Tom uśmiechnął się. Jud powoli wyjął dwudziestodolarówkę z dłoni Nicka. Uniósł ją wysoko, żeby Dean mógł ją dobrze widzieć, następnie pocałował banknot, zgniótł go w kulkę i cisnął na ziemię obok kowbojskich butów Toma. Nick zauważył, że całym ciałem Deana wstrząsnął bezdźwięczny śmiech, a jego twarz wykrzywił dziki grymas. Rewolwer zwisał ku ziemi. — Zawsze wykorzystuję okazję i pieniądze głupców — stwierdził Tom. Podniósł banknot i wsunął go do kieszonki na piersi. — Jedziemy, Tom. — Win obszedł maskę i otworzył drzwiczki od strony kierowcy. Tom, nie spuszczając oczu z Nicka i Juda, cofnął się tyłem i wsiadł do samochodu. Nick spojrzał szybko w stronę baraku. Dean zniknął. — Bawcie się dobrze, chłopcy — rzucił Win. Silnik zawarczał, spod kół wystrzeliły kamyczki. Kiedy światła reflektorów oddaliły się o kilometr, Jud krzyknął: — Co ty, do cholery, wyczyniasz?! Dean pojawił się tym razem z prawej strony baraku. — Mogłem wam zaoszczędzić dwadzieścia dolarów — rzekł. — Przestań zalewać! — wrzasnął Jud. — Przez ciebie musiałem odegrać tę komedię! Miałeś siedzieć cicho! Nigdy się nie zgodzę na brudną robotę! To nie pora na twoje wygłupy! Mamy ważne zadanie! 83 — Czyżby? — Dean zbliżył się do nich. — Mówię zupełnie poważnie! — Tylko próbowałem. — Więc nie rób tego przy mnie — odparł Jud. — I nie moim kosztem. Dean uśmiechnął się, po czym wzruszył ramionami. — Ty jesteś szefem. Wsiadł na motocykl, zapiął suwak kurtki i obciągnął ją, skrywając rewolwer. Uruchomił silnik. Dodał dwukrotnie gazu i zostawił motor na małych obrotach. — Załatwiłeś? — spytał. Jud wręczył mu grubą rolkę banknotów. — Uważaj na siebie — powiedział. Dean pokazał w uśmiechu żółte zęby. — Na razie — rzucił. Silnik ryknął i po chwili motocykl zginął w ciemnościach. Zostali sami; zewsząd dochodził jednostajny stukot. — Ciężko było — mruknął Jud — ale udało się, wyszliśmy z tego i... — Specjalnie zajął taką pozycję, żeby mieć pretekst do oddania strzału, gdyby się odwrócili! — Musisz zrozumieć Deana — odparł Jud. — On kocha mnie jak brata. Zrobiłby dla mnie wszystko. Mówiąc szczerze, to jeden z tych chłopaków, na których mogę polegać. Musisz zrozumieć... — Rozumiem, do cholery! — Wiem. — Jud zniżył głos prawie do szeptu. — Nie rozumiesz jednak, jak bardzo jest on dla mnie cenny. — Co? Jud zwlekał z odpowiedzią. — Twierdzisz, że on również pracuje dla rządu? — zapytał w końcu Nick. — Od czasu do czasu — odparł Jud. — Pamiętasz tę autentyczną historię, w którą nie potrafiłeś uwierzyć? O Rosjanach polujących na bułgarskiego uchodźcę, trafionego w końcu zatrutym pociskiem, wystrzelonym z karabinka umieszczonego w parasolu? Sposoby Deana są po prostu mniej wyrafinowane. — Czym on się zajmuje? — szepnął Nick. — Niczym ważnym. Miał tylko porozmawiać z pewnym facetem. — I robił to dla ciebie? — zapytał Nick zdegustowanym tonem. — Dla mnie. Dla Wujka. Dla facetów, którym tacy jak on są potrzebni. 84 — A jakież jest to jego hobby? — Nick czuł gorycz w ustach. — Włamuje się do mieszkań w czasie nieobecności gospodarzy. Kradnie. — Skąd wiesz, że gliny są już na jego tropie? — Chodź — burknął Jud. — Pojedziemy. — Podszedł do samochodu. Kiedy się obejrzał, Nick wciąż stał w miejscu i gapił się na słabo oświetlony asfaltowy placyk przed barakiem. — To naprawdę nic wielkiego, Nick. Sam chciałeś wiedzieć. Nigdzie nie będziesz miał okazji doświadczyć czegoś podobnego. Nikt cię do tego nie dopuści, nie zaufa ci na tyle, by zabrać cię ze sobą, żeby potem odgrywać wariata, bylebyś tylko nie został w nic zamieszany. Nick utkwił spojrzenie w zalegających wokół ciemnościach. — Na co tak patrzysz? — zapytał Jud. — Coś się zmieniło. — Nic się nie zmieniło. Jesteśmy czyści. A ty sprawiłeś się świetnie. Naprawdę świetnie. — Nie sądzę — odparł Nick. — Na pewno nie było to świetne. Wsiadł do samochodu. Odjechali. Marcowego ranka, o setki kilometrów stamtąd i ponad dziesięć lat później, Nick snuł wspomnienia, gapiąc się w ekran komputera. „Dlaczego wtedy nie zerwałem znajomości?" — zadał sobie pytanie. Nie znalazł odpowiedzi. Nie wiedział zresztą, czy w ogóle była mu potrzebna. Spotkał Deana raz jeszcze, po wielu latach, podczas przyjęcia w domu Juda w Los Angeles. Dean miał wypadek motocyklowy, omal nie stracił nogi. Przypominał zanikającego ducha poruszającego się o kulach. Lecz w jego oczach wciąż pojawiały się błyski kanibala. „Mówiąc szczerze, to jeden z tych chłopaków, na których mogę polegać". „To było tak dawno" — pomyślał Nick. Gdy po krótkiej przerwie odnowił ścisłe kontakty z Judem, tamten tylko sporadycznie wymieniał imię Deana. Coś się między nimi popsuło, może się pokłócili; a może Dean już nie żył. W każdym razie nie można było wykluczyć, że nawet ze strony Deana grozi Judowi niebezpieczeństwo. „Jak się z nim skontaktować?" Prawa górna szuflada w biurku Nicka stanowiła schowek na rupiecie. Trzymał tam pomiędzy zdjęciami swoich dawnych dziewczyn i pocztówkami, które zbyt mu się podobały, by je wysłać, obok kluczyków od pierwszego samochodu i otrzymanych od Juda wytrychów, stary notatnik. Poczuł dziwny skurcz żołądka. Miał wrażenie, jakby ślizgał się na 85 fali w stronę brzegu, którego od dawna wypatrywał. Co prawda znalazł się na tej fali nie z własnej woli, ale to nie miało znaczenia. Za oknem gałęzie drzewa uginały się na wietrze. Od czasu gdy poznał Juda, skończył powieść o monterach samochodów, przestał pracować dla Murphy'ego, opublikował cztery kolejne powieści i zrealizował prowadzone na żywo widowisko telewizyjne, które emitowano przez cały rok. Krytycy nazywali jego książki ulicznymi szlagierami, snując jednocześnie przypuszczenia na temat źródeł pomysłów. Ekran komputera jarzył się słabym blaskiem. W tej chwili w pamięci maszyny znajdowało się już pięć gotowych rozdziałów nowej powieści o niesłusznie skazanym człowieku. Kolejny fragment akcji rozgrywał się w Hollywood. Nick miał co robić. Nie była to najlepsza pora na samobójcze wyprawy. Nie istniała zresztą potrzeba narażania życia Sylwii i dziecka — dla ich ochrony gotów był posunąć się do zabójstwa. Przypomniał sobie jeden z wcześniejszych dni całej tej szalonej znajomości, kiedy Jud prowadził mercedesa po autostradzie w pobliżu Los Angeles. Lorri siedziała między nimi, a pęd powietrza rozwiewał jej kasztanowate loki. Z radia płynął łomot bębna i basowe dudnienie gitar. Byli wtedy na haju, zachowali jednak świadomość zagrożenia i celu podróży. Jud wykrzykiwał swoje prawdy życiowe. — Musisz się kurczowo trzymać rzeczywistości! — wrzeszczał. — W przeciwnym razie staniesz się jednym z tych tumanów! „Może Sylwia ma rację. — Nick tłumaczył sobie tego marcowego ranka 1990 roku w Waszyngtonie. — Może po tylu latach te wszystkie zagrożenia należą już do świata duchów? Stały się nieszkodliwe. Może faktycznie niczego nie zawdzięczam Judowi?" „Z wyjątkiem przeżyć, które odmieniły moje widzenie świata". Tamtego pierwszego wieczoru, który Nick spędził w towarzystwie świecącego w ciemnościach niedźwiedzia, padło pytanie: — Czy ktoś już ci mówił, że przesadna lojalność niekoniecznie musi wyjść na zdrowie? — Nikt, komu bym wierzył — odparł wówczas Nick. Z dumą. Wiatr napierał na szyby w oknach budynku. — Co byś teraz powiedział, Jud? — Nick zwrócił się z pytaniem do komputera. Ale komputer nie znał odpowiedzi. — Gdyby kiedykolwiek do tego doszło — zapytał pewnego razu Jud — co byś powiedział na mój temat? 86 — Że wciąż czymś się zajmujesz, nawet jeśli powinieneś odpocząć — rzekł Nick. — Pilnuj swego nosa, dobra? Zaśmiali się obaj. Nick siedział w swojej pracowni. Wciąż ślizgał się po fali. Bał się o swoją rodzinę i bał się o siebie. Co będzie, jeżeli... Takim „jeżeli" nie było końca. Maksyma CIA głosiła, że poznanie prawdy czyni człowieka wolnym. Niewielu rzeczy był pewien, miał jednak przeczucie, że wszystkie jego tajemnice znane są pozbawionym twarzy obcym ludziom i bezimiennym mocom. Nie umiał spokojnie czekać, aż rozlegnie się pukanie do jego drzwi. — Jedyne, o co nie musisz się nigdy obawiać — powiedział kiedyś Jud — to moja przyjaźń. Będzie trwała wiecznie. Uścisnęli sobie dłonie. A wszystko to miało tylko takie znaczenie, jaką oni sami przykładali do tego wagę — stwierdził Nick. Wiedział jednak, że to jeszcze nie koniec. Nie chodziło nawet o Juda, ale o niego samego. O zdobycie pewności, jakim jest się naprawdę. O wierność starym ideałom, bez względu na to, jak bardzo się z czasem wyświechtały. Miał tę świadomość, kiedy wysuwał szufladę, wyciągał stary notatnik w czarnej oprawie i przewracał kartki, by znaleźć wyblakły numer zapisany pod literą C. Telefony zmieniają właścicieli. Pewnie nikt nie podniesie słuchawki. Albo zrobi to ktoś obcy. Wilkołaki pojawiają się tylko przy pełni księżyca. — A może będę miał szczęście? — wyszeptał, sięgając po aparat. OTCHŁAŃ Po przyjęciu u Dentona Wes poświęcił cały weekend na porządkowanie swoich spraw. Nie chciał zostawiać nie dokończonej pracy. W poniedziałek obudził się o pół do czwartej nad ranem i nie mógł już zasnąć. Wyszedł ze swego mieszkania na wzgórzu Kapitelu na jogging. Minął Kapitol i pobiegł promenadą. Zimowy wiatr kłuł go w twarz i palił w płucach. Zmrożona ziemia chrobotała pod stopami. Zawrócił przy pomniku Lincolna. Minął czarną ścianę z wykutymi nazwiskami poległych na wojnie. Kiedy pokonał swoje dziesięć kilometrów i wbiegł na ostatnie piętro, czekał już na niego świeży numer „Washington Post". Nastawił radio na stację PBS, nadającą dżez, i wykonał dwadzieścia spadochroniarskich pompek. Zaparzył kawę, zjadł grejpfrutowy wafel z orzechami, przeczytał wiadomości i starał się stłumić podniecenie. Założył mundur, wziął ze sobą cywilne ubranie i pojechał Ósmą Ulicą do dowództwa Służby Wywiadowczej Marynarki, mieszczącego się w waszyngtońskiej Kwaterze Marynarki. Za ceglanym murem i posterunkami wartowniczymi przy bramie, nie dalej niż o strzał armatni od Kapitelu, znajdowało się kilkanaście budynków z czerwonej cegły, stanowiących Kwaterę Główną Marynarki. Mieściły się tu różnorodne instytucje wywiadowcze, począwszy od Wydziału Badań Federalnych Biblioteki Kongresowej, przez sześcio-piętrowe, należące do CIA Narodowe Centrum Interpretacji Fotografii, aż po Antyterrorystyczne Centrum Alarmowe Marynarki. Wes skierował się do budynku numer sto jedenaście. Okazał przepustkę najpierw strażnikom przy wejściu, a drugi raz na pierwszym piętrze. Unikając współpracowników zamknął się w swoim gabinecie. Czekał. O dziewiątej trzydzieści jeden do drzwi zastukał oficer marynarki. 88 — Komandor prosi pana do siebie. Wes wyszedł na pokryty dywanem korytarz. Dwa pokoje dalej odebrał od siedzącego za biurkiem oficera dyżurnego kopertę z rozkazami. — Wie pan coś na ten temat? — zapytał komandor Franklin. Wes przebiegł wzrokiem dokumenty, zgodne z planem Dentona. — Dopiero w tej chwili zapoznałem się z rozkazami — odparł, zachowując nakazaną mu przez Dentona tajemnicę. — Czy mam się domyślać w tym jakiejś śmierdzącej sprawy? — Nie wiem, panie komandorze. — Mógłby się pan przynajmniej uśmiechnąć — rzekł Franklin. Wes zrobił to. , — Gdybym wiedział, że fascynuje pana tematyka płaszcza i szpady, moglibyśmy przenieść pana na trzeci pokład — oznajmił Franklin. Na trzecim piętrze tegoż budynku mieściła się centrala kontrwywiadu NIS. — Nie szukałem okazji do przeniesienia — odparł Wes. — Ale też nie zaprzecza pan stanowczo. — Franklin pokręcił głową. — To podstępne towarzystwo. Niech się pan trzyma. — Będę się starał. — Gdyby pan czegoś potrzebował, proszę dać mi znać. I proszę to traktować zarówno służbowo, jak i prywatnie. — Dziękuję, panie komandorze. — Wracając do formalności, ma pan zachować wszystkie uprawnienia i dokumenty NIS. Proszę ich nie wysmarować gównem, dobrze? I proszę szybko wracać. — Postaram się. — Jeszcze jedno. Generał Butler zażyczył sobie pańskiej wizyty w Pentagonie, zanim się pan przeniesie. — Nie powiedział dlaczego? — Podobnie jak pan nie zadaję takich pytań generałom piechoty morskiej. Wes zasalutował na pożegnanie w iście szampańskim nastroju. — Podnieść kotwicę — rzekł mu przy rozstaniu oficer w białym mundurze. W, ykrochmaloną koszulę Samuela Butlera z Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych zdobiły dwie generalskie gwiazdki. Blat jego biurka w Pentagonie, ustawionego idealnie wzdłuż jednej ze ścian, pokrywały ułożone równiutko stosiki dokumentów. Przy prawym narożniku, pod kątem dokładnie czterdziestu pięciu stopni do krawędzi, 89 stało obrócone w stronę fotela zdjęcie żony i trójki dzieci. Ścianę naprzeciwko biurka zdobiła kolorowa fotografia pomnika z Iwo Jimy. Na drugiej ścianie, po lewej, wisiało czarno-białe zdjęcie ówczesnego majora Butlera, kiedy w lutym 1969 roku wbrew wszelkim regułom osobiście poprowadził oddział zwiadowczy. Kanciasta sylwetka Butlera była ledwie widoczna pomiędzy hełmami, kurtkami mundurowymi, karabinkami M16, wielką bryłą radiostacji i ściągniętymi nerwowo twarzami młodych komandosów. Na tymże zdjęciu stał porucznik Wesley Chandler w zupełnie nowym mundurze. Na wieszaku w rogu gabinetu wisiała generalska marynarka z czterema rzędami baretek. W szufladzie zaś spoczywał nadany przez Kongres Medal Honoru. Naprzeciwko generała siedział Wes. — Komendant poinformował mnie o pańskim przeniesieniu — rzekł Butler. Wes bał się okłamywać generała. Odpowiadając milczeniem mógł jednocześnie zachować lojalność i dotrzymać złożonej Dentonowi obietnicy. W tej krótkiej chwili ciszy poczuł lodowate ukłucia w sercu. — Czy widzisz gwiazdki na moich naramiennikach? — zapytał Butler. — Tak, panie generale. — Zdobią mundur piechoty morskiej, a nie żaden inny, wyżej ceniony. Oznaczają, że jestem odpowiedzialny za wszystkich ludzi niższych stopniem w oliwkowych mundurach. Ty jesteś jednym z nich. Ale nikt z piechoty morskiej nie został zapoznany z tymi rozkazami. — Czasami narodowe bezpieczeństwo... — Przestań mydlić mi oczy bezpieczeństwem narodowym — warknął Butler. — I nie truj mi o odpowiedzialnych zadaniach wywiadu. — Pokręcił głową. Miał siwe, gładko przyczesane włosy. — Czy wiesz, Wes, dlaczego wstąpiłem do piechoty morskiej? — Nie, panie generale. — Ponieważ faktycznie narodowe bezpieczeństwo jest absolutnie najważniejszym celem. W naszym świecie oznacza to, że trzeba być zawsze gotowym do wyruszenia na wojnę, a przede wszystkim zdolnym do jej wygrania. Dlatego nie mam ochoty tracić najlepszych ludzi, gdy politycy zasłaniają się sloganami o bezpieczeństwie narodowym i odpowiedzialnych zadaniach wywiadu. Cała ta zgraja zwartodupych, białozębych polityków rozgrywa swoje brudne gierki. Wykorzystując moich ludzi. — Panie generale, nie mogę swobodnie dyskutować nad szczegółami mojego przeniesienia. Podobnie jak pan ufam w celowość rozkazów. Butler pokręcił głową. — W tamtym środowisku nie istnieje zaufanie, a jedynie wiara. Poza tym to nie jest rządzenie, lecz teologia. 90 Wes zaryzykował uśmiech. — Mam nadzieję, że nie, panie generale. Religia nigdy nie była dla mnie kompasem. Lubię dobrą załogę, ale zawsze chcę mieć szansę odpłynięcia we własnej łodzi. A to... Zostałem odkomenderowany, panie generale. Mam do spełnienia uzasadnioną misję. — Uzasadnioną? Powiedz lepiej o ziemiach do zdobycia, wrogu do pokonania i wojnie do wygrania. Ale przestań chrzanić o nigdy nie rozstrzygniętych, nie kończących się misjach. Butler wyciągnął palec wskazujący w stronę siedzącego po drugiej stronie biurka człowieka. — Lepiej, żebyś nie został kolejną czarną owcą Korpusu i nie musiał płaszczyć się przed którąś z komisji Kongresu. — Oczywiście, panie generale. — Niewykluczone, że będziesz potrzebował pomocy, niezależnie od miejsca twego pobytu i rodzaju wykonywanych zadań. Komendant twierdzi, że powinniśmy umyć ręce, że należysz już do tych harcerzyków bawiących się w partyzantkę. — Butler wzruszył ramionami. — Nie będę mógł podesłać ci myśliwców czy artylerii, lecz jeśli dasz znać, chyba zdołam oświetlić ciemności kilkoma flarami. — Bardzo dziękuję, panie generale. Obaj mężczyźni wstali. Wes chciał zasalutować, lecz generał wyciągnął do niego rękę. Uścisnęli sobie dłonie. — Kiedy nas opuścisz — dodał Butler — nie zapominaj nigdy, kim byłeś. Uważaj na miny. l agie drzewa wzdłuż alei George'a Washingtona w Wirginii chwiały się na wietrze, kiedy Wes jechał do CIA. W łazience Pentagonu przebrał się w cywilne ciuchy. Przy zagrodzonym łańcuchem wjeździe na teren CIA wartownik w szklanej budce znalazł jego nazwisko na liście i skierował go na parking przed głównym wejściem. Wes wkroczył po marmurowych schodach do wykładanego marmurami holu. Strażnicy skontrolowali zawartość jego teczki, po czym przekazali go eskorcie, w której towarzystwie wsiadł do windy i pojechał na szóste piętro. Wskazano mu opuszczone stanowisko recepcyjne, po czym eskorta zjechała z powrotem na dół. Otworzyły się drzwi. Noah Hali przywołał Wesa skinieniem ręki. — Były jakieś kłopoty? — Żadnych. — Na drzwiach, przez które wprowadził go Noah, nie było ani numeru, ani tabliczki. Trzy z czterech biurek w zaopatrzonym w wielkie okna pokoju 91 stały puste. Czwarte, najbliżej okna, było zawalone posegregowanymi raportami, tekturowymi teczkami, skoroszytami, wydrukami komputerowymi i rolkami z telefaksów; obok aparatów telefonicznych leżała poobijana aluminiowa walizeczka z szyfrowym zamkiem. — Szef jest obecnie zajęty tą gównianą sprawą interwencji w Iranie — rzekł Noah, okrążając zagracone biurko. — Na razie ja się tobą zajmę. Buldog usiadł. Wes przysunął sobie krzesło od drugiego biurka. — Ochrona da ci przepustkę do tego budynku. Gdybyś potrzebował odwiedzić jakiś inny wydział na terenie, zgłosisz się do mnie lub do sekretarki szefa i załatwimy ci wstęp. — Dlaczego nie możecie dać mi przepustki na cały teren? Noah machnął ręką. — Za dużo formalności. Zaczai ustawiać odpowiednią kombinację szyfrowego zamka wa-lizeczki. — Jak już załatwisz sprawę z ochroną, pójdziesz do Mike'a Kramera. On odtworzy ci taśmę z zapisem rozmowy telefonicznej tamtego faceta, a także kilka innych nagrań jego głosu, które szczęśliwie udało się odnaleźć. — Zamek walizeczki otworzył się z trzaskiem. Noah uchylił podrapane wieko i wyciągnął ze środka nie podpisaną teczkę. — Oto wybór dokumentów i moje notatki — powiedział, po czym rzucił Wesowi wypchaną, białą kopertę. — Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Kiedy Wes przeliczył używane pięćdziesięcio- i studolarówki, Noah podsunął mu notatnik i długopis. — Zaliczka na wydatki. Napisz mi pokwitowanie. I podpisz je. Wes napisał, oddał z powrotem notatnik i powiedział: — Teraz ja poproszę o pokwitowanie na pokwitowanie. Z podpisem. Buldog dyrektora CIA zamrugał oczami. — Mówiliśmy już, że nie chcemy żadnych papierów, Wes. — Ale mnie zmusił pan do napisania kwitu. Czyżby miało to działać tylko w jedną stronę? Noah zaśmiał się i pokręcił głową. Kiedy wypisał już pokwitowanie, rzekł: — Miałeś prawo się upomnieć. Gdy stąd wyjdziesz, powinieneś spotkać się z jednym facetem. Może służyć ci pomocą, gdybyś znalazł się w kłopotach. — Sądziłem, że ma to być akcja indywidualna. — Być może będziesz potrzebował eksperta od pewnych spraw, a jeśli nie chcemy utrzymywać stałego kontaktu... — Wzruszył ramionami. 92 y — Kto to taki? — Jack Berns — odparł Noah. — Prywatny detektyw. Zdobył dowody w sprawie rozwodowej pewnego senatora oraz przyskrzynił sędziego federalnego. Jeden gość z Białego Domu zwrócił się do Jacka o pomoc w czasie afery Watergate. Ale Jack był nieugięty dla popleczników Nixona. Został kiedyś wystawiony do wiatru. Zaprosił faceta do swego gabinetu. Na półkach książki prawnicze, fotografie grubych ryb, a także ukryte mikrofony. Jack wyciągnął z tego gościa sporo informacji o Watergate, a potem przekazał taśmy temu pieprzonemu reporterowi, Peterowi Murphy'emu. — W czymże on mógłby mi pomóc? — Zaufaj mi, Wes. Sam się przekonasz. — Czy on pracował przedtem dla CIA? — Nasze władze nie korzystają z usług takich ludzi jak Jack. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. — Chce pan wiedzieć, co uda mi się z niego wyciągnąć? — zapytał Wes. — Chcemy znać jedynie efekt twojej działalności — odparł Noah. — Ale Berns spodziewa się twojej wizyty. Nie znoszę rozczarowywać swoich starych przyjaciół. G /hciałbym dostać kopie tych taśm — oznajmił Wes siwowłosemu mężczyźnie, siedzącemu za biurkiem w pokoju o gołych ścianach. Na blacie znajdował się jedynie magnetofon oraz dziewięć kaset. Wes miał już przypięty do kieszeni marynarki identyfikator z fotografią i kodem na czerwonym tle. — Nie ma pan na to upoważnienia — odparł tamten. Jego tęczowy identyfikator, z kilkoma kodami cyfrowymi, głosił, że nazywa się Michael Kramer, nie wyszczególniał jednak, że jest szefem Wydziału Bezpieczeństwa CIA. — Jak mogę zdobyć takie upoważnienie? — zapytał Wes. — Proszę się z tym zwrócić do tego grubego, Noaha Halla. Kramer spoglądał nieruchomym wzrokiem. — Nie chcę przysparzać panu żadnych kłopotów — rzekł Wes. — Więc po co pan tu przyszedł? — Proszę zapytać dyrektora. — Nie mam takich przywilejów. Wie pan o tym, majorze? — Więc o co panu chodzi? — Chciałbym dotrwać do emerytury. A w każdej chwili mogę wylecieć. 93 — Nie martwi się pan wcale o swoją emeryturę — stwierdził Wes. Po raz pierwszy Kramer się uśmiechnął. — O co mi chodzi? — powtórzył. — Chciałbym, żeby wszystko tu działało tak, jak powinno. A nie żeby jakieś tłuste kocury z nominacji myły łapy piętro wyżej w oczekiwaniu na lepsze czasy. Ani żeby jacyś krętacze ze Wzgórza dyktowali mi: nie rób tego i nie rób tamtego, ale i nie pozwól kombinatorom być górą. — Nie jestem żadnym kombinatorem. — Może nie. Ale i nie jednym z nas. Jest pan ołowianym żołnierzykiem wykonującym brudną robotę dla polityka z ostatniego piętra. Na gołych ścianach nie było nawet zegara, który odmierzyłby zapadłą ciszę. — Dziękuję panu za życzliwą współpracę — odezwał się wreszcie Wes. — Wykonuję swoje obowiązki — odparł Kramer. — O życzliwej współpracy porozmawiamy, kiedy zdobędzie pan moje zaufanie. — Nie obchodzi mnie, czy pan mi ufa. — Wes wstał. — Jeszcze jedno — powiedział Kramer, gdy Wes chciał już otworzyć drzwi. W korytarzu czekała eskorta, która doprowadziła go do tej salki w podziemiach. — Wicedyrektor Cochran chciałby się z panem zobaczyć. A ponieważ jest pan sprytny, z pewnością pójdzie pan do niego. Zamknąwszy za sobą drzwi, Wes zatrzymał się w korytarzu. Po chwili ktoś z eskorty zakasłał. — Dyrektor Cochran oczekuje pana... Wes odwrócił się i ponownie otworzył drzwi. Szef bezpieczeństwa wyciągnął z szafki biurka aparat telefoniczny i wykręcał właśnie numer. — Chciałem tylko jeszcze raz podziękować — rzucił Wes, uśmiechając się do mężczyzny, którego przyłapał na sekretnej rozmowie z sekretnego telefonu. Wycofał się i trzasnął drzwiami. 'ziękuję, że zechciał pan poświęcić mi trochę czasu — powitał go Billy Cochran. — Bardzo proszę — odparł Wes, spoglądając w grube szkła okularów tamtego, w których odbijały się dusze setek narodów. Na biurku wicedyrektora piętrzyły się stosy dokumentów do przejrzenia. Siedzieli w głębokich fotelach, w rogu gabinetu Cochrana. Na ścianie naprzeciwko wisiało pięć japońskich drzeworytów, portrety 94 malowane akwarelami i martwa natura oraz niebiesko-czerwona abstrakcja z czarnymi kaligraficznymi literami. Panowały cisza i spokój. Było chłodno. — Dyrektor poinformował mnie o pańskim zadaniu — rzekł Billy. — Jestem przeciwny rozdmuchiwaniu tej sprawy. — Dlaczego? Billy popatrzył za okno. — Nie widać stąd Potomacu — powiedział. — To przez te drzewa. Większość z nich rośnie jeszcze w Wirginii, ale gdzieś tam zaczyna się już Maryland. I gdzieś tam płynie rzeka. — Odwrócił z powrotem głowę w stronę Wesa. — Im dłużej pracuję w wywiadzie, tym bardziej robię się ostrożny. Działania, jakie wykonujemy dla zdobycia informacji, mogą przyspieszyć katastrofę, której się obawiamy. Nasza praca polega na poznawaniu faktów, a nie ich tworzeniu. Nie sądzę, aby ten jeden telefon wymagał od nas podejmowania jakiegokolwiek wysiłku. — Na razie nie podjąłem jeszcze żadnego wysiłku — stwierdził Wes. — To nie pan jest niebezpieczny — wyjaśnił Billy — to skutki pańskiej akcji mogą być groźne. Musi pan zwracać uwagę na subtelne niuanse. Zgadzam się z dyrektorem co do absolutnej konieczności zachowania tego przedsięwzięcia w całkowitej tajemnicy. — Oczywiście — rzekł Wes. Zawahał się, a po chwili dodał: — Co panu wiadomo na temat Juda Stuarta? — Znam tylko dane Agencji. — Chciałbym jedynie poznać prawdę. — W takim razie ma pan zajęcie na całe życie — odparł Billy. — Obaj jesteśmy żołnierzami — dodał jeszcze generał lotnictwa, którego naramienniki zdobiły trzy gwiazdki. — Pan wypełnia rozkazy swego przełożonego. Ja chciałbym tylko mieć pewność, że wypełnia je pan dobrze. — Pański szef ochrony uważa, że jestem wrogiem. Billy zmarszczył brwi. Wes opowiedział mu o swym spotkaniu z Kramerem. „A przecież ty już o wszystkim wiesz" — uzupełnił w myślach. Generał podszedł do biurka. Lekko utykał przy takiej pogodzie. W 1964 roku, kiedy działał w wywiadzie lotnictwa, omal nie musiał zrezygnować z kariery z powodu silnej wady wzroku. Spędzał dzień Wszystkich Świętych w bazie lotniczej w Bien Hoa, kiedy Yietcong zaczął ostrzał pasów startowych z moździerzy, odciąwszy uprzednio połączenia telefoniczne. Gdy dwa gigantyczne transportowce stanęły w ogniu, Billy wybiegł z bunkra bez broni, by wyciągnąć z trafionego 95 dżipa rannego lotnika. Następnie wziął karabin zabitego wartownika i zaczął strzelać do Wietnamczyków. Odłamek granatu ranił go w nogę; stracił okulary. „Strzelałem w kierunku ruchomych plam" — opowiadał później dowódcy bazy. Nie doczekał się nigdy medalu znaczniejszego od Srebrnej Gwiazdy; obawiano się zdemaskowania tak znakomitego szpiega. — Mikę? — rzucił wicedyrektor do słuchawki telefonu. — Zrób kopie tych taśm dla majora Chandlera... Mój autorytet... Dziękuję. „Czyżbyś chciał zaskarbić sobie moją wdzięczność?" — zapytał w duchu Wes. Billy odprowadził go do drzwi. — Niewykluczone, że może się panu przydać kontakt ze mną od czasu do czasu — rzekł generał. — Może będę mógł otworzyć przed panem także inne drzwi. — Żegnając się, położył dłoń na ramieniu Wesa. — Postaram się o to, byśmy nie stracili ze sobą kontaktu. Wr róciwszy do Pentagonu, do gabinetu bez okien, Wes zjadł kanapkę z automatu i popił zimną kawą. Zielonkawe ściany zawieszone były pamiątkami z dziewiętnastoletniej kariery wojskowej. Fotografia w ramkach, stojąca na biurku, przedstawiała dwudziestodziewięciblet-nią drugą żonę z małym dzieckiem na tle domku w Wirginii. Do pokoju szybkim krokiem wszedł pułkownik — jego naramienniki zdobił orzeł z rozwartym dziobem i odznaka 101 Dywizjonu Lotnictwa. Dokładnie zaniknął za sobą drzwi. W jednej ręce trzymał teczkę z dokumentami, drugą nakazał Wesowi milczenie. Wyciągnął z gniazdka wtyczkę aparatu stojącego na biurku. — Potrafią robić różne cuda z telefonami — rzekł, siadając na krześle. Od czasów szkoły spadochronowej dorobił się pokaźnego brzucha. Obiegł wzrokiem cały pokój, nim zatrzymał spojrzenie na oficerze siedzącym w fotelu. — Czy wiesz, co narobiłeś? — szepnął. — O co chodzi, Lany? — O to! — Pułkownik cisnął mu na biurko teczkę z dokumentami. — Co to jest, do cholery? — Miały to być wojskowe akta personalne. — Przecież jesteś ze Służby Wywiadowczej Marynarki. A to są akta piechoty! — Ale z tej samej armii. — Przestań zalewać. O co tu chodzi? — Rutynowa sprawa — odparł Wes. — Chciałem zdobyć trochę 96 L informacji. Wiele rubryk w formularzach jest pustych. Kiedy opuścił armię? Gdzie stacjonował? Był w Oddziałach Specjalnych, ale pod czyim dowództwem? — Masz przecież akta. Sprawdź sam. — To śmieci. Nie ma nawet fotografii. Co to jest „dwadzieścia symulowanych skoków bojowych"? Nie ma takiego określenia. Sam wiesz dobrze. — Nie mogę ci pomóc, Wes. — Siedziałeś nad tym ponad półtorej godziny. Pułkownik Whiz, który zna cały Pentagon od podszewki, nie umie nic powiedzieć i nie może nic zrobić. Kutas ci opadł? — Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób! — Larry! Pomóż mi! — Nie wiem, w co się wpakowałeś — rzekł mężczyzna, którego Wes znał już od dziesięciu lat. — Dajesz mi gówniane akta i gównianą historyjkę, że szkoda ci czasu na załatwianie tego drogą służbową. Wysyłasz mnie na łowy jak psa myśliwskiego. Moi ludzie wpalcowują te dane do komputera. A wymienione tu przydziały? Sierżanci w życiu nie słyszeli o takich jednostkach. W pół godziny później od nie znanego mi kapitana dostaję wydruk tego wszystkiego, co zostało wprowadzone do komputera. Przekazał mu to jakiś nieznany major, wraz z rozkazem od jakiegoś nieznanego dwugwiazdkowca, że nikomu nie wolno nawet myśleć o facecie, którym się interesujesz. A na odchodne kapitan mówi mi: „Proszę przekazać Chandlerowi, że ma już wszystko, o czym musi wiedzieć". Wes! Oni znają twoje nazwisko! — dokończył szeptem. — Pochlebiasz mi. Czy mogę liczyć na twoją pomoc? Larry pokręcił głową. — Oni znają także moje nazwisko. — Kto mógłby mi pomóc? Do kogo mam się teraz zwrócić? — Wracaj do swojego biura w NIS. Do domu. Nie mam pojęcia. — To tylko na postrach. Dęcie w fanfary. — Ostatnio jestem zdyscyplinowanym oficerem. Wes wstał. Zgniótł folię po kanapce oraz plastikowy kubek od kawy i wrzucił je do kosza na śmieci. Sięgał już do klamki, kiedy stary przyjaciel powiedział: — Wes, to tylko sugestia, ale... Te akta, ten facet: nie ma ich w żadnej kartotece. Zdarzają się takie przypadki, ludzie... Jeśli musisz się czegoś o nim dowiedzieć, poszukaj kogoś, kto także nie figuruje w kartotece. Kogoś z dala od tego. 7 — Rzeka ciemności y f Jack Berns mieszkał przy ślepej podmiejskiej uliczce w Wirginii, w osiedlu oddalonym o osiem kilometrów od tego, gdzie miał dom dyrektor CIA, Denton. Był niskim, prawie całkiem łysym mężczyzną. Miał na sobie jasnozielony golf, spodnie umocowane szelkami wysoko nad obwisłym brzuchem i pantofle ozdobione tasiemkami. — Cieszę się, że pan przyjechał! — rzekł, wprowadzając Wesa do domu. — Jak się panu podoba moja chatka? Kosztowała mnie pięćdziesiąt dwa kawałki w sześćdziesiątym dziewiątym, teraz warta jest lekko licząc pół miliona. Proszę do mojego gabinetu. Dwie ściany pokoju zastawione były regałami z książkami prawniczymi. Przeszklone drzwi i okna wychodziły na ogród. Na ścianie za biurkiem wisiały fotografie Bernsa w towarzystwie znanych osobistości, oprawione w ramki wycinki z gazet opisujące jego wyczyny oraz pierwsza strona wywiadu z nim opublikowanego w kolorowym magazynie dla mężczyzn. W ramce, obok fragmentu artykułu, znalazła się wkładka z tego numeru, przedstawiająca dwudziestoletnią rudowłosą piękność. Dziewczyna miała na sobie czarny pas z podwiązkami, siatkowe pończochy i buty na szpilkach. Wydymała wargi. Na środku pokoju stał stół bilardowy. — Ładnie tu — rzekł Wes. Gapił się na rozkładówkę, jednocześnie szukając ukrytych mikrofonów. — A poza tym są niższe podatki — zauważył Berns. Na zielonym suknie spoczywały kolorowe bile. — Dlaczego nasz przyjaciel sądzi, że pan może mi pomóc? — zapytał Wes. — Bo jest przebiegły. Pan szuka pewnego faceta, Juda Stuarta. Wes popchnął czerwoną siódemkę do otworu w narożniku. — Co Noah panu jeszcze powiedział? — Nic. Tylko tyle, że pan może potrzebować pomocy. I że ma pan forsę. Ważniejsze jest chyba to, czego ja mu nie powiedziałem. — A mianowicie? — Wes uderzył pięścią. Dziewiątka z żółtym paskiem odbiła się od bandy i uderzyła zieloną szóstkę, która omal nie wpadła do bocznej kieszeni. — Spotkałem kiedyś tego faceta. — Kiedy? — spytał Wes. — Gdzie? Berns uśmiechnął się. — Pan jest w mundurze, a ja prowadzę interesy. — Ile? — Nie należę do zbieraczy złomu niklowego. Wes popchnął czarną ósemkę w stronę narożnej kieszeni. Kiedy kula toczyła się po stole, sięgnął po swą aktówkę leżącą na sofie i postawił ją na zielonym suknie. 98 — Pańska profesja nie gwarantuje dochowania tajemnicy zawodowej — rzekł — a ja jestem zwykłym obywatelem, który żąda dyskrecji. — Za to ja mogę dla pana zrobić znacznie więcej niż lekarz czy ksiądz — odparł prywatny detektyw. — Bierze pan pieniądze — rzekł major — a zatem musimy dobić targu. Mój podstawowy warunek: nikomu ani słowa, włączając w to Noaha. Jeśli tylko się dowiem, że cokolwiek o mnie czy o tej sprawie przedostało się do gazet albo znalazło się wśród sensacji Petera Murphy'ego lub w jakichś rządowych dokumentach... będzie pan potrzebował nie tylko adwokata. — Noah nie przysyłałby pana do mnie, gdyby nie można mi było ufać. Wes otworzył aktówkę tak, by jej wnętrze pozostało poza zasięgiem wzroku Bernsa, odliczył pięćset dolarów i rzucił banknoty na sukno stołu bilardowego. Detektyw zgarnął pieniądze. — To honorarium za pańskie przyszłe usługi — kontynuował Wes — dla mnie, jako osoby prywatnej. Niezależnie od wagi posiadanych przez pana informacji, nie są one warte pięciuset dolarów. Tamten uśmiechnął się. — Poproszę jeszcze o pokwitowanie. — Noah twierdził, że nic takiego nie wchodzi w rachubę. — Ale to nie Noah zapłacił panu przed chwilą pięćset dolarów. Ja chcę dostać pokwitowanie. — Na wizytówce — Berns zachichotał. — Polecam duży wybór usług: mogę przekazywać informacje przez telefon albo przesyłać je na blankietach firmowych. O wielu moich klientach urząd skarbowy nigdy się nie dowiedział. Chce pan bezpośredni kontakt? Mogę wysłać chłopaka, dzięki któremu dowie się pan, kiedy pańska babka pierdnęła. Oczywiście, wszystko ma swoją cenę. Plus koszt mojego czasu. — Proszę mi opowiedzieć o Stuarcie. — To było w roku 1977 — zaczął Berns. Wes otworzył notatnik. — Próbowałem pośredniczyć przy zakupie sprzętu elektronicznego dla faceta nazwiskiem Andre Dubeck, Czecha, który osiadł w Ameryce po drugiej wojnie światowej. Dubeck był doradcą technicznym ochrony prezydenta pewnego afrykańskiego kraju. Nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie. Facet dysponował dziesięcioma milionami dolarów na zakup specjalistycznych urządzeń, które mogłem mu załatwić. Gdy Dubeck przyjechał do miasta, umówiłem się z nim na obiad. Wynająłem białego rollsa, kosztował mnie wtedy dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Zabrałem Dubecka sprzed hotelu, a ten pajac mu towarzyszył. 99 — Jud Stuart? — Tak mi go przedstawiono. Jeśli Noah szuka faceta o tym nazwisku, może chodzić właśnie o przyjaciela Dubecka. W każdym razie pojechaliśmy rollsem do pewnej restauracji w Georgetown. „Dom Perignon"', pięćdziesiąt dolców za wejście. Te dwa dupki strasznie dużo mówiły, ale o niczym. Jud oświadczył, że spełnia rolę doradcy technicznego czterdziestu różnych ambasad w Waszyngtonie. Wspomniał też, że wkrótce zamierza zmienić klimat. Sądziłem, że szuka okazji, by wyciągnąć od Dubecka zaproszenie do Afryki. A potem, przy sałatce, okazało się, że on jest ślusarzem! Oczywiście, to równie dobry sposób na osiągnięcie swego celu, jak każdy inny. Stary trik z muchą w rosole. Przyszło mi na myśl, że mógłbym wykorzystać go jako specjalnego informatora. Skończyliśmy obiad, zacząłem już szykować wszystkie swoje atuty, tamci zamówili brandy i kawę, poszli razem do toalety, jak dziewczyny albo... I nawiali! Zostawili mnie samego z rachunkiem! Po chwili ciszy Wes zapytał: — To wszystko? — Nigdy więcej nie widziałem sukinsyna. Nie sądziłem, że kiedykolwiek zarobię na tej informacji. Dubeck odleciał przed świtem i z tego, co mi wiadomo, Afryka połknęła go w 1979 lub 1980 roku. — Nie było to warte pięciuset dolarów. — Proszę nie zapominać, że ta pięćsetka to również honorarium za moje przyszłe usługi. Może mnie pan jeszcze wykorzystać do czegoś innego za tę sumę... Och — dodał po chwili — omal nie zapomniałem o zdjęciu. — Jakim zdjęciu? — Sądzi pan, że załatwiając interesy z taką szychą jak Dubeck nie postarałem się o zabezpieczenie dla siebie? — Berns zaśmiał się. — W moim zawodzie słowa mają wartość tylko wtedy, kiedy można je udowodnić. Kosztowało mnie to dodatkowe sto dwadzieścia dolarów do rachunku plus słoną łapówkę dla właściciela knajpy. Załatwił mi parę staruszków, posadził przy sąsiednim stoliku, a babcia miała ukryty w torebce aparat. Mogę i dla pana przygotować coś podobnego. Udało im się zrobić ładną fotkę naszego chłoptasia. — Proszę mi pokazać. — Powolutku. Wydatki na inwestycję, koszty przechowywania, mój czas stracony na grzebanie w szpargałach, wreszcie cena odbitki... To będzie pana kosztowało jeszcze tysiąc. — Zdjęcie liczy trzynaście lat. Poza tym dostał pan już forsę. Berns tylko wzruszył ramionami. 100 — Mogę dać drugie pięćset i nikt w tej sprawie nie będzie już do pana dzwonił. Pieniądze powędrowały do kieszeni Bernsa, a Wes w zamian otrzymał czarno-białe zdjęcie. — Dam panu jeszcze jedno, małego formatu — rzekł detektyw. „Olbrzym — pomyślał Wes. — Wielka klata, muskularny. Kręcone włosy. Uśmiechnięty. Oczy dzikusa". — Proszę nie zapominać — powiedział Berns, kiedy Wes chował fotografię oraz drugie pokwitowanie — że może pan korzystać z mych usług. We es zaparkował naprzeciwko ciągu sklepików i kafejek w arling-tońskim Małym Sajgonie. Obok kolorowych tablic w stylu Madison Avenue, reklamujących piwo i szampony, widniały czarno-białe, ręcznie malowane szyldy. Zapadał zmierzch. Major zostawił włączony silnik i sięgnął po teczkę z dokumentami CIA. Na żółtym arkusiku zapełnionym notatkami Noaha Halla znalazł nazwisko policjanta, zajmującego się tajemniczym trupem znalezionym w pobliżu baru w Los Angeles. W sklepiku na rogu zaczepił właściciela, Azjatę w wełnianej czapce. — Nie mam wydać z dwudziestki — odparł tamten. — To proszę za całe dwadzieścia pięć — powiedział, kładąc kolejny banknot na ladzie. Dostał pełną garść monet. Dwaj obecni w sklepiku mężczyźni zareagowali wzruszeniem ramion na pytanie o najbliższy automat telefoniczny. Wychodząc usłyszał, jak właściciel rzekł coś po francusku, na co jego dwaj kumple wybuchnęli śmiechem. W samoobsługowej pralni przy skrzyżowaniu było gorąco i duszno. Zaplamione żółte ściany. Dziewiętnastoletnia zszarzała blondynka nie spuszczała oczu z obracającej się wirówki. U jej boku spał roczny chłopczyk. Dwuletnia dziewczynka bawiła się na podłodze brudnymi piłeczkami. Wesa nie obchodziło, ile tamci zrozumieją z jego rozmowy. Wrzucił monetę do automatu. — Rawlins — warknął w słuchawce męski głos. — Detektyw Rawlins? Dzwonię z Waszyngtonu. Nazywam się Wes Chandler, pracuję dla Noaha Halla. — Cholera — jęknął Rawlins. — Następnym razem, zanim wasi ludzie w ratuszu podniosą krzyk, że departament policji w Los Angeles nie daje sobie rady z włamywaczami, handlarzami narkotyków i gangsterami, proszę im przypomnieć, że spłacamy ich rachunki, 101 marnując czas na rozmowy z Waszyngtonem w sprawie nic nie znaczących NZZ. — Co to jest NZZ? — Nie zidentyfikowane zwłoki. Bo dzwoni pan w sprawie tego trupa, którego znaleźliśmy na zapleczu baru „Oaza", prawda? — Nie udało się wam określić przyczyny śmierci? — Skręcony kark, nic więcej nie umiem powiedzieć. Moim zdaniem ten pijak spadł ze schodów, a potem inne szumowiny zabrały mu wszystko. Oczywiście, koroner twierdzi, że poziom alkoholu w jego krwi był stosunkowo niski. Dlaczego pan pyta? — Rutynowe dochodzenie. Udało się wam go zidentyfikować? — Tak. — Rawlins pogrzebał w stosie papierów zalegających jego biurko. — FBI odnalazło go w swej kartotece i w dokumentach marynarki. — Służył w marynarce? — zapytał Wes. — Owszem, przecież mamy tu ocean. I kręci się sporo marynarzy. Ewidencja Weteranów podała nam jego adres. San Francisco. Mathew J. Hopkins, czterdzieści osiem lat. Żadnych krewnych. Według ewidencji zwolniony jako całkowicie niezdolny do służby, ale koroner opisał go jako białego mężczyznę w pełni sił. — Do czego doszliście w śledztwie? — Pisze pan raport? — zapytał detektyw Rawlins. — Proszę tam umieścić, że mając czternaście nie wyjaśnionych morderstw oraz sześć ciał gangsterów doszedłem do tego, że jest mi wszystko jedno, tak w wypadku Mathew J. Hopkinsa, jak i telefonów ze stolicy. Wes zadzwonił następnie do swego byłego biura, co kosztowało go tylko jedną ćwierćdolarówkę. — Służba Wywiadowcza Marynarki, Greco. — To ja. Greco, były sierżant piechoty morskiej, po skończeniu uczelni pracował przez dziewięć lat jako gliniarz w Saint Louis. Był szefem kontrwywiadu NIS. — Słyszałem, że działasz teraz w jakimś banku handlu zagranicznego. — Mniej więcej. Czy mógłbyś oddać mi przysługę? — Jaką? — Chciałbym obejrzeć akta personalne niedawno zmarłego weterana marynarki — odparł Wes. Przekazał Grecowi wszystkie dane, które uzyskał od detektywa z Los Angeles. — Tylko nie wysyłaj ich do mnie i nie puszczaj drogą służbową. Odłóż gdzieś, żeby nie zginęły. Odezwę się w ciągu kilku dni. 102 — Dobra. Co jeszcze? — Sądzę, że muszę odnaleźć faceta, który za wszelką cenę chce pozostać w ukryciu. — Jeśli musisz grać rolę wilka, to spróbuj myśleć jak zając. — Jeszcze jedno. Sprawa zostaje między nami, dobra? Ani słowa komandorowi Franklinowi czy któremuś z pozostałych rekinów. — Semper fi — obiecał były sierżant. Rozłączyli się. Niebo za oknem pralni wyraźnie pociemniało. Młoda matka posłała Wesowi lękliwe spojrzenie. Zostawił na półeczce pod automatem telefonicznym stos monet i wyszedł na ulicę. Wes dotarł do domu, zapadła noc. W czasie jazdy nie dostrzegł we wstecznym lusterku świateł innych wozów. Nie rozległy się za jego plecami niczyje kroki, kiedy zaparkował samochód dwie przecznice od domu i resztę drogi przebył na piechotę. Jego skrzynka na listy była pusta. Na drzwiach sąsiedniego mieszkania ujrzał świeżo przyklejoną białą taśmę samoprzylepną, z wypisanym czarno nazwiskiem: B. Doyle. Zapalił światła. Ujrzał mieszkanie takim, jakim je zostawił. Nic nie uległo zmianie, nie zostało przestawione. Żadnej niespodzianki. Wieczory spędzał zwykle w mieszkaniu. Samotnie. Pogrążał się w lekturze, najczęściej z zakresu historii. Włączał telewizor niemal wyłącznie na mecze baseballowe. Kiedy tylko miał czas, jeździł do Baltimore, żeby na własne oczy zobaczyć w akcji tamtejsze „Wilgi". Czasami chodził do kina, obiady jadał w biurowej stołówce. Coraz rzadziej zdarzały się wieczory, gdy żona któregoś z kolegów, mająca samotną czy też rozwiedzioną przyjaciółkę o wybitnej osobowości albo błyskotliwym umyśle, zapraszała Wesa na ciasto domowej roboty, zaszczycając go przy tym tajemniczymi uśmieszkami. Wmawiał sobie, że cieszy się, iż nie musi z nikim dzielić łóżka. Ostatnio zaczai znów czytywać dawne listy od matki — ojciec nigdy do niego nie pisał. Na stare czarno-białe fotografie coraz częściej patrzył jak na zdjęcia obcych ludzi. Tego wieczoru, zanim wstąpił do restauracji na obiad, skopiował w punkcie kserograficznym akta CIA, a także pokwitowania, fotografie Juda, zapiski Noaha oraz swoje notatki. W domu przebrał się w spodnie od dresu i sweter, założył kapcie i usiadłszy przy stole w kuchni nad szklaneczką „Jacka Daniela" z lodem, spoglądał na 103 kopie tajnych dokumentów. Przyszło mu na myśl, że przekroczył granicę między wyuczoną ostrożnością a nieuzasadnioną paranoją. „Lepszy przerażony urzędas niż zhańbiony oficer" — doszedł do wniosku. Wsadził fotokopie w szczelnie zamykaną plastikową torbę do przechowywania żywności. Wsunął wszystko w czarny worek na śmieci i zakleił go taśmą izolacyjną. W schowku znalazł porządny kawałek deski, wziął młotek i gwoździe. Wyjrzał przez judasza; na korytarzu nie było nikogo. Wymknął się z mieszkania i po blaszanych schodkach wyszedł na płaski, smołowany dach. Otoczyło go mroźne powietrze i ciemności; podszedł do murku otaczającego dach. Był na poziomie czubków drzew. Okna domów po drugiej stronie ulicy jaśniały blaskiem, lecz nikt nie wyglądał w tę zimową noc. Nikt go nie śledził. Osłona szybu wentylacyjnego stała na kawałkach szyn kolejowych. Wes wsunął wodoodporną paczkę w wewnętrzne wycięcie jednej z nich, zasłonił otwór deseczką i przybił ją do dachu gwoździami, aby zabezpieczyć skrytkę przed wiatrem i wiewiórkami. Kiedy schodził na palcach ze schodów, jakaś kobieta stanęła w drzwiach sąsiedniego mieszkania. Powitała go apatycznym uśmieszkiem. Po obu stronach bladej, piegowatej twarzy opadały miedzianobrązowe, długie do ramion włosy; zaczesane do góry tworzyły trójkącik pośrodku czoła. Kobieta miała na sobie białą bluzę i czarne spodnie. Była bosa. Trzymała w dłoni czarny plastikowy worek na śmieci. Pokręciła głową i... zaśmiała się gardłowym, piskliwym staccato, które Wes miał zapamiętać do końca życia. — Wspaniale — rzekła zachrypniętym głosem. — Mężczyzna z młotkiem, podczas gdy ja poszukuję kogoś, kto by rozumiał pojęcia przedsprężania i postsprężania. „Kim ona jest. do cholery?" — przemknęło mu przez myśl. Miał już na końcu języka ostrzeżenie: „Jestem obcym człowiekiem z młotkiem, który mogę wykorzystać jako narzędzie zbrodni, niech pani..." Lecz nagle się opanował: kimkolwiek była, miała poczucie humoru oraz cięty język. W jego pamięci uchyliła się zardzewiała furtka. Zapytał: — Chodzi o prefabrykaty czy beton lany? Za plecami kobiety zamknęły się drzwi. — Pan nie jest cieślą. — A pani nazywa się B. Doyle — rzekł. Stanął obok niej na słabo oświetlonym podeście. Była o ponad 104 głowę niższa od niego, choć początkowo ta różnica wydawała się mniejsza. Szczupła. Koścista, a jednocześnie zgrabna. Miała duże usta i pełne wargi. Dość szeroko rozstawione, szare oczy. — Beth Doyle — odparła. — A co się stało z Bobem? — Wes znał tylko imię sąsiada, który pracował w Departamencie Sprawiedliwości i z powodu nawału zajęć nie mógł zajmować się swoim zabytkowym, mającym chyba z dziesięć biegów motocyklem. — Został niespodziewanie przeniesiony z powodu jakichś nie cierpiących zwłoki zadań — wyjaśniła Beth Doyle. — A kim pan jest? Wes przedstawił się. — Pani jest jego przyjaciółką? — Nigdy go nie widziałam. Szukałam pokoju, a ponieważ mieliśmy wspólnych znajomych, podnajęłam jego mieszkanie. — Proszę nie wynosić śmieci wcześniej niż w środę wieczorem — rzekł Wes, wskazując na trzymaną przez nią torbę. — Inaczej zajmą się nimi szczury. — Nie cierpię szczurów. — W takim razie powinna pani założyć skarpety i buty, jeśli ma pani zamiar wyjść na dwór. Nigdy nie wiadomo, na co się trafi nogą. Poza tym jest zimno. — Buty to nie problem — odparła — ale zapomniałam o pończochach. Po prostu ich nie spakowałam. Naprawdę zna się pan na budownictwie? — Kiedyś musiałem się paru rzeczy nauczyć. Po prawej stronie ma pani na nosie jakiś błyszczący okruch. — To mój brylancik! — Zaśmiała się i musnęła go palcami. Miała bardzo krótko obcięte paznokcie. — Minęło już dwanaście lat od mojego powrotu z Indii. Nawet go nie zauważam, kiedy patrzę w lustro... Większość ludzi udaje, że go nie dostrzega — dodała po chwili. Nagle jej oczy zmieniły wyraz. — Po co pani go nosi? — Byłam po prostu naiwna. Przekłułam nos, a tego nie da się już naprawić. Wyglądałam na czternastkę, chciałam uchodzić za starszą i doświadczoną. Zrobiłam to sama, za pomocą marchewki i złotej igły. Niech pan nie da sobie wmówić, że skrzydełka nosa nie są unerwione. — Nie dam — obiecał. — Co pani robiła w Indiach? — Zwiedzałam. A pan był kiedykolwiek w Azji? — Owszem. — Naprawdę zna pan te pojęcia? Może mi pan pomóc? 105 Otworzył usta. żeby odmówić. — Mogę spróbować — powiedział. — Mam gdzieś butelkę burbona. Postaram się ją znaleźć. Otworzyła drzwi. Wes wszedł za nią. W całym mieszkaniu stały pootwierane kartonowe pudła. Pod ścianą spoczywały elementy składanego stołu. — Chwileczkę! — rzuciła, zatrzymując się w przedpokoju. — Jedyne, co o panu wiem, to że nazywa się pan Wes Chandler, ma pan młotek oraz pewne wiadomości dotyczące betonu. Może jest pan maniakalnym mordercą, a ja zapraszam pana na burbona. Czym się pan zajmuje? Gdzie pan pracuje? — Jestem oficerem piechoty morskiej — odparł. — Pierwszy mężczyzna, którego poznaję w Waszyngtonie, jest komandosem? — Pokręciła głową. — Zwariowane miasto. Czy mogę panu ufać? — Nie. Zaśmiała się. Wes także zachichotał. — Przynajmniej jest pan szczery — stwierdziła. — Proszę zamknąć drzwi. Znalazła burbona. Usiedli po turecku na podłodze, w otoczeniu rozpakowanych do połowy kartonów. Przestrzeń między nimi wypełniły podręczniki inżynierii i zeszyty z notatkami, przy których, niczym strażnicy, stały kieliszki z burbonem. Od czasu do czasu, kiedy Beth sięgała po książkę lub notatnik, włosy opadały jej na twarz; zgarniała je machinalnym ruchem, wciskając za ucho. Kopciła camele, przypalając je poobijaną, benzynową zapalniczką Zippo. — Tylko proszę mi nie mówić, że to wstrętny nałóg — powiedziała. — Czasami późno w nocy, kiedy człowiek siedzi nad jakimś projektem, nie zostaje mu nic innego, tylko papierosy, a dałby wówczas wszystko, żeby być z kimś. Tym razem Wesowi nie przeszkadzał snujący się wokół dym. Wygrzebywane z pamięci terminy inżynieryjne, które wkuwał w Akademii Marynarki, szybko okazały się użyteczne. — Co za piekło — oznajmiła. — Muszę się jeszcze dziś rozpakować, żeby znaleźć materiały na jutro do szkoły. — Mogę ci pomóc się z tym uporać — zaproponował. Zaśmiała się, lecz popchnęła ku niemu zaklejony karton. Podczas rozpakowywania jej dobytku i skręcania stołu opowiedziała mu, że jest archiwistką w Fundacji Sztuki Orientalnej, podejmuje pracę w galerii Freera na promenadzie, a także naucza inżynierii i fizyki 106 w Georgetown, żeby zarobić na dokończenie przerwanej kariery na uczelni Denisona i Barnarda. — Chcę zostać architektem — wyjaśniła. — O ile uda mi się wrócić na studia, nim zaharuję się na śmierć. Wes z kolei wspomniał o swej pracy w dowództwie marynarki. Zdradziła, że ma trzydzieści dwa lata. Jest katoliczką z Long Island. Samotną. W jej opowieści przewinęły się Niemcy oraz Tajlandia. — W Bangkoku po raz pierwszy skonfrontowałam moje ideały z brutalną rzeczywistością — stwierdziła, kiedy wreszcie przestali oboje wychwalać pracę naukową. — Miałam wtedy dziewiętnaście lat. Nigdy nie byłam aż tak przerażona. Miliony małych tajskich chłopców obiegły mnie na lotnisku, wyciągając ręce. W mieście są tysiące kilometrów klongów, czyli kanałów. Co dzień rano wypełzają z nich ciała. Nie ludzie, lecz same ciała. Koszmar. Wes otworzył kolejny karton z książkami. Na wierzchu leżało zniszczone i poplamione, grube, żółte tomisko: „I Cing, czyli Księga Przemian". — Tam to kupiłaś? — zapytał, wskazując książkę. — Nie, to nowojorskie wydanie. — Nigdy nie interesowałem się przesądami. — To wcale nie jest o przesądach — powiedziała, wyjmując mu księgę z rąk. — Dla mnie zawsze najlepszą terapią były prace Junga, specjalisty od snów. A Jung uwielbiał „I Cing". — Nie ma w niej obietnicy zbawienia? — Nie ma żadnej obietnicy. — Uśmiechnęła się. — Zaraz ci udowodnię. Załóżmy, że masz jakiś problem, nurtuje cię jakieś pytanie. Chociaż mam wrażenie, że ty sam jesteś jednym wielkim pytaniem. W towarzystwie kogoś innego z pewnością poczułby się teraz głupio, ale ona dziwnym sposobem zdołała obudzić w nim ciekawość; kiedy wspomniała o terapii, trzeźwa część jego umysłu podpowiadała, że powinien doznać rozczarowania; nie znosił neurotycznych kobiet. Dyletantek. Mimozowatych. Lecz pomimo tej ewidentnej wskazówki instynktownie odczuwał, że ona nie należy do tego gatunku. Nigdy nie spotkał podobnej kobiety. Wysupłał z kieszeni trzy dziesięciocentówki. Zgodnie z jej wskazówkami rzucił je sześciokrotnie na podłogę, a ona za każdym razem odczytywała układ orłów i reszek, rysując na papierze bądź to przerywaną, bądź ciągłą linią kolejne boki sześciokąta. — I co? — zapytał, kiedy heksagram został wykreślony do końca. Odszukała w indeksie tę jedną z sześćdziesięciu czterech możliwych figur. — Właśnie o tym mówi „I Cing" — oznajmiła, przerzucając 107 kartki. — O chwili obecnej. Wszystko ulega ciągłej przemianie, a twój heksagram stanowi odbicie... nie interpretacji, lecz sensu zachodzących przemian. Oho! — mruknęła. — Co takiego? — Khan. Niezgłębiony. — I odwróciwszy kilka stronic, dodała: — Wcale nie musi być takie złe. Khan to serce, dusza, światełko uwięzione w ciemności. Rozsądek. „Powracające wciąż zagrożenie, do którego zdołaliśmy przywyknąć... Przyzwyczajając się do niebezpieczeństwa, człowiek może sam stać się jego częścią... W ten sposób schodzi z właściwej drogi, a oczywistym rezultatem jest nieszczęście... Najważniejsza jest szczerość". Są tu symbole wody, płynącej rzeki, światła. — Nie spodziewałem się zagrożenia, kiedy zaprosiłaś mnie do siebie — rzekł, uśmiechając się, by rozładować powstałe napięcie. — To były twoje monety. — Odpowiedziała uśmiechem. — Co o tym myślisz? — Trzyma się kupy — przyznał. — Ale nie musiałem korzystać z twojej metody, by dojść do takich samych wniosków. Posługuję się bardziej dedukcją niż... wyobraźnią. Czy też intuicją. Położyła jedną z monet na jego otwartej dłoni i obróciła ją orzełkiem do góry. Dotyk jej palców był elektryzujący. — Jedna moneta, dwa różne oblicza. Zabrała dłoń; zdusiła dopalającego się w popielniczce papierosa. Wes spojrzał na zegarek: szesnaście po jedenastej. — Powinienem już iść — rzekł. — Muszę wcześnie wstać. — Spotkanie przy śniadaniu? — zapytała. — Wyjeżdżam z miasta na kilka dni. — Dokąd? — Do Los Angeles — odparł i w tej samej chwili pożałował tego. — Nigdy tam nie byłam. Przywieź mi jakąś pamiątkę z Hollywood. — W porządku. — A następnym razem ty musisz mi opowiedzieć o sobie. — Niewiele jest do opowiadania. — Jesteś wstrętnym kłamczuchem. — Uśmiechnęła się. — Lubię to u mężczyzn. Odprowadziła go do wyjścia. Stała w drzwiach, kiedy wchodził do swego mieszkania — kusząca, bezbronna i tajemnicza. — Tylko nie zapomnij wrócić — powiedziała. GEKONY Listopad 1965 roku. Dymy z pobliskiej rafinerii sprawiały, że w gabinecie zastępcy dyrektora szkoły średniej w Chula Mesa cuchnęło palonym asfaltem. — Jud — odezwał się pan Norris do siedzącego na wprost niego młodzieńca. — Przez pierwsze dwa lata rzadko pojawiałeś się w szkole. W ostatnim roku podciągnąłeś swą średnią do trzy koma cztery i wprawiłeś w zachwyt trenera drużyny. Według niego już od dawna uprawiasz biegi. — Mam dwa i pół kilometra do szkoły, przez wzgórza i fermę indyków. Złapaliby mnie, gdybym nie biegał dostatecznie szybko. Norris, nauczyciel chemii i zastępca dyrektora, nie chciał w ogóle słyszeć o tym, że ów dobrze zbudowany dryblas mógłby zostać skopany, pobity i okradziony przez jakąś bandę. Nie mógłby zresztą nic poradzić; to był naturalny etap stawania się mężczyzną. Poza tym znał o wiele mniej sprzyjające temu procesowi środowiska niż to miasteczko w południowej Kalifornii. Zabrzmiał dzwonek. Z łoskotem otwierały się drzwi klas. Korytarz zwykłej amerykańskiej szkoły publicznej wypełnił się okrzykami nastolatków. „Oczy Juda przypominają płomień palnika Bunsena" — pomyślał Norris. — Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad tym, co chciałbyś robić w życiu? — zapytał. — Chcę zostać szpiegiem — odparł Jud. Nauczyciel szybko zamrugał oczami i wybuchnął gromkim śmiechem. „Przestań się śmiać! — krzyknął w myślach Jud. — Powiem, że to 109 był żart. Powiem to, co chcesz usłyszeć. Porozmawiamy o długiej kolejce chętnych do Northrop czy jakiejkolwiek innej uczelni. Albo powiem, że czekam na przeniesienie. Tylko proszę, proszę, przestań śmiać się ze mnie!" Z korytarza doleciał piskliwy chichot jakiejś dziewczyny. Chóralny śmiech setek bezpostaciowych głosów sparaliżował Juda. Siedział odrętwiały na drewnianym krzesełku. Język stanął mu w gardle. Kwas z żołądka podjechał aż do przełyku. Śmiech przybierał na sile. Siedzący za biurkiem Norris oparł czoło na dłoni; poczerwieniał na twarzy. Po policzkach płynęły mu łzy. Drugą ręką sięgnął do szuflady. Jego łysina błyszczała. Łzy oraz kropelki potu przyjęły barwę krwi i zaczęły ściekać strumieniami. Ciało spłynęło z twarzy, a oczy przemieniły się w czarne jamy. Naga czaszka kiwała w stronę Juda. Szkielet w białej koszuli i krawacie wyciągnął z szuflady rewolwer. Jud miał przed sobą ciemny otwór lufy — mroczny wylot zdawał się powiększać wraz z każdym uderzeniem serca. Kościsty kciuk odciągnął kurek broni. Bezbronny Jud przyglądał się, jak pozbawiony ciała paluch naciska powoli spust... Och! Dyszał ciężko. Oczy miał szeroko otwarte, ale nic nie widział. Ciemny pokój. Łóżko. Obudził się. Wyrwał ze snu i leżał na wąskim tapczanie, w mokrej od potu pościeli; kleił się cały, serce tłukło w piersi, a dłonie kurczowo ściskały brzegi wytartego materaca. Ryk klaksonu przejeżdżającej autostradą ciężarówki niemal wstrząsnął przyczepą, w której mieszkał Jud. Świecące wskazówki budzika na szafce przy tapczanie pokazywały czwartą trzydzieści pięć. „Pięć godzin — pomyślał. — Przespałem niecałe pięć godzin". Włączył lampkę i zasłuchał się w głośne cykanie budzika i szelest wiatru, ciskającego w ściany przyczepy ziarnami piasku. Jeden z poprzednich lokatorów powiesił na ścianie naprzeciwko łóżka lustro. Jud wstał i popatrzył na swe odbicie. Miał na sobie zielone, wiązane na sznurek kalesony, które dostał od Carmen, oraz podkoszulek z wystrzępionymi rękawami, w którym uciekł z Los Angeles. „Cztery dni" — pomyślał. Spoglądając w lustro, poklepał się po wystającym brzuchu — nadal był za duży, ale już nie taki wydęty; minęło obrzmienie wątroby. W ciągu tych czterech dni nie miał w ustach alkoholu. Wnętrze przyczepy było nieco przestronniejsze od trumny. W kącie 110 Jud zainstalował prysznic. Zlew i maszynka elektryczna składały się na kuchnię. Dogorywająca lodówka służyła jednocześnie jako półka pod czarno-biały telewizor. Pod łóżkiem, gdzie ukrył swój pistolet, znalazł numer „Playboya" sprzed dziesięciu lat. Rozkładówka ukazywała szczupłą blondynkę o zielonych oczach w przezroczystym, białawym negliżu. Stała w uchylonych drzwiach zaciemnionej sypialni, otoczona pasmami mgły z suchego lodu. Uśmiechała się. Za kwadrans piąta. Jud nie musiał zaglądać do kafejki wcześniej niż o szóstej. W lustrze siedzący za biurkiem szkielet zaśmiał się cicho. — Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni — mruknął Jud. Włączył telewizor. Postacie na ekranie przypominały duchy. Mężczyzna i kobieta siedzieli przy stoliku kawiarnianym w Nowym Jorku. — ...a dziś, w sądzie federalnym w Waszyngtonie — mówiła kobieta — grupa rządowych prawników ma przedstawić argumenty przeciwko ujawnianiu niektórych tajnych dokumentów, natomiast inna grupa będzie żądała dostępu do nich w celu udowodnienia zarzutów przeciwko politykom zamieszanym w skandal interwencji w Iranie. Oficjalne stanowisko rządu w tej sprawie... Jud wyłączył telewizor. W ciągu czterech dni doprowadził kawiarnię Nory do takiej czystości, jakiej w tym lokalu chyba nigdy nie pamiętano. Umocował porządnie drzwi wejściowe, pouszczelniał okna, wymienił nawet olej w dżipie właścicielki. Zaczai się przechadzać po przyczepie. Drżenie dłoni prawie całkiem ustało. Piąta. Wkrótce powinien nadejść świt. Przywołał w myślach sylwetkę sierżanta, którego poznał przed laty w bazie szkoleniowej Oddziałów Specjalnych i Wojsk Desantowych. — Musicie traktować czas jak swego wroga! — wykrzykiwał sierżant, maszerując wzdłuż szeregu przygotowanych do ćwiczenia pompek rekrutów Oddziałów Specjalnych, a jego spadochroniarskie buty zaledwie o milimetry mijały ich rozczapierzone palce. — Jeśli chcecie przeżyć, jeśli chcecie zwyciężyć, musicie nauczyć się odpoczywać i regenerować siły o każdej porze; musicie być zawsze gotowi albo zrezygnować póki czas! Wszystko zależy tylko od was! W dodatku macie osiągać gotowość nie kosztem własnych potrzeb, ale kosztem innych! Kosztem innych. Jud wyłączył lampkę w przyczepie i odchylił czarną, muślinową zasłonę. W mroku nocy nie dostrzegł nikogo. Na razie. 111 Nałożył skarpety i tenisówki. Na obnażonych ramionach poczuł chłodne ukłucia wiatru; kalesony przywarły mu do nóg. Poczuł woń piasku i bylicy. Pod stopami zachrzęściła ubita ziemia. Przeszedł kawałek w stronę budynku kafejki i stanął przodem do ceglanego domku Nory. „Przestań odganiać od siebie wspomnienia — nakazał sobie w duchu. — Nie roztrząsaj tego, co zdarzyło się, kiedy miałeś piętnaście lat. Nie myśl w ogóle. Działaj. — Niesiony wiatrem piasek chlasnął go po twarzy. — To wszystko nieważne. Nie teraz". Uniósł w górę dłonie, aż zaciśnięte pięści znalazły się na wysokości ramion, przykucnął powoli, wreszcie odchylił kolana na boki i przysiadł na piętach z palcami stóp zwróconymi do środka. Przepełniła go duma. Musiał się jej pozbyć, odpędzić myśli o pozostałych stu trzydziestu początkowych pozycjach wing chun. Tyle każdy by potrafił. Błyskawicznie złożył przed sobą ręce w zasłonie krzyżowej. Ciosy proste, zasłony półkoliste, uderzenia kantem dłoni, ataki złożonymi palcami. W bojowej pantomimie Jud walczył z przeciwnikiem, którego nie było i był zarazem wszędzie; który nie miał oblicza i jednocześnie nosił rysy każdego. Pozycje wing chun przemieszały się z zasłonami i ciosami z innych technik; ruchy nabrały szybkości. Uderzenie. Blokada. Uchwyt i dźwignia. Cios. Jud oddychał ciężko, cały był zlany potem, odczuwał ból w rękach, ale walczył dalej. Szybciej. Mocniej. Szybciej. Ortodoksja stylistyczna poszła w zapomnienie, została jedynie wściekłość — rozbudzona wściekłość. Któryś z rzędu cios hakiem wytrącił go z równowagi, jak gdyby przeciwnik naprawdę chwycił go za rękę i pociągnął do siebie. Potknął się i runął na piach. Poczuł się jak głupiec, jak stary pijak. Błazen. Różowawy brzask wypłynął ponad odległym horyzontem za domkiem Nory. Żółte światło lampki oświetliło jej sylwetkę w otwartych drzwiach. Jud nie miał pojęcia, od jak dawna tam stała. Zwróciła twarz ku niebu i zaśmiała się, po chwili przeciągnęła, nabrała głęboko powietrza i westchnęła. — Mamy jeszcze jednego — oświadczyła, jakby niebiosom. Zamknęła drzwi domku i podeszła do Juda. — Czy wiesz, co czuję? — zapytała z uśmiechem. Jud pokręcił głową, zawstydzony, ociekający potem. — Nie leci już od ciebie gorzałą — odparła. — Ten zapach nawet mi się podoba. 112 — Równie dobry jak tani dezodorant — mruknął Jud. — On nie jest tani. — Jej brwi powędrowały w górę. — Widzę, że lubisz gimnastykę mocnych chłopców. — Według legend ten styl został odkryty przez kobiety. — To znaczy, że musi być skuteczny. Lecz jeśli masz mieć te same problemy co mocni chłopcy, to może lepiej poćwicz szybkie bieganie. — To też potrafię. Popatrzyła znacząco na jego brzuszysko. — Aha! — Dlaczego miałbym cię robić w konia? — powiedział z naciskiem. — Umiem nieźle biegać. — To dobrze. — Odwróciła się w stronę budynku. — Kawa będzie czekała na ciebie. Stuknęły drzwi od zaplecza kawiarni. Nora poszła sobie. — Potrafię uciekać — szepnął, ale nikt go już nie słuchał. Dwa dystrybutory paliwa stały na straży wejścia do kafejki. W połowie drogi między domkiem Nory a autostradą znajdowała się budka telefoniczna. Jud stanął na czarnej nawierzchni drogi. Nie dostrzegł żadnego samochodu, od horyzontu po horyzont. Asfalt był zimny. W kawiarni zapaliły się światła. Odetchnął, po czym wciągnął głęboko w płuca chłodne powietrze... Pobiegł wzdłuż autostrady. Już po dziesięciu krokach zaczął ciężko dyszeć, miał ochotę przerwać, lecz w zamian jedynie zanucił: Halo, baza! Jak mnie słyszysz? Z grubej dupy ptaszka zaraz wyskoczymy. Wyskoczyli. Nad Laosem. Spadali, lecieli niczym kamienie w tamtą listopadową noc 1969 roku; czas stanął, koszmarny ziąb. Jud i Zasłona sterowali swoimi żywymi łańcuchami w stronę mrugającego w dole pomarańczowego światełka. Otworzyli spadochrony Nungom dwieście metrów nad baldachimem dżungli, potem uwolnili własne czasze i wkrótce wpadli między gałęzie. Wrzask małp. Łopot skrzydeł nietoperzy. Odcięli linki i opuścili się powoli na ziemię; pośród mroku nocy spotkali czekającego na nich przewodnika. Jeden z Nungów zwariował. Jakimś sposobem zjechał na dół po pniu drzewa, ale nie chciał go puścić; rękoma i nogami obejmował go kurczowo. Jakby zamierzał 8 — Rzeka ciemności 113 wypuścić korzenie z tyłka głęboko w podściółke lasu. Zanosił się szlochem. — Gotów! — mruknął Zasłona przy uchu Juda, kiedy pozostała trójka Nungów próbowała oderwać szaleńca od pnia. — Skasuj jego bilet. — On należy do drużyny — odparł Jud. Wyniszczony przewodnik wietnamski miał pięćdziesiąt siedem lat, ale wyglądał na siedemdziesiąt. Z błyszczącymi oczyma przysłuchiwał się tej wymianie zdań. — Będzie dla nas ciężarem! — nalegał Zasłona. — Spalił się, a czas nagli! Co masz zamiar z nim zrobić? — Zrobię to, co będę chciał, kiedy będę chciał i gdzie będę chciał! — warknął Jud. Zasłona rzucił polecenie Nungom. Ci popatrzyli na Juda — skinął głową. Odstąpili od swego oszalałego ziomka przyklejonego do drzewa. Wszyscy zrzucili z siebie kombinezony spadochroniarzy i nałożyli czarne dwuczęściowe mundury, które wyciągnęli z nylonowego worka. Radiostacje, amunicję, żywność oraz lekarstwa mieli w plecakach. Jud przycisnął kciukami węzły nerwowe pod obojczykami histeryzującego mężczyzny, który wciągnął spazmatycznie powietrze i odpadł od drzewa. Następnie przy pomocy jednego z Nungów ściągnął z niego strój spadochroniarski: tamten zesrał się ze strachu. Cuchnęło od niego straszliwie. Jud naciągnął mu czarny mundur na zafajdany jednoczęściowy komplet bawełnianej bielizny. Nim Nungowie zdążyli zakopać czasze spadochronów i kombinezony, postawił obłąkanego na nogi i zacisnął mu na ramionach rzemienie plecaka, do którego wrzucił karabin. Kawałkiem odciętego czarnego materiału z rękawa zakneblował mu usta. Następnie obwiązał nadgarstki liną, a drugi jej koniec wręczył innemu Nungowi. Łzy ciekły kaskadą po twarzy związanego, ruszył jednak posłusznie, kiedy poczuł szarpnięcie liny. Jud poprawił swoje pistolety i granaty. Sprawdzał karabinek AK, gdy Zasłona mruknął: — Jesteś takim samym czubkiem jak on. — Możliwe. Zasłona pokręcił głową i splunął. — Teraz już rozumiem. Zanurkował w mrok dżungli. Wietnamski przewodnik ruszył za nim. Ich śladem poszli Nungowie — trzej mężczyźni ciągnący człowie-ka-muła. Jud zamykał tyły; jego wzrok oraz lufa śmiercionośnego rosyjskiego 114 karabinku prześlizgiwały się po gęstwinie. Szedł dziesięć kroków za Nungami, bardziej kierując się jakimś wewnętrznym radarem niż wzrokiem. Szelest liści. Świergot rozbudzonych ptaków. Równie dobrze słyszał swój przyspieszony oddech, jak i sapanie ludzi idących w przo-dzie. Coś prześliznęło się po jego bucie; coś zanurkowało pod splątane korzenie na lewo od ścieżki. Jakiś owad zabrzęczał przy twarzy. Usiadł. Ukąsił. Judowi wargi spierzchły od słonego potu; w wyschniętych ustach czuł smak nafty. Noc w dżungli powodowała wyostrzenie zmysłów. Dla Juda każdy uczestnik misji miał swój charakterystyczny zapach: jeden z Nungów pachniał sosną, drugi cytryną, trzeci bambusem. Szaleniec cuchnął gównem. Stary szpieg wietnamski śmierdział jak Sajgon: węglem drzewnym i przypaloną rybą. Zasłona pachniał gorącym mlekiem. „Ciekawe, czym ja śmierdzę" — pomyślał Jud. Przez godzinę wędrowali krętą, wijącą się wśród dżungli ścieżką. Nurkowali pod gałęziami, przełazili przez zwalone pnie, brodzili w bagnistych zagłębieniach. Zakosami powoli wspinali się coraz wyżej, odczuwali już skutki wdychania rozrzedzonego powietrza. Jud był cały mokry od potu, każdy oddech wymagał znacznego wysiłku. Niespodziewanie wyszli na otwartą przestrzeń dziesięciometrowej szerokości: kolisty obszar zrytej ziemi, usłanej zwalonymi pniami. Unosiła się tu intensywna woń butwiejącego drewna. Po raz pierwszy od zetknięcia z ziemią Jud ujrzał nad głową gwiazdy. Tę dziurę w dżungli musiała zrobić jedna z amerykańskich bomb burzących. Jud wyciągnął knebel z ust szaleńca i napoił go wodą z manierki. W oczach tamtego nadal nie było życia. Z warg nie spłynęło ani jedno słowo. Knebel wrócił na swoje miejsce. — Pozwól, że będę dalej prowadził — powiedział Zasłona. — Znam trochę ten teren. — W porządku, prowadź. — A ty nie chcesz? — Nie — skłamał Jud. — Miej oko na Nungów — ostrzegł Zasłona. — Z nimi nigdy nic nie wiadomo. — Jasne — rzekł Jud, spoglądając na ustawiających się ponownie w szyku Nungów. — Będę miał oko. Ruszyli dalej, pod górę. Plecaki wrzynały się w ramiona. Jud poczuł drżenie ziemi pod stopami, drzewa zafalowały; z daleka dobiegł huk kolejnego ładunku posłanego przez B-52 w głąb dżungli. Między rokiem 1965 a 1973 na Laos, kraj mniejszy od stanu Oregon, spadły 115 dwa miliony ton amerykańskich bomb — więcej niż lotnictwo USA zrzuciło na Niemcy i Japonię w czasie drugiej wojny światowej. „W najbliższej okolicy nie powinno być dzisiaj żadnych bombardowań" — pomyślał Jud. Załogi, które startowały z Tajlandii, Okinawy, Wietnamu Południowego albo z pokładów lotniskowców na Morzu Chińskim, nie mogły mieć w dzisiejszych spisach tego obszaru. Nawet biorąc pod uwagę kryteria SOG misja Juda była objęta tajemnicą. Obsada bombowca, z którego skakali, poznała cel lotu dopiero na pasie startowym. Przygotowującego drużynę starszego sierżanta przeniesiono czasowo na Okinawę: sądził, że mają zostać zrzuceni na północy Wietnamu, tak jak poprzednia drużyna Juda. Ich przewodnika powiadomiono w ostatniej chwili. Jud i Zasłona poznali się na jedenaście dni przed rozpoczęciem misji, tak by mieli czas na ułożenie szczegółowego planu i zapoznanie się z mapami topograficznymi oraz zdjęciami satelitarnymi. „A także zaplanowanie sposobu powrotu" — stwierdził w duchu-Jud. Poszli teraz wzdłuż linii szczytów pasma; rosnący tu las nie tworzył takiej gęstwiny jak typowa dla dolin dżungla. Jud sprawdził na kompasie, że Zasłona prowadzi we właściwym kierunku. Przy odrobinie szczęścia powinni zejść ze wzgórz i osiągnąć Równinę Dzbanów w ciągu dnia. Plan operacji nakazywał im przeczekać wówczas do zmroku. Świt wsączał się między drzewa szarawą poświatą, niczym mgła. Ptaki zamilkły. „Co to za smród?" — pomyślał Jud. Krzaki po lewej stronie eksplodowały. Dostał lufą karabinu po goleniach. Padł w przód, czyjeś dłonie zacisnęły się na jego ramionach, przywaliły go ciała. W ciemnościach zaterkotał automat.,. Wgnieciono mu twarz w błoto. Rozbrzmiały okrzyki kilkunastu Azjatów. Kolby karabinów wciskały mu się w kręgosłup, ramiona i nogi. Ściągnięto mu plecak, zabrano broń, a ręce wykręcono do tyłu. Szarpnięciem został postawiony na nogi. Ujrzał przed sobą Azjatę w brunatnozielonej koszuli z długimi rękawami i tejże samej barwy spodniach oraz w furażerce na głowie. Jego policzek przecinała długa, nierówna blizna. Wepchnął lufę swego czeskiego AK-47 w brzuch Juda, aż ten zgiął się, niemal złożył na pół, mimo wysiłków trzech ludzi przytrzymujących jego związane ręce. Dostał silny cios w szczękę drewnianą kolbą automatu Rozciętej Gęby. Zawirowało mu w głowie i runął w czarną nicość. Nie wiedział, jak długo leżał bez czucia. Kiedy odzyskał świado- 116 mość, klęczał z czołem wciśniętym w błoto. Całą twarz miał mokrą, szczęka promieniowała bólem. Z ust ciekła krew. Sznur wpijał się w nadgarstki, zdrętwiały mu ręce. Nie czuł już ucisku kabury na udzie, zniknął także nadajnik szyfrujący, który miał ukryty w woreczku pod bluzą. Wokół rozbrzmiewały głosy Azjatów. Poszycie dżungli rozjaśniały plamy słonecznego światła. Powoli, obawiając się kolejnego uderzenia kolbą automatu, uniósł głowę. Ujrzał parę zniszczonych amerykańskich butów do chodzenia po dżungli zaledwie kilka centymetrów od swojej twarzy. „Jesteśmy na polanie" — przemknęło mu przez myśl. Spojrzał wyżej: nogi w mundurze koloru khaki. Na granicy lasu. dojrzał nieruchomego Zasłonę z rękoma przywiązanymi do klamry przy pasie. Obok niego stał Laotańczyk w mundurze i furażerce. Miał oficerski pas z kaburą, a na nosie okulary w drucianej oprawce. Zza okrągłych szkieł spozierały sowie oczy. Inni żołnierze rozdzielali między siebie sprzęt pojmanej drużyny. Mężczyzna stojący przed Judem dźgnął go lufą karabinu. — Wstawaj — powiedział. Z nienagannym amerykańskim akcentem. Jud dźwignął się na nogi. Stwierdził, że tamten nosi jego buty, narzucił też jego czarną bluzę na swój mundur koloru khaki. Z parcianego pasa zwieszały się granaty, długi nóż rzeźnicki oraz magazynki z amunicją do czeskiego AK, pochodzące prawdopodobnie z dostaw, które docierały ze Związku Radzieckiego już od 1961 roku. Miał hebanowoczarną skórę. Zmatowiałe srebrzyste skrzydełka odznaki amerykańskich spadochroniarzy raziły na tle zakrwawionego bandaża okrywającego skronie Murzyna. Miał sympatyczną twarz, białe zęby. Śmierdział dymem. — Lisson! — wycedził Jud zakrwawionymi wargami. — Dzięki Bogu, że to ty! — Tu nie ma żadnego Boga! — warknął czarnuch. — Jesteście w Ludowej Republice Laosu, a ja pieprzę cię, w tę i z powrotem. — Nazywasz się Mark Lisson — rzekł Jud. — Szukałem ciebie. Lufa karabinu wbiła się z boku w szyję Juda. — Więc gratuluję, białasie! — odparł Murzyn. — Właśnie mnie znalazłeś. Sowiooki wrzasnął coś po laotańsku. Czarnuch spojrzał na niego i rzekł do Juda: — Popatrz sobie. 117 Zaśmiał się głośno. Rozcięta Gęba skierował karabin w stronę l Juda. Lisson wraz z Sowiookim podeszli do Nungów z drużyny » Juda, którzy ze związanymi na plecach rękoma klęczeli w szeregu. | Ci z Pathet Lao nie wyciągnęli nawet knebla szaleńcowi. Dwaj f strażnicy stanęli przy Zasłonie, który wbijał w Juda zdumione ! spojrzenie. Jud zdążył naliczyć dwudziestu trzech partyzantów, po- ^ mijając Amerykanina. Sowiooki wyciągnął rosyjski pistolet i przystawił go do głowy 4 pierwszego Nunga. „Uciekaj!" — wrzasnął w myślach Jud; odgłos wystrzału przetoczył się echem przez dżunglę. Nung osunął się na ziemię. „Róbcie coś!" — Czuł kłucie w sercu na widok tamtych, ze stoickim spokojem czekających na śmierć. Strzał! Mężczyzna, który pachniał cytrynami, zwalił i się na twarz. Strzał! Drugi, pachnący sosną, padł na ziemię niczym l wyrzucona z wody ryba. Strzał! Szaleniec przewrócił się na bok. [ Wietnamczyk, który ich prowadził, stał z zasłoniętymi oczyma. j Miał ręce związane na plecach. Jego twarz zalana była krwią. [ — Już wiesz, kim jestem — powiedział Murzyn, zbliżając się do Juda. Sowiooki chował pistolet do kabury. ^ — Możemy zostać partnerami — szepnął Jud. Lisson podetknął mu pod nos lufę karabinu. — Będziesz tym, czym rozkażę ci być, białe ścierwo — powiedział. — Uwierz mi! , \ — Zawsze ci wierzyłem. Mister Charlie. Bo ci z Yietcongu nazywają was Charlie, prawda? Takim imieniem moi bracia ochrzcili wszystkich białych najeźdźców. To imię wroga, prawda? Lecz tylko jeden jest wrogiem, a drugi nie. Nauczyłem się tego od was, kapitalistycznych świń, skurwysyńskich dupków, no nie? Ale wy kłamaliście, który jest którym i kto jest kim. Ja to ja. a ty, skurwysynu, to ty. — Tobie tylko się wydaje, że wiesz, kim jestem. Z drugiego końca polany Zasłona pokiwał Judowi głową. — Pierdol się, Charlie! — rzucił Lisson. — Pieprzę cię i jeszcze raz cię pieprzę, w tę i z powrotem! Szczeknął rozkaz. Partyzanci z Pathet Lao ustawili się w szeregu. Lisson poprawił jednemu karabin, drugiemu plecak. Jakiś żołnierz zacisnął na szyi Juda pętlę ze sznurka. Strażnicy wepchnęli Zasłonę do szeregu za Judem. Rozcięta Gęba stanął obok. Na szyi dyndała mu kabura z miniaturowym pistoletem Juda. Splunął Judowi w twarz. Kolumna Pathet Lao ruszyła, prowadząc swych jeńców wojennych. — Co ty, do cholery, wyprawiasz? — syknął Zasłona. — Dobrze trafiliśmy — odparł Jud. — Nungom się to spodobało. 118 — Zawsze traktowaliśmy ich jak mięso — padło za jego plecami. — Po cholerę prowokujesz tego czarnucha? — O co ci chodzi, Zasłona? — Wpadłem w łapy partyzantów, dupku! Tak samo jak ty! Jud milczał. — Mam poluzowane więzy — szepnął Zasłona. — Istnieje szansa, spróbuję ją wykorzystać. Gdyby nas rozdzielili, wrócę i pomogę ci. Jeśli nas rozdzielą, nie martw się. Na czele kolumny Sowiooki szczeknął jakiś rozkaz. Czternastoletni żołnierz, trzymający koniec liny zapętlonej na szyi Juda, pociągnął go do przodu. Dżungla wyraźnie rzedła. Minęli kilkunastu bojowników Pathet Lao; niewielu z nich było starszych od tego, który pilnował Juda. Wyprzedzili prowadzonego wciąż z zawiązanymi oczyma wietnamskiego przewodnika i znaleźli się na czele kolumny, obok Sowio-okiego i Lissona. — Pomyślałem, że będzie ci tu lepiej, białasie — odezwał się Lisson. Sowiooki pozwolił Amerykanom iść przodem. — Dowódca drużyny i całej operacji, taki jeden-zero jak ty... — Skąd wiesz, że to ja jestem jeden-zero? Lisson uderzył go w twarz. — Nie ty będziesz zadawał pytania. Tutaj jesteś tylko zerem. Przez jakiś czas szli w milczeniu. — Ty jesteś chłopcem numer jeden dla tych wieśniaków — powiedział Jud. — A jednak uważnie ciebie pilnują. Sowiooki nieustannie cię obserwuje. — On jest oficerem politycznym. — Sądziłem, że nie wierzysz już w żadnych oficerów. — Rewolucja bez dyscypliny zmieniłaby się w rewoltę. — Znam cię, Lisson. Jestem tu specjalnie po to, żeby ci pomóc. — Szkoda mi strzępić język na te bzdury. — Wykradłem twoje akta — rzekł Jud. — Dobrze wiem, kim jesteś. — Za to nikt nie wie, kim ty jesteś. — Ja wiem — odparł Jud. — Gówno wiesz! — Lisson dźgnął Juda palcem. — Sam jesteś gównem. Rozlazłym białym gównem zrzuconym na wszystkich ludzi tego świata. Kto nie jest biały, ten jest mały. Trzymaj tych innych w garści albo pozbądź się ich. Selma czy Sajgon, co za różnica? — Wiem, kto cię tego nauczył — mruknął Jud. Lisson ryknął głośnym śmiechem. „Ci przynajmniej nie muszą się obawiać zasadzki" — pomyślał Jud. — To wy, chłopcy, nauczyliście mnie tego! — wrzasnął Murzyn. 119 — Zgadza się. Ile takich drużyn zwiadowczych musiałeś wykończyć, nim zaczęli ci wreszcie ufać? Kolumna zatrzymała się na szczycie wzgórza. Jud ujrzał w oddali otwarty, porośnięty trawą płaskowyż — Równinę Dzbanów. — Ufać? — zapytał Lisson. — Wy, kutasy z CIA i Zielonych Beretów! Gówno wiecie o zaufaniu. Jesteście jak szczury, które uciekają przed wielką falą historii. A kto miałby szpiegować, żeby pomóc białym utrzymać się na szczycie? Na żółtkach nie można polegać, bo nie darzy się zaufaniem biedaków. Szkoda też tracić porządnego, białego chłopaka. Wyślijmy zatem czarnucha. Można tak zaaranżować, by ci nędzarze zaufali czarnemu bratu. Weźcie jakiegoś poczciwca, kogoś, kto... — Lisson zaczął ciężko dyszeć. Zgrzytał zębami. — Od dwóch lat w Wietnamie. Niezły, bojowy komandos. Pieprzony głupek z Chicago, człowieku, z ulicy Kalifornijskiej, gdzie nigdy nie zagląda słońce: a oni: Armia USA zajmie się tobą. Zielone Berety stworzą ci szansę dowiedzenia, że jesteś mężczyzną. Kupiłem to wszystko. — Pewnie, że kupiłeś — stwierdził Jud. Lisson powiódł oddział w dół zbocza. — Najgorsze obietnice to takie, kiedy brakuje słów, gdy nie zostaje ci nic innego oprócz modlitwy. — Wiem coś o tym —*• odparł Jud. — Ilu chłopców sam na to nabrałeś? Jud nie odpowiedział. Lisson kontynuował: — Jak to zrobić, żeby te sprytne komuchy zaufały jakiemuś Amerykaninowi, który będzie ich szpiegował? Podstawić im łakomy kąsek: elegancika, który zna kilka tajemnic gównianych ważniaków i będzie mógł je zdradzić; jakąś gwiazdę SOG. W dodatku trzeba otoczyć szpiega legendą kuszącą prostaczków. Ale to wy, chłopcy, nauczyliście mnie o Eliaszu i Toporze, o Lampartach, o Che, Mao i Marksie. Do tego nieco czarnej mocy, bym miał odpowiednią motywację i reputację; powód do wypięcia się dupą na Amerykę. Znakomity kamuflaż. Rok temu zastrzeliliście Kinga. Przedtem Malcolma. Wyleciały w powietrze razem z kościołem cztery dziewczęta, słodkie naiwniaczki, które wierzyły, że biały Bóg udzieli im zbawienia. Woda z sikawek i psy policyjne. Jesteś czarny, trzymaj się farmy, Jack. Och, tak! Dobrze mnie nauczyliście. Tyle że zapomnieliście mnie tego oduczyć. Ulicy Kalifornijskiej. Szczury w dziecięcym pokoiku, a Złote Wybrzeże tylko dla białych. Pewien biały gnojek spoliczkował moją babkę w Biloxi. Przywykłem do tego, że mam się jej wstydzić. W tych wioskach w pobliżu Da Nang, gdzie my... gdzie ja... czegoś takiego nikt nie zapomni... 120 — Znam takie miejsca — wtrącił Jud. — Zatem powinienem cię teraz zabić — odparł Lisson. — Masz na sumieniu więcej grzechów, niż na to wyglądasz. Biały to kolor winy. Chciwości. Kapitalizmu, który uciska masy. Jest w tobie wina i powinieneś umrzeć, aby się z niej oczyścić. Albo sprzedać tych dupków, którzy cię osrywali tam, skąd przybywasz. — Zostałeś schwytany dokładnie tak, jak zaplanowano w SOG. Torturowali cię... — Uczyli mnie. Pokazali mi drogę do prawdy. — Nam ukazałeś swoje drugie oblicze. Im trzecie. Przekazałeś wszystkie tajemnice. Walczyłeś u ich boku. — Wciągnęła mnie idea rewolucji. Kolorowi ludzie powinni trzymać się razem. — Lisson zacieśnił pętlę na szyi Juda. — Kim jesteś, do cholery? — O trzy miesiące młodszą od ciebie wtyczką. Widziałem to gówno. Chcę wyjść z tego cały i zdrów. Wysłali mnie z misja, ale mam ich w dupie. Znam więcej ich sztuczek niż ty. — Zaraz mi powiesz, że twoim idolem jest Lenin. — Nie, jestem zatwardziałym kapitalistą — odparł Jud. — Ale mam wiele do sprzedania twojej rewolucji. — Na przykład? — Na przykład to, że szef północnowietnamskiego Politbiura ma się potajemnie spotkać z dowództwem Pathet Lao jakieś dwanaście kilometrów stąd. Mieliśmy go dopaść, żywego lub martwego. — Sądzisz, że w to uwierzę? — A wolisz wyssaną z palca historyjkę na wypadek naszego pojmania? O tym, że jesteśmy grupą rekonesansową SZPICY, że dostarczamy radiostacje i zapasy innym grupom i szukamy zestrzelonych pilotów? — Dobrze kłamiesz — mruknął Lisson. — Wtedy, kiedy muszę. Ale prawda i tak wyjdzie na jaw. A ona jest taka, że mogę tobie i twoim kumplom przekazać wiele potrzebnych informacji. Lisson raz jeszcze uderzył Juda, po czym wykrzyknął jakiś rozkaz. Pod nadzorem Sowiookiego chłopak pociągnął Juda na sznurze z powrotem na koniec kolumny. — Uwierz mi! — wrzasnął Jud. — Nie masz nic lepszego do wyboru! Chłopak szarpnął linę, zaciskając pętlę, i wepchnął Juda między partyzantów. Od Zasłony dzieliło go teraz dziesięciu ludzi. Pomaszerowali na zachód. 121 „Ani trochę nie boją się bombardowania" — pomyślał Jud. Kolumna poczęła schodzić ze wzgórz w stronę pociętych parowami pól Równiny Dzbanów. Naturalną barwą Laosu jest zieleń; tysiące bomb napalmowych zapaskudziło tę krainę czarnymi, abstrakcyjnymi plamami. Gdzieniegdzie unosiły się w niebo słupy dymu. Ocalała roślinność była skarłowaciała, zdeformowana, pokryta szarawym, metalicznym nalotem defoliantów. Ziemię znaczyły leje po bombach. Powietrze cuchnęło czymś nienaturalnym — śmiercią. Rozbili obóz, kiedy słońce stało już nisko nad linią wzgórz. „Więc tam są te skaliste turnie" — odnotował w myślach Jud. Na zachodzie, tam gdzie należało tego oczekiwać, otwierał się pofałdowany płaskowyż. — Zbliża się pora nalotu — oznajmił Lisson, kiedy prowadzono ich do ogniska. — To będzie wasz ostatni gorący posiłek. Wartownicy nakazali Zasłonie i Judowi kucnąć. Nie opodal stanął Rozcięta Gęba z gotowym do strzału AK-47. Żołnierze rozniecili ogniska, gotowali ryż. Lisson i Sowiooki usiedli przy ogniu, na prawo od Juda, Zasłona znajdował się po jego lewej stronie. — Mojemu koledze spodobała się twoja miniaturka — rzekł Lisson, wskazując głową pistolet w kaburze, który Rozcięta Gęba nosił jak naszyjnik. — Jesteś za sprytny, żeby taki drobiazg nie służył do niczego. To twój pistolecik na „do widzenia, chłopcy"? Taszczyłeś go po to, żeby strzelić sobie w ten głupi łeb? — Żeby zrobić to, co będę musiał — odparł Jud. Sowiooki zrobił głupią minę. — On zna angielski? — zapytał Jud. — Skąd mam wiedzieć? — rzucił Lisson. — Zresztą, nie obchodzi mnie to. Co z naszą umową? — Wyczuwam tu jakiś podstęp. — Lisson uśmiechnął się. — Robisz mnie w konia? To i tak nie ma znaczenia, białasie. Śmierdzisz. Popatrz na nich. — Ruchem głowy wskazał jedzących żołnierzy. Zasłona wbijał wzrok w płomienie. — Nie masz im nic do zaoferowania, biały chłoptasiu — powiedział Lisson. — CIA działa tu już od czasu, kiedy w 1959 roku oprotestowała neutralność. Nieregularna armia. Ludzie z plemienia Meo. Nie oszukuj się, że któryś z nich, choćby jeden spośród piętnastu tysięcy, spojrzy na ciebie z szacunkiem. Kontrolujecie dostawy żywności do ich wiosek, błyskotliwi chłopcy z Yale przylatują helikopterami z obszaru Tajlandii. Rozwalają tu i tam całe miasta, jak gdyby nigdy nic. Wielki plan Agencji. Ale moi żółci bracia nie dadzą się nabrać na wasze podstępy i kłamstwa. 122 — Mówiłem ci już, że nic mnie to nie obchodzi. Ryż w kociołku nad ich ogniskiem był gotowy. Wartownik rozwiązał Juda i położył przed nim drewnianą miskę oraz pałeczki. Jud miał zdrętwiałe palce, nie mógł nimi poruszyć. Tkwił skulony w kucki. Zasłona usiadł ciężko na ziemi. — Kiedy się dowiedziałem, że zrzucą mnie tutaj, wykradłem twoje akta — oznajmił Jud. W powietrzu unosił się słodki, mdlący, kwiatowy zapach. — Na wypadek, gdybyś nas złapał i potraktował tak, jak uczyniłeś to z sześcioma innymi drużynami. Chciałbym mieć pewność co do tej umowy. — A jeśli nie? — zapytał Lisson. — Mniejsza z tym. — Jud wzruszył ramionami. — Co zrobiłeś z pozostałymi Amerykanami, którzy wpadli ci w łapy? — Zdradziłeś mi już cel swojej misji, a reszta to bzdury. Nie ukrywasz nic więcej, czego nie dałoby się z ciebie wycisnąć w bunkrze. — Może tak, a może nie. — Ja jestem tego pewien. Jud powoli odzyskiwał czucie w rękach. Podniósł długie, drewniane pałeczki. Wartownik zaczerpnął chochlą rozklejonego ryżu i wrzucił go do miski. Jud ostrożnie obejrzał się przez ramię. Żołnierze siedzieli grupkami, śmiali się. Wietnamskiego przewodnika przywiązano do drzewa i ściągnięto mu przepaskę z oczu, by mógł patrzeć, jak inni jedzą. — Ja już przez to przeszedłem — stwierdził Lisson piskliwym głosem. — Nie oglądam się za siebie. — W takim razie spójrz za mnie i spróbuj dostrzec rzeczywistość. Dwaj żołnierze Pathet Lao rozsiedli się pod drzewem i kopcili wspólnie fajkę ze szklanym cybuchem. Właśnie stamtąd dolatywała słodka i mdląca kwiatowa woń dymu. — Mam do przerzucenia transport słomy — rzekł Jud. — To jedyny dochodowy interes w tym piekle. Jestem wypłacalny. Jak dobry kapitalista. Ty i połowa twoich cholernych fagasów Meo. Ty i cały Sajgon. Czternastoletnie dziewczyny sprzedają herkę w każdej budce przy drogach dojazdowych do baz wojskowych. Ilu żołnierzy ćpa obecnie, braciszku? Dwadzieścia pięć tysięcy? Ile heroiny transportujesz, żeby struć swoich braci i siostry w Nowym Jorku, w Newark, w dzielnicach chińskich? Wśród mas jest od cholery narkomanów. Co cię obchodzi, kto ćpa, jeśli możesz na tym zarobić? — Jesteś gnidą — mruknął Lisson. — Tylko pragmatykiem. To znacznie lepsze. Opłaca się. — Nie chcę twoich śmierdzących pieniędzy! 123 — Nie ty, ale twoja rewolucja. Mamy lata sześćdziesiąte, braciszku: czar kwiatów. Do diabła, już dziesięć lat temu francuscy szpiedzy korzystali z opium do finansowania swojej wojny, szły transporty z pól makowych na równinie do ruder w Sajgonie. Nazywali to „Operacją X". Kiedy sprawę wyniuchała CIA, kazano im się wycofać. — Bynajmniej się nie wycofali — parsknął Lisson. — Mam plantatorów w Birmie, pod strażą Armii Kuomintangu, którą twój koleś Mao przepędził z Chin — kontynuował Jud. — Gdybyś zabezpieczył przejście karawany do lądowiska, moglibyśmy wywieźć towar. Ty dostałbyś forsę. I jeszcze coś. — Jeszcze coś? — Moje informacje — odparł Jud. — Potem odeślesz mnie albo pomożesz zorganizować ucieczkę. Może zrobią ze mnie bohatera. Zrehabilitują. Dostanę jakąś posadkę w dowództwie SOG i będę mógł doczekać, aż Wujek Ho przegoni nas z Wietnamu lub też znudzi mi się to wszystko. Nie będzie żadnej tajnej akcji bez mojej wiedzy, a kto wie, czy nie byłoby to dla ciebie bardziej cenne od pieniędzy. Zasłona zerknął na Juda i ponownie utkwił spojrzenie w ognisku. Jud grzebał pałeczkami w misce, jadł niewiele. — Obleśny z ciebie szpieg — powiedział Lisson. — Innych tu nie znajdziesz. — Dlaczego, do cholery, mielibyśmy ci uwierzyć? Jud powoli obrócił pałeczki w ręku. Mocno docisnął ich grubsze końce do wewnętrznej części dłoni. Zwykłe pałeczki do ryżu wystawały między palcami z zaciśniętej pięści. Peter Zasłona, drugi jeniec, jego zastępca podczas akcji, kolega z wojska, odstawił pustą miseczkę na ziemię. Jud wbił pałeczki w oczy Zasłony. Tamten skoczył na nogi. Z twarzy sterczały mu pałeczki. Krew trysnęła na Rozciętą Gębę. Wrzask zamarł w gardle Zasłony; runął w ognisko, wstrząsany konwulsjami... Martwy. — Nie! — krzyknął Lisson. Jud rzucił się twarzą na ziemię i zakrył głowę rękoma. Wrzasnął Sowiooki. Rozbrzmiały powtarzane okrzyki partyzantów; ktoś w osłupieniu puścił serię z automatu. W górę strzeliły fontanny piachu. Lisson skoczył na Juda i zaczął okładać pięściami ramiona osłaniające głowę. — Przeklęty! Coś ty narobił! Coś ty narobił! Sowiooki odciągnął go. Żołnierze szarpnięciem poderwali Juda na nogi. — Zabiłem swojego człowieka! — wrzasnął. — Teraz musicie mi uwierzyć! — Ty pieprzony kretynie! — Lisson trzasnął Juda pięścią w twarz. — To nie był twój człowiek! On był nasz! Należał do nas, ciałem i duszą! Od pięciu cholernych lat, a ty, kutasie, go zabiłeś! — Nie wiedziałem — wymamrotał Jud. Z rozciętej wargi ciekła mu krew. — A jak myślisz, skąd wiedzieliśmy o waszym zrzucie? Skąd, do cholery, wiedzieliśmy o miejscu lądowania tamtych drużyn? Szyfry radiowe i... Był nasz, dobrze opłacony! Miał konto w Szwajcarii; w pieprzonej CIA, w pieprzonych Zielonych Beretach, w pieprzonym SOG gównoście wiedzieli. A ty zniszczyłeś to wszystko! Jud splunął krwią. — Teraz jestem wam bardziej potrzebny niż przedtem. Lisson zaklął i wyciągnął nóż rzeźnicki. Sowiooki chwycił go za rękę. „A więc jednak znasz angielski" — pomyślał Jud. Czarnoskóry amerykański renegat wyszarpnął ramię z uchwytu Sowiookiego. Nerwowym krokiem ruszył wokół obozowiska. Partyzanci usuwali mu się z drogi. Trącił czubkiem buta ciało Zasłony; kopnął po raz drugi. Uniósł trzymany oburącz nóż wysoko nad głowę i wbił go w trupa; padł na kolana, wykrzykując jakieś niezrozumiałe słowa oraz zdania i raz za razem dźgając sztychem martwe ciało. Wreszcie wyciągnął czerwone i mokre od krwi ostrze i skierował je w stronę Juda. — Zabieramy cię ze sobą — powiedział. — Tak czy inaczej poznasz prawdę. My również. Lecz cokolwiek się stanie, ty należysz do mnie. Wykrzyknął rozkaz. Rozcięta Gęba związał Judowi ręce na plecach, a koniec zaciśniętego na szyi sznura ponownie wręczył chłopakowi. Wietnamczyka również wepchnięto do kolumny. Lisson ruszył w głąb dżugli, wszyscy poszli za nim. Zostawili ciało Zasłony tam, gdzie padł. Wkrótce wyszli na trawiasty płaskowyż poprzecinany wąskimi pasmami lasu. Po godzinie Jud zaczai wrzeszczeć. Chłopak szarpał za sznur, ciągnął go, ale Jud cały czas wołał Lissona. Kolumna zatrzymała się w otwartym polu. Sowiooki i Lisson podeszli do Juda. — Za mocno zdzieliłeś mnie po nerach — rzekł. — Nie mogę sikać, już mi się kręci w głowie. W tym stanie na pewno nie dojdę daleko. 125 — Szczyj w gacie — rzucił mu Lisson. — Gdybym tylko mógł. Po każdej walce mam takie bolesne parcie. Sowiooki zadał Lissonowi pytanie. Uzyskał odpowiedź. Wzruszył ramionami. Lisson wydał polecenia. Chłopak wyciągnął Juda z kolumny, lecz Sowiooki powstrzymał go i przywołał weterana — Rozciętą Gębę. Wcisnął mu w garść zapętlony na szyi Juda sznur i udzielił kilku wskazówek. — Pamiętaj, jesteś nikim pośród tej dzikiej głuszy — Lisson przypomniał Judowi. — Jak zrobisz coś głupiego, pożałujesz, że cię do tej pory nie zabiłem. Rozejrzał się na wszystkie strony, popatrzył na zegarek i na niebo. Nie było widać żadnych samolotów. Na razie. Rozkazał żołnierzom iść dalej. Rozcięta Gęba pognał Juda w stronę skupiska drzew, gdzie rozpiął mu spodnie od munduru; opadły na ziemię. Następnie założył bagnet na rosyjski karabin. Ostrożnie wsunął ostrze w nogawkę slipów. Krzyknął, szarpnął — i rozciął spodenki Juda. Zsunęły się z bagnetu, Rozcięta Gęba odszedł, śmiejąc się w głos. — A może byś mi rozwiązał ręce? — zapytał Jud i pochylił się tak, by tamten zrozumiał, o co mu chodzi. Ale Rozcięta Gęba tylko wskazał bagnetem jego nagie krocze. Przez dziesięć minut Jud przestępował z nogi na nogę. Rozcięta Gęba siedział na zwalonym pniu i palił papierosa. Karabin z bagnetem położył na kolanach. W końcu Jud się wysikał. Lecz dopiero wtedy, gdy oswobodził stopy, gdy uwolnił nogi z nogawek leżących na ziemi spodni. — W porządku! — krzyknął w stronę Rozciętej Gęby. Partyzant zgasił papierosa. Popatrzył bykiem na rozebranego od połowy jeńca. Położył karabin na ziemi i schylił się, żeby podciągnąć Judowi spodnie. Ten kopnął go w szczękę. Rozcięta Gęba jęknął ciężko. Drugi kopniak trafił go w brzuch, zginając we dwoje. Cios stopą z półobrotu dosięgnął skroni. Mężczyzna runął na ziemię. Jud jeszcze całym ciężarem stanął mu na tchawicy. „Czas! — błagał w myślach. — Dajcie mi trochę czasu, żebym was wykończył. Dwudziestu trzech żołnierzy, Lissona, przewodnika; trochę czasu, bym mógł was zaskoczyć!" Trzy minuty na to, żeby zaklinować gdzieś karabin i wykorzystać ostrze bagnetu do przecięcia sznura krępującego nadgarstki. Dziewięćdziesiąt sekund na przebranie się w mundur ściągnięty z trupa. Wyrzucił pomięte fotografie kobiety i dzieci, listy, koc, 126 zapasowe skarpety. Pięć granatów, sześć magazynków do automatu. Pełna manierka, woreczek z ryżem, jakieś suszone owoce, wodoszczelne pudełko zapałek. Przerzucił przez ramię chlebak Rozciętej Gęby, ściągnął kaburę ze swoim pistolecikiem z szyi zabitego i zacisnął ją sobie na lewym przedramieniu. Sowiooki trzymał nadajnik szyfrujący Zasłony; Lisson nosił jego aparat. Między drzewa wkroczyli trzej żołnierze rozmawiający po la-otańsku. Jud rzucił się na ziemię, sięgnął po automat, podniósł się do klęczek i posłał w ich kierunku pół magazynka pocisków. Biegł już, nim tamci zwalili się z nóg; porwał dodatkowy AK-47 i garść magazynków zza pasów okrwawionych ciał. Patrol był na zachód od niego; pobiegł na wschód. Lisson pewnie zatrzymał kolumnę, kiedy wysłał tych trzech ludzi; musiał usłyszeć strzały. Dzieliło ich nie więcej jak dwadzieścia minut marszu. Teraz musieli już biec w tę stronę. Jud przeskakiwał od jednego zagajnika do drugiego, nurkował w parowach, pokonywał leje po bombach. Po prawej strzeliły w górę fontanny piachu; zaterkotał karabin. Rzucił się desperacko przez krawędź parowu, padł na ziemię i potoczył w dół. Rozstawiona w wachlarz tyraliera biegnących mężczyzn; czterysta metrów. Puścił serię, mając nadzieję, że to ich przyhamuje i nauczy ostrożności. Wdrapał się po zboczu. Pognał dalej. Ale zwichnął nogę w kostce. Otrzymane wcześniej razy i ból promieniujący z nogi osłabiły go znacznie. Płuca paliły żarem, czuł pulsowanie w głowie. Z każdym krokiem partyzanci zbliżali się do niego. Zaczęli strzelać krótkimi seriami — pociski ryły zarośla po obu stronach. Musiał biec zakosami, robić uniki. Tamci pędzili po prostej, nie tracili tyle energii; zaciskali kordon. Kilka pocisków trafiło w głaz z lewej. Rykoszet zranił mu nogę; nie zatrzymywał się jednak. Strzelali nisko: Lisson chciał go dostać żywcem. — Zginiesz, żołnierzyku! — wrzasnął któryś z Azjatów dwieście metrów za jego plecami. Czyżby Sowiooki? — Zginiesz, żołnierzyku! Przed nim, na przestrzeni ponad kilometra, otwierały się pola uprawne; odkryty teren. Lisson cieszył się opinią strzelca wyborowego. Jud pędził ze wszystkich sił, dopóki tamci nie wybiegli spomiędzy 127 drzew. Stanął, odwrócił się i szerokim łukiem posłał serię z automatu Rozciętej Gęby w stronę ścigających go mężczyzn. Partyzanci padli na ziemię. Jud załadował nowy magazynek i opróżnił go; miał czas na złapanie oddechu, podczas gdy tamci wciskali twarze w piach. Zdawało mu się, że dwóch trafił. Ponownie zmienił magazynek i strzelił w kierunku uniesionej głowy — automat się zablokował. Odrzucił go i pognał dalej. — Stuart! — ryknął Lisson. — Jesteś już mój, Stuart! „Znasz moje nazwisko — pomyślał Jud. — A może domyśliłeś się także prawdy?" Po błękitnym niebie sunęły ku niemu srebrzyste punkciki. Ryk nad głową przybierał na sile. Dwa samoloty zmierzały ku zachodniej części Laosu, zostawiając za sobą kilometr nad ziemią białe linie smug kondensacyjnych. „Jestem tutaj!" — Jud chciał krzyknąć do amerykańskich lotników. Żołnierze Pathet Lao znowu pędzili w jego kierunku; poszarpana tyraliera pościgu znajdowała się już nie więcej niż sto metrów za nim. Samoloty zawróciły nad horyzontem. Srebrne punkciki rosły w oczach, przybliżały się ponownie. Nadlatywały, by rozprawić się z partyzantami, których lotnicy musieli dostrzec na Równinie Dzbanów. Od leja po bombie dzieliło Juda dwadzieścia metrów. Dziesięć. Wyciągał nogi, dobywał resztek sił, wreszcie rzucił się szczupakiem. Po dwa błyszczące pojemniki oderwały się spod każdego samolotu. Na tle błękitnego nieba z wizgiem poleciały ku ziemi. Napalm. Huk. Pomarańczowy żar płonącej, zagęszczonej benzyny przewalił się nad lejem, w którym leżał zagrzebany Jud. Bombowce ryknęły ze zwiększoną mocą, kierując się ku bazie. Za sobą Jud usłyszał trzask płomieni, kanonadę eksplodującej amunicji. Krzyki ludzi. W wyobraźni ujrzał szkła w metalowych oprawkach wtapiające się w ciało. Podciągnął się i wyjrzał znad krawędzi leja. Zobaczył zwartą ścianę pomarańczowych, ryczących płomieni. — Jezu! — szepnął z respektem. — Jezu! Na tle ściany ognia podniosły się z kurzu — z prochów zabitych — cztery czarne sylwetki i ruszyły w jego stronę. Gorący podmuch rozwinął bandaż na głowie najwyższej postaci. Lufa drugiego karabinu zabranego przez Juda była wbita głęboko w ziemię: zapchana, do niczego. Cisnął w kierunku nadchodzących cieni dwa granaty. Kiedy tylko wybuchły, rzucił się biegiem w przeciwną stronę. Nie oglądał się za siebie. 128 Chwiejąc się i potykając dobrnął do następnego zagajnika. Drżały mu kolana, z nogi i ust ciekła krew. Stracił równowagę i padł na wygięty łukowato, wystający z ziemi korzeń. „Nie zatrzymuj się. Nie zatrzymuj się". Kiedy chciał się podeprzeć o korzeń, ręka ześlizgnęła mu się w głąb niewidocznej jamy. Błyskawicznie ściągnął z ramienia chlebak Rozciętej Gęby. Wetknął jeden z dwóch pozostałych granatów między plątaninę korzeni, do zawleczki przymocował pasek chlebaka i położył go na wierzchu zaimprowizowanej pułapki. Ruszył chwiejnym krokiem w głąb lasu. Nie zrobił nawet dwudziestu kroków, kiedy rozległa się głucha eksplozja. Człowiek wrzasnął. Jud obejrzał się i w tej samej chwili zawadził nogą o pień. Runął twarzą na ziemię. Jego ostatni granat potoczył się i zniknął gdzieś w gąszczu. Usłyszał za sobą kroki. Przetoczył się na plecy i przywarł do zwalonego pnia. Spomiędzy drzew wyszedł Lisson. Całą koszulę miał mokrą. Wargi pokrywała piana. Oddychał ciężko. W jego oczach gorzały płomienie napalmu. Za nim wynurzył się chłopak, który przedtem ciągnął Juda na sznurze. Ledwie trzymał się na nogach. Jud wyciągnął z kabury na przedramieniu pistolecik. Wetknął lufę w swoje rozwarte szeroko usta. — Nie! — wrzasnął Lisson. Rzucił się do przodu, wyciągając rękę po broń. Jud chwycił go za nadgarstek drugą ręką, pociągnął do siebie i jednym ruchem przytknął lufę pistoletu do twarzy Lissona. Pociągnął za spust. Cichy trzask. Na ciemnej skórze, poniżej kości policzkowej wykwitła czerwona plama. Lisson zwalił się na Juda i z głośnym westchnieniem wyzionął ducha. Jud przetoczył się na bok. Chłopak z Pathet Lao stał trzy metry od niego. Lufa jego automatu była skierowana ku ziemi. Jud wymierzył w niego pistolecik z ostatnim skażonym pociskiem. Opuścił jednak rękę. Chłopak zamrugał szybko, odwrócił się i zniknął między drzewami. Jud wyciągnął z woreczka zawieszonego pod koszulą Lissona swój nadajnik. W dziewięć miesięcy po przejściu na drugą stronę renegat wciąż nosił na szyi znaczki armii amerykańskiej. Jud wrzucił je do woreczka, który umocował sobie przy pasie. Zabrał rzeczy Lissona i wyszedł z zagajnika. 9 — Rzeka ciemności 12.7 Ze spalonego napalmem pola strzelał w niebo słup czarnego dymu. i W odległości dwóch kilometrów wznosił się garb wzgórza, stwarzają- i cego możliwość znalezienia kryjówki przed kolejnymi nalotami Amerykanów. [ Ruszył w tamtą stronę, modląc się w duchu, by żaden z pilotów \ nie dostrzegł na równinie jego czarnego munduru i aby żaden inny j_ oddział Pathet Lao nie walczył dziś o swą rewolucję w tej okolicy. j Wdrapał się na zbocze i znalazł schronienie między dwoma wielkimi s. głazami. Gdy przestały mu drżeć dłonie i opanował nieco ból przenikający całe ciało, wystukał na klawiaturze nadajnika zakodowaną ». hasłami wiadomość. ' l „Dział Wodny": szyfrowa nazwa operacji. t „Zły": pseudonim Juda, znany jedynie trzem ludziom, którzy < zaplanowali tę misję: Artowi, kapitanowi Zielonych Beretów z dowodź- f-twa SOG przy Zarządzie Pomocnej Grupy Wojsk w Da Nang; | przypominającemu ducha agentowi CIA z Yientiane, stolicy Laosu, którego faktycznego statusu nie znał nikt spośród pięciuset innych oficerów CIA, z dumą prowadzących sekretną wojnę Agencji; oraz * wysokiemu oficerowi armii, którego stopnia, nazwiska i specjalności ! nie zdradzono nawet Judowi. i „Powódź": krach misji. Próba przejęcia szefa Politbiura nieudana. „Rekin": Zasłona rozpoznany jako zdrajca. Zlikwidowany. r „Barracuda": Lisson. Odnaleziony. Zlikwidowany. i „Biały Wieloryb": przewodnik wietnamski. Prawdopodobnie mar- i twy. Błękitny Wieloryb wyrażał nadzieję, że Judowi uda się wyciągnąć [ go z tego żywego. W Da Nang, cztery dni po odebraniu radiowej wiadomości od Juda, ktoś poderżnął gardło odwiedzanej często przez Zasłonę prostytutce. . Na końcu przekazu Jud umieścił na tyle dokładne współrzędne wzgórza, na ile mógł je odtworzyć w pamięci. Chciał jeszcze prosić o jak najszybsze zabranie go stąd, ale nie zdobył się na to. Wcisnął guzik wysłania wiadomości. Mikrosekundowy impuls radiowy poleciał w kierunku satelity, został przekazany do kwatery CIA w Langley, a stamtąd przesłany łączami telefonicznymi do dowództwa SOG przy Zarządzie Pomocnej Grupy Wojsk w Da Nang i do centrali CIA w Yientiane. Jud spędził noc wciśnięty między głazy, trzęsąc się z głodu i zimna, a także z powodu nękających wspomnień; szlochał. Noga i wargi przestały krwawić, lecz był straszliwie obolały i słaby, niezwykle osłabiony. Tuż po wschodzie słońca usłyszał helikoptery, trzy bojowe śmig- 130 łowcę zbliżały się do wzgórza. Dwa poczęły krążyć w powietrzu; zza otwartych drzwi wyglądały lufy kalibru 50 mm. Trzeci zaś opadał ku Równinie Dzbanów, niżej, niżej... Jud pobiegł w jego kierunku. Miarowy terkot wirnika — raz usłyszany, był nie do zapomnienia, nie do pomylenia. Zesztywniały, zziębnięty i obolały: biegł... Le /ecz teraz był to silnik samochodu, a nie helikoptera. Autostrada — znajdował się na autostradzie. Wśród pustyni. Biegł. Potknął się. Kłuło go w boku, kolana i plecy przeszywał ból, czuł mdłości, sapał ciężko. Od kawiarni Nory dzieliło go jeszcze pięćset metrów. Uprzytomnił sobie, że musiał wcześniej zawrócić. To nie helikopter. Warkot samochodu. Zbliżający się od tyłu, po lewej. Minął go poobijany czarny buick z Carmen za kierownicą. Kobieta wytrzeszczyła oczy na zwariowanego gringo. Jud pomachał jej ręką, a w duchu błagał, żeby się zatrzymała. Carmen dodała gazu, jakby chcąc mu udowodnić, że spieszy się do pracy. „Do diabła z tobą" — pomyślał Jud. Zwolnił do marszu. Przez pustą autostradę przemknął zając. „Ile jeszcze? — przyszło mu na myśl. — Ile jeszcze czasu mi zostało?" Nie zdołali go odnaleźć w ciągu czterech dni. A powinni przecież szukać. Może zresztą zgubili już trop? „Gdybym tylko ja mógł wpaść na ich trop, gdybym mógł ich zobaczyć — pomyślał. — Może zdołałbym przekonać, żeby dali mi spokój". Od budki telefonicznej między autostradą a kafejką Nory dzieliło go zaledwie kilkanaście kroków. „Potrzebna mi czyjaś pomoc — stwierdził. — Kogoś z zewnątrz, kto mógłby sprawdzić mój trop. Kogoś, komu mógłbym zaufać. Kogoś z Los Angeles". Dean. Nie mieli kontaktu od lat. Ale czas nie liczył się dla Deana. Jud pomyślał, że to dobra robota do podsycenia dawnego ognia Deana. Zatrzymał się i zaczerpnął kilka głębokich oddechów, po czym otworzył drzwi budki. STARY WYGA Następnego dnia po tym, jak Wes Chandler obiecał Beth przywieźć pamiątkę z Hollywood, Nick Kelley jadł lunch w barze hotelu ,,Madison". — Zaskoczył mnie telefon od ciebie — powiedział jego towarzysz, pięćdziesięciosześcioletni mężczyzna z wydatną łysiną, mocno zbudowany, o twardym spojrzeniu. Mieszkał w skromnym domku w Wirginii z żoną i dwójką adoptowanych dzieci. Jego żona była fizykiem i pracowała w tej samej instytucji co on. Nick zamienił z nią parę słów przez telefon poprzedniego wieczora. — Ucieszył mnie, a jednocześnie zaskoczył. — Jestem ci bardzo wdzięczny, że zgodziłeś się na to spotkanie, Sam — odparł Nick. — Jeśli jesteś bardzo wdzięczny, to znaczy, że nie będzie to zwykłe towarzyskie spotkanie. Poznali się ponad dziesięć lat temu, zaraz po tym, jak Sam mógł już zdradzić, że pracował w Centralnej Agencji Wywiadowczej. — Przez wszystkie te lata, kiedy dla Petera Murphy'ego grzebałem się w sprawach wywiadu, ani razu nie poprosiłem cię o pomoc. — Aha. — Odpowiedź Sama nie oznaczała nic, czekał na ciąg dalszy. — Zacząłem właśnie zbierać nowy, specjalny materiał dla Petera. Czterech dobrze odżywionych mężczyzn w ciemnych garniturach przeszło obok ich stolika. Sam rzucił za nimi przelotne spojrzenie. — Wróciłeś do tej cholernej kreciej roboty? — Sam pokręcił głową. — Chyba nie dla pieniędzy. Murphy nigdy nie śmierdział groszem. A twoje książki dobrze się sprzedają, miałeś ten serial w telewizji... Musieli cię namówić do powrotu. 132 — Mamy nową erę. Zawsze szczególnie interesowałem się wywiadem. Teraz, w epoce glasnosti, u schyłku zimnej wojny... — To nasze zwycięstwo — zakomunikował Sam. — Wy, liberałowie, nie powinniście byli przez te lata krytykować zimnej wojny. Zaśmiali się. — Nie ma się czym przejmować — rzekł Sam. — Jeśli wierzyć historii, możesz być pewien, że znajdzie się jakiś nowy wróg. — Uśmiechnął się. — Dlaczego nigdy przedtem nie dzwoniłeś do mnie? — Nie chciałem, żebyś mnie skreślił jako przyjaciela. W każdym razie nie z powodu zbierania przeze mnie demaskatorskich materiałów. — Jesteś wyjątkowym w tym mieście przypadkiem sentymentalizmu — odparł Sam. — A więc wróciłeś do Murphy'ego. I skontaktowałeś się ze mną. Zatem nie chodzi tu o zwykłe zbieranie materiałów. — Sam nie wiem, o co tu chodzi. — Pogodziłem się już z tym, że nie odbieram zwykłych, towarzyskich telefonów. Tak było i tak pozostało... W CIA pracuje jakieś siedem tysięcy osób. Ja nigdy nie byłem w kręgu wielkich spraw. — Działałeś w Sekcji Operacji Tajnych od wojny wietnamskiej do początku lat osiemdziesiątych, Sam. Prowadziłeś odprawy ochroniarzy prezydenta. Teraz jesteś jednym z głównych doradców któregoś z tamtejszych kacyków. — W twoich ustach zabrzmiało to strasznie... egzotycznie. Zupełnie jak: stary wyga. Zdaje się, że jestem ważniejszy, niż przypuszczałem. Ale w tej chwili wszystko sprowadza się do pytania, gdzie będę siedział podczas najbliższego spotkania. — A propos, to chyba nie jest standardowa waszyngtońska rozgrywka? Sam zaśmiał się. — Czyżbyś rozpracowywał nowego dyrektora? Ralph Denton, człowiek, któremu czyjeś nieszczęście pomogło dostać się na szczyty. Większość twierdzi, że na to nie zasługiwał. — A co ty sądzisz? Były pracownik CIA wzruszył ramionami. — Denton jest politykiem. Charakter tego zwierzęcia nie daje się jednoznacznie określić. — W tym mieście wszyscy są politykami — stwierdził Nick. — Owszem — przyznał Sam. — To prawda. Podszedł kelner. Sam zamówił łososia, zupę oraz lampkę białego wina. Nick poprosił o pierwszy zestaw polecany przez szefa kuchni. — Co twoja żona myśli o powrocie do dziennikarstwa? — zapytał Sam. — Ma na imię Sylwia, prawda? I pracuje dla Kongresu? 133 Sam nie widział Sylwii na oczy. — Podoba jej się moje pisarstwo. ,, — Pisarstwo w ogóle czy tylko to, które trzyma cię z dala od spraw wywiadu? Nick nie odpowiedział. — Poznaliście się, kiedy próbowałeś wyciągnąć od niej informacje? i — Nigdy nie mówię o moich informatorach — odparł Nick, unikając natarczywych spojrzeń Sama. — Nikt się też nie dowie, że *• rozmawiałeś ze mną. — Z wyjątkiem tych trzydziestu osób w barze. Ale rozumiem, co * masz na myśli. Jesteś uczciwym człowiekiem. I zapewne masz wspaniałą ; żonę, bez względu na to, jak się poznaliście. Wielu znajomych sądziło, Ł że nigdy się nie ożenisz. Byłeś takim niepozornym dzikusem. — Ustatkowałem się prawie pięć lat temu. Nie tylko z jej powodu, * chociaż nie uwierzyłaby w żadne banialuki. Poza tym ma tak gładką i skórę, że zawsze się do niej tęskni... — Nick westchnął. , — I doczekałeś się syna. — Sam uśmiechnął się. — Mam jeszcze i kilku przyjaciół z Michigan. Utrzymujemy kontakty, pielęgnujemy tradycje. Czy twoja żona wie, czym się zajmujesz? — spytał. k — Nie przyszliśmy tu po to, żeby rozmawiać o mnie i mojej żonie. ; Nick powiedział Sylwii, żeby się nie martwiła. Wyjaśnił, że to [ zwykły wybieg: przedstawi swojemu byłemu szefowi, Peterowi Mur- ! phy'emu, wyssaną z palca historyjkę tylko po to, by mieć wolną rękę ^ oraz zyskać dziennikarskie prawo do zadawania pytań. i — Nie ma takich faktów, które koniecznie musiałbyś poznać — oznajmiła. : — Trzeba znaleźć kompromis. Dowiedzieć się, co zrobić w tej [ sytuacji. j — Nie ma jeszcze żadnej sytuacji — odparła. — Będzie dopiero [ wtedy, kiedy zaczniesz swoje „zrobić" wcielać w życie! l — A jednak jest coś, co muszę uczynić! ; — Nie ma — stwierdziła z naciskiem. — Absolutnie niczego nie musisz! Nie powiedział jej o telefonie do Deana. j Kelner w „Madison" przyniósł zupę Sama. i, — Nawet gdybym chciał ci pomóc — rzekł przyjaciel, sięgając po łyżkę — prawdopodobnie bym nie mógł. Agencja funkcjonuje na i zasadzie separatyzmu, wręcz hermetyzacji. Zespół A pracuje nad tym j samym co zespół B, lecz innymi metodami. Czasami jeden nawet nie [ wie o istnieniu drugiego. W ten sposób zapobiega się zakulisowym j rozgrywkom. [ 134 } — Czy mam rozumieć, że mi pomożesz? Sam pochylił się nad stołem. — O co ci chodzi? — Czy w ciągu ostatnich dwóch, trzech tygodni... czy wydarzyło się coś szczególnego albo niezwykłego? — Na przykład? — Gdybym wiedział, nie pytałbym ciebie. — Nick obejrzał się na boki. Żaden z pozostałych klientów nie zwracał na nich najmniejszej uwagi. — Może zdarzyło się coś, co wchodzi w zakres Operacji Tajnych. Coś związanego z narkotykami albo dywersją. Na terenie kraju. — Ty pytasz, czy coś się wydarzyło? — Coś nowego. Dajmy na to związanego z Kalifornią. — Całe szczęście, że zawsze możesz wrócić do swojej prozy. — Sam pokręcił głową. — Strzelasz zupełnie w ciemno, mając nadzieję, że trafisz celu. Zupełnie, jakbyś strzelał ze straszaka. — Czy możesz mi pomóc? — Do tej pory nie pomagałem ci w dotarciu do faktów objętych tajemnicą. A może jesteś kolejnym nawiedzonym ignorantem, który uważa, że CIA szmugluje narkotyki? — Nie, nigdy was o to nie podejrzewałem. — Bo nigdy nie babraliśmy się w takim brudzie. To dość wygodny, ale parszywy sposób rządzenia, a my nie zajmujemy się wszawym rządzeniem. Nasze dzieci też mieszkają w tym kraju! — Nikogo o nic nie oskarżam. Po prostu chciałbym wiedzieć, czy coś się wydarzyło. — Ty nie szukasz materiału — mruknął Sam. Zamrugał oczami. — W coś ty się wpakował? — Moje dziecko również żyje w tym kraju — odparł Nick. — Masz kłopoty? — Nie. I chciałbym, żeby tak pozostało. Kelner przyniósł im główne dania. — Zatem chodzi tu o kogoś innego. — Sam zaczął obracać porcję łososia na talerzu. — Dlaczego tak sądzisz? — Powiedziałeś, że nie masz kłopotów. Nie pytasz o jakiś konkretny kraj czy o szczególną akcję. Nie chodzi ci o fakty... A zatem dotyczy to nie sprawy, tylko osoby. Jak mocno jesteś z nim związany? — Z kim? — zapytał Nick. — Z nim, kimkolwiek on jest. — Myślałem, że to ja szukani odpowiedzi na parę pytań. 135 — Ty poprosiłeś mnie o spotkanie — stwierdził Sam. — Ja tylko próbuję wydedukować, jaki teraz jesteś. — Starszy, bystrzejszy i mam coraz mniej czasu do stracenia. — Chodziło mi o to. czym się zajmujesz — powiedział Sam. — Normalną robotą dziennikarską. — Oszczędź mi swojej bajeczki. — Sam wzruszył ramionami. — Nie mam pojęcia, czy będę mógł ci pomóc. — Jesteś pewien, że sprawa zasadza się na tym, czy będziesz mógł? — Posłuchaj — mruknął Sam. — Jak zdobędziesz coś więcej i będziesz chciał pogadać... Zadzwoń. — A jeśli ty się czegoś dowiesz? — Jeszcze nie wiem, czego miałbym się dowiadywać — stwierdził mężczyzna z CIA. — Wszystkie skandale ujrzały już światło dzienne. Obaj w milczeniu, najszybciej jak umieli, dokończyli lunchu. Pożegnali się przed obrotowymi drzwiami hotelu. Sam popatrzył na plecy zmierzającego ku stacji metra Nicka. Portier sięgnął po znaczek parkingowy, leżący w otwartej, osłoniętej rękawicą dłoni mężczyzny. — Czy może pan podstawić samochód pod wejście? — zapytał Sam. — Wrócę za minutę. Przecisnął się z powrotem przez obrotowe drzwi do hotelu „Madi-son". Szatniarz skierował go ku zawieszonym na ścianie holu telefonom. Mimo że tylko jeden z trzech automatów był zajęty, Sam poczekał, aż tęga kobieta w futrzanej kurtce skończy besztać swego męża, odwiesi słuchawkę i podrepcze w kierunku sali restauracyjnej. Wrzucił ćwierćdolarówkę do szczeliny automatu. — Emilia...? Skontaktuj się z biurem rzecznika prasowego. Powiedz, że chciałbym dostać formularz oświadczenia dla prasy... Wiem, ale chcę. żeby przysłali mi go jeszcze dziś... I zadzwoń do sekretarki generała Cochrana. Koniecznie muszę się z nim zobaczyć. Odwiesił słuchawkę, wyszedł z powrotem na ulicę i postawił kołnierz płaszcza, by osłonić się od zimnego wiatru. POCHODNIA Z Wesem na pokładzie wylądował w Los Angeles przed południem. Włosy stewardesy — choć były odrobinę jaśniejsze i spryskane lakierem — przywodziły mu na myśl Beth. Wynajął samochód, zadzwonił do detektywa Rawlinsa. Umówili się w hotelu „Hollywood". Ciepło i smog sprawiły, że zaczai się lepić od potu tuż po wyjściu z hali lotniska; trencz powędrował do walizki. Poprowadził wynajętego forda szerokimi ulicami na północ. Za oknami przesuwały się kolejne dzielnice — klasyczne twory południowokalifornijskiej urbanistyki. Miarą tu były minuty, a nie kilometry. Wszystko sprawiało wrażenie tymczasowego, gotowego do przeprowadzki: budki z pączkami, skromne domki okolone zielonymi trawnikami, niemal wyludnione chodniki, miliony doskonale utrzymanych samochodów. Zatrzymał się pod czerwonym światłem. Obok, na lewym pasie, zahamował błyszczący od pasty czarny mercedes z pozamykanymi oknami. Wewnątrz siedział tylko kierowca — kobieta o kruczoczarnych włosach, harmonijnym profilu, pomalowanych na krwisto wargach i tejże barwy paznokciach. Chirurdzy musieli się nieźle napracować nad kształtem jej nosa. Upudrowana twarz miała nienaturalnie osiągniętą barwę alabastru. Kobieta spojrzała na Wesa. Obrzuciła wzrokiem standardowy wóz z wypożyczalni. Szybko odwróciła głowę, czekając na zmianę świateł. Dojechał do Bulwaru Zachodzącego Słońca. Skręcił w prawo. Tablice reklamujące filmy wznosiły się wysoko ponad wierzchołki palm. Minął siedem znajdujących się tuż obok siebie sklepów z gitarami. Wzdłuż szarej, ozdobionej stiukami ściany największego z nich wędrowała po chodniku energicznym krokiem ponętna blondyneczka. 137 Miała na sobie luźną, białą minispódniczkę, skrojoną jakby dla dziecka, i buty na wysokich szpilkach. Mogła mieć szesnaście lat albo równie dobrze trzydzieści sześć i być nieźle nadziana. Wiatr poderwał spódniczkę, odsłaniając biały elastyczny pas podtrzymujący białe wzorzyste pończochy. „Ciekawe, czy Beth zakłada kiedykolwiek sukienki" — pomyślał. Skręcił w lewo przy La Brea. Przyszły mu na myśl doły bitumiczne, które powinny gdzieś tu być. Oczyma wyobraźni ujrzał czarne jeziorka, po których pływały kości nieuważnych dinozaurów. Z firmowego baru z hamburgerami wypadł z krzykiem potargany mężczyzna o spalonej słońcem skórze, w podartym brązowym podkoszulku, poplamionych zielonych spodniach i jednym bucie. Wes przyhamował, żeby go nie potrącić. Nikt więcej nie zwrócił na niego uwagi. Dwa skrzyżowania dalej Chandler skręcił w Bulwar Hollywoodzki. Odnalazł hotel i wjechał na parking. Dwaj wychudzeni młodzieńcy w uniformach, z torbami na ramionach — długowłosi, pokryci tatuażami w stylu liczącym sobie niemal tyle samo lat, co oni sami — obserwowali, jak uruchamia parkometr. Odeszli niespiesznie chodnikiem, kiedy Wes popatrzył na nich. Gdy był chłopcem, matka wielokrotnie opowiadała mu o swej wycieczce do Hollywood — centrum tego zwariowanego świata; o Chińskim Teatrze Graumanna z czerwono-zieloną fasadą, rzeźbionymi smokami i stromym dachem przypominającym pagodę, przed którym w płytach chodnika uwiecznione zostały nazwiska wielkich gwiazd. Po drugiej stronie ulicy zobaczył wspominaną przez matkę budowlę. Spojrzał pod nogi. Stał na płycie z wykutym nazwiskiem, którego nigdy nie słyszał. Przed frontonem teatru, wypluwając chmury spalin, zatrzymały się dwa autobusy: jeden z grupą błękitnowłosych amerykańskich matron ze swymi przygarbionymi małżonkami, drugi z gromadą nienagannie ubranych japońskich rodzin; wszyscy dzierżyli aparaty fotograficzne. ' Do turystów podeszła szczebiocząca, obwieszona sto sześćdziesięcio-ma trzema metalowymi znaczkami przewodniczka. Niektórzy uwiecznili ją na zdjęciu, inni cofnęli się do autobusów. Wes wszedł do hotelu. Meksykański boy skłonił się przed nim. Dziarska brunetka w kasz-tanowym hotelowym uniformie i szarej spódniczce powitała go pięknym uśmiechem. Druga kobieta w takim samym stroju siedziała za kontuarem recepcji. Miała gładką, oliwkową cerę. Tłumaczyła coś skwaszonemu facetowi w trzyczęściowym garniturze. 138 Przy wejściu do restauracji stało dwóch mężczyzn. Jeden był pięćdziesięcioletnim Żydem o krótkich, siwych włosach i starannie przystrzyżonej brodzie. Miał na nosie grube szkła, ubrany był w ciepły sweter. Towarzyszył mu tęgi Murzyn w garniturze i ciężkich, czarnych butach. Trzymał w ręku notatnik. Brodacz pożegnał się i szybkim krokiem przeszedł obok Wesa, obrzucając go przelotnym spojrzeniem. Wes i czarnoskóry zmierzyli się wzrokiem. — Szukam pana Rawlinsa — zagadnął Wes. — Detektyw Rawlins — odparł Murzyn. — Wes Chandler — przedstawił się, wyciągając rękę. Tamten uścisnął ją energicznie. — Czy ma pan jakiś dokument poza prawem jazdy, który mógłbym obejrzeć? Wes wyciągnął obciągniętą folią legitymację Służby Wywiadowczej Marynarki i podetknął ją gliniarzowi pod nos. — To nie jest instytucja federalna — mruknął tamten i pokazał Wesowi swoją odznakę. — Jestem prawnikiem. — Więc dlaczego nie pracuje pan w Atlantic City, doglądając spraw grubych ryb i jeżdżąc BMW? — Doszedłem do wniosku, że znajomość prawa pomoże mi zrozumieć bieg wydarzeń, ustawi mnie na innej pozycji. — Jeśli chce pan zobaczyć, jak się sprawy mają, to proszę wziąć odpowiednie dokumenty, odpowiednią spluwę i pojeździć ze mną. — Skinął głową w kierunku wyjścia z hotelu. — Wie pan, z kim rozmawiałem? To sympatyczny gość. Pracuje w telewizji, ale nie jest nikim ważnym. Kilka dni temu jego żona przyjechała do niego do pracy. Sprytna babka. Podobno dzwonił do niej, choć on tego nie pamięta. Zaparkowała przed wejściem. Wbiegła do środka, spotkała się z jakimś aktorzyną, który ma więcej kompleksów niż umiejętności, pocieszyła go po macoszemu, a kiedy wychodziła, ujrzała, jak pewien elegancik załatwia portiera trzema strzałami z czterdziestkipiątki. Mając tylko maturę nie mógłby pan zrozumieć tego biegu wydarzeń, co? — O co chodziło? — Z tej samej broni załatwiono w śródmieściu chłopaka. — Rawlins wzruszył ramionami. — Filipiński rock and roli. Jadł pan lunch? — Przekąsiłem w samolocie. Ja funduję. — To ja chętnie zjem — odparł Rawlins. — Możemy pójść do 139 tańszego lokalu, ale tam będzie kłopot ze znalezieniem ustronnego miejsca. Wes ruchem głowy wskazał portiera stojącego przy drzwiach sali restauracyjnej, do której prowadził puszysty dywan. Rawlins ruszył przodem. — Nie ma pan nic przeciwko temu, byśmy usiedli w części dla palących? — Kiedyś bym miał. — Wes uśmiechnął się. — Lecz teraz proszę bardzo. Wybrali stolik w samym końcu sali. Tylko połowa miejsc była zajęta. Błyskawicznie zjawił się kelner w białym stroju. j — Pije pan na służbie? — zapytał Rawlins. f — Nie. l — Ja również. — Podniósł wzrok na oczekującego kelnera. — j Wódka z lodem. l Wes zamówił kawę. Rawlins wytrząsnął z paczki papierosa, oderwał i filtr i wrzucił go do popielniczki. Zapalił. l — To z powodu mojej żony — rzekł, ruchem głowy wskazując i filtr — żeby myślała, że zacząłem dbać o siebie. Pod gwoździe do [ trumny nie trzeba podkładek. j Obok ich stolika przeszła Chinka w świetnie skrojonej sukni, [ wartej co najmniej tygodniówkę Wesa. Na ramiona spadały jej włosy barwy hebanu. Obaj mężczyźni odprowadzili wzrokiem jej drobne, kołyszące się biodra. Kiedy Wes odwrócił głowę, napotkał utkwione w nim spojrzenie Rawlinsa. — Trudno się do tego przyzwyczaić w Los Angeles. Jest ich tu mnóstwo. Pan jest żonaty? Ma pan dzieci? — Nie dopisało mi szczęście. — Tu także niełatwo znaleźć sobie żonę. — Policjant zdusił papierosa i upił trochę wódki. — Cóż zatem sprawiło, że taki przeciętny gliniarz jak ja, który trzyma NZZ w chłodni, musi rozmawiać z kimś z urzędów federalnych? — Tego nie mogę zdradzić. — Nie cierpię tych cholernych tajemnic. Wrócił kelner i przyjął od nich zamówienia. — Służba Wywiadowcza Marynarki, zgadza się? — mruknął Rawlins, kiedy kelner odszedł. — Tak. — Zatem musiał pan skończyć którąś akademię. — Jestem z piechoty morskiej. 140 — Aha. Z tych, co to nie zaprzątają sobie głowy duperelami. A teraz wędruje pan tropem tego byłego marynarza, Hopkinsa. — Czy cokolwiek się zmieniło? — Nie, nadal jest martwy. — Proszę się nie zgrywać. Rawlins westchnął. — Nikt się nie zgłosił z prośbą o wydanie zwłok. Policja w San Francisco nie została powiadomiona o jego zaginięciu, a ponieważ mieszkanie stoi puste, sprawę zawieszono. Koroner twierdzi, że to mógł być wypadek albo ktoś zepchnął go ze schodów na tyłach baru. Będą trzymali ciało w chłodni przez miesiąc, a gdy nikt się nie zgłosi i władze nie wyrażą sprzeciwu, powędruje do najtańszego dołka na miejskim cmentarzu. — Tylko tyle? — Hopkins jest typowym przykładem nie wyjaśnionych okoliczności i braku motywów. — A co z waszym śledztwem? — Sądzę, że z interesujących spraw w tym dochodzeniu pozostała jedynie pańska osoba — odparł Rawlins wyważonym, obojętnym tonem. — Nie umiałbym nic dodać do tego, co pan już wie — stwierdził Wes. — Ale mógłby pan nieco zmniejszyć liczbę tych nie wyjaśnionych okoliczności. Kelner przyniósł im dania. — Ja tylko chcę się upewnić, że wszystko jest w porządku — powiedział Wes. — W jakim porządku? Kiedy Wes nie odpowiedział, Rawlins zaklął pod nosem. Obaj jednak wiedzieli, że miało to jedynie służyć zachowaniu pozorów. Od strony sąsiedniego stolika doleciał gardłowy kobiecy śmiech — znacznie bardziej stonowany od chichotu Beth. Szczupła kobieta z długim nosem i kręconymi ciemnoblond włosami, ubrana w szytą na miarę marynarkę i sięgającą do pół uda skórzaną minispódniczkę, próbowała widocznie przekonać towarzyszących jej trzech filmowców co do atrakcyjności swej postaci. — Ma pan jakieś sugestie? — zapytał Wes. — Może pan podjechać do „Oazy" i porozmawiać z barmanem. Ma na imię Leo. To on znalazł zwłoki, ale niewiele umiał powiedzieć o tym człowieku. — Czy był tam jeszcze ktoś owej nocy? 141 — Na przykład? — Nie myślałem o nikim szczególnym. — O ile nam wiadomo, nie było tam nikogo szczególnego. Rawlins wyjaśnił Wesowi, jak dojechać do „Oazy", zaproponował też hotel, w którym mógłby się zatrzymać. Zgodził się ponadto dostarczyć mu raport z oględzin zwłok. — Proszę spróbować trochę przycisnąć Lea, może nawet go przekupić. Ja nie miałem ani czasu, ani motywacji, żeby przesłuchać go drugi raz. — Dzięki. Wes zapłacił kelnerowi, schował rachunek, po czym wstał i spojrzał z góry na detektywa. Polubił go. — Istnieje pewne ryzyko — rzekł. — Czy mogę liczyć na pańską pomoc? — Wszyscy nieustannie podejmujemy ryzyko — odparł gliniarz z uśmiechem. es zadzwonił do Waszyngtonu, do detektywa Jacka Bernsa, z tego samego automatu, z którego według CIA telefonował Jud. j- — Obiecał pan, że będę mógł korzystać z pańskich usług — powiedział. — Obiecywałem szeroką gamę usług. — Chciałbym wiedzieć, dokąd dzwoniono z pewnego automatu telefonicznego w Los Angeles. Pod jaki numer i kto jest jego właścicielem. — Chciałby pan wiedzieć? Przebiegli prawnicy! — Berns zachichotał. — Z rozmowami miejscowymi to nie wchodzi w grę. Natomiast w przypadku międzymiastowych... da się zrobić. — Jak szybko? — To kwestia znalezienia odpowiedniego momentu. Trwa cykl obliczania należności miesięcznych i gdyby teraz ktoś zaczął się włamywać do komputera, mógłby uruchomić program alarmowy, a wówczas zwrócono by się do nas z pytaniami, których ani pan, ani ja wolelibyśmy nie słyszeć. — Nie chcę wzbudzać niczyich podejrzeń — odparł Wes. — Kiedy można by wydobyć potrzebne mi informacje? — Na pewno potrwa to kilka dni. O ile zleci mi pan tę robotę. — Zlecam tę robotę, ale nie mam zamiaru czekać w nieskończoność. Wes podyktował numer automatu telefonicznego oraz daty dni 142 poprzedzającego i następnego po nocy, kiedy Jud dzwonił do Waszyngtonu. — Jest pan w Los Angeles? Jak mam pana znaleźć? — Proszę nie szukać. — Odwiesił słuchawkę. Znajdował się na ruchliwej ulicy, jednej z ważniejszych arterii komunikacyjnych. „Dlaczego dzwonił stąd? — pomyślał. — Dlaczego wybrał właśnie ten automat?" aedy Wes otworzył drzwi „Oazy", ujrzał Lea siedzącego za barem i czyszczącego szkło. Zatrzymał się na chwilę w wejściu, jakby specjalnie chciał zademonstrować barmanowi swą ciemną sylwetkę na tle czerwonego blasku zachodzącego słońca. Kilku pijaczków, siedzących gdzieniegdzie we wnętrzu słabo oświetlonego lokalu, nie zwróciło na przybysza najmniejszej uwagi. Leo obrzucił spojrzeniem garnitur oraz krawat i domyślił się prawdy. — Jesteś nowy?! — zawołał, jakby zwracał się do zwykłego gliniarza. — Nie, taki sam jak zawsze — odparł Wes, opierając się o kontuar. Machnął swoją czarną legitymacją, nie otwierając jej, po czym schował ją do portfela i przywołał Lea do siebie. — Proszę mi wybaczyć, że nie podszedłem od razu — mruknął barman. W jego oddechu czuć było przyprawy do pizzy. — Minęło już kilkanaście lat od czasu, kiedy grałem w futbol, ale kontuzja kolana wciąż daje znać o sobie. — Niech mi pan opowie o tym martwym facecie. — Powiedziałem już wszystko. Wyszedł tymi drzwiami, potem znalazłem trupa. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Nie znałem go. Nic więcej nie wiem. — Gdybyś nic nie wiedział, nie byłoby mnie tutaj. — Nie chcę mieć żadnych kłopotów. Prowadzę porządny lokal. — Gówno prawda. — Natura prawnika kazała Wesowi wstrzymać oddech, Leo jednak nie zwrócił uwagi na tę arogancję. — Nie mam zamiaru rozrabiać, ale nie przyszedłem też, by ci opowiadać, jaki to fajny z ciebie gość. Tylko od ciebie zależy, którą z tych możliwości wybiorę. — Co chciałby pan wiedzieć? — Opowiedz, co się wydarzyło. Ze szczegółami, nie tylko to, co zeznałeś już glinom. — No więc on pomógł mi sprzątnąć gówno. — Jakie gówno? 143 — Wywlec stąd jednego pijaczka, tam, do korralu. To nie ma nic wspólnego ze sprawą, więc nie mówiłem o tym. — I co z tym pijaczkiem? — Wytrzeźwiał. — W oczach Lea pojawił się błysk zrozumienia. — A, chodzi o tego zabitego. Wyszedł później, żeby się przekonać, jak miewa się tamten. — I co odkrył? — Niewłaściwy sposób schodzenia ze schodów. — A tamten drugi? Nawet Leo zaczynał już rozumieć. — Tamten wrócił po jakimś czasie i wyszedł frontowymi drzwiami. Wes zdawał sobie sprawę, że taka identyfikacja nie miałaby żadnego znaczenia przed sądem, ale chwilowo nie dbał o to. Pokazał barmanowi zrobioną potajemnie przez Jacka Bernsa fotografię Juda. — Tak. To ten facet, którego wywlekaliśmy. — Znasz go? Mieszka gdzieś w okolicy? Leo powolutku zaczynał się orientować, do czego prowadzi ta rozmowa. — Ten facet na zdjęciu...? Gdybym zeznawał na jego temat policjantom z kryminalnej, to pewnie tak, jakbym podpisał wyrok śmierci na siebie. — Dlatego wolałeś zataić pewne fakty w zeznaniach i utrudnić prowadzenie śledztwa? Barman zmarszczył brwi. Wes położył na kontuarze banknot dwudziestodolarowy. — Ten gość nie pokazał się już więcej — mruknął Leo, zezując na pieniądze. — Wydaje mi się, że mieszka w nędznym hoteliku niedaleko stąd, o nazwie „Zanzibar". — To dość skąpe informacje za tę sumę. Barman wydął wargi. — Może ma na imię Bili — odparł. Wes pokręcił głową i wskazał banknot. — Kup sobie jakiś podręcznik do nauki kłamstwa — rzekł. ak myślałem, że będziecie się o niego wypytywać — powiedział pryszczaty mężczyzna w recepcji hoteliku „Zanzibar". Śmierdział i fiołkowymi perfumami. W jednej ręce trzymał cienką cygaretkę, T w drugiej miętosił zdjęcie, które położył przed nim Wes. — Tak myślałem. — On tu mieszka? — zapytał Wes. 144 [ l Poprzez woń dymu z podłego tytoniu przebijał smród kurzu i pleśni. — Nie. Minęło już kilka tygodni od czasu, gdy zapłacił po raz ostatni. Opróżniliśmy jego pokój. — Na jakiej podstawie sądził pan, że ktoś się będzie o niego wypytywał? — A co? Nie jestem głupi. Ten facet to włamywacz, no nie? — Dlaczego uważa go pan za włamywacza? — To dzikus, który mógłby panu odgryźć ucho. Nie wiem, na ile jest ważny i jak dużo wie, ale grał rolę kogoś innego, niż jest w rzeczywistości. I proszę mi nie mówić, że się pomyliłem. Nie sądzę, żeby uczciwie pracował. To fakt: żeby wrócił wieczorem nie wiem jak nabuzowany, rano zwlekał się z łóżka i jeździł dokądś autobusem. Nie wydaje mi się jednak, by pracował. Któregoś dnia pokazał mi swoją torbę z narzędziami. Znam się trochę na wytrychach. Stwierdził, że jest najważniejszym ślusarzem w kraju. Powiedziałem: „Tak, jasne", ale pomyślałem co innego. — Recepcjonista wypuścił kłąb dymu. — Chodząca i tykająca bomba z opóźnionym zapłonem, to sobie pomyślałem. — Uśmiechnął się. — Jud, prawda? Jud... Seward? — Mniej więcej — odparł Wes. — Teraz pewnie przeczytam o nim w gazetach? — Wątpię. Powiedział pan, że opróżniliście jego pokój. — Kiedy nie uiścił kolejnej zapłaty, zebraliśmy jego rzeczy i daliśmy ten pokój bardziej odpowiedzialnym lokatorom. W pokryciu stojącej w holu sofy świeciły dziury, wyłaziły na wierzch sprężyny. Na ścianie wisiał poobijany automat telefoniczny. Z klatki schodowej docierały stłumione krzyki wrzeszczącej na siebie nawzajem pary. — Co się stało z jego rzeczami? — Trzymamy je w schowku. Jesteśmy uczciwą firmą i mamy obowiązek przechowywać zostawione rzeczy przez miesiąc. Uważa pan, że to w porządku? — Nie mam zdania. Chciałbym zobaczyć, co on zostawił w pokoju. — A ja chciałbym jeszcze raz zobaczyć tę legitymację, którą mi pan machnął przed nosem — odparł recepcjonista. Gdy Wes podał mu legitymację, wystawał z niej banknot dwu-dziestodolarowy. Mężczyzna wyciągnął go, obejrzał uważnie, po czym zwrócił legitymację nie otwarłszy jej nawet. — Ładne zdjęcie — mruknął, pokazując wyprostowany kciuk. Pokoik na zapleczu był zawalony pudłami, walizkami, stertami ciuchów i starych papierzysk. Recepcjonista zdjął z półki pudełko po 10 — Rzeka ciemności 145 butach, postawił je na zakurzonym stoliku, wskazał dwie nie zamknięte walizki i zostawił Wesa samego. W pudełku były wyłącznie przybory toaletowe. Dwie poobijane aluminiowe walizki musiały kiedyś sporo kosztować. Zawierały najróżniejsze ubrania: od znoszonych, ale niegdyś zapewne dość eleganckich, do znoszonych, które pewnie od nowości sprawiały wrażenie nieświeżych. Wes doszedł do wniosku, że nawet jeśli Jud zostawił coś wartościowego w pokoju, recepcjonista już dawno musiał się tym zająć. Znalazł komplet kluczyków z emblematem mercedesa. Wrzucił je z powrotem. Z kieszonki błękitnej hawajskiej koszuli z postrzępionymi rękawami wyciągnął dwa pogniecione, wyblakłe zdjęcia z polaroida. Pierwsze przedstawiało Juda siedzącego w towarzystwie innego mężczyzny na kanapie z czerwonym obiciem i uśmiechającego się do obiektywu. Jego sąsiad sprawiał wrażenie zdenerwowanego. Obaj byli mniej więcej w tym samym wieku, około trzydziestki. Znajomy Juda miał czarne, przycięte krótko nad uszami włosy, pociągłą, gładko wygoloną twarz; był w koszuli i dżinsach. Na drugim zdjęciu widniała atrakcyjna kobieta, przykuwająca uwagę nawet pomimo kiepskiego ujęcia w słabym, postarzającym ją świetle. Miała kasztanoworude, opadające kaskadami loki, które okalały jej twarz niczym nastroszona grzywa. Włosy tworzyły na czole mały trójkącik, podobnie jak u Beth, ale były o wiele bardziej puszyste. Jej twarz — owalna, z pełnymi wargami i dużymi, brązowymi oczyma — miała w sobie coś z rysów Włoszki. Wes stwierdził, że delikatny uśmiech przywodził na myśl niewinność i zakłopotanie. Kobieta została uchwycona w półobrocie i pozornie wyglądała na drobną, ale biały, elastyczny sweterek mocno opinał się na wydatnym biuście. Stała na wydmie; w tle widać było ocean. Wes schował obie fotografie. l astępnego ranka aż godzinę zajęło mu znalezienie miejsca pracy Juda. Korzystając z informacji dostarczonych przez Noaha próbował się dodzwonić do sklepu Angela z artykułami metalowymi. Dopiero za dziewiątym razem uzyskał połączenie i zapytał o Juda. Męski głos poinformował go, że Jud rzucił pracę. Gdy jednak Wes odkrył, że sklep znajduje się niedaleko automatu, z którego Jud telefonował, postanowił tam pojechać. „Ten facet jest śmiertelnie przerażony" — pomyślał, zamieniwszy 146 na zapleczu, służącym również jako warsztat, kilka słów z kluchowatym właścicielem sklepu. Obok, przy stole roboczym, nie ogolony mężczyzna rozmontowywał jakiś zamek. Grubas, zagryzając wargi, umiał powiedzieć tylko tyle, że Jud nie pokazał się więcej w pracy od tej nocy, kiedy umarł Hopkins. — Przecież musi być coś, co mógłby mi pan jeszcze o nim powiedzieć! — nalegał Wes. — Nie. Ja nie... nic... — Właściciel sklepu wzruszył ramionami. — Czy był dobrym ślusarzem? — zapytał zdesperowany Wes. — Ach, tak... prawie jak... — grubas urwał, jakby nagle utracił zdolność mowy. — On nie był ślusarzem — odezwał się mężczyzna przy warsztacie. Wes odwrócił się ku niemu. — Ślusarzem... — powtórzył tamten. Mówił z europejskim akcentem. — Ślusarzem to jestem ja. Jud był artystą. Miał złote ręce. Mógł sobie bez trudu poradzić z sejfem. Rozumie pan, o co mi chodzi? — Nie. — O szyfr — wyjaśnił. — Potrafiłby otworzyć zamek szyfrowy. Na dotyk. Na słuch albo na czują. Czy wie pan, jak rzadko spotyka się takie umiejętności? To sztuka wymagająca ciągłego doskonalenia. Trzeba mieć odpowiedni trening. Tylko nieliczni w tym fachu są czymś więcej niż dobrymi technikami. W ten sposób otwierać zamki szyfrowe potrafi... może dwóch ludzi w tym kraju, może jeszcze jeden w Europie. I powiem więcej: gdziekolwiek opanował tę sztukę, na pewno nie wykorzystywał jej do naprawiania sejfów głupich gwiazdek filmowych. — On mnie okradł! — wrzasnął właściciel, który wprawdzie bał się mówić, lecz chyba jeszcze bardziej poczuł się znieważony tym, że starszy mężczyzna zabrał głos. — Był mu pan winien zapłatę — wtrącił ślusarz. — Ukradł coś jeszcze? — zapytał Wes. — Trochę narzędzi — odparł starszy facet. — Nic specjalnego, prawda? Grubas wydął wargi, lecz skinął głową. Wes podziękował im obu i wyszedł. W, rócił do tego samego automatu i zadzwonił do Jacka Bernsa. — Co za wyczucie — rzekł prywatny detektyw. — Myślę, że znalazłem to, czego pan szukał: dwie rozmowy międzymiastowe. — Dwie? — zapytał Wes. 147 Na ulicy panował hałas. „Gdzie Jud mógł znaleźć schronienie? — pomyślał Wes. — I jak się tam dostał? Autobusem?" — Raz telefonowano pod specjalny numer firmy, w której pracuje nasz wspólny znajomy. — To wiem. — Jasne — mruknął Berns. — W drugim wypadku łączono się z Takoma Park. To w sąsiedztwie Waszyngtonu. Telefon należy do Nicka Kelleya. — Świetna robota. — Zrobiłem coś więcej — dodał Berns. — Zatrudniłem pana tylko do tej roboty, którą sam zlecam! — Więc nie chce pan usłyszeć, czego się jeszcze dowiedziałem? Wes zaklął pod nosem. — Słucham — powiedział. — Nick Kelley jest dziennikarzem, przynajmniej kiedyś pracował w tym zawodzie. U mojego starego przyjaciela, Petera Murphy'ego. — Przestań mnie nabierać, Berns. — Nigdy nie robię tego za pieniądze. — Prywatny detektyw zachichotał. — Przypomniałem sobie to nazwisko. Dawniej kilka razy zetknąłem się z Nickiem. Taki mój zawód: jak trafiam na coś interesującego, idę dalej tym tropem. Zajrzałem więc do biura Petera... — Co takiego? — Spotykam się z nim kilka razy w roku. Powiedział mi, że Nick rzucił dziennikarstwo jakiś czas temu i zaczął pisać powieści. Jedna z nich nawet dotyczyła agentów wywiadu. Myślę, że nasz wspólny znajomy z radością przyjąłby tę wiadomość. — To ja będę decydował o tym, jakie wiadomości dotrą do niego. — Więc proszę nie zapomnieć dodać, że Nick wrócił do dawnej profesji. — Co? — Peter zdradził mi, że Nick zjawił się ostatnio i wycyganił od niego legitymację prasową, rzekomo po to, by dokopać się do jakichś tajnych informacji. Ma swoją pracownię na wzgórzu Kapitelu. Sądzę, że pan nie ma doświadczenia w rozmowach z reporterami, więc sam zajmę się Nickiem i spróbuję wywęszyć... — Wykluczone! — Wesa ogarnęła wściekłość. — Miał pan tylko zdobyć dla mnie numery telefonów i nazwiska — przemawiał lodowatym tonem. — I tak posunął się pan o wiele za daleko... — A nie warto było, majorze? — Dość tego! Słyszy mnie pan? Dosyć! Cała sprawa ma pozostać tylko między nami. 148 — Proszę się nie martwić. Wiem, kto mi płaci. Będę siedział spokojnie i czekał na pieniądze. A także na pana. Prywatny detektyw odłożył słuchawkę. Wes zaklął, miał ochotę rozwalić automat. Po ulicy z rykiem przetoczyła się czerwona półsportowa korweta z 1967 roku, wyciem klaksonu powstrzymując liczną japońską rodzinę, która próbowała wyjechać samochodem z bocznej uliczki. „Mam!" — Wes wrzucił następną monetę w szczelinę. — Detektyw Rawlins — odezwał się głos w słuchawce. Wes wymienił swoje nazwisko. — Czy mógłby pan wyciągnąć dla mnie z waszej sieci komputerowej pewne dane dotyczące przestrzennego rozmieszczenia zgłoszonych kradzieży? — Wes odczuwał wzbierające podniecenie. — Owszem, mam chłopaka przy terminalu na końcu sali odpraw, który mógłby to zrobić — odparł gliniarz. — Chciałem się dowiedzieć, czy nie skradziono samochodu. — Wes podał adres automatu telefonicznego i poprosił o sprawdzenie najbliższej okolicy. — Chodzi o tę noc, kiedy umarł Hopkins. Albo ranek następnego dnia. — Widzę, że złapał pan wiatr w żagle, marynarzu — rzekł Rawlins. Poprosił, żeby Wes nie odkładał słuchawki. Wrócił zaledwie po upływie minuty. — Powinien pan grać na loterii — powiedział. — Jaką rejestrację ma ten samochód? — zapytał podekscytowany Wes. — Nie wiem, czy to się panu na coś przyda. Trzy dni później patrol drogowy odnalazł go porzuconego na parkingu, na północ od miasta. Był doszczętnie ograbiony. W środku nie znaleziono żadnych odcisków palców. Wes zaklął. — A może wpadłby pan do mnie, do biura? — zaproponował Rawlins. — Nie mogę. Spieszę się na samolot. J uż późno — stwierdził w duchu, jadąc taksówką z lotniska pod swój dom na wzgórzu Kapitolu. Dwukrotna podróż samolotem zakłóciła rytm jego wewnętrznego zegara, musiał sam siebie przekonywać, że tu, w Waszyngtonie, dochodzi teraz północ. Na ulicy owiało go chłodne, rześkie powietrze. Jakaś matrona w palcie ciągała kudłatego teriera od latarni do słupka hydrantu. Ani ona, ani pies nie zwrócili uwagi na mijającego ich Wesa. Omiótł wzrokiem zaparkowane przy krawężniku 149 samochody, by się upewnić, że nikt w nich nie siedzi, po czym wniósł swoją walizkę pełną starych ubrań i nowych sekretów po schodkach wejściowych do budynku. Ze skrzynki pocztowej wyjął świstek z nagłówkiem: „Szanowny Lokatorze". Białą taśmę samoprzylepną z wypisanym nazwiskiem „B- Doyle" zastąpiła drukowana tabliczka przygotowana przez dozorcę. Nie mogąc powstrzymać głupawego uśmiechu Wes podszedł do drzwi. Przez wypukłe szkło judasza z wnętrza mieszkania nie wydostawał się nawet jeden promyk światła. Nie można było stwierdzić, czy w środku jest widno. Otworzył drzwi swojego mieszkania i włączył światło. Nic tu się nie zmieniło od chwili jego wyjazdu. I tym razem nie było żadnych niespodzianek. Z głośnym trzaskiem zamknął za sobą drzwi. Powiesił płaszcz w szafie, sportową marynarkę cisnął na oparcie krzesła przy stole kuchennym i lustrował właśnie wnętrze pustej lodówki, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Stała w korytarzu, miała na sobie błękitną bluzkę i dżinsy, ciemne włosy opadały na ramiona. Uśmiechała się. — Pozwól, że zgadnę — powiedziała. — Zapomniałeś mi przywieźć pamiątkę z Hollywood. — Nie zapomniałem — odparł. — Nie mogłem tylko znaleźć nic odpowiedniego. — To i tak nieźle. — Miała nie umalowaną twarz. Uśmiechnęła się szeroko. — Mam pewien pomysł. — Sięgnęła za jego plecy i przekręciła zamek przy gałce drzwi w pozycję otwartą. Poczuł zapach ciepłej, czystej skóry. — Wrócę za minutę — powiedziała i zawróciła do swego mieszkania. Dostrzegł, że była bosa. Popatrzył przez chwilę na zamknięte drzwi i cofnął się do przedpokoju. Zaniósł do sypialni stojącą przy wejściu walizkę. Aktówka leżała na stole w kuchni. Zdjęcia, które przywiózł z Los Angeles, miał w wewnętrznej kieszeni marynarki. Otworzyły się drzwi. Weszła Beth — pod pachą ściskała kartonowe pudełko, w drugim ręku trzymała papierosy i zapalniczkę. — Przysłali to wczoraj — oznajmiła. Stuknęły zamykane drzwi. Beth wkroczyła do pokoju. Obrzuciła wzrokiem zapchane książkami regały, wieżę stereo, szeregi płyt gramofonowych, kompaktów oraz kaset. Podeszła do stojącej przy książkach fotografii z meczu 150 baseballowego — zrobiono ją, gdy w finale wielkiego szlema Wes posłał decydującą piłkę w trybuny, za co otrzymał na pamiątkę to zdjęcie z autografami całej drużyny. Uśmiechnęła się do ustawionej za szkłem czarno- białej fotografii umierającego Lou Gehriga, „najszczęśliwszego człowieka na ziemi", wygłaszającego swą pożegnalną mowę na Stadionie Jankesów. Przystanęła przed oprawioną w ramy reprodukcją „Nocnych jastrzębi" Edwarda Hoppera, ukazującą zastawiony do obiadu o północy stół w tak niezwykle precyzyjny sposób, że sceneria wydawała się surrealistyczna. — Podoba mi się umeblowanie pokoju — powiedziała. — Funkcjonalne — rzekł, podchodząc do niej. — Co masz w pudełku? Wręczyła mu je. — „Owoc miesiąca" — stwierdził. Popatrzyła zdziwiona. — Przyszło dla Boba, poprzedniego lokatora... — Tak, wiem. — Wes potrząsnął pudełkiem. — To chyba prezent. — Myślałam o odesłaniu mu paczki, lecz zanim do niego by doszła... — Tak uważasz? — Nie lubię, gdy coś się marnuje. — To znaczy, że mam... — A wolisz, żeby to się zepsuło? — Po chwili dodała: — Oczywiście, jesteś prawnikiem. — Na przepisach prawa nie kończy się moja wiedza — odparł. — Powinniśmy przecież uczcić twój powrót. Nie byłam przygotowana. Wręczył jej pudełko z powrotem. Beth oderwała taśmę i uniosła wieko. — Gruszki — oznajmiła. — Zielone. Lecz dojrzałe. — Przyniosę nóż i talerzyki — rzekł. Położyła mu dłoń na ramieniu, powstrzymując go. — Daj spokój. — Wyciągnęła owoc ze styropianowej wytłoczyny i wbiła w niego zęby. Z kącików jej ust pociekł sok. Zaśmiała się i podstawiła dłoń pod brodę. — Boże, jest wspaniała! Wyciągnęła gruszkę w jego stronę. Kiedy się pochylił, by ugryźć kawałek, zajrzał w szare oczy Beth. Gruszka była soczysta i słodka, dosłownie rozpływała się w ustach. Poczuł, że i jemu po brodzie ścieka sok. — Dlaczego stoimy? — zapytał, delikatnie ujmując rękę trzymającą owoc i odsuwając ją na bok. 151 Beth zaśmiała się — krótko, głośno, z całego serca. Otoczyła ich cisza, ciężka i naelektryzowana; aż Wes poczuł, że za chwilę straci panowanie nad zmysłami. Beth uniosła ku niemu twarz. Jej wargi były ciepłe. Czerwone. Rozchyliły się. Powoli, ostrożnie dotknął palcami jej policzka. Schylił się. Pocałował ją. Upuściła gruszkę na podłogę. Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem, otwierając szerzej usta. Przypominała błyskawicę — pachniała dymem, świeżym owocem i pożądaniem. Wszelkie skrupuły ulotniły się błyskawicznie: zapomniał o niebezpieczeństwach, na jakie narażał swe uczucia i zdrowie. Zanurzył dłoń w jej włosach, przesunął palce na smukłą szyję, drugą ręką obejmując Beth w talii; obrócili się oboje i przytulili w istnym ballet a deux na środku pokoju. „Czy drzwi są zamknięte?" — przemknęło mu przez myśl, lecz gdy zsunął dłoń na biodra Beth, a ona przerwała pocałunek i z głośnym westchnieniem wygięła się do tyłu, przestało się dla niego liczyć cokolwiek poza nią, poza nimi, poza tą chwilą. Całowała jego szyję i piersi; jej dłoń wędrowała w dół po jego koszuli od guzika... rozpięty... do następnego guzika... rozpięty... coraz niżej. Przesunął swą wielką łapę w górę; miała małe piersi, zaledwie miękkie, wspaniale miękkie, cudownie miękkie wzgóreczki, ze sztywnymi, sterczącymi pod bluzką sutkami. — Pospiesz się! — szepnęła. Jednym szarpnięciem rozerwał bluzkę. Beth krzyknęła. Nie miała stanika. Jej piersi były białe, jak słodkie i miękkie białe puszki, z ciemnoczerwonymi krążkami sutków sterczących niczym gumki na końcach ołówków; zakrył jedną pierś dłonią, pochylił się, drugą ścisnął lekko wargami. Beth zacisnęła mu dłonie na ramionach i przyciągnęła go do siebie. Stała na palcach. Wes uniósł ją w górę, podniósł wysoko, zasypując piersi pocałunkami; Beth schyliła głowę, jej włosy rozsypały się wokół jego twarzy; dyszała; otoczyła nogami jego biodra. Krzesło. Jakimś sposobem znaleźli się na fotelu. Beth ściągała z niego koszulę, próbując jednocześnie uwolnić się z porwanej bluzki. Wes rozpiął jej spodnie. Wygięła się w łuk, nie przerywając pocałunku, stanęła obok fotela, zsunęła z bioder dżinsy i podreptała w miejscu, chcąc uwolnić z nich stopy; wreszcie wetknęła kciuk za gumkę majtek i zdjęła je szybko. Wes nie zdążył wstać z fotela, gdy jej dłonie błyskawicznie poradziły sobie z paskiem od spodni, guzikiem i suwa- 152 kiem. Jednym ruchem zdjął z siebie wszystko i zrzucił buty; chciał objąć Beth, lecz ona pchnęła go z powrotem na fotel. Całowała jego policzek, piersi, płaski brzuch. Wzięła go w usta, ścisnęła zębami i pośliniła, aż stał się wilgotny i śliski. Wes pochylił się, a kiedy uniosła twarz, pocałował ją mocno. Ściągnęła go z fotela. Na dół. Na podłogę. Wcisnął ją w puszysty dywan, szepcząc jej imię, lecz Beth objęła go mocno ramionami i popchnęła, obracając na wznak. Leżał na plecach, gładząc dłońmi jej skórę, jej sutki, twarz. Drugą ręką sięgnął do jej powilgotniałego krocza. Usiadła na nim okrakiem, mocno ściskając mu biodra kolanami, uniosła się i pomagając sobie ręką zaczęła powoli, bardzo powoli przysiadać. Połączyli się. Pragnął wymówić jej imię, ale Beth pochyliła się, pocałowała go, wreszcie odchyliła daleko do tyłu, kierując twarz w stronę sufitu, i z otwartymi ustami, dysząc ciężko, zaczęła poruszać biodrami w przód i w tył, w górę i w dół. Krzyknęła coś — może to było „Jest!", a może „Wes!", a może jedno i drugie naraz, tak jak oni byli jednością, tą, do której tak bardzo tęsknił. Beth przeszył dreszcz. Przyspieszała. Jeszcze raz. Sądził, że to już koniec, kiedy myśli odpłynęły, fala pochłonęła także jego i nagle eksplodował, a głośny okrzyk „Beth!" odbił się echem po całym mieszkaniu. J_yeżeli na podłodze, obróceni bokiem, twarzami do siebie — patrzyli sobie w oczy, uśmiechali się, zaledwie dotykając, jak gdyby lękali się, że jakiekolwiek słowa mogą zatrzeć cudowne wrażenia. Wes dźwignął się na łokciu, ściągnął poduchę z fotela i podłożył pod głowy. Chciał ocalić tę chwilę, utrwalić ją w pamięci, przechować niczym najcenniejszy skarb. — Masz jeszcze na nogach skarpetki — powiedziała Beth. — Nieprawda — odparł. Zaśmiali się cicho, jakby dzielili słodką tajemnicę. — Skąd wiedziałaś, że wróciłem? — zapytał. — Słyszałam, jak hałasowałeś w korytarzu. — Uśmiechnęła się. — Witaj w domu. — Nie spodziewałem się takiego powitania. — Nie opowiadaj. Tym razem wspólny śmiech rozbrzmiał głośniej. — Jest pewna różnica między tym, na co ma się nadzieję, a tym, czego należy oczekiwać — wyjaśnił. — Zaskoczyłam cię? 153 Wes pokręcił głową. — Seks jest jak pochodnia, która oświetla wnętrze człowieka — powiedziała. — Tak bardzo chciałam cię poznać. — Więc zrobiłaś cholernie dobry początek. — Delikatnie pocałował ją w usta. Spojrzała na niego uważnie. — Ja nie jestem taka, jak piszą w książkach — rzekła. — We wszystkich książkach. Nie umiem dążyć do celu wyrafinowanymi sposobami. — Książkowe metody wcale nie są wyrafinowane, a posługiwanie się nimi zapewnia jedynie bezpieczeństwo — odparł. — Jeśli o to ci chodzi, to zdobyłaś już wszystko, co było do zdobycia. — Nie sądziłam, że komandos może myśleć w ten sposób. — To nie komandos, lecz ja — stwierdził. Uśmiechnęła się. — Myślę tak samo. Dotknęła wargami blizny na jego piersi. — Jest tam jeszcze? — zapytał. — Pewnie — odparła. — Opakowanie towaru z reguły ma jakieś skazy. — Nie łudź się — mruknął. — To tylko realne marzenia — stwierdziła cicho. Zakończyła rozmowę. Na policzku Beth leżało pasmo włosów. Wes odgarnął je. Przesunął powoli dłonią wzdłuż krzywizny szyi, delikatnie musnął drobną pierś, przejechał po kruchych z pozoru w porównaniu z jego ręką żebrach. Powiódł palcami po stromiźnie talii i haku biodra, po czym dotknął ciepłej skóry szczupłego uda. Z wyjątkiem różowobrązowych krążków sutek i trójkąta ciemnych włosów na łonie Beth była biała niczym śnieg na szczytach gór Nowego Meksyku. Wes chłonął łakomie całą jej piękność, lecz bał się zarazem, że stopnieje w jego objęciach. — Co chciałbyś, żebym zrobiła? — zapytała szeptem. Pogłaskała zewnętrzną częścią palców jego policzek. — Nie wiem — skłamał. Po błyskach w jej oczach zrozumiał, że domyśliła się prawdy. Położyła mu dłoń na karku i delikatnie pociągnęła ku sobie, przekręcając się na wznak. — Nie przejmuj się — rzekła, powoli przyciągając jego głowę do pocałunku. APACZE Nora zamykała zwykle swą kafejkę na pustyni o ósmej wieczorem, lecz tej środy, kiedy Wes po raz pierwszy kochał się z Beth, zamknęła wcześniej. Zegar na ścianie pokazywał za pięć szóstą. Przy barze nie było nikogo, jedynym zajętym stolikiem był ten, przy którym Jud i Nora siedzieli nad pustymi talerzami po obiedzie. Carmen tkwiła w kuchni, oglądała telewizję. — Dosyć, do cholery — stwierdziła Nora, spoglądając na zapadający za oknem zmierzch. — I tak dzisiaj już nic nie zarobimy. Kazała Carmen iść do domu. — Czy aby wszystko będzie w porządku? — zapytała kucharka, łypiąc okiem na Juda. — Sama się przekonasz, rano — odparła Nora. — Gdyby mnie pani potrzebowała, proszę zadzwonić. Ja i Enriąue zjawimy się tu w ciągu piętnastu minut. — Twój samochód nie jest aż tak szybki, Carmen — wtrącił Jud. Nora uśmiechnęła się. Carmen, z wzrokiem wbitym przed siebie, sztywnym krokiem wyszła z kafejki. — Ona zaczyna mnie lubić — oznajmił Jud. — Nie dałabym za to głowy — powiedziała Nora. — Zbierzmy talerze, przygotujmy sobie kawę i wynośmy się stąd, zanim zjawi się jakiś klient. Jud wyszedł na ganek z dwoma dużymi kubkami kawy. — Jedna rzecz jest dla mnie niepojęta w tym całym twoim interesie — powiedział, gdy Nora zamykała lokal. — Jaka? — Co ty z tego masz? Przecież ta buda jedynie pochłania forsę. 155 Mogłabyś równie dobrze rzucać banknoty na wiatr. Jesteś zbyt sprytna na coś takiego. — Sam powiedziałeś: to mój interes. — Wyjęła mu z dłoni jeden kubek i zapatrzyła się ponad usłaną suchoroślami równiną na tonące w błękitnawej mgiełce góry. — Mój partner z Yegas potrzebował pewnej lokaty kapitału — odparła — a także kogoś do prowadzenia lokalu. Zaoferował mi świetną płacę: cały dochód, jaki dam radę osiągnąć. Znajomy prawnik pomógł mi załatwić formalności, a tym samym wynieść się z Yegas. — Co robiłaś w Yegas? — Czego nie robiłam? — mruknęła. Stojąca na poboczu autostrady budka telefoniczna zdawała się cierpliwie czekać na jakiegoś podróżnego, który skorzysta z jej usług. Mrok gęstniał powoli. Na niebie, jedna za drugą, pojawiały się setki gwiazd. — Tak tu spokojnie — powiedziała Nora. Nagły podmuch wiatru cisnął piaskiem po szybach kafejki. Jud poczuł chłód na odsłoniętych ramionach. Nora wylała resztkę kawy na ziemię. — Chodź — rzuciła. — Zaparzymy sobie coś lepszego. Jud nigdy dotąd nie był w jej domku. W oknach wisiały białe firanki. W saloniku stała kanapa, dwa głębokie fotele i telewizor. W przejściu do kuchni nie było drzwi. Z końca przedpokoju wchodziło się na prawo do łazienki, na lewo zaś do sypialni. — Co robiłaś w Yegas? — zapytał ponownie. W kuchni Nora włączyła ekspres do kawy i napełniła go wodą. — Jak na faceta udzielającego bardzo skąpych odpowiedzi zadajesz strasznie dużo pytań — powiedziała. — W takim razie ty pytaj mnie. Swobodnym krokiem weszła do saloniku. Jud zdał sobie sprawę, że miedzianobrązowe pasemka w jej włosach to farbowana siwizna. Charakterystyczna pustynna opalenizna silnie podkreślała kurze łapki zmarszczek w kącikach jej jasnoniebieskich oczu oraz nieco głębsze bruzdy wzdłuż policzków. — W ogóle teraz nie pijesz? — zapytała szeptem. — Owszem — rzekł. — A ty? — spytał, odgadując prawdę. — Ani kropli, odkąd tu jestem. — Usiadła na kanapie, podciągając kolana pod brodę, lecz zaraz wyprostowała nogi, zapaliła papierosa i zachichotała. — Wyjątkowa okazja, by wypić kieliszek martini, ale gdy pomyślę, że znów miałabym się obudzić na stołku barowym 156 z twarzą w kałuży własnych wymiocin, to zamiast szeptać po fakcie „co, do cholery?", wolę zawczasu wmówić sobie, że to wcale nie jest dobry pomysł. Jud usiadł w fotelu naprzeciwko niej. — Przez osiem lat nie wypiłam nawet kropelki — dodała. — A ty? — Od jak dawna tu jestem? Zaśmiali się razem. — Nie sądziłam, że zostaniesz tak długo — powiedziała. — Myślałam, że skorzystasz z kilku posiłków, prześpisz parę nocy i ruszysz w dalszą drogę. — Tu jest tak spokojnie — odparł. — Nie wydaje ci się, że to czasami może doprowadzić człowieka do szaleństwa? — Sądziłem, że to lubisz. — Owszem, ale nie na zawsze! — rzuciła. Jud. sięgnął po papierosa. — Jest tak wiele rzeczy na tym świecie, których człowiek nie zdąży spróbować. — A kiedy przypalał papierosa, zapytała: — Jak uważasz? — Trudno powiedzieć — odparł. — Nie wiedziałam, że palisz. — Mam swoje słabostki. — Na przykład jakie? — Uśmiechnęła się. — Nie musisz wiedzieć. — Już na dobre zapadła noc. Moglibyśmy ją sobie jakoś uprzyjemnić. — Nie wiedziałem, że zatrudniłaś mnie dla rozrywki. Jej twarz spochmurniała. — Nie zaprosiłam cię tu na salonowe flirciki. — Wydmuchnęła kłąb dymu w stronę sufitu. — Przepraszam — mruknął Jud. Nora wzruszyła ramionami. — Chcesz zacząć od początku? — A jak daleko można się cofnąć? Wstała z kanapy, przeszła do kuchni i po chwili wróciła z kawą. — Zacznij od teraz. — Wręczyła mu kubek z parującym płynem. Kiedy szła w kierunku kanapy, Jud dostrzegł zarys jej majteczek pod elastycznymi rajstopami. Miała wąskie biodra i płaskie pośladki. — I przestań pieprzyć bzdury. — Usiadła, podwijając pod siebie nogi. — Ja mam czterdzieści osiem lat. — Kiedy Jud zmarszczył brwi, dodała: — Byłam pewna, że to cię zaskoczy. Mam wrażenie, że jestem o kilka lat od ciebie starsza. 157 — Co wcale nie znaczy, że oboje jesteśmy starzy. — Wzruszył ramionami. — Nigdy nie planowałem załapać się gdzieś, żeby doczekać do emerytury. Ale nie musisz się martwić: nie pozwolę, żeby moje kłopoty opadły mnie akurat tutaj. — Powiedziałam ci już, że odrobina kłopotów to jeszcze nie koniec świata. — Ale te są innego gatunku, możesz mi wierzyć. Zapaliła następnego papierosa i rozłożyła ręce. — W porządku. Wierzę ci. — I nie boisz się? Sądziłem, że jesteś bystra, a rozsądek nakazywałby... — Gdybym była taka bystra... — Zatoczyła dłonią obszerne półkole. — Osiadłam tu tylko dlatego, żeby wynieść się z Yegas. Wziąć głęboki oddech i zebrać się w garść, nim dopadnie mnie to, co jest mi pisane. Miało to trwać dziewięć miesięcy. Lecz chyba się znudziłam. A może właśnie to było mi pisane? W każdym razie nigdy nie przejmowałam się kłopotami. Czyżbyś był łajdakiem? — Chodzi ci o to, czy jestem oszustem? — Powiedziałam: łajdakiem. Obojętne, gwałcicielem nieletnich, handlarzem narkotyków, szantażystą czy też gangsterem, który ucieka przed wyrokiem. — Jestem szpiegiem. Nora wzruszyła ramionami. — Cholera, w tych czasach musisz być bezrobotny. Jud zawtórował jej śmiechem. — Jesteś żonaty? — zapytała. W saloniku było ciepło i przytulnie. Jud czuł przemieszane zapachy cytrynowej pasty do czyszczenia mebli, pustyni, szałwii, dymu tytoniowego oraz kawy. — Byłem. — Opowiedz mi coś o niej. — Piękna i młoda. Miała rudokasztanowe włosy. Mój przyjaciel, pisarz, powiedział o niej kiedyś, że ma rysy twarzy żywcem wyjęte z portretów szkoły włoskiej, a jej figura byłaby zdolna ożywić umarłego. — Coś podobnego można by było kiedyś powiedzieć i o mnie, tyle że jestem blondynką. — W dodatku nie taką łatwą. — Teraz. Jak miała na imię? — Lorri. — Jaka była? Dystyngowana? Zabawna? — Przez krótki czas. 158 * — Jak to się skończyło? — Stała się ofiarą własnych rozgrywek. * — Umówiliśmy się, że nie będziesz wstawiał kitu — powiedziała Nora. — To nie jest kit. — Nie przekonują mnie takie głodne kawałki — odparła. — Kochałeś ją? ^ — Z pewnością. — Jud oddychał coraz szybciej. — Gdzie ona teraz jest? i — Odeszła. — Pokręcił głową. — A gdzie jest twój facet? — Jeśli chodzi o ścisłość, nie jestem zakochana. i — W takim razie nie licz na mnie. — Rany, pszepana! — pisnęła głosikiem podlotka, mrużąc oczy v jak niewinna dziewica. — Dziękuję za ostrzeżenie! Zaśmiali się. Jud rozluźnił się nieco. ł — Pierwszego dnia — rzekła Nora — kiedy przyszpiliłeś Harolda widelcem, pomyślałam: trzeba mieć łeb, żeby coś takiego wymyślić, * i odwagę, by to zrobić, a potem wycofać się i puścić człowieka wolno. Twój styl mnie zaintrygował. Ale nie dlatego cię zatrudniłam — T dodała. — Potrzebowałam pomocnika. Lecz gdy obserwuję ciebie, gdy rozśmieszasz mnie w ten swój wyjątkowy sposób... Cholera, nawet f Carmen zabiłeś klina i pewnie nie uśnie, dopóki w myślach nie wbije j ci noża między żebra. Spodobałeś mi się. i — Dlaczego? — Judowi serce kołatało w piersi. — Stwierdziłam, że ty możesz mnie zrozumieć. — Dlaczego? — powtórzył szeptem pytanie. — Sam się tego domyśl. — Uważasz, że domysły to moja specjalność? ; Uśmiech Nory wywołał taki efekt, jakby do pogrążonego w pół-f mroku pokoju wpadł promień słońca. Podniosła się z kanapy i pochyliła nad Judem. Pachniała wykwintnymi, drogimi perfumami. T — Sądzę, że specjalizujesz się w czymś ciekawszym. Pocałowała go — delikatnie, kusząco. Obróciła głowę tak, by jego > usta znalazły się przy jej karku. Juda ogarniało coraz większe przerażenie. — Chciałbym, żebyś rano okazała mi jeszcze szacunek — powiedział. — Zobaczymy. Zaprowadziła go do sypialni. Wodził dłońmi po ciele Nory w taki sposób, by sprawić jej przyjemność. Ona też nie była bezczynna. . Rozebrali się w ciemności i wsunęli pod kołdrę. Pocałował ją; przesunął ; 159 palcami po piersiach, biodrach; poczuł jej ciepło, jej wilgoć i zapragnął, gorąco zapragnął: teraz, to musiało stać się teraz. Przesunęła ręką po jego brzuchu. Dotknęła go. Nie cofnęła się ze wstydem, lecz całowała nadal; poczuł, że mógłby zatopić się w tych pocałunkach, nigdy nie przestać, nie dbać o nic; pragnął jej, teraz, kiedy go pobudzała i... nic. Przywołał w pamięci wspaniałe chwile, Lorri, inne kobiety, dziewczyny, których nigdy nie posiadł i... nic. Nic. Serce łomotało mu w piersi, myśli kołatały w głowie. Czuł się mały i głupi; miał ochotę zapaść się pod ziemię, stać się niewidzialny, uciekać. Jasne włosy łaskotały go w brzuch, wzięła go w usta, delikatnie, Jezu, tak wspaniale... I nic. Przestała. Leżał nieruchomo jak kłoda. Nora przywarła do jego piersi i pocałowało go w policzek. — Posłuchaj... — zaczął, ale nie umiał znaleźć słów. — Wszyscy mamy jakieś kłopoty. — Gdybyś mogła zrozumieć... — Gdybyś ty mógł zrozumieć — przerwała mu. — Są setki powodów, dla których mężczyźni nie mogą. Stało się, i co? Porozmawiajmy o tym. Nie bój się i nie martw o nic, ponieważ to nie jest jedyny powód, dla którego cię zaprosiłam. — Mówisz o moim poczuciu humoru, tak? — To kolejny powód — odparła. — Wiesz, nie bardzo chce mi się teraz śmiać. — Przestań mówić do mnie tym tonem — rzuciła. — Nie cierpię litości. Jeśli masz na nią ochotę, wracaj do przyczepy. Wysunął się spod niej. — Nie bądź taka romantyczna — mruknął. Nora poczuła, że Jud się uśmiecha. Cmoknęła go w policzek. — Nic na to nie mogę poradzić. — To jeszcze nie jest miłość. — Ale już coś. W każdym razie dla ciebie. — Jak mam rozumieć to: dla ciebie? — Gdyby w ogóle cię to nie obchodziło, byłbyś twardy jak kij baseballowy. — Albo jak drzewo — dodał Jud. — Pewnie dąb. — Gigantyczna czerwona sekwoja. Łóżko zadrżało od ich wspólnego śmiechu. — Mocne sprężyny — zauważył. — Czas pokaże — odparła. 160 — Chcesz, żebym poszedł do przyczepy? \ — Skąd, coś ty? Poczuł się o sto kilogramów lżejszy. » — Dlaczego uważasz, że ja mogę cię zrozumieć? — zapytał. — Przed wyjazdem z Yegas byłam krupierką przy grze w oko. f Nienawidziłam tego jak wszyscy. Zaparkować wóz w podziemiach i kasyna, przejść tunelem, zjeść ohydny posiłek, rozdawać karty. Jak ' robot w fabryce. Wszyscy chcieli to rzucić, ale nikt nie umiał ! przezwyciężyć magnetycznej siły forsy. Okruchy życia... A wcześniej f byłam prostytutką — dodała i zamilkła, lecz Jud się nie odzywał. — Przez prawie osiemnaście lat. Nie byłam dziewczyną z ulicy ani taką, ' co to oddaje się, byle opłacić pokój i nie zdechnąć z głodu. Byłam najwyższą klasą, dla najlepszej klienteli. Kilka tysięcy za noc. Szczyt marzeń. [ W mroku sypialni poczuł jej oddech na swym policzku. — Brzydzisz się mną? — zapytała. — Nie. — A może cię to podnieca? i — Też nie. Pocałowała go. — Porządny z ciebie gość. Wiesz... — Z powrotem oparła się na jego piersi. — Nim jeszcze dowiedziałam się, kim jesteś, chyba | umiałabym zgadnąć, kim byłeś. Wiem co nieco o szpiegach. Myślę też, '. że szpieg powinien mnie rozumieć. Zapach jej włosów niósł ze sobą poczucie rzeczywistości — ciepła i dobroci. i — Jesteś zmęczony? — zapytała. — Mój szef daje mi nieźle do wiwatu — odparł. l — Bo jeszcze ci sporo brakuje, żeby dobrze wypaść. ; Zaśmiali się. Nora poprawiła poduszkę, podciągnęła kołdrę i uło-i żyła się z głową na ramieniu Juda. — Nie musisz nic mówić — rzekła. .) — A muszę słuchać? — No pewnie! — Szturchnęła go. — Ale nie teraz. Dzisiaj po 4 prostu będziemy leżeli obok siebie i oddawali się marzeniom. Westchnęła i wkrótce zaczęła wolniej oddychać. Zapadła w sen. Jej • głowa wciskała ramię Juda w materac, a ciepły oddech łaskotał po szyi. Przyszło mu na myśl, że być może Nora zacznie chrapać. i Wsłuchał się w szmery nocy. „Czy będzie mi dane poznać lepiej wypełniające ten dom odgłosy?" — zapytał siebie w duchu. Postukiwała •' okiennica w kuchni. Lekko trzeszczały drzwi wejściowe; wiedział 11 — Rzeka ciemności l O ł jednak, że są dobrze zamknięte. Rozluźnił mięśnie nóg i karku. Z głębi pustyni doleciał głos kojota. Leżąc bez ruchu Jud przekroczył granicę jawy i wspominając Iran pogrążył się we śnie... JTewnego rześkiego ranka w listopadzie 1970 roku, w ramach tajnej akcji nazwanej „Pustynne Jezioro", Jud wraz z osiemdziesięcioma sześcioma innymi żołnierzami Oddziałów Specjalnych wylądował ze spadochronem na płycie lotniska w Teheranie. Szach Iranu był pupilkiem Ameryki i pilnie strzeżonym dyktatorem. Władał krajem obfitującym w ropę naftową i graniczącym ze Związkiem Radzieckim. Przemyślnym posunięciem CIA było w 1953 roku zapewnienie szachowi silnego wsparcia poprzez wyszkolenie oddziałów jego tajnej policji, Sawaku. Pewnego razu Sawak doniósł o tym, że nauczyciel z Tebrizu używa wulgarnych słów, krytykując szacha. Władca miał prywatne zoo. Śmiał się głośno, kiedy jego ludzie wpychali wrzeszczącego nauczyciela do klatki z wygłodzonymi lwami. „Pustynne Jezioro" było akcją treningową, a żołnierze Zielonych Beretów mieli uczyć oficerów armii szacha, w jaki sposób prowadzić działania kontrrewolucyjne i tajne operacje. Pozorowany desant powietrzny w wykonaniu amerykańskich szkoleniowców oficjalnie przygotowany został po to, by wykazać irańskiemu dowództwu, jak łatwo jest zająć lotnisko w stolicy kraju, nieoficjalnie zaś chodziło o zademonstrowanie potęgi Armii Stanów Zjednoczonych zgromadzonym osobistościom ze świata arabskiego. Jud dołączył do oddziału szkoleniowego w forcie Bragg, w Karolinie Północnej, tego wieczoru, kiedy żołnierze ładowali się do samolotów, wyruszających na Środkowy Wschód. Osiemdziesięciu sześciu komandosów trenowało wspólnie przez osiem tygodni. Jud powiedział kolegom, że ma na imię Harris i że został dołączony w ostatniej chwili jako doradca administracyjny dowódcy kompanii. — Jestem zwykłym durniem — rzekł — który dał się wrobić w tę wyprawę. Skoczkowie „Pustynnego Jeziora" lądowali zgodnie z planem; osiemdziesiąt siedem spadochronów opadało powoli na miasto wciśnięte w niewielką kotlinę między ośnieżonymi szczytami. Pomysł owej demonstracji siły był iście mistrzowski; porywisty, zmienny wiatr, przy którym wykonywano zrzut na płytę lotniska, omal nie doprowadził do tragicznego finału. Na piaszczystym poligonie w Karolinie Północnej nie więcej niż jeden procent skoczków odnosi jakieś obrażenia podczas lądowania. Tego ranka w Teheranie, gdy wicher miotał opadającymi 162 żołnierzami niczym marionetkami, osiemnastu spośród z nich — czyli ponad dwadzieścia procent — zderzyło się z ziemią w sposób nie kontrolowany. Dwóch złamało nogi, jeden rękę. Reszta miała zwichnięte kostki, powybijane barki oraz drobniejsze rany i kontuzje. Oglądający z trybun to lądowanie wysoki oficer, doradca wojskowy, nie musiał czekać na raport, by pojąć, że akcja zakończyła się fiaskiem. Odwrócił się do stojącego obok irańskiego generała, uśmieeh-nął i rzekł z dumą: — W celu i o czasie. — Po czym wyciągnął rękę, by przyjąć gratulacje. Spadochroniarze wokół Juda wygrzebywali się spod płótna, poprawiali swój sprzęt i pomagali rannym kolegom dojść do oczekujących ciężarówek. W stronę pasa startowego zbliżał się nie oznakowany dżip prowadzony przez blondyna. Kierowca miał na sobie sportową marynarkę i okulary przeciwsłoneczne. — Niech mnie kule biją — mruknął Jud, kiedy go rozpoznał. Wrzucił swój spadochron oraz resztę ekwipunku na skrzynię ciężarówki, dźwignął plecak i ruszył w kierunku dżipa. — Gdzie się wybierasz, do cholery?! — zawołał za nim jeden z komandosów. — Zamknij się, żołnierzu! — warknął dowódca Zielonych Beretów. Gdy Juda dzieliły od samochodu tylko trzy metry, kierowca wskazał dłonią zbierający się oddział, stojące w cywilnym porcie lotniczym samoloty z pięćdziesięciu krajów (w tym także ze Związku Radzieckiego) oraz trybuny, gdzie za szeregiem ubranych na niebiesko pracowników lotniska i umundurowanymi żołnierzami irańskimi tłoczyli się turyści z aparatami fotograficznymi. — Zwariowany sposób przerzucania ludzi do innego kraju — powiedział. — Istnieje zapewne wiele innych — odparł Jud, wrzucając plecak na tylne siedzenie dżipa — ale dzięki niemu moje nazwisko nie znalazło się na żadnej liście. — Co nowego? — zapytał blondyn w okularach przeciwsłonecznych, kiedy minęli bramę lotniska i znaleźli się na autostradzie prowadzącej do miasta. — Nie wchodził pan ostatnio na dach żadnego burdelu, Mon-terastelli? — zapytał Jud, ignorując starszeństwo stopnia oficera. — Mów do mnie: Art. — Tak jest. — Czy ktoś z kompanii rozmawiał z tobą? Zwrócili na ciebie uwagę? 163 Art skręcił z autostrady i skierował wóz w stronę placu budowy; pod zamarłymi w bezruchu żurawiami bujały się na wietrze stalowe elementy dźwigarów. Nikt nie obserwował dżipa parkującego obok forda. Na tylnym siedzeniu sedana spoczywała podłużna, zamknięta skrzynka. — Całe miasto widziało nasz desant — odparł Jud. — Pytałem o oficerów z niebieskimi otokami — wyjaśnił Art. — Chłopcy z Yale znają szczegóły „Pustynnego Jeziora". To nie ich rozgrywka. Na trybunie nie było żadnego gacha z CIA. Chyba że Irańczycy poszeptali w odpowiednie ucho Agencji. Zresztą, jeśli nawet ktoś zauważył, że zabieram cię z lotniska, nie domyśli się, o co chodzi. Obaj mężczyźni przesiedli się do forda. Jud wcisnął swój plecak obok skrzynki. Art z powrotem wyjechał na autostradę. — Byłeś namierzany od czasu naszej akcji w Laosie — rzekł. — Tamci obserwują chłopaków, z którymi studiowałeś. Czy z ich strony mogą wyniknąć jakieś kłopoty? — Nie. Myślą, że pracuję dla CIA. — A pracujesz? — zapytał Art. — Pewnie. — Jud uśmiechnął się. — Nigdy nie kpij sobie z akcji, żołnierzu — mruknął Art. — I nie próbuj robić mnie w konia. Przejechali pod monstrualnym łukiem wzniesionym przez szacha dla zaspokojenia ambicji zaślepionych muzułmańską wiarą obywateli. — Dlaczego padło na mnie? — zapytał Jud. — Prosili o ciebie. — Skąd znali moje nazwisko? — A jakie to ma znaczenie? Jak twój perski? — Siedziałem szesnaście tygodni w studium lingwistycznym Departamentu Obrony. Chyba będę umiał zapytać o drogę do sracza. Art zjechał do podziemnego garażu. Czuwający przy wjeździe mężczyzna w garniturze skinął głową na widok forda. Pod ścianą stał czarny mercedes z zaciemnionymi szybami w oknach; silnik zaczął pracować, gdy tylko wjechali. Od strony kierowcy wysiadł oliwkowo-skóry typ przypominający goryla w garniturze. Art zatrzymał wóz. Goryl otworzył tylne drzwi mercedesa. — Trzymaj się — mruknął Art. Jud przesiadł się do zaciemnionego sedana. Goryl zatrzasnął za nim drzwiczki i podszedł do forda. Art trzymał obie dłonie na kierownicy. Twarz Irańczyka przypominała maskę. Wytaszczył z forda podłużną skrzynkę. Otwarta tylna część mercedesa przywodziła na myśl rozdziawioną paszczę gigantycznego krokodyla. Wóz przysiadł na resorach, kiedy goryl wstawił skrzynkę za tylne siedzenie. 164 Wyjechali z garażu pierwsi. Przez zaciemnione szyby Jud spoglądał na malejącą postać swego oficera łącznikowego — Art, skryty za okularami przeciwsłonecznymi, siedział sztywno z twarzą zwróconą ku ścianie garażu. Przez godzinę wożono Juda po Teheranie — stopniowo coraz szerszymi ulicami. W pewnej chwili ruch zablokowało stado owiec gnanych na bazar. Kierowca mercedesa nacisnął klakson i bluznął stekiem wyzwisk na pastucha w brudnym ubraniu, który pochylił nisko głowę i zaczął poganiać ospałe zwierzęta. Do wnętrza wozu wdarł się kurz, zapach spalin i zwierzęcego łajna. Mężczyźni na ulicy nosili arabskie stroje, kobiety osłaniały twarze czarczafami — wszyscy odwracali głowy na widok czarnego sedana z przyciemnionymi szybami. | Przed nimi, za rozwidleniem drogi, ukazał się starożytny, wzniesiony z gliny mur siedmiometrowej wysokości, który odgraniczał sporą część ) miasta. Gigantycznej drewnianej bramy w murze strzegło kilku żołnierzy, ubranych częściowo w stroje arabskie, częściowo zaś » w wypłowiałe mundury koloru khaki. Uzbrojeni byli w gwintówki z okresu drugiej wojny światowej i przechadzali się flegmatycznym, ji leniwym krokiem rezerwistów. Na widok mercedesa błyskawicznie ruszyli do akcji. Rozległy się wykrzykiwane komendy, skrzypnęło * zardzewiałe żelastwo, zatrzeszczały wysłużone sznury służące do otwierania monstrualnych wrót. t Mercedes wjechał do innego świata. Mur otaczał ogród pełen fantazyjnie poprzycinanych drzew i krze- * wów, a także zraszaczy, które dozowały cenną wodę na wypielęg-i nowane trawniki. Pomarszczoną taflę wody w wykładanej ceramiczną ' mozaiką sadzawce czterdziestometrowej długości przecinały białe łabędzie. Po obu stronach stawu znajdowały się klasyczne jednopięt-t rowe baraki oraz domki dla oficerów, dalej zaś widniał pałac w stylu arabskim otoczony białą kolumnadą. | Cały teren patrolowali eleganccy młodzi mężczyźni w zachodnich garniturach, wyglansowanych do połysku włoskich pantoflach i stan- * dardowych okularach przeciwsłonecznych. Uzbrojeni byli w poręczne, izraelskie karabiny maszynowe Uzi. ' Kierowca zaparkował obok kilku innych, identycznych mer-\ cedesów, trzech irańskich wojskowych dżipów, dwóch ciężarówek t i porsche. | Człowiek w białej tunice otworzył przed Judem drzwiczki samo-' chodu i pochylił się nisko w ukłonie. j — Czy pozwoli pan, że go zaprowadzę? — rzekł. i 165 l Jud poszedł za służącym po wysypanej białym żwirem ścieżce wzdłuż stawu. Łabędzie nie zwracały na nich żadnej uwagi. W swoim zielonym berecie, przepoconych ciuchach i zakurzonych butach skoczka Jud czuł się jak niewłaściwa paczka dostarczona pod niewłaściwy adres o niewłaściwej porze. Służący wprowadził go do pałacyku. Minęli wykładany jedwabnymi perskimi dywanami hol i weszli po schodach do wielkiej sali, której okna wychodziły na błyszczący w słońcu staw. Krzesła z wysokimi oparciami otaczały stół zastawiony czarami pełnymi owoców, półmiskami z pieczonym mięsiwem i miseczkami z kawiorem. Przy jednym końcu stołu czekały naczynia z chińskiej porcelany i srebrny dzban do kawy, przy drugim wiaderko z lodem, butelki szampana oraz różnych win. Wielki wybór mocniejszych trunków znajdował się na niewielkim stoliku pod ścianą. Służący odsunął przed Judem jedno z krzeseł. — Jeżeli sam musi być ulga po długiej podróż — odezwał się mężczyzna w bieli — to drzwi w tej ściana są do gabinet z wodą. Jud został sam. Czekał godzinę i dwadzieścia minut. Siedział na krześle i gapił się na zastawiony stół, nie dotykając niczego. Otworzyły się dwuskrzydłowe drzwi i do sali wkroczyło sześciu mężczyzn. Na ich czele szedł człowiek o orlim nosie w szykownym garniturze z salonu Pierre'a Cardina, różowej koszuli i jedwabnym krawacie. Czarne, zaczesane do tyłu włosy odsłaniały wysokie czoło. — Witam! To wspaniale, że pan przyjechał! — zawołał, obszedł stół i wyciągnął rękę do stojącego Juda. Reszta grupy została w przeciwległym końcu sali. —•— Proszę usiąść. Będę mówił ci po imieniu, a ty nazywaj mnie Alexi. Używanie tytułów generała i sierżanta byłoby wielce niestosowne wśród przyjaciół. Bo przecież wszyscy jesteśmy tu przyjaciółmi, prawda? — Oczywiście — rzekł Jud. Usiadł, kiedy tamten wreszcie puścił jego dłoń. Alexi odsunął sobie krzesło obok niego. Skinął głową czekającej przy drzwiach obstawie i cała piątka także zasiadła do stołu. — Jesteś głodny? — zapytał Alexi. — Spróbuj tych owoców. — Wbił zęby w czerwone jabłko. — Wyśmienite — rzekł. — Prosto z sadów stanu Waszyngton. — Ładnie tu — odezwał się Jud. — Sam to projektowałem. Zarówno dom, jak i gabinet powinien odzwierciedlać duszę człowieka. Wiele o tobie słyszałem. 166 — Od kogo? — Od wspólnych przyjaciół. Najważniejsze jest to, że nasze kraje pozostają wiernymi sojusznikami. Jego ekscelencja szach i ja dyskutowaliśmy na ten temat nie dalej jak wczoraj wieczorem. Siedzieliśmy we dwóch. Do późna. — Tak — odparł Jud. — Wiele nas łączy. Potężne mocarstwa mające groźnych wrogów. Z tym że wasz kraj ma o wiele więcej kłopotów. Tyle odmiennych, ścierających się interesów. Tutaj jesteśmy wszyscy zjednoczeni pod łaskawymi rządami jego ekscelencji. Jesteś jedynym Amerykaninem, któremu wolno było przestąpić te progi. — Czuję się zaszczycony — powiedział Jud. — Wasza CIA uważa Sawak za swoje dziecko, łączą nas bowiem tak silne więzy. Ale dziecko dorasta. Ojciec powinien pomóc synowi, respektując zarazem jego niezależność. A wasza CIA nadal traktuje nas jak dziecko, którym już nie jesteśmy. Mają posterunek obserwacyjny z obiektywami teleskopowymi skierowanymi na wjazd do mojej posiadłości. — Nie! — Proszę się nie martwić, samochód miał zaciemnione okna, a mury są dość wysokie. Nikt nie powinien wiedzieć o twojej obecności tutaj, głównie z powodów dyplomatycznych. Rozumiem, że różne instytucje w tak zbiurokratyzowanym kraju jak twój muszą konkurować o niezbędne i wzajemnie korzystne stosunki z organizacjami zagranicznymi. — Na przykład z Sawakiem. — Oczywiście. Wszyscy przecież dążymy do tego samego celu. — Oczywiście — powtórzył Jud. — Z tego też powodu zgodziliśmy się pomóc waszym ludziom w realizacji pewnego zadania, a w zamian pozwoliliśmy, aby przysłali nam ciebie do pomocy. — Jesteśmy wszyscy niezmiernie wdzięczni — powiedział Jud. — Pozwól, że coś ci pokażę. Alexi z Judem u boku pospiesznie wyszedł z sali, milcząca obstawa ruszyła za nimi. Gdy cały orszak pojawił się na dziedzińcu, strażnicy z gotowymi do strzału automatami zaczęli lustrować mur. Alexi wprowadził grupę do obszernej świetlicy na parterze jednego z baraków. Pod ścianą piętrzył się tu stos drzwi i zaklejonych kartonowych pudeł. Były w nich zamki kilku rodzajów oraz systemy alarmowe ponad dwudziestu różnych typów. Bez wyjątku produkcji amerykańskiej. 167 — Wszystko czeka, żebyś zaczął — rzekł Alexi. — Nawiasem mówiąc, powstał pewien problem. Może sobie z nim poradzić tylko osoba posiadająca niezwykłe zdolności, a twoi zwierzchnicy zapewniali, że Jud Stuart je ma. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy — stwierdził Jud. Nie spodziewał się, że będą chcieli go sprawdzać. Alexi zaprowadził go do biur w podziemiach sąsiedniego baraku. Personel poderwał się z miejsc, lecz Alexi minął zatłoczoną salę i zatrzymał się w wejściu do strzeżonego przez wartowników gabinetu. W pozbawionym okien pokoiku stało biurko i drewniane krzesełko, poobijana maszyna do pisania oraz podniszczona skórzana kanapa. Na biurku piętrzyły się stosy papierów, szuflady były powyciągane. Pośrodku wyszorowanej podłogi, trzy kroki od drzwi, ciemniała duża plama. W jednej ze ścian widniała solidna stalowa płyta ponadmetrowej szerokości i dwumetrowej wysokości. W jej gładkiej powierzchni znajdował się jedynie otwór zamka o takim kształcie, jakiego Jud nigdy dotąd nie widział. — Przed laty zbudował to pewien Żyd — poinformował Alexi. Zmarszczył brwi. — Ty nie jesteś Żydem, prawda? Nie śmierdzisz tak jak oni. — Nie jestem — odparł Jud. — Szkoda. To specyficzni ludzie. — Zacisnął mocno wargi. — Człowiek który tu urzędował, był zaufanym sługą szacha. Strzegł wartościowych rzeczy... ale nie mających związku z Ameryką. Pod jego pieczą znajdował się jedyny klucz od tego sejfu. Wykradli go sowieccy szpiedzy. — Nie! — wykrzyknął Jud. — Owszem. Ten sejf musi zostać otwarty. Moglibyśmy przystąpić do wytapiania otworu, ale nasi technicy nie gwarantują bezpieczeństwa znajdujących się wewnątrz dokumentów. Nikt nie potrafi... włamać się, to właściwe słowo? — Otworzyć, to znacznie lepsze — odparł Jud. — A więc otworzyć zamka. Ty tego dokonasz. Zanim przystąpisz do innych zajęć. Zanim ci pomożemy. Teraz. — Gdzie jest ten człowiek, który miał klucz? — zapytał Jud. — Nieosiągalny — stwierdził Alexi. Na dobrą minutę wszyscy obecni w sali zamarli w bezruchu. — Jeśli mam to zrobić — odezwał się w końcu Jud — muszę pracować sam. w spokoju, inaczej się nie uda. — Wzruszył ramionami. — Muszę się skoncentrować. — Zawartość tej skrytki... 168 — W przeciwnym razie zostanie tam na zawsze. Alexi zawahał się. Polecił Judowi otworzyć skrzynię. Wewnątrz, na wszystkich ściankach, tkwiły w uchwytach szeregi różnych narzędzi. Wolną przestrzeń zajmował wypchany zielony worek z sukna, z metalową obejmą zamkniętą na kłódkę. — Co jest w tej torbie? — zapytał stanowczo Alexi. — To, ekscelencjo, będzie mi potrzebne dopiero przy realizacji dalszej części umowy. Porucznik zbladł. Goryl uniósł ręce. Alexi warknął jakiś rozkaz po persku. Goryl wyciągnął worek i położył go na podłodze. Przeszukał plecak z osobistymi rzeczami Juda, obejrzał skrzynię z narzędziami. Kiedy skończył, niedbale machnął ręką. — Jak długo to potrwa? — zapytał Alexi. — Nawet kilka dni — odparł Jud. Przemknęło mu przez myśl, że może uda się zniechęcić tamtego. — Skonstruowali go przebiegli ludzie. Alexi rozkazał gorylowi wnieść skrzynię i plecak do gabinetu, natomiast sukienny worek oprzeć o jedno z biurek w zewnętrznej sali. — Tu będzie bezpieczny — oznajmił. — Ahmed zna angielski, zajmie się wszystkimi twoimi potrzebami — dodał, wskazując porucznika. Kiedy zostawili Juda samego w zamkniętym gabinecie, popatrzył na stalowe drzwi. Nigdy nie widział podobnego typu zamka, nie miał pojęcia, jak go otworzyć; wcale nie był przekonany, że mu się to uda. Spojrzał na ciemną plamę na podłodze. Biurko wyraźnie zostało ograbione. Jud znalazł fotografie dzieci, zdjęcie jakiegoś nagrobka, portfel z irańskimi pieniędzmi, dokumenty i przepustkę z fotografią, przedstawiającą pięćdziesięcioletniego mężczyznę. Na zdjęciu uśmiechał się rzewnie. W najniższej szufladzie spoczywały trzy puste butelki po taniej wódce. Jud usiadł na krzesełku. Przenosił wzrok ze stalowych drzwi poprzez blat biurka ku ciemnej plamie na podłodze. Pewnie był to gabinet wysokiego funkcjonariusza, zaufanego oficera, strażnika doniosłych, lecz zapomnianych tajemnic; jakże on musiał nienawidzić tego pasywnego zajęcia w przygnębiającym, otumaniającym pokoiku, gdzie nikt go nie dostrzegał z wyjątkiem tych rzadkich okazji, kiedy przychodziło mu wypełnić swą życiową rolę: otworzyć sejf. Jud wstał, obszedł biurko i przyjrzał się zaplamionej podłodze. Po chwili otworzył drzwi. Alexi i jego świta wynieśli się, w sali pozostał jedynie personel nadzorowany przez nerwowego porucznika Ahmeda. Jud zawołał go do gabinetu. 169 — Jesteś tu odpowiedzialnym oficerem — powiedział. Ahmed pobladł. — Obu nam zależy na otwarciu tego sejfu. — Tak, ekscelencjo! — Bez względu na wszystko. Ahmed zamrugał szybko. — Czy ci sowieccy szpiedzy, którzy ukradli klucz, posłużyli się nim, by zabrać ze skrytki jakieś tajne dokumenty? — Nikt nie wie, co oni zrobili. Proszę zapytać jego ekscelencję generała. — Nie, on jest ponad tym. Tu, w gabinecie, musimy radzić sobie sami. Na czole Ahmeda pojawiły się kropelki potu. — To my musimy zapłacić cenę — wyjaśnił Jud. — Obojętne: porażki czy sukcesu. Nie Alexi, lecz my. Ahmed popatrzył^ia plamę na podłodze. — Człowiek, który opiekował się kluczem... który pracował w tym pokoju, był ponurym mężczyzną, prawda? Porucznik skinął głową. — W dodatku pił. — To jest kraj muzułmański... — Wszyscy jesteśmy ludźmi. Wszyscy żyjemy, wszyscy umieramy. Ahmed znowu popatrzył na zaplamioną podłogę. — Co się stało z tym kluczem, Ahmed? — On... on go zgubił! — wyrzucił z siebie tamten. — Upił się i zgubił! Przeszukaliśmy ten gabinet, jego mieszkanie, samochód. Nie miał nic innego do roboty, niż siedzieć tu i pić, a on zgubił ten przeklęty klucz! — Co się z nim stało? — zapytał Jud. Ahmed, nie przestając gapić się na ciemną plamę, mruknął: — Jego ekscelencja generał... kiedy dowiedział się o tym... On działa błyskawicznie, gdy chodzi o zachowanie właściwej dyscypliny. Jud pozwolił Ahmedowi odejść. Spróbował wyobrazić sobie tę sytuację: jest alkoholikiem. Zawroty głowy. Ciężkie powieki. Nudności. Zapragnął się położyć. Obita skórą kanapa. Uniósł poduchę: nic. Tamci z pewnością już tu szukali. Ze skrzyni z narzędziami wyjął podłużny próbnik magnetyczny i zaczął nim powoli i ostrożnie wodzić wzdłuż pęknięć skórzanego obicia. Po chwili wyciągnął fantazyjnie zdobiony żelazny klucz. Uśmiechnął się i ruszył, żeby zawołać Ahmeda, lecz zatrzymał się w pół kroku. 170 Odkręcił wydrążony metalowy trzonek młotka i wydobył z niego miniaturowy aparat fotograficzny. Pracowników w sąsiedniej sali nie powinny zdziwić hałasy, zatem bez zbytniej ostrożności oderwał kilka klepek z podłogi i znalazł zaizolowany przewód. System alarmowy. To było do przewidzenia. Archaiczny — Judowi zajęło dwie minuty zainstalowanie obwodu bocznikowego. Klucz pasował do drzwi sejfu. Wewnątrz znalazł stosy amerykańskich banknotów, listy z banków szwajcarskich, trzy tłumiki do pistoletów, dwadzieścia sześć paszportów wydanych w kilkunastu krajach, zdjęcia wywiadowcze różnych scenerii z USA, Londynu i Paryża. Sfotografował paszporty, zdjęcia rozpoznawcze oraz dokumenty oznakowane perskim napisem: Ściśle tajne. Wrzucił klucz razem z aparatem do wydrążonego trzonka, domknął stalowe drzwi, żeby uruchomić kontakt alarmu, ale nie zamykał ich. Następnie odłączył i spakował obwód bocznikowy, ułożył na miejscu klepki podłogowe, rozsypał na nich kilkanaście wytrychów... Po czym odciągnął drzwi sejfu. Rozdzwoniły się brzęczyki alarmu, obwieszczając całemu światu zwycięstwo wprawnego kasiarza. Irańczycy musieli go kochać. Alexi wyznaczył trzech oficerów Sawaku do obstawy Juda. Cała czwórka zamieszkała w obszernym apartamencie przy bulwarze nazwanym imieniem brytyjskiej królowej. „Pomocnicy" Juda na zmianę trzymali wartę. Ponadto Alexi ofiarował Judowi pełną szafę cywilnych ubrań. Na noc eskorta wywoziła go z Teheranu. Wieczory kończyli zwykle w Nowym Mieście, starej dzielnicy słynącej z licznych burdeli. Wystarczyło, że towarzysze Juda błysnęli legitymacjami, a portierzy w ukłonach zapraszali ich do środka. Właścicielki, noszące woreczki z pieniędzmi u pasa, prezentowały honorowym gościom swój najcenniejszy, różnokolorowy towar. Pierwszego wieczoru zaprowadzono go do domu oferującego bogaty wybór chłopców, lecz Jud szybko wyjaśnił nieporozumienie. Oficerowie zawsze nalegali, by Jud pierwszy dokonał wyboru dziewczyny. W intymnych pokoikach o ścianach zawieszonych bogatymi draperiami i licznymi lustrami na nocnych stolikach leżały kondomy. Jud doszedł do wniosku, że jego wyczyny są filmowane. Natomiast w ciągu dnia szkolił siedemnastu agentów Sawaku w otwieraniu wytrychami zamków i unieszkodliwianiu systemów alarmowych w drzwiach, które sam, używając swoich narzędzi, montował z amerykańskich zapasów Alexiego. Wszyscy jego studenci mieli bujne brody i długie włosy, skutecznie przesłaniające rysy twarzy. — Rozmawiaj z nimi tylko po angielsku — przykazał mu Alexi. 171 Za salę lekcyjną służyła obszerna świetlica w baraku na terenie fortecy Alexiego. Czasami jednak Jud prowadził zajęcia w piwnicach. Podczas jednego z pokazów na dole od strony zamkniętych drzwi doleciał głośny wrzask, który odbił się echem w kamiennym korytarzu. — Co to było? — zapytał Jud swych uczniów, którzy nerwowo próbowali otwierać wytrychami zamki, jakie po raz pierwszy widzieli na oczy. — My nic nie słyszeliśmy — odparł jeden z nich. — Zupełnie nic — dodał drugi. Wrzaski dobiegały jeszcze przez pół godziny. Potem, kiedy minęła już godzina od ich umilknięcia, rozległ się niezwykły, natarczywy szept: — Krellei harbai, proszę. Pięć razy w ciągu dnia głośniki w meczecie wzywały wiernych na modły. Po trzech tygodniach szkolenia, kiedy zbliżał się już dzień spotkania Juda z innymi Amerykanami, a jego eskorta stawała się coraz mniej czujna, wyśliznął się i po drabinie wspiął na szczyt muru okalającego posiadłość Alexiego. Stanął nad bramą i popatrzył na stłoczone zabudowania Teheranu — na współczesne drapacze chmur, meczety i minarety, nędzne budy i bogate rezydencje. Dwie bliźniacze wieże hotelu ,,Hilton" wyglądały jak kamienie nagrobkowe na tle otaczających miasto gór. Minęło dziesięć minut, zanim pierwsi strażnicy w ogrodzie dostrzegli go i zaczęli wrzeszczeć, żeby schodził. Na ulicy w dole oberwańcy uzbrojeni w stare gwintówki także podnieśli krzyk, niektórzy unosili broń. Strażnicy natychmiast zaprowadzili Juda do Alexiego. — Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał jego najzagorzalszy dotychczas zwolennik. — Przecież wiesz, że bramę obserwują agenci CIA z aparatami fotograficznymi. Mają takie obiektywy, że mogli objąć zarazem ciebie na murze, jak i te pawiany wrzeszczące przed bramą. — Miałem ochotę zagrać im na nosie — odparł Jud. — Nie będą potrafili mnie zidentyfikować, a to ich przyprawi o ból brzucha. „Natomiast zdjęcia w końcu wpadną we właściwe ręce — dodał w duchu. — Tak na wszelki wypadek". — Jestem niezadowolony, sierżancie. — To się więcej nie powtórzy, Alexi. W trzy dni później Jud oświadczył, że jego uczniowie posiedli już wystarczające umiejętności i praca dobiegła końca. — Teraz moja kolej — oświadczył. — Owszem — odparł Alexi. — Na to wychodzi. 172 Nazajutrz, o pierwszym brzasku, obaj wsiedli do jednego mercedesa, natomiast obstawa do drugiego. — Nie zapomnij, Alexi — powiedział Jud, gdy kierowca uruchamiał silnik. — Najpierw musimy odwieźć skrzynkę. Jeśli nie zwrócimy sprzętu Wujka Sama, mój szef zabije mnie po powrocie. Alexi skinął głową. Art czekał w tym samym podziemnym garażu. Goryl przeniósł skrzynkę do forda. Zamknięty płócienny worek pozostał w mercedesie. — Nie mamy czasu — rzucił Alexi, podchodząc do stojących obok siebie Juda i Arta. — Chciałem tylko dopilnować przeładunku bagażu i pożegnać się. — Jud obrócił się ku jasnowłosemu Amerykaninowi. Na twarzy Arta nie drgnął żaden mięsień. Wyciągnął rękę. Jud zignorował ją i uścisnął go po bratersku. Jednocześnie szepnął mu do ucha: — W młotku. — Wszystko zgodnie z planem — odparł Art. Jud cofnął się. Alexi zaprowadził go z powrotem do samochodu. Oba mercedesy wyjechały z garażu. Jud nawet się nie obejrzał. Wyjechali z Teheranu w kierunku wschodnim. Po trzech godzinach przesiedli się do wojskowych dżipów. Szosa ustąpiła miejsca porytej koleinami, piaszczystej drodze. Mijali coraz mniejsze i coraz rzadziej rozsiane wioski. Krajobraz zmienił się stopniowo: skalistą, pofałdowaną pustynię zastąpiły spiczaste wzgórza. Zatrzymali się u podnóża gór. Było już późne popołudnie. Wysiedli z samochodów, rozprostowując kości. Strażnicy z naszykowanymi do strzału automatami otoczyli ich kordonem. Jud przebrał się w podarte, tubylcze ciuchy. Alexi popatrzył na zegarek. — Spóźniliśmy się, ale oni, rzecz jasna, także. — W trakcie ośmiogodzinnej podróży zamienił z Judem zaledwie kilka słów. — Nie mam pojęcia, w jakim celu twoi zwierzchnicy nalegali na zorganizowanie tego spotkania — dodał. — Martwię się o ciebie. Jako generał zdaję sobie sprawę, że czasami trzeba wysyłać najlepszych ludzi tam, gdzie nawet najtęższe umysły nie dają sobie rady. — Nikt do tej pory nie wyzywał mnie od „najtęższych umysłów" — odparł Jud. Jeden z ochroniarzy krzyknął i wskazał ręką przełęc^ w poszarpanym paśmie wzgórz. Przybliżał się stamtąd kłąb kurzu. — Nie ufaj tym ludziom — rzekł Alexi, spoglądając we wskazanym kierunku. — To dzikusy. Nawet trudno ich nazwać ludźmi. Standardy 173 życia cywilizowanych narodów nie mają dla nich żadnego znaczenia. Przypominają waszych amerykańskich Indian, Apaczów, n 'est-ce pas? Dopiero my nauczyliśmy ich żyć w obozowiskach. — Rezerwatach — poprawił Jud. — Owszem. Chyba powinieneś podchodzić do tego zadania z większą rezerwą. Kiedy dzieliło ich nie więcej jak sto metrów, chmura kurzu rozwiała się, ukazując galopujących ku nim kilkunastu konnych. — Kurdowie — mruknął Alexi i pokręcił głową. Krępi mężczyźni dosiadali ciężkich koni. Większość z nich nosiła ozdobione frędzlami turbany i tradycyjne stroje, chroniące przed zmiennymi warunkami pustyni i gór. Ich brytyjskie karabiny Enfielda pamiętały czasy Hitlera. Mieli jaśniejszą skórę i włosy niż Persowie czy Arabowie. Według legend, kiedy Salomon wygnał pięciuset dżinów w góry Zagros, ci najpierw polecieli do Europy, skąd uprowadzili pięćset najpiękniejszych dziewic. Z tych związków narodzili się Kurdowie. Jeźdźcy zatrzymali rumaki przed linią strażników. Konie biły kopytami ziemię, z chrap dobywały się kłęby pary. Nikt się nie odezwał. Nie spuszczając oczu z przybyszów Alexi potrząsnął dłonią Juda. Jeden z Kurdów przyprowadził luzaka. Jud przymocował swój płócienny worek przy siodle, po czym dosiadł konia. Przywódca Kurdów łypnął złowieszczo okiem na Alexiego i splunął na ziemię. Wykrzyknął komendę i jeźdźcy zawrócili rumaki w drogę powrotną. Jud znalazł się pośrodku grupy. Wjechali w góry, podążali szlakiem znanym jedynie Kurdom. Zapadła noc. Jud zaczął się obawiać, że jego koń mógłby się potknąć; runąłby wówczas w dół skalistego stoku na pewną śmierć. Obóz rozbili dopiero o północy. Jud dostał manierkę zimnej herbaty i wyznaczono mu suche miejsce do spania. Jeszcze przed świtem byli z powrotem w siodłach. Brzask zastał ich na granicy śniegu, pośród niedostępnych szczytów górskich. Mroźny wiatr utrudniał oddychanie. Tuż przed południem Jud zauważył czujkę na skałach powyżej szlaku. Po dziesięciu minutach, wraz z gromadą jeźdźców, którym zawierzył swoje życie, znalazł się w kręgu pięćdziesięciu niewielkich namiotów. Mężczyźni na jego widok unosili broń, dzieciaki uciekały do matek. Przywódca konnej eskorty Juda skierował się w stronę namiotu, przed którym siedział w otoczeniu swych synów pięćdziesięcioletni mężczyzna o twarzy pociętej głębokimi bruzdami. Wszyscy Kurdowie z obozu otoczyli ich kołem. Przewodnik zsiadł z konia, Jud poszedł w jego ślady. Tamten 174 warknął coś, skinieniem głowy wskazał Juda, a następnie splunął mu pod nogi. Jud prawym prostym powalił go na ziemię. Szczęknęły zamki karabinów, a w tłumie rozległ się chóralny pomruk. Mężczyzna ryknął tubalnym śmiechem. — Ty Amerykanin! Tak! Amerykanin. Tylko Amerykanin tak robi! Nie Irańczyk. Nie Sawak. Tak! — Przestąpił ciało nieprzytomnego rodaka, klepnął Juda po ramieniu i uścisnął mu dłoń. — Ja Dara Ahmedi. Nauczyłem się dobry angielski od Brytyjczyków. — Splunął. — Brytyjczycy niedobrzy. Ameryka bardzo, bardzo dobrzy. — Zaprowadził Juda do swojego namiotu i ugościł go oczami kozła duszonymi w nierozróżnialnej papce z jarzyn i ziół. W ciągu następnych dziewięciu dni, wykorzystując pakiet medyczny Oddziałów Specjalnych, Jud zaszczepił dzieciaki przeciwko ospie. Na oczach całej starszyzny uroczyście wręczył Darze dwadzieścia pięć uncji czystego złota oraz kolta 11,43 mm z dwoma pudełkami nabojów. Pomógł także Kurdom naprawić ich starą broń. Kobiety i dzieci były zafascynowane żołnierzem-lekarzem z legendarnej Ameryki. Próbowały nauczyć Juda kurdyjskich pieśni. W zamian on starał się nauczyć ich piosenki Beatlesów „She Loves You", lecz jedynym fragmentem przyswajalnym dla dzieci było powtarzające się w refrenie „je, je, je". W otoczeniu kobiet wyklaskujących rytm Dara pokazywał Judowi tańce kurdyjskich mężczyzn. Natomiast kata Juda zainteresowały młodych, musiał więc ich nauczyć kilku koman-doskich trików. — Powiedz mi amerykańska poezja — poprosił Dara. — Wybacz — odparł Jud — ale nie znam żadnych wierszy. — Więc co zrobiłeś ze swoim życiem? — zapytał Kurd. Recytował dla niego kurdyjskich i muzułmańskich klasyków. Próbował także nauczyć swego gościa zasad polityki międzynarodowej. — Powiedz jego ekscelencji prezydent Nixon, że szach bardzo zły człowiek — stwierdził Dara. — Nie ufać. — Przekażę to moim rodakom — obiecał Jud. Dziesiątego dnia zwinęli obóz. Kiedy Jud i Dara dosiedli koni, Kurd powiedział: — Nie robimy tego dla złota. Ameryka i Kurdystan: któregoś dnia będą razem rządziły w sprawiedliwości. Karawana ruszyła w drogę, kierując się na północny wschód. W nieregularnych odstępach czasu Dara wyznaczał miejsca postoju. Czasem pokonywali zaledwie kilka kilometrów dziennie, kiedy indziej 175 zaś kontynuowali wędrówkę aż do granic wytrzymałości dzieci i starców. Przed kolumną posuwał się oddział zwiadowczy, jej boki i tyły osłaniali uzbrojeni mężczyźni. — Góry nie są dla głupców — oznajmił Dara. Codziennie Jud sprawdzał datę na specjalnym zegarku, który otrzymał przed dołączeniem do oddziałów „Pustynnego Jeziora". Któregoś dnia, kiedy Dara nie zdradzał najmniejszych oznak chęci wydania rozkazu zwinięcia obozu i ruszenia w dalszą drogę, Jud przypomniał mu o umowie. — Jak daleko jeszcze? — zapytał. Dara splunął w piach i zaśmiał się głośno. Znajdowali się już na terenie Związku Radzieckiego. Zdawało się, że góry obserwują ich setkami oczu. — Do drogi — wyjaśnił Jud. — Jak daleko? — Pół dnia jazdy. Ale tutaj nie latają helikoptery. — Muszę tam dojechać — rzekł Jud. — Pojutrze, w czwartek. Albo czekać przez następnych dziewięć dni. — Ser czawa — odparł Dara: „Na twoich oczach". Był to uroczysty, rytualny zwrot, używany podczas powitania lub pożegnania. Bądź jako przekleństwo. W środę, krótko po północy, Jud, Dara oraz trzydziestu najsilniejszych, najlepiej uzbrojonych ludzi pożegnało się i ruszyło w drogę, natomiast reszta plemienia zniknęła w dolinie wiodącej ku granicy irańskiej. Zwiadowcy Dary nie znali większości przejść przez góry naniesionych na współczesne mapy na podstawie zdjęć satelitarnych. O świcie Kurdowie rozciągnięci w długi szereg ruszyli wzdłuż ściany wąwozu prowadzącego na równinę. W świetle wschodzącego słońca ich oczom ukazała się w dole bita droga wijąca się zakosami w głąb Mateczki Rosji. Przez lornetkę Jud nie dostrzegł żadnego ruchu ani na płaskowyżu, ani wśród otaczających go szczytów. Musieli czekać do popołudnia. Kurdowie ogolili go. Z płóciennego worka wydobyto mundur porucznika Gławnowo Razwiedywatielnowo Uprawlienija — GRU, sowieckiego wywiadu wojskowego. Jud zapiął pas z pistoletem Toka-riewa w kaburze, sprawdził zegarek, uścisnął Darę... Spomiędzy gór wyszedł sam. Kiedy dotarł do drogi, usiadł na ziemi. Po godzinie dostrzegł chmurę kurzu otaczającą łazik. Zamachał ręką. Kierowca był sam. Miał na sobie mundur, porucznika GRU. Zatrzymał wóz i wysiadł. 176 — Szto wy zdies' dielajetie? Na kursach językowych w Departamencie Obrony Armii USA Jud przez szesnaście tygodni codziennie rano uczył się perskiego. Wieczorami zaś starał się zapamiętać tyle rosyjskich zwrotów, ile tylko wykładowcy zdołali mu przekazać. — Maja maszina nie możet idti. Mnie nrawitsa, szto wy zdies'. Tamten był mniej więcej w wieku Juda, prawdopodobnie pochodził z Gruzji. Jud powoli obszedł maskę łazika. — Gdie wasza maszina? — U mienia jest bumaga — odparł Jud, sięgając do wewnętrznej kieszeni munduru. Rosyjski porucznik wyciągnął dłoń po obiecane dokumenty. Jud chwycił go za rękę, kopnął w pachwinę i skręcił mu kark. Na równinie nadal nic się nie poruszało. Porównał swoje dokumenty i przepustki ze znalezionymi u zabitego oficera: wydawały się bez zarzutu. Następnie ukrył ciało między dwoma głazami, usiadł za kierownicą łazika i odjechał. Pokonał krętą drogą wśród wzgórz według wskazań licznika czterdzieści dwa kilometry, nim szosa zaczęła wspinać się na zbocze góry sfotografowanej przez amerykańskie satelity szpiegowskie. Gdy wyjechał zza kolejnego zakrętu, jego oczom ukazał się budynek z prefabrykatów, wirujące talerze radarów, trzy ogromne wklęsłe tafle przechwytywaczy radiowych i cztery anteny dalekiego zasięgu. Stacja nasłuchowa GRU numer 423 — ucho Sowietów, wyławiające sygnały elektroniczne z całego Środkowego Wschodu. Wywiad amerykański wiedział bardzo dużo o stacji 423. Nie tylko z danych szpiegowskich, sowieckie stacje nasłuchowe pełniły dokładnie tę samą rolę, co amerykańskie posterunki SIGINT NSA. Oficerowie wywiadu wiedzieli też, że stacja 423 jest miejscem zbierania, a nie analizowania danych oraz że jej obsadę stanowi ośmiu pracujących na zmiany techników, trzech zaopatrzeniowców i kucharzy, dwóch urzędników, starszy sierżant i porucznik, będący zastępcą komendanta, którym był oficer w stopniu kapitana, a także drugi porucznik, noszący mundur GRU, zatrudniony jednak w Wydziale Trzecim Komitieta Gosudarstwiennoj Biezopastnosti, KGB — pełniącego nadzór polityczny nad wszystkimi cywilnymi agencjami wywiadu. Ten dodatkowy porucznik miał za zadanie pilnować, by żaden z pracowników stacji 423 nie zdradził tajemnic KGB, a tym samym państwa. Poza tymi siedemnastoma ludźmi sześciu wartowników strzegło terenu, co dawało w sumie dwudziestu trzech żołnierzy sowieckich. 12 — Rzeka ciemności LII Stacje nasłuchowe działają przez okrągłą dobę, zatem co najmniej jedna trzecia personelu powinna w danym momencie spać. Gdyby zaistniała potrzeba wezwania wojska, sześćdziesiąt trzy kilometry dalej znajdował się posterunek KGB oraz straży granicznej. Lecz na stacji 423 nigdy nie działo się nic niezwykłego. Kiedy Jud wyjechał zza ostatniego zakrętu, ujrzał kilkanaście wojskowych ciężarówek i sześć łazików, zaparkowanych na placyku odgrodzonym łańcuchem. Nieco dalej stało w dwuszeregach sześć oddziałów żołnierzy, a przed nimi trzech sierżantów pokazywało ciosy karate. Jud przyhamował i zamrugał oczami. Poczuł, jakby cały świat zwalił mu się na głowę. Nie spodziewał się, że zastanie tu niemal setkę sowieckich żołnierzy. Niektórzy z ćwiczących, chcąc widocznie udowodnić hart ducha, pomimo chłodu mieli na sobie tylko podkoszulki w biało-niebieskie pasy, z krótkimi rękawami, jakich używały jedynie oddziały Spec-nazu — elitarne radzieckie jednostki, stanowiące odpowiednik amerykańskich Oddziałów Specjalnych. Kilkunastu żołnierzy popatrzyło na łazik Juda. Gdyby teraz zawrócił, zaczęliby coś podejrzewać. Ścigaliby go. Mogli wezwać przez radio helikoptery. — Cholera! — szepnął. Pojechał dalej. Wartownik w mundurze GRU skontrolował jego przepustkę, po czym kazał mu wjechać na parking. Pod eskortą zaprowadzono go do budynku dowództwa. Żołnierze wyjęli z łazika skrzynkę z korespondencją, natomiast Jud niósł teczkę zabitego porucznika. Jeden z Rosjan szepnął mu do ucha ostrzeżenie, Jud nie zrozumiał słów, lecz z tonu domyślił się, o co chodzi, i skinął głową. W budynku dowództwa, przed ustawionymi na baczność kapitanem — dowódcą stacji, dwoma porucznikami i starszym sierżantem, miotał się i wrzeszczał jakiś pułkownik z odznakami wojsk desantowych. Trzech techników w słuchawkach na uszach siedziało przed gigantyczną konsolą urządzeń nasłuchowych; byli bladzi, wyraźnie trzęsły im się dłonie. Jud nic nie rozumiał z potoku rosyjskich słów wywrzaskiwanych przez pułkownika. Oficer ów odwrócił się w jego stronę. Jud zasalutował i z teczki zabitego wyciągnął odpowiednie dokumenty. — U mienia jest bumaga! Pułkownik Specnazu rzucił okiem na dokumenty i przekazał je kapitanowi. Następnie przez dwie minuty wrzeszczał na Juda, a zakończył tę tyradę czymś, co bez wątpienia musiało być pytaniem. 178 Jud nie zrozumiał; nie wiedział, co odpowiedzieć. Cisza przedłużała się. Pokój ogrzewany był elektrycznymi nawiewnikami. Judowi pot ściekał strumieniami po policzkach. Pułkownik przysunął się tak blisko niego, że Jud poczuł w jego oddechu gorzki zapach kapusty i herbaty. — Da?! — wrzasnął oficer. — Da, towariszcz! — krzyknął Jud w odpowiedzi. — Ba! — pułkownik wskazał kciukiem zamknięte drzwi sąsiedniego pomieszczenia. Jud pospiesznie wszedł do środka i zamknął drzwi. Był sam. Jego misja stanowiła operację Skorzeny'ego, określaną tak od nazwiska hitlerowskiego komandosa, który doprowadził sztukę zuchwałego podstępu do doskonałości. Porucznik, którego Jud zabił przy drodze, był jednym z wielu anonimowych młodych oficerów, jacy każdego tygodnia tracili zaufanie sowieckiej biurokracji. Jego zadaniem było kontrolowanie prawidłowego wypełniania codziennych raportów stacji 423 oraz zatwierdzanie ich odciskiem gumowej pieczęci. Jednocześnie dostarczał i zabierał pocztę. Amerykanie wiedzieli, że oficer kontrolno-łącznikowy przyjeżdża na stację 423 zawsze w czwartki po południu. Jud miał się wcielić w rolę porucznika i wykorzystując zapamiętane rosyjskie zwroty włączyć się w ospały, rutynowy rytm życia stacji, dostać do budynku dowództwa — gdzie powinien, wykorzystując wszyty w połę munduru aparat, sfotografować znajdujące się tu instrukcje techniczne. Na tej podstawie amerykańscy naukowcy dowiedzieliby się, jakie sygnały mogą przechwytywać radzieckie uszy, a tym samym zaproponować zmiany, dzięki którym Amerykanie mogliby zdobyć ogromną przewagę w ciągłym wyścigu obu wywiadów. Cokolwiek więcej udałoby mu się zdziałać, byłoby już tylko dodatkową porcją kremu do i tak słodkiego ciasteczka. W optymalnych warunkach szpiegowska misja Juda nie powinna zostać wykryta; podczas ucieczki mógłby zaimprowizować wypadek samochodowy, zostawiając w łaziku ciało zabitego porucznika. Najlepsza sytuacja dla wywiadu to taka, kiedy druga strona nie wie, że przeciwnik posiadł jej tajemnice. W najgorszym razie Jud zostałby rozpoznany na terenie stacji 423 jako szpieg. Lecz wobec garstki nie wprawionych w walce techników szansę na ucieczkę Juda autorzy scenariusza oceniali jak sześćdziesiąt do czterdziestu. Nikt nie spodziewał się obecności setki komandosów z elitarnych jednostek armii Związku Radzieckiego. 179 Rozkład pomieszczeń w budynku zgadzał się ze schematami narysowanymi dla CIA dwa lata wcześniej przez sowieckiego dezertera przechwyconego w Finlandii. W niewielkim gabinecie stały na półce teczki z dokumentami. Na biurku piętrzyły się stosy raportów, które Jud miał ostemplować. W jednej ze ścian widniały ciemnoszare drzwiczki wmurowanego na cement sejfu. „Jugosłowiański" — pomyślał Jud. Skrytka miała chyba naj-rdziej egzotyczne zamknięcie znane GRU: standardowy ameryki1 liski zamek yale. Trzy grube tomy dokumentacji technicznej leżały na półce. Miał wystarczająco dużo filmu wszytego za podszewkę marynarki munduru na sfilmowanie całości, ale była to robota na dwie czy nawet trzy godziny. Personel stacji paranoicznie bał się, że któryś z wizytujących ich co tydzień poruczników może być agentem KGB. Unikano kontaktów z nimi. W normalnych warunkach miałby aż nadto czasu, żeby sfotografować instrukcje, przeszukać gabinet oraz ostemplować raporty, nim ktokolwiek by się nim zainteresował. „Dzisiaj nie ma na to czasu" — pomyślał. Wcisnął pękate instrukcje do teczki. Dzięki ukrytym w ubraniu wytrychom po jedenastu minutach otworzył sejf. Ukradł niezwykle cenny impulsowy nadajnik szyfrujący, wyglądający jak pilot do zdalnego otwierania garażu, a także teczki oznaczone napisem: Ściśle tajne. Uchylił drzwi gabinetu. Z sąsiedniego pokoju dochodziły jedynie popiskiwania komputerów, brzęczenie drukarek oraz elektrostatyczny szum przenoszony przez aparaturę nasłuchową. Jud odpiął kaburę. Wszedł do pomieszczenia kontrolnego. Trzej technicy i starszy sierżant popatrzyli na niego. Jud położył palec na wargach i ruchem głowy wskazał drzwi wyjściowe. Zdumiony, lecz rozumiejący konspiracyjną postawę starszego oficera sierżant uchylił drzwi wyjściowe, wyjrzał na zewnątrz, po czym skinął Judowi głową. Ten zasalutował i wyszedł. „Powoli — nakazywał sobie w duchu. — Spokojnie. Podejdź do samochodu, jakbyś był Leninem, Stalinem i wszystkimi pozostałymi bogami naraz, których rozkazy powinieneś wypełniać". Powoli zapadał zmierzch, oddziały Specnazu szykowały się do odjazdu, sprawdzano broń i ekwipunek. Zwykły trening? A może szykowali się do operacji po tamtej stronie granicy? Nieważne. Czterdzieści siedem kroków do samochodu. Pięćdziesiąt sekund powolnej jazdy ku zamkniętej bramie. 180 Gdzie wartownik z przewieszonym przez piersi automatem AK-47. Gapił się na niego. Jud uniósł lewą dłoń i postukał palcem w zegarek. Chwila wahania. Wreszcie wartownik otworzył bramę. Powstrzymanie się przed wduszeniem pedału gazu do podłogi było najcięższą walką z własnymi odruchami, jaką Jud kiedykolwiek stoczył. Gdy minął wreszcie zakręt i widoczne w lusterku światła stacji 423 zniknęły, pozwolił sobie na okrzyk radości. A po chwili wcisnął pedał do oporu. Czterdzieści dwa kilometry i czterysta metrów krętą, wijącą się, wyboistą drogą. Śpiewał i krzyczał w głos, zaciskając dłonie na podskakującej kierownicy. Zapadł zmrok. Jud włączył reflektory łazika i jeszcze przyspieszył. Na wiszącym strasznie wysoko nad pustynią niebie pojawił się wąski sierp księżyca. Jud był zaledwie osiem kilometrów od wylotu wąwozu, kiedy we wstecznym lusterku dostrzegł żółtawe snopy świateł. Zatrzymał wóz na wprost wąwozu, wyskoczył i rzucił się biegiem. Był już u podnóża wzgórz, gdy światła ciężarówek wyłowiły porzuconego łazika. Trzasnęły drzwiczki. Obrotowe reflektory zaczęły przeszukiwać pustynię za jego plecami. — Tutaj! — rozległ się głośny szept Dary. Czyjeś dłonie wciągnęły go w cień. — Ruszajmy! — Nie — odparł Dara. — Nie teraz. — To zbędne ryzyko! — nalegał Jud. Lecz Dara jedynie pokręcił głową. Czterdziestu żołnierzy Specnazu, którzy ruszyli w głąb wąwozu, było lepiej uzbrojonych i wyćwiczonych w walce. Kurdowie mieli przewagę pozycji, byli nieustępliwi i działali przez zaskoczenie. Rosjanie szli zwartą grupą, bez zwiadowców — szukali jednego człowieka, a nocą w górach helikoptery były bezużyteczne. Ludzie Dary wycięli ich w pień w ciągu siedemnastu minut, następne sześć zajęło im ograbienie zwłok. Zanim na równinie pojawiły się wzywane rozpaczliwie przez radio sowieckie posiłki, Kurdowie zdążyli dosiąść koni i zniknąć w górskim labiryncie, który z powodu klątwy Salomona stał się ich ojczyzną. — Sam widzisz! — zawołał Dara do galopującego obok Juda. — Wrogowie Ameryki to wrogowie Kurdów. Jesteśmy na zawsze przyjaciółmi. Kurdystan! — wrzasnął. Jego rodacy, upojeni zwycięstwem i szczęśliwi ze zdobytych łupów, powtórzyli ten okrzyk, który rozbrzmiał echem wśród skalistych wąwozów. 181 Dwa lata później, w maju 1972 roku, prezydent Nixon wraz ze swym doradcą, Henrym Kissingerem, udał się do Moskwy, by omówić z Sowietami wspólne działania, mające złagodzić napięcie na Bliskim Wschodzie. W niespełna dobę później obaj wylądowali w Teheranie, w celu zapoznania się z sytuacją na pograniczu irańsko-irackim. Nixon zgodził się na przedstawiony przez szacha plan dostarczenia broni irackim Kurdom — trzeba było pozwolić kurdyjskim nacjonalistom wykrwawić się poza granicami Iranu. CIA zaopatrzyła Kurdów w broń o łącznej wartości szesnastu milionów dolarów oraz złożyła obietnicę, że USA poprze ich dążenia do utworzenia niepodległego Kurdystanu. Setki kurdyjskich plemion, włączając w to plemię Dary, wywołało powstanie przeciwko wspieranemu przez Związek Radziecki irackiemu reżimowi. Natomiast w marcu 1975 roku szach Iranu, chcąc podreperować swą pozycję na forum Organizacji Krajów Eksportujących Ropę Naftową, OPEC, zażądał od Amerykanów wstrzymania wszelkiej pomocy dla Kurdów. Irak krwawo zdusił powstanie. Błagania Kurdów o pomoc, kierowane do CIA oraz Kissingera, pozostały bez odpowiedzi. Kilkuset kurdyjskich przywód-ców, w tym także Dara, zostało ściętych. Iran zawrócił uciekających współplemieńców Dary z powrotem do Iraku. Żaden z Kurdów nie uzyskał azylu politycznego na terenie Stanów Zjednoczonych. Zapytany o sprawę Kurdów, Kissinger powiedział na forum Kongresu: — Nasze tajne operacje nie powinny być mylone z działalnością misjonarską. A o zakończeniu misji w stacji 423 Jud wrócił do Teheranu, do Arta, tą samą drogą — zatrzymując się w ogrodzonej murem fortecy Alexiego, by wykąpać się i przebrać w „cywilizowane" ciuchy. Gdy Alexi wyjechał z podziemnego garażu, Jud przekazał sowiecką teczkę w ręce zapełniających dwa dżipy, uzbrojonych po zęby Amerykanów. W trzydzieści jeden minut później była ona już na pokładzie wojskowego odrzutowca, zmierzającego do bazy lotnictwa USA w Andrews. — Chodź — powiedział Art. — Zafunduję ci obiad, zanim dołączysz z powrotem do oddziału „Pustynnego Jeziora". Fordem Arta pojechali do ekskluzywnej dzielnicy Szimiran. W sportowych ubraniach mogli uchodzić za przebywających na urlopie nafciarzy. Na podłodze samochodu leżała zamknięta teczka. Prowadzący wóz Art prawie nie odzywał się do siedzącego obok, wycieńczonego Juda. 182 Obiad zjedli w niewielkim bistro, gdzie wszystkim zajmował się właściciel lokalu. Stoliki przykryte były serwetami w czerwono-białą kratę, a na nich stały świece wetknięte w butelki po winie. Z przenośnego magnetofonu, ustawionego na kontuarze obok kasy, płynęła skrzekliwa, francuska muzyka akordeonowa. Na widok Arta i Juda zbliżających się wąskim, brukowanym kostką pasażem, rozpromieniły się posępne twarze dwojga Amerykanów, starszego małżeństwa, które regulowało właśnie mocno zawyżony rachunek. — Czy wy, młodzi ludzie, nie jesteście Amerykanami? — zapytała dama. — Dien cai dau — odpowiedział Art. Tamci zamrugali szybko oczami, słysząc wietnamski zwrot. — Przepraszamy — odezwał się mężczyzna. — Nie znamy perskiego. Oboje ruszyli szybko w poszukiwaniu taksówki, która zawiozłaby ich do hotelu. Jedynym klientem w bistrze został gruby Murzyn, Afrykanin, w źle skrojonym niebieskim garniturze i przekrzywionym krawacie. Stało przed nim sześć pustych kielichów po winie. Art z Judem wybrali stolik w drugim końcu i usiedli tak, aby obaj mogli obserwować wąskie wejście. Zamówili whisky i steki. Alkohol podano im prawie od razu. Obok szklaneczek właściciel położył sztućce, noże miały ząbkowane ostrza. — Nie musisz nic mówić — rzucił Art, kiedy Irańczyk zniknął na zapleczu, by przygotować dla nich posiłek. Postawił swoją teczkę na podłodze przy stoliku. i — Gdybym wiedział, że będą tam oddziały Specnazu... — Niewiedza jest głównym powodem, dla którego zgadzamy się i na tę robotę — zauważył Art. — Czyżby? * Jud zaśmiał się po raz pierwszy od czasu rozprawy z Rosjanami. Upił nieco whisky. Do lokalu weszła mniej więcej trzydziestoletnia t Europejka, rozejrzała się, po czym usiadła przy dwuosobowym stoliku j nie dalej jak trzy metry od nich. Z wypchanej torebki wyjęła papierosy, j zapaliła jednego, a paczkę położyła na stoliku, starając się ignorować l natarczywe spojrzenia dwóch Amerykanów. Właściciel postawił przed t nią kieliszek czerwonego wina. j — Jesteś sprytny — odezwał się Art —jesteś młody... \ — Proszę... naprawdę nie jesteś w moim guście. — Jud zaśmiał się i ponownie. j Nagle cały świat wydał mu się szalenie zabawny: ten jasnowłosy, j amerykański kapitan, który nie umiał się rozstać z okularami t l • 183 przeciwsłonecznymi; amerykańscy turyści; właściciel bistra po raz tysięczny wydeptujący tę samą ścieżkę; gruby, pijany Afrykanin; kobieta wydmuchująca kłęby ostro cuchnącego dymu; koszmarna akordeonowa muzyka w tej nędznej francuskiej kawiarence przeniesionej do absurdalnego perskiego miasta. Powykręcane ciała Rosjan zalegające wąwóz — Rosjan, których jeszcze bardziej zaskoczyła obecność uzbrojonych Kurdów, niż jego widok komandosów na stacji 423. Infiltracja na koniach! To śmieszne; to musiało być śmieszne. Musiało być. Śmieszne. Strasznie śmieszne. Jud śmiał się i śmiał, nie mógł się powstrzymać. Cały stolik się trząsł, podzwaniały szklaneczki z whisky. — Odetchnij głęboko — syknął Art. — Jeszcze raz. Wdech. Wydech. Jud zamrugał. Przestał się śmiać. Kobieta wbijała wzrok w nagą ścianę obok jej stolika. Pijany Murzyn usiłował dostrzec źródło hałaśliwej wesołości. Do lokalu weszło dwóch mężczyzn w sfatygowanych garniturach. Usiedli przy stoliku tuż obok wyjścia i popatrzyli na Juda. — Wróciłeś — mruknął Art. — Już po wszystkim. Jesteś bezpieczny. — Nic mi nie. jest — odparł Jud. — W porządku. Art zamówił dwie następne porcje whisky. Właściciel lokalu był Algierczykiem; nigdy nie rozmawiał z klientami. Podreptał szybko, by przyjąć zamówienie od mężczyzn siedzących przy drzwiach. — Wiesz chyba — powiedział Art — że wkrótce będziesz mógł wystąpić z wojska. — Przecież ani ty, ani ja nie służymy w armii. — Odwiesiliśmy tylko mundury, ale powiązania istnieją nadal. Masz zamiar bawić się w to dalej, kiedy wrócisz? — To zależy — odparł Jud. — Od czego? — Od kogo — poprawił Jud. — Od takich jak ty. Art odstawił pustą szklaneczkę i zaczął czubkiem noża odruchowo rysować jakieś zawijasy na obrusie. Kobieta przypaliła kolejnego papierosa. — Poświęcono wiele czasu i pieniędzy na to... żeby stworzyć ciebie — oznajmił Art. — Jakby się modelowało koronę drzewa? — Tyle że to potrafi zrobić każdy głupi — odparł Art. Murzyn beknął głośno i poruszył się na krzesełku. — Problem w tym, czy Jud Stuart zacznie teraz pracować na 184 własny rachunek. Bez względu na to, czy zostaną utrzymane jego formalne powiązania z armią. — I do jakiego wniosku doszedłeś? Afrykanin dźwignął się na nogi. Podszedł do kontuaru, grzebiąc w kieszeniach i zaczął nawoływać o rachunek. Dwaj siedzący przy wyjściu mężczyźni odsunęli nogi, żeby ich nie stratował. — Mundur jest bardzo poręczny — mruknął Art, zakreślając nożem kółka na obrusie. — Przynajmniej do czasu. — Wzruszył ramionami. — Otacza nas wielki świat. A tam gdzie się zjawiamy, życie jest... bardzo ciekawe. Poza tym nasza praca ma olbrzymie znaczenie. — Właśnie dlatego się jej trzymam — odparł Jud. Murzyn wcisnął jakieś drobne w dłoń właściciela, trafił do wyjścia i powlókł się pod górę brukowanym pasażem w tę stronę, gdzie stał zaparkowany ford Arta. Barman wcisnął guzik staroświeckiej kasy i ta otworzyła się z brzękiem. — A co z tobą? — zapytał Jud. — Ze mną? — Art uśmiechnął się, nonszalancko podrzucił w górę wirujący nóż, po czym schwycił go: za ostrze. Kobieta sięgając do przepastnej torebki potrąciła kieliszek po winie. Wstała szybko i obróciła się ku dwóm Amerykanom. Niezręcznie wyciągnęła z torebki pistolet z tłumikiem. Jud widział jej ruchy jakby na zwolnionym filmie; mroczny wylot serdelkowato zakończonej lufy skierował się w jego stronę. W ułamku sekundy dotarło do niego, że śmierć jest nieunikniona. Art cisnął w nią nożem stołowym. Kobieta uchyliła się, jednocześnie podnosząc w górę rękę trzymającą pistolet, by się osłonić. Nóż trafił ją trzonkiem w przedramię. Dwaj siedzący przy wyjściu mężczyźni poderwali się na nogi, sięgając za pazuchy. Jud zorientował się i kopnął stolik w ich kierunku. Właściciel bistra krzyknął. Wyrzucony w górę stolik przycisnął obu do ściany. Jeden z nich upadł. Drugi, zdezorientowany, wyszarpnął spod marynarki pistolet maszynowy Uzi i błyskawicznie sięgnął do spustu. Automat wypluł serię pocisków, na białej koszuli barmana wykwitły czerwone plamy. Jud rzucił się ku przewróconemu stolikowi, zanurkował pod lufą, chcąc powalić z nóg zabójców — zbliżyć się do nich, zachowując szansę przeżycia. Mężczyzna poleciał do tyłu, oparł się o swego kumpla i zaczął obracać automat w kierunku Juda. Ten padł na podłogę, lufa karabinku Uzi chyliła się ku niemu... Art zdążył chwycić uzbrojoną kobietę za rękę. Uderzył ją w żołądek, 185 w szczękę, odrzucił w bok niczym szmacianą laleczkę, wyrwał jej z dłoni pistolet, obrócił się na pięcie i wpakował pół magazynku w dwóch mężczyzn. — Wyjście! — wrzasnął. — Sprawdź na zewnątrz! Jud chwycił automat leżący obok zabitego. — Pusto! — zawołał. — W przejściu od ulicy nie ma nikogo! — Musi być jeszcze kierowca — rzucił Art. — Może nawet cała grupa osłaniająca. Otworzył torebkę kobiety. — Są jej dokumenty! — Kto to? — zapytał Jud, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki po dokumenty mężczyzny. Właściciel bistra leżał bez ruchu, jego biała koszula była już całkiem przesiąknięta krwią. — Alexi nie wie, że zrobiłeś go w konia — rzekł Art, ładując do pistoletu zapasowy magazynek, który znalazł w torebce. Odkręcił przypominający grubą kiełbaskę tłumik. — Rosjanka. Tamci dwaj to agenci. Lub też płatne zbiry. Musieli się spieszyć, nim wyjedziesz z kraju. Albo sprzedał nas któryś z psów Alexiego, albo Sawak śledził cię i przypadkowo poznał prawdę. Zwrot materiałów lub kosztów zabawy, tak czy inaczej: ten sam finał. Kobieta leżąca twarzą do podłogi jęknęła. — Trzeba było nie panikować, kiedy zobaczyłaś, że bawię się nożem — Art zwrócił się do niej. — Nic do ciebie nie mieliśmy. — Weź moją teczkę — polecił Judowi. Ten schylił się, podniósł teczkę z podłogi, a kiedy odwrócił się, Art wykańczał kobietę. Chwycił ją lewą ręką za włosy, podniósł głowę z podłogi i nożem stołowym poderżnął jej gardło. Krew trysnęła na nogi Juda. Krzyknął: — Powinniśmy chyba... — Co? — zapytał Art. Jud nie odezwał się więcej. Kobieta wyzionęła ducha. — W tym fachu przegrywa się tylko raz — mruknął łącznik Juda, odrzucając zakrwawiony nóż. Wyśliznęli się kuchennym oknem i dotarli do forda. — Czysta robota — stwierdził Art. Kilometr dalej zatrzymał wóz na ruchliwej ulicy, wysiadł i podszedł do kierowcy taksówki stojącego obok samochodu. — Taxi? — zapytał, przysuwając się tak blisko mężczyzny, jakby chciał go pocałować. Tamten poczuł, że coś twardego wbija mu się w krocze. Spojrzał w dół: pistolet opierał się lufą o suwak rozporka. Art drugą ręką 186 położył na dachu samochodu zwitek banknotów. Kierowca przełknął ślinę. Rzucił kluczyki na dach, zgarnął pieniądze, po czym zniknął w tłumie. Pojechali dalej. Oddział „Pustynnego Jeziora" założył obóz na terenie bazy armii irańskiej na przedmieściach miasta. Art zjechał na pobocze i zatrzymał wóz kilometr przed oświetloną jasno bramą koszar. — Kończą robotę za dwanaście dni — powiedział. — Przez ten czas nie opuszczaj koszar, zaszyj się gdzieś. Jesteś jednym z instruktorów służby sanitarnej. Gdyby ktoś się pytał, prowadziłeś szczepienia dzieci w terenie. Spełniałeś prośbę szacha. — Wyłączył silnik taksówki. — Najwyższa pora, by wrócić do pytania, czy mamy się pożegnać na zawsze — rzekł. Otaczała ich cicha, spokojna noc. — A czy jest jakieś lepsze miejsce, dokąd mógłbym pójść? — odpowiedział pytaniem Jud. — Chyba że w następnym wcieleniu. — Jeśli doszedłem aż tu, dlaczego nie miałbym się przekonać, co jest dalej? Art otworzył stojącą między nimi teczkę, na której ciemniały świeże plamy. Włączył światełko w kabinie. — Oto dokument, który musi ruszyć w obieg — oznajmił. — Wszystko już wypełnione, potrzebny tylko twój podpis... Cholera — dodał po chwili z uśmiechem. — To jakby cyrograf na twoje życie. Jud zaśmiał się. Podpisał kilkanaście arkuszy: zwolnienie ze służby wojskowej, zgodę na dochowanie ścisłej tajemnicy, kilka listów, mniej i bardziej urzędowe dokumenty, tworzące wokół jego dotychczasowej kariery aurę sensacji. Podpisał gruby blankiet zgłoszenia do Tajnych Służb Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych. Pismo noszące odległą o kilka tygodni datę zaliczało go do grupy świeżych agentów, którzy mieli ukończyć szkolenie w lutym 1971 roku. Dyplom ukończenia kursu był przedostatnim dokumentem w teczce. Ostatnim — zestaw rozkazów z Departamentu Skarbu, noszący odległą o pięć miesięcy datę: maj 1971. Zgodnie z nimi umundurowany oficer tajnych służb, Jud Stuart, miał się zgłosić do Sekcji Zabezpieczenia Technicznego w Wydziale Służb Ochrony w Białym Domu. ZIMOWY DESZCZ Tego dnia, kiedy Beth i Wes kochali się po raz pierwszy, Nick Kelley ślęczał nad dokumentami z prowadzonego przez Senat w roku 1974 dochodzenia w sprawie siatki szpiegowskiej działającej w Białym Domu. Sprawa ta ujrzała światło dzienne w grudniu 1971 roku, kiedy śledczy z Pentagonu zajmujący się przeciekami tajnych informacji do prasy przypadkowo odkrył, że pewien podoficer marynarki, działający w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa, wykradł ponad pięć tysięcy tajnych dokumentów takim osobistościom Białego Domu, jak na przykład Henry Kissinger. Dostarczał swój łup nie któremuś z obcych mocarstw, lecz wysokiemu oficerowi amerykańskiemu z Połączonego Szefostwa Sztabu. Nick odchylił się na oparcie krzesła. Siedział w Wydziale Prawnym Biblioteki Kongresu — sam, przy długim, drewnianym stole. Światło jarzeniówek padało na gruby, zielony dywan. O dwa stoły dalej jakaś potargana dwudziestolatka ślęczała w otoczeniu opasłych tomów nad ogólnodostępnymi raportami. Od czasu do czasu mruczała cicho. Od strony kącika zajętego przez studentów prawa lub młodych asystentów, wykonujących pracę zleconą przez którąś z tysiąca urzędujących w mieście firm prawniczych, dobiegały szepty. Za wygiętym w podkowę kontuarem pracowali bibliotekarze. W powietrzu unosił się zapach atramentu i kleju introligatorskiego. Za plecami Nicka rozległ się szelest przerzucanych kartek. Siedział tam pogrążony nad książką, niechlujnie ubrany blondyn. „Wygląda, jakby czytał powieść — stwierdził w myślach Nick. — Pensjonariusz, który nie ma nic innego do roboty". 188 Skierował wzrok ponownie na trzy cienkie, oprawione w biały karton zeszyty raportu Senackiej Komisji do Spraw Sił Zbrojnych. Dochodzenie, które ciągnęło się niemal przez trzy lata od chwili wykrycia siatki szpiegowskiej, stanowiło ostatnią z trzech rządowych prób wyjaśnienia tego, co później nazwano aferą Moore'a-Radforda — od nazwisk przewodniczącego Połączonego Szefostwa Sztabu, admirała Thomasa J. Moore'a, oraz szpiega, porucznika Charlesa Radforda. Wyniki dochodzenia Pentagonu z roku 1971 zostały utajnione. Kolejne sekretne dochodzenie podjęła grupa „instalatorów" z Białego Domu, powołana przez administrację Nixona w celu zahamowania przecieków do prasy — zespół, który stosował takie metody, jak włamania, podsłuch, łapownictwo, fałszowanie wyników wyborów, manewrowanie wymiarem sprawiedliwości, napady na polityków, a nawet morderstwa na obywatelach amerykańskich. Owa skandaliczna działalność określona została mianem afery Watergate i zmusiła prezydenta Nixona do ustąpienia. W roku 1974, kiedy Senacka Komisja do Spraw Sił Zbrojnych została zobligowana do prowadzenia przesłuchań w związku z wykrytą siatką szpiegowską, kilka ujawnionych rewelacji odbiło się głośnym echem w całym kraju. Afera Moore'a- Radforda była żenującym spektaklem, który odsłonił stopień skorumpowania niksonowskiego Białego Domu, a także wyciągnął na światło dzienne rewelacje dotyczące skrytych bombardowań podczas nie kończącej się wojny w południowo- wschodniej Azji. Przesłuchania przed komisją trwały cztery dni. Jej przewodniczący oświadczył dziennikarzom, że gdyby dochodzenie ciągnięto dalej, „doprowadziłoby ono do całkowitego zniszczenia Pentagonu". Nick zamrugał szybko, żeby przynieść ulgę piekącym oczom, i po raz drugi przeczytał stronę raportu, w którym jeden z senatorów informował doradcę prezydenta, że zdaniem admirała „to, czego dopuścił się porucznik Radford, w normalnych czasach potraktowane zostałoby jako zdrada stanu". Nikt nie stanął przed sądem czy chociażby został oskarżony za działanie na rzecz wojskowej siatki szpiegowskiej. Dochodzenie komisji senackiej nie przyniosło żadnych namacalnych rezultatów. Nick nie mógł się już skoncentrować na czytanym tekście. „A czego się spodziewałeś? — zadał sobie w duchu pytanie. — Akapitu mówiącego jednoznacznie: w tym miejscu cała ta sprawa wiąże się z twoim życiem?" Raporty nie wymieniały nazwiska żadnego innego szpiega działającego w Białym Domu. 189 „Może gdybym zwracał baczniejszą uwagę — pomyślał — gdybym staranniej próbował przez te wszystkie lata szukać powiązań, starał się połączyć w logiczną całość ujawnione tajemnice, gdybym mocniej naciskał Juda..." — Jakież to może mieć dzisiaj znaczenie? — mruknął pod nosem. Dziewczyna uniosła głowę znad swoich dokumentów, obrzuciła go zdumionym spojrzeniem i jakby przyznała mu rację wzruszeniem ramion. Nick rozejrzał się po ogromnej sali, wypełnionej kilometrami półek obciążonych dokumentacją dotyczącą amerykańskiego prawa. Znajdowały się tu dokładnie opisane, skatalogowane! i odpowiednio pogrupowane wszystkie werdykty sądów stanowych i federalnych. „Gdzie miałbym szukać werdyktu w sprawie Juda Stuarta? — pomyślał. — Albo w sprawie Nicka Kelleya?" Przez długi czas wierzył, że we właściwym miejscu i czasie znajdzie odpowiedź na to pytanie. Wychowany wśród porośniętych sosnowymi lasami bagnistych równin sądził, że odpowiedzi tej należy szukać gdzieś w rodzinnych stronach. — Pochodzę ze stanu o kształcie dłoni — powiedział kiedyś Sylwii. Wyciągnął ku niej płasko dłoń ze złączonymi palcami i odgiętym nieco w bok kciukiem. — Stąd. — Wskazał punkt dwa centymetry poniżej kostki palca wskazującego. Butwin w stanie Michigan. Pięć tysięcy trzystu mieszkańców — o ile wszyscy farmerzy zjechaliby do miasta. W czasach młodości Nicka, w latach pięćdziesiątych, drobni farmerzy zaczynali już znikać, ich małe poletka pszenicy lub kukurydzy okazywały się nieekonomiczne w nowoczesnym świecie. Bo był to świat nowoczesny. Telewizja zawitała do miasteczka, kiedy Nick miał pięć lat. Dwa lub trzy razy w tygodniu rozlegał się huk, gdy odrzutowce z odległej o sto kilometrów bazy lotniczej przekraczały barierę dźwięku, rysując na niebie białe smugi kondensacyjne. Czasem była to forteca B-52 mająca na pokładzie jedną z bomb wodorowych, które mogły doprowadzić do zagłady całego świata — bomb, które powstrzymywały komunistów z Rosji-Chin-Korei-Kuby-zza- muru-berlińskiego przed wkroczeniem do Butwin, zgwałceniem wszystkich kobiet i zmuszeniem mieszkańców do oddawania czci Leninowi. Nadchodzili z wielkim szumem. Zbliżali się krok po kroku. Nick planował zaszyć się wśród sosen, na mokradłach, i ze swego karabinku kalibru 22 strzelać do niegodziwców. Lata były tam parne i gorące; zimy długie, śnieżne i wyjątkowo mroźne, zwłaszcza wtedy kiedy wiał wiatr od strony jeziora Huron. 190 Zimą dym z setek opalanych drewnem pieców snuł się po mieście. Gdy Nick miał siedem lat, przestały kursować pociągi pasażerskie, a wspaniała i zarazem przerażająca magistrala międzystanowa zabrała nawet tych nielicznych turystów, którzy dawniej odwiedzali miasteczko. Ojcu Nicka udało się włączyć niewielkie przedsiębiorstwo transportowe do koncernu Greenoughów. Przychodził do domu na lunch, kiedy syrena w mleczarni Bordena obwieszczała południe, i wracał do pracy, gdy w szkole Nicka rozlegał się o pierwszej dzwonek. Po dwugodzinnej przerwie obiadowej, od szóstej, znów chodził na nocną zmianę. Nick odwiedzał go czasami w zatęchłym kantorku, obok wielkiego garażu, gdzie remontowano ciężarówki. Bał się, że kiedy dorośnie, także będzie musiał pracować w zatęchłym kantorku, pośród ksiąg rachunkowych opisujących materiały i pieniądze, nie mające nic wspólnego ani z nim, ani z otaczającym go wspaniałym światem. A Nick kochał wspaniałości tego świata, tajemnicze i potężne moce władające życiem, których korzenie zdawały się sięgać bardzo daleko poza sosnowe mokradła Butwin w stanie Michigan. Rodzice pragnęli, żeby został prawnikiem, gdyż mógłby wówczas przekonywać każdego o swoich racjach. Nick sądził natomiast, że być prawnikiem oznacza chronić niewinnych ludzi przed skazaniem i chwytać morderców, jak to co tydzień robił w telewizji Perry Mason. Może by i został prawnikiem, gdyby nie przeczucie, że wyobrażenia rodziców o zajęciach prawnika są znacznie bliższe prawdy niż jego marzenia o roli Perry'ego Masona. Nick nie miał rodzeństwa i w pełni korzystał ze swobód pozycji jedynaka. Zaczytywał się kryminałami oraz literaturą science fiction. Rodzice uważali,'że filmy są dobrym materiałem edukacyjnym dla dorastającego chłopaka, stąd też odwiedzał jedyne kino w Butwin dwa lub trzy razy w tygodniu. Otrzymał surowe, rzetelne wychowanie w poszanowaniu pewnych prawd, zrodzonych w okresie wielkiego kryzysu i drugiej wojny światowej — musiał być szczęśliwy, że żyje, a tym bardziej że mieszka w Butwin, w stanie Michigan, w USA. Nick naprawdę był szczęśliwy z tego powodu. Rodzice bardzo go kochali, dlatego też od chwili gdy skończył dziesięć lat, dbali o to, by zawsze miał jakieś zajęcie. Miał pracę. Musiał się starać. Musiał dawać z siebie wszystko. Owe proste reguły przypominały mu nieustannie o konieczności samodyscypliny i samokontroli; odciągały od przejmowania się rzeczami trywialnymi; dodawały mu sił. W domu nigdy nie rozmawiano na temat Boga, chociaż formalnie rodzina należała do Kościoła metodystów. Nick wierzył w moce dobra 191 i zła, wierzył, że istnieje coś potężniejszego od człowieka. Miał jednak kłopoty z wiarą w przesłanie Biblii. Czymże Jonasz żywił się w brzuchu wieloryba przez tyle dni i nocy? Jeśli Jezus nauczał o nadstawianiu drugiego policzka, dlaczego zaatakował przekupniów w świątyni? Jeśli Bóg jest wszechmocny, to czemu ludzie muszą iść do piekła? Tego typu pytania jedynie pogłębiały rozdźwięk między Nickiem a rówieśnikami. Jego przyjaciele należeli do dwóch innych wielkich grup wyznaniowych — do luteran lub rzymskich katolików. W miasteczku nie było Żydów i tylko jedno bezdzietne małżeństwo czarnoskórych. Byli za to Indianie z plemienia Czipewejów. W żyłach matki także płynęła ich krew, z czego Nick był niezmiernie dumny. Jako nastolatek zaryzykował zdobycie złych ocen w dzienniczku swego życia — jeździł olbrzymim chevroletem rodziców, kopcił papierosy i nastawiał radio na stację WJR z Detroit, która nadawała muzykę rockandrollową. Polował na króliki i lisy, ale nigdy nie kłusował na sarny, nie oślepiał pasących się nocą zwierząt światłami reflektorów, aby strzelać do nieruchomego celu. W te cudowne wieczory wyjeżdżał poza granice miasta i łapał w radiu programy z Chicago czy nawet Nowego Jorku — z realnego świata. Uwielbiał prowadzić, władać samochodem, rozpędzać go do granic możliwości, by potem — roztrzęsiony, spocony, lecz nadal żywy — wspominać pobite rekordy. Wiele razy samotnie przemierzał główną ulicę, zapuszczał się na bezludne, porośnięte sosnami tereny — oglądał, czekał i tęsknił. A także pogrążał się w marzeniach, w których czuł całą magię tego świata, mógł sterować potężnymi siłami i sprawować nad nimi kontrolę — w marzeniach, które później spisał, gdy dokonał już życiowego wyboru. Bohaterowie i łajdacy. Dobro i zło. Fascynujące życie zamiast zatęchłych kantorków i miasteczek, które można obejść w dziesięć minut. W opowieściach wywodzących się z jego marzeń, przelewanych po latach na papier za pomocą zdezelowanej maszyny do pisania, magia działała, świat urządzony był z sensem i zapadały jednoznaczne werdykty. W roku 1964, kiedy Nick miał piętnaście lat, z wojny wietnamskiej wrócił Joe Barger — w przykrytej sztandarem trumnie. Nick nie lubił starszego kolegi, który wstąpił do piechoty morskiej tylko po to, by uniknąć sprawy sądowej o chuligaństwo. Ale Joe Barger przebywał tam, gdzie zapadały jednoznaczne werdykty, a oddziaływanie magii wywoływało skutki ostateczne. Jeszcze dwóch innych chłopaków z Butwin było bliskich śmierci w Wietnamie. Lany Benson utracił stopę. Mikę Cox wrócił niemy. Nick zgłosił się do oddziałów rezerwy 192 przy Uniwersytecie Michigan w roku 1967, gdyż operacja kolana, do której doprowadziła z pozoru drobna kontuzja odniesiona podczas rozgrywek futbolowych w szkole średniej, całkowicie wyeliminowała go z wyścigu po zielony beret żołnierza Oddziałów Specjalnych. Tylko w ten sposób mógł zetknąć się z tą wielką magią. Rozmarzone oczy Nicka wiodły go na manowce. Niedostrzegalnie stawał się lekkomyślny, powoli sterował ku całkowitemu oddaniu się demonom pisarstwa, które — w jego mniemaniu — mogło mu jedynie zapewnić życie na skraju nędzy. Był niesłychanie ostrożny: gdy pewnego razu upił się z Sharon Jones piwem GoebePs 22 i ujrzał nagie ciało dziewczyny, odmówił pójścia z nią do łóżka. Bał się, że pijana Sharon może zajść w ciążę. A on chciał, żeby wszystko było realne. Poza tym lękał się, że przez małżeństwo z konieczności będzie musiał na zawsze zostać w tej mieścinie i nigdy nie zdoła się z niej wyrwać. W wielki świat. Gdzie kipiało życie. Gdzie mógłby dokonywać wyboru. Gdzie mógłby pisać. Gdzie mógłby zetknąć się z tymi mocami, które sterowały wydarzeniami. Gdzie mógłby poznać werdykty. ,,A skończyłem na Judzie Stuarcie — pomyślał. — Cholera, nawet z nim nie umiałem sobie poradzić". Zastał Deana pod starym numerem telefonu. Krótką, nerwową wymianę zdań zakończył prośbą o to, aby Dean, jeśli może, przekazał ludowi, żeby zadzwonił do starego przyjaciela. — Do pracy — dodał. — Jud ma mój numer. Proszę mu powiedzieć, żeby nie dzwonił do domu, lecz do pracy. — Aha — padła odpowiedź. Dean nic nie wiedział o losach Juda. Zresztą Nick bał się go pytać wprost. Wiedza niesie ze sobą ryzyko i odpowiedzialność. Nick czuł się już wystarczająco narażony. Chciał jedynie przekonać się, na ile to okno zostało uchylone, a w żadnym wypadku nie pragnął otwierać go szerzej. — Nadal jesteś pisarzem? — zapytał Dean. — Tak. — Miałeś jeszcze mój telefon w swoim archiwum? Nick nie odpowiedział. Dean zaśmiał się głośno i odłożył słuchawkę. „No i proszę! — stwierdził w duchu Nick. — Ślepa uliczka. Koniec". Zamknął raport komisji senackiej — dość polowania na duchy. Dzwonił także do znajomego z Narodowej Służby Bezpieczeństwa i zasypał go pytaniami o sprawy wywiadu, chcąc pośrednio uzyskać jakąś wskazówkę na temat Juda: cokolwiek, co wyjaśniłoby przyczynę 13 — Rzeka ciemności 193 dziwnej rozmowy telefonicznej. Nie dowiedział się niczego. Co prawda, zebrał już wystarczająco dużo danych, a jego domysły miały na tyle solidne podstawy, że mógł pokusić się o napisanie notatki dla Petera Murphy'ego, spełniając tym samym dziennikarski obowiązek, na który powołał się, by otrzymać legitymację prasową potrzebną mu do załatwienia spraw osobistych. Poza tym mógł wreszcie opowiedzieć o wszystkim Sylwii. Jego żona uważała nawiązanie kontaktu z Peterem Murphym za nierozsądne. Nie wiedziała jednak o rozmowie z Deanem. Wiele lat temu próbował opowiedzieć jej o Deanie, lecz ona nie chciała słuchać, nie chciała przyjąć do wiadomości, że człowiek, którego kocha, ma znajomych wśród potworów. Poczucie winy Nicka brało się ze świadomości niewłaściwego postępowania. Siedząca przed nim dziewczyna westchnęła i oparła głowę na leżącej przed nią otwartej książce. „Teraz cała sala będzie twoja" — pomyślał Nick, zakładając kurtkę. Kiedy zbierał senackie raporty, spostrzegł, że siedzący za nim jasnowłosy mężczyzna zatrzymuje stoper w swoim elektronicznym zegarku. Nie rozległ się jednak żaden sygnał dźwiękowy. Gdy Nick odkładał raporty na półkę przy wygiętym w podkowę kontuarze, blondyn zjawił się obok niego. Przysunął sobie zeszyt do wpisywania zamówień. Miał przerzucony przez ramię błękitny płaszcz. Głośno stuknął naciśnięty długopis. Nick skierował się ku drewnianym drzwiom wyjściowym. Czytelnia prawnicza mieści się na pierwszym piętrze Biblioteki Kongresowej w budynku Madisona. Nick wcisnął guzik przywołujący windę. Gdy rozsunęły się drzwi, pojął nagle, że już wie, gdzie powinien się urodzić łajdak będący bohaterem powstającej właśnie książki oraz czym ma się zajmować jego dziadek. Oprócz Nicka w windzie nie było nikogo. Przez tę chwilę, gdy przebywał w metalowej klatce, usilnie starał się utrwalić w pamięci świeży pomysł. W korytarzu na parterze rozbrzmiał dzwonek. Powinien pamiętać jeszcze te szczegóły po lunchu. Idąc przez marmurowy hol, zapinał kurtkę, by ustrzec się przed mroźnym mimo nadchodzącej wiosny wiatrem. Sylwia pracowała po drugiej stronie ulicy, zaledwie dwie przecznice dalej, w biurowcu Rayburn House. Mogli razem zjeść lunch. Nie, chwileczkę. Dziś Sylwia była zajęta, miało się odbyć zebranie jej podkomisji. Przechodząc przez obrotowe drzwi, uświadomił sobie, że nie pamięta, kiedy po raz ostatni się kochali. 194 f Dziś była środa. Rano oboje wybiegli do pracy, gdy tylko zjawiła się Juanita. Wczoraj wieczorem Sylwia pracowała do późna, jeszcze w łóżku sprawdzała ostatnie notatki i rachunki. Siedziała przy włączonym świetle, nie dając Nickowi zasnąć. W poniedziałek rano Saul obudził ich o pół do piątej. Mama z tatusiem na zmianę próbowali go z powrotem uśpić, co udało im się dopiero na kwadrans przed jazgotem budzika. Wieczorem byli oboje tak bardzo zmęczeni, że po obiedzie Sylwia przejrzała jeszcze tylko swój miesięczny raport, Nick zaś pozmywał talerze, wykąpał Saula, poczytał mu bajkę na dobranoc, ułożył małego w łóżku, po czym oboje się położyli, jednym okiem oglądając głupawą komedię w telewizji. Tylko przez moment Nick poczuł przypływ podniecenia, gdy przemknęło mu przez myśl, jak też Sylwia wyglądałaby w przykrótkim, czarnym, koronkowym negliżu. W niedzielę było blisko: rano na palcach przemknęli do łazienki, wrócili do łóżka, lecz czasu starczyło im zaledwie na kilka uścisków, zanim płacz Saula stał się na tyle głośny, by nie można go było już zignorować. Przez cały dzień malec nie chciał zasnąć. Natomiast wieczorem Nick musiał obejrzeć film w telewizji, gdyż jego agent prosił o krótką recenzję dla producenta. Sylwia usnęła w połowie filmu i mógł jedynie popatrzeć sobie, jak ściąga sweter przez głowę i półnaga wędruje do łazienki. W piątek i sobotę Nick walczył z tym samym przeziębieniem, przed którym Sylwia broniła się w czwartek i piątek. Nie pamiętał, co robili w ubiegłą środę. Przez cały wtorek Nick próbował się skupić nad swą powieścią, rozszyfrować wiadomość od Juda i pozbyć skrupułów z powodu użycia pieluszek jednorazowych. W dodatku kładąc się do łóżka, Sylwia zrobiła uszczypliwą uwagę na temat jego nastroju. Poniedziałek. Dziewięć dni temu. Pierwszego wieczoru po telefonie od Juda. Saul usnął wcześnie. Rozbierając się przed pójściem do łóżka, żartowali sobie na temat tego, co powiedziała im przez telefon matka Sylwii. Nick siedział w samych slipach, Sylwia była tylko w kremowym staniku i majteczkach; rozczesywała włosy. Dotknął jej ramienia, przesunął palcami po policzku. Uśmiechnęła się i zanurkowała w jego objęcia. Wodził dłońmi po jej gładkiej skórze, rozpiął stanik. Sylwia odsunęła się od niego i zrzuciła stanik na podłogę. Miała nieco zwiotczałe piersi od karmienia Saula. Nick uwielbiał pieścić je dłońmi. Ułożyli się na kołdrze; całowali się, dotykali, śmiali, uciszali się 195 nawzajem, żeby nie zbudzić dziecka. Wiedział dobrze, jakie pieszczoty, jakie pocałunki Sylwia lubi najbardziej. Położył się na niej; jak prawie zawsze; wszedł w nią, cudownie ciepłą i wilgotną, wtulił się w nią, pocałował i powoli zaczął się poruszać. — Nick! — krzyknął jakiś męski głos. Nick zamrugał szybko i potrząsnął głową. Stał przed budynkiem Madisona. Było mu zimno; nie miał rękawiczek. Aleją Niepodległości przejeżdżały samochody. Kopuła Kapitelu połyskiwała bielą na tle szarawego nieba. — Hej, Nick! — rozbrzmiał ponownie ten sam męski głos. Z rogu alei Niepodległości i Pierwszej Ulicy machał do niego ręką przysadzisty facet w skórzanym płaszczu! Ruszył szybkim krokiem w stronę Nicka. — Jak leci? — Nie zdejmując rękawiczki, zamknął dłoń Nicka w silnym uścisku. — Jestem Jack Berns. — Dawno cię nie widziałem, Jack. Co tutaj porabiasz? — Przechodziłem akurat. Wyszedłem z Cannona. — Berns ruchem głowy wskazał białą, marmurową fasadę budynku biur kongresowych po drugiej stronie ulicy. — Jak ci się żyje? Chodź, postawię ci lunch, pogadamy sobie. Dostałem dobrze płatne zlecenie. Wspomnienia o Sylwii rozwiały się bez śladu;, fragmenty jej wizerunku w pamięci Nicka spadały niczym odłamki rozbitego lustra. Berns lubił chełpić się czterdziestoletnią historią swych miłostek, opowiadać o kobietach, które zdobył, i o ich słabostkach. Nick wolałby, żeby zamiast okruchów życia Jacka Bernsa powróciły jego niedawne ciepłe wspomnienia. — Nie mogę — odparł, żałując jednocześnie, że traci szansę wyciągnięcia plotek od tego notorycznego waszyngtońskiego awanturnika. — Muszę iść. — Machnął ręką w kierunku ciągu kafejek i barów. — Idę w tę samą stronę — rzekł Berns. — Pójdziemy razem. — Dobra — mruknął Nick, nie bardzo wiedząc, jak pozbyć się natręta. Niemal równocześnie odwrócili się plecami do Kapitolu. Kiedy ruszyli pod wiatr, Nick obejrzał się — dostrzegł jasnowłosego mężczyznę w niebieskim płaszczu znikającego za rogiem. — Wczoraj rozmawiałem o tobie z Peterem Murphym — oznajmił Berns. — Powiedział, że znów dla niego pracujesz. Podobno szykujesz jakiś materiał o szpiegach. — Jestem dopiero na początku. W zasadzie nic jeszcze nie mam. — Powinienem zatem nakopać Petera w dupę. Nick zmarszczył brwi i popatrzył na niższego od siebie kolegę. 196 — Od trzydziestu lat siedzę w tym mieście — rzekł Berns. — Znam tu więcej tajniaków niż on, a gotów jestem się założyć, że nie powiedział ci nawet, żebyś skontaktował się ze mną. — Nie — odparł Nick. Przeszli przez ulicę, kierując się w stronę ciągu kafejek. — Nie powiedział. — Sukinsyn. Ale trudno go o cokolwiek posądzać. Lubi trzymać swych najlepszych informatorów głęboko w kieszeni. — To prawda. — Rozumiem, że faceci z Langley znów się do kogoś dobierają? Pamiętam, jak pomagałem Peterowi rozwikłać sprawę podsłuchów telefonicznych, które tajniacy pozakładali w Miami. — Wtedy jeszcze nie pracowałem dla niego — odparł Nick. — Teraz panuje u nich trochę nerwowa atmosfera. Powinieneś uważać, jeśli będziesz się wybierał na drugą stronę rzeki. Lepiej nie chodź tam sam. — Peter mnie osłania — stwierdził Nick. Dotarli do „Tune Inn", knajpki, w której pracownikom Kongresu pałaszującym hamburgery i domowe pieczenie przyglądały się ze ścian wypchane głowy zwierząt. Berns położył dłoń na ramieniu Nicka. — Trafiłeś na coś, prawda? — Sam nie wiem. — Nick ruchem głowy wskazał drugą stronę ulicy. — Muszę wracać do mojej pracowni. — Faktycznie, jesteśmy na miejscu. Któregoś dnia będę musiał wpaść i obejrzeć twoje zacisze. — Najpierw zadzwoń — odparł Nick. — Czasami wychodzę. — Jasne. — Łysy człowieczek uśmiechnął się do niego. — Tylko raz pracowaliśmy razem, ale odwaliłeś wtedy kawał dobrej roboty. — To była zwykła sprawa. Nic wielkiego. — Ale jej nie spieprzyłeś, a to się liczy. „Nie było w niej nic do spieprzenia" — pomyślał Nick. Berns mówił tak, jakby siedział po drugiej stronie barykady i nawoływał z daleka. Prywatny detektyw wetknął swoją wizytówkę do kieszeni kurtki Nicka. — Jeśli naprawdę robisz to, co robisz, może ci się przydać facet, który przytrzyma ci linę — rzekł. — Nie mogę pozwolić, żeby Peter chował najlepszych ludzi wyłącznie dla siebie. Zadzwoń do mnie. Gdybym ja się czegoś dowiedział, wtedy dam ci znać. — Dobra — mruknął Nick. „Co tu jest grane, do cholery?" — pomyślał. Wymienili uściski dłoni. Nick machnął jeszcze ręką na pożegnanie i szybko przeszedł przez ulicę, nie oglądając się. 197 Uszedł już spory kawałek aleją Pensylwańską, kiedy przypomniał sobie, że jest głodny, a także, że nie ma pieniędzy. Mroźny wiatr nacierał na niego porywami. Poczuł lodowate kropelki deszczu na twarzy — przypadkowe pociski ostrzegające przed nadciągającą burzą. Przeciął jezdnię, zawrócił na rogu Trzeciej Ulicy i poszedł szybkim krokiem z powrotem aleją Pensylwańską, wypatrując wnęki w narożniku biurowca, gdzie znajdował się automat bankowy. Schował się do połowy za ocieniającymi automat taflami z przydymionego plastiku, by osłonić się od wiatru. Wsunął kartę w szczelinę. Na zielonym ekraniku komputera pojawiła się prośba o podanie kodu osobistego. Wystukał numer na klawiszach, po czym zerknął na ulicę. Bordowy cadillac zatrzymał się na czerwonym świetle. Na przednim siedzeniu, obok kierowcy, Nick dojrzał jasnowłosego mężczyznę w niebieskim płaszczu. Kropelki deszczu nie pozwalały dostrzec przez przednią szybę wnętrza wozu. Nick uśmiechnął się na wspomnienie swych myśli o pensjonariuszu zabijającym czas w bibliotece. Zmieniły się światła, cadillac skręcił w lewo, w stronę trasy przelotowej do Wirginii. Na wysokości wzgórza Kapitolu aleję Pensylwańską rozdziela szeroki pas zieleni; cadillac musiał zatrzymać się ponownie, by włączyć do ruchu w przeciwnym kierunku. Ruszyły wycieraczki, oczyszczając przednią szybę z kropel deszczu. Samochód prowadził Jack Berns. Cadillac wcisnął się w przerwę w sznurze pojazdów, uwożąc starszego faceta, który siedział za Nickiem w Bibliotece Kongresowej; faceta, który miał w zegarku elektroniczny nadajnik sygnałowy. Zabrał go waszyngtoński tajniak, który pojawił się nie wiadomo skąd, żeby przejść kawałek i zamienić parę słów z Nickiem. Oraz zadać mu kilka pytań. Automat bankowy zaczął poganiać Nicka popiskiwaniem, lecz ten stał bez ruchu, smagany wiatrem, gapiąc się w głąb alei — zziębnięty i samotny. ZWIERCIADŁO Beth obudziła się z krzykiem. Wes zerwał się z łóżka, nie w pełni świadom tego, co go otacza — zamrugał oczyma i pomacał dłońmi w poszukiwaniu nie wiadomo czego. — Koszmar — mruknęła, obejmując go. — Miałam zły sen. Dygotała. Otoczył ją ramionami i powoli ułożył na poduszce, podciągając wyżej kołdrę. Czuł, jak drobne nagie ciało Beth rozgrzewa się i przestaje drżeć. — Przepraszam — powiedziała. — Nie chciałam cię wystraszyć. — Już dobrze, wszystko dobrze. Położyła mu głowę na piersi. — Za dużo ostatnio pracowałam. Tobie też się to zdarza? — Oczywiście. — Opowiedz mi o koszmarach, które cię dręczą. — Najpierw ty mi opowiedz o swoim. Masz go świeżo w pamięci. — Śniło mi się zwierciadło — szepnęła. — Przechodziłam przez nie tam i z powrotem, bawiłam się. Raz byłam tu, a raz tam. W przód i w tył. Tam i z powrotem. Nagle coś mi się pomyliło, szkło pękło z trzaskiem i zaczęło osypywać się po moim ciele, jakby to były drobniutkie kawałeczki, błyszczące okruchy mnie samej. Rozsypywałam się. Trzymając dłoń na szyi Beth czuł, jak łomocze jej serce. — W czasach szalonej młodości brałam LSD — wyznała. — Może nadal jeszcze wyłazi to ze mnie. — Na pewno konsekwencje są długotrwałe — rzekł z naciskiem. — Może jestem jeszcze szalona, ale już nie taka głupia. Prawnicza natura Wesa sprawiła, że miał ochotę podziękować jej za wyznanie prawdy. 199 — Poczekaj, aż opowiem ci o najgorszych koszmarach. — Kiedy tylko zechcesz. — Która godzina? — zapytała. — Któraś między bardzo późną a bardzo wczesną — odparł. Poczuł, że Beth się uśmiecha. — Spróbuj jeszcze zasnąć. Tutaj nic ci nie grozi. — Wiem. Pocałowała go w pierś. W kwadrans później usnęła, owinięta wokół niego niczym wąż. przyciskając policzek do jego torsu. Chciał pozostać zaporą odgradzającą ją od sennych koszmarów, lecz zaczęły mu drętwieć ręce. Delikatnie przesunął Beth na bok. Miał poza tym zadanie do wykonania. Odczuwał zmęczenie, ale nie mógł zasnąć. Luminescencyjne wskazówki budzika pokazywały czwartą trzydzieści dziewięć. Wysunął się z łóżka. Beth poruszyła się, ale nie obudziła. Naciągnął kołdrę na jej gołe ramię. Nałożył piżamę, wzuł tenisówki i wyszedł na palcach z sypialni, cicho zamykając za sobą drzwi. Ich ubrania leżały w nieładzie na podłodze w pokoju. Przeniósł je na krzesło. Włączył lampkę. Zaparzy} sobie kawę, usiadł przy stoliku i położył przed sobą zdjęcie Juda Stuarta, które dostał od Jacka Bernsa. Po bokach umieścił dwie fotografie wykradzione z hoteliku w Los Angeles — z lewej zdjęcie Juda Stuarta w towarzystwie czarnowłosego mężczyzny, z prawej zaś fotografię pięknej kobiety. — Gdzie wy teraz wszyscy jesteście? — szepnął. Łyknął kawy, nie odrywając wzroku od zdjęć. — Jestem w kropce — oznajmił w ich kierunku. Zdawał sobie sprawę, że profesorowie, u których studiował prawo, a także oficerowie, koledzy po fachu, byliby przerażeni arogancją, z jaką naginał do swych potrzeb dziesiątki reguł etyki zawodowej. Koledzy ze szkoły średniej, których spore grono prowadziło mniej czy bardziej legalne interesy przy ulicy K, pewnie wzruszyliby tylko ramionami. Komandosi, którzy musieli posługiwać się Standardowym Regulaminem Operacji, uśmiechnęliby się z politowaniem. A ojciec...? „Jeśli już dosiadłeś konia — Wes usłyszał w myślach jego głos i ujrzał starczą, wychudzoną twarz i błyszczące oczy — musisz się na nim przejechać". Był pewien, że jeśli ma dalej jechać na koniu Dentona, będzie musiał wkrótce przestać naginać reguły, a zacząć je łamać. Rozmowy telefoniczne podlegają takiej samej ochronie, jak własność prywatna. Co prawda Wes nie zagarnął bezpośrednio tej własno- 200 ści, ale odniósł korzyść z przestępstwa Jacka Bernsa. Miał świadomość, że działalność detektywa była nielegalna, w dodatku płacił mu za usługi. Były to klasyczne elementy sprawy kryminalnej. „Miałem poniekąd pełnić rolę gliniarza — stwierdził w duchu — a jestem na najlepszej drodze, by zostać przestępcą. I co w ten sposób zdobyłem? Dwa zdjęcia nie znanych mi ludzi — odparł. — A także jedno nazwisko". Nicka Kelleya. Wyciąganie informacji na temat rozmów prowadzonych z publicznego automatu telefonicznego, zatajenie prawdy przed oficerem śledczym z Los Angeles, przesłuchiwanie barmana oraz recepcjonisty z hotelu, kradzież porzuconych fotografii, zwracanie się o przysługę do przyjaciół z NIS — żaden prokurator nie traciłby czasu na ściganie takich przestępstw. Jego przełożeni z Korpusu lub dyrektor CIA, Denton, mogliby wyciągać konsekwencje służbowe, lecz przecież właśnie oni powierzyli mu to zadanie. Powinni zdawać sobie sprawę, do czego taki człowiek jak Wes był zdolny, co powinien, a czego nie powinien robić. Tylko że dla nich — w każdym razie dla większości z nich — liczyło się przede wszystkim zachowanie czystych rąk. Wes wiedział o tym. Ani nie bał się ich nagany, ani nie szukał aprobaty dla swego postępowania. Tamci byli dla niego rozkazodawcami, a nie sędziami. Niewiele dowiedział się o Judzie Stuarcie od czasu przyjęcia u Dentona. Lecz instynkt podpowiadał mu, że dyrektor miał rację: okruchy życia, z których kilka spoczywało przed nim na stoliku, zaczynały układać się w coś istotnego — coś znacznie ważniejszego od. faktów opisywanych w raportach, jakie do tej pory przechodziły mu przez ręce. Największą niewiadomą, którą znalazł w tym nierozwiązywalnym na razie równaniu, był Nick Kelley — reporter, a więc ktoś, kto jak mina lądowa, mógł na setki sposobów eksplodować Wesowi tuż pod nosem. W dodatku Kelley był cywilem, rzekomo uczciwym, chronionym przez prawo; człowiekiem posiadającym niezbywalne przywileje, między innymi prawo do właściwego traktowania i ochrony przed urzędnikami państwowymi. Takimi, jak major Wes Chandler. — Musisz jechać na tym koniu — szepnął do siebie. W sypialni zatrzeszczała podłoga. Wes zebrał fotografie. Stuknęły drzwi toalety. Miał jeszcze czas, żeby dolać kawy do filiżanki, wrócić do stolika, rozsiąść się wygodnie na kanapie i wziąć kilka głębszych oddechów, nim otworzyły się drzwi sypialni i stanęła w nich Beth — bosa, ubrana w jedną z jego koszul z długim rękawem, koloru khaki. 201 — Czuję zapach kawy — powiedziała. — Jest zaparzona, w kuchni. Z przyjemnością obserwował, jak Beth bez trudu znajduje dla siebie filiżankę oraz spodek, nalewa sobie kawy, naturalnym krokiem przechodzi do pokoju, zrzuca ciuchy z fotela i zwija się na nim jak kocur. — Dzień dobry. — Uśmiechnęła się do niego znad parującej filiżanki. — Przepraszam, że nie dałam ci spać. — Nic nie szkodzi. Postawiła filiżankę na stoliku, wyjęła z kieszeni jego koszuli papierosy i przypaliła jednego. Zgaszoną zapałkę rzuciła na spodek. —% Będę się musiał zaopatrzyć w jakieś popielniczki — rzekł. Zamrugała oczami. — Która godzina? — zapytała. Za oknem robiło się szaro. — Mniej więcej za dwadzieścia siódma. Chyba zanosi się na deszcz. — Możesz wziąć ten śmieszny kapelusz, który leży na półce w łazience. — Wzruszyła ramionami. — Szukałam szlafroka. Było mi zimno. — Już od dawna nie noszę tego filcowego kapelusza. Używaliśmy takich podczas patroli, w zwiadzie. Znacznie lepiej osłaniają przed słońcem i deszczem niż hełmy. Poza tym są lżejsze. Co prawda nie chronią przed pociskami, ale w buszu dość skutecznie maskowały zarys głowy. — W Wietnamie? Skinął głową. Było mu wszystko jedno, który ze sztampowych obrazów pojawił się w jej myślach. — Dlaczego wstąpiłeś do piechoty morskiej? — zapytała. — Po co tam walczyłeś? — Dla ciebie. Spojrzała na niego, lecz w jej oczach nie dostrzegł zdumienia, musiała go zrozumieć. — Co było najtrudniejsze? — Najgorsze? — Nie, najtrudniejsze. — Listy. Zmarszczyła brwi. — Jestem oficerem. Kiedy ginął któryś z moich chłopców, musiałem pisać list do jego rodziców, do żony czy narzeczonej. Musiałem ich jakoś zawiadomić. Gdy wracaliśmy z patrolu, siadałem w baraku, otoczony smrodem dżungli, przybity i wypalony wewnętrznie. Helikop- 202 tery latały nad głową. Z radia płynęła głośna muzyka rockowa. Żołnierze śmiałi się. A ja siedziałem za umocnieniami z worków z piaskiem i próbowałem znaleźć właściwe słowa, stonowane i znaczące, równie smutne i równie dzielne, jak ten dziewiętnastolatek, który dostał kulkę, podczas gdy reszta, w tym także ja, przeżyła. Na to nie ma odpowiednich słów. Możemy chwytać za broń i odpowiadać ogniem na ogień, ale nie da się napisać słów, które mogłyby naprawić krzywdę. Przez chwilę w milczeniu pili kawę. — Co to jest? — zapytała Beth, wskazując metalowe znaczki w kształcie liści klonowych na jego koszuli. — To oznaki mojego stopnia wojskowego. Jestem majorem. — Owszem, niczego sobie — odparła, po czym zaśmiała się tym swoim gardłowym, wbijającym się w pamięć staccato. Wes uśmiechnął się, nie umiał powstrzymać rumieńca. — Kiedy musisz się stawić w pracy? — zapytała. — Za trzy dni. Mam raczej luźną robotę. — Zdążyłam zauważyć — powiedziała. — Wypad do Los Angeles. Nie masz budzika przy łóżku. Trochę inaczej wyobrażałam sobie życie komandosa. — A kiedy ty musisz się stawić w pracy? — Zwykle wpadam do muzeum około dziesiątej. Wcześniej powinnam się przygotować do lekcji, ale to rutynowa robota. — Postawiła filiżankę na stoliku i wyciągnęła przed siebie szczupłe, gołe nogi. Miała lekko piegowate uda. „Pocałunki anioła" — jak zwykła mawiać matka Wesa. — Wyglądasz jak biegacz — oceniła Beth, prześlizgując się wzrokiem po jego tenisówkach oraz spodniach od piżamy opiętych na szerokich, mocnych udach. — Będę biegał tak długo, jak wytrzymają moje kolana — odparł. — Zresztą kondycja fizyczna jest jednym z elementów mojej pracy. — Do komandosów wybiera się najlepiej zbudowanych mężczyzn. — I powinni oni zawsze tak wyglądać. — To zrozumiałe. Tacy nie rodzą się na pniu. — Zgasiła papierosa na spodku, przeczesała palcami swoje długie włosy i zgarnęła je do tyłu, odsłaniając całą twarz. — Wybierasz się zatem, żeby pobiegać, nim zajmiesz się tym, czym zajmuje się major piechoty morskiej? — Powinienem trzymać formę. — Wesowi zaschło w gardle. Beth pochyliła głowę, a jej włosy opadły, ocieniając delikatny uśmiech, który wykwitł na pobladłych lekko wargach. 203 — Nie mam nic przeciwko temu — szepnęła. Dwie godziny później stali oparci o zamknięte drzwi wejściowe mieszkania. Wes był nagi. Beth nałożyła z powrotem jego koszulę, a swoje zwinięte ubranie przyciskała ręką do piersi. Wskazała palcem koszulę. — Powinnam chyba obiecać, że ci ją wypiorę i wyprasuję, ale straszny ze mnie kłamczuch. Wes pocałował ją w czoło i przesunął dłonią po jej włosach. — Nie chcę być natrętna, ale kiedy znów się zobaczymy? — Jak tylko to będzie możliwe. — To znaczy, że pewnie nieprędko. Pocałowała go w piersi, otworzyła drzwt i przemknęła korytarzem do swego mieszkania. Wes popatrzył za nią, ale nie obejrzała się, trzasnęły zamykane drzwi. Zadzwonił telefon. — Czy wiesz, kto mówi? — zapytał męski głos. — Pewnie — odparł Wes. Rozpoznał Franka Greco, kolegę z kontrwywiadu NIS, który zgodził się udostępnić mu akta zabitego marynarza. — Wybierasz się dziś na naszą zwykłą partyjkę sąuasha, prawda? — O której? — zapytał Wes. Ani on, ani Greco nie grywali w sąuasha. — Mam zarezerwowaną salę w klubie na wzgórzu. Na rogu Trzeciej oraz D, od południowego wschodu. Za czterdzieści minut. Wes ledwie zdążył ogolić się, wziąć prysznic i ubrać. Znalazł wolne miejsce do zaparkowania przy następnej kamienicy za dwupiętrowym, ceglanym budynkiem Klubu Kultury Fizycznej i Sąuasha, w którym nigdy nie był. Pospieszył do wejścia. — Hej, marynarzu! — zawołał ktoś za nim. — Dokąd tak pędzisz? To był Greco za kierownicą swej dwuletniej hondy sedana. Skręcili w wyludnioną uliczkę dzielnicy mieszkalnej i stanęli. Kwatera Główna Marynarki oraz dowództwo NIS znajdowały się jakieś dwa kilometry na prawo od nich, natomiast błyszcząca kopuła Kapitelu widniała znacznie bliżej, za ich plecami. Nie było żadnych przechodniów; minęło ich tylko kilka samochodów. — Mathew Hopkins — rzekł Greco, rzucając wypchaną, szarą kopertę na konsolę między dwoma fotelami. Greco miał długie, siwe włosy, z wyjątkiem czubka głowy, gdzie był prawie całkiem łysy. Niski i krępy, ubierał się u Searsa i Roebucka. Zdobył czarny pas judo, a na sali gimnastycznej NIS potrafił unieść sztangę, z którą miało kłopoty wielu młodych agentów, nie liczących sobie pięćdziesięciu jeden lat jak on. 204 — Później zapoznasz się z aktami — powiedział. — Hopkins był radiotelegrafistą, walczył jako ochotnik w Wietnamie, brał udział w operacjach specjalnych. W roku 1970 znalazł się na liście Grupy Operacyjnej Wsparcia Lądowego Marynarki. Po dwóch latach znów wrócił na morze, gdzie służył do roku 1979, kiedy to przeszedł na rentę jako całkowity inwalida. W dokumentach marynarki wymienia się uraz psychiczny, na tyle silny, żeby facet otrzymał stuprocentową rentę, nie taki straszny jednak, skoro nie wymagał leczenia szpitalnego. Hopkins miał znakomite wyniki, trochę pochwał, ale nie był żadnym bohaterem. W zasadzie kimś, kto nie wyróżnia się z tłumu. — Z wyjątkiem... — wtrącił Wes. — Grupy Operacyjnej Wsparcia Lądowego Marynarki. Można by sądzić, że chodzi o urzędasów, no nie? Naprawdę nazywano ich Oddziałem Specjalnym 157. — Nigdy o nim nie słyszałem. — Został rozwiązany w roku 1977. Od początku lat sześćdziesiątych była to najpilniej strzeżona tajemnica marynarki. Zatrudniali cywilów, techników, którym znudziło się sprzedawanie samochodów, zawodowych oficerów marynarki, a także żołnierzy służby czynnej. Nie obchodziła ich dyplomacja czy też bezpieczne pływanie po morzach i przechwytywanie rosyjskich szyfrów. Szpiegowali ludzi jak psy wywiadowcze. CIA niewiele wie o ich działalności, podobnie jak całe dowództwo marynarki. Stanowili pierwszą grupę wojskową dopuszczoną do tajnych operacji. Mieli swych ludzi wszędzie, wśród marynarzy i pracowników portowych. Wysyłali agentów do Chin. Twoi kumple z CIA rzadko wychylają nosa poza teren ambasad. Chłopcy z Oddziału Specjalnego 157 omijali ambasady z daleka. — Więc Hopkins działał dla nich. Jeśli był to aż tak doborowy oddział, czemu został rozwiązany? — Polityka. — Greco wzruszył ramionami. — Jednym z dowódców był u nich Ed Wilson. Zaczął robić na boku pieniądze. Dogadał się z Kadafim w Libii i brał od Szalonego Pułkownika forsę, dostarczając mu sprzęt dla terrorystów. Udało mu się nawet wciągnąć do współpracy Zielone Berety. Tamci sądzili, że biorą udział w kolejnej, ściśle tajnej akcji. Wilson dostał trzydzieści lat odsiadki. — Czym zajmował się Hopkins w Oddziale 157? — Był radiotelegrafistą. Kiedy dostał ten przydział, dokładnie go sprawdzaliśmy, równolegle z FBI. Potem było o nim cicho. Z jednym wyjątkiem. — Jakim? — W naszych aktach znalazłem powtórną prośbę o sprawdzenie 205 go, naprawdę dogłębne i szczegółowe. Widocznie Hopkins wydał się komuś aż za bardzo czysty. — Po co było to powtórne sprawdzanie? — Najlepiej zapytaj faceta, który je zarządził. — Greco wręczył Wesowi zapisaną kartkę. — Teda Davisa. To emerytowany komandor, człowiek, który jak mustang przeszedł wszystkie stopnie kariery i zajmował się wieloma rzeczami, zanim powierzono mu Oddział Specjalny 157. Porządny facet. Będzie w barze o pół do czwartej. — Dzięki. — Ted jest moim przyjacielem. A nawet gdyby nim nie był, tylko głupiec odważyłby się z nim zadzierać. Wes wsunął grubą, szarą kopertę do swojej teczki. — Wygląda na to, że zaczynasz zbierać materiały, marynarzu. — Takie tam duperele — odparł Wes. Stary pracownik wywiadu rozejrzał się dookoła. Jeszcze dziesięć lat temu w tym miejscu zaczynały się slumsy. Teraz mieszkali tu wpływowi obywatele. — Nie będę pytał, jakie zadanie wykonujesz dla tajniaków z drugiego brzegu rzeki — mruknął Greco. — Ale nie pozwól, żeby odcięli ci linę na głębokiej wodzie. — Umiem pływać. — Nie wiem, czy taki zaniedbany dupek, na jakiego wyglądasz dzisiejszego ranka, zdołałby się choćby utrzymać na wodzie. Zaśmiali się obaj. — Pracowałem do późna — wyjaśnił Wes. — Ale przynajmniej mam regulaminowe włosy, a nie siwą plerezę, która zasłaniałaby mi uszy. — Bo właśnie o to chodzi — odparł Greco. — O co? — Kiedy byłem policjantem w Saint Louis, pewien ćpun odgryzł mi prawe ucho. Dlatego noszę długie włosy. W ten sposób wyglądam na zwariowanego staruszka, który jeszcze nie słyszał, że hippisi wymarli. Ktoś taki nie rzuca się w oczy. Greco otworzył drzwiczki samochodu. Wysiadając, Wes zapytał: — I co się stało z tym ćpunem? — Stłukłem go na kwaśne jabłko. Kiedy Greco odjechał, Wes spojrzał na zegarek: dziesiąta trzydzie-ści. Wiatr miotał uschniętymi liśćmi i papierzyskami w rynsztoku. Na ścianie Klubu Weteranów Cudzoziemskich Wojen, sąsiadującego z Klubem Sąuasha, wisiał automat telefoniczny. „Nie przekraczaj granicy, dopóki nie zostaniesz do tego zmuszo-ny" — nakazał sobie w duchu Wes. 206 W bibliotece Martina Luthera Kinga w śródmieściu Waszyngtonu znalazł trzy powieści Nicka Kelleya. Zdjęcie, które widniało na obwolucie najświeższej książki, przedstawiało tego samego ciemnowłosego mężczyznę, który znajdował się w towarzystwie Juda Stuarta na fotografii wykradzionej z Los Angeles, tyle że o kilka lat starszego. — Cholera — szepnął Wes. W holu biblioteki znalazł aparat telefoniczny. Wykręcił numer Jacka Bernsa, lecz zgłosiła się automatyczna sekretarka. Nie zostawił żadnej wiadomości. Spojrzał na zegarek: jedenasta piętnaście. Może prywatny detektyw wyszedł na wcześniejszy lunch... Wes wypożyczył powieści Nicka Kelleya. Kiedy wyszedł z biblioteki, wiał jeszcze silniejszy wiatr. Na szarym niebie kłębiły się czarne chmury. Przy aluminiowym wózku z parasolem Wes kupił dwa hot-dogi oraz kubek śmierdzącej metalicznie kawy. — Chyba będzie padało — rzekł sprzedawca, odliczając resztę. — Lepiej się schronić — odparł Wes. — Jak? Z tym wózkiem? — Faktycznie. Wes zjadł lunch na marmurowej ławce przed gmachem biblioteki. Sprzedawca przyglądał się, jak ubrany w płaszcz, garnitur oraz krawat klient rozkłada jedzenie na ławce, wreszcie pokręcił głową i skwitował to uśmiechem. Jedna z książek nosiła tytuł „Lot Wilka". Wes przypomniał sobie film. Dwie pozostałe powieści nie traktowały o szpiegach. Kiedy czytał notkę, na obwolutę ostatniej z nich spadła kropla musztardy, plamiąc książkę. — Niszczenie własności publicznej —- mruknął pod nosem. Pokręcił głową, ściągnął plastikową okładkę i wydarł z obwoluty pochodzące sprzed trzech lat zdjęcie Nicka Kelleya. Matka Wesa powtarzała, że człowiek wędruje do piekła, odmierzając drogę małymi kroczkami. Z budki telefonicznej niedaleko wózka z hot-dogami ponownie zadzwonił do Jacka Bernsa. Znów odpowiedziała automatyczna sekretarka i jak poprzednio Wes nie zostawił żadnej wiadomości. „Jeszcze nie ma południa" — pomyślał. Był w połowie drogi między swoim mieszkaniem a barem, w którym miał spotkanie za trzy godziny. Poczuł zimne kropelki deszczu na twarzy. Od galerii Freera, gdzie pracowała Beth, dzieliły go ze dwa kilometry. Po drugiej stronie ulicy wznosił się mamuci gmach z szarego piaskowca — Narodowe Muzeum Sztuk Pięknych. Tam również znajdowały się automaty telefoniczne. 207 Przez pól godziny wałęsał się po salach poświęconych sztuce abstrakcyjnej i surrealistycznej. Gdy w jednym z korytarzy natknął się na telefon i znów odezwał się automat Jacka Bernsa, podyktował numer aparatu, z którego dzwonił. Nie oddalał się zanadto od tego korytarza, aż wzbudził zainteresowanie ubranego w błękitny mundur strażnika, który minął go raz i drugi, obrzucając uważnymi spojrzeniami. Wreszcie telefon zadzwonił. Wes podniósł słuchawkę. — Wes! — zawołał Jack Berns takim głosem, jakby siedział w blaszanej beczce. — Gdzie ty, do cholery, jesteś? — Dzwonię z automatu. — Ja siedzę w moim samochodzie. Czy ta współczesna technika nie jest wspaniała? Mogę odebrać twoją wiadomość, zadzwonić do ciebie, zrealizować czek, cały czas prowadząc wóz. Mam telefon w samochodzie. To wielka wygoda, poza tym rozmowy są praktycznie nie do przechwycenia. Polecam ci, Noahowi na pewno spodoba się pomysł. Strażnik muzealny po raz kolejny minął Wesa. — Właśnie dzwonię w sprawie telefonów — rzekł Wes. — Aha. Strażnik oddalił się o dziesięć kroków. — Ten pisarz, którego znasz... ma dom, a ponadto pracownię. — Nick Kelley. Czcesz mieć podsłuch jego aparatów? A może chodzi ci tylko o rozmowy międzymiastowe? Od tamtego dnia do kiedy? Do dziś? — Nie wszystko — odparł Wes. — Tylko wykaz: dokąd, z kim oraz kiedy. — A gdybym mógł także podać: dlaczego? — Rób tylko to, za co ci płacę. Kiedy mógłbym to dostać? — Jestem na moście na Czternastej Ulicy. Obok Pentagonu. Chcesz, żebym pomachał im za ciebie? Nie, ty nie masz już z nimi nic wspólnego. Będę w domu za dwadzieścia minut. "Mogę mieć te informacje do czasu... zanim do mnie przyjedziesz. Zimne powietrze w muzeum śmierdziało kurzem. Wykładane marmurami korytarze świetnie przenosiły odgłos kroków i najcichsze nawet szepty. Wes poczuł nagle dziwny dreszcz na plecach. — Berns. Czyżbyś już to zrobił? — Spokojnie. Ja tylko wykonuję polecenia. W plątaninie biało-czarnych linii na wiszącym nie opodal płótnie Wes dostrzegł niewyraźny zarys głowy człowieka: z otwartymi do krzyku ustami. 208 — Tutaj leje jak skurwysyn — zauważył Berns. — Ile to będzie kosztowało? — Nie martw się, starczy ci forsy. Połączenie zostało przerwane. Strażnik muzealny, który stał na końcu korytarza, przyglądał się idącemu w jego kierunku Wesowi. — Niech pan oszczędza nogi — odezwał się do niego Wes. — Życzę miłego dnia, proszę pana. — Wes miał wrażenie, że nim dojdzie do wyjścia, wzrok strażnika wypali mu dziurę w plecach. Kiedy dotarł do baru w Arlingtonie, deszcz przestał padać. Zaparkował wóz na spękanym placyku przed wejściem i spojrzał na zegarek. Miał jeszcze dwadzieścia minut. Cztery pozostałe samochody na parkingu były puste. Idąc w kierunku baru, Wes uważnie rozejrzał się dokoła. W wozie stojącym przed sklepem odzieżowym siedział łysy mężczyzna. Wewnątrz znajdowało się tylko troje ludzi: facet w białej koszuli, czarnoskóry barman wycierający szklanki oraz pięćdziesięcioletnia kobieta zabawiająca się jakąś grą telewizyjną. Wes poprosił o piwo i usiadł przy ciemnym, powleczonym politurą stoliku. Łysy mężczyzna wkroczył do baru punktualnie o trzeciej trzydzieści. Podszedł do stolika Wesa i wyciągnął rękę. — Jak się masz, Wes. Jestem Ted Davis. Barman postawił przed Davisem czystą wódkę z lodem. Wes podziękował Tedowi za spotkanie. — Cieszę się, że mogłem oddać Frankowi przysługę — odparł Davis, uśmiechając się. — Jesteś jednym z ludzi Billy'ego? — Jakiego Billy'ego? — Generała Billy'ego Cochrana. Wes zawahał się, wspomniawszy ostrzeżenie Greca. — Pracuję dla tamtejszego naczelnego. I tylko dla niego. Ted Davis skinął głową i upił nieco wódki. — Zarządziłeś dodatkowe sprawdzanie radiotelegrafisty, który służył w Oddziale Specjalnym 157 od roku 1970 do 1972, Mathew f Hopkinsa — zaczął Wes. ; — Pamiętam go. l — Dlaczego? — Dlaczego pamiętam czy dlaczego zarządziłem sprawdzanie? * — I jedno, i drugie. ; — Prowadziliśmy własny kramik — odparł Ted. — Wybraliśmy f Hopkinsa z dość krótkiej listy sporządzonej w dowództwie marynarki. Mieliśmy własny system komunikacyjny, niezależny od nikogo. i 14 — Rzeka ciemności 209 Szyfrowaliśmy wiadomości. Urządzenia kodujące połączone z nadajnikami były mniejsze od twojej aktówki. — A wiec Hopkins zajmował się przekazywaniem informacji. Z każdego terenu? — Owszem, radiotelegrafiści się zmieniali. Odbierali przekazy niezależnie od tego, w jakim terenie działali i którego zadania dotyczyły te informacje. Dobry radiotelegrafista nie przywiązuje wagi do treści rozszyfrowanego przekazu. Powinien, zgodnie z procedurą przesłaną mu w informacji, przejść do następnego zadania. — To normalne — odparł Wes. — A co z Hopkinsem? — Za dużo palił. — Co? — Za dużo palił. Właśnie dlatego zwrócił na siebie moją uwagę. Poza tym... — Tak? — Gdy Henry Kissinger dogadywał się z Chińczykami, nie ufał nikomu. W każdym razie nikomu z Departamentu Stanu oraz z CIA. Zwrócił się do szefa Połączonego Sztabu o udostępnienie mu najlepiej szyfrowanego systemu łączności, jakim wówczas dysponowało USA, którego nawet sztab nie umiał kontrolować, czyli naszego. — Kiedy to było? — Gdzieś w 1971 roku. — A Hopkins...? — Proszę pamiętać o systemie rotacyjnym. Zresztą nie byłem odpowiedzialny za łączność, działałem w dowództwie operacyjnym. Ale ponieważ należałem do zaufanych, powierzano mi różne zadania. Tak się złożyło, że układałem wtedy listy dyżurów radiotelegrafistów. Zauważyłem, że Hopkins dość często zamienia się dyżurami z innymi. Kombinował tak, żeby być zawsze na miejscu, kiedy Kissinger rozmawiał z Chińczykami. — A w dodatku palił za dużo — mruknął Wes. — Frank powiedział mi, że jesteś prawiczkiem — rzekł Davis. — Powinieneś zatem wiedzieć, że za którymś razem możesz trafić na faceta głęboko przekonanego, iż polują na niego jacyś łajdacy. Gość przysięgałby, że wie coś o układach czy operacjach nie znanych nikomu innemu. Można to tłumaczyć paranoją — wyjaśnił. — Ale normalny facet zacznie coś kombinować, a nie będzie żył w strachu. Jeśli naprawdę ktoś na ciebie poluje, to znaczy, że jesteś kimś ważnym; musisz się z tym pogodzić. Nie wynika to ani z twojej głupoty, ani z urojeń. Jeśli zaś jest to paranoja, może dotyczyć tylko agenta, który brał udział w zbyt wielu operacjach albo za wiele myślał o sobie, czy 210 też analityka, która ma zbyt bujną wyobraźnię. Tacy ludzie zaczynają robić i dostrzegać dziwne rzeczy. Wielkie rzeczy. — Hopkins nie był ani agentem, ani analitykiem, a jednak sądzisz, że zwariował. — To tylko przypuszczenie. Wszystko mi na to wskazywało: kombinował podczas rozmów Kissingera z Chińczykami i za dużo palił. Rzecz jasna, Kissinger był tej klasy politykiem, że wielu ludzi interesowało się jego działalnością. — A może Hopkins był po prostu szpiegiem? \ — I szpiegował szpiegów? Niewykluczone. — Czy były jakiekolwiek inne dowody? — W ogóle nie mieliśmy żadnych dowodów przeciwko niemu. — Lecz zwolniliście go z Oddziału Specjalnego 157 — podsunął Wes. Davis zachichotał. — Może Hopkins naprawdę miał paranoję? — Czy możesz mi coś jeszcze o nim opowiedzieć? — Nie, więcej mógłby powiedzieć tylko on sam — odparł Da-vis. — Gdzie teraz jest? „Greco mu nic nie powiedział" — pomyślał Wes. — Na zachodzie. Davis mruknął. Obaj dokończyli swoje drinki. — Czy w Oddziale Specjalnym 157 służył kiedykolwiek Jud Stuart? — zapytał Wes. — Z Zielonych Beretów, prawdopodobnie czasowo biorący udział w operacjach specjalnych. — Nie pamiętam nikogo o tym nazwisku. Zresztą nie wykorzystywaliśmy, nawet doraźnie, nikogo z armii. — A co z innymi oddziałami? Czy istniały jakieś nieformalne grupy? — Ty naprawdę jesteś prawiczkiem. Pewnie, że istniały. Tylko w armii było ich parę, dopóki kilka lat temu nie zostały połączone w Siły Szybkiego Reagowania, co wywołało jakieś perturbacje finansowe. Powinni byli zasięgnąć naszej rady. Są takie grupy w CIA. Zresztą, gdzie ich nie ma? Zapytaj swego kolegę z piechoty morskiej, Olliego Northa. Chociaż, gdyby wasz oddział nieformalny był ściśle tajny, ja nie wiedziałbym o jego istnieniu. W każdym razie nazwisko Juda Stuarta z niczym mi się nie kojarzy. Wes pokazał mu zdjęcie, które dostał od Jacka Bernsa. — Nie znam tego człowieka — orzekł Davis. Po chwili wahania Wes zapytał: — Dlaczego was rozwiązano? 211 / — Chyba znasz historię Eda Wilsona, jego pokrętnych machinacji i olewatorskiego stosunku do całej admiralicji? Wes wzruszył ramionami i pokiwał głową. i — Jeśli chcesz zrozumieć, dlaczego marynarka pozbyła się nas, jedynej organizacji, pomijając CIA, która zajmowała się bezpiecznym, legalnym oraz efektywnym szpiegostwem, nawet przy założeniu, że stanowiliśmy zbieraninę złodziei, kłamców oraz kombinatorów, chociaż żaden Amerykanin nie dopłacił do naszej działalności, to musisz najpierw zrozumieć naszego przyjaciela, generała Billy'ego, obecnego wicedyrektora firmy, dla której pracujesz. — On jest lotnikiem, a wy marynarzami. — Wówczas pracował w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa i miał wielu dobrych znajomych w Połączonym Sztabie. Kolor munduru nie odgrywa tu żadnej roli. Billy nie tylko nosi gwiazdki na naramiennikach, on ma je także w oczach. Pierwszą rzeczą jaką zrobił, kiedy został najważniejszym z ważnych w Wywiadzie Lotnictwa, było założenie nowej linii telefonicznej w jego gabinecie. Chcąc uwolnić się od polujących na smaczne kąski reporterów, wybrał jednego z młodych, wścibskich dziennikarzy i posadził go na wysokim stołku u swego boku. Cały czas pozostaje w kontakcie ze swoimi kolegami ze Wzgórza, tu pomoże jakiemuś doradcy, tam senatorowi. Tworzy legendę wokół siebie. A prawda znika w jej cieniu. To wybitny facet. — Jeśli jest taki wybitny... — Ma naturę otwieracza cudzych listów. Według niego działalność wywiadu powinna być czysta i bezkrwawa. Stawia na satelity. Szpiegostwo jako działalność ludzi krążących po ulicach i szukających tego, co przyprawia o szybsze bicie serca lub zawrót głowy, to dla niego brudna robota. Brudna robota oznacza kłopoty, a Billy nie chce mieć żadnych kłopotów. On musi pokonać wszystkie szczeble kariery. Te jego grube szkła chyba całkiem zaparowały, kiedy dowiedział się, że prezydent powołał na dyrektora nie jego, lecz Dentona. Wielu ludzi wie, jak należy smarować narty. Billy bardzo pomógł najlepszym ludziom z Oddziału 157, podsuwał najkorzystniejsze dla nich stanowiska. Zjednywał ich sobie, chyba że byli tak źli, iż przez nich cała reszta wyglądałaby źle. Gdy Wilson się zeszmacił, większość nart była już dobrze posmarowana... Zrób mi przysługę — zakończył Davis. — Jeśli tylko będę mógł. — Powiedz Dentonowi, że kiedy Billy zaczyna być miły, to znaczy, że najwyższa pora stanąć plecami do ściany. Wes dotarł do domu Jacka Bernsa jeszcze przed zmierzchem. W gabinecie Berns wręczył mu listę połączeń telefonicznych Nicka 212 Kelleya, zawierającą numery oraz adresy rozmówców. W wykazie figurowało studio telewizyjne, kilku wydawców, agencja młodych talentów. Kobieta z Michigan, nosząca to samo nazwisko, prawdopodobnie jego matka. W Wisconsin z kolei mieszkała chyba rodzina żony Kelleya. Wes zwrócił uwagę, że dziewięć dni po wykorzystaniu przez Juda Stuarta linii alarmowej CIA Nick Kelley dzwonił ze swej pracowni do Los Angeles, do Deana Jacobsena. „Kim, do cholery, mógł być ten Jacobsen?" Jeszcze raz przebiegł wzrokiem cały wykaz; telefon do Deana Jacobsena był jedynym, którego nie można było przyjąć za oczywisty. Trzy i pół minuty, dziewięć dni po telefonie Juda Stuarta do CIA. — Kto jest twoim informatorem w centrali telefonicznej? — zapytał Wes, spoglądając na kserokopie rachunków za rozmowy międzymiastowe. — Pocałuj mnie w dupę, majorze — odparł Jack Berns. Krępy detektyw oparł się ciężko o blat biurka. — Dostałeś to, co chciałeś? — Owszem, mam to, o co prosiłem. — Wes ziewnął. — Ile? — Niech będzie pięć. — Dość słono. — Takie są koszty zdobywania informacji. Wes odliczył dziesięć banknotów pięćdziesięciodolarowych i położył je na biurku. — Napisz mi pokwitowanie — rzekł. — Nie zrozumieliśmy się, Wes. Chodzi o tysiące, a nie setki. Delikatny czerwonawy blask zachodzącego słońca przedarł się przez powłokę chmur i oświetlił wnętrze gabinetu. Wes odliczył następnych dziesięć banknotów pięćdziesięciodolarowych i położył je obok tamtych. — To i tak dwa razy więcej niż te informacje są warte, a cztery razy więcej niż ty za nie zapłaciłeś. — W tym wypadku bardzo się pan myli, majorze. Prywatny detektyw łypał okiem na swego klienta. Ten uśmiechnął się, podszedł do regału z książkami prawniczymi i przesunął dłonią po ich grzbietach. .— Uważasz, że bardzo się mylę? — zapytał. — Jestem oficerem na służbie. Właśnie dałeś mi zdobyty nielegalnie wykaz rozmów telefonicznych. Jedną ręką gładzisz owoce Wujka Sama, a drugą próbujesz zerwać je z drzewa. Możliwe, że bardzo się mylę korzystając z twych usług, ale to ty działasz bez linki zabezpieczającej. — Jesteś tego pewien? 213 — To nie ma dla mnie znaczenia. — Wes uśmiechał się bez przerwy. Berns pokręcił głową, zaśmiał się protekcjonalnie, lecz wyraził zgodę. Po chwili Wes schował pokwitowanie i skierował się ku drzwiom. — Co dalej?! — zawołał za nim detektyw. — Zadzwonię, jak będę cię potrzebował. Zapadł już zmrok. Wes ziewnął po raz kolejny. Dean Jacobsen. Los Angeles. Może to kumpel Juda Stuarta, jego łącznik? A może tylko kolega ze szkoły Nicka Kelleya. Jeden telefon — człowiek, który znał Juda Stuarta, dzwonił do miasta, gdzie tamten zniknął. Wes mógł poprosić Greca lub detektywa Rawlinsa o poszukanie nazwiska Deana Jacobsena w archiwach komputerowych, nie chciał jednak zwracać na siebie uwagi. Poza tym, do tej pory niewiele miał pożytku z oficjalnych akt. Zresztą rozmowa z nieznajomym z Los Angeles była bezpieczniejsza od ciągnięcia za język Nicka Kelleya, waszyngtońskiego pisarza i reportera. Wes ziewnął raz jeszcze i wsiadł do samochodu. Miał szansę złapać wieczorny samolot. Mógłby przespać się trochę podczas lotu, a już jutro być z powrotem. Pomyślał, że może zastanie w domu Beth i ona zgodzi się odwieźć go na lotnisko. ZBRODNICZA POTĘGA Piątek, 16 czerwca 1972 roku, zaczął się dla Juda jako kolejny parny i chmurny dzień spędzony w Waszyngtonie. Jud nie wiedział, że ludzie wytyczający zakręty jego drogi życiowej zebrali się o godzinie jedenastej nad brzegiem rzeki Potomac, na cmentarzu arlingtońskim, by wziąć udział w pogrzebie Johna Paula Yanna, jednego z głównych menedżerów toczącej się nadal wojny wietnamskiej. Był tam emerytowany generał major Edward Lansdale — legenda CIA, człowiek, który zdusił komunistyczne powstanie na Filipinach w latach pięćdziesiątych, cudotwórca amerykańskiego wywiadu, asystujący przy narodzinach Wietnamu Południowego. W pogrzebie Yanna uczestniczył także najsłynniejszy wietnamski protegowany Lansdale'a: Lucien Conein. Trójpalczasty „Czarny Luigi". Mroczny Książę Szpiegów. Jako agent Wydziału Służb Strategicznych w czasie drugiej wojny światowej „Czarny Luigi" został przerzucony do Wietnamu, czyli wówczas jeszcze do Indochin Francuskich, na tyły armii japońskiej. W okresie zimnej wojny agent CIA był współtwórcą krwawego puczu, który doprowadził do utworzenia reżimu Diema. W roku 1972 „Czarny Luigi" zrezygnował z pracy w CIA, a prezydent Richard Nixon powierzył mu zadanie sformowania tajnej Specjalnej Grupy Operacyjnej w ramach Agencji do Walki z Narkotykami. Grupa ta, zatrudniająca w dużej części byłych agentów CIA, miała za zadanie przeniknąć do międzynarodowych gangów narkotycznych. Plotki głosiły, że ludzie Coneina opracowali plan serii skrytobójczych zamachów, mających wyeliminować przywódców mafii, lecz „Czarny Luigi" zaprzeczał takim pogłoskom. 215 W początkowym okresie amerykańskiej działalności w Sajgonie „Czarny Luigi" ocalił życie innemu człowiekowi obecnemu na pogrzebie Vanna: Danielowi Ellsbergowi. Był on członkiem tak zwanego zespołu terenowego CIA. utworzonego przez Lansdale'a w Wietnamie. Od tamtej pory Ellsberg radykalnie zmienił swoje stanowisko i przekazał prasie kilka prawdziwych historii z wojny wietnamskiej. Rewelacje, opublikowane na rok przed śmiercią Yanna, stały się znane jako afera ,,Dokumenty Pentagonu". Ellsberg przywieziony został do Arlingtonu na pogrzeb Yanna samolotem z Los Angeles, gdzie stawał przed sądem za ujawnienie tajemnic Pentagonu. W niecały miesiąc po opublikowaniu „Dokumentów Pentagonu" w gabinecie prezydenta Nixona sformowany został Zespół do Badań Specjalnych, którego zadaniem było powstrzymanie przecieków do prasy. Tajny zespół urzędował tuż obok Białego Domu, w podziemiach Starego Budynku Administracyjnego przypominającego zamczysko, w pokoju numer szesnaście — będącym w rzeczywistości czterema pokojami, wyposażonymi w szyfrującą centralkę telefoniczną, której szyfr zmieniany był każdego dnia przez techników Służb Specjalnych. Napis na drzwiach głosił: David R. Young. Instalator. Ellsberg nie wiedział oczywiście, że w czasie kiedy on uczestniczył w pogrzebie swego przyjaciela, Yanna, specjalna grupa, na której czele stał jeden z doradców Białego Domu, zdążyła dwukrotnie przeszukać gabinet jego psychiatry, poszukując materiałów obciążających. Obok Ellsberga zasiadł senator Edward Kennedy. Jedenaście miesięcy wcześniej Biały Dom wyznaczył byłego agenta CIA oficjalnie do śledztwa w sprawie „Dokumentów Pentagonu", nieoficjalnie zaś do zbadania tragedii utonięcia towarzyszącej Kennedy'emu kobiety. Ów były agent CIA należał do tej samej grupy, która włamała się do gabinetu psychiatry Ellsberga. Najważniejszym czynnie działającym urzędnikiem CIA obecnym na pogrzebie Yanna był bohater z czasów drugiej wojny światowej, William Colby, współtwórca Programu Feniks, który doprowadził do śmierci czterdziestu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu czterech obywateli wietnamskich podejrzanych o wrogą działalność. Colby został w końcu dyrektorem CIA. W dniu pogrzebu Yanna CIA prowadziło dwa utajnione dochodzenia mające na celu wykrycie sowieckich agentów działających przypuszczalnie wewnątrz amerykańskiego aparatu bezpieczeństwa. Pierwsze z nich dotyczyło zaprzysięgłego nałogowego palacza i poety Jamesa Jesusa Angeltona, szefa kontrwywiadu CIA, który sam był dość głośnym tropicielem szpiegów. Obiektem drugiego był Henry 216 Kissinger, doradca prezydenta Nixona do spraw Bezpieczeństwa Narodowego, który miał zostać zwerbowany w Niemczech tuż po wojnie, a następnie wprowadzony pod pseudonimem „Pułkownik Odyniec" do elity politycznej Stanów Zjednoczonych. W dniu pogrzebu Yanna Nixon żegnał prezydenta Meksyku, który przebywał w Waszyngtonie z oficjalną wizytą. Przyjazd do USA głowy sąsiedniego państwa Ameryki Łacińskiej zdawał się, tegoż parnego piątku roku 1972, absolutnym paradoksem polityki zagranicznej Białego Domu. Z jednej strony, przedstawiając punkt widzenia waszyngtońskiej administracji na sprawy Ameryki Łacińskiej doradca do spraw Bezpieczeństwa Narodowego, Henry Kissinger, powiedział chilijskiemu dyplomacie: „To, co dzieje się na południu, nie ma dla nas żadnego znaczenia". Z drugiej strony rozgrywała się tragedia Chile. Trzy dni po wyborze na prezydenta marksisty Salvadora Allende CIA donosiło Nixonowi, że Stany Zjednoczone „nie mają w Chile żadnych żywotnych interesów, militarna równowaga sił na świecie nie zostanie w znaczący sposób zachwiana utworzeniem reżimu Allendego, a jego zwycięstwo prawdopodobnie nie stanowi zagrożenia dla pokoju w tym regionie". Lecz prezydent Nixon zmusił dyrektora CIA do interwencji w Chile, rozkazując mu „doprowadzić do całkowitego krachu ekonomicznego". Przeznaczył na ten cel ponad dziesięć milionów dolarów, zaznaczając, że wykorzystanie amerykańskiej ambasady w Santiago nie wchodzi w rachubę. Dwa dni przed pogrzebem Yanna „Washington Post" doniósł, że kryzys ekonomiczny w Chile ma charakter zapaści, a gabinet Allendego złożył obietnicę rezygnacji w zamian za renegocjowanie długu zagranicznego sięgającego jednego biliona dolarów. Po odlocie meksykańskiego prezydenta Nixon udał się na weekend na jedną z wysp bahamskich, będącą prywatną własnością jego j przyjaciela, multimilionera. Padało. | Natomiast w Waszyngtonie spadł jedynie drobny deszczyk w piątek wieczorem. Waszyngton był zawsze miastem wrzącym polityką, a szczególnie | w tamtym okresie wojny wietnamskiej, gdy każdy krok każdego ' mieszkańca miasta przypominał igłę kompasu, wskazującą dżungle południowo-wschodniej Azji. W roku 1972 odczuwało się tu ponadto f obsesyjną gorączkę kampanii przedwyborczej: zbliżały się bowiem wybory prezydenckie. Urzędujący prezydent, Richard Nixon, był jedynym kandydatem Partii Republikańskiej. 217 O nominacje z ramienia Partii Demokratów walczyło dwóch senatorów — George McGovern, niezbyt lubiany orędownik pokoju, oraz Ed Muskie, populistyczny centrowy demokrata. Muskie wracał na scenę polityczną po skandalu ochrzczonym mianem ..Listu Kanadyj-ca": w prasie opublikowano prywatny list. świadczący o tym. że Muskie jest rasistą. Broniąc się publicznie Muskie płakał rzewnymi łzami. Dokument ten został spreparowany przez jednego z wysokich urzędników Białego Domu, gdzie nazywano podobną robotę ..pieprzeniem szczura". W piątek, 16 czerwca 1972 roku — tego dnia. kiedy na cmentarzu w Arlingtonie chowano Yanna — słońce zaszło w Waszyngtonie o dwudziestej trzydzieści pięć. Jud był w pracy. Po zmroku Biały Dom zatonął w powodzi świateł. Prezydent Nixon. który prywatnie z pogarda odnosił się do reguł zawartych w ..Podręczniku Młodego Skauta", rozkazał, by na szczycie Białego Domu przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku. powiewał gwiaździsty sztandar. Deszcz czy słońce, dzień czy noc. Biały Dom nie był już rezydencją — był miejscem pracy tych wszystkich mężczyzn i kobiet, którzy rządzili administracja amerykańska. Za wysokim ogrodzeniem z żelaznych prętów, otaczającym wysadzane krzewami trawniki i nieskalanie czyste ścieżki, za zamkniętymi drzwiami i kuloodpornymi oknami — wszyscy pracowali. I zachowywali, o ile to tylko możliwe, ścisłą tajemnicę. Sześć miesięcy wcześniej, w grudniu 1971 roku. pewien dziennikarz oskarżył Nixona i Kissingera o udzielanie ..przychylnej pomocy" prezydentowi Pakistanu Zachodniego, prowadzącemu ludobójczą wojnę, w której zginęło od pięciuset tysięcy do trzech milionów ludzi na obszarze mającym wkrótce przyjąć nazwę Bangladeszu. Wojskowa taktyka amerykańskich sprzymierzeńców polegała na gwałceniu kobiet oraz obcinaniu im piersi specjalnie do tego celu robionymi nożami. Owa przychylność po części miała być zapłatą za pośrednictwo Pakistanu między Kissingerem a Chińczykami w negocjacjach prowadzących do odnowienia stosunków dyplomatycznych między dwoma supermocarstwami, po części zaś stanowiła zwykły manewr w polityce globalnej oparty na założeniu, że w późniejszym czasie wszystko można będzie zdementować. Śledztwo administracji w sprawie grudniowego przecieku doprowadziło do przypadkowego odkrycia wojskowego szpiega, porucz- 218 nika Charlesa Radforda — lecz zdemaskowanie amerykańskiego urzędnika szpiegującego w Białym Domu pozostało tajemnicą dla opinii publicznej. Podobnie jak tajne i nielegalne śledztwo CIA dotyczące dziennikarza, który ujawnił wsparcie dla Pakistanu. Czerwiec 1972 roku obfitował w bardzo wiele tajemnic trzymanych za żelaznym ogrodzeniem Białego Domu. Była sprawa Kambodży — przez czternaście miesięcy Nixon i Kissinger okłamywali opinię publiczną, Kongres oraz najwyższe dowództwo wojskowe, rozkazując w tym czasie wykonać trzy tysiące sześćset trzydzieści nalotów fortecami B-52, podczas których zrzucono sto dziesięć tysięcy bomb na ludzi doskonale zdających sobie sprawę, skąd te bomby pochodzą. W Ameryce urzędnicy Białego Domu opracowywali plany zakulisowej politycznej wojny w USA, obejmującej włamania, podsłuch, anonimy od prostytutek, porwania — „brudne triki", mające na celu wyeliminowanie kandydatów Partii Demokratycznej oraz rzeczników pokoju. Ludzie prezydenta naciskali Urząd Skarbowy, by wszczął dochodzenia o wykroczenia podatkowe przeciwko wrogom Nixona, chodziło bowiem o wykorzystanie jako broni politycznej odartych ze statusu tajemnicy osobistej informacji o dochodach. Niektórzy pracownicy administracji sami stawali się ofiarą tej machiny, jeśli znajdowano dowody ich nielojalności. W ten piątek ludzie z Białego Domu tonęli w forsie. W tygodniu prasa doniosła, że — przed wejściem w życie przepisu o jawności źródeł finansowania — na rzecz kampanii wyborczej prezydenta Nixona wpłynęło ponad dziesięć milionów dolarów. Były naczelny gliniarz, prokurator generalny John Mitchell, obecnie przewodniczący Komitetu Reelekcji Prezydenta (KRP, co wymawiano jak: krab), publicznie odmówił ujawnienia źródeł tych pieniędzy. Nikt, poza wąskim kręgiem zainteresowanych, nie wiedział wówczas, że trzynaście wielkich korporacji amerykańskich przekazało nielegalnie na rzecz KRP siedemset osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Producenci mleka wyłożyli kolejne tysiące w zamian za prezydencką obietnicę zwiększenia rządowych dopłat do mleka. Przywodzący swym wyglądem na myśl ducha miliarder pustelnik Howard Hughes przeznaczył na kampanię prezydencką sto tysięcy, natomiast Robert Yesco, uciekający z USA przed licznymi oskarżeniami, między innymi o miliardowe defraudacje, prawdopodobnie jedna z czołowych postaci gangu szmuglującego heroinę, potajemnie zasilił elekcję Nixona sumą dwustu tysięcy dolarów. Tegoż wieczoru z pieniędzy przeznaczonych na kampanię, wypranych w Meksyku, miała zostać opłacona tajna misja prowadzona 219 przez ośmiu mężczyzn, którzy przebywali w pokoju numer siedemset dwadzieścia trzy, w hotelu Howarda Johnsona, położonym naprzeciw Watergate. Tegoż wieczoru w Białym Domu — w zalanym strumieniami świateł, udekorowanym sztandarem Białym Domu — pełnił służbę Jud Stuart. Nie na górze, w apartamentach rodzinnych, które Pierwsza Dama, Pat Nbcon, ozdobiła słonecznymi pejzażami Kalifornii drukowanymi na złotych i różowych tapetach z papieru oraz tandetnymi meblami. Jud przebywał na dole, na parterze. W Gabinecie Owalnym. W samym sercu. I był sam. O jedenastej wieczorem, 16 czerwca 1972 roku. Godzina dzieliła go od zakończenia zmiany: miał niecałą godzinę na skończenie roboty. Pomimo klimatyzacji, która wtłaczała do budynku przefiltrowane i silnie schłodzone powietrze miejskie, po jego czole spływały kropelki potu. Czasami prezydent Nixon nastawiał klimatyzator na maksymalne chłodzenie i siadał w samym centrum szalejącej wichury. Przez słuchawkę Jud słyszał trzaski radia zamontowanego u paska. Miał na sobie regulaminową białą koszulę, ciemne spodnie ze złotymi lampasami oraz wypucowane do połysku czarne buty. Na jego piersi widniała złota odznaka dyżurnego oficera ochrony — zmilitaryzowanego oddziału Służb Specjalnych. Przy ciężkim pasie, oprócz radia, nosił rewolwer magnum kaliber 9 mm zdolny powstrzymać szarżującego niedźwiedzia grizzly. Bądź dowolnego intruza wewnątrz sanktuarium amerykańskiej demokracji. Jud stał wsparty plecami o ścianę. Po prawej stronie miał otwarte drzwi, przez które wejście zagradzała czerwona aksamitna lina. Po lewej wznosił się wygaszony kominek z szerokim gzymsem, a nad nim wisiał portret George'a Washingtona. Czarne oczy pierwszego prezydenta spoglądały na każdego, kto był obecny w tym pokoju, bez względu na to, w którym miejscu się znajdował, i niezależnie od tego, co robił. Radio przeniosło głośny trzask; w słuchawce rozbrzmiał meldunek z dwudziestego trzeciego posterunku straży: wszystko w porządku. Jud zgłaszał się cztery minuty wcześniej; również zameldował, że wszystko w porządku. Ochrona była ścisła — przestrzegano dziesiątków regulaminów i procedur, dysponowano planami na wypadek alarmu. Lecz tej nocy 220 ludzie pełniący służbę w Białym Domu, zarówno umundurowani} oficerowie, tacy jak Jud, czy też paradujący w garniturach agenci-Ochrony Szczegółowej Służb Specjalnych, mogli odetchnąć z ulgą:/ „Reflektor" znajdował się na Florydzie. Nie musieli się martwić, że zostanie zamordowany na terenie, za którego bezpieczeństwo bylii odpowiedzialni. Nie musieli się niepokoić, że będą zmuszeni do łażenial za nim późno w nocy po labiryncie prezydenckich pomieszczeń. Często pracował w swoim ukrytym gabinecie po drugiej strome ulicy, w Starym Budynku Administracyjnym, gdzie popijając szkocką spisywał dla sekretarza polecenia, które musiały być wykonane w ciągu dnia. Pomimo wszystkich urządzeń i całego systemu śledzenia kroków prezydenta, „Reflektor" — zawsze ubrany w ciemny garnitur, w białej koszuli, z równiutko zawiązanym węzłem krawata — potrafił w środku nocy zaskoczyć strażników Białego Domu swym nagłym, niespodziewanym pojawieniem. — Czasem potrafi mnie cholernie przestraszyć — powiedział jeden z agentów Judowi, kiedy ten przebierał się przed służbą w dziale ochrony technicznej tego wieczoru. — Co on sobie wyobraża? Jud zaśmiał się. W wielkim Gabinecie Owalnym panował półmrok. Wzrok Juda prześliznął się wzdłuż krzywizny ścian Białego Domu. Po lewej, tuż za drzwiami wiodącymi do gabinetu sekretarza do spraw nominacji, wisiała na ścianie olbrzymia kolorowa fotografia Ziemi widzianej z Księżyca. Dalej znajdowały się potrójne drzwi balkonowe wychodzące na Skwer Południowy i Ogród Różany. Poprzez białe, delikatne firanki szczelnie zasłaniające całe wyjście wlewał się z zewnątrz mrok nocy. Przed drzwiami balkonowymi umieszczono stół, po obu jego stronach stały flagi: narodowa oraz prezydencka. Na stole znajdowała się podstawka z piórem i ołówkiem, czarne popiersie Abrahama Lincolna oraz kolorowa fotografia Tricii Nixon biorącej zaślubiny z Białym Domem. Jeszcze dalej pod ścianą, koło drzwi balkonowych, stały flagi wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Właśnie przed tym stojakiem dwa lata wcześniej prezydent Nixon wymieniał nerwowy uścisk dłoni z „Królem" Elvisem Presleyem. Wspólnie potępili plagę narkomanii. Prezydent postarał się dla Elvisa o znaczek honorowego federalnego inspektora do walki z narkotykami, a także ofiarował mu prezydenckie spinki do mankietów. Elvis dał Nixonowi w prezencie rewolwer. Za stojakiem z flagami i znajdującą się w niszy oszkloną szafką, zapełnioną porcelanowymi ptaszkami, widniały drzwi do gabinetu sekretarza osobistego, a za nimi wisiał na ścianie emblemat prezydenta 221 wyhaftowany przez jego najstarszą córkę, Julię. Dalej były już tylko przegrodzone aksamitną liną drzwi wyjściowe. Jud przywarł plecami do ściany. Poruszał się najciszej jak mógł. Piętnaście miesięcy wcześniej Wydział Techniczny Służb Specjalnych otrzymał od prezydenta ściśle poufne zadanie zainstalowania w Gabinecie Owalnym ukrytego, uruchamianego głosem systemu zapisu dźwięków. W Białym Domu był już tego typu system — także na parterze, w sali posiedzeń rady ministrów. Polecił go zamontować podczas swej kadencji Lyndon Baines Johnson, lecz tamten uruchamiany był przyciskiem umieszczonym pod wielkim, owalnym stołem tuż przy fotelu prezydenta. Zaledwie garstka ludzi wiedziała o nowym urządzeniu rejestrującym w gabinecie Nixona, a pośród nich nie było nikogo ze służb wojskowych, które obsługiwały normalny system łączności. Dopiero wówczas, gdy było już za późno na uratowanie prezydentury, Nixon dowiedział się o dwóch innych ukrytych systemach rejestracji dźwięku w Gabinecie Owalnym, które bez wiedzy urzędującego w nim w czerwcu 1972 roku człowieka utrwalały wszystkie padające tu słowa. Jud był uprzedzony o istnieniu wszystkich trzech systemów zapisu. Nie miał jednak pewności, który z nich jest aktualnie włączony i może zostać uruchomiony przez każdy dźwięk różniący się od szumu klimatyzatora. Jud wiedział, że jego przetrwanie zależy od tego, czy uda mu się zostawić tylko tyle śladów swej działalności, ile było absolutnie konieczne. Dlatego zachowywał się tak cicho. Biurko prezydenckie stało tuż obok drzwi balkonowych. Przy lewej krawędzi znajdował się czarny aparat telefoniczny. Pośrodku błyszczącego, lakierowanego blatu spoczywało srebrne pudło na cygara z pozytywką; na pokrywce widniał emblemat prezydenta. Gdy się ją unosiło, rozbrzmiewała melodia „Witaj, szefie". Obok podstawki z długopisami i ołówkami leżał oprawiony na zielono notatnik. „Na obitym czarną skórą fotelu prawie nie widać śladów trzyletniego używania" — pomyślał Jud, który nie raz, nie dwa zasiadał w nim podczas dłużących się nocnych dyżurów. Czerwony telefon — zapewniający bezpośrednie szyfrowane połączenie między prezydentem a gigantyczną nuklearną machiną Ar-mageddonu — znajdował się w prawej dolnej szufladzie biurka. Na przenośnym stoliczku, po prawej stronie fotela, obok magnetofonu szpulowego leżał dyktafon. Przy stoliku stał na podłodze brązowy skórzany neseser z inicjałami „RN". Jud pobił swój rekord otwierania zamków nesesera, robiąc to w dziewięć sekund. 222 Jego zegarek pokazywał dwie minuty po jedenastej wieczorem, 16 czerwca 1972 roku. W słuchawce radia ponownie rozległ się trzask: posterunek dwunasty zameldował swoje „w porządku" i otrzymał potwierdzenie z centralki dyspozycyjnej. Dwa kilometry od Białego Domu, w kompleksie Watergate, pewien były agent CIA pracujący obecnie dla Komitetu Reelekcji Prezydenta, otwierał właśnie wytrychem drzwi prowadzące z klatki schodowej do wnętrza budynku. W Gabinecie Owalnym Jud wyjął z kieszeni spodni z pozoru normalną latarkę ołówkową. Skierował strumień na biurko prezydenta: nic. Niewidzialne promienie ultrafioletowe latarki wywołałyby czerwonawą luminescencję na powierzchni biurka, gdyby zostało ono posypane delikatnym proszkiem, mającym naznaczyć dłonie i ubranie człowieka, który dotknąłby się do mebla. Jud wyjrzał jeszcze przez otwarte drzwi i popatrzył ponad aksamitną liną w głąb korytarza: nikogo. Powoli, na palcach, wyszedł z cienia i stanął pod przeciwległą ścianą, obok drzwi gabinetu osobistego sekretarza prezydenta. Promień latarki nie wywołał luminescencji także na ścianie. Jud nacisnął ukryty pod materiałem obicia przycisk. W ścianie Gabinetu Owalnego uchyliły się drzwiczki, odsłaniając sejf, o którego istnieniu wiedziało zaledwie kilka osób. Na jego pokrywie i zamku także nie było śladu proszku. W przeciwieństwie do opłacanych przez ludzi prezydenta pięciu mężczyzn, którzy w tym samym czasie po raz trzeci już włamywali się do kompleksu Watergate, Jud nie nosił rękawic chirurgicznych. Gdyby niespodziewana inspekcja dowódcy straży Białego Domu odkryła w jego mieszkaniu takie rękawice, równałoby się to wyrokowi; specjalna latarka nie powinna była wzbudzić niczyjego zainteresowania, podobnie jak wytrychy, ukryte w obsadce z pozoru normalnego przecież pióra. Jud osłonił palce chusteczką do nosa i ustawił pokrętłem szyfr — odkrycie tej kombinacji liczb zajęło mu sześć długich, mozolnych nocy. Znów usłyszał trzask w słuchawce: zgłaszał się posterunek czwarty. Promień latarki nie wywołał luminescencji także na zawartości sejfu. Składały się na nią dziesiątki memorandów, z których większość Jud widział już przedtem — głównie była to korespondencja od Kissingera do prezydenta. Niektóre z nich datowane były na sam początek kadencji Nixona, włączając w to „Ściśle tajne / Delikatne" memorandum, w którym Kissinger biurokratycznym sposobem wbijał nóż w plecy Sekretarza Stanu. Jeden z dokumentów omawiał szczegółowo strategię „szaleńca", jaką Kissinger stosował w negocjacjach 223 z komunistycznymi rządami. Zgodnie z nią przedstawiał Nixona jako wymykającego się spod kontroli maniaka, co teoretycznie powinno uzasadniać prośby do komunistów o bardziej łagodne podejście do jego niektórych posunięć dyplomatycznych. Teoria „szaleńca" w dyplomacji została spopularyzowana przez Hitlera w czasach Monachium, gdy wymuszanie ustępstw poprzedziło wybuch drugiej wojny światowej, a następnie, w roku 1959, szczegółowo przeanalizowana na Harvardzie dla potrzeb Kissingera przez będącego wówczas zwolennikiem zimnej wojny Daniela Ellsberga. Na samej górze w sejfie leżało trzystronicowe memorandum „do wyłącznej wiadomości" prezydenta, nakreślające strategię rozmów z premierem Czou En-lajem, którą Kissinger miał zamiar realizować podczas swej wizyty w Chinach w nadchodzącym tygodniu. Rozkazy Juda brzmiały: przeniknąć, zbadać, zameldować. Przymknął drzwiczki, lecz nie zamykał sejfu. Dostanie się do gabinetu sekretarza osobistego i zrobienie fotokopii memorandum dotyczącego Czou En- laja zajęło mu trzy minuty. Po upływie kolejnej minuty odłożył z powrotem oryginał do sejfu w Gabinecie Owalnym. Rozpiął koszulę. „Sprowokować zamieszanie w sprawie utajniania materiałów. Udowodnić olbrzymie możliwości wywiadu". Takie otrzymał rozkazy. „Zwiad bojowy" — jak nazywał to Jud. Normalna taktyka wojskowa. Lecz owa „prowokacja" musiała skończyć się czymś, co — według Juda — daleko wykraczało poza „możliwości wywiadu". Nie znał motywów podjęcia takiej akcji, ale potrafił sięgnąć wyobraźnią poza słowa rozkazów. Wcześniej, tego samego wieczoru, Jud prześliznął się korytarzem, obok Pokoju Roosevelta, do gabinetów Kissingera i Haldemana. Wśród tajnych materiałów Kissingera znajdowały się sporządzone przez FBI akta wszystkich jego pracowników, a nawet raport dyrektora FBI, J. Edgara Hoovera, „do wyłącznej wiadomości" Kissingera, opisujący życie seksualne zamordowanego Martina Luthera Kinga. Szef kancelarii Białego Domu, Haldeman, był „Psem Łańcuchowym". Miał w gabinecie dwa sejfy: jeden przy biurku, a drugi, typu francuskiego, ukryty w ścianie. Jud poświęcił aż pięć tygodni na dorobienie sobie klucza do tego francuskiego sejfu. Teraz wyciągnął zza koszuli datowane na 9 sierpnia 1971 roku, sporządzone w Białym Domu „Streszczenie z zapisu magnetofonowego" przebiegu spotkania prezydenta z jego „instalatorami" w kwaterze głównej CIA. Wykradł ten dokument, zawierający uzgodnione główne 224 punkty wspólnej strategii Nixona oraz szefostwa CIA, z francuskiego sejfu Haldemana. Oficerem łącznikowym CIA był John Paisley. W sześć lat po wykradzeniu przez Juda owego dokumentu z Białego Domu, Paisley, który był jednym z członków zespołu CIA analizującego warunki amerykańsko-sowieckich rokowań w sprawie redukcji broni strategicznych, SALT, wybrał się na przejażdżkę łódką po zatoce Chesapeake i zaginął. Kilka dni później znaleziono opuchnięte, dryfujące na wodzie ciało obciążone dwoma pasami płetwonurka, które zidentyfikowano jako Paisleya. Zwłoki były o dziesięć centymetrów krótsze niż oficjalnie podawany wzrost Paisleya. Nigdy nie sprawdzono ani odcisków palców, ani stanu uzębienia. W ciele odkryto ranę po dziewięciomilimetrowym pocisku za lewym uchem; Paisley był praworęczny. W łodzi nie znaleziono ani broni, ani łuski pocisku. Jako przyczynę śmierci podano samobójstwo, a zwłoki poddano kremacji pod nadzorem CIA, nie zezwoliwszy nawet najbliższej rodzinie na ich obejrzenie. Piątkowej nocy w Białym Domu Jud włożył „Streszczenie z zapisu magnetofonowego" między dokumenty prezydenta. „Masz, «Reflektorze»" — pomyślał, uśmiechając się. — Może zmyjesz komuś głowę, kiedy odkryjesz, co zmaterializowało się w twoim prywatnym sejfie". Wsunął fotokopie wykradzionego z gabinetu Nixona memorandum dotyczącego Chin za koszulę i zapiął guziki. Zamknął z powrotem sejf, domknął drzwiczki w ścianie, po czym skierował się do biurka prezydenta... — Co ty tu, do cholery, robisz?! — wrzasnął na niego męski głos z korytarza. Jud odwrócił się gwałtownie, kładąc dłoń na kaburze pistoletu. „Puste ręce" — pomyślał. Człowiek, który stał w otwartych drzwiach, po drugiej stronie aksamitnej linki, nie miał nic w rękach. Biała koszula, spodnie od munduru, złote naramienniki. Dokonujący obchodu zastępca dowódcy warty. Jud przytknął palec jednej ręki do warg, drugą dając znaki, żeby oficer się zbliżył. — Twój posterunek jest w korytarzu! — syknął tamten, gdy stanął u boku Juda przy prezydenckim biurku. — Co, do cholery...? — Coś słyszałem! — szepnął Jud, skradając się ku firankom zasłaniającym drzwi balkonowe. — Dlaczego nie zameldowałeś? — Oficer ruszył śladem Juda, omiatając spojrzeniem cały Gabinet Owalny i kładąc dłoń na kaburze. 15 — Rzeka ciemności 2.2. J — Nie było kiedy! — odparł Jud. — Poza tym, gdy ostatnio zameldowałem, dostało mi się po dupie od dowódcy. Stwierdził, że słyszę duchy, że to Abigail Adams tłukła się, zbierając brudy do prania! A jeszcze lepiej nawrzucał Petersowi, kiedy tamten zameldował, że słyszał płacz dziecka. Dzienniki warty Białego Domu pełne są meldunków o słyszanym płaczu dziecka. Syn Lincolna zmarł w czasie trwania pierwszej kadencji ojca. Dwaj oficerowie ochrony stanęli przed drzwiami balkonowymi, spoglądając na Południowy Skwer oraz tonący w mroku Ogród Różany. — Widzisz coś? — szeptem zapytał dowódca. — Tylko ciebie. — Jud odetchnął głęboko. — Na szczęście nie ma w pobliżu „Reflektora". Powiedzmy, że nic nie było. To miasto--archiwum, przegląd byłych kapitanów. W słuchawkach obu mężczyzn rozległ się ten sam komunikat: zmiana za dwadzieścia pięć minut. — A teraz słyszysz coś? — zapytał dowódca warty. — Tylko bicie mego serca. I ciebie. — Odpieprz się — mruknął tamten. — Brakuje mi dwóch lat do dwudziestu w służbie, nie chcę mieć w papierach żadnego gówna. Nic nie było, dobra? — Dobra. — Będę tu w pobliżu aż do zmiany. Na wszelki wypadek. Ale obaj niczego nie słyszeliśmy, jasne? — W porządku — odparł Jud. Serce przestało mu łomotać. — Spokój. — To dziwne miejsce — dodał zastępca dowódcy. — Czasem można ulec halucynacji. — Tak, wiem — stwierdził Jud. Oficer pokręcił głową i skinął w kierunku zalegających za oknami Białego Domu ciemności. — To całe szambo, tam, na zewnątrz... Gdy o północy zmiana dobiegła końca, Jud bez pośpiechu udał się do szatni służb ochrony i przebrał w cywilne ubranie, żartując z kolegami, którzy w większości spieszyli się albo do domów, albo na swoją służbę. Wreszcie szatnia opustoszała. Jud pieczołowicie złożył fotokopie zwędzonych dokumentów, wsunął je do środka dużej, rozkładanej karty z życzeniami i całość włożył do ozdobnej urodzinowej koperty. Wypisał nazwisko kobiety oraz numer skrytki pocztowej w urzędzie niewielkiego miasteczka w Marylandzie. 226 Kolega, nie cieszący się sympatią Juda, wychodził właśnie z szatni. Nie zauważył, że Jud błyskawicznie zdjął spodnie, które miał już na sobie. — Hej, Jerry! — zawołał Jud. — Czy mógłbyś mi zrobić przysługę? Proszę, wrzuć to za mnie do skrzynki wychodząc. Ja muszę się pospieszyć, ubrać i wynieść stąd jak najszybciej, bo czekająca na mnie baba gotowa obedrzeć mnie ze skóry. Strażnik o imieniu Jerry zmierzył wzrokiem stojącego w samej bieliźnie Juda, popatrzył na kopertę z życzeniami, na nazwisko kobiety. W uśmiechu Juda odczytał prośbę o dochowanie męskiej tajemnicy. — Pewnie, nie ma sprawy — rzekł, sięgając po kopertę. — Dziwki, co? — No... wiesz... — mruknął Jud. Jerry wyszedł z szatni. Jud podkradł się na palcach do drzwi i wyjrzał za róg korytarza. Jerry wrzucał właśnie kopertę do skrzynki na pocztę stojącej obok biurka dyżurującego sierżanta. Zastępca dowódcy warty, który zaskoczył Juda w Gabinecie Owalnym, rozmawiał z sierżantem. Rzucił okiem na wysyłaną przez Jerry'ego kartę, po czym odprowadził wzrokiem wychodzącego strażnika. Nic nie powiedział. Nie sięgnął po kopertę, nie zarządził dochodzenia. W przeciwnym razie mógłby zatrzymać Jerry'ego, a ten świadczyłby przeciwko Judowi. Strażnicy Białego Domu korzystają z bocznego wejścia tuż przy ogrodzeniu otaczającym, prezydencki ogród. Zanim Jud ubrał się, spakował swoje rzeczy do torby gimnastycznej i stanął przed żelazną furtką, była godzina pierwsza trzydzieści jeden. Sobota, 17 czerwca. Nancy czekała nieco dalej, w starym chryslerze jej ojca. Chociaż opuściła szyby we wszystkich oknach samochodu, wewnątrz było aż gęsto od dymu papierosów. — Cholernie się spóźniłeś! — warknęła, kiedy Jud wsiadał na miejsce obok kierowcy. — Czy myślisz, że nie mam nic innego do roboty w życiu, niż siedzieć w tym zasranym samochodzie i czekać, aż raczysz ruszyć dupę po pracy? Siedziała zgarbiona za kierownicą, miała na sobie jedynie bawełnianą bluzeczkę oraz luźne szorty, była bez stanika. Kasztanowe, puszyste włosy nosiła równo przycięte na wysokości ramienia. Do pulchnej sylwetki i okrągłej buzi zupełnie nie pasowały oczy: wąskie szparki rzucające harde spojrzenia. — Jeśli chcesz jechać, to jedź! — odparł ostro. — Mogę iść na piechotę. Zamrugała oczami i zacisnęła wargi. 227 — Ja... Posłuchaj, jest cholernie gorąco, wiesz? — Owszem — rzekł Jud. — Zauważyłem. — Ty... Chcesz prowadzić? Pokręcił głową. Nancy uruchomiła silnik. Miała dwadzieścia sześć lat, od pięciu lat studiowała, już na trzeciej z kolei uczelni, z której właśnie została wydalona. Spotkali się trzy miesiące wcześniej, gdy Nancy zapijała się do nieprzytomności w barze. Jud wyciągnął ją w ostatniej chwili, gdyż zanosiło się na to, że dwaj ulicznicy będą się o nią bić. A w tydzień później doprowadził ją do pierwszego w jej życiu orgazmu. — Jestem zmęczony — mruknął, kiedy samochód ruszył od krawężnika. Z każdym obrotem kół, z każdym metrem, jaki dzielił ich od Białego Domu, ubywało mu ciężaru na barkach. — Piekielnie zmęczony. — Chcesz, żebyśmy pojechali do mnie? Jud westchnął i pokiwał głową. — Jak to się dzieje? Spędzasz tyle czasu na sali gimnastycznej, dźwigasz ciężary, i w ogóle. Byłeś mocny jak tur, a teraz robisz się... stary. Nawet wyglądasz jakoś inaczej. Jechali w kierunku leżącej nad rzeką części Georgetown. Nawet o tak późnej porze na ulicach można było spotkać eleganckie kobiety i wytwornie ubranych mężczyzn. Zatrzymali się pod czerwonym światłem. — Chodzi mi o to, że... Nie narzekam, ale... — Nancy zająknęła się. Jud milczał. Zapaliło się zielone światło, pojechali dalej. — O której zaczyna się to przyjęcie jutro wieczorem? — zapytał po jakimś czasie. — Dlaczego... — Popatrzyła na niego i widocznie zmieniła zdanie. — O dziewiątej. To nic ważnego. Są'dziłam, że nie chcesz tam iść. — Pracujesz z tymi ludźmi, to oni cię zaprosili. — Zaprosili mnie tylko z obowiązku, dlatego że przyjęłam tę cholerną, kretyńską robotę. A także przez mojego pieprzonego ojca! — Skrzywiła się i zmieniła nagle głos: — To znakomita okazja! Interesująca praca! Godziwy zarobek...! Zasrana, kretyńska robota — szepnęła po chwili. — Chłopiec na posyłki z idiotycznym nazwiskiem. Musieli dać tę pracę jego córce! — Wetknęła papierosa w usta, wcisnęła zapalniczkę żarową na desce rozdzielczej auta, które dostała od ojca. Ale ta nie działała. — Zasrany, głupi samochód! — parsknęła. Była godzina pierwsza czterdzieści siedem w nocy. Jud wyjął swoją zapalniczkę, przypalił Nancy papierosa, a następnie drugiego dla siebie. Wydmuchnął kłąb dymu w parne powietrze za otwartym oknem. 228 — Chcę iść na to przyjęcie — powiedział. — Pójdziemy razem, gdy skończę służbę o północy. Na pewno będzie jeszcze trwało. — Dlaczego chcesz tam iść? Będzie tylko piwo, wino i jakaś marna zagrycha oraz gromada nadętych lizidupków i obsmarowujących ci za plecami tyłek pismaków, którzy kilka lat temu pokończyli studia i marzą tylko o tym, żeby umieścić swe nazwisko na pierwszej stronie, pod głupim, kretyńskim artykułem o nie interesujących nikogo brudach. Ludzie będą w tę gazetę zawijali ryby na bazarze! Ojciec Nancy był asystentem radcy prawnego w redakcji „Washington Post". — Pomocnik pomocnika — mruknęła. — Mała dziewczynka swojego tatulka. Och, może oni naprawdę chcą, żebym przyszła jutro wieczorem. — Nie spóźnij się po mnie — rzekł Jud. — I nie pij przedtem. Zrób się na bóstwo. — Łatwo ci mówić — odparła, skręcając w stronę domku, za którego wynajem część pieniędzy zwracała firma. — To nie jest twój pieprzony ojciec. — Nigdy nie waż się wspominać mojego ojca! — Głos Juda przypominał lód i płomień zarazem. Nancy zamrugała. — Nigdy! — Dobrze, już dobrze! — Przełknęła ślinę. Zatrzymała wóz na podjeździe obok przyczepy mieszkalnej, z której przyjaciele ojca pozwolili jej korzystać. Wyrzuciła papierosa przez okno na chodnik, między kręcące się karaluchy. Pochyliła się na siedzeniu w kierunku Juda; miała oczy szeroko rozwarte. — Przepraszam — powiedziała. Jej dłoń spoczęła na torbie gimnastycznej, w której znajdował się mundur Juda. A także pistolet. I kajdanki. Przeniosła rękę na jego kolano. Była za osiem druga w nocy, sobota, 17 czerwca 1972 roku. W zaparkowanym o dwa kilometry dalej nie oznakowanym wozie policyjnym trzej ubrani po cywilnemu funkcjonariusze potwierdzili odbiór meldunku o wykrytym włamaniu do kompleksu Watergate. Jud popatrzył na rudowłosą kobietę, pochylającą się ku niemu na przednim fotelu samochodu ojca. Jej oczy znów były wąskie, wargi rozchylone; światło latarni wyłowiło sterczące pod przybrudzoną bawełnianą bluzką sutki. — Uspokój się — powiedział. — Wszystko będzie w porządku, tylko się uspokój. 229 kj pokój. Osiemnaście lat po tamtej parnej nocy i pięć tysięcy kilometrów od Waszyngtonu Jud usłyszał stłumione echo swoich własnych słów. Otworzył oczy. Był rok 1990. Leżał w łóżku. Na wznak. Nagi. Wśród zgniecionej pościeli, spocony. Paliła się lampka na nocnym stoliku. Wokół rozciągała się tonąca w ciemnościach, zimna pustynia. Wraz z dryfującym piaskiem przeleciała północ. W jego objęciach leżała Nora. — Mówiłam ci, żebyś się odprężył, a wszystko będzie dobrze — rzekła, całując jego pierś. — W rzeczywistości było nawet lepiej niż dobrze. — W porządku? — Żaden facet nie chciałby usłyszeć, że było w porządku — stwierdziła Nora, unosząc się na łokciu i uśmiechając do Juda. — Wszyscy chcieliby usłyszeć, że było wspaniale. — A było wspaniale? — Było w porządku — odparła. Po krótkiej chwili zaśmiali się oboje. Nora delikatnie pocałowała go w usta. — A nie mówiłam? — mruknęła. Zaśmiali się ponownie. Nora z powrotem ułożyła głowę na jego piersi i westchnęła. Kolejna wspólna noc. W myśl milczącego porozumienia przeniósł do domku Nory jedynie szczoteczkę do zębów. Ubrania, pieniądze, ukryty pistolet — wszystko zostało w przyczepie. — O czym tym razem wspominałeś? — Wykonywałem rozkazy — odparł Jud, a gdy Nora zmarszczyła brwi, dodał: — Twoje. Powiedziałaś mi, żebym się nie przejmował, nie myślał, tylko odprężył. — Nie tym razem. — Uśmiechnęła się. — Ja wiem, o czym teraz myślałeś, o ile w ogóle myślałeś. Wspominałeś. Zbyt krótko jesteśmy razem, żebyś wspominał nasze kontakty lub fantazjował. Mężczyźni wierzą, że to wielka tajemnica, iż oni w trakcie myślą o czymś innym albo o kimś innym, albo też wyobrażają sobie różne rzeczy. Ale my wiemy. — Bzdury — mruknął Jud. — Nieważne. Jeśli sądzisz, że to, co jest w twojej głowie, jest bardziej... interesujące od tego, co robimy... — Przeciągnęła palcem po jego udzie. — Nawet ja nie mam tak bujnej wyobraźni — powiedział Jud. — I nie jestem aż tak odporny. 230 — Owszem, ale potem... — Pokręciła głową. — Wy, mężczyźni, oddalacie się jeszcze szybciej niż wyślizgujecie. Jeśli to było dobre dla kobiety, ona musi czuć waszą obecność jeszcze przez jakiś czas. A wy odchodzicie. — Nie zawsze — odparł. — Prawie zawsze. — Zsunęła dłonią włosy z czoła. Jud utkwił spojrzenie w zmarszczkach pod jej brwiami, kurzych łapkach w kącikach błękitnych oczu. — Czy myślałeś o swojej byłej żonie? — Nie. — O kimś innym? — Niezupełnie. — No cóż, to zawęża możliwości. — Wymierzyła mu kuksańca pod żebra. — Zatem o czym chcesz rozmawiać, o liczeniu suchorośli na pustyni czy o UFO? — Zgadłaś! Powodem, dla którego ostatnio nie widywaliśmy UFO, jest fakt, że przeistoczyli się w kłęby suchorośli! — Niech tam. — Nora uniosła głowę i oparła się na łokciu. — Jak to się stało, że nie pytałeś o moją przeszłość prostytutki? — Bo wiem, jak to jest — szepnął Jud. — Dlatego, że jesteś szpiegiem. — Powiedziała to zupełnie spokojnie, bez cienia protekcjonalności, bez niedowierzania. Po prostu stwierdziła fakt. Popatrzył jej w oczy. — Jak zaczęłaś? — Miałam szczęście. Zaśmiali się. — W Sauk Centre, w Minnesocie — odparła. — To moje rodzinne miasto. Na jego końcu, przy autostradzie, znajduje się sala bilardowa. Podobno Sinclair Lewis napisał książkę o tym mieście. Patrzyłam na taki właśnie napis codziennie, jeżdżąc autobusem do szkoły podstawowej, i mogę przysiąc, że nigdy nie czytałam żadnej powieści o tym cholernym zadupiu. Ojciec był sercem i duszą oddany Jezusowi, matka strasznie się bała, że będzie musiała oddać się komukolwiek lub czemukolwiek. W tamtych czasach funkcjonowało jeszcze prawnicze pojęcie „obrazy moralności", a moja moralność była obraźliwa. Jeździłam autostopem z naszej farmy do miasta tylko po to, żeby oglądać mecze futbolowe. A wylądowałam w poprawczaku. Miałam dwanaście lat. Orzekli, że nic ze mnie nie będzie. — Pokręciła głową. — Już wtedy miałam niezłe cycki. Wychowawcy się ich cholernie bali, z mojego powodu dokuczały im „złe myśli", dlatego ja sama musiałam być zła. — Usiadła w łóżku i przeciągnęła się. 231 Jud stwierdził, że Nora ma naprawdę ładne piersi i powiedział jej to — cicho, nieśmiało, niczym nastolatek. — Całkiem nieźle jak na kobietę dobiegającą pięćdziesiątki — odparła. — Jak długo trzymali cię w poprawczaku? — zapytał Jud. — Tyle, ile tylko mogli. Sześć lat. Najadłam się sporo strachu, ale nauczyłam, jak przetrwać. Trzeba znaleźć takich, co ciągną za sznurki, a później znaleźć sposoby, jak iść z nimi w jednym szeregu. Poza tym skrywać wszystkie uczucia. Czasem tylko mogłam popłakać w swojej celi. w środku nocy. Tam też przeżyłam pierwsze doświadczenia seksualne. Lesbijskie. Sądzę, że to chyba dość naturalne, no nie? — Nie wiem, ja też na początku miałem dziewczynę — odparł Jud. Nora wybuchnęła śmiechem. — A potem? — Potem wyszłam. Byłam inteligentna, ale nie dość sprytna. ,Poza tym reprezentowałam beznadziejny poziom: dwa plus dwa równa się cztery, niewiele ponad to. Miałam do wyboru tylko kraść albo kantować. Spróbowałam tego drugiego, lecz gdy się ma kłopoty z czytaniem i pisaniem, trudno podrobić dobry czek. Złapali mnie. Odsiedziałam kolejny rok, tym razem w więzieniu. Spotkałam kilka dawnych przyjaciółek, nauczyłam się biegle czytać, a przede wszystkim tego, jak trzymać się z dala od więzienia. Wyrosłam na ładną blondynkę, wykształconą i mającą powiązania. Nigdy nie pracowałam na ulicy ani w nędznej dziurze. Mieszkałam z pewnym Murzynem. Był moim kochankiem i menedżerem. — Alfonsem — wtrącił Jud. Nora wzruszyła ramionami. — Wiele mnie nauczył. Codziennie kazał mi czytać „Wall Street Journal". Wprowadził mnie w dość wysokie sfery Los Angeles. Czasem mnie tłukł, ale to było nieuniknione. Teraz bym tego nie zniosła, ale wtedy... I tak to się potoczyło. Raz zostałam oskarżona. Musiałam zapłacić kupę forsy właściwemu adwokatowi, żeby sprawę zatuszował bez śladu. Jeśli się trzyma z odpowiednimi, mającymi autentyczną władzę ludźmi, człowiek nie musi dawać sobie skakać po głowie. Tym razem Jud zachichotał. — Ludzie mnie lubili — kontynuowała. — Dobrze mi szło wyciąganie forsy od mężczyzn. W końcu wylądowałam w Yegas, ponieważ tam mieszkał człowiek, którego kochałam. Ponadto tam były pieniądze. — A twoi Alusie? 232 — Nigdy ich w ten sposób nie nazywałam. Oni umawiali mnie na randki, a ja pracowałam. Dostawałam od nich to, co chciałam, i oni mieli to, co chcieli; nigdy żadnego nie skrzywdziłam, nie okradałam ich, nie kłamałam, nie oszukiwałam; zawsze odpalałam im trzecią część. Jeśli chciałam mieć więcej forsy, zdobywałam ją: robiłam dwa, trzy numery w ciągu nocy, na czysto. Mężczyźni uwielbiali dawać mi pieniądze, a ja uwielbiałam brać je od nich. To wcale nie było złe. — Wzruszyła ramionami. — Często bywa gorzej. Po prostu... trzeba się wyłączyć. W samym środku żarliwego uniesienia seksualnego myślałam o tym, co powinnam kupić w delikatesach, wracając do domu... A ty kiedykolwiek korzystałeś z usług takich dziewczyn? — zapytała. — Tak — odparł. Po chwili dodał: —. Ma to dla ciebie jakieś znaczenie? Uśmiechnęła się. — Skąd. — Błękitne oczy obróciły się w stronę nocnego stolika. — Pójdę po jakieś papierosy — rzekła. Pocałowała go w czoło. — Nigdzie nie odchodź. Naga i bosa wyszła z sypialni. Jud usiadł i oparł się na poduszce. Pokój wypełniały zapachy potu, seksu oraz bzów z jej perfum. Odprężył się, było mu dobrze. Chociaż przeżywał ciężkie dni. Pewnego popołudnia, gdy zmywał talerze na zapleczu kafejki, dostał tak silnych drgawek, że dwaj kierowcy ciężarówek siedzący przy kontuarze musieli słyszeć dzwonienie talerzy w zlewozmywaku. Carmen wybiegła z kuchni, żeby dolać obu kawy, chociaż o to nie prosili. Nora siedziała przy kasie i czytała gazetę z Las Yegas. Nie odezwała się słowem. — Czy masz kluczyki od swojego wozu? — zapytał ją Jud, gdy kierowcy wyszli. — Tak — odparła. — Nie. — Muszę... — Więc zrób to, co musisz — powiedziała. — Ale nie dam ci kluczyków od samochodu. Jeśli chcesz zawieźć dupę do miasta i schlać się, proszę bardzo, twoja sprawa. Ale nie pozwolę, żebyś prowadził mój wóz po pijanemu, poza tym nie mam zamiaru ci tego ułatwiać. — Gdzieś mam te gówniane gadki ze spotkań Anonimowych Alkoholików! — To prawda — odparła, nie podnosząc głowy znad gazety. — Aż zanadto masz swojego własnego gówna. Trząsł się: z wściekłości, z pragnienia, ze strachu. Mógł zmusić Norę... Nie. Nie! Spocony i roztrzęsiony, zgięty wpół z bólu, powlókł 233 się z powrotem do kuchni. Kręciło mu się w głowie. Stał, trzymając się kurczowo zlewu, aż choroba minęła i mógł dokończyć zmywania talerzy. Nie rozmawiali o tym incydencie. Nora poprosiła go, żeby pokazał jej jakieś proste pozycje, czyli kata, chociaż Jud wiedział, że brzydziła się samą myślą o walce. — Dzięki temu czujesz się bezpieczny — powiedziała. Na jej prośbę Carmen przywiozła Judowi z Yegas parę dość drogich butów do biegania. A kiedy wracał truchtem od strony autostrady, zawsze czekała na niego gorąca kawa. — Może po prostu chcę się przekonać, jak daleko dobiegniesz? — stwierdziła. — A może tylko lubię widzieć, że do mnie wracasz? Któregoś dnia zastrzeliła na szosie grzechotnika — z automatycznego karabinku kalibru 6,35 mm, o kolbie wykładanej spękaną macicą perłową, należącego do właściciela kafejki. Korzystając z budki telefonicznej, Jud dodzwonił się w końcu do Los Angeles, do Deana. — Sprawdź mój ślad — poprosił go, a Dean ochoczo się zgodził. Gdy Jud zadzwonił ponownie w dwa dni później, dowiedział się, że sprawa faceta zabitego w pobliżu baru „Oaza" nie pojawiła się nawet w prasie. — Kręciłem się tam jak cień — rzekł Dean. — Barman chwali się, że gliny gówno zdziałały. Pewnie im nic nie powiedział. Jeśli chcesz, przycisnę go... — Zostaw go w spokoju — przerwał mu Jud. Dean zachichotał. — Stare czasy, stare wywijasy, co? Jeśli chcesz... — Chcę tylko, żebyś siedział spokojnie, rozumiesz, Dean? Niczego więcej. Masz siedzieć spokojnie. I nie martw się. — Czym? Ja się nie martwię. Czyżbyś zapomniał, kim jestem? — Nie zapomniałem — odparł Jud. — Czekałem, tyle czasu czekałem. Dlaczego nie odzywałeś się tak długo? — Mniejsza z tym. — Dzwonił twój przyjaciel. Palce Juda zacisnęły się mocniej na słuchawce. — Ten pisarz. Nick Kelley. — Dałeś mu swój numer, pamiętasz? — Pamiętam, a jakże. On też pamiętał. — Dean zaśmiał się ponownie piskliwym, głośnym chichotem. Nagle urwał. — Chciał się upewnić, że nic ci nie jest. 234 — Co mu powiedziałeś? — Nic. Wtedy jeszcze o niczym nie wiedziałem. — Nie chcę mieć z nim żadnego kontaktu. Żadnego. — Czyżby sprawiał ci kłopoty? — Głos Deana przybrał miękki, zimny ton. — Nie. On nie bierze udziału w tej grze. — Aha. W budce telefonicznej na pustyni Jud otarł krople potu z brwi i zamknął oczy. — Z moją nogą jest całkiem dobrze — szepnął Dean. — Jestem silny. — Siedź spokojnie. —JSkąd dzwonisz? Jud otworzył oczy. — Gdyby coś się wydarzyło, mógłbym cię zawiadomić. Poprzez okna kafejki Jud dostrzegł uśmiechniętą Norę rozmawiającą z Carmen. — Jestem nieuchwytny — odparł. — To nie jest najmądrzejsze. Dean miał rację. Był w błędzie, a jednocześnie miał rację. Cały Dean, Jud znał go dobrze. Czuł zawroty głowy, paliło go pragnienie, sercem próbował się bronić, ale ten zwariowany Dean miał rację. Jud nie umiał na poczekaniu wymyślić nic lepszego. — Dam ci numer automatu telefonicznego — powiedział. — Nie siedzę tu na stałe, ale będę się zjawiał codziennie o szóstej rano. Gdybym się nie odezwał, o niczym nie wiesz. — Spokojnie — odparł Dean. — Przecież osłaniam ci tyły. Ale od tamtej pory telefon milczał. Jud także nie dzwonił; nawet do Nicka. Cóż miałby mu powiedzieć? Nick trzymał się z dala od tego, był czysty. Miał prawdziwe życie. Jud nie chciał go w nic wciągać. „Spokojnie — powtórzył w myślach, leżąc w łóżku Nory. — Twój trop urwał się, ślady zostały zatarte. Nie znajdą cię, nic ci nie zrobią". Spojrzał w stronę zasłoniętego okna. Na zewnątrz panowały ciemności. Nic się tam nie czaiło. Niczego nie było widać. A jednak coś nie dawało mu spokoju. Mógł przecież coś uczynić — jakiś nieobliczalny wybryk, zagubiony teraz w głębinach strutych alkoholem i otumanionych walką szarych komórek; gdzieś między jego odruchami pojawiły się znajome wibracje, ale nie mógł sobie przypomnieć, nie mógł skojarzyć. „Przed laty od razu byś sobie przypomniał — stwierdził w duchu. — Ale przed laty nie zrobiłbyś takiego błędu, żeby musieć sobie przypominać". 235 — Carmen przywiozła nam zakupy — powiedziała Nora, wchodząc z powrotem do sypialni. Była wciąż naga. Niosła dużą papierową torbę ze sklepu spożywczego. — Popatrz, mamy wszystko, czego dusza zapragnie! — Usiadła na łóżku i naciągnęła sobie kołdrę na nogi. — Zimna podłoga — oznajmiła, wyciągając z torby karton papierosów. Otworzyła go, wyjęła jedną paczkę i paznokciem zdarła celofanowe opakowanie. Judowi wręczyła butlę wody źródlanej. — Poza tym... mamy jeszcze — mruknęła, wyjmując z torby gruby zwitek gazety — nowiny ze świata! „American Enąuirer": najpoczytniejszy tygodnik, który można było równie łatwo kupić w koreańskim sklepiku z zieleniną na przedmieściach Manhattanu, w Nowym Jorku, jak i na Manhattanie, w Montanie, w kiosku przy stacji benzynowej. — Nie mam ochoty tego oglądać — syknął, odwracając głowę. — Daj spokój! — Nora przypaliła papierosa. — Tak tylko powiedziałam. — Dobrze wiem, co tam jest napisane. — Niby skąd? Co tu jest grane? Jud zamknął oczy i zwiesił głowę na piersi. Gdy znów spojrzał na Norę, w kącikach jego oczu połyskiwały łzy. — Otwórz na stronie dziewiątej — rzekł. — Kącik astrologiczny. Od dwudziestu lat prowadzi go ten sam facet. Zawsze na tej samej stronie, zawsze to samo zdjęcie. — Dobra — odparła, przerzucając strony. Znalazła fotografię mężczyzny. — Chcesz, żebym przeczytała ci twój horoskop? — Dzisiejsza data... W jakim znaku jesteśmy? — Dziś... Ryby. — To horoskop startowy. Posuwaj się chronologicznie i zobacz, który będzie siódmy z kolei. Po chwili milczenia Nora odpowiedziała: — Waga. — Gdzieś w horoskopie dla Wagi powinny być „wzburzone wody". — „Waga. — Nora przeczytała na głos. — Dwudziesty trzeci września do dwudziestego drugiego października. Wysoka aktywność Księżyca. Powodzenie w miłości. Doradzana ostrożność w sprawach finansowych. Wzbu..." — Popatrzyła na niego. Twarz Juda zastygła w obojętną maskę. — „Wzburzone wody" — powtórzyła. — Skąd wiedziałeś, że to tam będzie? Uśmiechnął się krzywo. — Miałem szczęście. 236 — Dlatego, że jesteś szpiegiem — mruknęła. Długi słupek popiołu z papierosa spadł na gazetę, która miała im dostarczyć nowin ze świata. — Pewnie nie chcesz, żebym ci zadawała jakiekolwiek pytania, prawda? — Nikt nie chce, żeby mu zadawano pytania — szepnął. — Co powinieneś teraz zrobić? — Wykonywać rozkazy. Być w kontakcie. — A co masz zamiar zrobić? — zapytała szeptem, nie mogąc się opanować. Spuścił nogi na podłogę i usiadł na brzegu łóżka. W milczeniu pokręcił przecząco głową. Przez dłuższy czas siedzieli bez ruchu. Bez słowa. Nora wypaliła papierosa i zdusiła go w popielniczce. Zrzuciła gazetę na podłogę po swojej stronie łóżka i wyłączyła lampkę. UWIKŁANI W delikatnym świetle poranka Nick Kelley spoglądał na śpiącego syna. Dziecko leżało w swoim łóżeczku, w żółtej jednoczęściowej piżamce, a jego ulubiona jedwabna kołderka w biało-niebieską kratę była skopana na bok. Chłopiec poruszył się, potarł nosek zaciśniętą piąstką, w której mógł się już zmieścić cały palec tatusia, zamrugał i otworzył niebieskie oczy. — Cześć, Saul — szepnął Nick. Malec zabawnie zmarszczył czoło, jak gdyby chciał zrozumieć usłyszane słowa. Warknął pies; zgrzytnął klucz w zamku i stuknęły zamykane drzwi; Juanita zawołała swoje „dzień dobry" — Sylwia, rozczesująca jeszcze włosy w sypialni, odpowiedziała jej. W dziecięcym pokoiku unosił się zapach mleka w proszku i wilgotnych pieluch. A także ciepłej pościeli. Saul dźwignął się na nóżki i niezgrabnie podreptał, przytrzymując prętów łóżeczka, w stronę swojego „Ta". W połowie drogi stanął, jego uwagę przykuł promień słońca przesączający się między zasłonami. Malec wyciągnął rączkę między prętami i sięgnął, aby go pochwycić. Ulotne piękno tej chwili wzruszyło Nicka. Oczy mu zwilgotniały. Właśnie teraz, w średnim wieku, całym sercem odczuwał te prawdy, które zrozumiał jakiś czas temu: że radość życia jest sumą szczęścia, które spotyka człowieka, oraz miłości, jaką może on odwzajemnić; że wczorajszy wybór stanowi o dzisiejszych możliwościach, a każdy świt ofiarowuje wszystkim tę straszliwą wolność dokonywania następnego wyboru, gdy pewne jest tylko to, że znów mamy więcej do stracenia. Mimo wszystko Nick wierzył nadal w jakąś nie nazwaną siłę, podobną do ciążenia, zarządzającą wszelkimi rodzajami odkupienia, jakie życie 238 mogło przynieść; siłę, która dla niego wiązała się z poczuciem honoru i zdrowym rozsądkiem, a której on był niezbędny do istnienia. — Wybacz, synu — szepnął. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy. — A, tu są moi chłopcy — rozległ się za jego plecami głos Sylwii. Nick odwrócił się. Uśmiech zniknął z jej twarzy, kiedy tylko popatrzyła na męża. — Muszę z tobą porozmawiać — rzekł. W godzinę później siedzieli przy kuchennym stole nad nie ruszoną nadal poranną prasą i pustymi filiżankami po kawie. Z góry dobiegał głośny śmiech Saula i Juanity. Nick opowiedział Sylwii o wszystkim — o wszystkim, co dało się wyrazić słowami, co można było wyraźnie podkolorować na dotychczasowym szkicu, rysującym się z perspektywy tych kilku dni, które minęły od telefonicznego pożegnania Juda. O Deanie, o spotkaniu z przyjacielem z CIA. A także o Jacku Bernsie i starszym facecie, który siedział za nim w czytelni. — To wszystko nie mogło być przypadkiem — zakończył. — Ale mogło się zrodzić w twojej wyobraźni — odparła. — My nie jesteśmy bohaterami jednej z twoich książek. Zdaję sobie sprawę, że chciałbyś, aby nasze życie było... ekscytujące... — Bezpieczne — wtrącił. — Chciałbym jedynie, byśmy mieli poczucie bezpieczeństwa. Sylwia pokręciła głową. — Bez względu na to, o co tu chodzi, winę ponosi Jud. — Ja też mam swój udział w tej winie — odparł Nick. — Jaki? — spytała. — Na czym polega ta wina? Paranoja? Tajemniczy nieznajomi? Polityka? Do czego zmierzasz? — Przypuszczam, że ktoś zbyt nerwowo reaguje na to, co robię: na moje materiały, znajomość z Judem, powiązania między nami dwoma. — O jakich materiałach mówisz? O tych bzdurach, które zbierasz dla Petera Murphy'ego? — Kto może wiedzieć, co się za nimi kryje? — To tylko domysły. Gdzie się podziała twoja rzetelność? „Oto moja żona, prawnik" — pomyślał. — Notatki są w moim biurku. Dziennikarskie przywileje powinny mnie uchronić przed jakimikolwiek posądzeniami, chyba że tamci będą zdesperowani albo odkryją, jak wiele prawdy udało mi się poznać. — Tego nie wie nikt oprócz Juda. 239 — A jemu nigdy nie pozwolą stanąć przed sądem. — Więc czym się tak bardzo przejmujesz? Że stracisz popularność wśród biurokratów albo klientów tego prywatnego detektywa? Do diabła z nimi. Nie ma pośród nich nikogo, komu byś cokolwiek, czy to osobiście, czy z zawodowego punktu widzenia zawdzięczał. Prawo jest po twojej stronie. — Gdyby jeszcze wszyscy chcieli przestrzegać prawa — mruknął Nick. Bał się powiedzieć jej o swych najgorszych przeczuciach, bał się wciągnąć kobietę, którą kochał, w ten paranoiczny krąg, przysporzyć jej zmartwień. Nie chciał też, by zwątpiła w niego, wiedział bowiem, że Sylwia nigdy nie uwierzy, że cienie mogą przesłaniać rzeczywistość. — Kochanie... — Pokręciła głową. — Mamy rok 1990. Hoover nie żyje, Watergate przeszło do historii... Wkraczamy w nową erę. — A historia jest najlepszą tarczą, za jaką mogę się schronić — odparł. Jego żona westchnęła. — Niepotrzebna ci żadna tarcza, jeśli będziesz się trzymał z dala od takich ludzi jak Jud. — Przepraszam, że zwaliłem ci na kark cały ten bagaż. Przeciągnęła palcami po jego czarnych, z rzadka usianych siwizną włosach i uśmiechnęła się. — Cholera — mruknęła. — Za bardzo wziąłeś do serca gadaninę mojej matki. Ich wspólny śmiech rozładował napiętą atmosferę w kuchni. — Co masz zamiar teraz robić? — zapytała Sylwia. — Nie wiem. Uśmiechnęła się. — Mam pewien pomysł. Ni, l ick spotkał się ze starszą panią w porze lunchu w meksykańskiej restauracji przy alei Pensylwańskiej — tak daleko, że już niemal poza wzgórzem Kapitelu. Gdy tylko usiedli przy stoliku, kobieta zamówiła piwo. — Amerykańskie — rzuciła — któreś z tych porządnych, a nie żaden cienkusz. Z owocem. Nick poprosił o to samo. Oboje zamówili dobrze wysmażone omlety, zapiekane z ryżem, fasolą, siekanym mięsem i serem. Kobieta o siwych włosach, pociągłej, pociętej zmarszczkami twarzy i bursztynowych, błyszczących oczach miała na imię Irena. — Dziękuję za pomoc — rzekł Nick. 240 — Jeszcze w niczym nie pomogłam — odparła. — Pańska żona to bystra kobieta. Pracuje dla potrzeb Kongresu, a ja zbieram dla niej materiały. Nie mogłam jej odmówić. — Służba Badawcza Kongresu wykonuje wspaniałą robotę. — Ten miód niech pan zostawi do chleba — powiedziała. — Postaram się panu pomóc, choć raczej niewiele będę mogła zdziałać. Kelner postawił przed nimi dwie butelki piwa i oszronione szklanki. W szyjce każdej butelki tkwił kawałek zielonej limety. — W dzisiejszych czasach wcale nie jest łatwo dotrzeć do potrzebnych informacji — stwierdziła Irena. Zdjęła limetę z butelki i wrzuciła ją do popielniczki. — Więc o co chodzi? O jakieś plany na najbliższą przyszłość po zburzeniu muru berlińskiego? A może o raport dotyczący Ralpha Dentona, nowego szefa CIA? — Chętnie widziałbym kilka prostych odpowiedzi na tego typu pytania, ale szukam czegoś bardziej znaczącego. Tyle że sam nie jestem pewien, co to może być. — Dobrze, że choć Galahad wiedział na pewno, iż poszukuje Świętego Graala. — Nie sądzę, żeby w mojej sprawie było cokolwiek świętego — odparł Nick. — Coś spadło z łoskotem w środku nocy. Chciałbym wiedzieć, co to było. — Chwileczkę. Jestem tylko drugorzędnym pomocnikiem w Kongresie, a to chyba nie jest najlepsze miejsce, żeby szukać tego, co spadło z łoskotem w środku nocy. — A co z dwoma komitetami nadzorującymi pracę wywiadu? — Nadzór: to brzmi śmiesznie — stwierdziła Irena. — Kongres wie tylko tyle, ile oni mu powiedzą. Jak lisy wietrzące zapach kur i ganiające wokół kurnika. — Gdzie należałoby szukać informacji o jakiejś, prawdopodobnie drobnej, operacji, która się nie powiodła? — zapytał Nick. — Czegoś o najwyższym priorytecie, wysoce separatystycznego, co nie figuruje w żadnych dokumentach. — O rany! Co za język! Zaśmiali się. Kelner postawił na stoliku talerze. Irena zamówiła jeszcze jedno piwo, Nick także. — Jakiego terenu to dotyczy? — zapytała. — Mogło się zdarzyć gdziekolwiek. Wygląda na to, że po jakimś wypadku odnaleziono w końcu czarną skrzynkę, a zawarte w niej dane sprowadziły na mojego znajomego speca od cichej roboty. W każdym razie sprawa może dotyczyć wszystkiego, od skrytobójstwa po narkotyki. Ważne, że kogoś ruszyła. 16 — Rzeka ciemności 241 — Nigdy nie dowiemy się, na ile poruszony jest nasz wywiad, chyba że kogoś naszprycujemy narkotykami. Ma pan jakieś nazwiska? — Nie — odparł Nick. — Pan robi mnie w konia, ja odpłacam się tym samym. — Nazwisko nie ma tu nic do rzeczy. Irena pociągnęła łyk piwa. — Wszyscy sądzą, że gdy coś dotyczy wywiadu, to musi być robota CIA. Ale proszę wziąć pod uwagę Pentagon. Setki wydziałów, kilkanaście agencji, tysiące oficerów, budżet idący w miliardy. — To prawda. — A więc? — uśmiechnęła się. — Panama? Nikaragua? Przecież to nie wpłynie na wyniki wyborów. Żyjemy w nowym, wspaniałym świecie pełnym niepokojów. Chiny, Rosja, Bejrut, Salwador: proszę wybierać. — Kalifornia — odparł Nick. Nie zareagowała śmiechem. Oboje pozsuwali z omletów ryż i fasolę na brzegi talerzy. Nick nie przerywał milczenia. — Zatem chodzi o naszych krajowych szpiegów? — Irena zmarszczyła brwi. — Jemy właśnie meksykański lunch, a na przeciwległym krańcu miasta pewien admirał bada okoliczności interwencji w Iranie. — Te dwie sprawy mogą być ze sobą powiązane. O ile podjęto jakieś kroki poza gabinetową próbą wyjaśnienia skandalu. — Owszem, podjęto — stwierdziła Irena. — Wykryto wielomilionową defraudację, pieniądze szły prawdopodobnie na utrudnianie śledztwa. Ktoś musiał się poczuć silnie zagrożony. Jeśli szuka pan czegoś, co spadło z łoskotem w środku nocy, proszę zwrócić uwagę na ludzi uwikłanych w aferę interwencji w Iranie. A,, de Nick musiał najpierw odkryć, od czego się to zaczęło. Musiał odnaleźć Juda. Nie chciał po raz drugi dzwonić do Deana. Jeśli pierwsza rozmowa nie przyniosła żadnych rezultatów, druga mogła tylko przysporzyć kłopotów. Poczuł dziwne mrowienie na karku, kiedy wspomniał Deana. Po lunchu z Ireną zasiadł przy biurku w swojej pracowni i zaczął wyglądać przez okno. Na gałęziach drzew pojawiły się zielone pąki. Pogoda była znakomita. Istniała jeszcze tylko jedna osoba, która mogła go zaprowadzić do Juda: Lorri, jego żona. „Była żona" — poprawił się w myślach. Jak długo byli razem? Pięć, może sześć lat. Nie wiedział dokładnie. Ale Jud stracił swą młodą 242 żonę, którą poznał w Los Angeles, gdzieś w połowie lat osiemdziesiątych. Lorri. Albo sama odeszła od niego, albo uciekła z kimś, albo też się zeszmaciła. Możliwe, że już nie żyła. Jud mówił różnie: że się rozstali, że ona odeszła, porzuciła go, uciekła, a nawet, że ją wygnał. Dramat czy zwyczajne rozstanie? W rozmowach telefonicznych Nick poznał kilka odmiennych wersji, ale wszystkie pochodziły z ust Juda. Kiedy Lorri zniknęła z życia Juda, Nick również utracił z nią wszelki kontakt. Tylko dwa elementy były stałe w relacjach Juda: zniknięcie Lorri oraz jego żal z powodu rozstania. Dla Nicka nie miało znaczenia, kto był ofiarą, a kto winowajcą, nie umiał nawet osądzić, czy taki podział w ogóle był sensowny, czy nie prowadził nieuchronnie do błędnych wniosków, jakie musiało nieść ze sobą przypisanie jakichkolwiek etykietek. Lorri była taka piękna. Nick przywołał w pamięci... Kiedy to było? W roku 1978 lub 1979, nim zaczęło się to całe szaleństwo, w każdym razie zanim on je tak zakwalifikował. W Los Angeles, w tym cudownym, porywającym za serce Mieście Aniołów... Jtrzyleciał do Los Angeles na rozmowy w sprawie scenariusza. Już po pierwszym spotkaniu wiedział, że nie będzie kręcony żaden film, ale realizował do końca umowę: dla pieniędzy, dla uzyskania formalnego statusu scenarzysty, a także po to, by skorzystać z okazji darmowej podróży do Los Angeles. Skorzystać z okazji spotkania z Judem i z natłoku pustych gestów koleżeństwa oraz całej reszty bzdur wyłonić kolejne fragmenty obrazu mrocznego świata, który Jud sobą uosabiał. Nicka pociągał blichtr Hollywoodu, robienie filmów i czar pięknych blond wielbicielek, chociaż dobrze wiedział, że niewiele z tego będzie miał. Podniecało go wędrowanie po tych samych ulicach i w tym samym pędzie powietrza co Jud; zetknięcie z elektryzującą, a nie celuloidową rzeczywistością, prześlizgiwanie się na krawędzi przepaści bez cienia strachu. Jud przyjechał do hotelu z Lorri, żeby przedstawić jej swego przyjaciela, słynnego pisarza. Nick poznał wtedy piękność z grzywą kasztanoworudych włosów, wydatnym biustem, wąską talią i krągłymi pośladkami; o gładkiej skórze i krzywym uśmieszku. Słuchała uważnie, kiedy Jud zasypywał Nicka swymi opowieściami. 243 Następnego dnia Nick skończył spotkanie o trzeciej. Jud był zajęty. Lorri zawiozła Nicka nad ocean. — Urodziłam się tak daleko od wybrzeża, że chyba dalej nie można — powiedziała, kiedy wysiadali z samochodu na parkingu w Redondo Beach. — To znaczy gdzie? — zapytał Nick. — W Nebrasce. — Zachichotała. — Lorri Lane z Nebraski. Dobre, co? Brzmi tak, jakbym była dziewczyną Supermana. — Jak poznałaś Juda? — Pracowałam w salonie fryzjerskim w Santa Monica. Odbierałam telefony, umawiałam klientów. On pracował wtedy jeszcze w zakładzie ślusarskim i przyjechał do nas, żeby naprawić zamek... — Wzruszyła ramionami. — Był taki zabawny, miły. Jakimś sposobem nie mogłam mu odmówić. Uchronił mnie przed robieniem głupot. Brałam wtedy sporo pigułek. Jud... zaopiekował się mną. Wyciągnął mnie z tego. — Przekrzywiła głowę. — On nigdy nie... — dodała. — Jak gdyby zawsze wiedział. Nigdy nie bywa nachalny ani też bezradny. — Zapaliła papierosa, nim zeszli na plażę. — Wybacz, że bez przerwy mielę ozorem. — Przecież nic nie mówię. — To dobrze. — Zaśmiała się. — Oto i ocean. O plażę, na której tego chłodnego popołudnia było zaledwie parę osób, rozbijały się szarozielone fale. — Jud mówi, że zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia. — Cóż... — Wzruszyła ramionami. — Myślę, że miałam szczęście. On mnie potrafi rozbawić, jest naprawdę bystry. Poza tym silniejszy od wszystkich mężczyzn, jakich znałam. Nie mówię tylko o jego muskułach. — Rozumiem — odparł Nick. — Czy on naprawdę w życiu zajmował się tym wszystkim? — Czym wszystkim? — Och, daj spokój — rzuciła. — Przecież nie doniosę mu na ciebie. — Zanim Nick zdążył wymyślić jakąś odpowiedź, zaśmiała się głośno. — Nieważne. Jesteście kumplami, prawda? Jud twierdzi, że rozumiesz go lepiej niż ktokolwiek inny. Z wyjątkiem mnie. Myślę, że to dobrze, bo prawdę mówiąc ja w ogóle nie rozumiem tych waszyngtońskich rozgrywek. — Większość ludzi się w nich nie wyznaje. — Hej! Przestań mi się podlizywać. Skończyłam tylko szkołę średnią, ale nie jestem aż taką idiotką. . — A kto powiedział, że jesteś? 244 — Niektórzy tak uważają. >- SVX — Zatem są w błędzie. ' " ?| — Tak. Pewnie. — Uśmiechnęła się w stronę oceanu. — Przecież/j-/*;; pochodzę z Nebraski, no nie? — Dlaczego przyjechałaś tutaj? — Ponieważ tu jest ocean. — Spoważniała nagle. — Ponieważ tutaj widziałam szansę, żeby zostać kimś. A w Nebrasce są wyłącznie szansę, by zostać nikim. Albo niczym. Tym, czym ludzie pozwolą;' ci być. - ?-. — A kim chciałabyś zostać? - - • Zachichotała. — Skąd, do cholery, miałabym to wiedzieć? .. . '' Nick również się roześmiał. Podeszli blisko linii fal. — W moim miasteczku ludzie mówili, że jestem piękna, : ' — Bo jesteś. , , , — Dobra, bez bajerów. Tutaj? Marzyło mi się... —Przekrzywiła głowę, uśmiechnęła się i uniosła złożone dłpnie, jakby trzymała aparat vi fotograficzny. — Zdjęcia, rozumiesz? Hollywood. —- Obróciła głowę w kierunku morza. — Kiedy ujrzałam tutejszy smog, zrozumiałam, że nigdy nie odnajdę właściwych drzwi. Nie wiedziałam zresztą, eo miałabym robić, nawet gdybym je znalazła. Poza tym dostawałam» tylko takie same oferty, jakimi zasypywano mnie w Nebrasce. Tacy; sami faceci, tyle że ci nie jeżdżą furgonetkami i nie noszą czapek. Tu ' jest lepszy klimat i ocean pod bokiem. ,: — Wtedy spotkałaś Juda. — Właśnie — odparła z uśmiechem. — Wtedy spotkałam Juda. •—J Zarazi — krzyknęła, wyciągając z torebki polaroid. — Przecież jesteśmy w Hollywood! Zrób mi zdjęcie! Poprzedniego wieczoru sfotografowała Juda z Nickiem, siedzących obok siebie na czerwonej kanapie w hotelu. /• : Nick wziął aparat. Zastanowił się przez chwilę. Mieli utrwalić;; kawałek historii, zrobić dzieło sztuki albo przynajmniej się zabawić. Zawodowcy z branży filmowej. Przyjął postawę fachowca. Lorri j zaczęła się obracać na piasku, na tle oceanu, jej kasztanowe :włosy , wyglądały niczym fale; Nick wybrał właściwe ujecie, p,pprosił ją l o uśmiech do magicznego oczka obiektywu: nie taki szeroki, nie j pogardliwy, kuszący też nie ani doskonale bezosobowy. To ma być | fotografia pięknej dziewczyny, która nie znudziła się jeszcze ,falami ! oceanu. •• - *'.. • •.'-.' -:••/::•. W minutę później z polaroidu wysunęło się ciepłe jeszcze adjęcie. * * — Wspaniałe — oceniła Lorri. — Co powinniśmy z nim zrobić? — spytała, zerkając na Nicka. — Damy je ludowi — odparł. — Zrobimy mu niespodziankę. — Czemu nie — stwierdziła po chwili. — Na pewno mu się spodoba. ± o latach, w swej pracowni w Waszyngtonie, Nick zastanawiał się, co się stało z tamtymi zdjęciami. I co się stało z Lorri? Kiedy człowiek ma złamane życie, najczęściej wraca tam, gdzie się to wszystko zaczęło — obojętne, czy nazywa to domem, czy też zupełnie inaczej. Jeśli to tylko możliwe, wraca się tam, gdzie nikt nie łamał człowiekowi życia. Nebraska. Nick zdjął z półki atlas i znalazł właściwą mapę. Cały stan był biały, pocięty czerwonymi, zielonymi i czarnymi nitkami dróg oraz usiany tysiącami miasteczek. Przypomniał sobie. Noc. Segment Juda i Lorri. Juda wtedy nie było. Nick pomógł Lorri, wtaszczył do pokoju torbę podróżną z dwoma uszami, otworzył suwak i wyjął ze środka siedemset pięćdziesiąt tysięcy w banknotach pięćdziesięcio- i studola-rowych. Poupychali tę drobnicę do przegródek szuflady w kuchni. Następnie zajęli się przeliczaniem pieniędzy, kilkakrotnie sprawdzając poprawność rachunków. Wtedy to, śmiejąc się, Lorri powiedziała, że pochodzi z... — ...zasranej dziury, tak daleko na południe od Lincoln, że już niemal w Kansas. Wymieniła wówczas nazwę miasteczka, po czym szybko umilkła. — Wiesz co? — wyskoczył wtedy Nick. Opowiedział jej o pisarzu, który tak samo się nazywał. O jakie nazwisko chodziło? Nick odnalazł stolicę Stanu Młocarzy i zaczął przesuwać palec w dół mapy, między kółkami na białym tle, noszącymi nazwy: Crete, Cortland, Tecumseh... Conrad. Numer kierunkowy do tej części Nebraski: 402. Operator centrali podał mu numery trzech mieszkających w Conrad Lane'ów: Byrona, Mary oraz Jacka. Nie było imienia Lorri, w ogóle nikogo na „l". Nick spojrzał na zegarek: w Nebrasce było południe. Telefon Mary był zajęty. Pod numerem Byrona nikt nie odbierał. 246 Kiedy nakręcił numer Jacka, po trzecim sygnale odezwał się męski głos. W tle słychać było wrzaski dzieciaków, okrzyki kobiety, włączony telewizor. — Dzwonię z daleka — zaczął Nick. Miało to znaczyć: potraktuj mnie serio, pomóż mi. — Szukam dawnej przyjaciółki, Lorri Lane. Kiedyś mieszkała w Conrad. — Jeśli chce pan wyciągnąć od niej pieniądze, to nie ma pan szczęścia. Ani myślę dłużej regulować jej rachunki. „Liczna rodzina — Nick przypomniał sobie słowa Lorri. — Sami chłopcy. Dla moich wujków i braci byłam popychadłem, żadnym partnerem". — Nie jest mi nic winna — odparł. — Po prostu chciałem z nią porozmawiać. Czy nie wie pan, gdzie ona teraz jest. — Tutaj. — Mieszka z panem? — Nie jestem idiotą, proszę pana... Zamknijcie się albo skopię wam tyłki...! Przepraszam. To dzieciaki, rozumie pan. — Oczywiście.—Nick oczyma wyobraźni widział całą tę scenę. — Więc gdzie jest Lorri? — Mieszka z tym palantem, Jensenem, w przyczepie na wschód od miasta. Siedzi tam dzień i noc. Jeśli ma pan na nią ochotę, na pewno ją pan tam znajdzie, chociaż teraz nie ustawia się już kolejka do jej drzwi. — Czy ma telefon? — A jak inaczej, do cholery, miałaby poganiać opiekę społeczną, żeby przysyłali jej czeki? Poza tym musi mieć kontakt z knajpą Grearsona, żeby zamawiać przez posłańca spaghetti i wino... Mówiłem wam, żebyście się zamknęli! Nick rozpoznał w słuchawce odgłos klapsa, a następnie chłopięcy krzyk, który szybko ucichł, gdy malec wybiegł z pokoju. — Przepraszam, ale nie mogę rozmawiać przez cały dzień. Chce pan jej numer? Podyktował czterocyfrowy numer telefonu: Conrad to małe miasteczko. Piętnaście minut zajęło Nickowi uzyskanie połączenia po wykręceniu jedenastu cyfr. Słuchawkę podniesiono dopiero po szóstym sygnale. — Słucham — odezwał się nieśmiało zachrypnięty kobiecy głos. — Lorri? Tu Nick. — Halo! — Włączony telewizor został szybko ściszony. — Mówi Nick Kelley. Pisarz z Waszyngtonu. Pamiętasz mnie? 247 — Och! — Głos zmiękł, zabrzmiała w nim radość. — Nick! Nick! Pamiętam! Co u ciebie słychać? Jesteś gdzieś w pobliżu? Może przejazdem?" Co...? On ci powiedział? — wrzasnęła. — On wie, gdzie ja jestem? Powiedział ci! Czego on chce? Nie ma mnie dla niego! Ja nie... — Nikt mi nie powiedział! — Nick chciał krzykiem opanować jej narastającą panikę. — Nikt! Ty sama. Przypomniałem sobie, jak mówiłaś mi, że pochodzisz z Nebraski, z Conrad. To było nad oceanem. — Nad oceanem... — powtórzyła spokojniejszym tonem. — Tak, przypominam sobie. Więc on nie wie, gdzie ja jestem? — Tym razem jej głos był lodowaty. — Nie mam pojęcia. — To dobrze — odparła. — Dobrze. Nie sądzę, żeby wiedział. Nick usłyszał szelest przypalanej zapałki i głośne wydmuchnięcie dymu. — Więc... co u ciebie? — zapytał. — W porządku — odparła Lorri. — Ożeniłem się — powiedział. — Mam dziecko. Syna. — Dziecko — powtórzyła szeptem. — Dziecko... — Wiem o tym... że się rozwiedliście. — Nie wrócę do niego. Nigdy. Nie mogę — jęknęła. — Nie. — Nikt cię nie zmusza. — Nie powiesz nikomu, prawda? — Nie — obiecał Nick. — Nie powiem. — Dlaczego... Po co dzwonisz? Czyżbyś tęsknił za mną? — Wspominałem dawne dobre czasy. — A były takie? — Zaśmiała się. — Jak żyjesz? — No, wiesz... — Przełknęła głośno ślinę. — Kiedy się wyniosłam stamtąd, po prostu... skończyłam tutaj. — Zachichotała. — Wiem, jak to się robi. Znam reguły... Spotkałam faceta... — dodała po chwili. — Potem byli inni, wreszcie związałam się z Paulem, Paulem Jensenem... Mieszkam w jego przyczepie, on... My... Zresztą, jakie to ma znaczenie, prawda? W każdym razie nie musiałam pracować. — Jej śmiech zamienił się w kaszel. — Nie przejmuj się — sapnęła. — Jak podpiszesz wystarczająco dużo dokumentów świadczących o tym, że jesteś chory, będą ci forsę przysyłać pocztą. Jeśli mój stan się nie poprawi, to nie będzie tak źle. Zaczekaj chwileczkę. — Położyła słuchawkę na stole. Nick usłyszał oddalające się kroki. Po chwili wróciła. Coś stuknęło o blat, na którym stał telefon w Nebrasce. Miękkie klaśnięcie plastiku, bulgot cieczy. Popatrzył na swoje odbicie w szybie okiennej — siedział z uniesionymi wysoko brwiami. 248 T — Już jestem — oznajmiła w słuchawce Lorri. Kolejne szurnięcie zapałki, głęboko wciągane powietrze. — A więc i ty zrobiłeś Kacpra? Pamiętasz? Jud go tak nazwał. Przez tego sympatycznego duszka z filmu rysunkowego, który miał na imię... — Tak, przypominam sobie — przerwał jej Nick. — Dopóki jeszcze pamiętam, żeby trzymać drobne na telefon, nie muszę się nigdzie stąd ruszać. Mam dach nad głową. I znam reguły. — To dobrze, Lorri. — Po co dzwonisz, Nick? Nie mogliśmy przyjechać na twój ślub. — Szukam Juda. Myślałem... — Nie mam pojęcia, gdzie on jest! Mówiłam ci już, że nie wiem i nie chcę wiedzieć ani gdzie, ani kim on jest! Żadne igły, żadne mokre prześcieradła ani maszyny elektryczne, absolutnie nic nie wydobędzie ze mnie żadnych informacji! Nic mi nie mów! I nie mów jemu! Kim ty, do diabła, jesteś, co? No kim?! — Lorri, gdyby Jud zadzwonił... — Nie pozwól mu! Nie pozwól mu, żeby mnie znalazł! — Nie znajdzie cię, Lorri. Dobrze wiesz, że on by ciebie nie skrzywdził. — Kto tu kogo krzywdzi? Co? Jak to jest? — Lorri, nie sądzę, żeby przyjechał do ciebie. Ale mógłby zadzwonić. Gdyby zadzwonił, obiecaj mi coś, proszę. — Nie! Jeśli zadzwoni, to niech... Obiecać ci? — Proszę, to bardzo ważne. — Ty zawsze byłeś bardzo ważny, Nick. Poza tym byłeś realistą. — Gdyby zadzwonił, gdyby nawiązał z tobą kontakt, powiedz mu, że ja muszę koniecznie z nim rozmawiać. Proszę, Lorri. Obiecaj mi to. — Obiecać? — Rozległ się jej śmiech, pomieszany ze szlochem. — Obiecać ci to, Nick? Czemu nie. Mogę to zrobić. Mogę ci obiecać. — Dziękuję! Dziękuję ci, ja... Lorri? — Tak? — Czy... Czy potrzebujesz... Może mógłbym coś dla ciebie zrobić? — Wszystko mógłbyś zrobić... — Jej bezbarwny głos zamilkł stopniowo. Zapadła dłuższa cisza. Nick słyszał, jak paliła papierosa, stukała nim o popielniczkę. — Nie, Nick — odezwała się w końcu. — Nic nie możesz dla mnie zrobić. TANIEC Z ANIOŁEM Krótki rzut oka na dom wystarczył Wesowi, by stwierdzić, że dobrze trafił. Był to jeden z dziesiątek tysięcy nie wyróżniających się niczym domów na przedmieściach Los Angeles, z jakich tereny te słynęły. Smołowany dach wypłowiał od słońca, białe ściany były popękane. Spłachetki uschniętej trawy oraz ścieżki z udeptanego błota składały się na frontowe podwórze. Żwirowany podjazd biegł wzdłuż bocznej ściany domu. W otwartym garażu jakiś facet w drelichowej koszuli i dżinsach grzebał się przy motocyklu. „Dean Jacobsen — pomyślał Wes. — Nick Kelley na pewno nie dzwonił do ciebie dlatego, że jesteś grubą rybą w światku filmowców albo wydawcą książek". Ziewnął mimo narastającego podniecenia. Beth pocałowała go dwa razy, kiedy wysiadał z samochodu na waszyngtońskim lotnisku Dullesa. — Raz na szczęście, a raz ode mnie — powiedziała, uśmiechnęła się, po czym zawróciła i pojechała z powrotem do domu. Podczas nocnego lotu na zachód Wes drzemał niespokojnie. Śniły mu się pogodne, słoneczne dni. W Los Angeles wynajął samochód i pojechał do miasta ulicami, które — jak mu się zdawało — widział całe lata temu, choć naprawdę był tu przed dwoma dniami. „P.B. — pomyślał. — Przed Beth". Zaparkował wóz naprzeciwko domu, po drugiej stronie ulicy, lecz mężczyzna pracujący przy motocyklu nie spojrzał nawet w jego kierunku. W niczym nie przypominał Juda Stuarta. Pierwsze krople deszczu spadły na przednią szybę samochodu. Ciemne chmury gnały po niebie, pochłaniając wiszący nad miastem 250 smog. Poryw zimnego wiatru uderzył w bok auta. Wes zastanawiał się, czy wziąć ze sobą płaszcz, lecz w końcu zostawił go na tylnym siedzeniu i wysiadł. W oknach domu nie było widać nikogo. Poprzez świst wiatru przedarł się sygnał dziennika telewizyjnego. Po chodniku przejechała mała dziewczynka na trójkołowym rowerku. Zadzwoniła głośno, kiedy go mijała. Wes przeszedł przez ulicę i ruszył wzdłuż podjazdu. — Przepraszam! — zawołał do mężczyzny pracującego przy motocyklu. — Czy pan Dean Jacobsen? — A kim pan jest? — rzekł tamten. Był równie wysoki jak Wes i jeszcze mocniej zbudowany. Ciemny blondyn. W dłoni trzymał klucz. — Jestem prawnikiem — odparł Wes. — Czy pan Dean Jacobsen? — O co chodzi? — Wszystko w porządku. Sprawa nie dotyczy pana. Tamten obrzucił spojrzeniem podjazd i ulicę. — Wygląda na to, że jesteśmy sami. — Jego usta powoli wygięły się w uśmiechu. — W takim razie mogę być Deanem. Nadal nie odkładał klucza. — Jestem adwokatem. — Wes wyciągnął w jego kierunku laminowaną kartę Stowarzyszenia Prawników Amerykańskich. Karta jedynie potwierdzała jego przynależność do organizacji. Kiedy Dean obejrzał ją, Wes dodał: — Przynoszę dobre wieści. — Żaden prawnik nie przynosi dobrych wieści. Jakaś kobieta wyjrzała przez okno sąsiedniego domu. Obaj mężczyźni popatrzyli na nią. Szybko zamknęła okno i zniknęła w głębi mieszkania. — Pański przyjaciel otrzymał spadek — rzekł Wes. — Mamy jednak kłopoty ze znalezieniem go i stwierdziliśmy, że może pan wie, gdzie on jest. — Na jakiej podstawie sądzicie, że mam przyjaciela? — Mój kolega uzyskał pański adres od kogoś, kto zna was obu. Zdaje się, że to kobieta. — Zawsze należy być ostrożnym, jeśli chodzi o zaufanie do kobiet — odparł Dean. — Skąd pan przyjechał? — Z Pensylwanii. — Tam właśnie została wystawiona karta Wesa, a nie było w niej wpisane, gdzie pracował. — Kto jest tym moim domniemanym przyjacielem? — Człowiek o nazwisku Jud Stuart. — Aha. 251 '. v; » :fec ^, ; — f Nie tę? — Wes wskazał palcem. ;- ;;:—A.Ech. — Dean pokręcił głową. — Jak mogłem zapomnieć? — '.: Nałożył wiatrówkę, wsunął skrzynkę z narzędziami do garażu i jedną • ręką pchnął wielkie, masywne drzwi. — W takim razie ruszajmy — Wrzucił. Gdy wyjechali na główną ulicę, Wes zapytał: -r- Dokąd jedziemy? — Dość daleko. - Skręcili w trasę przelotową, potem w następną. Nie było dużego ; — Dokąd jedziemy? — ponownie zapytał Wes. ,;• •, -^- \v pewne bezpieczne miejsce. Publiczne. Jud jest ostrożny. ' <— To dla mnie tylko nazwisko — odparł Wes. — Jaki on jest? .;-^ '•—Jest mężczyzną — szepnął Dean. — Prawdziwym. Innym -się tylko wydaje, że są mężczyznami. On wie. — O czym on wie? ' «• —.Zna wielki sekret.—.Dean uśmiechnął się. *;,.:^>^vV252 ;" — Jaki? — zapytał Wes. Serce zabiło mu szybciej. Dean, wpatrzony do tej pory w przednią szybę, przeniósł spojrzenie na Wesa; jego czarne oczy płonęły dziwnym blaskiem. — Każdy musi umrzeć — odparł. Z szumem mijały ich inne samochody. Kropelki deszczu przesłaniały widok. Pęd powietrza spychał je po szybie na boki. — Proszę tu skręcić — powiedział Dean. Tablica głosiła, że jest to Bulwar Barhama. Po obu stronach szerokiej alei domy stały poupychane na zboczach wzgórz. Czarna sylweta drapacza chmur dźwigała się ku niebu. Rozległa panorama budynków i ulic rozpływała się we mgle. — Przywykłem do tego, że nie za bardzo mam z kim pogadać — oznajmił Dean. Wzdłuż ulicy ciągnął się wybetonowany kanał. Za nim znajdował się szereg niskich budowli przypominających hangary. Na ich płaskich dachach stały wielkie tablice reklamujące filmy. Po prawej stronie wyrastało wzgórze porośnięte szmaragdową po deszczu trawą. — Jak pan poznał Juda? — zapytał Wes. — Mieliśmy wspólnych znajomych. — Dean uśmiechnął się. — Pewnego razu mnie natłukł. Było to w jego domku, przy plaży. Nie przejmowałem się jego ostrzeżeniami, nie przypuszczałem, że może być aż tak ostry. Zeszliśmy na dół, do garażu. To było jak taniec z aniołem. Wtedy zrozumiałem. — Że on jest prawdziwym mężczyzną? — zapytał Wes. Dean wzruszył ramionami. — Pewnie. Ktoś musi być. — Co to znaczy: być prawdziwym mężczyzną? — Jeśli musi pan pytać, to i tak pan nie zrozumie. „Nawet nie chcę rozumieć" — rzucił w myślach Wes. Naszły go obawy, że leciał na drugą stronę kontynentu tylko po to, żeby teraz krążyć bez celu po ulicach z jakimś wariatem. Minęli cmentarz Forest Lawn z wielkim mauzoleum z białego piaskowca. — Czym on się wtedy zajmował? — zapytał Wes. — Proszę skręcić w prawo — rzekł Dean, wskazując wylot alei parkowej. Wąska, brukowana uliczka wiodąca przez obszerny park to pięła się w górę, to znów spadała zakosami, niczym tor rollercoastera. Minęli pola biwakowe usiane dołami do rozpalania ognisk. Wes dostrzegł pięciu jeźdźców na koniach galopujących między drzewami. Prowadzący grupę ubrany był w żółty sztormiak i kowbojski kapelusz. Dean zachichotał. — Oto nadciąga kawaleria — mruknął. Dwa kilometry dalej wyjechali na otwartą przestrzeń, otoczoną ogrodzeniem z drutu. W oddali stał dwupiętrowy budynek. Wewnątrz ogrodzenia trawa usłana była setkami białych piłeczek. Kiedy mijali parking, czterech Japończyków w sportowych koszulach, jaskrawych spodniach i białych czapeczkach wyciągało z bagażnika toyoty sprzęt do gry w golfa. — Nigdy nie mogę znaleźć na to czasu — powiedział Wes. — Zaraz będziemy na miejscu. Proszę tam skręcić. Wyjechali z parku, skręcili w prawo. Droga wiła się między wzgórzami pośród eleganckich posiadłości w stylu Tudorów lub hiszpańskim. Ścinający trawę meksykański ogrodnik odprowadził wzrokiem znikający we mgle samochód. — To znakomite miejsce — rzekł Dean, kiedy wjechali na szczyt wzgórza. Minęli zagajnik drzew iglastych. Po prawej stronie otworzył się rozległy parking. Po lewej stał górujący nad okolicą zamek. Właściwie nie zamek: wielka budowla z szarego piaskowca z dwuskrzydłowymi, mosiężnymi wrotami, oknami przywodzącymi na myśl katedrę i wielką, pozieleniałą, miedzianą kopułą wieńczącą centralną część wieży, otoczoną z czterech stron mniejszymi, identycznymi czaszami. — Co to za budynek? — zapytał Wes. — Obserwatorium Griffitha. — Jud jest tutaj? — To wspaniałe miejsce — odparł Dean. — Przekona się pan. Tutaj jest wszystko. Na parkingu stał jedynie pomarańczowy autobus szkolny. Kiedy Wes wjeżdżał na plac, drzwi autobusu otworzyły się i ze środka wysypała się gromadka jakichś trzydziestu nastolatków. — Myślałem, że dzisiaj nie będzie tu nikogo — powiedział Dean. — Gdzie on jest? — Powinien być na tyłach i obserwować, czy wszystko w porządku. Kiedy się upewni, zobaczymy go. — Lepiej, żeby tak było — mruknął Wes. — A gdzie jego samochód? — Skąd mam wiedzieć? Kiedy szli przez rozległy zieleniec, Wes spostrzegł, że Dean lekko utyka. Tamten pochwycił spojrzenie Wesa. — Przed laty rozbiłem się na motocyklu — wyjaśnił. — Przy takiej pogodzie sztywnieje mi kolano i zaczynam odczuwać bóle. Ale co poradzić? 254 Dwie kilkunastoletnie dziewczyny minęły ich biegiem i nagle przystanęły. — Dobra — rzuciła pucułowata. — Jak chcesz to zrobić? Jej koleżanka, ciemna blondynka, była bardzo ładna. — Ty stój tutaj, dobrze? A ja zrobię coś takiego... — Odbiegła kawałek, odwróciła się, zabawnie przegięła w biodrach i wyciągnęła rękę w bok, otwartą dłonią do góry. — Zrób mi zdjęcie tak, aby wyglądało, że trzymam ten napis w ręku. W oddali, na zboczu góry, widniały olbrzymie białe litery: Hollywood. — Chodźmy — rzekł Dean. — Obejdziemy budynek z prawej. Ramię przy ramieniu ruszyli chodnikiem z czerwonego betonu, wiodącym wzdłuż białej, kamiennej ściany obserwatorium. — Gdzie on jest? — Trochę dalej. Chodnik zakręcał łukiem wzdłuż krzywizny ścian. Metrowej wysokości kamienny murek ogradzał taras widokowy; roztoczyła się przed nimi panorama miasta. Po tej stronie zbocze opadało stromo spod stóp obserwatorium, chodnik wiódł ponad wierzchołkami drzew. Dean oparł dłoń na tubie mosiężnego, uruchamianego po wrzuceniu monety teleskopu. — Piękny widok, prawda? — zapytał. Za krawędzią muru rozpoczynała się bezkresna szachownica podmiejskich rezydencji tonąca w chłodnej, szarawej mgiełce. Dean stanął przed Wesem i wskazał mu odległy budynek, którego szczyt ginął we mgle. — Kiedyś nie budowano aż tak wysoko z powodu trzęsień ziemi — poinformował. Wes popatrzył na drapacz chmur. Dean wbił mu pięść w żołądek. Niespodziewany cios pozbawił go oddechu. Chciał odskoczyć do tym, gdy otrzymał drugi cios w pierś. Pociemniało mu przed oczyma i runął w objęcia Deana. Przez chwilę nie wiedział, co się z nim dzieje. Świadomość wróciła razem z oddechem. Dłonie Deana przesuwały się pod sportową kurtką Wesa, wzdłuż boków, na plecach... „Chodzi mu o pistolet — pomyślał. — Szuka broni". Dean cisnął nim o kamienny murek. Wes odepchnął się, skoczył do przodu i natarł ramieniem na pierś napastnika, odrzucając go do tyłu, na łukowatą ścianę obserwatorium. Lecz Dean odbił się i zaczął wymachiwać rękoma. Raz, drugi i trzeci jego ciosy dosięgnęły celu — Wes nie mógł przedrzeć się przez 255 zasłonę jego długich, małpich rąk oraz potężnych pięści. Dean stosował różne kombinacje: dwa szybkie ciosy w żebra, uderzenie w szczękę. Wes poczuł, że wzbiera w nim zwierzęca wściekłość, jakiej nie odczuwał już od wielu lat. Rzucił się naprzód w szaleńczym ataku. Dwaj mężczyźni robili uniki, odskakiwali, walcząc to pod ścianą budowli, to znów przy murku ogradzającym taras. Panorama miasta tańczyła im przed oczyma. Dean złapał Wesa za krawat; ten w zamian grzmotnął go łokciem w twarz. Dean wymierzył mu cios prosto w kręgosłup; major błyskawicznie obrócił wielki teleskop, trafiając przeciwnika w głowę, i natychmiast kopnął w nogę, którą tamten ochraniał. Uniósł kolano, celując w krocze. Chybił. Dean chwycił Wesa za udo, podniósł w powietrze i rzucił go plecami na półmetrowej szerokości kamienny murek. Świat w jego oczach obrócił się do góry nogami — głowa i ramiona Wesa zwisały już po drugiej stronie. Nogami z całej siły obejmował napastnika, starając się jednocześnie pochwycić ręce, które okładały go ciosami i spychały w dół. Poza krawędź tarasu. — Jeśli chcesz odnaleźć człowieka — wrzasnął Dean — to zaczekaj na niego w piekle! Z wielką siłą wpakował pięść w żołądek Wesa, następnie walnął go w udo. Udało mu się rozłączyć nogi majora. Wes poleciał w dół z tarasu obserwatorium Griffitha. Spadł z wysokości ponad dziesięciu metrów. Zsunął się po gałęziach sosny, wpadł w gęste krzaki, huknął o ziemię. JL opołudniowe słońce wpadało przez okna do salonu nie wyróżniającego się niczym domu na przedmieściach Los Angeles, jednego z wielu, z jakich tereny te słynęły. Gołe ściany pokoju pomalowane były na żółto. W jednym kącie stał wysłużony tapczan, w przeciwległym kolorowy telewizor. Podłogę z desek zaścielały rozrzucone gazety i czasopisma. W korytarzyku, prowadzącym ku sypialni i łazience, leżała zwinięta w kulkę czerwona skarpetka. Panowała cisza, jeśli nie liczyć brzęczących w kuchni much. — Policja! — wrzasnął ktoś na podjeździe. Drzwi wejściowe odskoczyły z hukiem. Pierwszy mężczyzna, nisko pochylony, wskoczył do środka, trzymając oburącz przed sobą pistolet. Usunął się z przejścia, przywarł plecami do ściany, wodząc lufą broni w poszukiwaniu jakiegokolwiek 256 ruchomego celu. Miał brodę, długie włosy i ubrany był w nylonową kamizelkę z napisem „Departament Policji Los Angeles". Drugi, również trzymając oburącz pistolet, podbiegł ku drzwiom prowadzącym do kuchni i przywarł do ściany tuż przed nimi. Trzeci zrobił to samo przy następnych drzwiach, przed korytarzykiem wiodącym do łazienki i sypialni. Jako czwarty w wejściu stanął detektyw Rawlins. Czarnoskóry gliniarz także trzymał w dłoni pistolet kalibru 9 mm; twarz miał zastygłą z napięcia. Za nim wkroczyło jeszcze dwóch policjantów w nylonowych kamizelkach. Pierwszy wbiegł do kuchni, drugi do sypialni. — Naprzód! — szepnął brodacz, który pierwszy wpadł do domu. Pobiegł do sypialni. Rawlins kopniakiem otworzył drzwi łazienki. Drugi policjant z korytarza wpadł do kuchni. — Pusto! — w minutę później doleciał z głębi domu głos brodacza. Jeden z mężczyzn trzymał w dłoni krótkofalówkę. — Garaż także pusty — przekazał z salonu wiadomość podaną przez radio. — Wpuśćcie go! — zawołał Rawlins, chowając broń. Brodacz stanął w drzwiach sypialni. Dyszał ciężko, był blady, a na jego czole perliły się krople potu. Wes wszedł do wnętrza domu. Jego twarz o przyjemnych rysach mieniła się kolorami tęczy: czarne i fioletowe siniaki, czerwone zadrapania, pomarańczowe plamy środka dezynfekującego, plastry na czole, policzku i szczęce. Stara blizna odcinała się ciemną linią na bladej cerze. Nie mógł stać prosto, wyraźnie oszczędzał lewą nogę. Oddychał szybko i płytko. Był bez krawata, a całe jego ubranie zwisało w ubłoconych strzępach. Po upadku był bez czucia według własnych ocen nie więcej niż pięć minut. Świadomość przywrócił mu pulsujący ból w głowie. Leżał twarzą do ziemi w gęstych chaszczach. Dźwignął się na kolana, zwymiotował. Popatrzył w górę. Na tarasie nie było nikogo. Potykając się i przewracając, po dwudziestu minutach wspiął się na szczyt wzgórza i okrążył obserwatorium. Wynajęty przez niego samochód zniknął z parkingu. Wszedł do budynku i uprosił sprzedawczynię w kiosku z pamiątkami, żeby zadzwoniła nie po karetkę, lecz do detektywa Rawlinsa z policji. Kobieta, przy pomocy starszego mężczyzny w szarym garniturze i wąskim, czarnym krawacie, zaprowadziła go do łazienki i mokrym ręcznikiem obmyła mu twarz z błota. l"1 — R/eka ciemności 2J ł Powiedział im, że spadł z tarasu, podziwiając panoramę miasta. Lecz tamci poszeptawszy doszli do wniosku, że usiłował popełnić samobójstwo. Rawlins zawiózł go do szpitala. Wes doprosił się o pomoc policji, ale od czasu gdy Dean go zaatakował, do chwili wyważenia drzwi domu przez brodatego gliniarza upłynęły trzy godziny. — Czy to na pewno ten dom? — zapytał Rawlins rozglądającego się dookoła Wesa. — Mój wóz stoi przy podjeździe — mruknął Wes. — Jeszcze ciepły. „Dzięki Bogu, że zostawiłem wszystkie papiery w Waszyngtonie, a zdjęcia Juda trzymałem w kieszeni kurtki" — pomyślał. Nawet jeśli Dean przeszukał samochód, nie dowiedział się niczego więcej, niż usłyszał z ust Wesa. W kieszeni kurtki pozostał nie ruszony nawet rachunek za wynajem auta. — Co to za facet? — zapytał brodacz. — W łazience rupiecie, w lodówce piwo, zapleśniały chleb i roje much nad otwartą puszką sardynek w kuchni. Brudna pościel, stare ciuchy, trochę narzędzi, naboje, pisma pornograficzne. Do cholery, w jednym wózku na zakupy zmieści się więcej gratów! Kopnął telewizor, a ten, ku zaskoczeniu wszystkich, rozjarzył się. — Motocykl zniknął — rzekł Wes. — Pewnie wszystko, co miał, trzymał w kilku torbach, zawsze spakowanych. Nawiał. — Proszę się nie martwić — wtrącił brodacz. — Nadamy tej sprawie status NFPS: napad na funkcjonariusza pełniącego służbę. Wszystkie urzędy na zachód od Missisipi będą miały oko na tego skurczybyka. — Nie — odparł Wes. Brodaty oficer zamrugał. — Co? — Nie chcę NFPS — odparł Wes. — Żadnych listów gończych ani poszukiwań, żadnego alarmu. Jeśli wymknął się nam, nie możemy wszystkich puścić jego śladem. — Dlaczego nie, do cholery? — zapytał brodacz. — Dziękuję wam za pomoc, ale... — Odpieprz się, palancie! — wyskoczył policjant. Jeden z kolegów chwycił go za ramię. — Po jaką cholerę wywalałem te drzwi dla ciebie? Zaprzyjaźniony gliniarz dostał manto od pewnego gówniarza! Musimy się z nim porachować! W dodatku zapomnij o bzdurnej procedurze i wywal te pieprzone drzwi! Myślisz, że ta kamizelka mogłaby zatrzymać kulę? Na przykład z AK-47? Na gębie nie mam kamizelki, a jednak wywaliłem te drzwi! I ty mi teraz mówisz, kurwa, że nic się 258 nie stało? Mam cię w dupie, palancie, ciebie i twoje federalne, pieprzone głupoty! — Obrócił się na pięcie i wrzasnął na Rawlinsa: — Jesteś mi coś winien! Mnie i moim chłopakom! — Spojrzał jeszcze na Wesa i warknął: — A ty, federalny kutasie, nie pokazuj mi się więcej na oczy! Brodacz wyprowadził swoich policjantów z domu. Po chwili Wes usłyszał, jak oba samochody ruszyły z wizgiem opon i rykiem silników. Wiatr załomotał wyłamanymi drzwiami. Rawlins oderwał filtr papierosa i cisnął go w drugi koniec sypialni. Spaloną zapałkę również rzucił na podłogę. W telewizji podawano proste sposoby na przeczyszczenie. Miejscowy detektyw wciągnął głęboko dym, wydmuchnął go w górę, po czym rzekł: — Myślę, że Jesse bardzo trafnie podsumował sentymenty, które nas tu ściągnęły. — Trochę mi szumiało w głowie, kiedy prosiłem o wsparcie kawalerii — odparł Wes. — Być może przekroczyłem swoje uprawnienia... — Za to na pewno nie wyczerpał pan jeszcze zasobów swojej głupoty. — Potrzebuję pańskiej pomocy. — Za cały ten rejwach, którego pan narobił, ja będę musiał odpowiedzieć. — Tak, wiem o tym... — Gówno pan wie. Ma pan stłuczone żebra z prawej strony, a z lewej jedno pęknięte. Goleń lewej nogi też może być pęknięta, ledwo pan na niej stoi. Wstrząs mózgu wcale nie musi być lekki, może okazać się fatalny w skutkach. Jest pan dość ciężko ranny, w głowie mu się mąci, a nadal chce pan mieszać na moim terenie. — To nie był mój najlepszy dzień — mruknął Wes. — I nie będzie już ani trochę lepszy. Nie potrzebuję pańskiej zgody, żeby nadać tej sprawie status NFPS. — Nie, proszę. — Wes zachwiał się. W telewizji pokazywano odcinek jakiegoś serialu z dość wyszukaną sceną łóżkową. — Wie pan, dlaczego tego nie zrobię? — zapytał po chwili Rawlins. — Bo w ten sposób tylko głębiej wdepnąłbym w pańskie gówno, a nie mam na to najmniejszej ochoty. Jest popołudniowy lot do Waszyngtonu. Powinien pan zdążyć na samolot. — Potrzebuję pańskiej pomocy. — Już ją pan otrzymał. — Nic... Nie chcę niczego w tym rodzaju. Jedynie kilka danych. Możemy to zrobić w pańskim biurze, a potem odwiezie mnie pan na lotnisko. 259 Rawlins głęboko zaciągnął się dymem z papierosa. — W przeciwnym razie zostanę — dodał Wes. Gliniarz popatrzył bykiem na rannego, ledwo trzymającego się na nogach mężczyznę. Rzucił niedopałek na podłogę i zgniótł go czubkiem czarnego buta. — Niech pan wyłączy telewizor — rzekł. kJamolot wylądował na lotnisku Dullesa o dziesiątej wieczorem. Przejęta stewardesa pomogła Wesowi zejść po schodkach i usadziła go w autobusie przewożącym pasażerów do sali terminalu. Noah Hali czekał tuż za bramką wykrywacza metali. Przez ramię miał przerzucony cienki, brunatny płaszcz, a w ręku trzymał neseser. Asystent dyrektora CIA skrzywił się na widok Wesa, który z trudem przepchnął się przez tłum pasażerów i oczekujących ich znajomych. — Gdzie jest dyrektor? — zapytał Wes. — Przez telefon powiedziałem, że zaraz po przylocie chcę się zobaczyć z Dentonem. — W takim razie złap samolot do Francji — burknął Noah. — Denton wyruszył z poufną misją. Chodź. Buldog poprowadził Wesa w kierunku rzędu plastikowych siedzeń umieszczonych pod przeciwległą ścianą wysokiego, przeszklonego budynku dworca lotniczego. Major opadł na pierwsze z brzegu krzesełko, Noah usiadł obok. Neseser postawił na podłodze, między nogami. Salę wypełniała przytłumiona muzyka. Przed nimi sprzątacz rozsmarowywał po szarych kafelkach posadzki żółtawe mydliny. Przez głośniki zapowiedziano przylot samolotu z Hawajów. — Musiałem poświęcić cały dzień na tłumienie ogni, które rozpaliłeś w Los Angeles — warknął Noah. — Następnym razem cisnę cię tym płomieniom na pożarcie. — Muszę rozmawiać z dyrektorem Dentonem — mruknął Wes. — Musisz wykonywać swoje zadanie, i to tak, żeby nie przysparzać nam kłopotów. — Nie ja jestem przyczyną tych kłopotów. Natrafiłem na nie, realizując wasze zlecenie. — Czego dowiedziałeś się o tym facecie, Judzie Stuarcie? — Musi być kimś znaczącym. Wszystko wskazuje na to, że ktoś jeszcze.oprócz nas interesuje się tą sprawą. — Tylko tyle? — Potrzebuję pomocy — odparł Wes. — Wy dobrze wiecie, jak 260 trzymać sprawy pod przykrywką, ale ja muszę uzyskać bardziej oficjalne wsparcie, potrzebuję ludzi i... — Dałem ci Jacka Bernsa. Od niego wyegzekwuj wszystko, czego potrzebujesz. — Pieprzę Bernsa! Nie dałeś go mnie, lecz mnie rzuciłeś jemu! — Dostałeś to, co uważałem za niezbędne. Przede wszystkim musisz mieć na uwadze, by trzymać pismaków, urzędasów oraz całą resztę z dala od spraw szefa. Co się z tobą dzieje, Wes? Życie stało się dla ciebie za trudne? Musiałeś przywlec się tu z powrotem, do mamusi i Noaha, żeby otarli ci łzy? Wes miał ochotę zdzielić go po pysku i Noah dobrze o tym wiedział. — Sądziliśmy, że wybieramy faceta, który wszystko potrafi — ciągnął Noah. — Chłopa z jajami, mającego dość oleju w głowie i wystarczającą parę w garści, żeby dać sobie radę. — Na razie — syknął Wes — odkryłem machlojki Pentagonu, jakiś wątpliwy trop prowadzący do Białego Domu, a także dwuznaczne akta policji w Los Angeles dotyczące pewnego pomyleńca, który ma ścisły kontakt z Judem i może być rewolwerowcem gangu narkotykowego albo... — Zamknij się! — wyskoczył Noah. — Nie musisz mi opowiadać o każdym kawałku gówna, w który udało ci się wdepnąć! Masz się dowiedzieć, co Jud Stuart ma wspólnego z naszym programem, oczyścić sprawę i zameldować dopiero wtedy, gdy skończysz robotę. Jak będziemy chcieli wiedzieć coś więcej, to cię zapytamy. Obok nich przeszło trzech elegancko ubranych Japończyków, za którymi dreptały chichoczące stewardesy, ciągnąc bagaże na wózkach. Jedna z nich spojrzała na Wesa, zamrugała szybko, po czym przyspieszyła kroku. — Sądziłem, że jesteś właściwym człowiekiem do tej roboty — rzekł Noah. — Inteligentnym i ambitnym, znudzonym przekładaniem papierków. Szef z kolei uważa, że zgodziłeś się, ponieważ oceniłeś, że należy tę sprawę załatwić, że jest to właściwe zadanie dla ciebie. Ku chwale Gwiaździstego Sztandaru, i tak dalej. A kiedy sprawy się komplikują, to co robi nasz komandos? Z głośników padła zapowiedź lotu do San Francisco. — Potrzebuję wsparcia — odparł Wes. — Jakiejkolwiek pomocy. — W neseserze mam sto tysięcy dolarów — oznajmił Noah. Wes zerknął na teczkę stojącą na podłodze. — Forsa — mruknął Noah — może wiele zdziałać. — A po chwili dodał: — Zamek szyfrowy jest ustawiony na twoje imię, Wes. To 261 powinno ci wystarczyć, by uzyskać pomoc, zresztą na więcej i tak nie masz co liczyć. Zapowiedziano dwa następne odloty. — Sprawa zaczyna być śmierdząca — powiedział Wes. — Więc zadbaj o to, żeby tego smrodu nie było czuć tam, gdzie nie powinno. — Proszę mi dać pokwitowanie na te pieniądze. Buldog wstał i zaczął nakładać płaszcz. Z głośników płynęła instrumentalna wersja jednej z piosenek Beatlesów. Noah uśmiechnął się do pokaleczonego mężczyzny siedzącego na plastikowym krzesełku w sali dworca lotniczego Dullesa. — Odpieprz się, majorze — rzucił. Po czym odszedł. Zostawiając neseser u stóp Wesa. ystarczyłoby jedno spojrzenie na twarz Wesa, by odmówić mu wynajęcia samochodu. Umówił się więc przez telefon, a następnie pojechał taksówką do domku odległego o dwadzieścia minut jazdy od lotniska. Chwiejnym krokiem powlókł się podjazdem, dźwigając ciężki od pieniędzy neseser. Ciemnoskóra kobieta w szlafroku, która otworzyła drzwi, na jego widok wstrzymała dech. — Och, Wes! Tuż za nią stanął jej mąż, szef kontrwywiadu NIS, Frank Greco, ubrany w koszulę koloru khaki i szary sweter. Zaprowadzili go do wykładanego boazerią gabinetu, na którego ścianach, między regałami pełnymi książek i fotografiami w ramkach, wisiały trofea myśliwskie oraz dyplomy. Wes opadł na miękki fotel, Greco usiadł za biurkiem. — Chcesz kawy? — zapytała jego żona. Mówiła z wyraźnym akcentem latynoskim. Jej ojciec, kubański lekarz, uciekł przed rewolucją Castra. — A może dać ci aspirynę? — Dziękuję, ale tylko ból trzyma mnie jeszcze na nogach — mruknął Wes. Nie uśmiechnęła się. Wyszła, zostawiając ich samych. — Straciłeś ucho? — spytał Greco, gdy zamknęła drzwi gabinetu. — Gorzej. Zgubiłem człowieka. — To nie twoja robota. Powinieneś ściągnąć gromadę kumpli, odnaleźć faceta i zerżnąć mu dupę, ale ta wojna już dobiegła końca, żyjemy w innym świecie. — I właśnie dlatego potrzebuję pomocy. — Pracujemy teraz dla różnych firm. 262 — Oczywiście, wiem o tym. — Nie zapominaj, co ci mówiłem o przyjaciołach zza rzeki i o głębokiej wodzie. — Na razie jestem na płyciźnie, Frank. Tamci wpakowali mnie w gówno. Nie mogę się wycofać, a najgorsze jeszcze przede mną. — To już nie są dawne dni pełne chwały. — Nie szukam chwały. Chciałbym tylko wykonać zadanie, którego się podjąłem. Czy pomożesz mi? — Jak? — Potrzebuję ludzi. Do tego, żeby obstawić kilka uliczek w Los Angeles. Mieliby jedynie obserwować. — l szukać tego faceta, którego zgubiłeś? — Jego motocykla. — Wes podał mu wynotowane na kartce dane, które detektyw Rawlins, co prawda niechętnie, pozwolił mu wyciągnąć z komputerowej kartoteki policji w Los Angeles. — Motocykl o podanej rejestracji sześciokrotnie w ciągu ostatnich czterech miesięcy parkował w tamtej okolicy. — Ten facet gdzieś tam mieszka? — Nie, mieszka tam jego znajomy. To w Westwood, niedaleko Uniwersytetu Kalifornijskiego. Dzielnica willowa, trochę zakładów usługowych. Na niektórych biletach parkingowych są godziny nocne, czyli że facet nie jeździł tam po zakupy. — Masz jego zdjęcie? Wes wręczył mu kopię zdjęcia z prawa jazdy Deana Jacobsena. — Rozmawiałeś z Mike'em Kramerem z ochrony CIA? — Nie mam na co liczyć — odparł Wes. — On trzyma się z dala od tej sprawy. Nikt nie chce mieć z nią nic wspólnego, przynajmniej oficjalnie. Żadnych raportów, żadnych oddelegowań, żadnych akcji. W ogóle nic. — Jednak coś musi się za tym kryć, skoro wróciłeś w takim stanie. — Potrzebuję ludzi, Frank. Muszę zebrać jakąś nieformalną grupę, w każdym razie powierzyć im nieoficjalne zadanie. Pieniądze nie grają roli. — Nie grają roli? Czy to znaczy, że nie pracujesz już dla Wujka Sama? — On wciąż jeszcze płaci moje rachunki. Czy mógłbyś mi pomóc? Były policjant pokręcił głową. — Czy ty nadal stąpasz po tej ziemi, Wes? Zapadła cisza. Na elektronicznym zegarku stojącym na biurku trzy razy zmieniły się wskazania minut. — Jesteś moim przyjacielem — odezwał się w końcu Greco. — 263 Zarówno admirał, jak i komandor Franklin, prosili nas, byśmy udzielili ci wszelkiej możliwej pomocy. Lecz jeśli mnie wykiwasz, zniszczę cię. Bez żadnych skrupułów. Będę musiał, ponieważ to ja za ciebie nadstawię dupę. — Dzięki. — Jeszcze dziś mogę zarządzić alarm treningowy grupy NIS z regionu Los Angeles. Odnaleźć i zlokalizować motocykl. Ogłoszę całodobowe poszukiwania. Co mamy zrobić, jeśli odnajdziemy motor lub tego faceta? — Obserwować, śledzić i zawiadomić mnie. Zwłaszcza gdyby spotkał się z kimś. — W najbliższym czasie nie będziesz w odpowiedniej formie, żeby zająć się tą sprawą. Zawiozę cię do domu. — Mogę wziąć taksówkę. — I tak muszę jechać do dowództwa, żeby wykonać parę telefonów i ogłosić ten alarm treningowy. Agentom z Los Angeles bardzo się spodoba, że otrzymali rozkazy bezpośrednio z kwatery głównej. — Wybacz, że schrzaniłem ci wieczór. — Nie po raz pierwszy. — Frank czekał, lecz Wes nie ruszył się z miejsca. — Coś jeszcze? — zapytał. — Potrzebna mi broń. Kiedy Greco nie odpowiadał, Wes dodał: — Widziałeś mój mundur, miałem odznakę strzelca wyborowego. Jutro mogę się skontaktować z komandorem i uzyskać od niego pozwolenie na posiadanie broni. Tyle że wolałbym coś innego od sześciostrzałowców NIS. — Sądziłem, że masz swój własny pistolet. — A ja zawsze sądziłem, że Korpus zaopatrzy mnie we wszystko, czego będę potrzebował. Greco mruknął i wyszedł z pokoju. Wes zamknął oczy. Pulsowanie w głowie było nie do zniesienia. Żołądek podchodził mu do gardła. Bolało go dosłownie wszystko. Coś stuknęło o biurko. Otworzył oczy. Na podniszczonym blacie leżał czarny, tępo zakończony automatyczny pistolet. — To sig sauer P226 — oznajmił Frank, siadając z powrotem. — Szybkostrzelność: dziewięć mikrosekund. Piętnaście pocisków w magazynku, jeden w komorze. Dwa dodatkowe magazynki. Gdybyś potrzebował więcej, to znaczy, że potrzebna ci cała armia. Widzisz te zielone kropki na celowniku i muszce? Zawierają radioaktywny tryt. Świeca w całkowitych ciemnościach, ułatwiając zorientowanie położe- 264 nią lufy względem celu. — Położył dwa pudełka nabojów oraz zapasowe magazynki obok pistoletu. — W jednym pudełku masz zwykłe naboje z ołowianymi kulami, do strzelania do tarczy. Jak odzyskasz siły, załatwię ci wstęp na strzelnicę. W drugim natomiast są kule typu Hydra-Shok z wydrążonym czubkiem. Wystarczy, że trafisz człowieka: jest po nim. Pamiętaj, że taki sam raport musisz napisać po opróżnieniu całego magazynku, jak po wystrzeleniu jednego pocisku. Jeżeli jesteś fatalistą i strzelasz tylko raz, wtedy nie może być nic gorszego niż chybić celu. Były gliniarz wyjął z kieszeni chusteczkę do nosa i starannie wytarł odciski swych palców z rękojeści. — To czysta broń, wręcz sterylna. Świeżo po przeglądzie. Spust ustawiony jest zaledwie na jednokilogramowy nacisk. Wystarczy, że pomyślisz: padnie strzał. Im szybsza reakcja, tym pewniejszy. Wes otworzył zapełniony pieniędzmi neseser. — Chyba nie powinienem był tego zobaczyć — stwierdził Greco. — Ani ja — rzekł Wes, kładąc pistolet na banknotach. O północy, w połowie wspinaczki po schodach do swojego mieszkania, Wes zaczął żałować, że nie pozwolił Grecowi odprowadzić się pod drzwi. Czuł straszliwe zawroty głowy, ledwie mógł udźwignąć ciężki neseser. Przysiadł, kurczowo trzymając się poręczy, i próbował zebrać siły na pokonanie reszty drogi. Nie zdołał. Zaczai włazić na czworakach, bębniąc teczką o stopnie. Drzwi do mieszkania Beth. Nie. Nie mógł jej się pokazać w takim stanie. Podczołgał się do swoich drzwi. Wziął kilka głębszych oddechów, chwycił klamkę i podciągnął się w górę. Kopnięty neseser przewrócił się z głośnym hukiem. Wes zaczął szukać kluczy. Wybrał właściwy, zaczął wsuwać go do zamka, gdy cały pęk wysunął mu się z dłoni. Za jego plecami otworzyły się drzwi. Beth zaśmiała się w głos i zapytała: — Co ci się stało? Czyżbyś zapomniał, jak się wyważa drzwi? Odwrócił się w jej stronę. Była piękna. — O Jezu! — szepnęła. — Tym razem... znów mi się nie udało... przywieźć ci pamiątki... Podbiegła i chwyciła go, gdy leciał już z nóg. Otworzyła drzwi i wprowadziła go do mieszkania. — Nie mów nic — mruknęła. — Opowiesz rni później. Dociągnęła go do łóżka. Ułożyła i rozebrała. Westchnęła tylko na 265 widok dwóch szyn owiniętych bandażami wokół lewej goleni; musnęła palcami szerokie plastry na żebrach. Z torby foliowej i płaszcza kąpielowego sporządziła prowizoryczny worek, napełniła go lodem, ułożyła na nodze, po czym zniknęła. Wes poczuł się szczęśliwy — że jest wreszcie tutaj, w domu, w swoim łóżku. I że Beth jest przy nim. Znów wspomniał upadek. Nie umiał o nim zapomnieć. Oczy zaszły mu łzami, lecz nie miał siły, by je powstrzymać, pozwolił im pociec po twarzy. Beth wróciła ze szklanką ciepłego mleka, trzema tabletkami aspiryny oraz valium. „Co na to powiedzieliby lekarze z pogotowia" — pomyślał, lecz przełknął wszystkie cztery pastylki i popił mlekiem; Beth przytrzymała szklankę i pomogła mu unieść głowę. Tak przyjemnie było mu w chłodnej pościeli. Nie wiedział, kiedy na wierzchu pojawiła się lekka, ale ciepła kołdra Beth. Dziewczyna przemyła mu czoło mokrym i zimnym ręcznikiem, a następnie osuszyła je rękawem swej koszuli. Pocałowała go, a jej włosy musnęły jego policzek. — Wszystko będzie dobrze — powiedziała. — Śpij teraz. Nic ci tu nie grozi. OSTATNI NUMER Po południu Jud i Nora siedzieli przed jej domkiem na składanych krzesełkach, wygrzewając się w słońcu niczym stare kocury. Po lewej stronie mieli opustoszałą autostradę, po prawej zamkniętą kafejkę. Niebo na zachodzie płonęło czerwienią. Siedzieli z zamkniętymi oczyma, wystawiając twarze do ciepła. Nora westchnęła. — Właśnie takie dni najbardziej mi się podobają. Cisza i spokój. Nawet najlżejszy wiatr nie unosił piasku pustyni. — Nie muszę nikogo udawać — dodała — nie muszę nic robić. Po prostu siedzę sobie i głęboko oddycham. Łowię zapachy suchorośli. Wiesz, co mam na myśli? — Owszem — odparł Jud. Jemu też było dobrze. Bardzo dobrze. — Pewnie, że nie miałabym nic przeciwko temu, żeby znowu zobaczyć Nowy Jork. Ale nie w tej chwili. — Ja nie mam ochoty się stąd ruszać. — Wcale nie chcę, żebyś odchodził. Żadne z nich nie rozwijało dalej tego tematu, ale w zapadłym milczeniu oboje odczuwali to samo. Nadal nie otwierali oczu. — Chyba że poczułbyś nagle ochotę na lemoniadę, która stoi w dzbanku na górnej półce mojej lodówki. — Wezmę pod uwagę tę ewentualność — odparł Jud. — Oczywiście. W takim wypadku, gdybyś poczuł pragnienie. — Na lemoniadę, która stoi na górnej półce twojej lodówki. — Na przykład. — Aha — mruknął Jud. Westchnął głośno. — Nie, dobrze mi tutaj. Nora zaśmiała się. Przez minutę siedzieli w ciszy. 267 — Mam pewien pomysł — odezwał się Jud. — Jaki? — Nie masz ochoty, żebym przyniósł ci szklankę lemoniady, która stoi w dzbanku na górnej półce twojej lodówki? — Owszem, mam — odparła. — To miło z twojej strony. — Dzięki. Nora słyszała, jak wstaje i idzie do domu. Nie otwierając oczu, zachichotała i zawołała za nim: — Czemu nie miałbyś wziąć także szklanki lemoniady dla siebie?! Zapadał zmierzch. Nora zaczynała wyczuwać już lekki chłód w powietrzu, chociaż rozgrzany piasek, skały, a także gliniane ściany jej domku promieniowały nagromadzonym ciepłem. Lodowate, wilgotne szkło dotknęło jej karku. — Jezus! — wrzasnęła Nora, zrywając się na nogi. — Nie, Jud — odparł, wręczając jej jedną szklankę i siadając z powrotem na swoim krzesełku. Nora obrzuciła go stekiem obelg, lecz wcale nie była wściekła. — Przypuszczam, że nie przyniosłeś papierosów — powiedziała. — Boże, uchroń mnie przed wiecznie nie zaspokojoną kobietą — rzekł Jud. — Zejdź z krzyża, kochanie — rzuciła Nora. — Potrzebujemy drewna na opał. Ich głośny śmiech dość długo rozbrzmiewał między zabudowaniami. Jud przestał się wreszcie śmiać, pociągnął łyk lemoniady i spoważniał. — To nie to samo, co porcja dobrej wody ognistej, prawda? — zapytała Nora. Wzruszył ramionami i westchnął. Sięgnął do kieszeni i po chwili wyciągnął paczkę papierosów i zapalniczkę Zippo. — O Boże! Dlaczego ty nigdy nie możesz zrobić nic normalnie? — mruknęła. Jud wytrząsnął jednego papierosa dla siebie i podał jej paczkę. — Nie umiem, ale się staram. — Przypalił papierosa jej, a następnie sobie. — No! — Rozejrzała się dookoła. — Teraz całkiem nieźle. Ładny dzień. Powinniśmy korzystać, ile się da, bo wkrótce nadejdą upały. A propos: przypomnij mi, żebym jutro rano zadzwoniła do biura naprawy telefonów, dobra? — Coś się stało? — Ktoś rozkręcił cały aparat w budce przy drodze. Do reszty go zdemolowali. 268 — Nie wiedziałem — szepnął Jud. — Kiedy to się stało? — Nie mam pojęcia. Wczoraj, kiedy wynosiłeś śmieci, powiedział mi o tym jakiś facet, który chciał skorzystać z telefonu i stwierdził, że aparat jest rozbity. Dranie, rozwalili nawet słuchawkę. Sądzisz, że mogą się tu jeszcze zjawić z bardziej oryginalnymi pomysłami? — Niczego nie zauważyłem — odparł. — Nie widziałem... Powinienem był sprawdzać go codziennie o szóstej rano. Mam... Byłem... — Nie przejmuj się tym — rzekła. — To nie twoja wina. Z tej odległości budka telefoniczna wyglądała tak samo jak zawsze. Jud poczuł chłód w żołądku. W głowie miał pustkę. — To znów nie takie ważne — dodała Nora. „Już nic się nie da zrobić — pomyślał Jud. — Nie daj po sobie poznać, że to aż tak na ciebie podziałało. To wcale nie jest ważne. Zmień temat, pomyśl o czymś znaczącym". — Jak to się stało, że przestałaś być prostytutką? — zapytał. Nora zaciągnęła się głęboko dymem i poruszyła na krzesełku; spojrzała na Juda, lecz szybko uciekła ze spojrzeniem w dal. — Po ostatnim numerze... — Kiedy? — W 1978, w sierpniu. Mieszkałam w Yegas, miałam nieliczną, za to bogatą klientelę. Niczego mi nie brakowało. Nie umiałam się jeszcze wtedy przyznać, że zaczynam pić coraz więcej i nie widzę przed sobą żadnej przyszłości. Miałam jednego stałego klienta. Kiedy zjawiał się w mieście, zawsze zabierał mnie ze sobą. Samolotem. Gruba ryba, jego zdjęcia były na okładkach magazynu „Time". Polecieliśmy wtedy do Filadelfii. Wspaniała podróż, najlepsze hotele. Dziesięć tysięcy dolarów za dwudziestopięciominutowy numer. Niebo poszarzało, kładły się coraz dłuższe cienie. — I co zrobiłaś? — zapytał Jud. Nora zapatrzyła się na rozżarzony koniec papierosa. — Zapaliłam papierosa. Zapadło milczenie. Ostatnie promienie słońca ginęły za horyzontem. — Później... — powiedziała cicho — poczułam, że... ta moja lepsza część, uczciwsza, nadal zdolna do miłości, zaczyna pękać. Za każdym razem musiałam wymyślać dla niego... coraz bardziej egzotyczne, coraz oryginalniejsze numery. Gdy wyjechałam z Filadelfii, doszłam do wniosku, że ten związek za bardzo mnie wciąga, że nie zdołam już dłużej być sobą. Dlatego skończyłam z tym. — A potem? — Potem dorwał mnie urząd skarbowy. Chcieli mnie, dla przykładu, obedrzeć do gołej skóry. I zrobiliby to, gdyby nie pewien 269 zaprzyjaźniony adwokat z Yegas. Przekonał jakoś urzędnika podatkowego, że jeśli zabiorą mi wszystko, co mam, to wrócę na drogę przestępstwa, a to nie byłoby najlepsze. Wzięli wszystkie moje oszczędności. Zapisałam się więc do szkoły krupierskiej. — Niewiele zrobiłaś, żeby zachować swoją forsę — wtrącił Jud. Nora zmarszczyła brwi, lecz nie odpowiedziała. Robiło się coraz chłodniej. Z trudnością już dostrzegali własne twarze w ciemnościach. Pośród mroku widoczne były jedynie czerwonawe ogniki papierosów. — A ty kiedy zacząłeś pić na dobre? — zapytała. — Trudno powiedzieć. — Nie pytam o to, kiedy po raz pierwszy urwał ci się film czy wylądowałeś z głową w kiblu, ale o ten pierwszy raz, kiedy upiłeś się z ważnego powodu. — A to co? — zapytał swobodnym tonem, chcąc obrócić rozmowę w żart. — Znów wracamy do Anonimowych Alkoholików? — Ty nie jesteś anonimowy — szepnęła. — Poza tym każdy ma ten swój pierwszy raz. Rozległo się cykanie świerszcza. Szosą przejechała ciężarówka, mijając oświetlone zabudowania kierowca nacisnął klakson. Warkot silnika powoli zamilkł w wielkiej pustce. — To było dawno temu — odparł Jud. — I bardzo daleko stąd. W chłodnym mroku pustyni zaciągnął się dymem. Poprzez natłok wspomnień przebiło się echo słów człowieka o imieniu Willy, wypowiedzianych w pokoju hotelowym w Santiago, w Chile. 11 września 1973 roku. JL o źle wróży — powiedział Willy. — Zwłaszcza że już jesteśmy spóźnieni. Była godzina czwarta po południu. W pokoju hotelowym siedziało ich trzech. Jud stał przy oknie i wyglądał z czwartego piętra na słup gęstego dymu, bijący w niebo ponad pałacem Moneda. Luis. Jego prawdziwe imię brzmiało inaczej. Nie widzieli się przedtem. Kiedy poznali się w Miami i Jud doszedł do wniosku, że wszyscy używają pseudonimów, przedstawił im się jako Peter. Luis był Mulatem, Kubańczykiem, prawdopodobnie o wiele młodszym, niż na to wyglądał. Leżał wyciągnięty na łóżku, gapił się w sufit i czekał na telefon. Aparat stał tuż obok niego. Willy — żylasty, ciemny blondyn, o twarzy pokrytej krostami, które starał się maskować bujnym zarostem — miał jakieś dwadzieścia pięć lat. Mówił z silnym wietnamskim akcen- 270 tem, wszyscy woleli jednak gubić się w domysłach, niż zadawać sobie nawzajem jakieś pytania. Na ulicy rozległy się pojedyncze strzały karabinowe, odpowiedział im grzechot broni maszynowej. Jud wychylił się ostrożnie i popatrzył w stronę skrzyżowania, gdzie jeszcze pół godziny temu stał czołg. Teraz ulica sprawiała wrażenie wymarłej. Willy, bębniąc palcami jednej ręki o blat stołu, drugą kręcił gałką i próbował złapać jakąś stację radiową na falach długich. Z głośnika dobiegał tylko szum. Willy był specjalistą od łączności, posługiwał się tak prymitywnym urządzeniem z konieczności, nie miał bowiem nic innego do roboty. Czekali. Na pojawienie się czwartego członka zespołu. Na telefon. Na możliwość podjęcia działań, wyjazdu — tęsknili za tym, by móc powiedzieć: sayonara, Ameryko Południowa, adios, Chile, przyjemnie nam było, ale pora się wynosić. Czwartym był Braxton — siwowłosy, flegmatyczny, gruby Braxton; ich szef. Jud był jego zastępcą, Willy specjalistą od łączności, Luis zaś — który biegle władał hiszpańskim, uzupełniając łamany teksań-sko-meksykański żargon Braxtona — ekspertem do spraw krajowców. Luis był ponadto strzelcem wyborowym, człowiekiem, który walczył z oddziałami Castra w Sierra Maestra, a po ukończeniu szkolenia w obozie treningowym CIA w Gwatemali został wcielony do an-tyfidelowskiej Brygady 2506. Pistolety trzymali w wodoszczelnej torbie w spłuczce klozetowej, co znacznie utrudniało spuszczanie wody w kiblu. Od dziesiątej poprzedniego wieczoru, kiedy to odebrali wiadomość, łazienka coraz bardziej przypominała warsztat. Zamówili ostatnie posiłki, jakie mogła im dostarczyć obsługa hotelu, połknęli pigułki deksamylu i założyli centrum dowodzenia w pokoju Juda. Willy rozłożył nadajnik dalekiego zasięgu, do tej pory ukryty w obudowie dużego, przenośnego radia turystycznego, lecz w eterze panowała cisza — nikt ich nie wywoływał, nikt nie odpowiadał na ich zgłoszenia. — Gówno — stwierdził wówczas Willy. — Na tyle przydały nam się zdobycze technologii. Braxtona nie widzieli od szesnastu godzin. Wyszedł na spotkanie, które miało się odbyć gdzieś w mieście, i był już spóźniony trzynaście godzin. Santiago — stolica Chile. Stare miasto, z niewysoką kolonialną zabudową, otoczone przez pablaciones, czyli slumsy, a dalej przez 271 pasma la cordillera, czyli gór. Prawie trzy miliony mieszkańców — większość żyjąca w skrajnej nędzy, za to w kraju słynącym z poetów, artystów i muzyków, kraju umiłowanym przez kompanie Anaconda oraz Kennecott Copper, które wyciągały miliardy dolarów z chilijskich kopalni, a także przez kompanię ITT, International Telephone and Telegraph, będącą właścicielem siedemdziesięciu procent chilijskich telefonów. Wszystkich polityków tego kraju cechowała porywczość. Trzy lata wcześniej na prezydenta wybrany został marksista, Salvador Allende, co było wielkim politycznym sukcesem człowieka, który starał się o ten urząd już od roku 1952; w wyborach roku 1964 CIA skutecznie poparła jego przeciwników kwotą trzech milionów dolarów. Zwycięstwo Allendego w roku 1970 wywołało szok w całej Ameryce. Nixon i Kissinger wpadli w furię; ITT wyasygnował niemal pół miliona dolarów, by zapobiec jego elekcji. Osobistości z międzynarodowych kompanii oraz wysokich amerykańskich kół rządowych załamywały ręce i biadoliły o utworzeniu w bezpośrednim sąsiedztwie USA kolejnego reżimu marksistowskiego. ITT przeznaczył milion dolarów na poparcie wysiłków CIA, zmierzających do przejęcia kontroli nad poczynaniami Allendego; w epoce Watergate ITT stał się znany z ingerencji w sprawy polityki, czego przykładem była choćby suma czterystu tysięcy dolarów, którą kompania wsparła partię polityczną prezydenta USA. Po elekcji Allendego w roku 1970 amerykański prezydent wypuścił swoje szpiegowskie jastrzębie i psy dyplomatyczne. Ludzie ci, niezależnie od siebie, brali udział w istnej krucjacie. Droga pierwsza wiodła przez antyallendowską propagandę, naciski ekonomiczne i wysiłki ambasadora — do tego, by parlament chilijski nie zatwierdził marksisty na prezydenta. Chociaż efekty owych działań były niejednokrotnie widoczne, to jednak ich skala pozostawała tajemnicą dla narodu amerykańskiego. O istnieniu drugiej drogi nie wiedział ani ambasador USA, ani Departament Stanu, ani nawet żadna z czterdziestu komisji Białego Domu, mających teoretycznie sprawować nadzór nad amerykańską polityka zagraniczną i działalnością wywiadowczą. W Chile pojawiło się wielu agentów CIA, posługujących się fałszywymi paszportami, których zadaniem było nawiązanie kontaktu ze skrajnie prawicowym skrzydłem kół wojskowych i namówienie oficerów do zorganizowania puczu w wypadku pomyślnej elekcji Allendego na prezydenta. Ludzie działający na tym froncie mieli zapewnić wszelką bezpośrednią pomoc grupie ewentualnych zamachowców, chociaż sam przewrót musiał się dokonać wysiłkiem armii chilijskiej. 272 Droga trzecia formalnie nie istniała. Jud ze swoim zespołem, realizując zadania trzeciej drogi, przebywali w Santiago od dziewięciu dni. Przylecieli tu, posługując się dokumentami, które już dawno spalili, według których byli ekipą filmową pewnej stacji telewizyjnej, korzystającą z tak delikatnego sprzętu, że znudzeni celnicy nie odważyli się nawet go obejrzeć. W miarę wykonywania kolejnych poleceń w stolicy kraju sparaliżowanego przez strajki, trzystuprocentową inflację i uliczne starcia różnych ugrupowań politycznych, Jud odnosił coraz silniejsze wrażenie, że cały ten naród wsiadł do nabierającego szybkości i pędzącego w stronę niewiadomego przeznaczenia pociągu. A on trzymał w ręku bilet. — To spierdolona sprawa, człowieku — mruknął Willy. — Daruj sobie — rzucił stojący przy oknie Jud. Podobnie jak Willy, on też na czas akcji zapuścił brodę i długie, spadające za uszy włosy. W Chile roku 1973, tak samo jak w USA, długie włosy oznaczały hippisa. A więc pacyfistę. — Wszyscy uważają, że Braxton już wrócił, kutasie! — rzekł Willy. — A bez niego mamy zerowe alibi. Na ulicy znów rozległ się grzechot karabinów maszynowych. Braxton miał odebrać dokumenty zapewniające zespołowi ochronę. Na wszelki wypadek. Dodatkowe zabezpieczenie. Ale dokumenty zapewniające ochronę w czasie trwania puczu można było uzyskać wyłącznie przed jego rozpoczęciem. — Tutaj wypadki toczą się według odmiennego zegara — wtrącił leżący na łóżku Luis. — Każde wydarzenie ma swoje następstwa. — Tego nie było w planie, człowieku — mruknął Willy. Ich akcja rozgrywała się na dwóch poziomach. Łącznikiem nadzorującym realizację trzeciej drogi był pewien oficer polityczny wchodzący w skład personelu ambasady. Spośród miejscowych polityków wiedział o niej wyłącznie jeden generał chilijskiej armii. Obaj zapewniali łączność pomiędzy dwoma grupami istniejącymi w najwyższych dowództwach poszczególnych krajów — łączność przy użyciu kanałów rezerwowych: na wszelki wypadek. Pierwszym zadaniem zespołu było zapewnienie ochrony owemu amerykańskiemu dyplomacie i szpiegowi. Zdaniem Juda pracownik ambasady nie wiedział nawet, kto go ochrania i w jaki sposób: podwójne zabezpieczenie, siatka kontrwywiadowcza. Tak to powinno wyglądać. Drugim zadaniem była realizacja planu stworzonego na wypadek najgorszego: planu spalonej ziemi. Gdyby pucz nie powiódł się, zamienił w porażkę, Allende zaś rozpoczął przeczesywanie całego 18 — Rxeka ciemności L l J kraju w poszukiwaniu sprzymierzeńców USA, mieli pozacierać jak najwięcej śladów działalności agentów Wujka Sama — nie dopuścić do zbrukania sztandaru, do zdemaskowania, zapewnić osłonę, spalić mosty. Ktoś musiał nad tym czuwać, osłaniać tyły, zabezpieczać odwrót; ktoś, kto gotów był uczynić wszystko, co okaże się niezbędne. Zespół Czystki. Obok łóżka Luisa zadzwonił telefon. Ten położył dłoń na słuchawce, lecz zaczekał jeszcze na drugi sygnał. — Si? — powiedział. Jud i Willy spoglądali na leżącego Luisa, który przyciskał słuchawkę do ucha. Nie odezwawszy się już więcej, odłożył ją po chwili. — Nie może na razie wrócić — oznajmił. — Kazał czekać w pogotowiu, nie ujawniać się. — Fantastycznie! — odparł Willy. — Pewnie wszyscy powinniśmy wleźć pod prysznic! Cholera, a może naprawdę zadekować się w łazience? Pociągnąć za ten pieprzony łańcuszek i dokładnie wyszorować sobie duszę! — Co z obiektem? — zapytał Jud. Chodziło o dyplomatę-szpiega. — Braxton nie wspominał o nim — odparł Luis. — Chyba nic się nie zmieniło. — Człowieku! — wtrącił Willy. — Wczoraj wieczorem łaziliśmy za nim aż do samej bramy ambasady! Ten kociak nie jest takim idiotą, żeby wałęsać się dzisiaj i wystawiać na odstrzał. — I co teraz? — Willy zwrócił się do Juda. — Wygląda na to, że ty jesteś tu keemo sabe. — Czekamy — rzucił Jud. — Nic innego nie wychodzi nam tak kurewsko dobrze! — parsknął Willy i poszedł do łazienki. Jud odwrócił się z powrotem do okna i zapatrzył na panoramę miasta, którą obserwował już od świtu. Czekali bez zmrużenia oka od chwili, kiedy Braxton odebrał telefon i wyszedł poprzedniego dnia o dziesiątej wieczorem. Za piętnaście szósta rano ważniejsze połączenia telefoniczne zostały odcięte przez zbuntowane oddziały komandosów. Dokonujące rebelii jednostki wojskowe zajęły strategiczne punkty w całym kraju i obecnie posuwały się w kierunku Santiago. Między szóstą piętnaście a szóstą dwadzieścia rano pewien lojalny generał zadzwonił do domu prezydenta Allende i ostrzegł go przed rebeliantami. W karawanie złożonej z pięciu opancerzonych fiatów, ciężarówki oraz dwóch dżipów załadowanych uzbrojonymi po zęby carabineros, o siódmej piętnaście Allende przejechał do swej rezydencji 274 w dwustuletnim, zbudowanym w stylu hiszpańskim klasztornym pałacu Moneda, leżącym po przeciwległej stronie placu Konstytucji niż ambasada amerykańska. O siódmej dwadzieścia przez radio doniesiono o „nadzwyczajnej ruchliwości policji". Wczesnym popołudniem zamilkły niemal wszystkie radiostacje. Krótko po ósmej rano Allende pojawił się na balkonie pałacu Moneda. Jeden z dziennikarzy zrobił mu zdjęcie. O ósmej trzydzieści snajperzy z lewackich ugrupowań paramilitarnych zaczęli ostrzeliwać zbliżających się do pałacu żołnierzy. O dziewiątej zrzucono z samolotów bomby na proallendowskie punkty oporu w mieście, głównie radiostacje. Zaczęła się strzelanina na ulicach. Pałac Moneda otoczyły czołgi. Skrzyżowania ulic zablokowało wojsko. Nad miastem krążyły helikoptery. Przed domami i w oknach wieżowców pojawiało się coraz więcej flag chilijskich. O dziewiątej trzydzieści Allende nie odpowiedział na propozycję oddania się w ręce wojska. W zamian wygłosił przez radio patriotyczną mowę przegranego polityka: „Moje ostatnie słowa..." Armia zaczęła ostrzał pałacu Moneda. Ludzie Allendego odpowiadali ogniem z granatników i broni maszynowej. Strzelanina trwała do jedenastej, kiedy to oddziały rządowe wycofały się w bezpieczne miejsce. Na błękitnym niebie nad pałacem oraz ambasadą amerykańską pojawiły się dwa myśliwce — srebrzyste ptaki lecące w zwartym szyku. Weszły w szeroki łuk i zawróciły nad wzgórzem San Cristobal. Wracały z głośnym wizgiem. Nurkowały. Schodziły niżej. Jeszcze niżej. Kiedy znalazły się nad dworcem kolejowym Mapocho, odpaliły rakiety. Pociski trafiły w północne skrzydło pałacu Moneda. W ciągu dwudziestu jeden minut samoloty jeszcze pięciokrotnie ponawiały atak, używając bomb, rakiet i karabinów maszynowych. Gdy odleciały, cały pałac stał w ogniu. Jud, Willy i Luis przyglądali się temu z okna hotelowego. O pierwszej trzydzieści trzy oddziały rebeliantów przypuściły szturm na pałac. Przez całe popołudnie w mieście słychać było strzały. O czwartej, kiedy Braxton mógł wreszcie zadzwonić do Juda i pozostałych, którzy czekali w hotelu, pałac Moneda wciąż jeszcze płonął. Słupy dymu unosiły się w niebo także z kilkunastu innych punktów stolicy. — Proszę — odezwał się Luis, wstając z łóżka. Wręczył Willy'emu i Judowi po tanim krucyfiksie. Gdy zdziwiony Willy zmarszczył brwi, Luis wyjaśnił: — Komuniści nie noszą krzyżyków. — Dobrze, że nie jestem Żydem — odparł Willy. 275 Zaśmiali się: odprężeni, przygotowani, jak gdyby ów drobiazg miał być wybawieniem. Dwadzieścia minut później Willy złapał pracującą radiostację. Nadawano muzykę wojskową, starannie dobrane chilijskie pieśni patriotyczne, a nawet marsze Sousy. Junta wojskowa oświadczyła, że siły porządku odniosły zwycięstwo; ogłosiła ponadto, że swobodny ruch po mieście może odbywać się tylko do szóstej po południu, a godzina policyjna będzie rygorystycznie przestrzegana. O piątej trzydzieści Jud usłyszał na piętrze niżej głośne krzyki. Łomot, trzask wyłamywanych drzwi, wrzaski. Odgłosy wyważania kolejnych drzwi. — I co, keemo sabel — spytał Willy, wskazując punkt gdzieś pośrodku między spłuczką klozetową a drzwiami wejściowymi. — Wiejemy! — krzyknął Jud. Wybiegli z pokoju — tylko w sportowych marynarkach, bez broni — i pognali na koniec korytarza, do okna wybranego wcześniej i odryglowanego przez Juda na wypadek takiej właśnie sytuacji. Niebo za oknem rozjaśniał czerwony blask zachodzącego słońca. Piętro niżej ktoś wrzasnął. Rozległ się strzał. Cała trójka prześliznęła się przez okno na drabinkę przeciwpożarową i wdrapała dwa piętra w górę na dach. W zapadającym zmierzchu pobiegli zgięci wpół, przeskakując z dachu na dach, najciszej jak potrafili. Nad ich głowami rozlegał się terkot śmigłowców. Jud wyjrzał zza krawędzi ostatniego w całym ciągu budynków: w dole biegła uliczka. Dymy snuły się nad miastem, w kanionach zaułków rozbrzmiewały krzyki, lecz w tej uliczce nie było nikogo. — Teraz! — rozkazał. Szybko zeszli po drabince przeciwpożarowej na ziemię, stanęli między blaszanymi beczkami. Roiło się tu od szczurów. — Powoli i spokojnie — szepnął Jud, prowadząc grupę w kierunku wylotu uliczki. — Uśmiechajcie się. Nikomu nie zagrażamy. — Co to jest, do cholery? — mruknął Willy. U wylotu zaułka pomarańczowy blask rozjaśnił mrok. — W rozsypkę! — rozkazał Jud. Pojedynczo nie zostaną potraktowani jako groźny oddział, stanowili też trzy oddzielne cele. Wyszli na ulicę ogarniętego rewoltą Santiago. Kilkadziesiąt metrów dalej płonęło wielkie ognisko, wokół którego poruszały się dziesiątki żołnierzy w głębokich hełmach, zielonych mundurach i wysokich, czarnych butach. Wszyscy mieli zawiązane pod szyją szkarłatne apaszki i trzymali broń w pogotowiu. Rozmawiali głośno i śmiali się przy ogniu, płomienie wywoływały w ich oczach 276 hipnotyczne błyski. Jedna grupa pospieszyła przez wybite okno do sąsiedniego sklepu po kolejny ładunek opału. Książki. Setki książek. — Nie zauważyli nas jeszcze — szepnął Jud. W przeciwnym kierunku, na skrzyżowaniu, ujrzeli światła samochodów, reflektory, cienie kręcących się mężczyzn; dobiegały stamtąd okrzyki. W uliczce za ich plecami rozległ się łomot butów o szczeble drabinki przeciwpożarowej. — Zróbcie przyjazne miny — rozkazał Jud, ruchem głowy pokazując ognisko. — Viva Chile! Ruszamy w ich kierunku, zanim nas sami zauważą. — Nie — szepnął Luis. — To najlepsze wyjście! — syknął Jud. — Nie mam żadnych dokumentów, a mówię z kubańskim akcentem — odparł, po czym uśmiechnął się. — Vaya con Dios. — Odszedł w pośpiechu. Przemykał wzdłuż ścian, obok porozbijanych witryn sklepów i kawiarenek, nie patrząc w stronę żołnierzy, jak gdyby bał się, że zaalarmuje ich jakimś impulsem telepatycznym. Miał jeszcze kilkadziesiąt metrów do rogu, musiał minąć kilkanaście zamkniętych wejść na klatki schodowe. — Nie ruszaj się — szepnął Jud do Willy'ego. — Nic nie mów. Luis miał przed sobą jeszcze siedem wejść. — Altol — Krzyk doleciał od strony ogniska. Luis, nie oglądając się, pognał przed siebie. W stronę rogu. Był już przy nim. Zagrzechotał karabin maszynowy. Człowiek złamał się wpół jak przecięta kukiełka i martwy padł na ziemię. — Alto! — wrzasnęli chórem żołnierze, rzucając się biegiem w stronę Juda. — Manos arriba! Razem z Willym zostali pochwyceni, powaleni na ziemię, twarzą do cementowego chodnika. Jud dostał parę kopniaków. Kolba karabinu przycisnęła jego kark. Zaczęły go obmacywać czyjeś dłonie, wywinięto mu kieszenie. — Jestem Amerykaninem! — odezwał się Jud. — Wszystko w porządku! Jestem Amerykaninem! — Silencio! — Oficer dźgnął go lufą pistoletu. Pojawiła się skądś odkryta ciężarówka zapełniona przerażonymi ludźmi. Żołnierze kuksańcami zmusili Juda i Willy'ego, żeby wdrapali się na skrzynię. Samochód ruszył. Tuż za nimi jechał dżip z zamontowanym na ramie i wycelowanym w nich karabinem maszynowym. 277 Ciężarówka zawiozła ich na gigantyczny Stadion Narodowy — otwartą arenę, gdzie tysiące Chilijczyków schodziło się, by podziwiać mecze piłkarskie. Tej nocy zapełniono go więźniami dowożonymi na ciężarówkach, którzy zostali aresztowani przez wojsko lub policję. W czasie puczu zwieziono tu siedem tysięcy ludzi; żołnierze stacjonowali na płycie boiska, strzegli także wszystkich wejść na trybuny. Sale treningowe i szatnie zostały zamienione w gabinety przesłuchań; tylko nieliczne pomieszczenia udostępniono więźniom. Często ich bito, polewano wodą z sikawek. Wielokrotnie, po zakończeniu przesłuchania, z różnych zakamarków stadionu dobiegały echa strzałów. Wszyscy byli winni — wszyscy, którzy się tu znaleźli. Strażnicy dość szybko znaleźli Juda i Willy'ego udających, że rozumieją tylko angielski. Odgłos strzałów karabinowych dobiegający z odległego końca stadionu przeszywał Juda niczym prąd elektryczny. Każda następna salwa robiła na nim coraz silniejsze wrażenie. — Uśmiechaj się — syknął do Willy'ego. — Pokaż po sobie, że jesteśmy przekonani o swej niewinności. Jupitery zalewały widmowym światłem zatłoczone trybuny oraz żołnierzy trzymających wartę na płycie boiska. Jud z Willym uzgodnili fałszywą wersję swoich zeznań. Drzemali niespokojnie, siedząc na twardych, drewnianych ławkach. Za kołysankę mieli rozlegające się wszędzie dokoła szlochy. Padające od czasu do czasu strzały działały im początkowo na nerwy jak przypalanie gorącym żelazem, potem reagowali już na nie tępą obojętnością. Pierwsze przesłuchanie Juda odbyło się o jedenastej następnego dnia. Poprowadzono go długimi korytarzami, gdzie na cementowych ścianach wisiały zdjęcia gwiazd piłkarskich oraz reklamy piwa. Cuchnęło uryną i odchodami ludzkimi. Minęli kilkanaście ciemniejących na posadzce kałuż. Wprowadzono go do pozbawionego okien pomieszczenia, wypełnionego zapachem olejków do masażu. Przy stojącym pośrodku stole siedział oficer w towarzystwie dwóch strażników, przed nim znajdowało się drewniane krzesełko. Eskortujący Juda sierżant chwycił go za ramię i posadził na krześle. — Jesteś Amerykaninem — powiedział oficer. „Kapitan regularnej armii" — przemknęło przez myśl Judowi. — Tak — odparł. — Jestem... Oficer skinął głową. Sierżant huknął Juda otwartą dłonią w głowę. 278 — Odpowiadać na pytania, żadnych mas. Co robisz w Chile? — Jestem studentem na praktyce. — Studentem? Czego? Skąd? — Geologii — odparł Jud. Wybrał bezpieczną dyscyplinę akademicką. — Z uniwersytetu George'a Washingtona. Z Waszyngtonu. — Co robisz w Chile? — Jestem na wakacjach. Chile to piękny kraj. — Documentos. Donde estan twoje documentos? — Daliśmy je recepcjoniście w hotelu. Powiedział, że będzie je przechowywał. W bezpiecznym miejscu. — Daliście documentos recepcjoniście? Czy jesteście loco? — Jestem Amerykaninem — powtórzył Jud. — Co to za człowiek, który był z wami w chwili aresztowania? Zaatakował żołnierzy. — On nie był z nami — odparł Jud. — Dostrzegliśmy go, kiedy biegł ulicą. Nie znaliśmy go. — Tylko tak mówisz. Co jeszcze widziałeś na ulicy? — On nie zatrzymał się na rozkaz. Oficer zamrugał szybko. — Czy wiesz, co się stało? — Nie. — Prezydent nie żyje. Czy wiadomo ci coś na ten temat? — Nie. Ale pan jest oficerem na służbie, zatem wszystko musi być w porządku, prawda? Kapitan polecił go odprowadzić. Po powrocie na trybuny Jud stwierdził, że zabrano Willy'ego. Po godzinie żołnierze znowu przyszli po Juda. Zaprowadzili go do tego samego pokoju, ale oficer się zmienił. Teraz siedział tu pułkownik w policyjnym mundurze. Zalatywało od niego czosnkiem. — Jak się nazywasz? — zapytał oficer. Jud wymienił pseudonim, jaki otrzymał na czas akcji. — Data przybycia do Chile? Jud wymienił datę sprzed tygodnia. Podał swój prawdziwy wiek. Powtórzył kłamstwa o studiach geologicznych. — Czy kiedykolwiek czytałeś albo dostarczałeś literaturę marksistowską do Chile? — Nie. — Czy kiedykolwiek czytałeś albo kupowałeś książki o Che Guevarze? — Nie. 279 — Co wiesz na temat marksizmu? — To, czego mnie nauczono w szkole wojskowej. — Byłeś żołnierzem? Amerykańskim żołnierzem? — Tak. — Jud energicznie skinął głową. — Udowodnij to — rzucił policjant. — Wszystko jest zapisane w dokumentach w moim kraju — odparł Jud. — Mogę tylko odpowiedzieć na to, o co pan zapyta. — Czego cię uczono o komunistach? — Że są naszymi wrogami. Zabili kilku moich przyjaciół. W Wietnamie. W korytarzu na zewnątrz rozległo się echo wystrzału. — Wojny toczą się wszędzie — stwierdził pułkownik. — To prawda — odparł Jud. Wyprowadzono go na korytarz. Dostrzegł na ścianie plamy świeżej krwi. Kazano mu czekać. Gdy wszedł z powrotem do pokoju, oficer zapytał: — Co tutaj widziałeś? — Żołnierzy wykonujących swoje zadania — odparł Jud. Tym razem został wyprowadzony na zewnątrz stadionu i polecono mu zająć miejsce na tylnym siedzeniu dżipa. Z przodu siedział kierowca i jeden strażnik. Po kilku minutach przyprowadzono Willy'ego. Oficer usiadł z tyłu razem z nimi. Kiedy samochód ruszył, przez korytarze stadionu znów przetoczyło się echo wystrzałów. Wysadzono ich przed hotelem, po czym dżip odjechał. Braxton był w swoim pokoju. — To istne piekło — oznajmił od progu Willy. Braxton obwąchał ich i skrzywił się. — Macie godzinę na doprowadzenie się do porządku. W waszych pokojach jest bałagan. Zabierzcie tylko to, co bez trudu uniesiecie. Spotkamy się tutaj. Czeka nas robota. Wręczył im żółte policyjne karty tożsamości, do których zostały przyklejone fotografie ze spalonych paszportów. — Gdzie byłeś? — zapytał Jud, gdy Braxton sięgał po słuchawkę telefonu. — Straciliśmy Luisa tylko dlatego, że nie zjawiłeś się w porę. — Wiedział, co ryzykuje — mruknął Braxton. — Takie jest życie. Sprawy się nieco skomplikowały, wymknęły nam się z rąk. Nie ma czasu. — Ty byłeś dowódcą, odpowiadałeś za wszystko. — I nadal jestem, kowboju — rzucił Braxton i zaczął wykręcać numer. — Masz już tylko pięćdziesiąt osiem minut na to, żeby usadowić się jako tako w siodle, byśmy mogli ruszać. 280 Kiedy Jud wszedł do pokoju, Willy wyciągał pistolety ze zbiornika w łazience. — Nie pozwolę się jeszcze raz zaskoczyć, kiedy nie będę miał co chwycić w garść oprócz własnego kutasa — oznajmił. Równo po upływie godziny cała trójka stanęła przy krawężniku przed wejściem do hotelu. Willy i Jud mieli plecaki, byli w garniturach, ale bez krawatów. Braxton był ubrany wizytowo, w elegancki garnitur i krawat. W ręku trzymał teczkę. Przy wejściu trzymali straż trzej umundurowani żołnierze; nie zwrócili na nich uwagi. Ulicą przetoczył się czołg. Przed nimi zatrzymał się szary sedan, z którego wysiadło trzech Chilijczyków w cywilnych ubraniach. Na tylnym siedzeniu pozostał jeden pasażer. Braxtonowi wręczono kartkę papieru oraz kluczyki od samochodu. Kiedy Chilijczycy odeszli, ten przekazał kluczyki Wil-ly'emu, a sam usiadł z przodu, obok kierowcy. Jud wsunął się na tylne siedzenie, obok pasażera. Był to mężczyzna w wieku Juda o czarnych, kręconych włosach i bladej cerze z ciemną szczeciną zarostu. Na brunatną koszulę miał narzuconą nie swoją marynarkę. Śmierdział potem i dymem. Miał przekrwione oczy i trzęsły mu się ręce. — Jesteście Amerykanami, prawda? — zapytał lekko drżącym, choć dość stanowczym głosem. — Jesteśmy sprzymierzeńcami, prawda? To znakomicie. Nazywam się Rivero, porucznik Javier Rivero. Perdón, otrzymałem awans na kapitana. Możecie do mnie mówić... — Już dobrze, synu — odezwał się z przedniego siedzenia Brax-ton. — Estamos todos amigos aqui. — Angielski, si, yo hablo... Znam angielski. Byłem w szkole wojskowej, w Georgii. — Zabierz mnie na pociąg o północy — mruknął Willy. — Jedziemy — rozkazał Braxton. Willy ruszył i wyprowadził samochód na pustą jezdnię. — Przenosimy się do pewnego mieszkania w sąsiednim mieście o nazwie Providencja. Po zmroku wszyscy czterej polecimy samolotem do Paragwaju. To prywatna maszyna, przyjaciele zobowiązali się wyrządzić nam tę grzeczność. — Tak, tak, wiem — odparł Javier. — Jestem wam bardzo potrzebny. — Nie spiesz się, amigo — rzekł Braxton. — Najpierw musimy znaleźć to ustronne miejsce i odpocząć nieco. To nic trudnego, prawda? Wiesz, jak się dostać do Providencji? — Oczywiście! — odparł Rivero. — To jest mój dom! Moje miasto, mój kraj! 281 Ochoczo zaczął udzielać Willy'emu wyczerpujących wskazówek. — Co tylko zechcecie — rzucił. — Wystarczy zapytać. Pomogę wam, zrobię wszystko, co w mojej mocy. Wszystko, co potrafię. — Bardzo się cieszę, Tonto — wtrącił Willy, próbując wybrać co istotniejsze z powodzi wskazówek udzielonych przez Rivera. — Quien es tonto? — zapytał Javier. — Po hiszpańsku tonto znaczy głupiec. — Inny język — odparł Braxton. — Inne znaczenie. Rivero opadł na oparcie siedzenia obok Juda. — Jestem żołnierzem — oznajmił cicho. — Dobrym żołnierzem. A nie głupcem. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Próbując rozdygotanymi palcami wytrząsnąć jednego z paczki, wysypał sobie na kolana kilka papierosów. Jud wetknął jednego między spierzchnięte wargi Chilij-czyka. Mimo że jechali po równej nawierzchni, papieros tańczył na wszystkie strony ponad płomykiem zapalniczki Juda. W końcu Rivero zdołał go zapalić, zaciągnął się dymem i z wdzięcznością skinął Judowi głową. Willy włączył radio w samochodzie. Radiostacje pracowały, lecz ciągle nadawano marsze wojskowe i pieśni patriotyczne. Żadnych Beatlesów, żadnego dżezu. Oświadczenia w miejsce wiadomości. Willy prowadził trzymając jedną dłoń wysoko na kierownicy, między palce wetknął żółtą kartę identyfikacyjną. Co chwila patrole policyjne zatrzymywały ich przy barierkach blokujących przejazd. W wozie siedziało dwóch brodatych mężczyzn z długimi włosami oraz dwóch innych, zupełnie do nich nie pasujących — ale magiczna żółta karta otwierała im wszędzie drogę. Jechali z otwartymi oknami. Ciepłe powietrze niosło ze sobą zapachy osmalonych kamieni i napalmu. Wszędzie powiewały chilijskie flagi — nad pozamykanymi sklepami, balkonami domów, ulicznymi latarniami. Autobusy nie kursowały, samochodów jeździło bardzo mało. Nieliczni przechodnie poruszali się żwawo chodnikami, wbiegając do otwartych sklepów i wracając szybko do domów przed godziną policyjną. Ulice roiły się od wojska i policji — mijały ich dżipy, patrole stały na skrzyżowaniach i przechadzały się po chodnikach. — Zwyciężyliśmy — oznajmił Rivero. — Zwyciężyliśmy. Viva Chile! Nikt z Amerykanów nie odpowiedział. Zatrzymali się pod czerwonymi światłami. Głośne okrzyki i wrzaski skierowały ich spojrzenia w lewo. 282 Na chodniku, nie dalej jak sześć metrów od ich samochodu, żołnierz przytrzymywał kobietę, oficer natomiast ciął bagnetem jej spodnie na strzępy. — W Chile — wrzeszczał — kobiety noszą sukienki! Żołnierz popchnął kobietę na jezdnię. Oficer spojrzał na czterech mężczyzn w samochodzie. Braxton i Willy pomachali mu przed oczyma żółtymi kartami. Oficer zasalutował. Ruszyli. Rivero obejrzał się i patrzył, jak żołnierz wiąże ręce leżącej przy krawężniku kobiecie. Oficer opluł ją. Rivero gapił się z rozszerzonymi oczyma i rozdziawioną gębą. Dwukrotnie musieli zawracać, by ominąć dzielnice, gdzie toczyły się jeszcze walki między bojówkami lewackimi a oddziałami junty. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze długiego bloku o ośmiu klatkach schodowych. Starsza kobieta, na którą natknęli się przy wejściu, szybko uciekła przed nimi. Udali się po schodach na górę, przeszli korytarzem. W mieszkaniu odkryli pełno gustownych pamiątek rodzinnych. Willy znalazł w lodówce pieczonego kurczaka. Obaj z Judem rzucili się na niego niczym sępy. Braxton i Rivero oświadczyli, że nie są głodni, Chilijczyk nie odmówił jednak butelki zimnego piwa. — Teraz wiem, że żyję — mruknął Willy, popijając piwem. — Są tu dwie sypialnie — rzekł Braxton. — Zdrzemnij się nieco, Willy. — Już mnie nie ma, keemo — odparł Willy, ruszając ku drzwiom. Rivero powiedział, że nie chce mu się spać. Braxton wzruszył ramionami i rzekł do Juda: — Będę w sąsiednim pokoju, przy telefonie. Rivero rozsiadł się na kanapie, butelka z piwem wciąż dygotała w jego dłoni. Jud zagłębił się w miękkim fotelu naprzeciwko niego. Uśmiechnął się. — Jesteś Amerykaninem — rzekł Rivero. — Tak. — Ja kocham mój kraj. A ty kochasz swój? — Owszem. — Jestem żołnierzem, dlatego wybraliście mnie, prawda? — Tak — odparł Jud. — Potrzebny nam jest żołnierz. — Mam pracę, zadanie do wykonania. — Pokręcił głową. — Nie mam zamiaru o nic cię wypytywać. Okna salonu wychodziły na miasto. Ponad dachami domów wolno przesuwał się helikopter. — Bywałeś w wielu stronach świata? — zapytał Rivero. 283 — W kilku. — Czy sądzisz... że komuniści naprawdę zabraliby nasze dzieci do szkół na Kubie? A kobiety... I rozebraliby wszystkie kościoły? Oni w ten właśnie sposób postępują na całym świecie, prawda? — Nie byłem na całym świecie — odparł Jud, kiwając głową. — Ale to są źli ludzie. — Tak, właśnie. Słyszeli, jak Braxton cicho rozmawia przez telefon w sąsiednim pokoju. — Moi rodacy... — rzekł Rivero — niektórzy dali się oszukać. — Tak bywa — powiedział Jud. — On powinien był się poddać — stwierdził Javier. — Chodzi mi o to... — dodał. Pozieleniał lekko na twarzy, a oczy płonęły mu dziwnym blaskiem. — Patrząc logicznie, z punktu widzenia żołnierza, to... Był otoczony, nie miał wyjścia. Nie mógł liczyć na posiłki. Przeważaliśmy liczebnie, on nie mógł się spodziewać, że zdobędzie przewagę, że... Logicznie rzecz biorąc, powinien był się poddać. Czekał na niego samolot, bezpieczny przejazd przez miasto! Dostał słowo oficera! Powinien był się poddać! Wsiąść do samolotu! — Tak jak i my — odezwał się Jud. — Jak planujemy zrobić dziś wieczorem. — Tak, właśnie. — Pokręcił głową. — Jestem żołnierzem. Wykonuję rozkazy, staram się robić wszystko jak najlepiej. To moja praca. Wykonywanie zadań. Lojalność. Ręce trzęsły mu się coraz bardziej, zdołał jednak zapalić papierosa. — Nosisz krzyżyk — powiedział. — Wierzysz w Boga? — Oczywiście — skłamał Jud. — Wybawienie. Przebaczenie. Tak długo, dopóki wierzysz... — Znów pokręcił głową. — Dopóki wierzysz, może nawet nie potrzebujesz Jezusa. — Uspokój się — rzekł Jud. — Jesteś przemęczony. — To była normalna wojskowa bitwa — kontynuował Rivero. — Po ataku z powietrza ja, cały mój oddział, dostaliśmy rozkaz do natarcia. Oni strzelali do nas! Karabiny maszynowe i gaz łzawiący, to wszystko... Bitwa to chaos, wiesz? Instynkt i szaleństwo. — Tak, wiem — odparł Jud. — Jesteś żołnierzem. To jest sprawa zasadnicza, prawda? Być żołnierzem. Moneda, strzały, walka i ucieczka. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy oni się do mnie odwrócili... To nie były nasze mundury... Zacząłem strzelać. Strzelałem bez przerwy. On upadł. — Później znaleźliśmy go... 284 l — Cóż to za różnica, czy było to samobójstwo, czy nie? — ciągnął Rivero. — Oczywiście, że było to samobójstwo! Stawiał zbrojny opór przeważającym liczebnie siłom. Nie mógł się poddać. Wydał na siebie wyrok. Cóż to za różnica, czy sam przyłożył sobie do brzucha fidelowski karabin maszynowy, czy... czy ja go zabiłem? Samobójstwo. Popełnił samobójstwo i nie żyje. Siedzący na kanapie człowiek zgarbił się, jakby na barki spadł mu olbrzymi ciężar. Trząsł się cały. Jud pochylił się w jego stronę, lecz Rivero odskoczył. — Jestem żołnierzem. Zrobiłem tylko to, co musiałem. Nic więcej. Nie jestem mordercą. Nie jestem. Nie...! Jestem...! Mordercą...! — Dobrze znam morderców — powiedział Jud. — Ty na pewno nim nie jesteś. Braxton wszedł do pokoju na palcach i utkwił wzrok w krzyczącym mężczyźnie. Rivero pochwycił karcące spojrzenie przywódcy Amerykanów i zniżył głos. — Będzie lepiej dla wszystkich, jeśli świat dowie się, że prezydent popełnił samobójstwo. To nie my. Nie ja. To było samobójstwo. Nie skorzystał z możliwości wyjazdu, a zatem wybrał śmierć, więc było to samobójstwo. Sam wybrał. Właśnie tak. Taka była jego ostatnia wola, prawda? My jedynie zbiliśmy dla niego trumnę. Ale będzie lepiej... zresztą taka jest prawda, że było to samobójstwo. — Tak — odparł Jud. — Myślę, że masz rację. — Dlatego muszę uciekać — dodał Rivero. — Żeby przekazać światu prawdę. Gdybym tu został, pewnie... Mógłbym popełnić głupstwo... Muszę wyjechać. — Rozumiem. — Jak sądzicie... kiedy wolno mi będzie wrócić do domu? — Kiedy tylko będzie to możliwe — odparł Braxton. — Chciałbym zadzwonić do mojej matki. Czy ty zwierzasz się swojej matce? — Nie — odpowiedział Jud. — Powinieneś, naprawdę powinieneś. — Rivero pokręcił głową. — Tak wiele rzeczy człowiek powinien robić w życiu. A tak wielu nie powinien... W drzwiach sypialni stanął Willy. — Ludzie, jestem tak naszprycowany deksamylem, że za cholerę nie mogę zasnąć! — Teraz ja poczułem zmęczenie — rzekł Rivero. — Jest tam telefon? — Braxton spytał szeptem Willy'ego. Ten pokręcił przecząco głową. 285 — Czemu nie miałby się pan położyć, kapitanie? Obudzimy pana, kiedy będziemy potrzebowali pańskiej pomocy. Rivero skinął głową. Powlókł się w stronę sypialni, lecz w przejściu stanął i obejrzał się na trzech nieznajomych mężczyzn. — To mój kraj — rzekł, po czym zamknął za sobą drzwi. Wszyscy usiedli w salonie i przez jakiś czas wsłuchiwali się w dobiegający zza drzwi sypialni szloch. Potem Braxton znów zniknął w drugim pokoju i zaczął rozmawiać przez telefon. Willy i Jud tępo, bezmyślnie, z zaciśniętymi zębami wpatrywali się w ściany. Otoczyła ich martwa cisza. — Co to było? — zapytał nagle Jud. Willy poderwał się na nogi, sięgając po pistolet. — Co?! Cisza. Drzwi od sypialni Rivera były zamknięte. — Braxton! — wrzasnął Jud, kopniakiem otwierając drzwi. Okno sypialni było otwarte. Na ulicy, cztery piętra niżej, leżała nieruchoma postać. — Powinien, czubek, zaczekać, aż znajdzie się w samolocie — rzekł Willy. — Zmywamy się stąd! Biegiem! — rozkazał Braxton. Na chodniku zebrało się już kilku gapiów, lecz nikt nie miał odwagi podejść bliżej. W kierunku zakłócającego porządek zbiegowiska biegł oddział żołnierzy. Kiedy wyszli w trójkę na ulicę, Braxton skinął głową na Juda. — Sprawdź, czy wszystko w porządku. Musimy mieć pewność. Jud popatrzył na niego zdziwiony. — Ten facet naprawdę nie miał spadochronu! Braxton spojrzał mu w oczy i warknął: — Willy! Zajmij się tym! Willy bez mrugnięcia okiem poszedł, aby wykonać rozkaz. — Jeszcze ja tu dowodzę — syknął Braxton. — Kim? — zapytał Jud. — W jakim zakresie? Otrzymałem rozkazy, aby działać zależnie od sytuacji. Ale jest już po wszystkim, szefie. Służyłeś mi wielką pomocą, lecz koniec twojego dowodzenia. — Ten człowiek brał udział w naszej akcji, a ta trwa nadal, dopóki nie znajdziemy się w Paragwaju! — -To samo dotyczy Luisa, a jego również straciłeś. Braxton zamrugał szybko. — Za kogo się uważasz, co? — spytał Jud. Willy stanął nad zwłokami, po czym odwrócił się ku Braxtonowi v i dał znak wyciągniętym w dół kciukiem. Kiedy chciał odejść, żołnierze 286 zatrzymali go, lecz Willy pokazał im swą żółtą kartę i spokojnie poszedł w kierunku samochodu. — Chcesz wiedzieć, kim jesteśmy, bohaterze? — parsknął Brax-ton. — Jesteśmy facetami, dla których wynajęto na dzisiejszy wieczór samolot do Paragwaju. W założeniu mieliśmy wywieźć stąd tego człowieka. Jesteśmy facetami, którzy mieli zebrać garść informacji od kilku przyjaciół i omówić wszystko z nie mającym spadochronu kapitanem Riverem... Ale nie używaj więcej tego nazwiska — dodał. — W rzeczywistości nazywał się Lee Harvey. A ja jestem Jack Ruby. Braxton wsiadł do samochodu. Jud przypomniał sobie stadion i uzbrojone oddziały; kobietę na ulicy; Watergate i Biały Dom. Co znaczy być żołnierzem. Powoli wsiadł za tamtymi do auta. Tej nocy, nim wyruszyli na pokładzie wysłużonego samolotu typu Golfsztrom do Asunción — „dziękuję, jesteście panowie wolni!" — Jud kupił butelkę szkockiej i spił się do nieprzytomności. METRO Chociaż Nick Kelley był nieprzytomnie zakochany w swojej żonie, to jednak uroda recepcjonistki na czwartym piętrze jednego z waszyngtońskich biurowców, w którym „instalatorzy" Watergate podłożyli ogień, oszołomiła go. Kobieta miała czekoladowomleczną skórę, czarne kręcone włosy opadające do ramion, uśmiech nie znikał z jej twarzy i w dodatku zaszczyciła go ciepłym spojrzeniem oczu o barwie hebanu. Była szczupła i gibka. A poza tym co najmniej o piętnaście lat młodsza od niego. — Czym mogę panu służyć? — zapytała, kiedy tylko wysiadł z windy. — Chciałem się zobaczyć ze Steve'em Bordeaux — odparł, zachodząc w głowę, czy ona dostrzegła w jego spojrzeniu walkę skromności z pokusą. — Życzy pan sobie, żebym pokazała drogę? — Proszę. Tak łatwo tu zabłądzić — rzekł. Szczerze. Poszedł, śledząc kołyszące się biodra, przez labirynt rozkładanych przepierzeń, stołów konferencyjnych, stosów papierów oraz książek. Na ścianach wisiały przyklejone plastrem projekty okładek, mapy Ameryki Środkowej oraz mapy świata z zaznaczonymi obszarami działania amerykańskiej dyplomacji. Przy terminalach komputerów pracowali ludzie, ubrani przeważnie w dżinsy, błękitne koszule i krawaty. Nick uśmiechnął się, wspomniawszy dawne czasy, kiedy pracował dla Petera Murphy'ego. To było jak tańczenie rock and roiła w samym środku jaskini lwa. „Większość z was była wtedy w szkołach średnich" — pomyślał. Miał ochotę powiedzieć im o tysiącu spraw; o tym, kim był, że także się tym zajmował, że nadal w tym siedzi. Odprowadzali go wzro- 288 kiem — szczupły chłopak w sportowej marynarce barwy stalowej, a nie w garniturze; mężczyzna, którego szpakowate włosy i harde spojrzenie wyróżniały spośród tej nie znającej wojny generacji; drugi, w średnim wieku, niezbyt wysoki i raczej wychudzony. Zmęczona twarz Nicka nie nadawała się do uwiecznienia w ich notesach obok wybitnych osobistości. Spojrzenia ich oczu nie znających strachu powiedziały mu, że wysłuchaliby go z uwagą, lecz nie wzięli do serca żadnej z rad, jakich mógłby im udzielić. „Dla nich jestem wapniakiem" — pomyślał i zaśmiał się cicho. — Słucham? — odezwała się piękność. Używała perfum o zapachu piżma. — Nic takiego — odpowiedział. — Zwykła nostalgia. — Oto pokój Steve'a. — Wskazała mu otwarte drzwi gabinetu i oddaliła się. Przy zaśmieconym biurku siedział trzydziestoczteroletni mężczyzna w błękitnej koszuli, rozluźnionym krawacie i szerokich spodniach. Był kiepsko ostrzyżony i nosił okulary. Na widok Nicka odłożył kartki maszynopisu, które właśnie przeglądał. Uścisnęli sobie dłonie. Nick usiadł na krześle przy biurku. Przez głośnik interkomu poproszono Toma i Malcolma o stawienie się w sali konferencyjnej. — Dziękuję, że zechciał się pan ze mną zobaczyć — powiedział Nick. — Hanson mówił mi, że był pan dobry — rzekł Steve. — Pan zna Hansona, a to mój kolega. To, kogo pan zna, w naszym mieście decyduje o tym, dokąd może się pan udać. — Mój problem polega na tym, że sam nie wiem, do jakich znajomości mogę się przyznać. Dlatego chciałem się zobaczyć z panem i zajrzeć do archiwów. Archiwa Bezpieczeństwa Narodowego zostały utworzone w połowie lat osiemdziesiątych i jako kolejne weszły w skład całego legionu nie przynoszących żadnego dochodu instytucji, które miały pomagać rządowi toczyć syzyfowy głaz. Archiwa odziedziczyły pomieszczenia po bliźniaczej, bardziej prestiżowej instytucji, którą ludzie Watergate puścili z dymem, finansowane były na prawach fundacji, a egzystowały tylko po to, by można było wyciągnąć na światło dzienne niektóre aspekty amerykańskiej polityki zagranicznej. — Szukam punktów stycznych — wyjaśnił Nick. — Mam niektóre dane. Chciałbym odkryć fakty powiązane z aferą interwencji irańskiej, zidentyfikować graczy. — Chodzi panu o coś specjalnego? — Zależy mi na starych źródłach. — Nick wzruszył ramionami. — 19 — Rzeka ciemności 2,07 Dotarły do mnie jakieś zwariowane teorie, w które nie potrafię uwierzyć. — Na przykład jakie? — Kokaina. Nie wierzę, że nasi politycy handlowali nią, realizując jakiś plan, albo że robiła to CIA, by zebrać fundusze na swą potajemną wojnę przeciwko Nikaragui, ale... — Ale? — Steve uśmiechnął się. — Zawsze, kiedy ma się do czynienia z grupą wykonującą tajną operację, taką jak irańscy kontras, można znaleźć ludzi, którzy w tym zgiełku zaczęli prowadzić własne interesy. Proszę wziąć choćby członków dawnej Brygady 2506, uczestniczących w ostatniej krucjacie antykomunistycznej. Zbliżali się do wybrzeży Nikaragui w przebraniach rybaków, dopóki celnicy z Miami nie rozbili bloków mrożonych krewetek, wyciągając torebki z koką. A w którymś z memorandów Olivera Northa jest mowa o ugrupowaniu Młodych Turków, którzy przy okazji interwencji przemycali kokainę. O tego typu sprawy panu chodzi? — To zbyt pospolite — odparł Nick. Zaśmiali się obaj. — Kim jest ten człowiek, którego chce pan zdemaskować? — zapytał Steve. — Nie zdemaskować, lecz prześledzić jego historię. Mógł mieć coś wspólnego z przemytem kokainy, lecz prawdopodobnie... nie bezpośrednio. Był bardzo przebiegły. — Coś w rodzaju Barry'ego Seala? — Nie słyszałem o nim. — Niewielu ludzi słyszało — odparł Steve. — To chłopak z Luiz-jany, podobnie jak ja, tyle że on pochodził z Baton Rouge, a ja z Catahoula. — To zasadnicza różnica — wtrącił Nick. Steve zachichotał. — Barry był pilotem, nazywano go „Grzmiącym Udem". Popadł w konflikt z gliniarzami w Luizjanie, którzy byli przekonani, że przewozi kokę, i nie chcieli nic słyszeć o tym, że jest tajnym agentem i współpracownikiem CIA. W roku 1984, kiedy groziło mu już więzienie, zjawił się w specjalnym oddziale do zwalczania narkotyków, utworzonym przez wiceprezydenta na Florydzie, przysięgając, że może udowodnić, iż sandiniści przemycają kokę. W Białym Domu dostali orgazmu. Nasi agenci naszpikowali samolot Barry'ego kamerami. Ten wrócił z fotografiami, według niego przedstawiającymi człowieka z nikaraguańskich sfer rządowych, nadzorującego załadunek samolotu Barry'ego kokainą. Rzecz jasna, towar był w pakach i nie można było udowodnić, że transakcji dokonał rząd sandinistowski, nasi jednak 290 stwierdzili, że to wspaniały materiał, a faceci od irańskich kontras skwapliwie go wykorzystali. — Co się stało z Barrym Sealem? — Na jakiś czas prawnicy wyłączyli go z gry. A w roku 1986 dwóch facetów z automatami przerobiło jego białego cadillaca z kierowcą w środku na durszlak. — To brzmi całkiem zwyczajnie — powiedział Nick. — Ale na tym nie koniec. Samolot, którego używał pupilek CIA, został zestrzelony nad Nikaraguą, gdy dostarczał broń dla kontrrewolucjonistów. Sandiniści przechwycili jednego z członków załogi. Ten zaczął mówić, wyznał, że pracuje dla CIA, i ujawnił sporo informacji ze skandalu antyirańskiego. — Pamiętam sprawę tego samolotu — wtrącił Nick. — Barry Seal sprzedał maszynę facetom organizującym kontrę w Iranie. Naprawdę używał go do przemytu kokainy. — To ironiczne, ale nie dla mnie — podsumował Nick. Steve wzruszył ramionami. — Może w takim razie coś o drugiej części skandalu, interwencji w Iranie? — Interesujący mnie facet miał coś wspólnego z Iranem — rzekł Nick. — Ale to stare dzieje. — Pisze pan książkę czy zbiera materiały do prasy? — Jestem pisarzem. — Więc będzie pan mógł to trochę podkolorować. — Owszem. Uśmiechnęli się obaj. — Pod koniec wiosny — rzekł Steve — opublikujemy indeks do afery irańskiej. Zebraliśmy odnośniki do każdego dokumentu, listę niemal wszystkich nazwisk pojawiających się w raportach w ciągu sześciu kluczowych lat skandalu, spis organizacji... — A biografie? — zapytał Nick. — Skrócone. Musieliśmy zmieścić kilkaset streszczeń na trzydziestu stronach. — Czy mógłbym otrzymać kopię? — Oczywiście, lecz z łatwością można sprawdzić, czy występuje tam interesujące pana nazwisko. — Nie, ono raczej nie występowało w żadnym spisie — odparł Nick. Po chwili wahania podjął decyzję. „Jedyne, co masz do stracenia — pomyślał — to właśnie szansa odkrycia prawdy". — Czy ma pan coś na temat agentów wywiadu powiązanych z kartelami kokainowymi? — zapytał. — Nie chodzi mi o płotki, lecz postaci 291 strategiczne, mające związek z polityką, terrorystami. Dane mniej więcej sprzed dziesięciu lat. — Przed dziesięcioma laty nikt nie mówił o kartelach. — Steve zmarszczył brwi. — Proszę chwilę zaczekać — rzekł, po czym wyszedł z pokoju. Nick popatrzył przez okno na ośmiopiętrową ceglaną ruderę z maleńkimi oknami, w której zastępy prawników przez sześćdziesiąt godzin w tygodniu traciły wzrok przy świetle jarzeniówek. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że poprzez zapach atramentu, papieru oraz kurzu palącego się na stykach we wnętrzu komputera, przebija zapach piżma. — Mam coś — rzekł Steve, wchodząc z powrotem do pokoju. W rękach trzymał otwarty szary skoroszyt z kartonu. — To materiały do reportażu, którego nigdy nie ukończyłem. Stenogramy Departamentu Stanu, wycinki z prasy, oświadczenia rządu. Nie dotyczy to operacji wywiadowczych, stanowi jednak efekt działania wywiadu. — W sprawie karteli? — zapytał Nick, z uwagą wpatrując się w człowieka kartkującego materiały w skoroszycie, jakby spodziewał się za chwilę usłyszeć nazwisko Juda. Steve machnął ręką. — W sprawie narkotyków i terrorystów. Kolumbijskie bojówki lewackie ochraniające handlarzy narkotyków. Skrajna prawica sal-wadorska, opłacająca z pieniędzy pochodzących ze sprzedaży białej śmierci morderców prezydenta Hondurasu. Doniesienia o kubańskich i nikaraguańskich politykach zamieszanych w handel kokainą. Tureckie prawicowe „Szare Wilki" sprzedające heroinę i współpracujące ze służbami wywiadowczymi komunistycznej Bułgarii. Poza tym jakieś notatki z początku 1982 roku o bojówkarzach „Świetlistego Szlaku", ściągających haracz z hodowców koki w Peru. — To samo bagno — stwierdził Nick. — Wiadomo, że szpiedzy, rewolucjoniści i handlarze narkotyków chodzą tymi samymi drogami. — Właśnie, różnica tylko w nazwie — przyznał Steve. — Królowie narkotyków czy terroryści obierają tę samą taktykę co grupy desperatów. Nosiłem się kiedyś z zamiarem napisania artykułu, który by wykazał, że forsa z narkotyków ostatecznie przemienia rewolucjonistów w kapitalistów, co stało się na przykład w Birmie z Szanami sprzedającymi heroinę. Zawsze miałem jednak coś ważniejszego do roboty... — Jak wyłuskał pan te informacje ze stenogramów i raportów rządowych? — Począwszy od roku 1983 zaczęły nas zalewać, działali różni informatorzy, ujawniali tajemnice ludzie przegrani. Patrząc z perspek- 292 tywy, handel narkotykami i działania polityczne posuwały się tymi samymi drogami, trzeba było tylko znaleźć punkty styczne. Jak pan powiedział: to samo bagno. — Ale skąd pochodziły pierwsze przecieki o wywiadzie, zanim się to wszystko zaczęło? — spytał Nick. — Nie mam pojęcia — odparł urzędnik, do którego należał zbiór cytowanych materiałów. — Handel narkotykami przynosi osiemdziesiąt miliardów dolarów rocznego dochodu. Ludzie po prostu zwracają uwagę na tak wielkie sumy. — Forsa wprawia cały świat w ruch. — Nick zmarszczył brwi. — A co z pieniędzmi afery irańskiej? Było tego blisko dwadzieścia milionów. Do kogo trafiły? — Skandal wybuchł za wcześnie, rekiny zdążyły się ukryć. Ale notatki na rachunkach za broń i żywność, na listach wypłat dla grup wywiadowczych i średniego personelu, naciągane zestawienia refundowanych potem wydatków: do diabła, wszystkie ślady prowadzą w stronę Białego Domu. Chyba nigdy nie dowiemy się, ile naprawdę niektórzy na tym zarobili. — A ile my wszyscy musieliśmy za to zapłacić — dodał Nick. Pojechał metrem w kierunku wzgórza Kapitolu. Teczkę trzymał na kolanach. Uznał, że nie jest to najlepsze miejsce do przeglądania pięćdziesięciostronicowej odbitki listy nazwisk oraz skorowidzu organizacji zamieszanych w aferę interwencji w Iranie, którą otrzymał w archiwach. Naprzeciwko Nicka, po drugiej stronie przejścia, siedział ciemnoskóry mężczyzna w niebieskim garniturze i białej koszuli. Teczkę postawił na ziemi, przy nodze. „Specjalista od marketingu" — ocenił w myślach Nick, nie będąc do końca pewnym, co ten termin oznacza. Ułożył w głowie nawet całą historię życia człowieka, który jechał razem z nim w tym samym wagoniku. Była to całkowicie niewinna historyjka. Na następnej stacji wsiadła ładna rudawa blondynka o włosach sięgających ramion i orlim nosie. Była około czterdziestki, miała żywe, niebieskie oczy i nosiła niedrogie, lecz gustowne ubranie. „Bojowniczka z jakiejś grupy reformatorskiej — pomyślał Nick. — Trochę sztywna, ale odznacza się poczuciem humoru. Nie ma obrączki, nie wygląda jednak na puszczalską ani na taką, która nie może sobie nikogo znaleźć". Kobieta nie spojrzała nawet na Nicka. Ostatnie wolne miejsca w wagoniku zajęły trzy nastolatki, chyba ze szkoły pomaturalnej — z plecakami, w wytartych dżinsach i ze 293 straszliwie znudzonymi minami. Gdy tylko pociąg ruszył ze stacji, zaczęły głośno dyskutować o tym, jak strasznie głupi są niektórzy ludzie i jak strasznie zestresowani, i w ogóle, o mój Boże. Usilnie starały się, by nie zapomnieć wtrącić „kurwa" co najmniej raz w każdej wypowiedzi. Kobieta z orlim nosem uśmiechała się, słysząc tę rozmowę. W przejściu stało trzech robotników z budowy — na głowach mieli niebieskie plastikowe kaski nasunięte głęboko na spocone czoła, a ich olbrzymie dłonie mocno ściskały aluminiową poręcz. W pociągu metra, który z hukiem przemierzał tunele pod ulicami Waszyngtonu, jechali także turyści: jedni z Indiany, inni z Kioto. Chińska niania z dwójką chichoczących, ciemnowłosych dziewczynek. Na jej widok Nick zadał sobie w duchu pytanie, co też Juanita i jego syn, Saul, mogą w tej chwili porabiać. Zdecydowanie częściej widać było teczki niż torby z zakupami, kilku pasażerów miało na szyi srebrne łańcuszki ze znaczkami identyfikacyjnymi. Było zwyczajne piątkowe wczesne popołudnie w mieście; większość ludzi pracowała. Ani w pociągu, ani na platformie stacji nie zauważył siwowłosego mężczyzny w niebieskim wełnianym płaszczu. Nigdzie nie dostrzegł też prywatnego detektywa, Jacka Bernsa. W Metro Center przesiadł się na inną linię. Przepchał się przez tłum pasażerów i wskoczył do pociągu w ostatniej chwili, gdy rozbrzmiał już ostrzegawczy brzęczyk. Drzwi zamknęły się tuż za nim. Rozejrzał się dokoła, ale nie zauważył nikogo z tamtego wagonika. Kobieta z orlim nosem chyba pojechała dalej poprzednim pociągiem. Gdy wysiadł z metra i wjeżdżał ruchomymi schodami na górę, zwrócił uwagę na żebraka, który stał u wyjścia ze stacji i pobrzękiwał monetami zbieranymi do kubeczka po coca-coli z baru McDonalda. Nick specjalnie dojechał do stacji w pobliżu Kapitolu, by przejść wzdłuż ciągu barów i restauracji przy alei Pensylwańskiej i popatrzeć na urzędników Kongresu. Stanął przed witryną księgarni, z której zniknęły już jego powieści, lecz nie dostrzegł w szybie odbicia jakiegoś podejrzanego, podążającego za nim osobnika. Zaczepiła go kobieta owinięta brudnym brązowym kocem, krzycząc: — Daj mi choć jedną cholerną ćwierćdolarówkę! Nick spiorunował ją wzrokiem, ale to nic nie pomogło. Zapragnął w tej chwili oddać jej wszystkie ćwierćdolarówki świata, byle tylko odczepiła się od niego — nieważne, czy miała je wydać na wino, kokainę, czy na jedzenie dla głodnego dziecka. Minęło go truchtem trzech ostrzyżonych byle jak, na krótko, 294 żołnierzy piechoty morskiej w czerwonych spodenkach gimnastycznych i szarych koszulkach. Biegli prawdopodobnie z oddalonych o dwa kilometry koszar Komendantury i kierowali się w stronę Kapitolu. Ani jedna ładna dziewczyna na ulicy nie zwróciła na nich uwagi. Wzdłuż ciągu budynków, gdzie mieściła się pracownia Nicka, stały szeregiem auta, lecz niewielu było tu przechodniów. Wbiegł po pięciu schodkach z żelazną poręczą ku drzwiom wejściowym kamienicy i wsunął klucz do zamka... Obejrzał się błyskawicznie: na ulicy nie było nikogo. Całkiem pusto. „Widocznie powietrze jest tak naelektryzowane" — pomyślał. W gabinecie wszystko było na swoim miejscu. Automatyczna sekretarka nagrała tylko jedną wiadomość. Sylwia dzwoniła z prośbą, by kupił mleko wracając do domu, i jak zawsze dorzuciła na końcu: „Kocham cię". Nick przypomniał sobie zapach piżma oraz czekoladową cerę i śmiechem skwitował swoje bezzasadne poczucie winy. W szufladzie biurka znalazł ostatni bloczek kartek z żółtego papieru. Wyjął pióro i wyciągnął z teczki odbitkę skorowidza. Nazwisko Juda Stuarta nie zostało odnotowane przez archiwa. Ułożona alfabetycznie lista nazwisk zawierała notki biograficzne — jedne dwuzdaniowe, inne składające się z czterech, drukowanych maczkiem, akapitów. Nick szukał w życiorysach elementów wspólnych z legendami wiążącymi się z Judem, takich jak Wietnam, Oddziały Specjalne lub inne elitarne jednostki wojskowe, Iran, Chile (swoją drogą ciekawe, co Jud robił w Chile?), Watergate czy przemyt narkotyków. W żółtym notesie zapisał nazwisko szefa siatki CIA w Bejrucie, porwanego i zamęczonego na śmierć torturami, pominął jednak osobę dziennikarza, który zaginął w tym samym mieście. Zakładnicy stanowili dość pokaźną grupę osób wymienionych w słowniku w powiązaniu z aferą irańską, Nick nie chciał jednak łączyć Juda z przypadkowymi ofiarami. Na jego liście znalazł się agent CIA tkwiący aż po uszy w brudnych sprawkach tworzących aferę, podobnie jak emerytowany pułkownik lotnictwa, który organizował transakcje na dostawy broni dla kontrrewolucjonistów. Dalej wpisani zostali dwaj irańscy generałowie: może Jud poznał któregoś z nich, wykonując swą misję w czasie trwania reżimu szacha. Następnie Nick przepisał nazwisko amerykańskiego ranczera pochodzącego z Kostaryki, związanego z kontras, który w ojczystym kraju był ścigany za handel narkotykami, a po nim pewnego admirała, członka Połączonego Szefostwa Sztabu, należącego 295 do grupy zamieszanej w czasach Watergate w aferę wojskowej siatki szpiegowskiej działającej w Białym Domu. Wciągnął na listę także magnata handlu artykułami spożywczymi, weterana z Wietnamu, aktywnego członka Ku-Klux- Klanu, fundatora prywatnej grupy najemników, która współdziałała z tajnym zespołem doradczym Białego Domu, wysyłając „misjonarzy" mających pomagać kontrrewolucjonistom. W notatniku znalazła się cała grupa Amerykanów pochodzenia kubańskiego, głównie skrajnych prawicowców bądź weteranów Brygady 2506. Uwagę Nicka przyciągnął agent CIA, działający przez wiele lat w Laosie, związany z odsiadującym karę w więzieniu renegatem z Oddziału Specjalnego 157, a także emerytowany amerykański generał, konsultant w sprawach Iranu oraz tajnych wojskowych operacji treningowych, który organizował przerzuty broni dla kontras. Na końcu wpisał nazwisko byłego majora elitarnej jednostki brytyjskich komandosów, którzy w roku 1985 zorganizowali ekspedycję, wysadzając w Nikaragui wojskowy skład amunicji wraz z sąsiadującym szpitalem. Wielu mężczyzn z listy Nicka posługiwało się pseudonimami, inni zasłynęli w powiązanych ze skandalem sprawach kryminalnych — admirałowie, generałowie, doradcy Białego Domu, wysocy oficerowie armii, ludzie obracający pieniędzmi wielkiej polityki oraz pośredniczący w handlu bronią z Iranem, którym udowodniono defraudację, składanie fałszywych zeznań przed komisjami Kongresu, niszczenie własności państwowej, łapownictwo czy też udział w spiskach. Przejrzenie indeksu nazwisk zajęło Nickowi dwie godziny. Sięgnął następnie do słownika organizacji. Na zadrukowanych maczkiem dwunastu stronicach wymieniano około setki organizacji, począwszy od firm samolotowych i wielkich przedsiębiorstw lotniczych po agendy CIA; od samej CIA, po kilkanaście konserwatywnych, nie opodatkowanych fundacji i komitetów, które przekazały kontras wielomilionowe sumy, niejednokrotnie zarobione nielegalnie, chociażby na kompromitowaniu amerykańskich kongresmanów. W spisie znalazło się ponadto kilka szwajcarskich banków oraz korporacje petrochemiczne, które potajemnie sprzedawały broń antyamerykańskiemu rządowi Iranu, by zainwestować zarobione pieniądze w różne tajne operacje, w tym także w finansowanie kontrrewolucjonistów. „Utajnienie złożoności wsparcia" — pomyślał Nick. Zaczął się zastanawiać, czy Jud zaczerpnął skądś to określenie, czy też wymyślił je sam. 296 Przetarł oczy i spojrzał na zegarek: pora wracać do domu. Nie wiedział na razie, według jakiego klucza podzielić instytucje. Tego popołudnia przez okna jego pracowni wpadało szarawe światło, przypominające wody strumienia przedzierającego się przez miasto ze stali. Omiótł spojrzeniem dachy budynków i kiwające się po buddyjsku drzewa, tworzące za oknem panoramę najskuteczniejszego ustroju demokratycznego na świecie. Na leżącej w dole ulicy nie było nikogo. Czuł się jednak, jakby był obnażony, wystawiony na cel i obserwowany. Owo wrażenie było tak silne, jak gdyby wprost na niego pędził niewidoczny pociąg — ten sam, w którym podróżował: pociąg metra. Lecz wszyscy pasażerowie jadący razem z nim w wagonie pozbawieni byli twarzy. ZAKOCHANE SERCE Wes spędził trzy dni w łóżku. Kiedy obudził się w piątek, Beth siedziała przy nim. Nawet gdy wychodziła z pokoju, czuł jej obecność, kojący dotyk jej palców; łowił zapach jej skóry, włosów. — Spodziewałam się, że nasze pierwsze tygodnie w łóżku będą wyglądały nieco inaczej — powiedziała, siadając na brzegu tapczanu następnego ranka po jego powrocie. Wręczyła mu talerz z jajecznicą. Nogę miał wciąż owiniętą workiem z lodem. — Będą — odparł. — Już ty się o to postarasz? — Odwróciła głowę w kierunku okna, a po chwili spojrzała na jego bladą, podrapaną twarz. Wes musnął jej policzek opuszkami palców. — W gazetach piszą, że nastał czas pokoju, a ty wracasz do mnie poraniony. Nie wiem, z jakiego powodu ani przez kogo. Nie mam nic przeciwko mundurowi... Ale nie wiesz nawet, jak cholernie zależy mi na tym semper fl, być zawsze wiernym. To fakt, że może dałabym sobie radę, nawet gdybyś musiał odejść... Gdyby chodziło o walkę z Hitlerem, poszłabym razem z tobą. — Nie sądzę, żeby komendant wyraził na to zgodę. — W dupie mam komendanta, nie jego kocham! Wes poczuł, jakby niebo otworzyło mu się nad głową. Ujął jej twarz w dłonie, nie zważając na łzy cieknące mu po palcach, i szepnął: — Ja także cię kocham! Beth wtuliła twarz w jego szyję. — Czym ty się zajmujesz? — spytała szeptem. — O co tu chodzi? Dlaczego cię pobito? — Tylko ten jeden raz — rzekł. — To jedno zadanie, a potem koniec. 298 Odsunęła się od niego. W jej mokrych od łez oczach odbijały się szczęście i strach. — Zadanie? — Muszę kogoś odnaleźć. Muszę załatwić sprawę. — Jaką? — Nie mogę ci powiedzieć. — Zostaw to — odparła. — Nie chcę, żebyś umierał. To nie w porządku. — Nie umrę, uwierz mi. Na pewno tym razem jeszcze nie umrę. — Pewnie, tylko spójrz na siebie. Jesteś w znakomitej formie. — Pociągnęła nosem. — Kochanie, po to wstąpiłem do Korpusu, żeby robić to, co musi zostać zrobione. Właśnie tym chcę się zajmować w życiu. Brać czynny udział w kształtowaniu go, zyskać pewność, że... moi rodacy, siostrzeńcy... że ty... Chcę mieć pewność, że nic ci nie grozi, że wszystko jest jak być powinno. Nie mogę zostawić spraw samym sobie, nie mogę wyprzeć się mojej cząstki odpowiedzialności za nie. Gram we właściwej drużynie, ale gram także na własny rachunek. Wszedłem do pierwszej ligi. Jeśli chce się być prawdziwym graczem, trzeba przejść przez to wszystko. A to jest... misja, nic innego. Nie ja rozpocząłem tę bitwę, ale teraz nie mogę się wycofać tak, jakby jej po prostu nie było. Nie wolno mi zostawić tych spraw komuś innemu. — Dlaczego? — Bo to było mi pisane, taki mój los. Ktoś zapukał do drzwi. Beth wyszła z sypialni. Wes usłyszał w przedpokoju głos Greca. Beth przedstawiła mu się, ale Greco wymienił tylko swoje imię. Wes naciągnął kołdrę na worek z lodem i spróbował doprowadzić się do ładu. Beth wprowadziła gościa do sypialni. — Gdybyście mieli ochotę, na maszynce stoi kawa — powiedziała. Twarz Greca była nieprzenikniona. Beth zwróciła się do Wesa: — Muszę zadzwonić do paru osób. — Pocałowała go delikatnie, opiekuńczo, po czym wyszła z mieszkania. — Kim ona jest? — zapytał Greco. — Beth...? — Wes uśmiechnął się. — To ktoś szczególny. — Mieszka naprzeciwko? Wes skinął głową. — Wygodny układ. Od jak dawna ją znasz? — Od zawsze — mruknął Wes. — Starzy przyjaciele — rzekł Greco, przysuwając sobie krzesło — są niezastąpieni. Pamiętaj o tym. 299 — Dzięki. — Twój obiekt nie pokazał się do tej pory. Mogę trzymać ludzi na mieście jeszcze przez siedem godzin, ale potem sprawa zacznie być śmierdząca. Mimo wszystko masz szczęście. Czy słyszałeś kiedykolwiek o SOP? — zapytał Greco. Wes pokręcił głową. — To Specjalne Oddziały Pomocnicze utworzone przez FBI. Zrzeszają cywilów: krótkowidzów, za grubych, za niskich, którzy koniecznie chcą być agentami, a nie mogą zostać przyjęci do służby. Biorą gówniane pieniądze. Przechodzą kurs inwigilacji, jakieś zajęcia techniczne i od czasu do czasu załapują się na drobną robotę. Żadnych odznak, pistoletów, żadnej sławy. Zaoszczędza się na nich pieniądze, gdy trzeba kogoś śledzić. Z drugiej strony trudno ich zauważyć. Łajdacy nie zwracają uwagi na grube, stare cioty. Nie wolno im pracować na prywatne zlecenia. Wyjątkowo FBI pozwala innym agencjom korzystać z ich usług, o ile zapłacą słony rachunek. — Greco wzruszył ramionami. — Twoje przejście z NIS do CIA jest legalne, co najwyżej trochę szokujące. Już się dowiadywałem. FBI ma SOP w Los Angeles i obecnie nie wykorzystuje tych ludzi. Jest wśród nich Seymour, z którym kiedyś pracowałem. Może zebrać dla ciebie grupę osób, o ile zapłacisz za usługi. — To brzmi wspaniale. — Ale musisz im zapłacić — powtórzył Greco beznamiętnym tonem. Wręczył Wesowi kartkę z numerem telefonu. — Moi agenci mogliby w ciągu godziny przekazać Seymourowi kopie zdjęcia z prawa jazdy. — Mam jeszcze inne fotografie w kieszeni marynarki na krześle — rzekł Wes. Greco sięgnął po nie. Nie mając pewności, jaką przedstawiają wartość, dla zasady spytał: — Tak je trzymasz? — Okazało się, że to najbezpieczniejsze miejsce. — Wes oderwał kawałek plastra z leżącej na nocnym stoliku szpulki i zakleił postać Nicka Kelleya na fotografii przedstawiającej go w towarzystwie Juda Stuarta. — Ten facet na zdjęciu z polaroidu i na tym drugim, zrobionym potajemnie w kawiarni, jest głównym obiektem poszukiwań — wyjaśnił. — Czy możesz przesłać Seymourowi te fotografie faksem? Daj je także swoim ludziom. Jeśli namierzą tamtego z motocyklem, niech go uważnie śledzą, lecz gdyby zauważyli tego, powinni się nim zająć w pierwszej kolejności. Greco docisnął kciukiem plaster na zdjęciu. 300 — Jak wiele dróg musi przejść każdy z nas, co? — zacytował słowa ballady. Wes nie przypuszczał nawet, że szef kontrwywiadu ją zna. — Chciałbym jutro wypróbować ten pistolet — rzekł. — Lepiej, żebyś poleżał jeszcze przez kilka dni. — Greco wzruszył ramionami. — Mógłbyś zacząć od poniedziałku. — Nie będzie mnie. Wyjeżdżam z miasta. Greco popatrzył mu prosto w oczy. — Nie przejmuj się — odparł Wes. — To nic szczególnego. — Nie musisz mi wstawiać kitu. — Naprawdę nie wyruszam na wojnę. — Zabierasz ją ze sobą? — Nie. — Zatem wyruszasz na wojnę. Po wyjściu Greca Wes zadzwonił do Los Angeles, do Seymoura. — Człowieku, to wspaniała nowina! — rzekł Seymour. Miał nosowy głos. — W czasach glasnosti i budżetu ustalanego przez Grahama-Rudmana nie mamy roboty. To nie jest sprawa narkotyków, prawda? Moi ludzie nie chcą mieć nic wspólnego z narkotykami. — Nie — odparł Wes. Poprawił się na łóżku. — Nie chcemy też ścigać gangsterów. Są zbyt dobrze uzbrojeni, mają AK-47. — Nie chodzi o gangsterów. To standardowe poszukiwania. — Wspaniale. Objąć obserwacją sześć kwartałów w Westwood, szukać dwóch facetów, z których jeden posługuje się motocyklem, zlokalizować i śledzić; patrolować przez okrągłą dobę. — Zaczął stukać w klawisze kalkulatora. — Dwóch ludzi, po trzydzieści dolarów za godzinę, dwudziestoczterogodzinna obserwacja, to daje tysiąc czterysta czterdzieści. Powiedzmy półtora tysiąca na pokrycie kosztów. Dodatkowo dwa razy po pięćdziesiąt dziennie za wynajęcie samochodów i radiotelefonów. Mam taryfę ulgową w wypożyczalni, gdyż biorę jedynie nie umyte wozy. — Seymour zaśmiał się. — Jeśli ma pan swoje radiotelefony, nie będziemy musieli ich wynajmować. — Proszę wziąć — odparł Wes. — Mam znajomego w Torrance. Za czterdzieści dolarów za godzinę obsadzimy we dwóch centrum operacyjne. Wykorzystamy moje mieszkanie, to będzie za darmo. Dziesięć dolców za godzinę ekstra z uwagi na pracę w terenie. W porządku? — Dobra. — Mój wspólnik zamieszka razem ze mną, tak że zawsze ktoś będzie przy radiu i telefonie, gdybym musiał iść do kibla. I proszę się 301 nie martwić, że jakiś inspektor pracy podniesie wrzask na temat nepotyzmu: nie jesteśmy żonaci. Wychodzi więc na to, że każdy z nas będzie dyżurował szesnaście godzin na dobę, zgadza, się? — Tak. — Człowieku, jest pan wyjątkowy! Żadnych komisji, planów akcji, sprawozdań. Czy załatwił już pan potwierdzone zlecenie? — Papiery są w drodze — skłamał Wes. Greco obiecał mu pomoc w formalnym załatwieniu zlecenia. — Obawiam się jednak, że to może trochę potrwać. — Normalka. Wychodzi zatem sześćset czterdzieści dolarów dziennie dla mnie i wspólnika. — Proszę przygotować wszystkie rachunki, pokwitowania i resztę dokumentacji na... — Człowieku, wszystko będzie czekało na pana w takim po-rządeczku, że mucha nie siada! — Mam nadzieję — odparł Wes. — Jeśli pan naprawdę prowadzi tę sprawę w pojedynkę, to proszę się zaopatrzyć w przenośny telefon sieci komórkowej. — Zrobię to. — Zatem ostatecznie odciążymy kiesę Wujka Sama o dwa tysiące trzysta dziewięćdziesiąt dolarów za każdy dzień. Umowa stoi? — Jeszcze dziś prześlę panu ekspresem federalnym dziesięć tysięcy zaliczki w gotówce. — W gotówce? To zbyt piękne, żeby było prawdziwe! Wes poprosił Beth, aby dostarczyła zaklejoną kopertę do biura ekspresowej poczty federalnej. Zgodziła się; pocałowała go na pożegnanie. Wstał z łóżka, z trudem rozprostowując potłuczone ciało. Wszystko go bolało, lecz zachowując ostrożność mógł stanąć całym ciężarem na lewej nodze. W łazience spojrzał w lustro. Siniaki na twarzy powoli się odbarwiały, znikało obrzmienie. Nie ogolona skóra była biała, a stara blizna wyglądała jak nierówna brązowa krecha tatuażu. Z szafki w toalecie wyciągnął piłeczkę do baseballu, zabrał ją do łóżka i trzymając w jednym ręku słuchawkę telefonu, drugą rytmicznie ugniatał piłkę. Zadzwonił do CIA, lecz nie zastał Noaha Halla. Nie było także Mary, osobistej sekretarki dyrektora, ani też samego Dentona. Komandor NIS zgodził się wystawić dla Wesa pozwolenie korzystania z broni „w trakcie pełnienia obowiązków w służbie federalnej". Po głosie komandora Wes poznał, że pytania cisną się tamtemu na usta; żadne jednak nie padło. 302 l Przespał niemal całe popołudnie. Kiedy się obudził, ból głowy minął, ale był cały porozbijany. Beth przyrządziła mu obiad, pomogła się wykąpać, zmieniła opatrunki. Zasnęła u jego boku. Oboje pilnowali się, żeby nie powiedzieć słowa: kocham. „Zdwojona ostrożność" — pomyślał Wes. Czuł się jednak dziwnie rozluźniony. Cieszył się, że zaryzykował, a jednocześnie przerażała go własna bezbronność. Następnego ranka wstał z łóżka i zanim Beth się obudziła, przygotował kawę, przeczytał do połowy gazetę i zdążył ukryć swe uczucia za pogodnym uśmiechem. Wyprawił ją do pracy, po czym ubrał się i pojechał do dowództwa NIS, by odebrać swe pozwolenie na broń. Na strzelnicy krzepki instruktor, który służył w brygadzie antyterrorystycznej i wynajmował się do specjalnych zadań ochroniarskich, poświęcił mu całą godzinę. Wes pamiętał z akademii, jak trzymać pistolet; instruktor pokazał mu, jak działa się na ulicy, w cywilnym ubraniu: kabura na biodrze, charakterystyczny dla agentów FBI chwyt oburącz. Wystrzelał całe pudełko nabojów treningowych; od początku szło mu nieźle, potem było jeszcze lepiej. Kulał nieco na lewą nogę, bolały go pęknięte żebra, zaaplikował sobie jednak aspirynę i nie zważał na ból. Pistolet dobrze leżał mu w dłoni: był świetnie wyważony, miał nieznaczny odrzut i pewnie wypluwał z siebie kulę za każdym naciśnięciem spustu. Wes strzelał do tarczy przedstawiającej ludzką sylwetkę. Tej nocy kochał się z Beth; delikatnie obejmował ją dłońmi, podczas gdy ona się poruszała, siedząc na nim okrakiem. Znów wykrzyknął głośno jej imię, ale w duchu powtarzał wiele innych słów. Przez całą niedzielę odpoczywali. Beth nie próbowała już wybić mu z głowy podróży. W poniedziałek rano pojechał taksówką na lotnisko; nie zgodził się, żeby Beth go odprowadzała — nie chciał, by tuląc się do niego wyczuła kaburę z pistoletem, którą założył w toalecie, lub widziała, jak wypełnia przy kontuarze odpraw kwestionariusz uzbrojonego funkcjonariusza na służbie. Francisco to najpiękniejsze miasto Ameryki — pełne mostów, kratownicowych torów rollercoastera, kwiatów i uśmiechniętych ludzi wędrujących pod cudownie błękitnym niebem, z charakterystycznym Chinatown, wieżą Coita i Alcatraz. W San Francisco mieszkał Mathew Hopkins — marynarz, który 303 pełnił służbę w Białym Domu, a zginął na zapleczu podrzędnej winiarni w Los Angeles. Związek Weteranów wysyłał rentę Hopkinsa na adres w Richmond, dzielnicy stłoczonych domków, stojących tak blisko wybrzeża oceanu, że słychać tam było dźwięk syren ostrzegających statki w czasie mgły. Wes znalazł się w San Francisco dość wcześnie i jeszcze przed południem odnalazł kamienicę wykończoną szarym stiukiem. Adres wskazywał mieszkanie w suterenie, której wszystkie okna zdobiły misternie kute żelazne kraty. Wejście znajdowało się we wnęce pod betonowymi schodami prowadzącymi na piętro. W wąskim skrawku przestrzeni między żelazną kratą a drzwiami mieszkania, których szyba przesłonięta była od wewnątrz zasłonką, poniewierała się w kurzu policyjna kartka informująca o śmierci Mathew Hopkinsa i odsyłająca wszystkich zainteresowanych do Wydziału Policji w Los Angeles. — Nie ma go w domu — oznajmił kobiecy głos. Wes wychylił się z wnęki pod schodami i ujrzał przyglądającą mu się otyłą kobietę; cofnęła się na widok jego podrapanej twarzy. — Mieszka pani na górze? — zapytał. Neseser trzymał w lewym ręku. — A co to kogo obchodzi? — Stanęła u podnóża schodów. Wes pokazał jej swoją legitymację NIS, żałując, że nie ma metalowej odznaki. — Gliniarz, co? Powinnam się była domyślić. Wygląda pan tak, jakby już złapał jakiegoś łotrzyka. — Owszem — mruknął Wes. — Czy z Mattem wszystko w porządku? — Z jakim Mattem? — Mathew Hopkinsem. Stoi pan przed drzwiami jego kawalerki. Mieszkam na górze, jestem wdową, gospodynią tego domu. — Kiedy widziała go pani po raz ostatni? — Do diabła, skąd miałabym pamiętać? Zaraz, odbierał rentę... jakieś sześć czy siedem tygodni temu. To spokojny człowiek — dodała. — Trochę za dużo pali i za dużo je wołowiny oraz mrożonek, ale co ma począć stary kawaler, prawda? Nie opłaca się gotować dla jednej osoby. Pan także mieszka sam? — Tak — odparł Wes — ale co...? — To niedobrze. Proszę spojrzeć na siebie, ktoś powinien się panem zająć. Ma pan ochotę na kawę? Przygotowałam sałatkę z brukselki na lunch. — Mam dla pani złe wiadomości. Pan Hopkins nie żyje. Kobieta zamrugała szybko. 304 — Nie... On nie był chory, prawda? — Zginął w wypadku, w Los Angeles. — Cholera. Nic dziwnego, że nie pojawiał się od tak dawna. — Jestem z urzędu federalnego — wyjaśnił Wes. — Chciałem... — Tak myślałam, że pan jest gliniarzem. — Więcej niż gliniarzem. Jestem prawnikiem. — Aha — mruknęła uśmiechając się. — Musimy rozporządzić majątkiem Mathew Hopkinsa. Czy ma pani klucz od jego mieszkania? — Pewnie. Ale on nigdy nie wpuszczał mnie do siebie. — Teraz już nie będzie miał obiekcji. — Tak, oczywiście — mrugnęła porozumiewawczo okiem. — Proszę zaczekać. Po pięciu minutach zjawiła się ponownie, schodząc szybko po cementowych schodach. Trzymała gruby pęk kluczy. Wcześniej musiała uczesać włosy. — To on pozakładał te wszystkie zamki — oznajmiła, wybierając trzy klucze. — A żeby pan zobaczył od podwórza! Kraty w każdym oknie! Sam musiał za nie zapłacić, a ja nalegałam, żeby zrobił dla mnie duplikaty wszystkich kluczy. — Bardzo mądrze — rzekł Wes. Zaśmiała się. Otworzyła wreszcie drzwi. W mieszkaniu wisiało zatęchłe, duszne powietrze. Uderzył ich smród rozkładającej się żywności. Wdowa parsknęła, otworzyła już usta, żeby coś powiedzieć, lecz zamknęła je z powrotem. Postawiła jedną nogę za progiem, ale cofnęła ją szybko. — On nie żyje, prawda? — spytała. — Tak. — Nie lubię stykać się ze śmiercią. — Wzruszyła ramionami. — Ciarki mnie przechodzą. Czy mógłby pan to zrobić beze mnie? Nie chciałabym... W każdym razie nie teraz. Zaczekam na górze. Zbierałam jego pocztę. Nic szczególnego, ale może będzie pan chciał ją przejrzeć. Proszę zadzwonić, na drzwiach jest tabliczka, Annie McLeod. Zaparzę świeżej kawy. Zgoda? — Jak pani sobie życzy — odparł Wes i uśmiechnął się do kobiety. Ta zawróciła pospiesznie na górę, uszczęśliwiona. Zaczekał chwilę, aż stuknęły drzwi, po czym wszedł do środka i zapalił światło. Książki. Setki książek. Całą jedną ścianę zajmowały cztery wzmocnione metalowymi listwami regały, co sprawiało, że salonik wyglądał 20 — Rzeka ciemności 305 jak czytelnia publiczna. Stosy książek na podłodze. Tomy w twardej oprawie znanych nowojorskich wydawnictw, oprawione w zielony, brązowy i biały karton zeszyty przemówień z Kongresu, a także książki wydawców, o których Wes nigdy do tej pory nie słyszał. Niektóre po francusku, inne po hiszpańsku. W tytułach najczęściej powtarzały się takie słowa, jak: agent, tajemnica, szpieg, spisek, zabójstwo, siła, wrogowie, patrioci, kłamstwo. Książki miały pozagi-nane rogi stronic, wewnątrz było pełno znaczków żółtym mazakiem lub podkreśleń długopisem, notatek na marginesach, a wewnętrzne strony okładek zawierały indeksy z odnośnikami do odpowiednich akapitów. Między regałami piętrzyły się stosy gazet i czasopism. Dwie półki zajmowały teczki z wycinkami. Pod zasłoniętym storami oknem stało biurko, ale Wes minął je, oglądając resztę pokoju i niemal całkowicie poobwieszane ściany. Nic dziwnego, że Mathew Hopkins nie wpuszczał gospodyni do mieszkania. Na ścianach, obok wyrywków z gazet, pełno było fotografii wyciętych z książek. Czarno-białe zdjęcia żołnierzy w dżungli, postacie na tle budowli wyglądających na urzędy. Portrety znanych polityków. Amerykanie, Azjaci, Afrykanie, smagli Europejczycy, Hiszpanie. Fotografie w gronie przyjaciół lub na zatłoczonych ulicach, maleńkie postacie zakreślone czerwonym tuszem. Urzędnicy z Białego Domu, siedzący z zaciśniętymi wargami przed szeregiem mikrofonów i doradcy prawni szepczący im do ucha. Oskarżeni przed wejściem do sądów, otoczeni tłumem dziennikarzy, machający rękoma do kamery. Zdjęcie jakiegoś uśmiechniętego mężczyzny w grubym palcie, stojącego na placu Czerwonym. Wysoki, odwracający się od obiektywu człowiek w kajdankach, na tle więziennych drzwi. Wes rozpoznał wyciętą z czasopisma fotografię pułkownika piechoty morskiej, stojącego z uniesioną ręką podczas składania przed komisją senacką przysięgi, że będzie mówił prawdę i tylko prawdę. Uwagę Wesa przykuły diagramy. Duże arkusze papieru zapisane były kryptonimami i datami: SOG i KRP, „Nefryt" oraz „Projekt 404". „Delta" razem z B-56, FANK obok „Kruka". „Biała Gwiazda". OS 157. Zespół B. „Ręka Nugana". „Mangusta". „Żółty Owoc". „Podzamcze". „Woalka". Obok widniały nazwy agencji wywiadowczych i tajnych służb wojskowych, od Grup Wsparcia Wywiadu Sił Lądowych, po MORSY, Morskie Oddziały Specjalne. Dziesiątki stowarzyszeń, fundacji, ugrupowań politycznych i frakcji parlamentarnych zostały uwiecznione na ścianach pokoju Mathew Hopkinsa. Uzupełniały je setki nazwisk — powszechnie 306 znanych bądź rozsławionych przy takiej czy innej okazji; te drugie w większości jednak zupełnie Wesowi nie znane; przy niektórych widniały gwiazdki czy wykrzykniki, przy innych znaki zapytania albo daty śmierci. We wszystkich kierunkach prowadziły narysowane markerami zielone, czeYwone, niebieskie, czarne i żółte linie, łączące kryptonimy z nazwami na innych diagramach albo z fotografiami — bądź też urywały się na gołej ścianie. Pokój emerytowanego agenta z Oddziału Specjalnego 157 przekonywał Wesa, że ludzie uczestniczący w tajnych operacjach czasami dostają obłędu. — Kogo ty szukałeś, człowieku? — zapytał na głos. Nigdzie nie zauważył nazwiska Juda Stuarta. Cuchnęło z kosza na śmieci w kuchni, lodówka była silnie oszroniona. Za to w sypialni panował wzorowy ład. W szafie ubrania na wieszakach, w szufladach komody poukładana równiutko bielizna. Wes gotów był się założyć, iż rzucona moneta odbiłaby się od idealnie naciągniętej kapy na łóżku. Noga i klatka piersiowa bolały go coraz bardziej, przysiadł na brzegu łóżka. Coś stuknęło o wezgłowie. Wes sięgnął za poduszkę i przesunął dłonią wzdłuż krawędzi materaca. Znalazł bezkurkowy pięciostrzałowy rewolwer. Nabity. Biurko stojące pod oknem w saloniku było przykładem pięknego starego rękodzieła. Miało dziesiątki zakamarków. Za pomocą żetonu telefonicznego do rozmów miejscowych Wesowi udało się otworzyć główną szufladę biurka. Znalazł nabitego automatycznego kolta kalibru 1.1,4 mm, który jeszcze do niedawna można było znaleźć wyłącznie w wyposażeniu sił zbrojnych USA. Raport policji z Los Angeles stwierdzał, że przy zwłokach Hopkinsa niczego nie znaleziono. „Czy miałeś przy sobie pistolet, kiedy zginąłeś? — zapytał w duchu Wes. — Może tak, a może nie?" Pod pistoletem leżał gruby notatnik. Wes położył broń na blacie i wyciągnął go. Znalazł otwartą kopertę zaadresowaną do Hopkinsa, bez adresu nadawcy; stempel Marylandu wskazywał datę sprzed kilku tygodni. Koperta była pusta, lecz od zewnątrz został do niej przypięty zestaw horoskopów, pochodzący z grubego tygodnika rozprowadzanego w supermarketach. Wycinek nosił datę ze stycznia 1990 roku. Na odwrotnej stronie znajdował się fragment jakiegoś opowiadania 307 o księdzu, który eksplodował czyniąc egzorcyzmy. W horoskopie dla znaku Barana kilkakrotnie został podkreślony na czerwono zwrot „zakochane serce". Do kartek notatnika były poprzyklejane chronologicznie wycinki horoskopów z tej samej gazety z roku poprzedniego. W niektórych całe zwroty lub słowa zostały podkreślone na żółto albo pożaznaczane na marginesie znakami zapytania lub wykrzyknikami. W dolnej szufladzie po lewej stronie biurka spoczywały trzy identyczne notatniki zapełnione podobnymi horoskopami. W szufladzie z prawej leżały natomiast dwa granaty zapalające, z których każdy mógł zamienić całe to mieszkanie w istne ogniste piekło. Na biurku stała fotografia w ramkach: niewiarygodnie młody chłopak w nakrochmalonym białym mundurze marynarskim obejmował jedną ręką ramiona poważnego, starszego mężczyzny, drugą zaś pulchną kobietę w kwiecistej sukni. Kobieta została uchwycona w trakcie unoszenia ręki, trzymała ją na wysokości piersi, jak gdyby chciała zasłonić swój nerwowy uśmiech. Wes popatrzył na zdjęcie, na leżący obok pistolet, dwa granaty w wysuniętej szufladzie, diagramy porozwieszane na ścianach. — Czego się bałeś? — zapytał. — Co robiłeś? Czego szukałeś? We wnętrzu jego teczki rozległo się głośne buczenie. Sygnał powtórzył się, zanim Wes zdążył otworzyć neseser i sięgnąć po przenośny telefon. — Słucham? — Bingo! — Nosowy głos Seymoura telefonującego z Los Angeles był niezbyt dobrze słyszalny. — Pół godziny temu namierzyliśmy pańskiego motocyklistę przed wejściem do jednego z budynków. Rozmawiał przez domofon, potem wszedł do środka. Zdążyłem zmienić ludzi, nim wyszedł w towarzystwie strasznie żałośnie wyglądającego dziewczęcia. Wziął od niej kluczyki, wsiadł do czarnego transamericana i odjechał. Posłałem za nim dwa ciągle zmieniające się wozy, trzeci został z tyłu w odwodzie. Hennie poszedł za dziewczyną do budynku. Przekazał potem, że ona bardzo się ucieszyła z odjazdu przyjaciela. — Pewnie — rzekł Wes. — Transamerican jest zarejestrowany na jej nazwisko, sprawdzałem w Wydziale Drogowym. Gospodarz domu powiedział, że dziewczyna pracuje nielegalnie i źle się wyrażał o jej przyjacielu. Motocykl został w garażu podziemnym, na miejscu jej samochodu. — Dokąd on jedzie? — Nawiewa, ma ze sobą walizkę i marynarski worek z ubraniami, a na sobie wytarty kowbojski drelichowy płaszcz. 308 — Zadzwonię do pana z lotniska! — krzyknął Wes i rozłączył się. „A tutaj?" — pomyślał. Spojrzał na granaty: gdyby cisnął jeden do pokoju, zatrzasnął drzwi i uciekł, zniszczyłby wszelkie ślady pozostawione w mieszkaniu; tego co widział Wes, nie ujrzałby już nikt inny. Wystarczyłoby wyciągnąć zawleczkę i wszystkie zebrane przez Mathew Hopkinsa materiały przestałyby istnieć. Annie McLeod, która czekała na niego na górze i zaparzała kawę, także by ucierpiała. Ale ta wizja zniszczenia pamiątek po zabitym marynarzu spowodowała, że Wes schował broń i notatniki z powrotem do szuflad biurka, zamknął mieszkanie i ruszył biegiem do samochodu. Gdy rozliczył się w biurze wynajmu samochodów na lotnisku, zadzwonił do Seymoura. — Jedzie na północ piętnastą autostradą międzystanową! — przekazał agent. — Nasze trzy wozy trzymają się za nim dość daleko, nie zauważył nas. — Dokąd zmierza? — Nie mam zielonego pojęcia. Po pięciu godzinach jazdy przez pustynię dotarłby do Las Yegas. — Nie spuszczajcie go z oczu — polecił Wes i rozłączył się. Z okna biura wynajmu samochodów zauważył po drugiej stronie parkingu wielki szyld: „Zjednoczone Linie Czarterowe". Za kontuarem dwaj mężczyźni oraz kobieta śmiali się głośno z jakiegoś dowcipu, kiedy Wes energicznym krokiem wszedł do sali, trzymając przed sobą legitymację NIS jakby był to krucyfiks do ochrony przed złymi mocami. Wyciągnął z nesesera plik studolarowych banknotów i rzekł: — Potrzebny mi czarter do Las Yegas, natychmiast! CZARNY SAMOCHÓD Jud dostrzegł zbliżający się czarny samochód, kiedy stał przy oknie kafejki Nory. Podobnie jak tamten facet w barze „Oaza", ten wóz nie pasował do otoczenia; i tak jak w przypadku zabójcy Jud domyślił się, że ów czarny samochód przybywa po niego. Początkowo był to jedynie słabo widoczny punkt na horyzoncie, na końcu długiej tasiemki autostrady — ciemna skaza na tle srebrzystego jeziora, które jawiło się oczom w tym miejscu, gdzie niebo łączy się z ziemią. — Nora — szepnął cicho. — Tak, kochanie? — zapytała, przeliczając w szufladzie dochód z lunchu. Nad popielniczką unosił się dym. Carmen siedziała w kuchni przed telewizorem. Poza nimi trojgiem tego popołudnia w lokalu nie było nikogo. Czarny samochód wyłonił się z błyszczącego mirażu. Zbliżał się. — Chcesz czegoś? — zapytała Nora. Jej dżip stał zaparkowany obok domku. Gdyby Nora ruszyła biegiem, a Carmen wyskoczyła z kuchni najszybciej, jak potrafiła, gdyby obeszło się bez kłopotów z kluczykami i starterem, mogłoby się im obu udać. O ile on by tu został — jako łup czarnego samochodu. W swojej przyczepie miał w torbie pistolet oraz pieniądze, które — tak dawno, a jednocześnie jakby wczoraj — ukradł w Los Angeles, jak również te zarobione u Nory. Niebieska torba wisiała na haczyku po wewnętrznej stronie drzwi. Gdyby wszyscy teraz rzucili się do ucieczki, prawdopodobnie zdążyliby, zanim... Czarny samochód był już tylko kilometr stąd. 310 Dłonie Juda, ściskające fartuch, który zakładał do zmywania naczyń, zaczęły drżeć, poczuł skurcz żołądka. Znów dawał o sobie znać prześladujący go demon. Nora zamknęła szufladę. — I co tam zobaczyłeś? „Za późno" — pomyślał. Czarny wóz zwolnił do sześćdziesięciu, pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, znalazł się tuż przy parkingu przed kafejką. Minął plac i nie zjechawszy z autostrady potoczył się w prawo, przejechał obok budki telefonicznej stojącej na poboczu. Zaczął nabierać szybkości i pomknął dalej, znikając z oczu za zakrętem, w kierunku przeciwległego, usianego suchoroślami horyzontu. Jud zaśmiał się w głos. — Z czego się śmiejesz? — zapytała Nora. Stanęła obok niego i wyjrzała przez okno. Dwa zakurzone sedany, jeden tuż za drugim, przemknęły obok baru tropem czarnego auta. — Wygląda na to, że straciliśmy kilku potencjalnych klientów. — Jud zaśmiał się ponownie. — Masz specyficzne poczucie humoru — powiedziała Nora. — Owszem — rzekł, odwracając się do niej. Czuł straszną ochotę, żeby ją pocałować. Nora uniosła brwi, lecz uśmiechnęła się. — No i co? — zapytała. Jud pokręcił tylko głową, patrząc jej w oczy. Nora zaczerwieniła się lekko i wyjrzała przez okno. — A jednak — mruknęła. — Zdaje się, że mamy szczęście. Czarny samochód musiał zawrócić; wjeżdżał właśnie na parking. Opony zachrzęściły na żwirowanym placyku i wóz zatrzymał się na wprost drzwi kafejki. Silnik zgasł. Słońce odbijające się w przedniej szybie nie pozwalało dostrzec twarzy kierowcy. Otworzyły się drzwiczki. Z samochodu wysiadł Dean. Miał na sobie wyblakły drelichowy płaszcz i szczerzył w uśmiechu żółtawe zęby. — To mój znajomy — rzekł Jud. Wyszedł na zewnątrz, zostawiając Norę gapiącą się przez szybę. — Skąd się tutaj wziąłeś?! — krzyknął Jud. Dean uniósł obie ręce w górę. — Ścieżki opatrzności! — Pokazał kciukiem budkę telefoniczną. — Nie odbierałeś. — Chodźmy do mnie — rzekł Jud. Autostradą przejechał powoli zakurzony japoński sedan. Kierowca 311 przyglądał się dwóm mężczyznom, którzy obeszli narożnik budynku i zniknęli na tyłach. Idąc w stronę przyczepy Juda, Dean wskazał ruchem głowy kafejkę. — Ile cię kosztuje ten piasek za oknem? — zapytał. Jud zamachnął się pięścią w stronę twarzy Deana, lecz ten zdążył chwycić obiema rękoma jego dłoń. Oczy Deana rozszerzyły się. — Cholera, co się z tobą stało? Jud zaparł się nogami i wykonał półobrót, wyszarpując pięść z uścisku Deana. — Kiedyś nawet bym nie zauważył, że bierzesz zamach — szepnął Dean. — Kiedyś byłeś prawdziwym mężczyzną, a ja byłem... Kim ja byłem? — Zachichotał. — Niech mnie szlag — mruknął. — Niech mnie szlag. — Czego chcesz? — Jud czuł, że ręce zaczynają mu coraz silniej drżeć. — Czego chcę? — Dean pokręcił głową. — No cóż... Jeśli mam być szczery, sam nie wiem. Przyjechałem tu, mając nadzieję na jakiegoś rock and roiła, jak za dawnych czasów, kiedy ty byłeś mężczyzną, a ja... Ale wygląda na to, że tamte czasy już minęły... Chcę powiedzieć — dodał — że masz ładny fartuszek. Tu siedziałeś przez te wszystkie lata? Masz zamiar na tym poprzestać? — Co cię to obchodzi? — burknął Jud. — Gdyby' mnie nie obchodziło, nie przyjeżdżałbym. To ty zadzwoniłeś do mnie. Jak ja czekałem na ten telefon, człowieku, przez tyle lat. Zostawiłeś mnie na ulicy, jak śmierdzące gówno, a kiedy w końcu zadzwoniłeś, myślałem, że znów wszystko będzie w porządku, że znowu będziemy kumplami. Powiedziałeś, żebym sprawdził twój ślad, żebym poniuchał, i miałeś rację: jakiś bubek w garniturze wypytywał się o ciebie... — Kto taki? — Dean zajął się wszystkim, 'rozprawił się z gościem, nie trzeba już zawracać sobie dupy węszącym prawnikiem... — Chyba nie...? — Zrobiłem to, co zawsze robił Dean. — Powinieneś był go wylegitymować! I zawiadomić mnie! — On należał do mnie, palancie! Wychodzi na to, że ktoś zajrzał do telefonicznego notesu twojego kolesia, pisarza, i zaczai obserwować Deana. „Mogło tak być" — pomyślał Jud. Byłby to logiczny krok człowieka, który go poszukiwał, jeśli podjął trop zostawiony przez Juda przy automacie telefonicznym tamtej pierwszej nocy. A zatem Nick... 312 — I co teraz — zapytał Dean — kiedy stałeś się tym, kim jesteś? — Dobrze wiesz, kim jestem — odparł Jud. — Może wiem, a może nie. — Czego chcesz? — Jesteś mi coś winien — rzekł Dean. — Przez twoje sprawki musiałem uciekać z Los Angeles. Za to jesteś mi winien. A także za to, co zrobiłem dla ciebie, i za wszystkie te lata oczekiwania. — Dam ci całą gotówkę, jaką mam. — Naprawdę mi dasz? — Dean zaniósł się bezdźwięcznym chichotem. Obrócił się dookoła, poły płaszcza zawirowały wokół jego nóg. Kiedy ponownie spojrzał na Juda, na jego twarzy widniał przyklejony sztuczny uśmieszek. — Dam ci pieniądze. — Jud obrócił się na pięcie, plecami do Deana, i ruszył w kierunku wejścia do przyczepy: po niebieską torbę. Dean popchnął go, uderzył oburącz z całej siły w plecy. Jud stwierdził w ostatniej chwili, że nie zdoła już nic zrobić. Huknął ramieniem w zamknięte drzwi. —. Nie jesteś już prawdziwym mężczyzną! — wrzasnął Dean. Podnosząc się spod drzwi, Jud błyskawicznie odwrócił się i uniósł ręce, osłaniając twarz, gotów do zadania ciosu, do ataku, ale Dean... Poza jego zasięgiem, w półobrocie; oczy płonące szaleństwem. Jud zrobił krok do przodu, Dean odskoczył, wsunął rękę za pazuchę... Wyciągnął masywny obrzynek, czarny wylot lufy obrócił się w kierunku Juda. — Stój! — rozległ się okrzyk od strony budynku. — Rzuć broń! Jud dał nura w piach, przetoczył się, niebo i ziemia zawirowały mu przed oczyma. Widok człowieka stojącego przy narożniku kafejki w pozycji strzeleckiej... do góry nogami... wielki pistolet, sportowa marynarka... obrót... wysoki, krótko ostrzyżony facet. Huk karabinu, pocisk trafia w ścianę przy narożniku budynku, Jud dźwiga się na nogi przy drzwiach przyczepy. Dean przeładowuje broń. Wes wyskakuje zza rogu budynku, który osłonił go przed kulą karabinową, mierzy, dwa szybkie strzały, blisko, ale... wycofać się... ' Błysk ognia z lufy obrzynka, spada kawał tynku ze ściany. Do środka! Jud nurkuje do wnętrza przyczepy o cienkich, aluminiowych ścianach. „Błękitna torba, szybko!" Szczupakiem w głąb przyczepy, głowa nisko. Huk karabinu — trafił w okno, sypie się szkło, fruwa zasłonka. Na zewnątrz dwukrotnie wypala pistolet. Kule walą w prawy narożnik przyczepy Juda. 313 „Tam jest Dean — przemknęło mu przez myśl. — Tam musiał się schować". Jedno wyjście; z przyczepy jest tylko jedno wyjście. Dean za rogiem, po prawej. Za rogiem, jak zawsze. Z obrzynkiem. A za narożnikiem kafejki, po lewej stronie, czai się nieznajomy z pistoletem. „Mógł zastrzelić nas obu! — stwierdził Jud. — Ale nie zrobił tego. Chciał dostać Deana". Huk karabinu, strzał z pistoletu. Kolejny pocisk zarył się w prawym końcu przyczepy Juda. Usłyszał brzęk. Wiszące na ścianie lustro przecinały zygzakowate linie pęknięć. W półmroku spojrzał na swoje odbicie — zniekształcone, powiększone, rozbite na dwie części. — Nie dam się zabić w tej konserwie — mruknął do siebie. W krótkolufym pistolecie kalibru 9,65 mm miał sześć nabojów. „Wystarczy — stwierdził w duchu. — Musi wystarczyć". Następne pociski zadzwoniły o ścianę przyczepy. Lustro posypało się na podłogę. Padł strzał z obrzynka. Uszy Juda wypełniał huk broni palnej, serce łomotało jak oszalałe. Myśleć! Zebrać myśli! Strzelanina. Aleja w Madrycie. Bistro w Teheranie. Laos. Bong Sot. Granaty i rakiety... „Nie pozwolić im zyskać przewagi, nie pozwolić... Nie! Spokojnie, zostać w ukryciu". — Tym razem — szepnął, oddychając głęboko, wentylując płuca. — Zrób to tym razem! „Pomyśl! Możesz stanąć plecami do nieznajomego. Nie zastrzelił cię przy pierwszej okazji, nie powinien zrobić tego i teraz. To Dean jest mordercą, znasz go. Na zewnątrz, biegiem — myślał. — Wymierzysz w stronę narożnika, gdzie ukrył się Dean, wyskoczysz, zbliżysz się. Położysz go ogniem zaporowym. Licz swoje pociski. Trzymaj się nisko, szerokim łukiem za róg, a potem... Teraz!" Następna kula trafiła w ścianę przyczepy. Rozległ się śmiech Deana. „Do dzieła, żołnierzu!" Poderwał się z podłogi. Ścisnął kolbę pistoletu oburącz, jak uczyli go w Oddziałach Specjalnych; uczyli tam ponadto, żeby stać wyprostowanym podczas strzelaniny i jak mężczyzna stawić czoło kulom... „Nie jesteś już prawdziwym mężczyzną" — powiedział mu Dean. Huknął karabin. „Nieprawda, jestem!" — pomyślał Jud, ruszając do drzwi. „Nieprawda! Jestem!" — Kopniakiem otworzył drzwi przyczepy... Na zewnątrz — słońce, oślepiające słońce. Smród prochu. Krzyki ludzi. Stłumione wrzaski kobiet. Strzał! Błysk ognia z lufy na tyłach 314 kafejki, wizg pocisku przy jego głowie, błysk ognia i broń, i jaskrawa biel, i zagrożenie: „nie myśl, nie kombinuj, nie umieraj, celuj i pal". Jego pistolet wystrzelił dwukrotnie w stronę zagrożenia, którego Jud nawet nie rozpoznał. Nora padła do tyłu, na ścianę kafejki; ciężki pistolet, z którego mierzyła do Deana, wysunął się z jej dłoni; dwie czerwone plamy wykwitły na białej bluzie. Nie żyła. Jud zrozumiał, że Nora nie żyje, gdy tylko rozpoznał jej sylwetkę na linii celownika — dwie kule. Zrozumiał to, zanim jej ciało osunęło się na ziemię — wytrzeszczał oślepione słońcem oczy. Gdzieś z jego prawej strony rozległ się szczęk załadowywanego karabinu — wszystko jedno, mniejsza z tym. Kula świsnęła mu nad głową, bez znaczenia, kiedy rzucił się biegiem ku leżącej bez ruchu Norze. — Jud, padnij! — wrzasnął Wes. Strzelił błyskawicznie w kierunku mężczyzny, który wychylił się zza rogu przyczepy. Z ramienia Deana trysnęła krew. Zniknął z pola widzenia. Wes załadował nowy magazynek. „Gdzie on się podział?!" — pomyślał. Jud zwolnił kroku. Wes znał ten wyraz twarzy, widział go kiedyś na obliczu ogarniętego szałem sierżanta, człowieka doprowadzonego do obłędu, od dawna martwego, zabitego nie tutaj, nie w tej bitwie — stał w kurzu, zalany krwią, nie strzelał, nie uciekał, nie szukał schronienia... zginął. Wes domyślił się także, że kobieta nie żyje. Wiedział, jak to się stało i dlaczego, i jakie wrażenie wywarło to na Judzie. Wszystko to przemknęło mu przez myśli w ułamku sekundy, w tej niezwykłej chwili ciszy zapadłej pośród chaosu bitwy. — Ukryj się! — krzyknął do Juda, nie spuszczając wzroku z przyczepy. „Gdzie Dean mógł się podziać?" Krzyczał do Juda tylko po to, żeby wyłączyć go z gry, żeby zmusić go do padnięcia na ziemię, do schowania się. Na razie. A może Jud zdecydowałby się skierować swój pistolet przeciwko Deanowi? — Piechota morska! — wrzasnął Wes. — Odsiecz! Jud stanął nad ciałem martwej kobiety. „Zmień pozycję" — pomyślał Wes. On nie mógł oczekiwać jakiejkolwiek odsieczy. Agenci, którzy śledzili Deana i skierowali Wesa do tej kafejki, siedzieli w samochodach na poboczu autostrady, w jedną i w drugą stronę co najmniej kilometr od budynku. Mogliby podjąć obserwację któregoś z obiektów, gdyby 315 ten ich minął, ale na pewno nie pomogliby Wesowi nawiązać kontaktu. A tym bardziej nie przyszliby mu na ratunek. „Trzymaj przeciwnika w szachu, zmuś go do popełnienia błędu" — przepowiedział sobie Wes. Mierząc w kierunku przyczepy, wyszedł na otwartą przestrzeń i ruszył powoli w stronę dżipa stojącego między ceglanym domkiem a przyczepą. Jej bluza była przesiąknięta krwią. Jud wyciągnął ku niej rękę, zawahał się. Była martwa. Zastrzelił ją. Pistolet wysunął mu się z dłoni. Ogarnęła go ogromna, przypominająca huragan fala rozpaczy. Zniknąć. Marzył o tym, żeby nigdy się tu nie zjawić. Nie tutaj.. Zniknąć. Wszystko inne przestało się liczyć. Przy jej twarzy już kręciły się muchy. Rzucił się tylnym wejściem do kafejki, przeleciał przez kuchnię, gdzie Carmen siedziała wciśnięta między lodówkę a kuchenkę: Santa Maria, Mądre de Dios, ruega... Drzwi, wejście frontowe. Czarny samochód. Obok chevrolet z wypożyczalni na lotnisku w Las Yegas. Czerwony. Neseser Wesa na przednim siedzeniu, walizka ciśnięta byle jak na tylnym. Kluczyki w stacyjce, wszystko gotowe do szybkiego startu, do pogoni. Liczyło się jedynie to, by zniknąć. Kiedy Jud odzyskał świadomość, siedział za kierownicą chevroleta i wyjeżdżał z parkingu na autostradę. Na tyłach kafejki Wes usłyszał silnik samochodu. Krzyk. Dean z wrzaskiem, w rozpiętym, zakrwawionym na ramieniu płaszczu, wypadł zza przyczepy; bluznął ogień z lufy obrzynka; Dean pędził... Wprost na Wesa. Ten wpakował w niego pięć kuł. Zostawił nieruchome ciało na piasku. Kobieta leżąca pod ścianą — także martwa. Z zaplecza kafejki dochodził głośny szloch i wymawiane w histerii słowa hiszpańskiej modlitwy. Wes biegiem okrążył narożnik budynku. Na parkingu stał jedynie czarny samochód. PRZYSPIESZONE ZEJŚCIE Po raz trzeci w życiu Jud musiał uciekać. Drugi raz uciekał kilka tygodni temu, po zabiciu nieznajomego na zapleczu baru „Oaza". Po tej ucieczce poznał Norę, a teraz musiał znowu uciekać, zostawiwszy jej martwe ciało na pustyni. Po raz pierwszy uciekał z Miami, w roku 1978. Miami — czyste miasto. Jasne, słoneczne i gorące. Ale tamta ucieczka była zorganizowana, wówczas bowiem, w Miami, w roku 1978, Jud wykonywał zadanie. — Właśnie po to tu jesteśmy — oznajmił Art Monterastelli, kiedy usiedli przy stole nakrytym białym obrusem i zastawionym talerzykami z jajecznicą na bekonie oraz salaterkami pełnymi owoców. Sięgnął po srebrny dzbanek, by napełnić porcelanowe filiżanki słodką kubańską kawą. — Wykonujemy zadanie — dodał. Niezależnie od tego, gdzie się spotykali, czy w dżungli południowo--wschodniej Azji, czy na irańskiej pustyni, czy też pośród plaż i odbijających blask słońca drapaczy chmur w Miami, jasnowłosy Monterastelli zawsze miał tę samą karnację, nigdy nie był opalony. I zawsze nosił ciemne okulary. — Czyż nie jesteśmy przyjaciółmi? — zapytał Jud. W Miami Art nosił długie, falujące włosy na wzór zakochanego nastolatka z lat pięćdziesiątych. Tego dnia miał na sobie płócienne spodnie i wypuszczoną na wierzch różową koszulę. Zrobił się nieco grubszy, a na jego twarzy przybyło zmarszczek. Siedzieli na werandzie, na tyłach domu Arta. Gwoli ścisłości było to w Miami Beach, nie opodal North Bay Road. Zachowywali się dość swobodnie, choć może nieco ostentacyjnie. W cieniu drzwi balkonowych siedział Raul — śniady, o zastygłej 317 twarzy, ubrany w letni garnitur. Raul, oficer paramilitarnego antykomunistycznego ugrupowania Sigma 77, przygotowanego do la lucha, czyli walki, był dla Arta numero uno. Krążące po Miami plotki głosiły, że Sigma 77 miała coś wspólnego z bombą, która w październiku eksplodowała w nowojorskiej redakcji „Gazety Kubańskiej", mającej odwagę wspierać el dialogo wstępne rozmowy między uchodźcami kubańskimi przebywającymi w USA a rządem Castra. Pewien policjant z Waszyngtonu przyleciał do Miami specjalnie po to, by przesłuchać Raula w sprawie zamachu bombowego, w którym zaledwie o kilometr od Białego Domu, w roku 1976, zginął były ambasador chilijskiego marksistowskiego rządu Allendego. W Miami, gdzie trzecią część milionowej populacji stanowili Kubańczycy, których styl życia stanowił odwieczny romans el exilio oraz la lucha, uczynienie Raula numero uno było dowodem politycznego geniuszu Arta. Biegłość, z jaką Raul władał hiszpańskim, zdawała się nie do przecenienia przy wykonywaniu tego zadania. Od dawna nie miał on żadnych skrupułów, być może wyzbył się ich, gdy CIA zostawiła go wraz z resztą niedobitków Brygady 2506 na plaży w Zatoce Świń, a może utracił je w więzieniach Castra. Ale uchodźcy, którzy znali Raula jeszcze z czasów młodości, szeptali, że już wtedy był małym potworkiem. W tamtych czasach w Miami najczęściej można go było spotkać w lustrzanej sali kawiarni „Mała Hawana", szepczącego na uboczu z innymi exilios, kiedy indziej znów latał bez przerwy, to do Waszyngtonu, to znów do Gwatemali. Brał udział w wielu tajnych akcjach CIA wymierzonych przeciwko Kubie, oznaczonych takimi kryptonimami, jak „JM/Fala" albo „AM/Chłosta", czy też „Mangusta", pomagał również organizować zamachy, które CIA zlecała mafii. Znał wszystkich Kubańczyków aresztowanych w aferze Watergate za włamania — byli to bliscy mu exilios poświęceni la lucha, bez wyjątku przyjaciele tych facetów z Waszyngtonu, którzy zjawiali się na ulicach kubańskiego Miami, gdy szukali ludzi nie lękających się wziąć udziału w krucjacie. Raul miał znajomych niemal wszędzie, a co ważniejsze: sam był znany, chociaż nigdy nie można było powiedzieć, w którą stronę w danym momencie żegluje — zawsze dawał się unosić prądom przecinającym nieustannie zmieniające się Miami. Siedząc teraz w cieniu, Raul zmienił pozycję, przesunęła mu się poła marynarki i Jud ujrzał wetknięty za pasek pistolet. Za plecami Juda, oparty o delikatną balustradę z czarnych żelaznych prętów, stał były motocyklista z cyrku Carmela, którego Art wyciągnął z jakiejś afery w Meksyku. Tu, w Miami, udawał 318 I eleganta — nosił sportowe marynarki zakrywające tatuaże na jego rękach, a także karabin maszynowy Uzi. Po lewej stronie, w odległym kącie werandy, siedział w wiklinowym fotelu żylasty były policjant z Wietnamu Południowego. Art postanowił skorzystać z jego usług i odnalazł go w obozie dla uchodźców po tym, jak dowiedział się, w jaki sposób Azjata wywalczył dla siebie miejsce na statku z uciekinierami. Pod werandą ciągnął się szeroki trawnik, opadający ku brzegowi kanału. Zielone fale rozbijały się o deski prywatnej przystani. Pół kilometra dalej, w górę kanału, z wody sterczały niczym czarne kościste paluchy słupy po spalonej sąsiedniej przystani. Raul mieszkał obok Arta i był jedynym Kubańczykiem w sąsiedztwie. Znany florydzki adwokat, który miał dom po drugiej stronie tej posiadłości, potajemnie brał od niego pieniądze. Dom Arta ogradzały jedynie ozdobne łańcuchy. Ale prawdziwe środki bezpieczeństwa były niewidoczne: kamery na podczerwień, detektory ruchu i miny polowe, których elektryczne zapalniki Art wyłączał, gdy haitański ogrodnik przystępował do ścinania trawy. Jud bardziej wyczuwał, niż dostrzegał czyjąś obecność w cieniu rzucanym przez werandę na trawnik. ,,To pewnie Kerns" — pomyślał. Kerns był jedynym oprócz Juda człowiekiem w organizacji, który potrafił dobrze strzelać na duże dystanse. Wewnątrz domu znajdował się służący oraz dwóch ludzi ochrony, których Jud wyszukał dla Arta. A także siedemnastoletnia kochanka M onterastellego. W Miami słońce prażyło mocno, lecz upał był niemal równie słodki i rozkoszny jak kawa, którą popijali. — Przyjaciółmi? — zapytał Art. — Możliwe. Ale wykonujemy zadanie. A beztroskie dni skończyły się dla ciebie, kiedy odszedłeś z dawnego zespołu. — Nie odszedłem — odparł Jud. — Wyrzucili mnie. Stałem się nieodpowiedzialny, a oni zmuszeni byli do redukcji etatów. Wybierz sobie tę wersję, która ci bardziej pasuje. Art upił nieco kawy. — Powinieneś był sam wybrać moment odejścia i nie pozwolić wodzić się za nos... — Niespodziewanie, jak gdyby uczestniczyli w zwykłym śniadanku towarzyskim, zapytał: — Czy dużo ci płacili za to, że w Waszyngtonie grałeś rolę ślusarza i włamywałeś się do sejfów w ambasadach oraz innych instytucjach? — Wcale dla nich nie pracowałem. 319 — Z kim w takim razie byłeś związany w Waszyngtonie? — Masz jakiś problem? — zapytał Jud. „Najlepszą obroną jest atak" — pomyślał. — Chcesz się umawiać z kobietami, z którymi sypiałem, czy co? — Tylko jeśli to „czy co?" ma jakieś znaczenie. — Art zachował poważny wyraz twarzy. — Nikt cię nie przysłał, żebyś mnie śledził? Jud zmarszczył brwi. — Zwariowałeś? — Taki wyciągnąłeś wniosek? Obaj zaśmiali się. Stojący za Judem były motocyklista także zachichotał. Wietnamczyk oraz Raul zachowali powagę. — Przecież to ty mnie tu ściągnąłeś — rzekł Jud. — Wtedy nie miałeś wątpliwości, ufałeś mi, ponieważ byłem ci potrzebny, mogłem zapewnić ci ochronę podczas wykonywania przez ciebie zadania. — Za to teraz, kiedy mamy zamiar zwiększyć liczbę transportów do dziesięciu samolotów wyładowanych zielskiem w ciągu miesiąca, ty musisz nas opuścić. — Nie ja spowodowałem tę kraksę. — Wierzę — odparł Art. — Wcześniej czy później to cholerne pudło musiało spaść na ziemię. To jedynie przypadek, że znajdowałeś się na pokładzie. A może zrządzenie losu? — Ja nie odebrałem tego jako zrządzenia losu — parsknął Jud. — Ale policja tak. Znaleziono twoje prawo jazdy w porzuconym C-130, a ładunek słomy i ziarna makowego nie zostawiał żadnych wątpliwości. Aresztowanie ciebie w twoim apartamencie nie stanowiło już żadnego problemu. — Ty również nie strzelasz do gliniarzy — odparł Jud. — Ty ich kupujesz. — Nigdy przedtem nie miałeś obiekcji co do użycia broni. — Art pokręcił głową. — To do ciebie zupełnie niepodobne: porzucić w polu tak ewidentny dowód naszej działalności. — Zadzwonił srebrnym dzwoneczkiem. Służący pozbierał talerzyki. Art odchylił się na oparcie i przez ciemne okulary popatrzył w niebo. — Upał — rzekł. — Jak to w Miami — odparł Jud. — Rozmawiałem z Włochami. Twierdzą, że nikomu dotychczas nie udało się przekupić tego sędziego. Jud poczuł mrowienie w karku. — Widocznie nikt do tej pory nie zaproponował odpowiedniej ceny. — Jak wpadłeś na ten milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy? — Adwokat załatwił sprawę. 320 — Ach, adwokat. Co my byśmy bez nich zrobili? Przez chwilę siedzieli w milczeniu, mierząc się nawzajem wzrokiem. Art odezwał się pierwszy. — Tyle forsy przechodziło przez twoje ręce i nigdy nic się do nich nie przykleiło. A teraz straciłeś fortunę: mieszkanie w hotelu, porsche, swoją cipcię. Jud zaśmiał się, Art także zachichotał. — Jakoś sobie poradzę — odparł Jud. — Najpierw wpadłeś, a teraz chcesz odejść. — Nie chcę, ale nie mam wyboru. — Jeśli masz rację, że gliny się wściekną z powodu twojego uwolnienia, to będą szukać rewanżu albo znajdą sobie inną ofiarę. — Myślisz, że doniosłem im na ciebie? — A nie zrobiłeś tego? — Art bez przerwy gapił się w niebo. — Nie jestem taki głupi — odparł szczerze Jud. Siedzący w cieniu Raul uśmiechnął się. Art także się uśmiechnął — tego ranka chyba po raz pierwszy szczerze. — Ciekawe, co tamci by powiedzieli, gdybyśmy obaj chcieli wrócić do dawnego zespołu. — Popatrzył przez ciemne szkła na Juda. — Kto to może wiedzieć, jak oni by zareagowali. — Są odizolowani, ale nie pozbawieni zdrowego rozsądku — mruknął Art. Raul splunął na posadzkę werandy. — Kto był wodzirejem? — zapytał Jud. — Czyżbyś nie wiedział? Zaśmiali się ponownie, jakby żaden z nich nie chciał ustąpić drugiemu. — Lubisz, gdy kierują tobą tacy ludzie jak tamci — rzekł Jud. — Kto powiedział, że mają mną kierować? — Nie umiałbyś zrezygnować ze swoich osobistych rozgrywek. Za bardzo się w nie zaangażowałeś, a jesteś za sprytny na to, żeby grać na dwa fronty. — Widzę, że poznałeś się na mnie. — Owszem. — A oni? — Jakie to ma znaczenie? — zapytał Jud. „Zmień temat" — stwierdził w myślach. — Powinienem załatwić jeszcze kilka spraw. Pojutrze będę musiał stąd wyjechać. — Dokąd się wybierasz? — Do Bostonu. — Jud wzruszył ramionami. — Mam tam znajomości. Nic wielkiego. 21 — Rzeka ciemności 32] — Powinieneś być bardziej przebiegły. Jak jaszczurka — rzekł Art. — Jak gekon, co? — Zgadza się — odparł Art, wspominając ich dawne spotkania. Jud wstał, zwracając baczną uwagę, by trzymać ręce na widoku. Nie miał przy sobie broni, nie nosił też marynarki, był w samej koszuli. Art oraz Wietnamczyk również się podnieśli. Raul pozostał na miejscu. — Przyjdź jutro na lunch. — Art potrząsnął dłonią Juda, jakby byli sobie obcy. — Chciałbym dać ci trochę forsy na drogę. — Nie ma potrzeby. — Jeśli nie będziesz dbał o swoich ludzi, oni nie będą dbali o ciebie. — Rozkaz, kapitanie. — Poza tym, czy pamiętasz przyjaciela Heathera? Tego rudzielca z grubą dupą? — Art Monterastelli wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Załatwiłem, żeby pomógł ci wydostać się stąd w okamgnieniu. Wszyscy obecni na werandzie wybuchnęli głośnym śmiechem. Jud pożegnał się i ruszył szybkim krokiem przez dom wypełniony kryształami Baccarata oraz dziełami sztuki abstrakcyjnej. Trzy dobermany siedziały zamknięte w gabinecie. Dwaj strażnicy, których wynajął dla Arta, życzyli mu wszystkiego najlepszego. Minął siedemnastoletnią blondyneczkę, zbyt oziębłą nawet na to, by zostać cheerleaderką, idącą w stronę drzwi balkonowych wychodzących na basen. Miała na sobie bikini. — Do jutra — rzuciła mu w przelocie. „Kłamiesz świadomie, czy po prostu o niczym nie wiesz?" — zapytał w duchu Jud. Nie obawiał się uruchomić swego srebrzystego porsche. Zaparkował na tyle blisko domu Arta, by tamci nie mogli podłożyć bomby. Nawet w Miami w roku 1978 byłoby to zbyt śmiałe. Pojechał na południe w kierunku Collins, lecz skręcił na Ocean Drive, gdzie na werandach domków letniskowych siedzieli wychudzeni, siwowłosi mężczyźni, gapiąc się na fale i nie zwracając uwagi na plotkowanie kobiet. Nie dostrzegł we wstecznym lusterku, aby ktoś za nim jechał. „Spokojnie — myślał. — Ten upał działa ci na nerwy. Art o niczym nie wie. Wcale nie było Kernsa w cieniu, a pozostali rewolwerowcy siedzieli tam ot tak sobie. Zresztą za sześć godzin już cię tu nie będzie, wytłumaczysz się Artowi przez telefon: Muszę wcześniej wyjechać, sayonara". Włączył radio i zaczął kręcić gałką. Najpierw złapał nowoczesną muzykę rockową, potem latynoskie disco, wreszcie dżez. Zostawił na 322 dżezie, dźwięk saksofonu działał uspokajająco. Zamknął okna i włączył nawiew chłodnego powietrza. „Przegrywa się tylko raz" — powiedział Art w Teheranie. Jazda samochodem od domu Monterastellego do hotelu zajmowała czterdzieści dwie minuty — najpierw mijał ekskluzywne posiadłości Miami Beach, potem dzielnicę nieco podupadłych już domków, w końcu śródmiejskie wieżowce ze szkła i stali, gdzie mieściły się agencje CIA, biura linii lotniczych oraz sklepy, w których większość mieszkańców miasta nie mogła sobie pozwolić na zakupy. Mijał zdobione wejścia do filii banków, mających siedziby w Hongkongu, na Manhattanie czy w Szwajcarii. W ciągu tych jedenastu miesięcy, odkąd mieszkał w Miami, pokonywał tę drogę setki razy. Podobnie jak Art. Na Piątej Ulicy, z linki rozciągniętej od latarni do drzewa palmowego, zwieszał się nad jezdnią wyblakły, wycięty z kartonu Święty Mikołaj. „Dziesięć minut — pomyślał Jud. — Dziś jechałem dziesięć minut". Uwielbiał swego srebrzystego porsche. W radiu zapowiedziano kolejny utwór zespołu, noszącego nazwę „Hiroszima". Jeżeli... Zatrzymał się przy krawężniku kilkadziesiąt metrów przed wjazdem na szosę przelotową. „Jeśli nawet — pomyślał — Art nie powinien robić tego osobiście. To zbyt ryzykowne". Najskuteczniejszy byłby strzał z daleka, w stylu Oswalda, lecz to potrafił jedynie Kerns, a gdyby chybił... Raul, motocyklista czy Wietnamczyk posługiwali się tylko pistoletami lub automatami Uzi, lecz dla nich Jud był za dobry, mógł ich uprzedzić. Ale organizacja miała jeszcze innych rewolwerowców. Art mógł wynająć kolumbijskich snajperów czy też kubańskich przyjaciół Raula, wolał jednak załatwiać takie sprawy po cichu, nocą. Chyba nie zlecił tej roboty Włochom, nie dał im namiaru na znajomego peasanol Kiedy wyszły na jaw plany CIA dotyczące Castra, wszystkie podstępne metody w rodzaju trucizny można było schować między bajki dla dzieci. „Rozmawiałem z Włochami..." — powiedział mu Art. Po co? Nie prosiłby ich o nic, gdyby czegoś nie podejrzewał. Nie wierzył w przekupienie sędziego. Wynikało stąd jednoznacznie, że jednak żywił jakieś podejrzenia. Upłynęło dwanaście minut od wyjazdu z domu Arta. Obecność Raula była całkiem uzasadniona. Ale motocyklista, Wietnamczyk, dwóch zabijaków z obstawy oraz Kerns ukryty w ogrodzie... trochę za dużo jak na wizytę przyjaciela. 323 „Czy nikt nie przysłał cię, żebyś ranie śledził?" Art chciał się tylko upewnić. Z pewnością nie wierzył w to, by Jud mógł na niego donieść. Ale Jud był spalony, musiał wyjechać. Przegrał, a przegrywa się tylko raz. Dotyczyło to zwłaszcza jego, a zatem... — Niedobrze — mruknął do siebie, wspominając tę rozmowę. Trzynaście minut. W lusterku wstecznym nadal nie było nikogo widać. Zaśmiecony chodnik tonął w lejącym się z nieba żarze. Jud pamiętał z akt Monterastellego, opisujących jego służbę w Oddziałach Specjalnych, że przeszedł on szkolenie z podkładania ładunków wybuchowych. „Pomoże ci wydostać się stąd w okamgnieniu..." Czternaście minut. Jud wysiadł z samochodu i ruszył szybkim krokiem ku wejściu do pobliskiego baru. „Cholera!" — zaklął w duchu. Musiał się napić — nie dlatego, że trzęsły mu się ręce czy miał pragnienie, lecz głównie dla zabicia czasu. To koniec. Rola wtyczki dobiegła końca, jak ostatni dźwięk solo na saksofonie. Odegrał całą tę komedię. Teraz sprawy można było zostawić własnemu biegowi i, powiedzmy, już za godzinę wyjechać stąd, śmiejąc się w głos... Eksplozja wywaliła drzwi srebrzystego porsche; w powietrze poleciały okruchy szkła, fragmenty blach; zbiornik paliwa wybuchnął wielką kulą pomarańczowych płomieni, wysyłając w niebo nad Miami kolejny obłok czarnego dymu. W ciągu trzech godzin Jud pozbierał całą dostępną gotówkę, kupił używany samochód i pojechał autostradą numer jeden na południe, w kierunku Keys. Strategiczny odwrót. Znalazł schronienie w podrzędnym moteliku w połowie drogi między Miami a Key West. Sąsiednie domki zajmowali krzepcy rybacy, którzy nie zwracali na niego uwagi. Napisał w swym raporcie, że Monterastelli jest tylko handlarzem narkotyków, że nie utrzymuje żadnych kontaktów z wrogami, że nie stwierdzono, by ujawniał informacje z zakresu bezpieczeństwa narodowego i wtajemniczał kogoś w sprawy zespołu. Poza tym, że wykorzystywał swoje znajomości i doświadczenie do przemytu marihuany, stosował przekupstwo, opłacał urzędników i nie cofał się przed morderstwem — był czysty. Do raportu Jud dołączył wycinek z „Miami Herald" opisujący eksplozję porsche przy wjeździe na autostradę. Podawano tam, że kierowca spłonął. Sędzia, który miał prowadzić jego sprawę, był prawdopodobnie bezpieczny; Art nie ryzykowałby zamachu na niego. Jud poprosił jednak, by go obserwowano i ostrzeżono: Monterastelli mógł chcieć zdobyć absolutną pewność. 324 Jud skorzystał z firmowej papeterii motelu. „Niech wiedzą, gdzie jestem — stwierdził. — Niech ktoś się tu zjawi, stanie ze mną twarzą w twarz i powie, co mam dalej robić". W raporcie wyraźnie prosił o dalsze rozkazy. Wysłał list na adres skrytki pocztowej w Marylandzie, kupił sobie dwie butle szkockiej i zaszył się w pokoiku. W tydzień później siwy właściciel motelu doręczył mu list wysłany z Nowego Jorku. Wewnątrz znalazł inny wycinek z „Miami Herald", opisujący dochodzenie i stwierdzający wyraźnie, że podczas wybuchu nikogo nie było w samochodzie, oraz niewielką karteczkę z napisanym na maszynie jednym zdaniem: „Zagraża ci PZ". Jud usiadł na wysłużonym wyrku. A więc Art wiedział, że żyje. Jeśli chciał zyskać absolutną pewność, kryła się ona jedynie za słowami „przyspieszone zejście". Jud zastanawiał się nad możliwym rozwiązaniem. Myślał o gekonach, o tym kiedy najlepiej byłoby wyjść z ukrycia i jaką drogę obrać. Tuż przed zmrokiem zgniótł list w kulkę, włożył go do szklanej popielnicy i podpalił. Przez dwa dni krążył po Keys, kupując różnorodny sprzęt i wy-próbowując go wśród mangowych bagnisk przy autostradzie numer jeden. Art znał sztuczki Juda, wiedział także, że nie lubi działać na odległość. Jud sprawdził prognozę pogody, przeczytał odpowiednie horoskopy i pojechał do Miami. Najpierw zaczekał na zmrok, potem na północ. Noc była bezksiężycowa, nie zapowiadano burzy. Założył czarny skafander płetwonurka, nadmuchał ciemnogranatowy materac kąpielowy i popłynął w dół kanału. Mijał odbicia świateł palących się w oknach bogatych rezydencji i niebieskich lampek, oznaczających wejścia do prywatnych przystani. Nad wodą niósł się gromki śmiech, odgłosy kłótni małżeńskiej, dźwięki telewizorów i samochodów. Serce biło mu mocniej za każdym razem, kiedy przepływał pod mostem, ale nikt go nie zauważył. W pewnej chwili, nie dalej jak o trzy metry, minęła go motorówka płynąca z wyłączonymi światłami w głąb lądu, ale człowiek, który ją prowadził, był widocznie tak zajęty wypatrywaniem ledwo widocznej linii brzegowej, że również nie zwrócił uwagi na Juda. O pierwszej trzydzieści dotarł do sterczących z wody osmalonych słupów. Resztki spalonej przystani osłaniały go od strony domu adwokata. Gumową linką przywiązał materac oraz nieprzemakalną torbę do jednego z pali, do drugiego przymocował na sztywno karabin i zaczaił się pod osłoną skarpy. W oknach domu Arta było ciemno. 325 Śmierdziało spalonym drewnem, kreozotem i zagniwającą wodą. Omywały go fale, na których pływało pełno śmieci. Unosił się w wodzie przez resztę nocy, wystawiając twarz na powierzchnię, by oddychać wilgotnym, słonawym powietrzem i obserwować mroczną skarpę. Nadszedł świt, zrobiło się ciepło. Jud kleił się cały, jego skóra rozmiękła od długiego przebywania w wodzie. Nadal jednak trzymał ponad falami tylko głowę; osłonięta czarnym kapturem skafandra, z odległości czterystu metrów, jakie dzieliły go od przystani Arta, musiała wyglądać jak piłka unosząca się obok pali sterczących z wody. Obserwator patrzący z werandy nie mógłby chyba rozróżnić zarysów twarzy ani też zidentyfikować owego ciemnego obiektu na tle szarozielonej wody. Trawnik pod domem Arta wznosił się stopniowo ku górze. Weranda znajdowała się jakieś dwa metry nad poziomem wody. Powyżej były jeszcze dwa piętra. O siódmej Jud dostrzegł przez lornetkę poruszenie zasłon w oknie pierwszego piętra. Rozsunęły się nagle, za szybą ukazała się naga dziewczyna. Odwróciła się i zaczęła coś mówić do osoby przebywającej w głębi sypialni. O ósmej dwadzieścia na werandę wyszedł Raul. Jud przywarł do pala. Po chwili Raul zniknął we wnętrzu domu. O dziewiątej jedenaście zjawił się ponownie. Omiótł wzrokiem trawnik: miny były uzbrojone. Spojrzał następnie na kanał; nie dostrzegł żadnych łodzi. Odwrócił się i zawołał coś w głąb salonu. Jud objął mocno nogami pal pod wodą, przywarł ramieniem do kolby karabinu, drugą ręką odciągnął gumową linkę i obrócił powoli broń, aż w przecięciu nitek celownika optycznego ujrzał... Art Monterastelli, eks-kapitan Zielonych Beretów, były agent wywiadu, wyszedł przez drzwi balkonowe i z porcelanową filiżanką w dłoni, napełnioną słodką kubańską kawą, stanął przy balustradzie u boku Raula. Kula ze spłaszczonym czubkiem trafiła go w pierś — robiąc z przodu ledwie zauważalny otwór, z tyłu zaś wyrywając dziurę wielkości piłki baseballowej; martwe ciało poleciało z impetem, wywalając drzwi balkonowe, krew trysnęła na białe ściany, nim jeszcze odgłos wystrzału karabinowego doleciał do werandy. Z dołu Jud ujrzał, że Raul z rozdziawioną gębą popatrzył na nieruchome ciało leżące na werandzie; zrobił taki ruch, jakby chciał rzucić się do wnętrza domu. Ale zamarł w bezruchu: nie padł drugi strzał, chociaż minęło już wystarczająco dużo czasu. Palec Juda opierał się na spuście, w celowniku widać było środek piersi Raula. 326 Kubańczyk spojrzał w kierunku osmalonych pali. Przez lunetkę Jud obserwował, jak Raul odwraca się, kiwa smętnie głową nad zwłokami i z powrotem spogląda ku niemu. Po chwili Raul wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Z kieszeni marynarki wyjął papierosa i zapalił. Stał spokojnie przy balustradzie i zaciągał się głęboko dymem; stanowił idealny cel. Nie ruszył się nawet wtedy, kiedy dostrzegł ciemną sylwetkę wyłaniającą się spomiędzy osmalonych pali, wychodzącą na brzeg i oddalającą się w pośpiechu. O zachodzie słońca Jud był już w Karolinie Północnej, o świcie w Wirginii. W południe następnego dnia wjechał z autostrady między-stanowej na obwodnicę prowadzącą wokół Waszyngtonu. Gdzieś w tym mieście znajdował się Nick Kelley. „Nie dopuśćmy nigdy do tego, byśmy musieli uciekać przed sobą" — pomyślał Jud. Zatrzymał się na stacji benzynowej i kupił mapę. Wodził palcem wzdłuż granicy Marylandu, odczytując nazwy miast: Bethesda, Chevy Chase, Rockville... Saunders. Saunders w Marylandzie to klasyczne amerykańskie miasteczko leżące przy skrzyżowaniu dróg — z dwiema stacjami benzynowymi, supermarketem, kilkunastoma domkami i ceglanym budynkiem poczty — które otaczają pola uprawne. Rozrastające się intensywnie Waszyngton oraz Baltimore do roku 1978 zdążyły już połknąć wiele leżących pomiędzy nimi miasteczek, które kiedyś także były otoczone polami. Lecz miało minąć jeszcze pięć lat do zniknięcia ostatnich gruntów ornych, rozdzielających Saunders i aglomerację Waszyngtonu. Stacja benzynowa naprzeciwko poczty była nieczynna, padła ofiarą pierwszych arabskich ograniczeń w dostawach ropy naftowej. Jud przejechał przez całe miasteczko, po czym zatrzymał się przed sklepem gospodarstwa domowego i naruszył swój ostatni tysiąc dolarów, kupując drabinę, farby, pędzle i wałki oraz kombinezon roboczy. Jeszcze w Karolinie Północnej kupił kartę urodzinową w wielkiej, czerwonej kopercie i wysłał ją na adres skrytki pocztowej w Saunders. Specjalnie przykleił znaczki o zbyt małym nominale, licząc na to, że w ten sposób przesyłka będzie szła dłużej. Kasjerka z supermarketu była niezwykle zdumiona, że ktoś wynajął Juda do pomalowania nieczynnej stacji benzynowej, ale jej zdziwienie, podobnie jak pozostałych mieszkańców miasteczka, nie pociągnęło za sobą innych konsekwencji niż plotki na temat tego, że strasznie wolno pracuje ten malarz i że bardziej zwraca uwagę na budynek poczty niż na stację. 327 Trzeciego dnia od rozpoczęcia malowania o ósmej rano zajechał przed pocztę błyszczący niebieski sedan z waszyngtońską rejestracją. Wysiadł z niego dwudziestokilkuletni, krótko ostrzyżony młodzieniec w garniturze i krawacie, w ciemnych okularach i błyszczących pantoflach i wszedł do budynku. Jud wdrapał się na drabinę opartą o ścianę stacji benzynowej i popatrzył przez zakratowane okno. Laluś podszedł do ściany ze skrytkami pocztowymi, wyjął coś z jednej z nich i zbliżył się do okienka. Urzędnik wręczył mu wielką czerwoną kopertę. Kiedy laluś wsiadał do auta i odjeżdżał z parkingu, na drabinie opartej o ścianę stacji nie było nikogo, wałek i pędzel leżały na ziemi. Jud czekał już w swoim samochodzie; ruszył za nim. „Łącznik — pomyślał Jud. — Gorliwy poruczniczyna. Goniec o czystych rączkach, przekazujący rozkazy krasnoludkom". Zamiast do Pentagonu czy do fortu Meade niebieski sedan kierował się w stronę Annapolis. Mijali pofałdowane pola, lokalne drogi, małe miasteczka, czekające tej chwili, kiedy będą mogły stać się przedmieściami wielkich metropolii. Zjechali w końcu z autostrady. Judowi serce waliło jak młotem. Niebieski sedan potoczył się niepozorną, bitą drogą, wreszcie skręcił na podjazd. Jud minął bramę posiadłości, zatrzymał wóz, wrócił biegiem i zdążył jeszcze zobaczyć, jak laluś przed drzwiami domu wręcza czerwoną kopertę niewysokiemu mężczyźnie w cywilnym ubraniu, po czym wraca za kierownicę sedana i otwiera tylne drzwiczki. Mężczyzna w schludnym garniturze wsunął na nos okulary, rozerwał kopertę i przeczytał wysłany przez Juda lakoniczny raport: „Poradziłem sobie z PZ bez problemów". Laluś zabrał tamtego mężczyznę i odjechał. Jud prowadził dalej obserwację. Niedługo później podjechała furgonetka pocztowa i listonosz wsunął korespondencję do srebrzystej skrzynki pocztowej znajdującej się przy wjeździe na teren posiadłości. Nikt nie wyszedł z domu, żeby odebrać pocztę. Nikt też nie zauważył, kiedy Jud ją wykradał. Były tam pisma urzędowe, ulotki różnych fundacji z prośbami o datki, reklamówki i jeden list — wszystko zaadresowane do człowieka, którego nazwiska Jud nigdy przedtem nie słyszał. „Mam cię" — pomyślał. Bardzo ostrożnie otworzył list. Na czerpanym papierze firmowym pewnej fundacji wydrukowane zostało podziękowanie za zgodę generała na wygłoszenie mowy podczas przyjęcia organizowanego z okazji Dnia Patriotów. Obok wymienionego honorarium widniały słowa uznania za to, że bez konieczności zwracania się do Pentagonu generał 328 udostępni swoją biografię wraz ze zdjęciem, co zostanie umieszczone w zaproszeniach. Tego samego dnia Jud zadzwonił do biura rzecznika prasowego Pentagonu i przedstawił się jako redaktor zaproszeń na uroczystość fundacji. Poprosił o kopię biografii generała i jego zdjęcie, zostawiając wiadomość: „Teraz możemy się umówić co do ostatecznego terminu". Po południu zapakował do innej koperty i odesłał list fundacji, a w końcu zapłacił posłańcowi za dostarczoną mu biografię człowieka, który decydował o jego życiu przez ostatnie dziesięć lat. — Dość tego — powiedział, siedząc w samochodzie i uśmiechając się do fotografii. Zaledwie kilka przecznic dzieliło go od wjazdu na obwodnicę. Na ścianie stacji benzynowej wisiał automat telefoniczny. Jud mógł stąd zadzwonić do Nicka Kelleya, swego starego przyjaciela. Nie chciał jednak z nim rozmawiać, nie chciał się z nim spotykać, dopóki nie będzie zupełnie czysty. Kupił na stacji pocztówkę z widokiem księżyca w pełni wiszącego nad kopułą Kapitolu oraz pomnikiem Waszyngtona. Na odwrocie naskrobał jedno słowo: sayonara, i podpisał się: „Zły". Umieścił na kartce adres skrytki pocztowej w Saunders, w Marylandzie. Kiedy wrzucił pocztówkę do skrzynki, poczuł, jakby mu zdjęto z ramion olbrzymi ciężar: koniec z rozkazami, z informacjami w gazetach, z wezwaniami telefonicznymi; koniec z iluzorycznymi radami przestrzegającymi przed PZ — „przyspieszonym zejściem". Był wolny, rozliczył się, mógł odejść. Jak dobry duszek Kacper. Ponadto, mając wszystkie dane o odpowiednim człowieku, mógł być pewien, że zdoła zachować ten status. — Mam cię w dupie, generale — mruknął. — Teraz moja kolej. Wyruszył na zachód, uciekał po raz pierwszy w życiu; zmierzał ku lepszej przyszłości. Dwanaście lat później, w roku 1990, musiał uciekać po raz drugi. Znalazł schronienie u Nory. A wkrótce uciekał trzeci raz. W czerwonym samochodzie. Jud uświadomił sobie, że znajduje się w czerwonym samochodzie na autostradzie. Nora nie żyła. Przed nim na pustyni wyrastało Las Yegas — neony świeciły się nawet w dzień. Minął kasyno, przed którego wejściem, na parkingu, wzniesiono makietę wulkanu plującego ogniem. Nora pracowała w kasynach i w hotelach. Natomiast Jud usiłował zerwać wszelkie kontakty z ludźmi noszącymi takie same wytworne garnitury jak ci, których ona obsługiwała. 329 Postanowił jechać na lotnisko. Na parkingu było dość pusto, co stanowiło pewną niedogodność. Niebieską nylonową torbę z wszystkimi swoimi oszczędnościami miał cały czas przewieszoną przez ramię. Zdjął biały fartuch i cisnął go na przednie siedzenie. Nie potrafił jeszcze działać w pełni logicznie, nie przejrzał zawartości walizki oraz nesesera zostawionego w samochodzie. Nie zauważył także dwóch zakurzonych sedanów, które wjechały za nim na parking i mijały go powoli, jakby kierowcy szukali wolnego miejsca. Pchnął oszklone drzwi i wszedł do sali dworca lotniczego. Zwolnił kroku, wmieszał się w tłum. Halę wypełniało brzęczenie różnorodnych automatów, podekscytowane szepty nowo przybyłych turystów oraz szuranie nóg podróżnych spieszących na swój samolot. Znalazł bar. W ciągu czterech minut wypił trzy kieliszki i miał już zamówić następne, kiedy spostrzegł, że barman przygląda mu się badawczo. Jud nie chciał, by tamten go zapamiętał. Włączył się z powrotem w tłum podróżnych. Kolejka przy kontuarze; kobieta w niebieskim uniformie zwróciła się do niego z jakimś pytaniem. — Słucham? — mruknął Jud. — Czym mogę panu służyć? — zapytała, pociągając nosem: widocznie poczuła od niego zapach whisky oraz smród prochu. — Życzy pan sobie bilet? — Dokąd? Zamrugała szybko. — Na najbliższy samolot — wyjaśnił. — Do Chicago? — zapytała. — A kiedy odlatuje? — Za chwilę. — Naszykowała bilet oraz wejściówkę i poprosiła go o kartę kredytową. Pokręciła z ubolewaniem głową, kiedy Jud zaczai odliczać gotówkę. — Czy ma pan jakiś bagaż? Jud nie odpowiedział, patrzył na nią rozszerzonymi oczyma. — Proszę się pospieszyć do wyjścia — rzekła, wręczając mu bilet i wskazując właściwe drzwi. — Samolot jest już gotowy do startu. Gdy znalazł się na pokładzie, nie potrafił opanować drżenia dłoni ani powstrzymać cieknących po policzkach łez. Ale stewardesa nie chciała podać mu więcej niż trzy drinki. Reszta pasażerów zdawała się nie zwracać na niego uwagi, wielu szeptało pod nosem modlitwy. W Chicago wylądowali nocą. Wisiała mgła. Na lotnisku Midway Jud wypił jeszcze dwa kieliszki, po czym poszedł w stronę przystanku linii łączącej dworzec lotniczy z hotelami w centrum, kupił bilet za osiem dolarów i wsiadł do autobusu. 330 Po czterdziestu minutach znalazł się w przepastnym kanionie między wieżami ze szkła i stali — w samym sercu wciąż modernizowanego miasta. Dał się skusić czerwonemu neonowi zapraszającemu do hotelu w starym budynku z cegły i wygrzebał z kieszeni wystarczającą ilość pieniędzy, by recepcjonista położy! przed nim klucz. Dwóch osiłków w skórzanych płaszczach i eleganckich garniturach odprowadziło go wzrokiem, kiedy wchodził do hotelowej kawiarni. Zjadł pierwsze od góry danie, jakie znalazł w karcie — bigos po irlandzku ze słodkiej kapusty. W małym, zakurzonym pokoiku było duszno. Jud popatrzył na spraną kwiecistą kapę lezącą na łóżku, po czym wyszedł na miasto. W niebieskiej torbie zostało mu zaledwie czterdzieści sześć dolarów. Poświęcił osiem na zakup butelki whisky. Odkręcił ją, zanim jeszcze wyszedł z nocnego baru. Ruszył wolnym krokiem ulicami, donikąd się nie spiesząc; chował się w cieniu, kiedy mijał go błękitny wóz policyjny. Górą, po wiadukcie, przetoczył się pociąg. Świat zawirował Judowi przed oczami; oparł się o drewniany parkan placu budowy, po chwili zwymiotował. Kiedy przejrzał na oczy, dostrzegł swe dłonie oparte o brązowe deski, tuż poniżej uwiecznionych czarną farbą nazw zespołów młodzieżowych: „P.Y.P." oraz „Vice Lords". Jeszcze niżej ktoś wyskrobał: „Śfiński Żeźnik". Wracając do hotelu trafił na niewielki placyk. Pośrodku wykładanej marmurowymi płytami przestrzeni wynurzał się z nocnego mroku i mgły czarny, pokryty rdzą żelazny potwór, zaczerpnięta z picassow-skich wizji bestia składająca się z nóg, skrzydeł i oczu. Chwiejąc się, Jud obrzucił mętnym wzrokiem potwora; chwycił się łańcucha, a gdy spojrzał w bok, dostrzegł żółty płomień nad umieszczonym na poziomie ziemi gazowym zniczem. Mosiężna tablica informowała, że pomnik wzniesiono w hołdzie wszystkim poległym w Korei oraz Wietnamie. Jud zawył: z udręki i wściekłości. Głośny jęk odbił się echem na placyku. Potwór milczał. Ale począwszy od tej nocy zionąca ogniem maszkara zaczęła nawiedzać Juda w snach. Zrywał się z łóżka, roztrzęsiony, spocony i przerażony. Wiedział, że nigdy nie zazna już spokoju, że zawsze będzie musiał uciekać. Podjął także decyzję, dokąd się udać i z kim zobaczyć. Jeszcze przed świtem ukradł samochód na ulicy Stanowej i odnalazł swą drogę ku autostradom przecinającym Amerykę. PŁONĄCA WIOSKA Następnego ranka po śmierci Nory Wes wtargnął do gabinetu Noaha Halla w dowództwie CIA. Noah i sekretarka Dentona, Mary, popatrzyli na niego znad papierów zawalających biurka. — Gdzie jest dyrektor?! — wrzasnął Wes. Noah wybiegł mu naprzeciw. Mary ruszyła w stronę drzwi. — Dokąd idziesz?! — zawołał do niej Wes. — Chcę... Noah chwycił go za ramię. Wes odepchnął jego rękę, zacisnął pięść i ledwie powstrzymał się od zadania ciosu. Noah nawet nie mrugnął. — Na korytarz! — szepnął mu tuż przy uchu, ruchem głowy wskazując wyjście. Był wtorek, siódma czterdzieści siedem rano. Przez główną bramę wlewał się nieprzerwany sznur samochodów, którymi amerykańscy rycerze nocy przybywali do pracy. W wyściełanym grubym dywanem korytarzu na szóstym piętrze nie było nikogo. Pusto. Wes i Noah stanęli tuż obok siebie. — Muszę się zobaczyć z dyrektorem — rzekł Wes. — Natychmiast! — Za kogo ty się uważasz, do cholery? — parsknął Noah. — Wicedyrektor FBI budzi mnie w środku nocy i oświadcza, że nasz człowiek nielegalnie wykorzystuje ich agentów za pośrednictwem NIS. — Noah... — Łapią cię na gorącym uczynku w jakimś Zadupiu Górnym zaraz po tym, jak dwoje ludzi ginie od kuł. FBI twierdzi, że nie zadałeś sobie nawet trudu, żeby poinformować lokalne... — Przecież osłaniam wasze zasrane dupska! — wrzasnął Wes, dźgając palcem wskazującym pierś Noaha. — Już prawie go miałem! Stał przede mną tak jak ty teraz! A tamci zgubili go na lotnisku w Yegas. 332 — Co się z tobą dzieje? — zapytał Noah. — To jakiś stres traumatyczny po Wietnamie czy inne gówno? Podpalasz wioskę, żeby ją uratować? Dostałeś do wykonania poufne, lecz całkowicie legalne zadanie, a ty wypowiadasz wojnę całej Kalifornii! — Wykonuję tylko swoją robotę — odparł Wes. — Chyba że tak — wtrącił Noah — bo z całą pewnością nie naszą. Wes odniósł wrażenie, jak gdyby nagle korytarzem przemknął lodowaty podmuch wiatru. Poczuł się osamotniony i bezbronny.» — Muszę się zobaczyć z Dentonem... w tej chwili. — Nie mogę ci powiedzieć, gdzie on się znajduje. Wes wciągnął głęboko powietrze i zamknął piekące oczy. Nie spał przez całą noc podczas podróży z Yegas. — Czego chcesz? — Chcemy, żebyś skończył tę zabawę. Pragnęliśmy się dowiedzieć, czy ta niejasna sytuacja nie przysporzy nam kłopotów, ale to ty, bracie, zaczynasz je mnożyć. Jesteś zwolniony. — Nic ci do tego — powiedział Wes. Noah zamrugał. — Wynajął mnie Denton i on mnie wywali. Ponosi pełną odpowiedzialność za to wszystko. Nie będziesz go zastępował. W głębi korytarza otworzyły się drzwi. Ze swego pokoju wyjrzał generał Cochran i popatrzył na nich przez grube szkła okularów. Noah wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu buldoga i szepnął: — Chcesz wierzyć czy nie, jesteś skończony. To, czy w ogóle się wygrzebiesz, zależy wyłącznie od faktu, czy my wyjdziemy z tego czyści. — Jeśli nie będę mógł działać dalej, wtedy nikt z nas nie wyjdzie z tego czysty — zagroził Wes. Billy Cochran zsunął okulary na koniec nosa. Noah przysunął się tak blisko Wesa, jak tylko mógł. — Otwórz tylko gębę do kogokolwiek, a szybciutko pożegnasz się z tym światem! — szepnął. Gruby dywan stłumił kroki Billy'ego. Generał podszedł do nich. — Panowie — skinął głową. — Czy macie jakiś problem? — Proszę się nie martwić — rzekł Noah, spoglądając na Wesa. — Wszystko jest pod kontrolą, prawda, majorze? — Uśmiechnął się szeroko i pospiesznie zniknął w swoim pokoju. — Wcześnie pan dziś przyszedł — zagadnął Billy. — Tak, panie generale. — Wes popatrzył na zniekształcone odbicie swojej posiniaczonej, zmizerowanej twarzy w grubych szkłach okularów Billy'ego Cochrana. — Proszę wejść do mojego gabinetu — rzekł wicedyrektor CIA. — 333 Kuchnia dostarcza mi znakomitą kawę. — Odwrócił się, zauważył jednak wahanie Wesa. — To jest zaproszenie, majorze — wyjaśnił — a nie rozkaz. Czyżby miał pan coś do stracenia? Usiedli w rogu gabinetu Cochrana: Wes na brzeżku kanapy, Billy w fotelu. Na niewielkim stoliku znalazły się porcelanowe filiżanki i srebrne łyżeczki. W powietrzu unosił się słodki zapach kawy. — Szczególna pogoda — zaczął Billy. — Tak, panie generale — odparł Wes. „Czego ty chcesz?" — pomyślał. — Proszę skończyć z tym oficjalnym tytułowaniem. Pan nie nosi munduru, nie jest więc zobowiązany do przestrzegania hierarchii służbowej naszej instytucji. — Lecz to mnie nie zwalnia od wymogów służby, panie generale. — To nie najlepszy czas na dyskusję o pańskiej służbie. Bardziej interesują mnie jej konsekwencje. — Billy pochylił się; trzymał dłonie na kolanach, a wyraz jego twarzy odzwierciedlał szczerą troskę. — Właśnie dlatego, że został pan zatrudniony przez panów Dentona oraz Halla... — Nie pracuję dla Noaha Halla — wtrącił szybko Wes. — Coś się wydarzyło w pobliżu Las Vegas — rzekł cicho Cochran. — Wolałbym o tym nie mówić, panie generale. Natomiast byłbym bardzo wdzięczny, gdyby powiedział mi pan, gdzie mógłbym znaleźć pana Dentona. — Powinien teraz kończyć towarzyski obiad w Niemczech Zachodnich. — Gówno! — Śmiem przypuszczać, że menu jest nieco bardziej urozmaicone — rzekł Billy. — Kwestie zjednoczenia Niemiec, przyszłości NATO, wydarzenia na Litwie. Ale tutaj, w tej chwili, bardziej interesuje mnie pański los... Nie jesteśmy w Wietnamie — dodał po chwili. Wes uświadomił sobie, że generał czasami utyka, a w szufladzie trzyma spory zbiór odznaczeń. — W naszym zawodzie niekiedy traci się jasność widzenia. — Tam działaliśmy w gęstej dżungli. — Ale nie tak gęstej jak w Waszyngtonie. Właśnie po to mamy procedury specjalne, które nabrały znaczenia zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy nasi ludzie, wypełniając rozkazy, stali się ofiarami nieszczęśliwych wypadków. Strzeżemy bezpieczeństwa narodowego, a w tej kwestii najważniejszym zadaniem jest utrzymanie sprawności funkcjonowania całego systemu. — Czego pan ode mnie oczekuje? — zapytał Wes. 334 — Tu nie chodzi o to, czego ja oczekuję — odparł Billy. — Działanie poza wszelkimi strukturami nie oznacza, że ma się wolną rękę i całkowitą swobodę. Jeśli coś się dzieje, jeśli wyraźnie nadciąga kryzys, najlepszym wyjściem dla pana byłoby zrzucić ten ciężar z barków, właśnie poprzez odwołanie się do systemu. — Mea culpa — rzekł Wes. — Gdybyż chodziło tylko o wyznanie winy. — Billy wzruszył ramionami. — Wątpię nawet, czy cała wina leży po pańskiej stronie. — Czy pan kiedykolwiek zrzucił w ten sposób ciężar ze swoich barków? — zapytał Wes. — Nigdy nie czułem takiej potrzeby. — Billy pokręcił głową. — Proszę spojrzeć na siebie. Jest pan poraniony i wycieńczony. Nasuwają mi się dwa wnioski: Po pierwsze, zajmuje się pan sprawą zbyt ważną, by nadal trzymać ją w ścisłej tajemnicy. Po drugie: chyba nie potrafi pan należycie ocenić sytuacji. Niewykluczone, że wykracza to poza pańskie możliwości. Ale dopóki nie będzie pan korzystał z naszego systemu łączności, nie będzie pan mógł bezpiecznie składać raportów panu Den tonowi. Jestem wicedyrektorem instytucji nadzorującej całą amerykańską działalność wywiadowczą, niewiele rzeczy znajduje się poza moim polem widzenia. Proszę mi pozwolić sobie pomóc. Możemy zwołać Radę Generalną czy też włączyć do akcji naszych speców od ochrony. Należy pan do dobrego zespołu, majorze. Proszę w to uwierzyć. Przez dobrą minutę panowało milczenie. Wreszcie Wes zapytał cicho: — Panie generale, czy kiedykolwiek w swoich akcjach korzystał pan z usług żołnierzy bądź też byłych żołnierzy Oddziałów Specjalnych? — Nie sądzę, majorze, by do pańskich zadań należało sprawdzanie mojej przeszłości. — Od wielu lat jest pan związany z wywiadem amerykańskim, panie generale. Jak sam pan powiedział, niewiele rzeczy znajduje się poza pańskim polem widzenia. — Rozumiem, że pan woli jednak tam pozostać. — Billy ruchem głowy pokazał drzwi. Arzed domem Wesa stał szary sedan z długą anteną sterczącą nad bagażnikiem. Wewnątrz siedziało trzech mężczyzn w garniturach. Wes dostrzegł ich w ostatniej chwili i zwolnił, chcąc jakoś ominąć tę pułapkę. Po chwili jednak zaparkował śmiało w oznaczonej białą farbą strefie dla pojazdów dostawczych. Ruszył szybkim krokiem 335 w stronę wejścia do budynku, ignorując rozlegające się za jego plecami okrzyki: — Chandler! Wbiegł na górę, przeskakując po trzy stopnie naraz. Beth dała mu klucze od swego mieszkania, kiedy się nim opiekowała. Wes zatrzymał je, był nawet dumny, że nie poprosiła o zwrot. Teraz mógł z nich skorzystać. Bez pukania otworzył drzwi, zawołał od progu Beth, lecz nikt nie odpowiedział. Zdjął kaburę z pistoletem z pasa i położył broń na stoliku w przedpokoju. Neseser z pieniędzmi i dokumentami postawił na podłodze, po czym wymknął się na korytarz, zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Usłyszał stuknięcie drzwi wejściowych na dole. „Magazynki — pomyślał. Wypychały mu kieszenie marynarki. Szybko wszedł do swego mieszkania. — Nic mi nie udowodnią, wszystko jest legalne". Miał tylko tyle czasu, by ogarnąć wzrokiem salon. Rozległo się pukanie do drzwi. — Majorze Chandler! Proszę otworzyć! Służba Wywiadowcza Marynarki! Wes otworzył drzwi. Mężczyźni pokazali mu swoje legitymacje i bez słowa weszli do środka. Wes nie znał ich. — Dlaczego pan się nie zatrzymał na żądanie? — zapytał Pierwszy Agent. — Nie słyszałem wołania: Stać! Policja! — odparł Wes. — Gdzie pan był, majorze? — zapytał Drugi. — W CIA. Chcecie do nich zadzwonić? Popatrzyli na siebie. „Coś nie tak — pomyślał Wes. — Zdaje się, że nie jesteście pewni swego". Trzeci Agent ruszył ku drzwiom sypialni. — Macie nakaz? — rzekł Wes, powstrzymując tamtego* — Jaki nakaz? — Jakikolwiek — odparł Wes. — Jeśli nie macie, to mogę was zaprosić tylko do salonu. — Wydaje mi się, że wszyscy pracujemy w tej samej instytucji — rzekł Drugi. — Zostało mi przydzielone zadanie, o którym nie musicie nic wiedzieć. — O rany! — mruknął cicho Trzeci. — Gdzie pan był, majorze? — zapytał Pierwszy. — W Las Yegas? — Powiedziałem już, gdzie możecie to sprawdzić. — Gdzie pańska broń? 336 — Jaka broń? — Ta, której pan używał w strzelaninie. Ta sama, na którą komandor wystawił panu zezwolenie. — To nie wasza sprawa. — Nie ma pan nic przeciwko temu, byśmy pomogli panu jej szukać? — A macie nakaz? Pierwszy i Drugi zaśmiali się. — Zapytaj go o pieniądze — rzekł Pierwszy. Trzeci tylko pokręcił głową. — Moglibyśmy sobie nawzajem pomóc — rzekł. — W jaki sposób? — zapytał Wes. — Jesteś jednym z nas, nie obchodzi mnie misja specjalna, którą dla kogoś tam wykonujesz. Pracujesz w NIS. Do cholery, służysz w piechocie morskiej, czyli w marynarce, tak samo jak my. Jeśli powinie ci się noga, pomożemy sprzątnąć, a jeśli potrzebujesz pomocy... — wzruszył ramionami. — Od tego jesteśmy. — Jak będę was potrzebował, to zadzwonię. A jeśli wy czegoś chcecie ode mnie, załatwiajcie sprawy za pośrednictwem Greca, niech on mnie o tym powiadomi. — Właśnie Greco nas przysłał — rzekł Drugi Agent. Przez dłuższą chwilę czterej mężczyźni spoglądali na siebie uważnie. — W takim razie przekażcie Frankowi, żeby sam przyszedł do mnie z pytaniami — rzekł Wes. — Czemu ty mu tego nie powiesz? — zapytał Pierwszy. — Bardzo chciałby się z tobą zobaczyć. — I wysłał trzech muszkieterów, żeby mnie sprowadzili? — Przypuszczał, że możesz nie być w formie — odparł Pierwszy. — Nieszczególnie wyglądasz — dodał Drugi. Pierwszy wzruszył ramionami. — Sądził też, że może trzeba będzie cię podwieźć. — Zadzwonię po taksówkę, jak będę musiał — oznajmił Wes. — Zaproszenie dla was zostało anulowane. Wynoście się stąd. Muszę się trochę przespać. Agenci NIS popatrzyli na siebie. Drugi wzruszył ramionami. — Przyjemnych snów — rzekł, otwierając drzwi na klatkę. Trzeci wychodził jako ostatni. W progu odwrócił się jeszcze. — Ja bym się szybko skontaktował z Frankiem — powiedział. — Naprawdę szybko. Drzwi zamknęły się za nimi. „Ile mogę mieć czasu?" — pomyślał Wes. Denton i Noah kręcili; 22 — Rzeka ciemności 337 obawiali się wprawdzie skandalu, lecz chcieli mieć kozła ofiarnego. Gdyby jednak Wes przyprowadził im Juda, gdyby zdołał wyjaśnić zdarzenia na pustyni... Wyjrzał przez okno. Szary samochód ciągle stał przed domem. „Wymyśl coś!" Nie umiał jednak zebrać myśli, zapełniały je chaotyczne obrazy: Beth, pociski wbijające się w ciało Deana, kobieta w przesiąkniętej krwią bluzie leżąca pod ścianą kafejki, Meksykanka w kuchni zanosząca się szlochem, dworzec lotniczy w Las Yegas, kiedy Wes ogłupiały stał przed wejściem, a obdarty agent FBI nerwowo prze-stępował z nogi na nogę u jego boku, znowu Beth... Boże, jak bardzo pragnął usłyszeć teraz jej głos. Policzył w pamięci, upewnił się, że w całym swoim życiu zabił jedynie sześć osób: Granatem ciśniętym w głąb nory w ziemi załatwił dwóch wietnamskich partyzantów, którzy ukryli się tam z ciężkim karabinem maszynowym. Jeden z nich wrzeszczał jeszcze przez trzydzieści cztery minuty. Potem dwóch żołnierzy regularnej armii północnowietnamskiej, którzy wyszli z buszu wprost na niego i stanęli zdumieni, podobnie jak on, widokiem wroga; tyle że on był szybszy, pierwszy otworzył ogień. Snajperskim strzałem przez całą szerokość pola ryżowego zabił oficera armii wietnamskiej, który przez radiotelefon składał raport o schwytaniu patrolu piechoty morskiej. Kapitan Chandler wyruszył do buszu, żeby odnaleźć zaginionych ludzi. A teraz zabił Deana. Dosyć. Bolała go głowa, czuł ssanie w żołądku. Dosyć. Już nigdy więcej. Beth. Poszedł do kuchni i podniósł słuchawkę telefonu. Przez dłuższą chwilę wsłuchiwał się w ciągły sygnał, omiatając wzrokiem znajome sprzęty; chciał nasycić oczy widokiem własnego domu, stwarzającego poczucie bezpieczeństwa... Spojrzał na piłkę baseballową — tę samą, którą posłał w trybuny w rozgrywkach wielkiego szlema zespołów wojskowych, gdy był na ostatnim roku akademii. Koledzy z drużyny wypisali na niej swe autografy, a Wes umieścił ją na podstawce i trzymał na górnej półce regału z książkami w salonie. Teraz stała przesunięta w drugi koniec regału. Sygnał zmienił się na przerywany; Wes odłożył słuchawkę. Popatrzył mętnym wzrokiem: jego telefon, jego mieszkanie. Szary samochód wciąż stał przed domem. Beth! 338 W jednej chwili stanął przed wejściem do sąsiedniego mieszkania, oparł się o zamknięte drzwi; dyszał ciężko. Spokojnie. Spokojnie. Pistolet leżał nadal na stoliku przy drzwiach, neseser stał na podłodze. Telefon znajdował się w kuchni. Zadzwonił do informacji i poprosił o numer galerii Freera. — Przykro mi, proszę pana — odparła telefonistka w galerii. — Nikt taki u nas nie pracuje. — Słucham? t— Nie ma takiego nazwiska na liście pracowników. — To jakaś... Beth Doyle, d jak delta... — Rozumiem, proszę pana. Ale ona nie pracuje w galerii Freera. Czy dowiadywał się pan w muzeum smithsoniańskim? — Jest archiwistką z Fundacji Sztuki Orientalnej. — Nie słyszałam o takiej fundacji, która byłaby związana z galerią. — Ale macie przecież archiwistę? — Proszę poczekać, zapytam go. „Pewnie za chwilę rozlegnie się jej gardłowy śmiech — pomyślał Wes — padnie jakiś żart na temat biurokracji, powie mi, że słyszy zmęczenie w mym głosie". — Halo? — odezwała się telefonistka. — Archiwista mówi, że Beth Doyle nie pracuje u niego. Wes cisnął słuchawkę na widełki. Poczuł, jakby ściany tego mieszkania napierały na niego — mieszkania, które Beth podnajęła od urzędnika państwowego, niespodziewanie przeniesionego służbowo gdzieś za miasto. Beth wprowadziła się... Zaraz po tym, jak Denton zlecił mu robotę. Wes zamrugał szybko; musiał myśleć logicznie, zapomnieć o uczuciach. W pokoju cuchnęło zatęchłym dymem papierosowym. Stała wprawdzie rozstawiona deska kreślarska, nie było jednak na niej żadnych projektów. Beth nauczała w technicznej szkole wieczorowej dla dorosłych, gdzie nie sprawdzano zdobytego wykształcenia. Na ścianach wciąż wisiały obrazy zostawione przez właściciela mieszkania — Wes pamiętał plakat przedstawiający ogon wieloryba znikającego pod wodą. W szafie koło łóżka znalazł ubrania adwokata: zsunięte na bok, żeby zrobić miejsce na spodnie i spódnice Beth. Rozejrzał się dokładnie po całym mieszkaniu. Nie znalazł żadnych zdjęć — ani jej, ani rodziny czy przyjaciół bądź też kochanków lub koleżanek ze studiów. Żadnych pamiątek z Tajlandii czy Nepalu — 339 a wiedział przecież, że tam była, nie mogła wymyślić wszystkich tych opowieści. Żadnych pamiątek z Niemiec. Co ona tam robiła? Pracowała w dyskotece? Wspominała przecież kąpiel w basenie w Berlinie: chłodną, błękitną wodę i tłoczących się grubasów. Dla kogo ona wtedy pracowała? A teraz? Żaden z listów leżących na stole w salonie nie był zaadresowany do niej. Nawet bieżący rachunek telefoniczny przyszedł na nazwisko adwokata. Widocznie nie było potrzeby zmiany adresu, dopóki należności regulowano na bieżąco. Wes jednym ruchem rozerwał kopertę. Rachunek obejmował pierwsze dni jej pobytu tutaj. Żadnych rozmów międzymiastowych, nie dzwoniła ani do fundacji, ani do matki, sióstr, braci czy ojca. Wyglądało na to, że w ogóle donikąd nie dzwoniła. Jej książki zajmowały dwie półki — podręczniki do inżynierii i fizyki, kilka powieści w wydaniu kieszonkowym, album o architekturze japońskiej, tomiki poezji Emily Dickinson oraz Carolyn Forche. Wes przekartkował wszystkie książki, ale nic z nich nie wypadło; zostawił je rozrzucone na podłodze. W notatnikach znalazł szkice, rysunki, projekty techniczne, lecz nie było tego wiele, musiały pochodzić z ostatnich dni. Przypomniał sobie, że Beth miała kalendarzyk z adresami, chyba jednak nosiła go zawsze przy sobie. Stojące w szafie w przedpokoju dwie walizki i lekka torba podróżna oznakowane były jej nazwiskiem, ale bez adresu. Przeniósł je do salonu. Wyciągnął ubrania i przeszukał kieszenie, rozkładając przedmioty na kanapie: drobne, zapałki, bilety. W oddziałach zwiadowczych Wes kładł szczególny nacisk na to, by żaden z jego żołnierzy nie zabierał niczego, co mogłoby ich wydać. W szufladzie kuchennej były jedynie sztućce. W szufladzie biurka papiery adwokata. W lodówce zapasy jedzenia. Wes wrócił do sypialni. Trzy szuflady komody zawierały ubrania poprzedniego lokatora. W ostatniej znajdowała się bielizna Beth — ani jednego stanika, tylko majtki: różowe, cieliste lub białe. Spodnie, kilka par rajstop, dwie jedwabne apaszki. A gdzie trzymała biżuterię? Na półce w szafie leżały swetry. Wes obmacał każdy, przekładając je na łóżko. Niczego nie ukryła także w pantoflach. Odstawił je na bok. Sprawdził stolik przy łóżku: książki, popielniczka, kubek z fusami po kawie. Nie znalazł niczego pod łóżkiem ani pod materacem. W łazience stało kilka kosmetyków, szczotka do włosów, grzebień; w apteczce aspiryna, butelka valium przepisanego przez nowojorskiego lekarza oraz pigułki antykoncepcyj ne. 340 W umywalce leżał długi ciemny włos. Nie znalazł żadnej wskazówki co do tego, kim Beth była naprawdę — albo tego, kim nie była. Mogła bez obaw dać mu klucz do mieszkania. Łazienka świeciła czystością: białe kafelki, umywalka, brodzik z prysznicem. Chromowane kurki. W lustrze na drzwiczkach apteczki ujrzał odbicie swej twarzy — posiniaczonej, bladej, wychudzonej. Pokrywa klozetu była opuszczona. Wes bezsilnie usiadł na niej. I zapłakał. Na początku cicho, tylko łzy ciekły mu po policzkach, ale potem nie mógł powstrzymać szlochu, który wstrząsnął całym ciałem. Objął siebie ramionami i oparł głowę o ścianę. Minęło dziesięć, piętnaście minut. W końcu wziął głębszy oddech. Łzy zdążyły obeschnąć. Czuł gładką powierzchnię kafelka, o który oparł skroń. Oblizał słone wargi, chlipnął nosem. Dotarła do niego cytrynowa woń płynu odkażającego. Usłyszał szczęk klucza w zamku. Wbiegł szybko do salonu i popatrzył, jak Beth wchodzi do mieszkania obładowana papierowymi torbami na zakupy. Odwróciła się i ujrzała go... — Wes! — Uśmiechnęła się. — Kiedy...? Dostrzegła swoje ubrania piętrzące się na kanapie, książki na podłodze, szkice rozrzucone na desce kreślarskiej. Powoli opuściła zakupy na podłogę. Miała jeszcze torebkę na długim pasku i teczkę; jedno i drugie także znalazło się na podłodze. Ubrana była w sztruksowe spodnie, sweter i długi ciemny płaszcz. Włosy gładko zaczesane do tyłu odsłaniały trójkącik na czole. Duże szare oczy nie były umalowane, nie miała też szminki na wargach. — Co tu... — Pokręciła głową. — Co się stało? — Kim ty jesteś? — wyszeptał Wes. — Słucham? — Zmarszczyła brwi i podeszła bliżej. Pistolet leżał na stoliku, tuż za jej plecami. — Kim ty jesteś? — powtórzył głośniej, nie spuszczając wzroku z pistoletu. — Nie rozumiem... — Przysunęła się jeszcze bliżej i rozejrzała na boki, obrzucając wzrokiem nieład panujący w pokoju. Nie zauważyła pistoletu. Zamrugała. — Czy... ty to zrobiłeś? — Po co się tu zjawiłaś? — Mieszkam tu. — Pokręciła głową. — Wes, co się stało? — Ty mi to powiedz. Stali naprzeciwko siebie. Beth wyciągnęła rękę, żeby go dotknąć, lecz zaraz ją cofnęła. 341 — Nie mieszkasz tu — rzekł Wes. — W zasadzie nie ma tutaj nic twojego, żadnych fotografii, listów, niczego mającego związek z życiem. Są tylko pozory. Wygodne, użyteczne i wiarygodne. — Przeglądałeś moje rzeczy! — szepnęła. Wzdrygnęła się i cofnęła o krok, jej ręka opadła bezsilnie wzdłuż ciała. Jak przystało na oficera, Wes zapytał stanowczym głosem: — Dla kogo pracujesz? — Przecież wiesz! Ja... — Dzwoniłem do galerii Freera. Nigdy o tobie nie słyszeli. — Co takiego? — Nigdy także nie słyszeli o twojej fundacji. — Byłam tam dzisiaj! Robiłam dla wszystkich zakupy na lunch! Wes pokręcił głową. — Jeannie, telefonistka, to kretynka! — wyjaśniła Beth. — Nadęta ważniaczka. Nie udzieli ci żadnej odpowiedzi, jeśli nie spytasz jej wprost! To maszynka do obsługi centralki, zwariowana... — Archiwista powiedział, że nie pracujesz dla niego. — Niemożliwe! Jesteśmy kumplami, widziałam się z nim nie dalej... Czy rozmawiałeś z nim? — zapytała, a kiedy Wes nie odpowiadał, jej twarz się rozpogodziła. — Nie rozmawiałeś! Gdybyś tylko... — Jesteś dobra, prawda? — Dobra? — Beth pokręciła głową. — Ja cię kocham! — Czy to był twój pomysł? A może ktoś ci kazał, żebyś wlazła mi do łóżka? Beth zakryła dłonią usta, wciągnęła głęboko powietrze. Jej oczy silnie błyszczały. — Przeszukałaś moje mieszkanie, kiedy spałem — powiedział. — Ja... Ty dupku! Ja miałabym przeszukiwać twoje mieszkanie? Co ci...? Czego ty szukasz? To... jakaś choroba, szaleństwo, obłęd... Czego się spodziewałeś? Czego chcesz ode mnie? — Kto ci płaci? Ile? Służby cywilne? Jesteś na kontrakcie czy działasz potajemnie? A może wpadłaś w Tajlandii, w Niemczech lub w New Jersey, oni cię z tego wyciągnęli i teraz musisz swoje odsłużyć? — Jezus! — Beth cofała się wolno przed posiniaczonym mężczyzną. Dzikie błyski w jego głęboko osadzonych czarnych oczach zdawały się ją przerażać. — Ty... Sądziłam, że... A ja się martwiłam, czy mnie nie rzucisz, czy nie znajdziesz sobie jakiejś innej, może sypiasz z inną albo ja działam ci na nerwy... — Pokręciła głową. — Czy o to chodzi? — zapytała. — Jesteś stuknięty? Trafiłam na 342 pieprzniętego marynarskiego fiuta, który nie potrafi czerpać przyjemności, kontroluje się... Niech cię szlag trafi! Rzuciła się na niego z wrzaskiem i zaczęła okładać pięściami po piersi, po twarzy i rękach. Wes chwycił ją za ramiona i odepchnął od siebie, aż poleciała w stronę drzwi. — Masz zamiar mnie bić? — spytała. — Zgwałcisz mnie? Czy nie było ci dobrze wtedy, kiedy cię pragnęłam? Wesa ogarnęła chłodna fala udręki i wątpliwości. Wyciągnął ręce. — Beth... Cofnęła się. Stała przy samych drzwiach. — W czym zawiniłam? — spytała. — W tym, że według mnie zdjęcia kłamią, że wolę zachować prawdziwy obraz w sercu, a nie ten, który utrwali fotografia? W tym, że nie chcę zbierać drobiazgów, bo jak je pogubię albo ktoś je ukradnie czy też spłoną, to będzie tak, jakbym nigdy niczego nie miała? W tym, że moja mama i siostry są zbyt zajęte, żeby do mnie pisać? A mój ojciec? On nigdy nie pisuje listów. Zaiste, to wielki grzech! Trzeba za to stłuc Beth na kwaśne jabłko! Co ja ci zrobiłam? Boisz się mnie? O to chodzi? Miłość równa się ryzyko, równa się strach, równa się zniszczenie? — Wcale nie chcę cię zniszczyć! — odparł Wes. — Ty... — Ja? — Pokręciła energicznie głową. — Nie ja, ale ty! Kim ty jesteś? — Co się stało... — zaczai, lecz w tej chwili Beth, która rozglądała się na boki, jakby w poszukiwaniu schronienia, dostrzegła pistolet. Wes zdawał sobie sprawę, że go zauważyła, nie mógł jednak ruszyć się z miejsca. Beth powoli zrobiła jeszcze jeden krok i sięgnęła po broń. Wes miał mnóstwo czasu, żeby zareagować, lecz stał, jakby nogi wrosły mu w ziemię — nie był zdolny do najmniejszego ruchu, ramiona mu ciążyły. Beth wyciągnęła rękę i uniosła pistolet. Wyciągnęła go z kabury. — O to chodzi? — szepnęła. — Tym się zajmujesz? — Spojrzała na niego rozszerzonymi oczyma. Starała się mierzyć w niego, ale tak nieporęcznie trzymała broń, że lufa skierowana była w wejście do kuchni. Uczyniła krok w stronę Wesa. — Czy o to ci właśnie chodzi? — zapytała. — To dla mnie? Od ciebie? — Obróciła pistolet w dłoni. — A może tak? — rzekła. Trzymała go nadal za kolbę, kierując lufę ku sobie. — Czy tak to powinno wyglądać...? Tutaj? — zapytała po chwili, unosząc powoli pistolet, aż wylot lufy znalazł się pośrodku jej czoła. — Zgadza się? — powiedziała. — Czy to właśnie miałeś na myśli, kiedy mówiłeś, że mnie kochasz? A może tutaj? — 343 Opuściła broń niżej, na wysokość ust. Para z oddechu pokryła delikatną mgiełką powierzchnię stali czyszczonej przez Wesa do połysku. — Tutaj? — Umieściła wylot pistoletu przy swej piersi, na wysokości serca. Następnie przejechała nim w dół, po brzuchu. — Tutaj? — Dźgnęła lufą swoje łono. Wesowi zdawało się, że minęła cała wieczność, nim Beth poruszyła się znowu. Wcisnęła mu w broń garść. — Sam to zrób — szepnęła. Łzy ciekły po jej policzkach. Odwróciła się tyłem do niego i wolno podeszła do drzwi. Stanęła i nie oglądając się powiedziała: — Miałeś rację. To nie jest moje życie. — Wyszła, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi. Gdy Wes odzyskał wreszcie zdolność ruchu, poszedł do siebie. Szary sedan nadal stał przed domem. Wes zostawił walizkę w samochodzie. Teraz pewnie znajdował się w niej także nadajnik: zbyt długo leżała w strefie neutralnej. Przebrał się w dżinsy, założył tenisówki. Zapakował ubrania i przybory toaletowe do małej sportowej torby, którą mógł trzymać w jednym ręku razem z neseserem zawierającym pieniądze i dokumenty. Pistolet w kaburze przypiął u pasa i zasłonił go czarną wiatrówką. Po raz ostatni omiótł wzrokiem mieszkanie. Na pewno ktoś tu myszkował. Wes wyszedł na dach. Szedł przygarbiony, żeby nie było go widać z ulicy. Paczka z duplikatami dokumentów wyglądała na nie ruszoną. Grupa nadzorująca go z pewnością odkryje, którędy wyszedł. Niewykluczone, że ktoś znajdzie jego kryjówkę. Możliwe, że będą to ludzie Greca. Przyjaciele. To czołgając się po dachach, to przyspieszając do biegu, minął kilka stykających się ze sobą budynków, zeskoczył na daszek garażu w podwórku, stamtąd zsunął się na chodnik. Ruszył przed siebie. N, l ie pozostało mu nic innego, jak brnąć dalej. Prywatny detektyw, Jack Berns, otworzył drzwi dopiero po długotrwałym dobijaniu się Wesa — był w podkoszulku i spodenkach gimnastycznych, na wierzch narzucił jedwabny szlafrok. — Nie ma mnie w domu — rzekł, zamykając drzwi przed nosem Wesa. Ten natarł na nie ramieniem. Berns poleciał do tyłu, z trudem łapiąc równowagę. — Oczywiście, że jesteś — powiedział Wes. — Ty też nie spałeś całą noc? 344 — Spieprzaj! Jesteś skończony, marynarzu! — wrzasnął Berns, owijając się połami szlafroka. — Dla mnie już nie istniejesz! Wes ścisnął w garści brzegi szlafroka i przyciągnął Bernsa do siebie. — Właśnie dla ciebie istnieję — wycedził przez zęby nad głową tamtego. — Czego jeszcze chcesz, do cholery? — Pracujesz dla mnie. Pamiętasz? — Jesteś idiotą? A może o niczym nie wiesz? — Więc dowiem się od ciebie — rzekł Wes, nie rozluźniając palców zaciśniętych na szlafroku. — Unieważniono wszystkie twoje uprawnienia — odparł detektyw. — Twoich przyjaciół z wywiadu także to dziś spotkało. — A ty skąd o tym wiesz? — zapytał Wes. — Ja... — Kto ci powiedział? — Nie uzyskawszy odpowiedzi, cisnął Bernsa plecami na ścianę. — Kto ci powiedział? — Noah — wykrztusił detektyw. — Wczoraj w nocy, kiedy ty... kiedy FBI go zawiadomiło. Przedstawili mu raport, rozumiesz? — Dobrze rozumiem — odparł Wes. Popchnął tamtego w głąb domu. Berns spojrzał przelotnie na stół. „Alarm — pomyślał Wes — albo pistolet". Był jednak przekonany, że Berns nie zrobi nic głupiego. — Na dół, do twojego gabinetu. — Powiedziałem ci... — A ja mówię teraz — rzekł Wes. Zeszli po schodach do niewysokiego pomieszczenia. Detektyw w szlafroku, roztrzęsiony, stanął przy regale z książkami. Wes okrążył go powoli. — Noah cię zawiadomił — mruknął. — Ale ty też dzwoniłeś do niego, prawda? Przez cały czas. Donosiłeś mu o każdej robocie, którą ci zlecałem. — Do czego ty zmierzasz, co? — zapytał Berns, nie spuszczając z oczu zwariowanego komandosa, który prawdopodobnie wczoraj zabił człowieka. — On jest twoim szefem, on... Cios Wesa omal nie zwalił go z nóg. — Ostrzegałem cię, żebyś tego nie robił! — wrzasnął Wes. Berns odzyskał równowagę. Patrzył spode łba na krążącego dokoła niczym rekin szaleńca. — Posłuchaj — rzekł. — Ja też muszę z czegoś żyć. — I dlatego sprzedałeś mnie Noahowi! — W miarę jak chodził wokół Bernsa, w głowie zaświtał mu pewien pomysł. — Komu jeszcze? — Co? — Berns oblizał wargi. 345 — Komu jeszcze mnie sprzedałeś? Komu doniosłeś o tym, co wiem i czym się zajmuję? — O co ci...? Tym razem po uderzeniu Wesa Berns runął na ziemię. Podciągnął się na brzuchu po dywanie i usiadł oparty plecami o swoje biurko. Otarł krew z ust. — Jesteś załatwiony! — wycedził przez zęby. — Skończony! Jesteś... Wes kopnął go w brzuch. Charcząc i próbując złapać oddech, Berns chaotycznie starał się bronić, lecz Wes dźwignął go z podłogi, oparł plecami o krawędź biurka i wygiął do tyłu. — Kto jeszcze?! — ryknął mu prosto w twarz. — Do tej pory zginęło troje ludzi. Chcesz być czwarty? Kto jeszcze? — Mam wielu znajomych — wydukał Berns. — Ludzi z wewnątrz... i z zewnątrz, nawet sobie nie wyobrażasz jakich. Ludzi, którzy poradzą sobie z tobą. Twoje dni są policzone, majorze. Możesz zacząć odliczać. — Mam ważniejsze sprawy — rzekł Wes. — Natomiast ty_. dostałeś zlecenie od Noaha, żeby pomagać mi, a zarazem szpiegować. Lecz to nie wszystko. Powęszyłeś dokoła i znalazłeś jeszcze kogoś innego zainteresowanego sprawą. Możliwe też, że usłyszał krążące po Agencji plotki i sam zgłosił się do ciebie z propozycją. Nieważne. Kto to jest? — Pierdol się. Taki porządny chłopczyk jak ty nie mógłby mnie zabić ani zrobić mi krzywdy. Przez chwilę obaj myśleli o tym, jak bardzo Berns się myli. Trwało to jednak krótko. Wes szarpnięciem poderwał go z biurka i cisnął na regał z książkami. — Denton i Noah będą zachwyceni, kiedy im powiem, że również zostali sprzedani — powiedział. — To grube ryby i znają mnie dobrze. Jestem dla nich zbyt wartościowy, żeby się mnie pozbyć, zbyt śliski na to, by mnie rozgnieść. W dodatku po twojej działalności będą myśleć tylko o tym, jak zatuszować sprawę. Nie uwiążą mnie na łańcuchu tylko dlatego, że nie trzymałem języka za zębami. — Co jeszcze masz na koncie? — zapytał Wes. — Zrób rachunek sumienia, majorze. — Berns obciągnął szlafrok. — Możliwe, że pozwolą ci żyć. Bez względu na to, o co w tym wszystkim chodzi, spieprzyłeś sprawę dokumentnie, lecz jeśli Noahowi uda się to zatuszować, może nie trafisz do więzienia. Może nawet uda ci się zachować mundur. O ile będziesz trzymał gębę na kłódkę i robił to, co ci każą. A ja nie zdecyduję się rozprawić z tobą. 346 Wes zwrócił uwagę na słowa: „...o co w tym wszystkim chodzi..." — Więc ty nie wiesz? — zapytał. — Nie masz pojęcia, o co tu chodzi? Berns wzruszył ramionami. — Jeśli udało ci się coś wymyślić, dowiedziałeś się czegoś... ja jestem jednym z tych, którzy mogą ci pomóc wykręcić się z całej sprawy. — Nie — oznajmił Wes. — Nie skończyliśmy jeszcze poprzedniej roboty. — Jesteśmy kwita. — Kręciłeś się wokół Nicka Kelleya. Co wywęszyłeś? Berns wierzchem dłoni otarł krew cieknącą z kącika ust. Pokręcił przecząco głową. — Masz rację — rzekł Wes zbliżając się do niego. — Nie zabiję cię. Mam miękkie serce. Ale dość mocny żołądek. Straciłem już znacznie więcej niż tylko parę złudzeń dotyczących tego, jak wybrnąć, dokąd pójść i ile to będzie kosztowało taką gnidę jak ty. Wierzę, że nie powiesz mi wszystkiego. Ale jesteś detektywem, sprzedasz mi to, co uznasz za stosowne, żeby móc handlować dalej. Zwłaszcza że realizacja innych umów będzie dla ciebie mniej bolesna. Kiedy Berns zaśmiał się głośno, Wes wymierzył mu cios w żołądek. Minęła dobra minuta, zanim detektyw zdolny był wydusić z siebie choć słowo. — Dowiedziałem się tylko... że on węszy wokół sprawy. Coś wie. Na pewno. — I ty zostawiłeś go w spokoju? Berns uniósł głowę. — To nie mój kramik, no nie? — Rusz się. Masz jeszcze jedną mocną kartę do zgrania. Wes posadził Bernsa przy biurku i pchnął telefon w jego stronę. — Zadzwoń do swojego agenta w centrali telefonicznej. Chcę się dowiedzieć, z kim Nick Kelley rozmawiał od czasu, kiedy ostatnio sprawdzałeś. — To niemożliwe. Teraz mój człowiek nie odważy się... Wes chwycił lewą dłoń detektywa i złamał mu mały palec. Berns zwymiotował. Posłusznie wykręcił numer. Gdy wreszcie przekonał swojego agenta, żeby zaryzykował wyciągnięcie danych z komputera, Wes przysunął sobie telefon i odepchnął Bernsa. Zaczekał chwilę. Wkrótce odezwał się męski głos i podyktował kilka numerów, które Wes zapisał na kartce. Nick Kelley dzwonił ze swej pracowni do Nebraski. Gdy mężczyzna skończył szeptem przekazywać dane, zapytał: 347 — Czy wiesz, co w ten sposób ryzykuję? Jeśli... — Proszę się nie rozłączać — powiedział Wes. Mężczyzna umilkł, słysząc stanowczy, nie znany mu głos. — Jestem oficerem instytucji federalnej. Naruszył pan przed chwilą prawo własności prywatnej i przepisy o łączności. To zostanie między nami, lecz jeśli będzie pan rozmawiał z Jackiem Bernsem jeszcze raz i przekaże mu jakieś informacje, poślę pana do więzienia. — Jak...? Kto...? — To bez znaczenia — odparł Wes. — Jesteś spalony. — Odłożył słuchawkę. — Czy wiesz, ile mnie to kosztowało?! — krzyknął Berns. — Jeden palec — mruknął Wes. — Na razie. Przeszukał dom. Wyjął mikrofony ze słuchawek wszystkich aparatów. Zadzwonił po taksówkę z przenośnego telefonu w wozie prywatnego detektywa, potem roztrzaskał urządzenie i wyrwał przewody z rozdzielacza w silniku samochodu. Gdy przyjechała taksówka, Jack Berns siedział skrępowany i przywiązany do fotela paskiem od szlafroka, przeklinając i gapiąc się na złamany palec. Ostatni samolot tego dnia do Nebraski odleciał, zanim Wes dotarł na lotnisko krajowe; wszystkie miejsca na następny były zarezerwowane. Pod fałszywym nazwiskiem wykupił bilet do Nasłwille, skąd o świcie miał połączenie do Lincoln. Pistolet zamknął z pieniędzmi w neseserze, mając nadzieję, że ominie go wyrywkowa kontrola służb ochrony. Później patrzył, jak chmury przesuwają się za oknem samolotu. SKRADZIONE AUTO W ciemnościach Jud pomylił drogę. Przejechał obwodnicą koło Gary, minął gigantyczne stalownie Indiany i szeregi wielkich, połyskujących zbiorników na ropę, zanim spostrzegł swój błąd. Zjechał z autostrady i zaparkował na spękanym asfaltowym placyku przed zamkniętą stacją benzynową. Pod siedzeniem skradzionego auta znalazł śrubokręt oraz wystrzępioną mapę. Wysiadł z samochodu i osikał ścianę budynku stacji. Nadciągał świt. W krzakach natknął się na zardzewiały kanister; za pomocą śrubokręta oddzielił wąż od nie używanego dystrybutora. W większości okolicznych domów nie paliły się jeszcze światła. Zdjął tablice rejestracyjne z jednego z zaparkowanych opodal samochodów i założył je w swoim aucie, a następnie, używając odkręconego węża, naciągnął benzyny do kanistra. Pojechał z powrotem aż do skrzyżowania z autostradą między-stanową numer osiemdziesiąt prowadzącą na zachód. Na języku czuł jeszcze smród wymiocin i zasysanej ustami benzyny. Przepłukał nieco gardło chicagowską whisky. Musiał być na tyle trzeźwy, żeby prowadzić samochód, i na tyle pijany, by w ogóle jechać dalej. Mijał ciche miasteczka Illinois. Joliet z wysokim szarym murem więzienia. La Salle. Annawan. Kafejki zapraszające na placek z wiśniami i kawę. Miasteczka, w których nikt nie odpowiedziałby na jego pukanie do stojącego samotnie domku. Pewnie drzwi zostawiano tu otwarte, w szufladzie biurka leżało co najwyżej pięćdziesiąt jeden dolarów, a szczoteczki do zębów trzymano w opakowaniach z folii. Przed garażem dodge z nie zamkniętym wlewem paliwa. W barku whisky i piwo, a w lodówce przygotowana na obiad pieczeń wołowa. „Nie zatrzymuj się — nakazał sobie w duchu. — Dasz sobie radę. 349 Potrafisz zrobić wszystko i stawić czoło każdemu. Na pewno dasz sobie radę". Laos i SOG, Iran, Watergate, Chile, Miami: tamto nie miało nic wspólnego z cichym szumem opon skradzionego auta mknącego autostradą. Do tej pory tylko dwa razy w życiu Jud tak bardzo pragnął potwierdzenia własnej nietykalności: Po raz pierwszy wtedy, gdy ostatnio widział ojca. Powtórnie, gdy postanowił przyczynić się do sprowadzania Ameryki na złą drogę. Bezładne obrazy ze wspomnień otoczyły go jak mgła, w której z trudem przychodziło mu utrzymywać samochód na szosie. .usiałeś już kiedyś to robić. Mam na myśli pracę w restaura^ cji" — powiedziała mu Nora. W roku 1964 w Chula Mesa, kiedy miał szesnaście lat i ciągle zaledwie o krok wymykał się zastępcom szeryfa oraz inspektorom szkolnym, Jud pracował jako pomocnik w podrzędnej włoskiej restauracji, dorabiając do tego, co miał z włamań. Było to w październiku, pewnego bardzo zimnego jak na południową Kalifornię wieczoru, we wtorek. Jud zawsze pamiętał dni najważniejszych wydarzeń swego życia. Kiedyś wychowawca w przedszkolu postawił go na tak długo do kąta, że Jud zsikał się w majtki — to było w środę. Po raz pierwszy zabił człowieka w czwartek: pewnej bezksiężycowej nocy poderżnął gardło Wietnamczykowi szpiegującemu dla partyzantów i przyglądał się ciemnej strudze krwi. Ostatni raz widział swego ojca w październiku 1964 roku, we wtorek. Włoski „Pałac Enziego" niewielu miał wtedy klientów. Jud starał się znikać z oczu, kiedy tylko posprzątał na stolikach i poukładał brudne talerze w wielkim szarym zlewozmywaku. — Hej, ty! — zawołała go jakaś kobieta nosowym głosem. Była ponad dwa razy starsza od niego, miała umalowane na czerwono wargi, farbowane włosy zaplecione w rudy warkocz i spraną jedwabną sukienkę, mocno opiętą na biuście, a jeszcze bardziej na biodrach. Nosiła wysokie szpilki i mocno gestykulowała dłonią, w której trzymała zapalonego papierosa. — Ty — powiedziała, kiedy Jud się odwrócił. — Ja cię znam. — Nie sądzę, proszę pani. — Coś go ścisnęło w dołku: po części na myśl, że kobieta mogła go zauważyć podczas którejś z jego nocnych eskapad i policja już czyha na niego, a po części z pełnej obaw nadziei, że ona pragnie zapoznać go z wielką tajemnicą. 350 — Jak się nazywasz, chłopcze? — zapytała. — Jud. Uniosła wzrok ku plastikowemu żyrandolowi. — Jud Stuart. Zamrugała i uśmiechnęła się. — Nie bój się. Chodź, jest tu ktoś, kto chciałby się z tobą zobaczyć. Mam na imię Myra. — Puściła do niego oko i poprowadziła na górę po schodkach biegnących wzdłuż tylnej ściany restauracji. Jud nie odrywał wzroku od jej kołyszących się pośladków. — Jest coś takiego w twojej fryzurze — dodała — w sposobie chodzenia... Weszli na balkon, gdzie przy jednym stoliku ktoś siedział. Kobieta odwróciła się i powiedziała: — Jud, oto Andy. To był on: duże oczy, rozwarte usta, trzęsące się ręce ściskające kieliszek schłodzonej wódki. — Stuart i Stuart — rzekła Myra. — Ojciec i syn. Judowi żołądek podszedł do gardła. Miał wrażenie, jakby pociąg towarowy przetoczył się przez jego głowę. Koszula kleiła mu się do pleców, było mu zimno i czuł wstyd. — Czy żaden z was nie ma zamiaru odezwać się choćby słowem? — zapytała Myra. — Ach, tak — mruknął mężczyzna. Jud pamiętał ten głos. — Więc to ty jesteś Jud. — Nie, bałwanie — zażartowała Myra. — To twój drugi chłopak. Andrew Stuart łyknął wódki. Ręce mu się trzęsły. Popatrzył na Myrę, która okrążyła nastolatka w białym stroju pomywacza i usiadła przy stoliku, naprzeciwko drugiego kieliszka. — Zawsze potrafię odnaleźć grosiki, bez względu na to, dokąd się potoczyły — oznajmiła, zapalając następnego papierosa. — Chyba powinieneś o tym pamiętać, Andy. Sądziłam, że będzie wam przyjemnie powiedzieć sobie: cześć. Zapadło milczenie. Myra zdążyła cztery razy zaciągnąć się głęboko i wypuścić kłąb dymu, nim ojciec Juda odezwał się wreszcie: — No... więc... pracujesz tutaj? — Tak — szepnął Jud. Nie mógł wydusić z siebie nic więcej. — To dobrze, dobrze. — Włosy ojca układały się w taką samą falę jak jego. — To dobra praca? — Jesteś fryzjerem? — zagadnął Jud. — Robiłem w życiu wiele rzeczy, chłopcze. — Teraz sprzedaje samochody — wtrąciła Myra. — Prawda, kochanie? 351 — Odszedłeś, kiedy miałem trzy lata — rzekł Jud. — Wsiadłeś do swego czerwonego wozu i odjechałeś; tak długo czekałem, a ty nie wracałeś: czekałem, bo powiedziałeś, że pójdziemy grać w piłkę. Wtedy był piątek. — Dzisiaj jest wtorek — zauważyła Myra. — Posłuchaj. — Mężczyzna wciąż jeszcze był przystojny. Miał nos upstrzony popękanymi żyłkami. Jud stał na miękkich nogach. — Nie mówmy o mnie, dobra? Człowiek musi robić to, co musi, i tyle... — Masz jeszcze jednego syna? — zapytał Jud. — Nie popełniłbym dwa razy tego samego błędu — mruknął Andy. — Ja nie lubię dzieci — dodała Myra. — Hej, spójrz na siebie — rzekł Andy. — Jesteś przystojny, zdrowy, masz dobrą pracę. Ja nie potrafiłbym zrobić dla ciebie tyle dobrego. — Jestem w szkole średniej — wyjaśnił Jud. — W drugiej klasie. . — Wykształcenie to bardzo ważna rzecz — zauważył Andy. — On zawsze to powtarza — wtrąciła Myra. — Ach, tak... — Ojciec spojrzał na Myrę. Uśmiechnął się krzywo i nie patrząc na Juda zapytał: — Jak się miewa twoja matka? — Przekłada papierki w urzędzie miejskim — odparł Jud. Mógł wreszcie oddychać swobodnie. Zaczerpnął głęboko powietrza. Tak. mógł oddychać. — A potem bierze sześć puszek piwa, siada na kanapie i gapi się w telewizor. — Nie zniósłbym tego — powiedział Andy. — To jej wina, że musiałem od was odejść. — Ona mówi, że powinna ci była struć pysk. Andy pokręcił głową. — Tak mówiła? — Masz dziewczynę? — zapytała Myra, opierając się o przepierzenie. — Powinieneś uważać i nie zadawać się z nieodpowiednimi dziewczynami. — Muszę już wracać do pracy — mruknął Jud. — Jasne — odparł Andy. — Rozumiem to. Mężczyzna musi pracować. Jud zszedł na dół i wrócił do stolika, przy którym zostawił tacę z brudnymi naczyniami. Starł blat i poustawiał krzesła. Wbijał nieruchome spojrzenie w zrobione z aluminium wahadłowe drzwi kuchni, kiedy sunął powoli w ich kierunku. Minął je i cisnął tacę na blat obok kucharza porcjującego kurczaka. Enzio beształ właśnie meksykańskiego pomywacza. Opalony na brąz 352 właściciel restauracji krzyknął coś za Judem, lecz ten wybiegł tylnymi drzwiami na zewnątrz. W mrocznym, obskurnym zaułku cuchnęło dymami z rafinerii i mdląco słodkimi wyziewami z ogromnego pojemnika na śmieci. Judowi kręciło się w głowie, dostał torsji, zwymiotował; szlochał i wył, walił pięściami w metalową ścianę pojemnika; wreszcie osunął się na ziemię w kącie między odłamki szkła i stare papiery. Nie miał pojęcia, jak długo tam siedział. „Wstawaj — powiedział sobie w końcu. — Dasz sobie radę. Bierz się do roboty. Potrafisz zrobić wszystko i stawić czoło każdemu. Pieprzyć ich! Pieprzyć go! Na pewno dasz sobie radę". Pewien koreański emigrant uczył Juda hwarang-do. Tajemniczy sensei karate na pewno by mu teraz rozkazał: „Bądź wiatrem", chcąc nakłonić chłopaka do zduszenia wypalającego go od środka ognia. „Bądź wodą!" „Bądź lodem" — nakazał sobie w duchu Jud. Wstał z ziemi i wytarł oczy. Wrócił do kuchni i chwycił opróżnioną już tacę. Mógł teraz wyjść na salę. Mógł wrócić do przerwanej pracy i pokazać tamtemu facetowi, że wykonuje ją dobrze, bez zastrzeżeń. Nie miał ochoty widzieć go na oczy, w ogóle nie chciał się rozglądać: ten człowiek był dla niego niczym. Niech sobie patrzy. I tak nic nie zobaczy. Jud pchnął wahadłowe drzwi. Stolik na balkonie przy końcu sali był pusty. .U, ważaj na drogę" — pomyślał. Białe litery na zielonej tablicy głosiły: Moline — 15 kilometrów. Zbliżał się do granicy Iowy. Ojciec umarł w roku 1973, Jud dowiedział się o tym za pośrednictwem FBI. Zmarł na raka. Jud nigdy nie wspomniał matce o spotkaniu z ojcem. W ogóle rzadko z nią rozmawiał po skończeniu szkoły i wstąpieniu do wojska. Matka zmarła na atak serca w 1975 roku, kiedy Jud wykonywał zadanie zacierania śladów i czystki w Afryce, po fiasku pewnej operacji, w której brali udział ochotnicy. Tylko raz pojechał na jej grób do Chula Mesa. Chciał się upewnić. W skradzionym aucie słyszał jeszcze śmiech Myry i czuł zapach jej papierosów. Owo wspomnienie skojarzyło mu się natychmiast z Norą, zatęsknił za jej uśmiechem. Za oknem samochodu przesuwały się zielone pola — jakże różne od bezkresnej brązowej pustyni w Dolinie Śmierci. Na poboczu ujrzał siedzącego czarnoskórego handlarza bronią z Afryki — jego głowa zwisała pod nienaturalnym kątem, ale oczy miał otwarte, musiał zauważyć zbliżającego się Juda, co mu się nie 23 — Rzeka ciemności 3j3 udało w Zairze. Jud minął go, nikt nie machał ręką. W oddali pojawił się błyszczący miraż; Jud wyczuł za nim obecność Arta — leżącego na plecach, z wielką dziurą w piersi, spoglądającego przez ciemne okulary w niebo. Przejechał go. Miraż zniknął. Jud dopił resztkę whisky; smakowała mu, miał ochotę na więcej, potrzebował więcej. ak samo potrzebował drinka wówczas, kiedy zdecydował się sprowadzić Amerykę na złą drogę. Wtedy już stale dręczyło go pragnienie. Była sobota. Jud miał słabą pamięć do dat, ale nigdy nie zapominał dni tygodnia. Była sobota, pewien letni dzień roku 1979, w Los Angeles. Przebywał w tym mieście już od pięciu miesięcy. Zostawił za sobą Miami i nie zaglądał do dzienników w supermarketach; nie chciał wiedzieć, jaki los gotują mu gwiazdy. Poszedł do sklepu z artykułami żelaznymi i po dwudziestu minutach demonstrowania swych umiejętności dostał pracę. Trzy tygodnie później zlecono mu naprawę w salonie fryzjerskim. W zakładzie, gdzie powietrze było ciężkie od perfum, a głośna muzyka rockowa mieszała się ze szczękiem nożyczek i głosami kobiet, ujrzał odbierającą telefony dziewczynę: fale kasztanowych włosów, słodka buźka z oczami barwy oceanu, wydatne, falujące piersi i wąska kibić — drobną, kruchą, niewinną istotkę. — Jak się masz? — powitała go. Poczuł, jakby grom przetoczył mu się przez głowę. — Nareszcie wspaniale — odparł. Zaśmiała się i przedstawiła; na imię miała Lorri. Miał ochotę jej powiedzieć: „Ty nie jesteś pięknością o imieniu Lorri, lecz premią za moją robotę". W ciągu tygodnia zawrócił jej w głowie, po dwóch następnych dniach wspólnie wynajęli domek w dzielnicy zamieszkanej głównie przez urzędników. Lorri miała wspaniałe poczucie humoru i była świetnym słuchaczem. Opowiadał jej o wielu rzeczach, a ona słuchała uważnie, lecz w zupełnie inny sposób niż żądny sensacji przyjaciel, Nick Kelley. Troszczyła się o Juda, a nie o całą resztę świata, którą przed nią odkrywał. Zapełniali dni seksem, śmiechem oraz ciężką pracą. Jednak Judowi czegoś brakowało. Owej letniej soboty uświadomił sobie tę prawdę: czegoś mu brakowało, coś było nie tak. Pracował do późna, zakładał i naprawiał zamki w domach, na które nigdy nie byłoby go stać. Skończył ostatnie zlecenie o czwartej; Lorri znajdowała się na drugim końcu miasta, wyznaczała godziny wizyt bogatych dziwek, które kupiłyby wszystkie włosy z jej głowy, 354 gdyby tylko zgodziła się je sprzedać; natomiast ich mężowie kupiliby resztę, o ile zdobyliby się na to, żeby z nią uciec od swych żon. Jud podjechał do centrum handlowego i wybrał obstawiony paprociami bar, w którym kelnerzy nosili białe koszule i muszki. Klienci mieli na sobie stroje do tenisa albo luźne koszule plażowe, byli młodzi i zadbani, lecz w niczym nie lepsi od niego; obrzucali go spojrzeniami, które wyraźnie dawały do zrozumienia, że człowiek w dżinsach i flanelowej, roboczej koszuli stanowi tu dysonans. Nikt go jednak nie wyprosił. Jud zamówił szkocką i zagapił się na wielki świat. W przeszłości obmyślał i prowadził operacje, z którymi związane były setki osób i miliony dolarów — działania nakreślające niewidoczne linie w podręcznikach historii. Teraz miał źle płatną pracę, niemal jak w przydomowym warsztacie, i wykonywał polecenia ludzi, którzy nigdy nie zdobyliby się na odwagę podjęcia decyzji, kto ma żyć, a kto umrzeć. Tańczył swego rock and roiła w Białym Domu, stawał twarzą w twarz z osobistościami, których zdjęcia ukazywały się niemal w każdym wydaniu wieczornych wiadomości. Teraz cherlawe dupki w podrzędnych barach miały go uczyć polityki. W Miami jeździł porsche, mieszkał w apartamencie, nosił szyte na miarę garnitury, stać go było na wykwintne żarcie i najdroższe dziwki. Teraz jeździł rozklekotaną furgonetką, w dodatku z wymalowanym znakiem firmowym innego faceta. Chodził w tych samych dżinsach i koszuli od dwóch lat. Pieniędzy starczało mu zaledwie na opłacenie domu — takiego samego, z jakiego uciekł jego ojciec. Miał równie cenną specjalność co absolwenci wydziału prawa na Harvardzie, do których — choćby byli łajdakami — zwracano się per „szanowny panie". Strzegł narodowego bezpieczeństwa, patriotyzmu i honoru, a teraz został Zasranym Jasiem Śmieciarzem. Strzelano do niego, bito, odpowiadano kłamstwem na jego kłamstwa, wykrwawiał się i chorował od przebywania w niewłaściwych miejscach i niewłaściwym czasie. Ryzykował wszystko. Zabijał... Boże, iluż to ludzi zabił. I wszyscy go tropili, ale nikt nie wpadł na jego ślad. Co mógł na to poradzić? Przystać na rolę wyrzutka i przekreślić swoją przeszłość? Czy też trzymać się końca postronka i czekać, aż pociągną go w niewiadomym kierunku? Jakiś mężczyzna w barze zaśmiał się głośno. Był w wieku Juda, mocno opalony, miał wypielęgnowane dłonie, a z całej jego postawy wprost emanował fakt, że ukończył szkołę pomaturalną. Pochylił się nisko nad mahoniowym stolikiem i rozmawiał cicho z dwoma koleżankami z plaży. „Czy robiłem to wszystko dla ciebie? — zapytał w myślach Jud. — 355 Po to, żeby teraz siedzieć tu, podziwiać ciebie, uśmiechać się i dziękować Bogu, że moja robocza sobota dobiegła końca i mogę się napić whisky?" „To przeklęte miasto" — pomyślał. Było mu tu jeszcze gorzej niż gdziekolwiek indziej, niż w Miami czy Waszyngtonie. A może tu po prostu wszystko było czyściejsze. Jego przyjaciel, Nick, mawiał, że Los Angeles to miasto nieustających rozczarowań, w którym nigdy niczego nie miało się dość. Co miał teraz robić? Czekać, aż piszący powieści Nick uczyni go sławnym? Uzmysłowić im wszystkim prawdę? Nick nie odważyłby się na to. A jeśli nawet, to przecież nie Jud znalazłby się w książce czy na ekranie, przyjmował gratulacje i wywoływał aplauz. Nikt nie zniżyłby się do tego, by zrobić coś, czemu on mógłby się poświęcić. Nawet Nick. Zasrany Jasio Śmieciarz. Lorri. Jak długo mogła czuć się szczęśliwa u boku Zasranego Jasia? Ile dni minie, zanim przyjazny uśmiech na jej twarzy ustąpi miejsca temu szczególnemu spojrzeniu, które przeszyje go na wylot. Ile jeszcze, nim stara śpiewka „z nikim i nigdzie" wypełni jej oczy i serce niezmiernym smutkiem? Jak długo uda mu się znosić tutejsze „nigdy dość", zanim nie rozsadzi go to na kawałki? Nie złamie mu karku i nie wywali bebechów? — Dosyć obtykania się z dupkami — mruknął. — Życzy pan sobie jeszcze jeden kieliszek? — zapytał szczupły kelner, który nie spuszczał oczu z apatycznego olbrzyma. — Tak, poproszę — rzekł Jud. Kiedy kelner odszedł, Jud spostrzegł siedzącego przy barze Wendella. Tamten popatrzył na niego. „Niewłaściwe miejsce i niewłaściwa pora" — pomyślał Jud. Mrugnął jednak oczyma, skinął głową i ruchem ręki zaprosił Wendella do swego stolika. — Człowieku! — powiedział tamten. — Nie widziałem cię całą wieczność! Od czasu pobytu Juda w Miami. Wendell był detalistą, szeregowcem w strukturze stworzonej przez Arta Monterastellego i sprzedawał po kilogramie towaru tygodniowo; był jedynym człowiekiem handlującym trawką tylko dlatego, że sam palił ją nałogowp. W normalnych okolicznościach Jud nie zwróciłby nawet uwagi na kogoś stojącego tak nisko w hierarchii organizacji, wiedział jednak, że może swobodnie porozmawiać z Wendellem, gdyż wybujała ambicja tamtego nie pozwoli mu na zdradzenie Juda. W każdym razie łudził się tym. — Jak ci się powodzi? — zapytał Wendell. 356 — Co ty tu porabiasz? — odparł Jud. Wendell pochylił się ku niemu. — Nie będę ci wstawiał bajerów, amigo, ponieważ cię lubię, znam dobrze i wiem, że nie potrafiłbyś mnie zakablować. — Zawsze byłeś sprytny, Wendell. Tamten odchrząknął. — W Miami zrobił się kocioł. Kolumbijczycy, gliny. Kiedy ty tam byłeś, panował błogi spokój i można było coś zdziałać. — A potem? — Wszystko się rozpieprzyło. — Wendell wydął wargi. — W każdym razie przeniosłem się tutaj. Nie wiedziałem, co się z tobą stało, ale nie miałem zamiaru się wypytywać. Nawet nie mam ochoty comprendo, co się wydarzyło, więc mi nie tłumacz, dobra? Raul i Kubańczycy zajęli się swoimi sprawami. Ja wylądowałem tutaj. Pracuję. Jud skinął głową. — Mam drobny udział w handlu koką — rzekł Wendell. — Sprzedaję po kilkadziesiąt gramów tygodniowo, czysta robota. Nawet tutaj siedzi kilku moich klientów. — Więc co ty tu robisz? — zapytał Jud. — Jeśli oni zaczynają być nieostrożni, to oznacza dla ciebie bliskie nieszczęście. — Czekam na swojego człowieka. — Wendell wzruszył ramionami. — Mam dla niego kolejną dostawę. Wyobrażasz to sobie? Ja opłacam ludzi od detalu! — To jeszcze gorzej — oznajmił Jud. — Nie powinieneś być przy tym, jak on załatwia interesy. Nie zapominaj, Wendell: działać trzeba z głową. — To była twoja rola — rzekł Wendell. — Tacy jak ty mieli to wszystko w małym palcu. — Owszem. — Posłuchaj — mruknął Wendell. — Zdradź mi: pracujesz tutaj? — Tak — odparł Jud. — Nie chcę ci włazić w paradę, po prostu nie wiedziałem. Jeśli ci przeszkadzam, tylko powiedz, a już mnie nie ma. Nie jestem idiotą, żeby udawać kowboja! Jud uśmiechnął się. — To duże miasto — rzekł. Wendell wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Pozwól, że zafunduję ci drinka! Kelner przyniósł zamówioną poprzednio szklaneczkę whisky, ale nie zdążył zdjąć jej z tacy, gdy Jud rzucił krótko: — Chivas regał. 357 Kelner spojrzał na tanią whisky, którą przyniósł, i zapytał: — A co mam z tym zrobić? — Wypij to sam — rzekł Jud, odsyłając go ruchem dłoni. — Zwariowany świat — oznajmił Wendell. Wypili za ten świat. — Spójrz na nich — mówił handlarz, ruchem głowy wskazując elegantów tłoczących się przy barze. — Mają forsy jak lodu, a każdy chce mieć powodzenie, być seksownym... i groźnym. Jechać na grzbiecie fali, na haju... Uniósł swoją szklankę z piwem. — Za nasze powodzenie. Jud wypił razem z nim. — Do diabła — rzekł Wendell. — To najlepsze miejsce i właściwy czas na dobry towar. Znudziła im się trawka. Poza tym gliny są tak zajęte, że wystarczy sprzedać co nieco i odpalić im dolę. Towar idzie na każdym rogu, a najlepiej koka: po niej człowiek jest lepszy, a kto o tym nie marzy. W dodatku nie zabija. Czy można sobie wyobrazić lepszą sytuację? Tak było w roku 1979. Po latach niedowierzania potędze narkotyków; po tym, jak całe pokolenie wyrosło, szprycując się śmiercionośną nikotyną, jednocześnie zasilając budżet państwa; po eksperymentach z LSD zapoczątkowanych przez CIA w latach pięćdziesiątych, które wykazały, że nie każdy od razu wyskakuje przez okno hotelowe, jak ów lekarz, któremu bez jego wiedzy zaaplikowano doświadczalną dawkę; po tym, jak tysiące Amerykanów przejęło w swoje ręce spuściznę tych eksperymentów. Kokaina, używana przez Freuda, stała się guru zdrowia psychicznego. Nikt od niej nie umierał, nikt nie wpadał w uzależnienie. W roku 1979 nikt nie wiedział, że to nieprawda. Wówczas nikt nie przypuszczał, że już niedługo oczyszczona, krystaliczna postać kokainy zostanie ochrzczona „gromem", nikt nie zdawał sobie sprawy z możliwych konsekwencji politycznych zakupu jednego grama „śniegu", nikt nie domyślał się, że jedno spotkanie z „białą damą" może tylko prowadzić do następnego. A potem jeszcze jednego. I jeszcze. — To wielki interes, chłopie — rzekł Wendell. — W Kolumbii wszyscy się go chwytają. Armia, politycy, niemal cała dżungla. — A co z partyzantami? — zapytał Jud. — Przecież nie mówimy o czarnej Afryce! Zaśmiali się obaj. — Są tam w ogóle jacyś partyzanci? — zapytał Wendell. — Jasne — odparł Jud. Nie mógł sobie przypomnieć, czy działa tam M-19, „Świetlisty Szlak" czy jakieś inne ugrupowanie latynoskich marksistów. — Nigdy nie interesowałem się wojującymi komuchami — oznajmił 358 T Wendell. — Myślę, że jeśli kryje się za tym gruba forsa, to wcześniej czy później wszyscy wejdą w ten interes. Nie przeskoczy się zasady kapitalizmu, chłopie. Dolar rządzi światem. — Otarł wargi. — Posłuchaj — rzekł. — To jest... Tylko nie zrozum mnie źle, dobra? — W porządku. — Jestem uczciwy i nie mam ochoty grać twardego faceta. Ale nie chcę też pracować dla jakiegoś kacyka. W tej robocie wszystko się tasuje, wiesz o tym. Zresztą popatrz na siebie, w Miami byłeś na szczycie, tutaj ledwie przed czołem fali, obracasz drobnicą... Moja propozycja jest następująca: nie mam wielkich aspiracji, ale może dałoby się jakoś połączyć nasze wysiłki? Mógłbym podwoić obroty i zostać przy swoim, co najwyżej brać odrobinę więcej, reszta byłaby dla ciebie... — A co ty byś z tego miał? — Ciebie — odparł Wendell. — Kocury, które kręcą się wokół Miami, wkrótce rozłożą się na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Potrzebuję kogoś, kto by osłonił mnie przed ich pazurkami, kto wiedziałby, jak stosować się do reguł, jak zachować to, co już mamy. A także kogoś, komu mógłbym zaufać. Przed dłuższy czas dwaj starzy przyjaciele mierzyli się wzrokiem. Mężczyzna przy barze znowu zaśmiał się głośno i po chwili wyszedł, obejmując ramionami dwie młode dziewczyny. Nie spojrzał nawet na Juda. — Musiałbym się dowiedzieć, jakimi metodami pracujesz — odparł w końcu Jud. — Nie ma sprawy! Zasuwaj! — Twierdzisz, że mógłbyś sprzedawać drugie tyle. — Bez kłopotów. — Dobra, wchodzę w to — zdecydował Jud. — Dzielimy się pół na pół. W przyszłości ustalimy szczegółowe warunki. I gramy uczciwie: żadnych krętactw, żadnych numerów, żadnych obcych, wyłącznie biznes. — Nie ma sprawy. Mój łącznik twierdzi, że bierze tylko czysty towar, nie uznaje podejrzanych dostawców. Będę potrzebował osiemset... — To twoje zmartwienie — przerwał mu Jud. — Nie mam zamiaru inwestować ani grosza. Wendell zamrugał szybko, po czym wzruszył ramionami. — Zapisz mi swój numer telefonu i adres. — Jud wręczył mu pióro. — I ani słowa handlarzom o mnie czy o naszej umowie. Opracujemy system łączności. Jak wszystko pójdzie gładko, wtedy pozwolę ci zawiadomić resztę ludzi. A gdy nie będzie żadnych kłopotów, będziesz miał wszystko, czego pragniesz. 359 — Co z kelnerem? — zapytał z uśmiechem Wendell. — To twoja sprawa, nie moja — odparł Jud. — Nigdy nie lubiłem takich spraw. — Bo nie są łatwe — rzekł Jud. — Weź nasz rachunek, zamydl mu czymś oczy, zostaw duży napiwek... — Zaśmiali się. Jud wstał. — Jeszcze jedno — rzekł, pochylając się. — Jesteśmy przyjaciółmi. Lecz jeśli mnie wydasz albo wystawisz do wiatru, ty zapłacisz rachunek. Spojrzenie Wendella mówiło aż nazbyt wyraźnie, że zrozumiał. Jud ledwie mógł się skoncentrować, jadąc do zakładu fryzjerskiego. Lorri zdziwiła się, kiedy oświadczył szefowi, że z przyjemnością zostaną trochę dłużej i zamkną salon, nic jednak nie powiedziała: miała dość wyczulony instynkt. — Nie rozumiem — rzekła, kiedy zostali sami. — Najpierw zmusiłeś mnie, żebym przestała brać prochy, a teraz mamy handlować kokainą? — To zupełnie co innego — odparł Jud. — Poza tym robimy to dla pieniędzy, a nie dla przyjemności. To będzie nasz sposób na wyjście z tego bagna. W dodatku oni są mi coś winni. W ten sposób sobie odbiję. — Co za „oni"? — Nie przejmuj się, dziecino. Wszystko w porządku. Kocham cię. — A jeśli nas złapią? — Zabezpieczymy się przed tym — odparł. — I to dość skutecznie. Popatrzyła na niego i wybuchnęła śmiechem. — Nie ma sprawy, wszyscy się tym zajmują. Nawet Maria, ta od trwałej ondulacji, na boku sprzedaje gramowe porcje. — Widzisz, już zaczynasz się wczuwać w rolę — rzekł, podświadomie planując, w jaki sposób wciągnąć Marię pod swój parasol. Lorri zadzwoniła do redakcji „Los Angeles Timesa" i oczarowała redaktora dyżurnego opowiastką o swej pracy dyplomowej na Uniwersytecie Kalifornijskim, do której potrzebowała nieco szczegółów o działalności komunistów i partyzantów w Ameryce Południowej. Facet poszukał w materiałach, znudzonym głosem odczytał jej artykuł, a potem zaczai bajerować, jakie to wspaniałe suszi podają w pewnym lokalu przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Lorri pokrygowała się trochę, wreszcie wyraziła zgodę na wspólny obiad, odłożyła słuchawkę i wybuchnęła śmiechem. Poczęstowali się służbowym piwem z lodówki. Lorri zaczęła przeglądać najnowsze magazyny, natomiast Jud sformułował wiadomość: „Wiarygodne dotychczas źródło poinformowało agenta, że zaangażowane w produkcję kokainy komunistyczne ugrupowanie terrorystyczne z Ameryki Południowej, prawdopodobnie 360 M-19 lub inne, zagraża zewnętrznym i wewnętrznym interesom USA. Zainicjowano wstępną penetrację siatki. Operacja rozważna, szczegółowy wywiad, maksimum tajności. Projektowane zerowe koszty, minimalny kontakt, minimalne wsparcie. Plan operacji do zatwierdzenia". „w, ystarczy" — pomyślał. Dołączone materiały potwierdzą, że nie kłamie. Podpisał wiadomość pseudonimem agenta o najwyższych umiejętnościach, weterana amerykańskiego wywiadu: „Zły". — Coś ty narobił? — zapytała Lorri, kiedy wrzucał do skrzynki list zaadresowany na skrytkę pocztową w niewielkiej mieścinie w Ma-rylandzie. — Nic wielkiego — odparł, chociaż i on czuł przyspieszone bicie serca. „Na pewno to kupi i będzie chciał wykorzystać w swoich akcjach — pomyślał, wspominając twarz generała, którego widział przelotnie przed miesiącami. — To zbyt oczywista sprawa, by ją zlekceważyć". Trzy tygodnie później w grubym tygodniku rozprowadzanym w supermarketach, w horoskopie dla Bliźniąt, znalazło się określenie „deszczowe dni": uaktywnić się, nawiązać kontakty, zacząć działać. Jud podjął działania wcześniej. Nikt nie przypuszczał na jak wielką skalę. Na początku zaczął inwestować pieniądze płacone mu przez Wendella. Gramy zmieniły się w dekagramy. Maria dołączyła do siatki Juda. Wraz z Wendellem wyszukiwała nowych klientów, których Jud wciągał na listę. Dekagramy zmieniły się w kilogramy. Maria i Wendell przedstawili swoich dostawców Judowi. Po czterech miesiącach był już ich jedynym odbiorcą; po pięciu działali w jego organizacji. Jud i Lorri zrezygnowali z pracy i przenieśli się do gustownego segmentu w szeregu domków nad morzem. Zatrudnili człowieka do prowadzenia rachunków. Wtedy Jud poznał Deana; ich stosunki zaczęły wykraczać poza ramy organizacyjnej dyscypliny, niemalże rozumieli się bez słów. Kilogramy zamieniły się w kwintale. Jud dobijał targu z „chłopcami" z Illinois, z „facetami" z Yegas, z „rodzinami" ze starego Wschodu. Wykorzystywał gangi motocyklistów i bractwa barriosów. Nawiązały z nim kontakt grube ryby z Miami. Nikt nie pytał o Arta Monterastelle-go, a Raul przesłał mu wyrazy uznania. Jud zawierał sojusze; gdy zaczynały się jakieś waśnie, do akcji wkraczali agenci federalni. 361 Kwintale zamieniły się w tony. Jud zorganizował sieć melin i opłacał uzależnionego od meskaliny anarchistę, którego wyobraźnia i umiejętności wykorzystania komputerów wyprzedzały o wiele lat prawne regulacje dotyczące wywiadu elektronicznego i przepisy bankowe. Kupił urządzenia do liczenia banknotów, akcje banku z Florydy, dwa mercedesy sedany i porsche ze składanym dachem. Gdy pękło mu szkiełko złotego rolexa, rzucił zegarek do kapelusza żebraka na Bulwarze Zachodzącego Słońca i kupił sobie nowy. Wybierał wina po pięćset dolarów za butelkę i zamawiał do domu obiady z francuskiej restauracji, dostarczane wraz z porcelanową, inkrustowaną złotem zastawą, która potem szła do śmieci. Spotykał się z ludźmi nadzorującymi samoloty latające nad Zatoką Meksykańską, ciężarówki jeżdżące przez granicę z Meksykiem i statki kursujące na Alaskę. Wraz z Lorri kupili willę w stylu hiszpańskim, której okna wychodziły na ocean. W spiżarni znalazły się skrzynki chivas, a w gabinecie Juda kryształowa karafka. Olbrzymi telewizor grał na okrągło. Lorri włóczyła się po całym domu, od sypialni, przez wielką, kolistą wannę jacuzzi, do telewizora. Znała tylko takie kobiety jak Maria bądź wypielęgnowane damulki, siedzące w kieszeniach takich ludzi jak Jud. Sprzątaniem domu zajmowała się Meksykanka, która dostawała sto dolarów dziennie, a ponadto obawiała się urzędników imigracyjnych. Lorri mogła jeździć swym czarnym mercedesem wszędzie, dokąd zechciała, pod warunkiem zachowania reguł bezpieczeństwa. Nosiła jedwabne bluzki, obcisłe dżinsy i szpilki; nie rozstawała się ze swoją torebką, nosiła puderniczkę wypełnioną po brzegi białym proszkiem — na wypadek, gdyby Jud wyjechał na dłużej w interesach i zamknął magazyn domowy. W każdym pokoju znajdowały się automaty Uzi, pistolety magnum i mniejsze, kalibru 9 mm; domu strzegły systemy alarmowe, doberman oraz strażnik czuwający całymi nocami. Po trawniku przed willą chodziły pawie. Jud stał się dzikusem: robił sceny w restauracjach, awanturował się na ulicach, ekspedientkom w sklepach fundował błyskotki, romansował z nimi całymi tygodniami, a potem kazał się wynosić i nie chciał ich więcej widzieć. Utył, jego muskuły zginęły pod warstwą tłuszczu. Przypominał goryla szalejącego w dyskotekach; wychodził sam lub w towarzystwie mężczyzn o szklanych spojrzeniach, którzy potrafili śmiać się tylko ustami. Czasami Nick wpadał do Los Angeles i dotrzymywał mu towarzystwa; przez jakiś czas kręcił się przy nim słynny hollywoodzki reżyser zażywający kokainę, lecz jego obietnice załatwienia korzystnych zamówień okazały się czczą gadaniną. Ci, dla których Jud stał się najbardziej znaczącą w życiu legendą, wierzyli, że jakimś sposobem oddzielił on całą organizację od świata 362 zewnętrznego ogrodzeniem z drutu i że drut ten nigdy nie zapętli się na ich karkach. — Trzymam wszystko w garści — powiedział kiedyś Nickowi. — Ale ty o niczym nie wiesz. Wszystko załatwiam, nadzoruję i osłaniam, to czysty interes, niekłopotliwy. Pieprzę ich. Ale ty o niczym nie wiesz. — Nie sądzę, żebym nawet chciał wiedzieć — odparł Nick. Pokręcił głową. — To istne szaleństwo. W listopadzie 1980 roku, w sobotę, Jud poślubił Lorri w kapliczce nad brzegiem morza; świta we frakach stanowiła prawdziwy horror--show. Dean rozbił się na swym harleyu i nie uczestniczył w ceremonii. Rodzina Lorri, która przyjechała z Nebraski, początkowo niechętna, wracała do domów przerażona. Wtedy już uśmiech Lorri był jedynie wykrzywieniem warg, twarz okrywała nienaturalna bladość, a z błękitnych tęczówek patrzyły dwie czarne dziury. Reżyser z Hollywoodu pełnił rolę mistrza ceremonii, a Nick Kelley był pierwszym druhem Juda. Raz w tygodniu Jud zamykał się w gabinecie i pisał raport, który następnie wysyłał pod adres skrytki pocztowej w Marylandzie. Na początku donosił jedynie o „przeniknięciu". Czasami zwracał się z prośbą o informacje, ale nigdy nie wymieniał z nazwiska swych sprzymierzeńców ani nie podawał szczegółów operacji: tamci nie musieli o niczym wiedzieć, może nawet nie chcieli wiedzieć. Jud żywił przekonanie, że jeśli jakiś gliniarz wprowadził jego nazwisko do komputera, to zaraz zjawiał się ktoś z rozkazem wymazania zapisu. Czasami w skrzynce pocztowej znajdował list, o którym nie dowiadywała się nawet Lorri, przekazujący zaszyfrowane ostrzeżenia przed czymś lub przed kimś; niekiedy precyzujący szczegółowe wymagania względem jego operacji. Dziewięć miesięcy po ślubie Jud zaczął się spotykać gdzieś na południu z królami przemytu, którzy wkrótce przejęli kontrolę nad produkcją kokainy w Ameryce Południowej. W jego raportach pojawiły się uściślenia hipotezy, jaka zawarł we wstępnym doniesieniu o podjęciu akcji; opisywał handel bionią, nielegalne oddziały oraz współpracę między kokainowymi rekinami a bojownikami o idee rewolucji. Wybierał co smaczniejsze kąski z krążących po czarnym rynku plotek i tajemnic: komu oraz ile był winien taki a taki ambasador, czym zajmowali się w Paragwaju handlarze bronią ze Środkowego Wschodu, o co zabiegał kubański attache w Bogocie, co robili izraelscy doradcy wojskowi w Panamie, który z kapitanów chińskich zbiornikowców zawijających do Argentyny był chciwy na pieniądze. Ilekroć spoglądał w lustro w wykończonej z przepychem łazience swej willi, powtarzał sobie, że jego działalność jest usprawiedliwiona. 363 Gdyby nie on, to samo robiłby ktoś inny — ktoś niezależny, pracujący tylko dla siebie, jakiś łajdak, mający wszystko w nosie. A na zewnątrz „śnieżna" burza ogarniała cały kraj. Powtarzał sobie, że to nie ma znaczenia, iż odbijający się coraz głośniejszym echem w zasypywanych „białą śmiercią" ulicach krzyk podnoszą straceńcy, którzy też sięgnęliby po kokę czy heroinę, gdyby mieli odwagę wbić sobie igłę. Papierosy...? Do diabła, Jud rzucił palenie. Był biznesmenem dostarczającym towar; nie mógł odpowiadać za jego niewłaściwe użycie. Cele wywiadu usprawiedliwiały podjęte środki, a on wreszcie mógł odebrać zapłatę za lata straszliwego ryzyka. Miał glejt na swoją działalność. Nieważne, że wiązała się ona ze sprowadzaniem Ameryki na złą drogę. Po takich rozważaniach nalewał sobie pełną szklankę. „Są mi to winni" — powtarzał. „Oni" popełnili jednak błąd. W trzech zaszyfrowanych listach znalazł polecenie zasilenia funduszy, po dwadzieścia tysięcy dolarów za każdym razem. Wysyłał pieniądze pod adresem skrytki pocztowej w Marylandzie. Za czwartym razem, oprócz gotówki, wysłał prośbę o pokwitowanie na całą sumę. Nie otrzymał żadnego pokwitowania. Nie było również dalszych żądań pieniędzy. „Tu cię mam, generale — pomyślał Jud. — Nawet ty na to poszedłeś". W październiku 1981 roku w Los Angeles zjawił się Nick. Poprosił Juda o spotkanie w pokoju hotelowym, ustawicznie bowiem odmawiał przyjęcia gościny w willi. Judowi nie spodobało się drżenie w głosie Nicka. Wieczorem, przed spotkaniem, poprosił anarchistę o podsłuchiwanie rozmów telefonicznych z aparatu w pokoju przyjaciela. Trzej ludzie, których pisarz nie mógł znać, wzięli pod ciągłą obserwację Nicka i jego hotel. Przed umówionym spotkaniem Jud sprawdził dane zdobyte przez anarchistę. — Dzwonił do biura producenta filmowego, gdzie ma się stawić o drugiej; do agenta, którego nie zastał, i do jakiejś cipci w Waszyngtonie dopraszającej się o złoty pierścionek; nie sądzę, żeby go dostała. — Słyszałem o niej — odparł Jud. — Pewnie wkrótce zerwą ze sobą. Nick zjadł obiad samotnie. W sąsiedztwie jego pokoju nie mieszkał nikt podejrzany. Nie spotkał się z nikim i nie był śledzony. W czasie obiadu Jud włamał się do jego pokoju, ale nie znalazł żadnych materiałów obciążających. Spotkali się w hotelowej restauracji; w porze między śniadaniem a lunchem prawie nie było klientów. Nick zamówił kawę, Jud „Krwawą Mary". 364 — Posłuchaj — zaczął Nick. — To wcale nie jest takie proste. — Gzym się martwisz? Wszystko gra. Nick pokręcił głową. — Zostawiasz mnie dla innej dziewczyny? — zażartował Jud. Nich roześmiał się. — Kocham cię jak brata — rzekł Jud. — Wiele razem przeszliśmy. Zdaję sobie sprawę, że dla ciebie to nie było łatwe, ale... — Jesteś moim przyjacielem — oznajmił Nick. Westchnął. — Nie podoba mi się to, co się z tobą dzieje. — O co ci chodzi? — Jud starał się zachować spokój. I przyjacielską atmosferę. Miał przed sobą jedynego człowieka, któremu mógł zaufać. A to oznaczało, że naprawdę tylko jego obdarzał zaufaniem. — Zdarzało ci się to raz czy dwa razy w miesiącu, ale wczoraj wieczorem... — Przepraszam, to wszystko z powodu ciągłego napięcia... — Teraz nie ma dnia, żebyś nie był pijany i nie rozrabiał. Mam wrażenie, że zaraz opowiesz mi o spotkaniu z UFO i krasnoludkach! — Cóż, mieszkam w Kalifornii. — To nie ma znaczenia, robiłbyś to samo wszędzie. Coś cię zżera od środka. — Panuję nad tym. — W takim razie przestałeś panować nad czymś innym. Grzęźniesz w tym bagnie, wariujesz. — Do tej pory cię to nie obchodziło — wtrącił Jud. — Sam lubiłeś sobie dziabnąć. — Nie mówmy o moich grzeszkach — odparł Nick, zaglądając Judowi w oczy. — Nie biorę już koki. — Czyżbyś się nawrócił? — Nie. — Nick pokręcił głową. — Koka... odurza, podnieca, nie sądzę jednak, by mnie to pasjonowało do tego stopnia jak kilka znanych mi osób... — zawiesił głos, po czym dodał: — Tobie również znanych. Jud patrzył na niego twardym wzrokiem. — A co się za tym kryje? — kontynuował Nick. — Jeśli dobrze się przyjrzeć, napychamy kieszenie gangsterów, skorumpowanych polityków i morderców, popieramy ludzi oraz działalność, z którą walczyłem całe życie i której nienawidzę. — Tak samo jak ja — wtrącił Jud. Przez dłuższą chwilę Nick milczał. — Nie wiem dokładnie, czym się tu zajmujesz — rzekł w końcu. — Powtarzam sobie, że za tym musi się kryć coś ważniejszego. Zresztą sam mi to mówisz. Nie chcę znać prawdy. Jeśli jesteś 365 moim przyjacielem, powinienem wierzyć w ciebie, i to musi mi wystarczyć. Ale to wcale nie znaczy, że musi mi się to podobać. — I co z tego? — zapytał Jud. — Sam nie wiem. Spróbuj się postawić w mojej sytuacji. Nie jestem już tak jak kiedyś pewny tego, co nas łączy. Potem już tylko upewniali się nawzajem o swojej przyjaźni i obiecywali sobie pozostać w kontakcie. Nick uparł się, że to on zapłaci rachunek. Od tej rozmowy Jud zaczął pić na umór; dzwonił do Nicka średnio raz w miesiącu, zwykle w ciągu dnia. W listopadzie 1981 roku, w ostatni wtorek przed Świętem Dziękczynienia, kiedy za panoramicznymi oknami willi czerwone słońce wisiało nisko nad oceanem, Jud usiadł na kanapie, przed włączonym telewizorem, i zaczai zmieniać kanały. Lorri siedziała skulona w siatkowym foteliku i zapalała od niedopałka następnego papierosa. — Za dużo palisz — rzekł Jud. — A co innego, do cholery, miałabym robić? — odparła spokojnie. — Coś cię dręczy? — warknął. Wy buchnęła śmiechem. — Uważasz, że to zabawne? Masz więcej, niż kiedykolwiek mogłabyś sobie wymarzyć. Miliony kobiet z chęcią zamieniłyby się z tobą miejscami! — Spisujesz już nazwiska chętnych? — Nie muszę. Przyślą mi listę, jak będę potrzebował. — Ach tak, zapomniałam, kim jesteś. — Na dobrą sprawę nic o mnie nie wiesz. — Czyżby? — zapytała. — Czy ktoś inny słyszał twój płacz? — To było tylko chwilowe załamanie. — Co było. to było — parsknęła. Rożkiem karty do gry zdrapała resztki kokainy ze spodeczka i wciągnęła ją do obu dziurek nosa. — Jesteś pieprzonym ćpunem — rzekł Jud. — Od dawna już się nie pieprzymy — odparła, spoglądając na niego spode łba. Jud uważnie przyglądał się, jak Lorri oblizuje spierzchnięte wargi. — Bo nie mam na to ochoty — powiedział. — To samo mówisz tej kurwie, którą poderwałeś na plaży? Ja się nie skarżę. Dzięki niej mam kłopot z głowy. Plastikowa obudowa pilota telewizora pękła w jego uścisku. Gdyby Lorri to spostrzegła, z pewnością by zamilkła. — Twoi ludzie zanadto się boją, żeby pójść ze mną do łóżka — rzekła. — Zabiliby mnie od razu, ale nie będą się ze mną pieprzyć. — Wstała i popatrzyła za okno. Niebo ciemniało. — Dlaczego prowadzimy taki tryb życia? — zapytała. 366 — Wolałabyś wrócić do Nebraski? A może chcesz znów odbierać telefony w salonie fryzjerskim i brać dwudolarowe napiwki? — Chcesz? — Pokręciła głową. — Czyja mogę jeszcze czegoś chcieć? Jud usłyszał, że Lorri płacze, nie potrafił jednak zdobyć się na nic więcej niż życzyć sobie, by wreszcie przestała. — Wolałabym... —zaczęła, lecz urwała, jak gdyby nagle zmieniła zdanie. Po chwili dodała rozmarzonym głosem: — Chciałabym, żebyśmy mieli dziecko. Mówiłeś zawsze, że to nieodpowiednia pora, że wiele byśmy ryzykowali. Mówiłeś, że powinnam znacznie dłużej i lepiej oczyścić się z narkotyków, że dziecko... Stwierdziłeś, że to cię niepokoi. — Niepokoiło mnie także, czyje to byłoby dziecko. — Nie umiał się powstrzymać. Kiedy odwróciła się ku niemu, jej stężała twarz przypominała maskę. Policzki Lorri były mokre od łez, a w głosie pojawił się lodowaty chłód. — Ty masz swoje tajemnice — wycedziła — ja mam swoje. — Przecież wszystko to robiłem dla nas! — krzyknął. — A także dla celów, których nie zrozumiesz! Nic o tym nie wiesz! — To ohydne kłamstwo, kochanie — powiedziała. Obróciła się dookoła, tak samo jak wtedy, kiedy Nick robił jej zdjęcie. Lecz tym razem miała zupełnie inny uśmiech. — Gratuluję ci. Jesteś genialny. Wygrałeś. — Czego ty chcesz? — Ja? — Omiotła szklanym wzrokiem pusty salon. — Ja chcę odejść. — Zaśmiała się. — I chcę dostać jeszcze koki. — Uśmiechnęła się przymilnie i pochyliła w jego kierunku; spadające kaskadami włosy ocieniały jej twarz; wciąż była tak samo młoda i ponętna. — Naleję ci drinka — powiedziała. Jud rzucił jej klucze od gabinetu, w którym trzymał narkotyki. Przez chwilę słuchał jeszcze, jak Lorri idzie na górę, a następnie wyszedł. Jeździł porsche po całym mieście. Dwukrotnie zatrzymywał się, żeby wypić drinka. Poczta, z której korzystał, udostępniała klientom skrytki przez okrągłą dobę. W jego skrzynce był jakiś list. Zanim jeszcze go otworzył, miał przeczucie, że stało się coś złego. Wewnątrz znalazł dwa kawałki papieru, jeden niewielki, złożony we czworo, drugi zawierał pisaną przez kalkę, zaszyfrowaną wiadomość. Przez kalkę! W żadnym wypadku korespondencja nie powinna być kopiowana! Fakt, że przysłano mu kopię, sam w sobie stanowił informację: zespół utracił autonomię. Stojąc przy pocztowym kontuarze w wyludnionym biurowcu Jud rozszyfrował wiadomość: „Sankcja traci moc 12/20/81..." Za miesiąc. Dawali mu miesiąc. Stawiali też 367 żądania. „Wyjście zapewnione. Przygotować pełny raport końcowy. Ujawnić aktywa, cele, personel. Zwrócić materiały i fundusz operacyjny. Załączyć rachunki. Informować o wszystkim". „Coś się musiało stać" — pomyślał Jud. Rozłożył mniejszą kartkę. Zawierała wykonany ręcznie napis, osobistą informację: „Pamiętaj o Monterastellim". „Zastrzelony — stwierdził w duchu Jud, lecz zaraz poprawił się: — Wyeliminowany". Ktoś — generał czy też generał generała — przypomniał sobie o odpowiedzialności. Reguły gry uległy zmianie. „Ujawnić aktywa, cele, personel". To znaczy: wskazać swoich ludzi. Wystawić Wendella, Marię i pozostałych. Przykręcić im śrubę. Grube ryby chciały dopisać kolejne chlubne zdanie w swoich aktach personalnych. Ale grube ryby miały swoich prawników oraz powiązania i mogły trzymać gliniarzy na odległość bez względu na to, jak głośnym echem odbiłoby się ujawnienie działalności Juda. „Zwrócić"... wszystko. Znów zmienić się w Zasranego Jasia Śmieciarza. A żeby mieć pewność, wsadzimy cię pod wykrywacz kłamstw, naszprycujemy narkotykami i prześwietlimy, dopóki będzie co prześwietlać. „Sankcja traci moc". Gdyby ich zignorował, każdy dotychczas poskramiany gliniarz ł każdy policjant skarbowy, któremu do tej pory mówiono, żeby pilnował swego nosa, zostałby na niego napuszczony. Jego podobizna znalazłaby się wśród listów gończych zawieszonych na ścianie poczty. A gdyby zdołał umknąć przed prawem... „Pamiętaj o Monterastellim". Język za zębami. Nie wydaj nas. Inaczej zginiesz. „I jeszcze coś" — pomyślał Jud. Popatrzył na obie kartki. Wysyłając do Juda kopię wiadomości i osobistą notatkę, generał na pewno zdawał sobie sprawę, że Jud... O to chodziło: generał i cały zespół nie chcieli więcej mieć z nim do czynienia. Ale ktoś się przestraszył, albo zmienił zdanie, i postanowiono, że dopóki były agent, renegat i narkoman, chodzi po ziemi, musi się stosować do reguł. Dopóki istnieje, próbowali utrzymać go pod kontrolą. Zasrany Jasio Śmieciarz. „Na marne — pomyślał. — Wszystko, co robiłem, pójdzie na marne". Od tego, ile zatrzyma dla siebie, zależał rodzaj ich zemsty. Z jego gardła wydobył się dziki ryk i przetoczył echem wśród zielonych ścian i mosiężnych skrytek pocztowych. Po dwóch godzinach oraz pięciu kieliszkach wrócił do swojej willi. 368 Strażnik nie spał już. Był Koreańczykiem i miał podrobione dokumenty. Doberman go lubił. Jud kazał mu pakować manatki. Lorri leżała w poprzek swego królewskiego łoża obok fiolki valium. Używała tego środka, żeby móc spokojnie zasnąć i rano znów wejść w trans. Nie budząc jej, Jud spakował dwie walizki niezbyt rzucających się w oczy ubrań. Do dwóch następnych upchnął swoje ciuchy i poszedł do gabinetu, gdzie na ścianach wisiały jego ulubione czternastowieczne drzeworyty przedstawiające samurajów. Do teczki spakował swój zielony beret, smitha kaliber 9 mm oraz pięćdziesiąt tysięcy dolarów w gotówce. Ocenił, że w sejfie pozostało jakieś siedemdziesiąt tysięcy. Włożył dziesięć tysięcy do koperty, resztę do podróżnej kosmetyczki. W skrytce znajdował się ponadto kilogram kokainy. Odsypał dwie pełne filiżanki do worka foliowego i upchnął go obok banknotów w kosmetyczce. Następną godzinę zajęły mu ostatnie przygotowania. — Chodź — rzekł, potrząsając ramieniem Lorri. Częściowo odzyskała świadomość. Leciała mu przez ręce, sprowadził ją jednak na dół, do garażu, i usadził w czarnym mercedesie. Koreańczyk wstawił do bagażnika walizki Lorri, natomiast bagaże Juda, obok skrzynki szkockiej, znalazły się w porsche. Jud odjechał kilkaset metrów i wrócił na piechotę. — Weź to — rzekł wręczając strażnikowi kopertę. — Jedź do swojej rodziny w San Francisco, wydaj tyle, ile będziesz musiał. Gdybym nie skontaktował się z tobą w ciągu dwóch miesięcy, cała forsa jest twoja. — Wręczył mu kluczyki od drugiego mercedesa. — Weź także psa. Koreańczyk skłonił się szybko. — Nigdy nie lubiłem tego psa — mruknął Jud, kiedy strażnik odjechał. Lorri była wciąż odurzona. Jud wyjechał mercedesem, minął trzy przecznice i zaparkował za porsche. Później miał zamiar przesiąść się do używanego dodge'a stojącego pod jedną z melin. Popatrzył na oświetloną willę. Sąsiedzi, których nawet nie znał, spali w okolicznych posiadłościach, będących symbolem amerykańskiego sukcesu. — Obudź się! — powiedział. Zaczerpnął z worka i podał Lorri na czubku noża dwie porcje koki. Odruchowo wciągnęła je do nosa. Zamrugała, potrząsnęła głową; rozejrzała się, zauważyła swoje walizki, leżącą na podłodze otwartą kosmetyczkę z pieniędzmi i kokainą, kluczyk w stacyjce mercedesa. — Co...? Co, do cholery...? — Jej oczy się rozszerzyły. Między siedzeniami samochodu leżało czarne pudełko. Jud wskazał kciukiem ich willę — wytworną, urządzoną z przepychem. Przekręcił kluczyk w pudełku i wcisnął guzik. 24 — Rzeka ciemności Bomby z elektronicznym zapłonem eksplodowały w jego gabinecie, w kuchni, w piwnicy, w salonie, gdzie ciągle grał olbrzymi telewizor. Do każdej bomby była przytwierdzona butla z gazem. Poprzez dęby ocieniające willę wydawało się, że wybuchła tam supernowa: zasłony, elektroniczny sprzęt szpiegowski, obrazy, komputery, broń, amunicja, ubrania, narkotyki, stosy banknotów ukryte w szufladzie w kuchni — wszystko zmieniło się w gigantyczną kulę ognia. Śpiące przed domem pawie wpadły w panikę; ogłupiałe pognały w stronę płonącego domu. W sąsiednich budynkach zapalały się światła. — Chciałaś odejść — syknął Jud do Lorri. — Więc ruszaj, teraz! Znikaj, i to szybko! Nie oglądaj się za siebie. To wszystko przepadło. Nigdy tego nie było. Nie masz tu już czego szukać. Nie w tym mieście. Nie za swego życia. Zapomnij o mnie, ale nigdy nie zapominaj trzymać języka za zębami! Płomienie trawiące willę oświetliły ciemne plamki w jej oczach. Jud zrozumiał, że Lorri była na to przygotowana, że spodziewała się tego. Od stóp wzgórza dobiegło wycie syren wozów strażackich. W pobliżu stuknęły drzwi któregoś z domów. Jud wysiadł z samochodu. Lorri zawahała się przez chwilę, wreszcie przesiadła się za kierownicę mercedesa i odjechała. Nie oglądała się. Jud patrzył jej śladem. "ziewięć lat później jechał skradzionym samochodem autostradą międzystanową na zachód. Przecinał Iowę. Zmierzał do Nebraski. Jud wiedział, gdzie mieszkała Lorri — jej kuzyn pozostawał z nim w kontakcie przez jakiś czas, uważając, że będzie mógł wyciągnąć od niego jakieś pieniądze. Raz nawet Jud zadzwonił pod jej numer, usłyszał jej „halo?", a po chwili ciszy dźwięk odkładanej słuchawki. Skręcił na południe, przejechał na drugi brzeg Missouri. Popołudniowe słońce kładło na asfalcie długie cienie drzew rosnących wzdłuż szosy. Jud nie spodziewał się nawet, że w Nebrasce jest aż tyle zieleni. Nie miał zamiaru tu zostawać. Na nic nie liczył, nie układał żadnych planów. Doskonale wiedział, jak mało Lorri będzie miała mu do powiedzenia, nie dbał też o to, jakimi słowami on mógłby się wytłumaczyć. Ale czuł potrzebę zobaczenia jej, choćby tylko na chwilę. Chciał powiedzieć Lorri tylko jedno. Kiedy minął Lincoln i zjechał na podrzędną drogę wiodącą na południe, ujrzał na poboczu partyzanta z Yietcongu, któremu poderżnął gardło. Tamten stał w zeskorupiałym czarnym kombinezonie, 370 miał puste oczodoły. Jud spodziewał się, że niczym autostopowicz będzie go zatrzymywał wyciągniętą ręką. Dodał gazu i minął go. „Czy możesz usprawiedliwić śmierć wszystkich swoich ofiar?" — zapytał siebie w duchu. Może Lorri spyta go: „Gdzie byłeś? Dokąd się wybierasz?" Odpowiedziałby wówczas: „Do piachu". Może wybuchnełaby śmiechem... Gotów był opowiedzieć jej o wszystkim. Żeby tylko potrafił i żeby ona go w końcu zrozumiała... może znaleźliby wreszcie wspólny język. Niewykluczone, że Lorri miałaby nawet powód do dumy. Powiedziałby jej: „Po tym pożarze tylko raz chcieli włączyć mnie do akcji. Znów przez ten koszmar horoskopów. Nie wiedzieli, jak nisko się stoczyłem. To było jesienią 1984 roku. Ale wysłałem do nich list z odpowiedzią, że się nie zgadzam". „Naprawdę?" — zapytałaby Lorri. Albo powiedziała: „I słusznie, do cholery", po czym zaśmiała się. Być może potem pozwoliłaby mu odejść. Conrad w Nebrasce to brudne, małe miasteczko. Kilkaset domów, ciąg handlowy po jednej stronie głównej ulicy, elewatory zbożowe przy pokrytych rdzą torach, po których nie jeżdżą już pociągi. Większość ulic nie ma nawet chodników, lecz talerze anten satelitarnych sprowadzają obrazy prawdziwego życia do szaroburych pokoi. Jud siłą woli opanował chęć zatrzymania się przy jednym z dwóch barów, przed którymi stały furgonetki. W niebieskiej nylonowej torbie leżącej na siedzeniu obok miał jeszcze trzydzieści dwa dolary, wystarczyłoby mu na butelczynę, może nawet dwie. Stwierdził jednak, że to może poczekać. Zmusił się do tego. Przyczepa mieszkalna stała na wschód od miasteczka, czterysta metrów za ostatnimi zabudowaniami. Rząd drzew zasłaniał ją przed oczyma ludzi. Dalej, na przestrzeni dwóch kilometrów, ciągnęły się cuchnące bagniska. Co prawda smród bił od nich tylko w upalne dni. a Jud dotarł w tę okolicę o zachodzie słońca. Poza tym była dopiero wiosna. Dwa kundle, kręcące się wokół przyczepy, uciekły na widok samochodu. Nie spodobało mu się to. Sięgnął po niebieską torbę. Wysiadł z wozu zesztywniały po długiej podróży. Nie pozostało mu nic innego, jak podejść do zamkniętych blaszanych drzwi. ŻÓŁTY PIES Wes odnalazł przyczepę mieszkalną w pobliżu Conrad w Nebrasce przed południem następnego dnia. Słońce grzało mocno, niebo było bezchmurne. Zatrzymał wynajęty samochód sto metrów przed nią i popatrzył przez lornetkę na zasłonięte okienko i splamioną, pokrytą pastelową farbą blaszaną ścianę. Poobijany pikap z tablicami rejestracyjnymi Nebraski stał obok przyczepy, z której zdjęto koła. Trzy kundle biegały po zakurzonym podwórku, węsząc i grzebiąc wokół aluminiowego pudła. Żółty pies skrobnął w drzwi przyczepy, ale nikt nie wpuścił go do środka. Wes przeciągnął dłonią po nie ogolonych policzkach. Miał na sobie czarną wiatrówkę, koszulę, ciemne dżinsy i czarne, miękkie pantofle. „Nie przypominam osoby urzędowej" — pomyślał. Pistolet spoczywał na prawym biodrze. Nabity. Gotowy. Po przesiadce w Nasłwille Wes zapadł w głęboki sen. Nic się nie poruszało w pobliżu przyczepy. Oprócz psów. Spojrzał na zegarek: dwunasta. Pora ruszać — stwierdził. Wolniutko podjechał dziurawą drogą ku przyczepie, nie spuszczając oczu z drzwi wejściowych i zasłoniętego okna; prawą rękę trzymał na udzie, palce zaciskały się na kolbie ciężkiego siga. Psy zaczęły szczekać, trzymając się w bezpiecznej odległości; dość szybko umilkły. Obserwowały nieznajomego. Zatrzymał wóz trzy metry od wejścia. Wyłączył silnik. Nie poruszyły się zasłonki w oknie. Nikt nie wyjrzał przez drzwi. — Halo! — zawołał przez okienko samochodu. Brzęczały muchy. Szczeknął żółty pies. Wes wysiadł z wozu. Trzymał pistolet gotowy do strzału. — Czy jest tu ktoś? 372 Wiatr poderwał w górę garść kurzu. W nozdrza Wesa uderzył kwaśnawosłodki zapach przypominający szynkę z kapustą. Pracownik stacji benzynowej poinformował go, że przyczepa stoi na granicy cuchnących trzęsawisk. Uczynił dwa kroki. — Halo! Z głębi przyczepy dobiegł ledwie słyszalny piskliwy śmiech. Czyżby jednak był tam ktoś? „Nie — stwierdził. — To głos z telewizora". Pies warknął, ale Wes wiedział, że nic mu nie grozi, toteż nie obejrzał się nawet. Drzwi przyczepy nie były zamknięte od zewnątrz na skobel. Podszedł do wejścia i zapukał. Nikt nie odpowiedział. Zapukał ponownie. Żółty pies szczeknął. Wes uniósł pistolet, stanął nieco z boku i szarpnięciem otworzył drzwi. Nie rozległ się krzyk; nikt nie wybiegł na zewnątrz. Wes wszedł do środka. Nad zlewem w kuchni zawalonym brudnymi aluminiowymi tackami po mrożonych obiadach kręciły się muchy. Warczała maleńka lodówka. Podłogę zaścielały ubrania, czasopisma, butelki po piwie i winie. Z popielnicy wysypywały się niedopałki. Oczy kobiety skulonej w rogu kanapy wpatrywały się w przenośny kolorowy telewizor umieszczony w odległym rogu blaszanego pudła; na ekranie jeden z uczestników teleturnieju obracał wielkie koło, hostessa klaskała. Pomimo bladości i obwisłych policzków twarz kobiety była jeszcze ładniejsza niż na zdjęciu, które Wes nosił przy sobie. Kasztanowe włosy otaczały jej głowę niczym puszysty szal. Głębokie cięcia powyżej nadgarstków wyglądały jak błyszczące rubinowe bransoletki. Trzymała dłonie na udach. Czarne ślady strumyków wiodły od nich po niebieskich dżinsach i obiciu kanapy w stronę ciemnej plamy na tandetnym, maszynowo tkanym dywanie. Między kanapą a drzwiami znajdował się chybotliwy stolik kawiarniany ze szklanym blatem. Stała na nim ciemna butelka po winie, dwie fiolki jakichś pigułek, opakowanie aspiryny, paczka papierosów oraz popielnica. Przy krawędzi stolika leżał długi słupek popiołu z zostawionego papierosa, który wypalił się do końca. Obok popielniczki spoczywała zakrwawiona żyletka. W samym środku ciemnej plamy na 373 powierzchni stolika leżał pędzelek do powiek. Po szklanym blacie ciągnęły się kręte linie i smugi. Litery. Słowa. Jud nie mogłam dlużej czekać na ciebie żebyś skończył ze mną ha ha PS Nich Ke Sig zakołysał się w zdrętwiałych palcach Wesa. Kiedy mógł wreszcie otworzyć oczy, gdy zebrał w sobie odwagę, by popatrzeć na kobietę, szepnął: — Ja nawet nie wiem, kim jesteś! Pistolet mu ciążył. Wes był nazbyt roztrzęsiony i zmęczony, aby wierzyć swym dłoniom; obrócił głowę, żeby schować broń do kabury. W tej samej chwili ujrzał leżącą na podłodze niebieską nylonową torbę. „Jud" — pomyślał. W jego pamięci odżył widok tamtego człowieka na pustyni; przypomniał sobie, jak opisywał Juda agent na lotnisku w Las Yegas. Torba leżała porzucona wśród innych rupieci na dywanie. Wes ponownie spojrzał na kobietę. Widział wystarczająco wiele trupów, by ocenić teraz, że była martwa już od kilku dni. Na pewno nie żyła, kiedy odnalazł ją Jud. „Za późno — pomyślał. — Ty także zjawiłeś się za późno". W torbie znalazł nową szczoteczkę do zębów oraz kilka banknotów. — Kiedy tutaj byłeś? — zapytał na głos. — Dokąd pojechałeś? Czym? Kobieta na kanapie nie mogła udzielić odpowiedzi. Powietrze wewnątrz przyczepy było zatęchłe i ciężkie. Telewizor odbierał program komercyjny. Wes poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa ścieka mu strumyk potu; gapił się na martwą kobietę, próbując złapać oddech i zebrać myśli. Na zewnątrz przyczepy zawył pies. Nagle dotarło do Wesa, co musi teraz zrobić. WIELKI ZEGAR Dwa dni później Nick Kelley siedział rano na kanapie w swojej pracowni i przeglądał notatki zrobione w trakcie przerzucania skorowidzów. Nie posunął się nawet o krok w stronę wyjścia z tej dżungli od czasu pierwszej wiadomości telefonicznej od Juda. „Możliwe, że nie jest to żadna dżungla — pomyślał, wyglądając przez okno. — Może tamci się wycofali, a może w ogóle nie było żadnych «tamtych»". Zadzwonił telefon. — Nick? — odezwał się w słuchawce nie znany mu męski głos. — Mówi przyjaciel Lorri. Dzwonię w sprawie naszego dzisiejszego spotkania. Nick nie znał żadnych przyjaciół Lorri i nie umawiał się z nikim na dzisiaj. Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, mężczyzna rzekł: — Zastanów się nad tym. Prawda, że nie lubisz telefonów? Nigdy nie masz pewności, z kim rozmawiasz. Przez chwilę obaj wsłuchiwali się nawzajem w swoje oddechy. — Tak jak teraz — odezwał się w końcu Nick. Ledwie mógł wydusić z siebie słowo. — To prawda, lecz wolałem zadzwonić, niż przychodzić do twojego gabinetu. — Tak? — Musimy się spotkać jeszcze przed lunchem. — Co? — Za dwadzieścia minut, na stacji Union. — Nick świetnie znał drogę, lecz nieznajomy podyktował mu, którędy ma iść. — I nie oglądaj się — dodał, po czym odłożył słuchawkę. „Cholera!" 375 „Zastanów się!" Zabójca byłby głupcem ostrzegając go w ten sposób. Sprawa była zbyt pogmatwana, jak na historię z narkotykami. Gdyby chcieli przeszukać jego pracownię, nie musieli go teraz wywabiać — nie było go tu całą noc. A jeśli chcieli z jakichś innych powodów zdybać go na ulicy, nie stosowaliby tak niepewnych metod. Popatrzył na telefon. „Nigdy nie masz pewności, z kim rozmawiasz". Jeśli ten aparat był na podsłuchu, ktoś trzeci słyszał ich rozmowę. Nieznajomy nie chciał przychodzić do pracowni Nicka; czyż nie oznaczało to, że wiedział, iż Nick jest śledzony? „I nie oglądaj się". Mężczyzna użył imienia Lorri. Czyżby to Jud? Niewykluczone. Może potrafi wyjaśnić parę rzeczy, wskazać wyjście z tej dżungli. „Wystarczył jeden telefon, a wszystko uległo zmianie" — pomyślał Nick. Bez względu na to, co zamierzał nieznajomy, gdyby Nick się zawahał, wszyscy biorący udział w tej rozgrywce mieliby czas na przegrupowanie. Cisza panująca w pokoju zdawała się napierać na niego. Poczuł zawrót głowy i skurcz żołądka. Dały o sobie znać dziesiątki wyrzutów sumienia: powinien był zachować większą ostrożność, powinien był trzymać się z dala od Juda, nie powinien... Dosyć! Za późno już na żale. Wielki zegar zaczai odmierzać czas. Wszyscy wiedzieli, kim jest Nick. Wiedzieli, że znajduje się w swojej pracowni. Nie było świadków. Gdyby siedział dalej bezczynnie, oznaczałoby to, że poddaje się woli innych osób. Na dnie szafy leżała czarna nylonowa torba, pamiętająca jeszcze czasy jego studiów. Zapakował do niej skorowidz nazwisk oraz swoje notatki i zarzucił torbę na ramię. Czuł się głupio: zupełnie nie pasowała do sportowej marynarki, ale za to miał wolne ręce. „Sylwia" — pomyślał. Spojrzał na telefon. Zapragnął usłyszeć głos żony albo zadzwonić do domu i poprosić Juanitę, by potrzymała słuchawkę przy uchu Saula. Stwierdził, że to niezbyt bezpieczne. Nie miał zresztą czasu. Wyszedł i zamknął drzwi pracowni na klucz. Wzgórze Kapitelu przedstawia wspaniały widok w porze kwitnienia wiśni oraz rajskich jabłoni i derenia rosnącego wzdłuż wykładanych kostką bulwarów. Pracownia Nicka mieściła się w błękitnym budynku przy ulicy Południo- Wowschodniej A, sześć przecznic od Kapitolu, dziesięć od Dworca Union. „Kto to może być? — myślał Nick, zatrzymawszy się na betonowym podeście przed wejściem do kamienicy. — Czego on ode mnie chce?" 376 Promienie słońca odbijały się od zaparkowanych samochodów. Jakaś kobieta z parasolką w dłoni strofowała ujadającego psa. Do wieczora zapowiadano bezdeszczową pogodę. Z toyoty wysiadł mężczyzna. Nick popatrzył na niego, lecz tamten odszedł w drugą stronę. Od zachodu wznosiła się tylna ściana gmachu Biblioteki Kongresowej. Nie zauważył nigdzie starszego siwego mężczyzny. Ani Jacka Bernsa. Zapatrzył się przed siebie. Znajomy inspektor z wydziału zabójstw ostrzegał go kiedyś, że niezdecydowanie może doprowadzić do śmierci. Przed laty sensei, który uczył Nicka karate, krzyczał na całą grupę: „Jeśli macie się ruszyć — to już!" Uszedł kilkadziesiąt metrów, kiedy wpadł mu do głowy pewien pomysł. Spojrzał na zegarek i przyspieszył kroku. Prawie biegiem dopadł budki telefonicznej przy skrzyżowaniu i drżącymi palcami wrzucił monetę do szczeliny. Głos nagrany na taśmie automatycznej sekretarki w mieszkaniu inspektora policji powitał go serdecznie, po czym rozległ się krótki sygnał. — Mówi Nick Kelley — rzekł. Podał dokładny czas i datę. — Idę na Dworzec Union na spotkanie wyznaczone przez nieznajomego mężczyznę w jakiejś sprawie związanej z CIA. Podejrzewam, że mój telefon jest na podsłuchu, dlatego dzwonię do ciebie. Gdybym nie... Rozumiesz. Dziękuję. Ponownie spojrzał na zegarek. Miał już nie więcej jak minutę. Zadzwonił do biura Petera Murphy'ego, lecz nie pozwolił telefonistce tracić czasu na łączenie go z kimkolwiek i podyktował jej w przybliżeniu taką samą wiadomość, jaką zostawił inspektorowi. Odwiesił słuchawkę i ruszył szybkim krokiem, nie oglądając się. „Teraz i ja włączyłem się do tej rozgrywki" — pomyślał. Po niebie wędrowały szare chmury, było dość zimno. Drzewa pokrywały się już zielonymi pąkami. Minęło go dwóch zaśmiewających się w głos pracowników Biblioteki Kongresowej w uniformach: brązowych koszulach i spodniach. Nick trzymał się trasy, którą wyznaczył mu nieznajomy. Skręcił w lewo w pierwszą przecznicę na pomoc z Trzecią Ulicą, we Wschodnią Kapitolińską. Połyskliwą, białą kopułę gmachu Kongresu miał teraz z boku. Minął go czerwony cardinal, za nim wypluwający chmury spalin z silnika Diesla wielki autobus marki „Metro". „Nic nie zobaczysz. Wytęż słuch. Idź pewnym krokiem" — myślał. I nie oglądaj się. Dźwięk syreny wozu strażackiego przetoczył się gdzieś za nim 377 i dalej na prawo; rozbrzmiały klaksony. „Nie patrz!" — nakazał sobie. Zawsze oglądał się na dźwięk syreny czy wycie wozów policyjnych; tak samo reagował jego syn... Boże, jak on kochał swego syna! Naprzeciwko niego szła obdarzona donośnym głosem kobieta w średnim wieku, prowadziła idące w parach, trzymające się za ręce dzieci. Na końcu, zamykając tyły kolumny i pilnując bezpieczeństwa dzieci, maszerował czarnoskóry mężczyzna. Jeden z chłopców pomachał Nickowi ręką; jakaś dziewczynka zachichotała. Dotarł do Pierwszej Ulicy i skręcił w prawo; z jednej strony miał rozległe skwery Kapitolu, z drugiej marmurowe schody, wiodące ku ukrytemu w cieniu kolumnady wejściu do gmachu Sądu Najwyższego, na którego kremowej fasadzie widniało motto: „Wszyscy równi wobec prawa". Turyści robili zdjęcia swoimi tandetnymi aparatami fotograficznymi, błyskając fleszami — zupełnie bezużytecznymi w pełnym świetle dnia i przy tej odległości. Nick poszedł dalej. Ulicą przejechał kabriolet, za nim odkryty wóz sportowy, wreszcie kilka niebiesko-białych autobusów turystycznych. Mężczyźni i kobiety w eleganckich strojach odprowadzali go spojrzeniami — szpakowatego faceta w sportowej marynarce z torbą turystyczną na ramieniu. Nick szedł zdenerwowany, spięty, odmierzając niezrozumiały dla tamtych rytm. W ich oczach czytał, że uważają go za jednego z tych, co ze stopni Kapitolu nawołują do krucjaty przeciwko Marsjanom lub do walki o sprawiedliwość. Chciał wykrzyczeć im w twarz, że jest normalny; że chodzi nogami po ziemi, w tym świecie, którego oni, obładowani ciężkimi teczkami, nawet nie dostrzegają. „Nie oglądaj się". Przy alei Konstytucji stanął pod czerwonym światłem. Zapaliło się zielone. Wszedł między gmachy Dirksena i Russella mieszczące biura senackie. Chodnik prowadził w dół. Pół kilometra przed sobą dostrzegł masywny, wykonany z szarego betonu budynek Dworca Union, wielki niczym stadion baseballowy, udekorowany białymi i czerwonymi flagami z okazji rozpoczęcia przebudowy: z podupadłej stacyjki miał się przeistoczyć w wielkie centrum pocztowe i ośrodek transportu. Nick dostrzegł zarys marmurowego kolistego murku okalającego fontannę przed wejściem do dworca. Z szumem mijały go samochody. Przez lornetkę mógłby rozróżnić szczegóły kamiennych postaci gigantów zdobiących murek wokół fontanny. Dotarł do stacji siedemnaście minut po telefonie od nieznajomego 378 i stanął na wielkiej gumowej macie przed wejściem. Zareagował elektroniczny czujnik i szklane drzwi rozsunęły się przed nim. Obrzucił wzrokiem tonący w półmroku hol. Wszedł do środka. Budynek stacji Union przypomina wewnątrz katedrę — wysokie, półkoliste sklepienie, nastrojowe światło, mahoniowe poręcze oraz pulpity informacyjne, marmurowa szachownica posadzki, ale i restauracje i winiarnie, wielobarwne tablice komputerowe, megafony, przez które zapowiada się pociągi. Wzdłuż korytarzy ciągną się barwne sklepiki jubilerskie, odzieżowe, księgarnia. Ruchome schody wiodą do podziemi, gdzie znajduje się trzydzieści barów i dziewięć kin. Nick poczuł mieszaninę zapachów kawy, różnorodnych przypraw oraz sosnową woń płynu, którym zmywano posadzki w poczekalniach. Krążyły tu setki ludzi z walizkami, aparatami fotograficznymi — ludzi o rozbieganych oczach, podnieconych podróżą. „Proszę wjechać eskalatorem na ostatnie piętro garażu". Nick ruszył poprzez tłum; nikt go nie zawołał. Potrąciła go jakaś kobieta; odwrócił się szybko, unosząc lewą rękę do osłony, a prawą zaciskając w pięść. Ale kobieta była już dwa metry dalej — siwowłosa staruszka, pewnie wybierająca się do Saint Paul. do swojej wnuczki, która za kilka tygodni miała robić maturę. Na pewno była niewinna; była nikim. Poszedł dalej. „Nie oglądaj się!" Uszy wypełniła mu kakofonia odgłosów dworca kolejowego; słyszał wszystko i nic zarazem, jak gdyby zanurzał się wolno pod wodę, ulegał narastającemu ciśnieniu. Ludzie dokoła poruszali się niespiesznie. Dostrzegał ich twarze z niezwykłą ostrością. Pod hakowatym sklepieniem sali było zimno; Nickowi koszula przykleiła się do pleców, a torba ciążyła mu niczym garb. Ręce, nogi i głowę miał jak z ołowiu, a jednocześnie czuł się niezwykle lekko, jak gdyby unosił się w wodzie. Wewnątrz stacji Union znajduje się czteropiętrowy parking, ciągnący się wzdłuż jednego boku dworca jak gigantyczny kawał tortu. Wjeżdża się do niego eskalatorami z głównej hali, dwie nitki ruchomych schodów prowadzą w górę, dwie w dół. Pierwszy odcinek był zatłoczony: biznesmeni, młode małżeństwa trzymające się za ręce, jakby zerwali się z pracy, żeby wpaść do kina. On i Sylwia robili to samo; było wiele ciekawych filmów, poza tym Sylwia miała tak gładką skórę... Nigdy nie wybrali się na piknik. Gromada rozwrzeszczanych nastolatków pognała sąsiednim pasem 379 schodów na górę, gdzie czekał na nich wycieczkowy autobus z rejestracją stanu Maine. Na drugim odcinku eskalatora było o połowę mniej ludzi; znacznie więcej wjeżdżało na górę, mniej było przyjezdnych. Nick spojrzał w lewo: dziesiątki zaparkowanych samochodów upchniętych na betonowym piętrze pod niskim sklepieniem. Na ścianie widniał ogromny napis: „W wypadku niebezpieczeństwa wcisnąć czerwony guzik". Nie było tu nikogo, kogo można by wezwać na ratunek; nikt by nie pospieszył mu z pomocą. Trzeci odcinek schodów był pusty, kiedy Nick stanął na pierwszym stopniu. Nikt nie zjeżdżał z góry; za nim także nie rozlegały się niczyje kroki. Nagle u szczytu schodów zjawiła się zakonnica. W kompletnym czarno-białym habicie przypominała pingwina; włosy i czoło zakryte, ręce schowane w fałdach sukni. Stanęła na schodach prowadzących w dół. „Dlaczego nie trzyma się gumowej poręczy?" — przemknęło mu przez myśl. Z każdą chwilą zbliżali się do siebie. Miał zakonnicę po lewej; od strony serca. Blada, pomarszczona twarz starej kobiety. Coraz bliżej. Nieruchome oczy zakonnicy wbijały się w jakiś punkt na wprost niej. Nick wiedział, że ona musi dostrzec każdy jego ruch. Miał zaschnięte usta; serce mu łomotało. Jechał schodami w stronę nieba i próbował się rozluźnić, przygotować na spotkanie z nią; byli już tak blisko, tuż obok. Minęli się. Nic się nie stało. Na ostatnim odcinku schodów także nie było nikogo. Za przeszkloną ścianą po prawej stronie Nick ujrzał kolorowe fasady domów na wzgórzu Kapitolu oraz szeregi pokrytych rdzą dachów wagonów, tworzących składy mające wyjechać z miasta. Musiał zaryzykować. Wbijał wzrok w czarną plamę dachu jednego z budynków. Schody unosiły go w górę i naprzód. Powoli odwrócił głowę... Dziesięć metrów za nim stał na taśmie eskalatora jakiś mężczyzna w sportowej marynarce. Patrzył na zegarek. Nick widział jedynie czubek jego głowy: niewielką łysinę okoloną czarnymi włosami. Tamten miał ponadto mocno opalone dłonie. Nick dojechał do końca. Zszedł z eskalatora na betonową platformę parkingu. W jaskrawym 380 świetle słońca nie dostrzegł nikogo między stojącymi tu samochodami. „Są tam trzy betonowe klatki schodowe" — powiedział mu przez telefon nieznajomy. — „Proszę wjechać eskalatorem na samą górę, a potem środkowymi schodami iść na dół". Środkowa klatka schodowa znajdowała się w obszernej niszy, nad którą w suficie zamontowany był gigantyczny wentylator. Nick nacisnął klamkę żelaznych drzwi; były otwarte. Wyszedł na podest oświetlony nie osłoniętą żarówką. W dół prowadziły stalowe schodki. Nie dostrzegł nikogo. „Może to ten facet, co stał za mną na schodach?" — pomyślał Nick. W brzuchu czuł wielki kłąb żaru. Wszedł na klatkę schodową i zamknął za sobą drzwi. Wstrzymał oddech, ale nie było nic słychać oprócz kapiącej gdzieś wody. Zszedł piętro niżej. Przed wejściem na ten poziom stał przenośny pomarańczowy pachołek z lanej gumy, a na blaszanych drzwiach zagrodzonych postawioną ukośnie deską widniał samoprzylepny napis: „Objazd". Koniec drogi. Pułapka. Brudne szare ściany zamknęły się wokół Nicka. „Biegiem". Zawrócił. Wbiegł na półpiętro przeskakując po trzy stopnie naraz; nawrót, jeszcze dziewięć schodków... Metalowe drzwi odskoczyły z hukiem. Na podest wypadł mężczyzna, który jechał za nim ruchomymi schodami; zachwiał się, poleciał bokiem na ścianę, odwrócił plecami do wejścia. Miał rozciętą i zakrwawioną twarz; sięgnął ręką pod marynarkę... Ale facet w dżinsach i czarnej wiatrówce, który wskoczył za nim na podest, chwycił go za rękę i grzmotnął jakimś wielkim czarnym przedmiotem w twarz. Facet z eskalatora zatoczył się. Napastnik zadał drugi cios. „To pistolet — rozpoznał Nick. — Pistolet!" Lufa skierowała się w jego stronę. Facet z eskalatora osunął się na podest schodów. — Stój tam! — krzyknął nieznajomy. — Ani kroku! Nick trzymał ręce z dala od ciała. Nie miał dokąd uciekać. Dzieliła ich zbyt duża odległość, by odważył się chwycić uzbrojoną dłoń tamtego. Poza tym napastnik był mocno zbudowany. Kopnął skulonego na betonie mężczyznę w nogę; tamten nawet się nie poruszył. — Spokojnie! — zawołał do Nicka. — Nic ci nie grozi! 381 — Odpieprz się! — wrzasnął Nick, zanim zdążył pohamować język. — Czyżbyś chciał się wyłamać z szeregu? — Przecież i tak masz zamiar mnie załatwić! — huknął Nick. — Cicho bądź! — Krzyk napastnika odbił się echem wśród żelaznych stopni betonowej klatki schodowej. — Nie mam zamiaru zrobić ci nic złego! — Masz pistolet! — Na niego, a nie na ciebie. — Odwrócił nogą nieprzytomnego mężczyznę twarzą do góry. — Znasz go? — Nie. Ciebie również nie znam. — To ja dzwoniłem. Chciałem cię wyciągnąć, żeby pozbyć się kogoś, kto by ewentualnie ciebie śledził. Nazywam się Wes Chandler. — Wiem o tobie tylko tyle, że masz pistolet — odparł Nick. — To prawda. — Schował siga do kabury. Jego przyspieszony, chrapliwy oddech zdawał się również wzbudzać echo w tej betonowej klatce, gdzie z pomocą skradzionego pachołka i deski zastawił pułapkę. Wes zauważył, że Nick przysunął się o jeden stopień i mierzy wzrokiem odległość, oceniając swoje szansę. — Nie próbuj niczego głupiego — ostrzegł. — Mogę cię załatwić nawet gołymi rękoma. — Jasne — mruknął Nick, który postanowił zyskać na czasie. — Gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył. Nick zamrugał. — Kim jesteś? — Jestem dla ciebie wyjściem z tego galimatiasu. Jedynym wyjściem. — Wyciągnął w stronę Nicka, jakby pokazywał mu swoją legitymację służbową, zdjęcie z polaroidu. Nick zmrużył oczy, podszedł o dwa schodki bliżej i ujrzał swoje zdjęcie — na kanapie, w towarzystwie Juda. — Skąd to masz? — zapytał szeptem. Wes wskazał leżącego bez ruchu mężczyznę. — On cię śledził. — Po co? Jak to zauważyłeś? — Zniknąłem im i nie mieli chyba innego wyboru, jak obserwować ciebie — rzekł Chandler. — W każdym razie nie zostawiłem im innego wyjścia. — Pochylił się i zaczął przeszukiwać kieszenie leżącego. „Nie — stwierdził w duchu Nick, kiedy napastnik skierował całą swą uwagę na ogłuszonego faceta. — Poczekaj". — Nie wiem, czy to nie CIA cię namierzyła — powiedział Wes. Z wewnętrznej kieszeni marynarki leżącego wyciągnął pistolet. — Gdyby działali oficjalnie, zajmowałby się tobą cały zespół. Jeden by 382 szedł twoim śladem, a reszta trzymała się nieco w tyle. Ale nie było nikogo innego. Obserwowałem ciebie przez lornetkę. Ten facet był sam. — Podsłuchał rozmowę telefoniczną? A może czekał na ulicy? — To nie ma znaczenia. — Wes wyciągnął portfel tamtego. — Samotny ogon oznacza małą skalę. Bez względu na to, dla kogo pracuje, jeśli nawet działa oficjalnie, nie znajdziesz go w wykazach pracowników żadnej firmy. Człowiek na podłodze jęknął. Nie wypuszczając z ręki pistoletu Wes rzekł: — Chodźmy! Wyszli z klatki schodowej. Wes skierował Nicka w stronę wynajętego samochodu, obszedł maskę i stanął przed drzwiczkami od strony kierowcy. — Wsiadaj — rozkazał. — Jeszcze nie zgłupiałem! — Dobrze znam twoje kłopoty. Siedzisz w tym bagnie po szyję. Jeśli do tej pory nie zauważyłeś... — Skinął lufą ku drzwiom, za którymi zostawili pobitego, odzyskującego świadomość mężczyznę. — Wdepnąłem w to samo gówno — wyjaśnił Wes. — Mamy szansę wyleźć z tego. Razem. Sam nic nie zdziałasz. — Przynajmniej będę wiedział, dokąd zmierzam i kim jestem. — Na pewno? — zapytał Wes. Obrócił rewolwer, który zabrał ogłuszonemu mężczyźnie, lufą do siebie i pchnął go po dachu samochodu w kierunku Nicka. — Jak wolisz — rzekł. Wsiadł do auta i uruchomił silnik. Popatrzył na Nicka, który gapił się na niego zza przedniej szyby. „W końcu on stwarza mi jakąś szansę" — pomyślał Nick. Sięgnął po broń i wsiadł do samochodu. Pojechali do Narodowego Ogrodu Botanicznego: sto osiemdziesiąt hektarów parku u stóp wzgórza Kapitolu, mnóstwo wypielęgnowanych drzew, kwitnących krzewów oraz żwirowanych wyludnionych alejek. Zaparkowali obok tarasu widokowego, na którym siedziała przy sztalugach starsza kobieta w kapeluszu z szerokim rondem. Wes gadał jak najęty: przedstawił się Nickowi jako komandos pracujący dla CIA i opowiedział szczegółowo o tym, jak poszukiwał Juda od chwili tajemniczej informacji przekazanej na numer alarmowy CIA. Przyznał się do kradzieży fotografii z hoteliku w Los Angeles i wyjaśnił, w jaki sposób kontrola rozmów międzymiastowych pozwoliła mu połączyć osobę Nicka z Judem. — Muszę porozmawiać z Judem — rzekł z naciskiem. — On trzyma się z dala od tego. Ale wie za dużo albo ma coś, albo sam jest 383 celem. Mógłby wiele wyjaśnić. Wie także, że nie chcę go zabić. Widziałem go już raz, na pustyni, lecz pojawiły się pewne trudności. — Gdzie on teraz jest? — Wydaje mi się, że jedzie tutaj, do ciebie. — Wes przełknął głośno ślinę. — Lorri nie żyje, popełniła samobójstwo. On tam był i znalazł... wiadomość. Lorri zapisała twoje nazwisko. — Dzwoniłem do niej — szepnął Nick. — W zeszłym tygodniu. Żyła jeszcze... — Nie martw się — oznajmił Wes. — Zatarłem ślady. — Co? — Nick z trudem mógł zebrać myśli. Lorri zabiła się. A przecież żyła, kiedy do niej telefonował. „Zabiła się po tej rozmowie — stwierdził w duchu. — Powiedziałem, że Jud jej szuka; po latach znów pojawiłem się w jej życiu. A ona popełniła samobójstwo". Ogarnęły go wyrzuty sumienia, poczuł skurcz żołądka. — Nie mamy zbyt wiele czasu — rzekł Wes. — Unieważniono moje uprawnienia. Zostałem przyparty do muru, a pluton egzekucyjny już się ustawia. Jud zostaje poza kontrolą. Oni chcieliby postawić go pod tą samą ścianą. — Za co? Przecież to ty wciągnąłeś tego agenta w pułapkę, a nie Jud! — Jeszcze ty jesteś między nami — odparł komandos. — Jack Berns cię w to wciągnął. Moim zdaniem on też nasłał tego faceta, który siedział ci na ogonie. W każdym razie jesteś ostatnim człowiekiem, który mógłby przytrzymać Judowi linę z tej strony. Nick miał wrażenie, że wnętrze wozu stało się nagle bardzo ciasne. Położył dłoń na klamce. Wes otworzył portfel zabrany tamtemu mężczyźnie. — Prawo jazdy z Wirginii. — Przeczytał: — Norman Blanton. Mówi ci to coś? — Nie — odparł Nick. „Gdzie jest teraz Sylwia? — pomyślał. — Czy nic jej się nie stało?" — Karty kredytowe, czeki podróżne... Po cholerę mu czeki podróżne? Żadnej legitymacji służbowej, nic... — Z bocznej kieszonki wyciągnął pogiętą wizytówkę. — Norman J. Blanton, p.o. wiceprezydent ADUF, Agencja Dostaw i Usług „Feniks". — Chwileczkę — powiedział Nick. Wyjął z torby skorowidz nazwisk i instytucji. — Nie ma Blantona — rzekł, przejrzawszy listę nazwisk. Lecz na stronie dziewiątej sporządzonego przez archiwa spisu organizacji zamieszanych w aferę antyirańską znalazł notatkę o Agencji 384 Dostaw i Usług „Feniks" (ADUF): „Towarzystwo z siedzibą w Wirginii, założone w styczniu 1985 roku przez Byrona Yarona, emerytowanego generała. ADUF pełniła rolę drobnego pośrednika zarówno w oficjalnych, jak i nieoficjalnych działaniach wspierających kontrrewolucję, między innymi zapewniając kanały przerzutowe funduszy, wspomagając na niewielką skalę handlarzy bronią i zapewniając doradztwo wojskowe". — I do czego nam pasuje ta agencja? — zapytał Wes. — Nie: do czego — mruknął Nick, przerzucając strony skopiowanego raportu — ale: do kogo. Tym razem znalazł w indeksie nazwisk: „Yaron, Byron R., emerytowany generał porucznik Armii USA, służył w Wietnamie i Laosie, później zastępca szefa grupy doradców wojskowych w Iranie i dowódca nielicznego oddziału dywersyjnego bezpośrednio podlegającego Połączonemu Szefostwu Sztabu. Był także honorowym przewodniczącym Amerykańskiego Ruchu na Rzecz Wolności, zbierającego fundusze na kontrrewolucję, nadzorującego dostawy broni, jak również biorącego udział w planowaniu nieformalnych operacji, prowadzonych przez ściśle tajny zespół utworzony przez Biały Dom". — Wygląda na to, że ty jesteś królem białych — odezwał się Nick do Wesa. — I co teraz? MAŁPOLUD Tego samego dnia, za dziesięć dwunasta, do zagraconego gabinetu Sylwii wszedł przewodniczący komisji kongresowej, dla której pracowała. Zmierzając w stronę szatni powiedział jej, żeby wzięła sobie wolne do końca dnia. Gwoli ścisłości rzekł: — Rusz swą dupę i zabieraj się stąd. Kiedy w przyszłym tygodniu zaczną się obrady komisji, nie mam ochoty za każdym razem, gdy spojrzę za siebie o północy, widzieć wypisane na twojej twarzy: „Moja biedna rodzina!" — Jak tylko skończę pisać odpowiedź na propozycje kancelarii senatu... — Niech się odpieprzą — powiedział przewodniczący wpływowej komisji senackiej. — Jeśli będziesz rzucała żarcie psom, ilekroć zaszczekają, dojdą do wniosku, że one są gospodarzami. Już od drzwi puścił do niej oko. — Będziesz mi winna jedną kolejkę. Sylwia zaśmiała się i sięgnęła po słuchawkę. W pracowni Nicka zgłosiła się automatyczna sekretarka. „Musiał wyjść na wcześniejszy lunch" — pomyślała Sylwia. Gdy rozległ się sygnał, zostawiła wiadomość, że jedzie do domu, i poprosiła, by zadzwonił. — A może wybralibyśmy się do kina? — zapytała na końcu. Nim dojechała na osiedle, pierwsze krople deszczu spadły na przednią szybę samochodu. Ciężkie chmury na horyzoncie zapowiadały dalsze opady. Gdy weszła do domu, okazało się, że Saul dopiero co usnął. — To dobry chłopak — powiedziała Juanita. — Cały czas chce tylko chodzić. Już go nie interesuje raczkowanie. 386 Sylwia ponownie zadzwoniła do Nicka. Nie było go jeszcze. Nadal mieli szansę zdążyć na popołudniowy seans. Przypomniała sobie filuterne mrugnięcie okiem kongresmana. — Juanita... — Sylwia pomyślała, żeby dogadać się z niańką. Za wolne do końca dnia Juanita mogłaby posiedzieć przy dziecku w piątek wieczorem. — Chce pani pójść na randkę — stwierdziła Meksykanka. — Wam obojgu przydałaby się randka. — Owszem — Sylwia uśmiechnęła się, wybiegając marzeniami w przyszłość. Odprowadziła Juanitę do drzwi. Zauważyła, że ochłodziło się, wiatr przybrał na sile, a niebo zasłoniły ciężkie chmury. „I zostałam sama" — pomyślała. Saul powinien spać jeszcze co najmniej godzinę, przez ten czas mogła nacieszyć się błogim spokojem. Zdawało jej się, że w całym domu nie ma żywej duszy, z wyjątkiem psa — wielkiego czarnego rottweilera, który łaził za nią krok w krok z pokoju do pokoju. Mogłaby nawet wyłączyć telefon. Nie, miał zadzwonić Nick. Żywiła nadzieję, że zadzwoni. Poszła na górę do pokoiku Saula. Malec spał zwinięty na boku w swoim łóżeczku, jego piersi unosiły się w rytm oddechu, drobniutkie rączki spoczywały przy buzi. Wyszła, zamykając za sobą drzwi, żeby nie zakłócać mu spokoju. Kiedy stanęła w korytarzyku, przypomniała sobie uśmiech, jakim jej szef obdarzył kongresmana z Ohio, nowicjusza, obiecując jednocześnie nie sprzeciwiać się wnioskowi tamtego o wprowadzenie pewnych ulg podatkowych, dzięki którym jego okręg zaoszczędziłby sześć milionów dolarów. W zamian nowicjusz deklarował swoje pełne poparcie dla proponowanego przez komisję planu budżetu. Nie wiedział jednak, iż szef Sylwii dogadał się wcześniej z Komisją Ustawodawczą, że projekt ustawy budżetowej wejdzie pod obrady bez uwzględniania jakichkolwiek ulg podatkowych. Przewodniczący komisji zawsze dotrzymywał swych obietnic, po prostu wykołował nowicjusza. „Procedury są ważniejsze od treści" — powiedział. Teraz musieli znaleźć sposób na to, by wymusić na senatorze... „Dosyć! — nakazała sobie w duchu Sylwia. — Masz dzisiaj wolne!" Przeszła do sypialni, zsunęła z nóg buty, znalazła w szafie wolny wieszak i zdjęła żakiet. Rozpięła spódnicę, powiesiła ją na wieszaku. Na bluzce miała brzydką plamę po kawie. Pokręciła głową; zdjęła bluzkę i odłożyła ją na stosik ubrań do prania — kolejny wypadek, który miał ją kosztować półtora dolara. Ściągnęła rajstopy i rzuciła je na podłogę przy komodzie: powoli opadły na dywan. Sylwia zaśmiała 387 się i przypadkowo spojrzała na wielkie lustro w otwartych drzwiach do łazienki. Popatrzyła na swoje odbicie. Po raz pierwszy od wielu dni miała okazję przyjrzeć się sobie uważnie. Wśród jej ciemnych włosów widać było pierwszą siwiznę. Miała na sobie sprany stanik z naderwaną koronką. Bawełniane majteczki puściły na szwie przy gumce, przez dziurkę wyglądało nagie ciało nad pośladkiem. Całą nadwagę po dziecku zrzuciła w ciągu sześciu miesięcy od porodu, lecz nie odzyskała już swej poprzedniej sylwetki. Miała szczupłą talię, bez wałków tłuszczu, ale brzuch pozostał nieco obwisły. Jej piersi mieściły się w miseczkach, gdy jednak zdejmowała stanik, widać było, że są wyciągnięte. — I co powiesz? — zwróciła się z pytaniem do psa, ale nie uzyskała odpowiedzi. Mogła mieć tylko nadzieję, że Nick nie będzie tak okrutny w jej ocenie jak lustro. A zresztą, piękne kobiety zapełniały stronice pisanych przez niego powieści. Zauważyła rozstępy na skórze. Bezlitosna czterdziestka. — Ważne, żebym mogła przed tobą stawać w każdy poniedziałek rano — mruknęła do lustra. W tej samej chwili pomyślała o swoich planach na piątkowy wieczór i uśmiechnęła się. Wciągnęła ulubione stare dżinsy i wygodną, bawełnianą, różową bluzę z długimi rękawami. Uwielbiała chodzić boso. Miała wolne popołudnie i była sama w domu. Jednym z punktów zapalnych w ich małżeństwie był fakt, że w przeciwieństwie do Nicka lubiła czytać w łóżku. Lecz teraz męża nie było. Pies zwinął się wreszcie w kłębek na dywanie sypialni. Sylwia ułożyła wysoko poduszki i włączyła lampkę. Usiadła na łóżku, opierając się wygodnie na poduszkach, i sięgnęła po biografię Martina Luthera Kinga, którą smakowała po kawałeczku w ciągu wypełnionych pracą dni powszednich. Pogrążyła się w lekturze książki opisującej prawdziwy świat polityki i rzeczywistych bohaterów. Dotarła właśnie do historii szesnastoletniej dziewczyny, która w roku 1951, łamiąc utarte schematy, zaczęła namawiać koleżanki i kolegów ze swojej szkoły do występowania przeciwko segregacji rasowej, kiedy pies warknął. — Cicho bądź! — szepnęła. Rottweiler poderwał się na nogi — wielkie, silne psisko ze skołtunioną czarną sierścią, o błyszczących oczach i białych zębach. — Nikogo tu nie ma — mruknęła Sylwia, próbując skupić się ponownie na treści książki. — Saul śpi. 388 Pies szczeknął głośno, basowo. — Przestań! Obudzisz... Rozbrzmiał dzwonek u drzwi. „Listonosz — pomyślał Sylwia, zsuwając się z łóżka. — Pewnie z paczką; może od ojca chrzestnego Saula, a może od jej siostry z Milwaukee? Boże, oby tylko nie grupa starszych pań z Armii Zbawienia, noszących wielkie kapelusze, albo młodzi ludzie w białych koszulach i czarnych krawatach, chodzący z Biblią". Miała nadzieję, że pies ich nie wystraszy, w każdym razie nie za bardzo. — Już idę! — zawołała, spiesząc po schodach. Chwyciła za kolczatkę i próbowała odciągnąć psa od drzwi wejściowych: ważył pięćdziesiąt kilogramów, a weterynarz twierdził, że jeszcze rośnie. — Siad! „Dlaczego, do cholery, Nick nie chciał cócker-spaniela? — pomyślała. — Co z tego, że ten olbrzym ma dyplom ze szkoły tresury?" „Ale nie otrzymał wyróżnienia na świadectwie" — powtarzała Nickowi. — Siad! — Szarpnęła za obrożę. Pies uspokoił się na tyle, że cofnął nieco od drzwi. Sylwia zacisnęła mocno dłoń na kolczatce, aż metalowa obroża wbiła jej się w palce; zaparła się nogami i otworzyła drzwi. Przed nią stał mężczyzna. Zwalisty olbrzym o zmierzwionych włosach i nie ogolonej twarzy. Miał zakurzoną koszulę, brudne dżinsy, rozczłapane tenisówki. Zimny wiatr niósł od niego woń potu, brzydki zapach z ust pomieszany z kwaśnym odorem whisky. Chwiał się nieco. — Przepraszam — powiedział. Ten głos: słyszała go pięć czy sześć razy, odbierając telefony późno w nocy, którym nie było końca, mimo że usilnie prosiła Nicka. — Przepraszam — powtórzył. — To ty jesteś Sylwia. Na imię mam Jud. — Wi...witaj. — Uśmiechnęła się odruchowo, lecz serce zabiło jej mocniej. Ten człowiek był kimś ważnym dla Nicka, przyjacielem; to jego kłopotami Nick tak bardzo się przejmował. Stał teraz na werandzie przed domem, ledwie trzymał się na nogach. A przecież nikt inny nie przysparzał jej tak wielu zmartwień. Jego widmo nie dawało im spokoju. Jako duch stanowił raczej hipotetyczny problem; teraz, stojąc na werandzie, uosabiał takie zagrożenia, jakich Sylwia nie miała nawet odwagi nazwać po imieniu. — Co tutaj robisz? — zapytała, choć już domyśliła się prawdy. 389 — Nick... Muszę się zobaczyć z Nickiem. — Powinien być w swojej pracowni — powiedziała. — Nie mogę tam pojechać — odparł. Powody były dla Sylwii oczywiste. — Samochód mi się zepsuł, stanął w ogniu, w Pensylwanii. Ukradłem bilet autobusowy do Wirginii zachodniej. Potem jechałem autostopem, do Marylandu podwiózł mnie pastor. Wysadził mnie przy wjeździe do Takoma Park. Resztę przebyłem na piechotę. Znalazłem adres w książce telefonicznej, chłopak na stacji benzynowej wskazał mi drogę. Nie dam już rady iść dalej. Z głębi gardła psa doleciało ciche warczenie. — Przepraszam. — Twarz Juda pobladła jeszcze bardziej. — Nie chciałbym sprawiać kłopotu. — Oczy mu powilgotniały. Za jego plecami chodnik był już całkiem mokry, zaczynało padać coraz mocniej. — Mogę zaczekać na werandzie — dodał. Popatrzył na daszek i wzruszył ramionami. — Ale tutaj łatwo mnie będzie dostrzec przy drzwiach. Podwaszyngtońskie miasteczko Takoma Park, słynące z wąskich, krętych uliczek, wielu drzew i zakwitających na różowo i czerwono krzewów ocieniających domy, nazywane jest także amerykańskim miastem azalii. Nikt nie wyglądał przez okna sąsiednich budynków. Nie było nikogo w żadnym z nielicznych, zaparkowanych w pobliżu samochodów. Sylwia i Nick mieszkali przy niezbyt ruchliwej, chociaż jednej z głównych ulic. Zasady przyzwoitości i wyrzuty sumienia wzięły górę nad obawami Sylwii. — Nie wygłupiaj się, wejdź. Tylko nie rób gwałtownych ruchów, ten pies nie lubi obcych. — Mądre psisko — rzekł Jud, szurnąwszy nogami. Sylwia odsunęła się do tyłu, nie rozwierając dłoni zaciśniętej na obroży, i wpuściła go do środka. Starając się utrzymywać dwumetrowy dystans, poprowadziła go przez zastawiony regałami pełnymi książek salon, obok kominka, na którego gzymsie stały fotografie, do jadalni. Wskazała okrągły dębowy stół. — Możesz tutaj usiąść. Jud opadł ciężko na krzesło. Pies szarpnął się, chcąc wyrwać z uchwytu Sylwii. — Spokojnie! — powiedziała. — Spokojnie! Puściła go. Rottweiler zbliżył się do Juda, obwąchał go, a następnie zajął posterunek między swą panią a obcym. — Dopóki będziesz siedział spokojnie, nic ci nie zrobi. 390 „Dlaczego jesteś taka oschła?" — zapytała siebie w duchu. Spojrzała na Juda, ale on zdawał się nie zwracać na to uwagi. Siedział ze wzrokiem wbitym w lakierowaną powierzchnię stołu. Sylwia wyszła, nie zamykając drzwi od kuchni. Podeszła do wiszącego na ścianie telefonu. Nie mogła stąd widzieć gościa, obserwowała jednak psa; zorientowałaby się, gdyby Jud wykonał choć drobny ruch. Znów zgłosiła się automatyczna sekretarka Nicka. Sylwia zostawiła wiadomość: — Wracaj natychmiast do domu! — Przyszła jej na myśl Juanita. Wybierała się, co prawda, do swoich kuzynów. Sylwia zadzwoniła do niej. Odezwał się męski głos. — Digale d Juana que venga a mi casa lo mas pronto, que pueda por favor — powiedziała Sylwia. — Odwiesiła słuchawkę i wróciła do jadalni. — Od czasu pobytu w Meksyku świetnie mówisz po hiszpańsku — rzekł Jud. — Byłaś w Korpusie Pokoju? — Skąd o tym wiesz? — Od Nicka. — Co jeszcze mówił ci o mnie? — Sylwia skrzyżowała ręce na piersi; poczuła mrowienie na karku. Obdartus wzruszył ramionami. — Że cię kocha. — Aha. — Pokręciła głową i potarła oczy palcami. — Posłuchaj, nie chcę, żebyś wziął mnie za... — Paranoiczkę — wpadł jej w słowo. — To najbardziej eleganckie określenie. — Chyba nie sądzisz, że te słowa podziałają na mnie uspokajająco? — Po prostu nie mam zamiaru ciebie okłamywać — odparł. Sylwia poczuła chłód na karku. — Nie chcemy mieć nic wspólnego z twoimi kłopotami! — wy-buchnęła. — Ja też nie chcę — mruknął. — Przepraszam, ale muszę porozmawiać z Nickiem, przekazać mu... złe wiadomości. — Jakie? — Wolałbym nie mówić o tym częściej, niż naprawdę muszę. — Tylko tego chcesz? — Nie mam zamiaru go skrzywdzić, nigdy bym tego nie zrobił. Ciebie także... — Więc może powinieneś trzymać się z dala od nas? — Chyba tak. „Dlaczego telefon nie dzwoni? — pomyślała. — Gdzie jest Nick?" — Nie możesz tu zostać na noc — oznajmiła, brzydząc się 391 własnymi lękami, których przyczyny nie były dla niej jasne, ale nad którymi nie umiała zapanować. — Nie ma sprawy. Pies usiadł wreszcie, ale nie spuszczał oczu z Juda. Sylwia zrozumiała, że jest okrutna wobec gościa. — Czy... napijesz się czegoś? — Mógłbym dostać drinka? — Nie trzymamy w domu alkoholu. — Aha — rzekł. Sylwia domyśliła się, że rozpoznał kłamstwo. — Znasz hiszpański? — zapytała. — Umiem poprosić o piwo albo tequilę i powiedzieć gracias. Senora i senorita. Kilka przekleństw. — Mamy tylko mleko — powiedziała. — Mleko? — Pokręcił głową. — Z przyjemnością wypiłbym szklankę mleka. Nalała mu zimnego mleka i energicznie postawiła szklankę na stole. Z góry doleciał płacz dziecka. — To Saul? — zapytał Jud. — Nie! — krzyknęła Sylwia. — To znaczy... nie ruszaj się stąd. Ja pójdę... zajmę się nim. Zostań tutaj. — Jak sobie życzysz. Pies poszedł za nią. Nie umiała zdecydować, czy to dobrze czy źle. Saul uśmiechnął się do niej. Miał na sobie śpioszki, sweterek z wyhaftowaną Myszką Miki oraz skarpetki. Stał na środku łóżeczka, nie trzymając się prętów. Wyciągnął rączki do mamy. Prawdopodobnie miał mokro, lecz Sylwia nie chciała go teraz przewijać, nie chciała go narażać nawet przez chwilę. Kiedy znosiła malca na dół, pies szedł przed nimi. Znów zajął posterunek między domownikami a obcym mężczyzną. — Podobny do Nicka — rzekł Jud, kiedy matka z dzieckiem na ręku weszła do jadalni. — Owszem. — Saul objął ją rączkami za szyję, jakby chciał zapytać: „Kim jest ten facet?" — Muszę mu przygotować coś do jedzenia. — Oczywiście. — A ty... nie jesteś głodny? — Już mi przeszło. Szklanka po mleku stała na stole; pusta. „Cholera — pomyślała Sylwia. — Powinnam była zapytać wcześniej albo nie pytać w ogóle". Poszła do kuchni, postawiła Saula na podłodze i z malcem 392 uczepionym jej nogi otworzyła puszkę tuńczyka. Zanim jednak wyłożyła rybę do miseczki i przygotowała majonez, dzieciak podreptał w stronę drzwi, chwycił się framugi i zapatrzył na mężczyznę siedzącego na tym miejscu, które zwykle zajmował jego tatuś. Pies stanął obok Saula. — Witaj, Saul — rozbrzmiał z jadalni zachrypnięty głos. — Jak sobie radzisz? Malec wpatrywał się w nieznajomego, z kącika ust pociekła mu ślina. Jud uśmiechnął się; Saul odwzajemnił uśmiech. Jud wydął policzki i wykrzywił twarz, upodabniając się do orangutana; malec zamrugał oczkami. Jud rozłożył szeroko ręce, chrząknął po małpiemu i zaczął się kiwać, nie wstając z krzesła; dzieciak uśmiechnął się od ucha do ucha i wyciągnął rączkę w kierunku zabawnego mężczyzny. Jud zakrył oczy dłońmi i spojrzał na małego przez szparę między palcami. Saul zaśmiał się w głos. Jud kilkakrotnie to chował twarz w dłoniach, to znów odsłaniał ją, bez przerwy wykrzywiając usta w pełnym zdumienia, małpim uśmiechu. Saul śmiał się coraz głośniej, dotknął rączką swojej buzi. Teraz Jud odpowiedział śmiechem. Zaintrygowany malec pobiegł w głąb kuchni, do mamusi. Jud zaśmiał się jeszcze raz i pokręcił głową. Nagle zapłakał bezgłośnie, łzy pociekły mu po policzkach; wpatrywał się w opustoszałe przejście do kuchni. — Zaraz będą kanapki! — zawołała Sylwia. „Chyba musiała usłyszeć, że płaczę" — pomyślał Jud. Po jakimś czasie Sylwia weszła do jadalni, niosąc talerz z dwoma kanapkami z tuńczykiem, sałatą i pomidorami na wielkich pajdach razowego chleba oraz chrupki ziemniaczane i drugą szklankę mleka. Chłopczyk, który uwielbiał swego tatusia, wyszedł w ślad za mamą, kochającą ich obu. Jud miał czas, żeby otrzeć łzy z twarzy. Sylwia postawiła talerz na stole i zapytała: — Wszystko w porządku? — Oczywiście — wydusił z siebie, z trudem łapiąc oddech. Poczuł intensywny zapach chleba i ryby. — Oczywiście. Po prostu udawałem małpoluda — dodał — żeby rozbawić chłopca. — Popatrzył w wielkie błękitne oczy malca trzymającego się nogi matki. — Jestem małpoludem! — rzekł, ponownie robiąc minę. Saul zachichotał. Sylwia, z psem u boku, zdobyła się na odwagę i usiadła przy stole. 393 Posadziła sobie malca na kolanach. Przysunęła miseczkę z tuńczykiem i zaczęła karmić dziecko. — Kim ty jesteś? — zapytała Juda. Jedzenie rozpływało mu się w ustach, w skurczonych kiszkach głośno zaburczało. Pochłonął pierwszą kanapkę w pięciu kęsach. — Najlepszym przyjacielem twojego męża — odparł. — Nie sądzę — powiedziała. Zniknęła połowa drugiej kanapki; jego żołądek ledwie radził sobie z tym nieoczekiwanym bogactwem. Ręce mu drżały; bezwiednie zaczął się zastanawiać, gdzie oni mogą trzymać alkohol. — Może i nie — odrzekł. — Może tylko mi się tak zdawało. — Więc pozbądź się złudzeń co do mojej rodziny — szepnęła. Zmieszanie i wściekłość spowodowały, że się zaczerwieniła. Czuła, że uwiera ją mały nóż do obierania jarzyn, który wsunęła w prawą tylną kieszeń dżinsów. Brzydziła się tym, że go tam schowała, lecz jednocześnie dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Jud wyczuł, że za jej słowani kryje się miłość, znowu zbierało mu się na płacz; zatęsknił za takim poświęceniem. Skończył kanapkę i wziął z talerzyka płatek chrupków ziemniaczanych. — Proszę — rzekł, wyciągając go przez szerokość stołu. Saul przyjął poczęstunek. — To od małpoluda. WTAJEMNICZONY Wes, wysadziwszy Nicka w centrum, telefonicznie powiadomił ich o swoim przyjeździe. Toteż czekali na niego przy głównej bramie. Samochód z eskortą poprowadził go krętą alejką między drzewami na tyły olbrzymiej budowli, a następnie ku bramie podziemnego garażu CIA. Jechali wolniutko przez wielką betonową jaskinię. U wejścia do windy na końcu długiego szeregu samochodów stał Kramer, szef służb ochrony. Towarzyszyło mu dwóch mężczyzn o nieruchomych oczach, w rozpiętych marynarkach. Kierowca wozu eskorty wskazał Wesowi ręką, gdzie ma zaparkować. — Proszę zostawić kluczyki w stacyjce! — krzyknął Kramer. gdy Wes miał zamiar wysiąść. Sięgnął więc tylko po aktówkę z pieniędzmi i dokumentami. — Proszę mi oddać broń — rzekł Kramer, — Tego nie było w umowie — odparł Wes. Kramer wbił twarde spojrzenie w twarz potężnie zbudowanego komandosa i skinął głową w kierunku dwóch stojących za nim goryli. — Nawet nie zdążysz zauważyć ruchu ręki Andy'ego. — Więc w ogóle nie będę na niego patrzył. — Nie potrzebujemy jego dobrej woli, żeby go rozbroić — mruknął jeden z obstawy. — Mniejsza z tym — rzekł Kramer. — Może major jest głupcem, ale nie fanatykiem. Wszyscy czterej wjechali windą na ostatnie piętro. W wyściełanym grubym dywanem korytarzu nie było nikogo. Kramer poprowadził Wesa ku brązowym, nie oznakowanym drzwiom. Zapukał, następnie weszli do środka. 395 Za biurkiem siedział generał lotnictwa, wicedyrektor CIA, Billy Cochran. Popatrzył na nich przez grube szkła okularów. — Wykrywacz urządzeń elektronicznych nic nie znalazł — rzekł Kramer. — Prawdopodobnie jest uzbrojony, ale nie ma nadajnika ani magnetofonu. — Dziękuję panu, Kramer — rzekł Billy. — Zajmie się pan resztą? — Osobiście. Dwaj moi ludzie będą tuż za drzwiami. Kramer zostawił ich samych. — Gdzie jest dyrektor Denton? — zapytał Wes. — Czy udzielanie panu odpowiedzi było w naszej umowie? — zapytał Billy. — Proszę mi powiedzieć. — Wes przysunął sobie krzesło i usiadł. — Uczestniczy w posiedzeniu w Departamencie Stanu razem ze swoją sekretarką. Natomiast Noah Hali został pilnie wezwany do Białego Domu tuż przed pańskim przyjazdem. Nadciąga kryzys polityczny, który przysporzy mu wielu zajęć poza tym gmachem. — Wspaniale pan to zorganizował. — Ci ludzie są pańskimi przełożonymi, a nie ja. Już raz odrzucił pan moją pomoc. Cóż zatem ma teraz znaczyć ta pańska „umowa"? — Tamci są politykami, ale mają jeszcze nawyki z ligi okręgowej: wszystko dla dobra kariery, żadnego ryzyka. — A cóż mnie to obchodzi? Kim pan chce być w ich towarzystwie? — Tym, kim jestem: żołnierzem. — I bez ustanku służyć naszej ojczyźnie! — w głosie Billy'ego zabrzmiał wyraźny sarkazm. — Przyjął pan warunki — powiedział Wes. — Owszem, uchyliłem dotyczące pana rozkazy, by móc się z panem spotkać. Ale w każdej chwili mogę zmienić zdanie. Narobił pan sobie masę kłopotów. — Powinien je pan dobrze znać, przecież obracam się w pańskim światku, panie generale. — Ja nie zabijam ludzi na pustyni. — Czyżby? Nie mówmy na razie o tym. Nie cieszę się zaufaniem Dentona i Noaha. Wpuścili mnie w ślepą uliczkę i wystawili na odstrzał. Powinienem był się tego spodziewać, kiedy przyjmowałem ich zlecenie. Może się i spodziewałem, a może zlekceważyłem groźbę. Nie pamiętam już, zresztą nie o to chodzi. Chciałem wziąć udział w czynnej akcji, ich propozycja była kusząca. Ale teraz trzeba to jakoś zakończyć, a oni nie przyłożą do tego ręki, nawet gdyby mogli. Przyszedłem do pana dlatego, że pan jest wtajemniczony, że tylko tutaj mogę znaleźć wyjaśnienia. 396 — Jakie wyjaśnienia? Dotyczące pańskiego złego ducha, Juda Stuarta? — Tu nie chodzi o niego. On stanowi jedynie element przetargowy. — Gdzie on jest? — Zgodził się pan, żeby Kramer sprawdził dla mnie trzy nazwiska. — Otrzymał pan wszystkie materiały o Judzie Stuarcie, jakimi dysponowaliśmy. — Pozwolę sobie nie komentować tego kłamstwa. — Ja nigdy nie kłamię — padło tonem przypominającym cięcie szablą. — Lecz jest pan geniuszem w manewrowaniu prawdą wewnątrz systemu. Cóż to oznacza? — Proszę podać te nazwiska — rzekł Billy, sięgając po słuchawkę telefonu. Miał bezpośrednie połączenie z Kramerem siedzącym przed terminalem komputera obsługującego największy bank informacji na świecie. — Beth Doyle — rzekł Wes. Podał generałowi wszystkie dane, jakie pamiętał. Billy przekazał je telefonicznie Kramerowi i odłożył słuchawkę. — To zajmie trochę czasu. Teraz... — Możemy zaczekać. Zapadło milczenie. Po jakimś czasie Wes zmęczył się patrzeniem w grube szkła okularów mężczyzny siedzącego za biurkiem. Na ścianach gabinetu Billy'ego wisiała wspaniała kolekcja japońskich drzeworytów z epoki cesarstwa. Przedstawiały one rycerzy — bądź zamarłych w bezruchu z obnażonymi mieczami, bądź też skupionych nad kaligrafowanymi księgami, klęczących z mieczami u boku. Po upływie dwudziestu dwóch minut zadzwonił telefon. Zaterkotał faks stojący przy biurku Billy'ego. Generał podniósł słuchawkę, lecz nie odezwał się nawet słowem. Po chwili odłożył ją, oderwał kawałek wstęgi papieru, który wysunął się z telefaksu i posunął go po blacie biurka w stronę Wesa. Widniała na nim kopia zdjęcia do paszportu. — Tak — odparł Wes. — Są tysiące kobiet o nazwisku Doyle — rzekł Billy — ale pańskie dane wskazywały na nią. Nie karana, nie poszukiwana. Wiele podróży zagranicznych, wizy do krajów azjatyckich i europejskich. — Do kogo ona należy? — Według rejestru jest panną — odparł sucho generał. — Dobrze pan wie, co miałem na myśli. Czy pracuje dla was? 397 Przez chwilę Billy nie odpowiadał. — Nic nie wskazuje na to — rzekł w końcu — by kiedykolwiek była wykorzystywana przez instytucje wywiadowcze, służby porządkowe czy też rządowe agencje ochrony. Nawet śladu kontaktów. Nie figuruje w rejestrze czynnych agentów, nie ma śladów jakichkolwiek powiązań. Mamy tylko standardowe dane personalne i akta Departamentu Stanu dotyczące jej podróży. — Co jeszcze? — Co jeszcze może robić? — Billy rozłożył szeroko ręce. — Przy tak częstych wyjazdach? Może pracować dla jakiejś agencji zagranicznej. — To nie wchodzi w rachubę. — Ale gdyby istniały jakieś podejrzenia — rzekł Billy z naciskiem — trzeba by zawiadomić naszą odpowiednia komórkę, a także FBI. — Nie mam takich podejrzeń. Możecie nie wciągać jej do kartoteki. — Po co, w takim razie, prosił nas pan o sprawdzenie jej? Wes pokręcił głową i westchnął. — Mielibyście zapis w swoim archiwum, gdyby pracowała dla prywatnego detektywa, Jacka Bernsa? Billy przetarł szkła okularów bibułką. — Mamy w aktach zapisy o wydaniu licencji. W tym wypadku brak danych, lecz o ile znam ten zawód, ich przepisy zostawiają wiele do życzenia. — Nie — mruknął Wes. — Ona nie mogłaby dla niego pracować. — Poczuł, jakby zdjęto mu z barków olbrzymi ciężar, lecz po chwili w tym samym miejscu pojawił się inny. — Proszę podać kolejne nazwisko — rozkazał Billy. Wes wręczył mu prawo jazdy człowieka śledzącego Nicka Kelleya, którego zostawili nieprzytomnego na Dworcu Union. Wicedyrektor CIA zmarszczył brwi. Telefonicznie przekazał Kra-merowi dane z wystawionego w Wirginii prawa jazdy. Tym razem czekali dziesięć minut. Wes zamknął oczy. Przywołał w myślach wizerunek Beth — jej włosy, usta, smak pocałunków pachnących dymem; jej minę, kiedy mierzyła do siebie z pistoletu, a także później, gdy wychodziła z mieszkania. Na wspomnienie jej śmiechu znowu serce zabiło mu mocniej. Zadzwonił telefon. — Tak? — Billy wsłuchał się w informacje przekazywane z drugiego pokoju. Jego oczy rozszerzyły się. — Rozumiem... Dziękuję. — Odłożył słuchawkę, popatrzył na Wesa spod zachmurzonego czoła, po 398 czym wstał zza biurka, odwrócił się do niego plecami i podszedł do okna. Tego dnia wyraźnie utykał. Popatrzył na wiszące za szybą, ciężkie od chmur niebo, omiótł spojrzeniem czubki drzew lasu rosnącego w Wirginii, po drugiej stronie granicy stanu. — Nie ma pan zamiaru spytać mnie o następne nazwisko? — odezwał się Wes. Czekał niczym zawodowy tenisista nie spuszczający z oczu przeciwnika. — Jak daleko zaszły sprawy? — zapytał w końcu Billy. — Zbyt daleko, żeby się wycofać. — Odwalił pan kawał dobrej roboty, majorze. Powinien pan być dumny. — Mam to w dupie, panie generale. Billy gwałtownie odwrócił się ku niemu. — Gdybyśmy nosili mundury — syknął — zdrowo by się panu za to oberwało. — Tak jest, panie generale. — Wes wpatrywał się w mężczyznę, którego sylwetka ostro odcinała się na tle jasnego prostokąta okna. — Żywię szacunek dla munduru — rzekł Billy. — Sądzę, że tak samo jak pan. Mundur oznacza dyscyplinę i celowość działania, utożsamia w pewnym stopniu nasze instytucje, a tym powinniśmy obaj służyć jak najlepiej, bo tylko one mogą nam zapewnić wybawienie. — Nie chce pan poznać trzeciego nazwiska? — zapytał Wes. — Nigdy nie zamierzałem wiązać mojej kariery z wywiadem — oznajmił cieszący się największym respektem w USA agent. — Z wojskiem tak. Lecz teraz... — Wykonał szeroki gest dłonią. — Nie jestem zwolennikiem obserwacji bezpośredniej — wyznał. — Zastępy agentów, legendy zamiast faktów, ciągła płynność, układy... tajni współpracownicy do tajnych operacji. Na tym wychowują się pokolenia, których sposób rozumowania osłabia precyzję działania instytucji. Środki stają się celem samym w sobie. Człowiek może zostać w to wciągnięty, zagubić się, jak prawdopodobnie stało się z Judem Stuartem. — Proszę o nim zapomnieć. Pan zna już trzecie nazwisko. — Yaron — rzekł Billy. — Generał Byron Yaron. Emeryt. — Co pan wie o nim i o Judzie Stuarcie? — zapytał Wes. — Wiedza to bardzo precyzyjne określenie, majorze. — Proszę mi nie mydlić oczu, generale. Jestem prawnikiem. Wiem, co to jest precyzja wypowiedzi i jasność sformułowań; wiem też, że jedynie Bóg nie ma prawa chować się za parawanem ignorancji. Ale teraz nie mówimy o przepisach prawa, rozmawiamy o faktach. — Fakty są takie, że celem naszej działalności jest ochrona tego 399 kraju — odparł Billy. — Demokracja zależy wyłącznie od prężności instytucji, na których się opiera. — Zależy wyłącznie od ludzi — poprawił Wes. — Powiedziałem już panu, że sprawy zaszły zbyt daleko, by można się teraz wycofać. — Ale na pewno nie tak daleko, by nie móc uniknąć dalszych nieszczęść. Nie uciekniemy się przecież do polowania na czarownice. — Nie jestem tego pewien. — Ale ja tak. — Billy pokręcił głową. — Tu chodzi o dochowanie tajemnicy, a tajemnice podsycają fantazję nawet naj bystrzej szych umysłów. Czego już się nie słyszało?! W co ludzie nie wierzą?! Wielka konspiracja! Nie ma żadnej wielkiej konspiracji, jedynie małe wiry na powierzchni. — Podszedł do biurka, wyciągnął z górnej szuflady skoroszyt bez naklejki i wręczył go Wesowi. — Od jak dawna pan to ma? — szepnął Wes. — To nie są akta Agencji — odparł Billy — lecz moje własne. Pracowałem z generałem Yaronem w Połączonym Szefostwie Sztabu. Został tam przydzielony po powrocie ze Środkowego Wschodu, później odszedł do Pentagonu. Jego doświadczenia z czasów prowadzenia Oddziałów Specjalnych bardzo się przydały przy opracowywaniu planów drobnych akcji, takich jak druga, również nieudana próba odbicia i wywiezienia zakładników z Iranu. Yaron był najlepszy w robieniu tego, co inni uważali za konieczne, lecz nie mieli odwagi zrobić tego sami. Politycznie bez zarzutu, antykomunista, chociaż zachowywał odpowiednią powściągliwość. Prowadził normalne działania, ale utrzymywał też grupę prywatnych agentów, których ściśle izolował od czasów Wietnamu. Stworzył cały tajny aparat. Nie włączył go do żadnego systemu, w rzeczywistości zacierał nawet wszelkie ślady. Dowiedziałem się o jego istnieniu przypadkiem. Nigdy nie ukrywałem swojej niechęci do tego typu działań, zatem niektóre z nich były pilnie skrywane przede mną. Z różnorodnych akcji Yaron czerpał pewne dochody, ale nie były one znaczące. Opierał się na patriotach wyznających zasadę, że nawet pracując na rzecz takiej nieformalnej organizacji można się przysłużyć dla dobra kraju. Możliwe, że płacił łapówki. W nielicznych wypadkach, w jakichś bardzo wątpliwych sprawach, korzystałem z jego pomocy. Często wykonywał zlecenia swoich przyjaciół z takich instytucji, jak Agencja do Walki z Narkotykami, FBI czy nawet CIA lub Departament Obrony. — I dlatego zaczął pan kompletować te akta? — Uznałem to za rozważny krok. Yaron działał na styku obszarów zainteresowania różnych instytucji — rzekł Billy. — Dysponował niezależną od nikogo agendą z wyspecjalizowanym personelem. — A Jud Stuart? 400 — Miał z nimi kontakt od połowy lat siedemdziesiątych. Potem spalił za sobą mosty i zniknął. Ale bez wątpienia był dla nich ważnym agentem. Kiedy obejrzałem raporty i sprawdziłem wszystkie dane... Prawdopodobnie był jednym z zaufanych ludzi Yarona. — Co jeszcze może się za tym kryć? — Nie mam pojęcia. Człowiek, którego prawo jazdy pan zdobył, pracuje w jednej z firm Yarona. W przeszłości był kontraktowym agentem w wielu różnych oficjalnych operacjach. Jego firma była zamieszana w aferę interwencji w Iranie. Podobnie zresztą jak sam Yaron, i to na wiele różnych sposobów. — Cochran pokręcił głową. — Na początku lat osiemdziesiątych Yaron odszedł na emeryturę w atmosferze skandalu. Chodziło o nadwyżki broni sprzedawanej za granicę. Sprawa trafiła do prokuratora, nie znaleziono jednak wystarczających dowodów do wszczęcia postępowania. — Cholera! — Od tego czasu cała działalność Yarona była okryta tajemnicą. Pytał pan o jego współpracowników. Wszyscy pływamy po dość głębokim, ale za to niewielkim morzu. I tu, i tam są te same ryby. Trzeba się nauczyć cierpliwości. Uważnie patrzeć i słuchać. Obiło mi się kiedyś o uszy, że Yaron wynajął prywatnego detektywa do pomocy w pewnej sprawie. — Jacka Bernsa — wtrącił Wes. — Czy Noah Hali wie o tym? — Noah to urzędnik z sekretariatów elekcyjnych. Wie dużo mniej, niż mu się wydaje. — Billy wzruszył ramionami. — Próbuje pan dosiąść swojego konika, ale Berns jest tu jedynym punktem zaczepienia. — Czy Berns może coś wiedzieć o działalności Yarona? — Wątpię. Chociaż do obowiązków Bernsa należy zdobywanie informacji. Wiedział przecież, że Noah i Denton poszukują Juda Stuarta, nie stosując przy tym przyjętych metod. Być może wykorzystał pokładane w nim zaufanie i dogadał się z którymś z dawnych zleceniodawców. — Berns jest zbyt lękliwy na to, aby działać na dwa fronty. — Miałby się czego bać, gdyby prawda wyszła na jaw i gdyby istniał jakiś sposób na pociągnięcie go do odpowiedzialności. — Kto jeszcze może być w to zamieszany? — zapytał Wes. — Nie wiem — odparł Billy. Wes powoli otworzył skoroszyt. Były tam luźne kartki papieru, bez żadnych nagłówków, pokryte pismem kilku różnych typów maszyn. Wszystkie notatki dotyczyły wyłącznie podejrzeń — próby przeanalizowania tajnych operacji, rozszyfrowania siatki wywiadowczej działającej w wielu różnych agencjach na rzecz nieznanego zleceniodawcy. Zwrócił uwagę na zakres działania: Iran, Chile, gangi kokainowe. 26 — Rzeka ciemności 401 — Trzyma pan te materiały od dawna — szepnął Wes. Uniósł głowę i popatrzył na grube szkła okularów generała. — Pan wiedział o wszystkim! — O niczym nie wiedziałem! — Billy pochylił się w stronę Wesa. — Od początku doradzałem, żeby nie wywoływać wilka z lasu. To już historia, Yaron jest starym człowiekiem i jak słyszałem, schorowanym. Jego potęga to już tylko legenda. Drugi raz powinęła mu się noga, gdy jego nazwisko wymieniono w związku z aferą interwencji w Iranie. Musiał doskonale wiedzieć, że za trzecim razem wpadnie na całego. Zdawałem sobie sprawę, że nic dobrego nie wyjdzie ze ścigania duchów i uganiania się za fantomami. Możliwe, że Jud Stuart był kiedyś znaczącą postacią, lecz teraz z pewnością nie ma żadnego wpływu na działalność naszej Agencji. To już pęknięta płyta. Ale moi przełożeni byli innego zdania — kontynuował. — W porządku. To normalne w takiej instytucji. Lecz czy zastosowali zwykłą procedurę? Czy chcieli osiągnąć swój cel normalnymi drogami? Nie, zaangażowali pana. Wyłączyli mnie z tej sprawy i dali panu wolną rękę. — Odchylił się na oparcie fotela. — To moje dokumenty, moje prywatne podejrzenia. Otrzymałem rozkaz trzymać się z dala od tej sprawy. Zignorowałem go, oferując panu pomoc, ale pan nie chciał z niej skorzystać. Podobnie jak Yaron i jego zespół działał pan nieoficjalnie, poza wszelką kontrolą, unikał pan przyjętych procedur. Samotny kowboj. To już nie moja sprawa. — Właśnie teraz to pańska sprawa, generale! Pańska i całej tej instytucji! Nie obchodzi mnie, czy to wszystko miało jedynie na celu ochronę pańskich interesów. Ta sprawa doprowadziła do śmierci kilku osób... — Ale trupy znaczą pański szlak, majorze! — To prawda! — Wes postukał palcem wskazującym w blat biurka. — Lecz mój szlak prowadzi właśnie tutaj. Billy zdjął okulary i otarł pot z czoła. — Możliwe, że Jud Stuart to pęknięta płyta — ciągnął Wes — ale jest na niej nagrana piosenka, która ma jakieś znaczenie dla Yarona. Coś, od czego się to wszystko zaczęło, i z powodu czego marynarz pracujący niegdyś dla Białego Domu, a mógłbym się założyć, że także członek zespołu Yarona, wyruszył z San Francisco na akcję do Los Angeles. Nie znam tego powodu, ale zna go Yaron. Jestem jednak przekonany, że nie ma on nic wspólnego ani z historią, ani z różnymi instytucjami, lecz z dniem dzisiejszym. — Dzień dzisiejszy stanowi przedmiot mojego zainteresowania —-odparł Billy. — Ale to wszystko, co umieściłem w aktach, Yaron, 402 l Jud... Świat bardzo się zmienił od tamtego czasu. Mur berliński legł w gruzach! Do kwatery głównej KGB wpuszczani są amerykańscy dziennikarze! Lecz obszar działania tej instytucji, kierowanej przeze mnie CIA, pozostał nie zmieniony: lokalne wojny, terroryści, rozprzestrzenianie broni atomowej... Sam nie wiem, do czego dojdziemy, lecz jeśli kolejny skandal, czy to osnuty wokół nieświadomych błędów, czy niewłaściwych ludzi, takich jak Jud Stuart lub Yaron, doprowadzi do rozpadu tej instytucji... ucierpi na tym właśnie dzień dzisiejszy. A także przyszłość. — Mam to w dupie — rzucił Wes. — Jakie to szlachetne z pańskiej strony, że nie boi się pan zaciągnąć długu wobec całego kraju. — Spróbujmy więc razem wybrnąć z tego bagna — zaproponował Wes. — W jaki sposób? — Sprowadzę tu Juda. Proszę mu zapewnić ochronę, nietykalność, wszystko, czego będzie potrzebował. — Jest pan prawnikiem, powinien pan zdawać sobie sprawę, że nie leży to w mojej mocy. — Owszem, leży. Wystarczy jeden telefon. — Co jeszcze? — Proszę pociągnąć Yarona do odpowiedzialności. Zbyt wiele straciłem, żeby pozwolić temu sukinsynowi się wyśliznąć. — Pan? Myślałem, że tu chodzi o dobro naszego kraju. — Przecież nadal jestem żołnierzem piechoty morskiej USA. — Który posługuje się dość wątpliwymi metodami. — Więc proszę mnie oskarżyć o to, co zrobiłem. Proszę mnie postawić przed sądem. — Są jeszcze inne środki prawne. — To ulica dwukierunkowa — odparł Wes. — Znam pewnego pisarza, któremu trzeba tylko naostrzyć siekierę. I tak jest już wprowadzony w tę sprawę. Mogę mu pomóc na wiele różnych sposobów. — A co pan będzie z tego miał? — zapytał Billy. — Wyjście — odpowiedział Wes. — I co jeszcze? — To wszystko. — Wes zamilkł na chwilę. — Całej reszty mam po dziurki w nosie. Generał Billy Cochran pochylił się ku niemu. — Majorze, na razie to siedzi pan w bagnie po dziurki w nosie. Pytanie tylko: na jak długo i czy w ogóle zdoła pan z niego wyleźć. Jeśli wykręci mi pan jakiś numer, jeśli pan zawiedzie... 403 — Dobrze wiem, co mnie czeka — wtrącił Wes. — Proszę starannie dobierać swoje atuty — rzekł Billy. — A co z dyrektorem Dentonem? — Znajdzie pan sposób na niego. To pan jest zawodowcem wtajemniczonym we wszystko. On pragnie jedynie zostać na świeczniku, otoczony splendorem i uwielbieniem, i żeby w jego biografii nie było żadnej skazy. Albo znajdzie pan sposób na zrealizowanie jego pragnień, albo przestraszy go na tyle, żeby nie mieszał się do tego. — Kiedy może pan przywieźć tu Juda Stuarta? — Postaram się jak najszybciej — odparł Wes. — I niech pan trzyma psy z dala ode mnie. — Mogę ukrócić zainteresowanie agencji federalnych pańską osobą, o ile mają na pana tylko to, o czym już wiem, a pańskie grzeszki nie okażą się takimi, których nie mógłby pan usprawiedliwić. Ale nie otrzyma pan żadnego wsparcia. Nie mogę udzielić panu pomocy ze strony Agencji bez aprobaty dyrektora Dentona, a tej bym nie uzyskał. I tak Noah podniesie krzyk, że zdradziłem ich interesy, uchylając wyrok na pana, i że nasze spotkanie jest równoznaczne ze spiskowaniem przeciwko nim. — Ufam, że umie się pan zatroszczyć o siebie. Kiedy ta sprawa zostanie zakończona, to i tak nie będzie miało znaczenia. — Pan także jest zdany tylko na siebie, majorze. I proszę pamiętać, że Varon to doświadczony strateg, który rzetelnie zasłużył na swoje odznaczenia. Wes pokręcił głową i wstał. — Wykonuje pan nadal swoje zadanie, majorze — rzekł wicedyrektor CIA, który teraz, w nowej sytuacji, zaczynał już prząść kolejną sieć. — To samo, które zlecił panu Denton. Proszę sprowadzić tu Juda Stuarta, i to szybko. Wtedy załatwimy sprawę. — Wyciągnął rękę. — Te materiały należą do mnie. Wes nadal trzymał w garści szary skoroszyt wypełniony notatkami, z którymi miał wielką ochotę zapoznać się bliżej. Dokumenty te miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego, Billy z pewnością też nie będzie ich trzymał w swoim biurku. Jak wiele innych tego typu spraw było ukrytych w tym gmachu? — Co ma pan zamiar z nimi zrobić? — zapytał Wes. — Co by pan zrobił, gdybym nie wpadł na trop Yarona i nie zaproponował panu tej umowy? — Wszystko, co byłoby niezbędne i rozsądne — odparł Billy. Trzymał w powietrzu wyciągniętą rękę i czekał. Wes rzucił mu skoroszyt na biurko. TUNEL Nick marzył tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Jadąc przez zatłoczone ulice i spoglądając na kopułę Kapitelu, którą miał we wstecznym lusterku, nie myślał wcale o Wesie Chandlerze, oficerze piechoty morskiej USA; nie myślał ani o Judzie, ani o CIA, ani o łajdakach nadużywających zaufania, jakim obdarzyła ich Ameryka. Chciał wrócić do domu, usłyszeć śmiech swojej żony, chwycić ją w objęcia i popatrzeć na syna, drepczącego jeszcze nieporadnie po pokoju. Myślał o psie liżącym jego dłoń, o tym, że powinien zadzwonić do Michigan, do matki, i dowiedzieć się, jaka panuje tam pogoda, jakim wynikiem zakończyła się poniedziałkowa rozgrywka brydża, posłuchać nowin o swych zwariowanych ciotuniach. Żałował, że jego ojciec już nie żyje. Nick był wycieńczony i przygnębiony, pragnął jedynie jak najszybciej znaleźć się w domu. Panował nasilony ruch, wszyscy spieszyli się, żeby zdążyć przed zapowiadaną burzą. Dżip stał na podjeździe. „Sylwia musiała wcześniej wrócić" — pomyślał. Gdy zbliżył się do domu, pies zaszczekał. „Zawsze szczeka" — stwierdził w duchu Nick. Sylwia otworzyła mu drzwi, surowy wyraz jej twarzy oznaczał, że coś się stało. Nick przyspieszył kroku, chciał jej powiedzieć, że wszystko w porządku. Miał nadzieję, że nie będzie musiał kłamać. Wbiegł po schodkach na werandę. — On tu jest! — szepnęła Sylwia. — Kto? — Jud — odparła. — W pokoju. 405 — Tata! — Saul podbiegł ku niemu, niezgrabnie przebierając nóżkami, i uczepił się jego kolana. — Tata! Tuż za plecami Saula zjawił się pies: musiał się upewnić, że to jego pan stanął w drzwiach. Obejrzał się w głąb mieszkania, — Dzwoniłam do ciebie przez cały dzień — powiedziała Sylwia. Nick wziął malca na ręce. — Ja... — Powiedziałam mu, że nie może tu zostać. — Sylwia była zmieszana, wstydziła się także noża, który wypychał tylną kieszeń jej spodni. Ale Nick wrócił do domu, nic im już nie groziło. Uśmiechnęła się słabo do męża, dostrzegła jednak, że w jego spojrzeniu nie widać ani radości, ani ulgi. Trzymając syna na rękach, z żoną u boku, Nick wkroczył do jadalni, poprzedzany przez psa. Jud siedział przy stole, przed nim stała filiżanka z kawą, na talerzyku leżała skórka od banana. —— Kopę lat, braciszku. — Jud uśmiechnął się. W jego głosie czuło się zmęczenie. — Jak się tu dostałeś? — mruknął Nick. — Wszelkimi sposobami. — Jud westchnął. — Nikt mnie nie śledził. — Owszem, śledził. — Tak, ale nikt nie wie, że tu jestem. Nick usiadł przy stole, na lewo od Juda, Sylwia zajęła miejsce po przeciwnej stronie. Saul obrócił się na rękach Nicka i wielkimi oczyma spoglądał na dorosłych, nie przestając wtulać głowy w pierś swego tatusia. — Mówiłeś, że masz jakieś złe wiadomości — odezwała się Sylwia. Obaj mężczyźni spojrzeli na nią, lecz Sylwia popatrzyła im śmiało w oczy. — Ja także jestem w to zaangażowana — wyjaśniła. — Możesz mówić — poparł ją Nick. — Lorri nie żyje — odparł Jud. — Wiem o tym — rzekł Nick. Trudno było ocenić, kogo bardziej zaskoczyła ta odpowiedź: Juda czy Sylwię. — Skąd... — zaczął Jud. — Jak umarła? — wtrącił szybko Nick. — Ona... popełniła samobójstwo. Znalazłem jej ciało. W Nebrasce. — Jezu — szepnęła Sylwia. Czuła teraz wyraźniej w jadalni atmosferę strachu. 406 — Jesteś pewien? — zapytał Nick. — Co to znaczy: czy on jest pewien? — Sylwia patrzyła zdziwiona na swego męża. Lecz Nick nawet na nią nie spojrzał. — Jesteś pewien? — powtórzył. — Zrobiła to sama. Na pewno. — Jud pokręcił głową. — Ale to ja już dawno temu dałem jej żyletkę do ręki. Wychodzi więc na to, że ja ją zabiłem. — Nie — odparł Nick. — Nie tylko ty. — Wszystko jedno, i tak nie uwalnia mnie to od winy. — O czym wy mówicie? — zapytała Sylwia. — Jud, nie znałam Lorri, ale jest mi strasznie przykro, ja... — Obrzuciła spojrzeniem obu mężczyzn. — O co wam naprawdę chodzi? — Skąd wiedziałeś? — Jud zwrócił się z pytaniem do przyjaciela. Najpierw Nick, a potem Jud popatrzyli na Sylwię. — Nie — powiedziała. — Kochanie... — zaczął Nick. — Nie! — rzuciła stanowczo. — Jesteś moim mężem! A na kolanach trzymasz mojego syna! To nasze wspólne życie, a żaden z was nie ma prawa babrać go w jakimś gównie... Usłyszawszy podniesiony głos matki, Saul zapłakał. Pies poderwał się na nogi. —r Sylwia, pozwól mi... wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi... — Jesteśmy w naszym domu! Mam w dupie wasze sekrety! Jestem twoją żoną, a to daje mi pewne przywileje. Nikt mnie nie zmusi, żebym zeznawała... — Nie musisz się martwić żadnymi zeznaniami. — Nick kołysał na kolanach chlipiącego malca. — Więc powiedz mi, czym mam się martwić. — Po prostu będzie lepiej, jeśli na jakiś czas zostawisz mnie z Judem sam na sam — odparł Nick. — Lepiej dla kogo? — Dla wszystkich — powiedział jej mąż. — Wyjaśnię ci, kiedy tylko będę mógł, kiedy to dobiegnie końca. Zaufaj mi. — Tak samo, jak ty ufasz mnie? Saul zaniósł się płaczem. — Nie o to chodzi — rzekł Nick. — Pewnie, że nie — syknęła Sylwia. Wstała, wzięła dziecko na ręce i wskazała je ruchem głowy. — Chodzi o niego. — Popatrzyła na nieznajomego, który zjawił się pod jej dachem wraz z widmem śmierci; po chwili z powrotem przeniosła wzrok na męża. — „Zapomniany 407 przez wszystkich", prawda? — mruknęła. — Powinniśmy byli podpisać tradycyjną klauzulę małżeńską, zamiast układać naszą własną. Przytuliła do siebie syna i ruszyła schodami na górę. Malec uspokoił się nieco. Obaj mężczyźni wbijali nieruchome spojrzenia w blat stołu, z salonu dobiegało głośne tykanie wielkiego zegara, odziedziczonego po dziadkach. Pies został w jadalni, razem z nimi. — Podoba mi się twoja żona — rzekł Jud. — Mnie również — szepnął Nick. — Skąd się dowiedziałeś o śmierci Lorri? — zapytał Jud. Nick zawahał się. — Musisz mi zaufać — dodał Jud. — Nigdy cię nie wrobiłem. Nick opowiedział mu wszystko o Jacku Bernsie, o komandosie imieniem Wes i o pułapce na Dworcu Union. Nie wspomniał jednak o aferze irańskiej, nie wymienił nazwiska emerytowanego generała Yarona. — Skąd masz pewność, że Wes Chandler jest tym, za kogo się podaje? — zapytał Jud. — Nie wystarczy, że widziałem jego legitymację? — Legitymacja to zasłona dla idiotów. Sam dobrze wiesz, w ilu wcieleniach występowałem, a zawsze miałem papiery w porządku. Dlaczego zatem mu ufasz? — Bo miał pistolet. — Nick nie wspomniał o broni łażącego za nim człowieka, która teraz znajdowała się w jego torbie. — Nie musiał pozwolić mi tak po prostu odejść. — Trybiki wewnątrz trybików — powiedział Jud. — Zapomniałeś już, czego cię uczyłem? — Ta pułapka była prawdziwa. — I chcesz mnie przekonać, że nie znalazłby się na ochotnika żaden bohater, który za kilka ciosów po pysku uwiarygodniłby znajomość, jaką zawarł z tobą ten komandos? Chociażby tylko po to, żeby się przekonać, ile wiesz, a potem wyciągnąć cię za uszy jak królika z kapelusza? — On i tak świetnie wiedział, na ile jestem wprowadzony w sprawę — rzekł Nick. — I wcale mnie nie wyciągnął z kapelusza. Dlatego mu ufam... przynajmniej w jakimś stopniu. — Co on wie? Co ty wiesz? — Zaraz — powiedział Nick. Poczuł nagle przypływ jakiejś wewnętrznej siły. — Przez te wszystkie lata ty narzucałeś reguły gry. Nigdy nie żądałem od ciebie wyjaśnień, których sam nie chciałbyś udzielić. Wtedy mi to odpowiadało, ponieważ uczyłem się cały czas dosiadać konia. Nie byłem w to bezpośrednio zaangażowany, a przynajmniej tak sądziłem. Ale teraz to co innego. Twój ostatni telefon 408 w środku nocy na dobre związał ranie z tobą. Dlatego właśnie wszyscy czepiają się mnie. Nie obchodzi ich, że ja nie miałem z tym nic wspólnego; łażą za mną, bo chcą dostać ciebie. To ty wciągnąłeś mnie do swoich rozgrywek i nie mam dłużej zamiaru robić wszystkiego pod twoje dyktando. — Czego chcesz? — zapytał Jud. — Odzyskać poczucie bezpieczeństwa, ale to nie jest akurat to, co zależy od ciebie. — A może...? — Tu nie ma żadnych „może" — wtrącił Nick. — Znam takich ludzi, jak ten facet. On nie należy do tych „może", których kroki ty mógłbyś kontrolować. Jud westchnął i otarł dłonią czoło. — Po co tu przyjechałeś? — zapytał Nick. — Lorri... Ona... — Wiem o tej... wiadomości. Jeśli ty włożyłeś jej żyletkę w ręce, to ja dałem jej znać, że najwyższa pora z niej skorzystać. Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie jestem twoim ostatnim przyjacielem, że nie ma już nikogo, kto mógłby ci pomóc, zamiast targować się o nagrodę za twoją głowę. Z jakiego innego jeszcze powodu przyjechałeś do Waszyngtonu? — Czy nie masz już dość? — Sam powiedziałeś o trybikach wewnątrz trybików. Zegar cykał głośno. Nick miał wrażenie, że to łomocze jego puls. — Muszę się spotkać z człowiekiem, od którego to wszystko się zaczęło — odparł Jud. — Ze swoim oficerem łącznikowym czy z szefem zespołu, w którym się znajdowałeś? — Możesz go nazwać i tak, i tak. — Po co? — zapytał Nick. — Sam się muszę tego dowiedzieć — odparł Jud. — Przecież wydaje ci się, że już wszystko wiesz. — Nick obrzucił go natarczywym spojrzeniem. — Miał dla mnie zlecenie — wyjaśnił Jud. — To było w roku 1985 albo 1986, nie pamiętam... Zacząłem wtedy pić na umór... — Wiem o tym — powiedział Nick. — Rozumiem cię. — Nie zgłosiłem się — kontynuował Jud. — Wyglądało mi to na ukartowaną sprawę, a nie chciałem mu lizać tyłka. — Zaśmiał się głośno. — Ani nikomu innemu — dodał. — Co to było za zlecenie? — zapytał Nick. — Dość — mruknął Jud. — Gdybym ci zdradził... wiedziałbyś za dużo. 409 — Możliwe, że już wiem — odparł Nick. — Sprawa irańska. — Sam fakt, że siedzisz w siodle, nie oznacza jeszcze, że wiesz, dokąd jechać — powiedział Jud. — Jeśli wysłali człowieka do Los Angeles, żeby cię załatwił, a zlecenie, którego nie przyjąłeś, miało być podpuchą... to jak myślisz, do cholery, w co się teraz pakujesz? Szukają ciebie, a ty im chcesz wleźć prosto w łapy? — A dokąd mam iść? Co innego mógłbym zrobić? Poza tym oni nie wiedzą, że się do nich wybieram. Nie zdają sobie sprawy, że ja znam jego nazwisko. — Czyje nazwisko? — zapytał Nick. — Czego od niego oczekujesz? — Muszę się z nim zobaczyć — odparł wymijająco Jud. — Spotkaj się z komandosem — poradził Nick. — Z Wesem Chandlerem. On stosuje te same reguły gry co ty. Porozmawiaj z nim, pozwól, żeby ci pomógł, żeby pomógł nam wszystkim. — On jest jednym z nich — zaoponował Jud. — Nawet jeśli powiedział ci prawdę, to przecież musi wykonywać ich rozkazy. To właśnie on może być Likwidatorem. — Kim? — Jeśli chcą mieć z głowy jakiś problem, z kimś się rozprawić, zlikwidować go, wtedy zwołują naradę z udziałem doktora Gunna, który jest ekspertem od takich spraw, a potem wysyłają Likwidatora. — W głosie Juda pojawił się ten sam ton, który zawsze mroził Nickowi krew w żyłach. — Muszę się tego dowiedzieć. — On nie jest Likwidatorem — szepnął Nick. — Gdyby nim był, nie spuszczałby ze mnie oka do czasu, aż się pojawisz. Wiedziałby, że przyjechałeś tutaj, jego ludzie obserwowaliby dom. Poza tym... skończyłby już z tobą. Palce Juda drżały wyraźnie, kiedy przeciągnął dłonią po nie ogolonych policzkach. Wydął wargi. Miał straszną ochotę poprosić, by Nick dał mu się napić. — Ten facet wcale nie jest wielką figurą — rzekł Nick. — Wiem, o kogo chodzi. Wes Chandler także wie. — Co? — Ręka Juda zawisła nad filiżanką i spodeczkiem; drżała coraz mocniej. — To Yaron — wyjaśnił Nick. — Generał Yaron. Jud nie potrafił ukryć zdumienia. — On nie jest Bogiem — dodał Nick. — Nie jest ani nietykalny, ani niewidzialny. — Kto ci o tym powiedział? Kto złamał tajemnicę? — On. Dowiedział się, kiedy zaczął działać na własną rękę. — Więc on wie? Ten komandos? 410 — Tak. Pojechał teraz, żeby poznać dalsze fakty. — Nick pochylił się i ścisnął dłoń przyjaciela. — Cała ta cholerna sprawa wymknęła się już spod kontroli — rzeki. — Twoją jedyną szansą jest się ujawnić, Chandler obiecał, że pogada w twoim imieniu w CIA. — Cholera jasna! Jud wstał. Wielka, ośmiokątna jadalnia z koronkowymi firankami w dwuskrzydłowych oknach, z połyskującym dębowym stołem i kredensem pełnym porcelany, cały ten dom w spokojnej, podmiejskiej dzielnicy: wszystko zawirowało mu przed oczyma. Powrócił do równowagi, popatrzył na drzwi do kuchni, na lodówkę... Błyskawicznie znalazł się przy niej, wyjął dwie butelki peruwiańskiego piwa. Jednym haustem opróżnił połowę pierwszej z nich. Gorzki, schłodzony napój podziałał na niego jak balsam; przejrzał na oczy. Ruszył z powrotem, w obu dłoniach ściskając butelki. Oparł się o framugę drzwi jadalni i już nieco wolniej dopił piwo z pierwszej butelki. — Kiedy on ma zamiar się dogadywać? — zapytał. — Właśnie w tej chwili. — Cholera! — Wrzucił pustą butelkę do otwartego pojemnika na śmieci stojącego w kuchni. „To już drugi raz" — pomyślał. Przyjemne ciepło rozlewało mu się po żołądku, krew zaczynała szybciej krążyć. — Z kim ma rozmawiać? — zapytał. — Z tym młotem nominowanym ostatnio przez prezydenta? — Nie. Z generałem Cochranem, wicedyrektorem. Z fachowcem. — Cholera! — Za trzecim razem zabrzmiało to bardziej jak jęk niż jak przekleństwo. — Billy C. Kiedy był jeszcze w NSA i Sztabie Generalnym... — Jud pokręcił tylko głową. — Umowa! Billy C. wie dobrze, jak realizować takie umowy. — Moje telefony są na podsłuchu — rzekł Nick. — To ludzie Yarona. Sądzimy jednak, że niewielu już ich zostało. Kiedy Wes się dogada, ma zadzwonić i wtedy... — Wtedy mnie już tu nie będzie. — Nie możesz uciekać w nieskończoność! — Koniec z uciekaniem — odparł Jud. — Pojedź ze mną — nalegał Nick. — Do Wesa. — Z umowami również koniec. — Ty mnie w to wciągnąłeś. Przynajmniej tyle jesteś mi winien. „Nick jest ostatni — pomyślał Jud. — Tylko on mi został". — Dobra — rzekł. — Jestem ci to winien. Spotkam się z komandosem. Ale najpierw z Yaronem. — To nie jest... 411 — To jedyny sposób! — rzucił Jud. — Mam w dupie wszelkie umowy z CIA. Co oni mi mogą zapewnić? Myślisz, że pozszywają rozcięte żyły Lorri? A może przywrócą Norę do życia? Oddadzą mi wszystko, co poszło z dymem, i uleczą każdą moją pieprzoną ranę? Czy ty jeszcze nic nie rozumiesz? Jeżeli nie załatwię tego sam, nie spotkam się z nim osobiście, wtedy wszystko pójdzie na marne, bo to od początku do końca ich rozgrywka, ja jestem tu śmieciem! — Jeśli to zrobisz, on... Nie możesz... Jud wzruszył ramionami. — Poza tym, jeżeli on nadal ma jakieś przywileje, to ja będę go nachodził i ja będę zdrajcą. — Wiesz dobrze, że nie działa legalnie. — Nikt z nas nigdy nie działał legalnie. — Daj spokój — mruknął Nick. Jud uśmiechnął się. — Naprawdę kocham cię jak brata. — Więc. mnie potraktuj jak brata i zaufaj mi. — Przecież ci ufam. Ale tu nie chodzi o ciebie. — Jud puścił do niego oko. — Nie martw się: on nie da mi rady. — Może cię zabić. — Nie może — odparł Jud. Rozległ się dzwonek do drzwi. Pies zaszczekał. Na schodach rozbrzmiały kroki Sylwii; śmiech Saula stał się głośniejszy. Pies ruszył do drzwi wejściowych. Ktoś nacisnął klamkę... Nick razem z Judem rzucili się do przedpokoju. Nick porwał z podłogi swą torbę i zamarł w bezruchu na widok Sylwii schodzącej na dół z Saulem na rękach. Drzwi otworzyły się gwałtownie... — Hola! — zawołała ociekająca deszczem Juanita. — Syhia! Soy... To ja — przeszła na angielski, kiedy ujrzała Nicka. Pies polizał jej dłoń. Nick machnął ręką w stronę Juda. — Mój kuzyn przekazał mi, że pani dzwoniła — powiedziała Juanita; na jej twarzy malowało się zaniepokojenie. — Weź Saula — rzekła Sylwia, naciągając kaptur żółtej pelerynki na głowę chłopca. Ściągnęła tasiemkę kaptura, zawiązała pod brodą dziecka i pocałowała je w czoło. — Por la noche. — Sylwia — szepnął Nick. — Co ty wyczyniasz...? — To co muszę — odparła. 412 T Juanita dostrzegła potężną sylwetkę Juda znikającego z powrotem w jadalni i zapytała szeptem: — Seńora, tu ąuieres la policia? — Nie — odparł Nick. — Gracias, no — powtórzyła Sylwia. Juanita obrzuciła spojrzeniem twarze małżonków, rodziców jej amorcito. Uścisnęła Sylwię, potem, jakby trochę ze wstydem, tak samo uścisnęła Nicka. Oboje uklęknęli, pocałowali zdumionego malca, przytulili go na pożegnanie. Juanita zarzuciła na ramię torbę z pieluchami. — Wszystko będzie w porządku — szepnęła matka do Saula. — Tobie nic się nie może stać, mój maleńki chłopczyku. Mamusia i tatuś bardzo cię kochają. Niedługo się zobaczymy. Saul uśmiechnął się: lubił jeździć samochodem. Juanita wyprowadziła ubranego w żółtą pelerynkę chłopca na deszcz. Sylwia zapłakała. — Nigdy dotąd nie spędzał nocy poza domem — szepnął Nick. — Będzie się bardzo bał. Spojrzenie, którym Sylwia zaszczyciła męża, mogłoby chyba zamrozić deszcz. — Moje dziecko nie będzie w to wszystko zamieszane! Nick położył jej dłoń na ramieniu; Sylwia była spięta, lecz nie odsunęła się. Zamknęli drzwi wejściowe. Przeszli do salonu, który wydał im się teraz jakiś pusty, tchnący goryczą. Jud stał przy kominku i spoglądał na ustawione na gzymsie zdjęcia: Saul w beciku, Saul stawiający pierwsze kroki, Saul lizany po buzi przez psa. — I co zamierzacie teraz zrobić? — zapytała Sylwia. — Muszę jechać na spotkanie z pewnym człowiekiem — odparł Jud — a Nick chce, żebym potem zobaczył się jeszcze z kimś innym. Na zewnątrz lał rzęsisty deszcz. — Jak masz zamiar się tam dostać? — zapytała Sylwia. — Ja go zawiozę — oznajmił Nick. — Co?! — zawołali równocześnie Sylwia i Jud. — Ja pojadę — powtórzył Nick. — Nie — oznajmiła Sylwia. — Gdybyś pożyczył mi trochę pieniędzy, mógłbym wziąć taksówkę... — Jeśli ty znikniesz — wtrącił Nick — wtedy zostanę im tylko ja. Wszyscy troje spoglądali na siebie przez chwilę. Jud zakasłał. — Posłuchaj, nie mam żadnych ubrań na zmianę, tylko... 413 — Chwileczkę — powiedziała Sylwia ruszając szybko na górę. — Przestań się ze mną spierać — syknął Nick. — W porządku, ale ja tu decyduję. — Gówno prawda. Sylwia wróciła szybko. — Położyłam ręcznik i szczoteczkę do zębów w pierwszej łazience. Spodnie Nicka będą na ciebie za małe, ale w tę koszulę, którą dostał od jednej z ciotek na czterdzieste urodziny, powinieneś się zmieścić. Wyjęłam czyste skarpetki i spodenki zostawione, przez znajomego, który także jest... — Duży — wtrącił Jud. — Masz mydło i szampon — dodała zerkając na Nicka. Jud poszedł na górę i zamknął drzwi łazienki. — Nie zrobisz nam tego — odezwała się Sylwia do Nicka. — Przecież robię to dla nas. — A jak my z tego wyjdziemy? Jako wdowa z sierotą? — Zabezpieczyłem się — odparł Nick. — To nie najlepsza pora, żeby wyjaśniać... — Przecież on siedzi pod prysznicem! — Jeśli mnie wsadzą pod wykrywacz kłamstw, nie chcę się zawahać przy odpowiedzi na pytanie, kto ile wie. — Jestem twoją żoną. W dodatku prawnikiem. Wykrywacz kłamstwa stosuje się tylko za zgodą przesłuchiwanego. Do kogo masz go zawieźć na rozmowę? — Mam nadzieję, że do nikogo. Jutro o tej porze... — Jeszcze jest dzisiaj! — Sylwia zachłysnęła się łzami. Jej strach przemienił się we wściekłość, z głośnym szlochem rzuciła się w ramiona męża. — Musiałam oddać dziecko, a ty masz zamiar popełnić jakąś głupotę i jeszcze nie chcesz mi nic powiedzieć. Ja nie mogę... — Cicho — szepnął Nick. — Cicho. Wszystko będzie w porządku. — Powiedz mi, o kogo chodzi. — Zawiozę go na spotkanie, a potem przywiozę z powrotem, żeby porozmawiał z pewnym facetem. Poznałem go dzisiaj, to oficer... — Który powinien uwolnić nas od jego osoby! Nick ujął jej twarz w dłonie i obrócił ku górze. — Który zrobi to, co konieczne. Wtedy uwolnimy się od tego. Będziemy czyści. Obiecuję ci to. — To tylko pobożne życzenia. Myślisz, że zawsze masz rację? — Tym razem mam — odparł. Tysiące myśli kłębiło się w jej głowie, ale potrafiła jedynie przytulić się do niego mocno i szlochając wyznać, że go kocha. 414 Jud zakasłał głośno, nim zszedł na dół. Nie dopięta wzorzysta koszula silnie opinała mu pierś i brzuch. — Moja niebieska kurtka z teksasu do łażenia po górach powinna być na ciebie dobra — powiedział Nick. Wyciągnął ją z szafy, a sam zmienił sportową marynarkę na wiśniową nylonową wiatrówkę. — Możliwe, że wrócimy dopiero jutro rano — odezwał się do żony. Był pewien, że zjawi się w domu najpóźniej o północy, ale nie chciał, by Sylwia niepokoiła się w wypadku dłuższej nieobecności. — To chyba nic takiego — wtrącił Jud. — Może dla ciebie — parsknęła Sylwia, lecz zaraz tego pożałowała. — Telefony — rzekł Nick, przypomniawszy sobie, że musi zadzwonić do znajomego oficera, odwołać alarm związany ze spotkaniem na Dworcu Union i zostawić takie samo zastrzeżenie dotyczące tej eskapady. — Nie rozmawiaj przez telefon. Sylwia, która przed chwilą zaczerwieniła się nieco, teraz pobladła. — Co wy robicie? — szepnęła. — Jedziemy na małą wycieczkę — odparł Nick. — Jak para grzecznych chłopców. Jud wyjął z kieszeni kilka skrawków papieru, pozbył się wszystkiego, co mogłoby pomóc zidentyfikować właściciela niebieskiej kurtki. — Dokąd jedziecie? — zapytała Sylwia. — Lepiej, żebyś nie wiedziała — odparł Jud. — Niech szlag trafi was obu! — syknęła. — Będzie nam potrzebna mapa. — Jest w moim gabinecie — odparł Nick. Poprowadził Juda schodami na górę. Sylwia została w holu. Poczekała, aż znikną jej z oczu, po czym na palcach ruszyła za nimi. Przywarła plecami do ściany i wsłuchała się w ledwie słyszalne głosy. Jud: — ...tam kiedyś. Przy drodze pięćdziesiątej, niedaleko An-napolis... Nick: — ...kilkanaście rozjazdów. Jud: — Duży ślimak... pamiętam duży ślimak... Czterysta dwadzieścia cztery. Droga numer czterysta dwadzieścia cztery. Usłyszała odgłos składanej mapy. Zbiegła szybko na dół i zdążyła usiąść na kanapie w salonie akurat w porę, by schodzący mężczyźni ujrzeli, jak wstaje. „Powinno wyglądać tak, jakbym siedziała tu cały czas i czekała" — stwierdziła w myślach. Jud spojrzał na nią i pokręcił głową. — To chyba najlepsze, co możesz dziś ode mnie usłyszeć: żegnaj. Otworzył drzwi i wyszedł na werandę. 415 Nick objął ją i mocno uścisnął. — Kocham cię. Niedługo wrócę. Ruszył śladem Juda. J. rafili na największy ruch podczas tej ulewy. Gdy dojechali do obwodnicy, ujrzeli nie kończący się sznur samochodów sunących z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę; żółtawe światła reflektorów omiatały błyszczącą niczym lustro nawierzchnię autostrady. Nick zdołał wcisnąć czterodrzwiowego dżipa w ten szereg. Jechali z uchylonymi oknami, by nie spowodować zaparowania przedniej szyby. Wycieraczki odmierzały rytm szybkiego marsza. — Spotkałeś się już kiedyś z Yaronem? — zapytał Nick. — Nie. Nie było takiej potrzeby. Względy bezpieczeństwa, rozumiesz. — W mojej torbie znajdziesz ciekawe materiały. Jud sięgnął po torbę, znalazł rewolwer i popatrzył zdumiony na przyjaciela. — Zabraliśmy go temu facetowi na Dworcu Union — wyjaśnił. — Lepiej ty go weź. Jud zważył w dłoni dobrze znany mu ciężar. — Nie — odparł. — Nie będzie mi potrzebny. Przebiegł wzrokiem dokumenty archiwów. — Ten komandos też o tym wie? — Tak. — Nick włączył lewy kierunkowskaz i przecisnął się na sąsiedni pas, gdzie wozy jechały nieco szybciej. — On twierdzi, że powinieneś mu zaufać, ponieważ mógł cię zabić na pustyni, ale nie zrobił tego. Jud zatopił spojrzenie w przedniej szybie auta. — Opowiedz mi — poprosił Nick. Przedtem nie miał odwagi poruszać tego tematu. — Dean. — Cholera — syknął Nick, po raz kolejny czując wyrzuty sumienia. — Zrobiłeś tylko to, co musiałeś — odparł Jud. — My wszyscy zmontowaliśmy tę bombę, Dean jedynie uruchomił zapalnik. Przez dobry kilometr jechali w milczeniu. Wycieraczki pracowały bez przerwy. Po twarzy Juda pociekły łzy. — Co się wydarzyło na pustyni? — zapytał Nick. Jud pokręcił głową, otarł policzki. — Powiedziałem już wszystko, koniec z tym. Czasem lepiej umrzeć, niż nazwać rzeczy po imieniu. — A co z Deanem? — Jeśli ten komandos wyszedł z tego, to Dean nie mógł. 416 Mijająca ich ciężarówka ochlapała dżipa strugami wody. — Czy znasz ostateczny wniosek dotyczący nas dwóch? — zapytał Jud. Nick nie odpowiedział. — Zawsze marzyłeś o tym, żeby być na moim miejscu, zostać szpiegiem, twardym facetem, jak bohaterowie twoich książek. Być zawsze pierwszym w szeregu. Tajemniczy rycerz walczący o słuszną sprawę, Groźny Mściciel... Co za romantyczne bzdury. — Jud zaśmiał się w głos. — A ja zawsze chciałem być tobą — dodał po chwili. — Takim zwyczajnym gościem, który we własnych oczach jest kimś, którego znają ludzie. Mieć troskliwych rodziców, czyste ręce, spokojne sny, żonę, dziecko... normalne życie. — I ciebie za przyjaciela — wtrącił Nick. — Osłaniałem twój tyłek. — W głosie Juda, obok marzycielskich tonów, pojawił się lodowaty chłód. — Miałem za zadanie namierzyć informatorów twojego szefa, tego redaktorka. Tam cię spotkałem. Napisałeś książkę o moim światku, byłeś dziennikarzem, miałeś pewien immunitet. To ja cię ukształtowałem, popchnąłem do... Myślałem, że będziesz moim... — Wybawcą — wtrącił Nick. — Myślałeś, że napiszę coś na podstawie twoich opowieści, tym samym przynosząc ci zbawienie. — Ty też o tym myślałeś? — Nie — odparł Nick. Zaśmiali się. Jud pokręcił głową. — Byłeś moim spowiednikiem, uczyłem cię, jak wygląda piekło. Lecz ty nigdy nie zrealizowałeś swoich marzeń, nie zostałeś Groźnym Mścicielem. Gratuluję. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. — Ja swoich też nie — mruknął Jud. — Czyżbyś naprawdę tego pragnął? — zapytał Nick. — Zwyczajnego życia? — W Nebrasce porzuciłem wszelkie marzenia q rzeczach nieosiągalnych — odparł Jud. — I co dalej? Przecież nie możesz tak egzystować. Już sobie rozwaliłeś wątrobę. Jeśli nie wykończą cię te rozgrywki szpiegowskie, to zapijesz się na śmierć. I jedno, i drugie jest gówno warte. Do czego więc zmierzasz? Jud milczał przez całe dziesięć kilometrów. W końcu Nick zapytał: — Ile z tego, co opowiadałeś mi przez te wszystkie lata, było prawda? — Sam już nie wiem — wyznał szczerze Jud. 21 — Rzeka ciemności 41 / Zwracali baczną uwagę na tablice kierunkowe; Jud przywoływał w pamięci pokonywaną przed laty drogę. Mapa spoczywała między nimi. Jechali autostradą w kierunku Annapolis. Ruch był duży, ludzie pracujący w Waszyngtonie wracali do domów w stronę Baltimore i Annapolis. W końcu zjechali na drogę czterysta dwadzieścia cztery — dwupasmową przelotową szosę, biegnącą wśród pól poprzetykanych skrawkami lasów. Wszędzie dokoła widniały rozrzucone z rzadka domy, w oknach paliły się światła; było ich za dużo, żeby nazwać te tereny rolniczymi, za mało jednak, by tworzyły miasteczko. We wstecznym lusterku nie widać było żadnego samochodu. — Jesteś pewien, że rozpoznasz tę drogę? — zapytał Nick. Gdyby zabłądzili, byłoby mu łatwiej przekonać Juda do powrotu i spotkania z Wesem. — Gdzieś tutaj powinien być przydrożny bar. Szosa prowadziła łagodnym łukiem w lewo. Jakieś dwa kilometry za zakrętem dostrzegli czerwony neon na poboczu. — Nie zatrzymujemy się na drinka — oznajmił Nick. — To tylko punkt orientacyjny. Minęli zajazd, przed którym stały zaparkowane cztery auta. — Czego oczekujesz od Yarona? — rzekł Nick, a kiedy Jud nie odpowiedział, dodał: — Co zrobisz, jeśli nie będzie go w domu? — A dokąd miałby się wybrać? — Moglibyśmy... — zaczął Nick, lecz pochwycił spojrzenie Juda i tylko westchnął. — Nie, chyba nie będziemy mogli. — To tam — powiedział Jud. — Skręć w lewo za tym pawilonem. Potem skręcili powtórnie w lewo, później jeszcze raz, na końcu w prawo, wreszcie Jud oznajmił, że się pomylił. Wrócili do skrzyżowania i pojechali dalej pierwotną trasą. Jechali wąską, niezbyt równą szosą. Przed każdym skrzyżowaniem Jud prosił Nicka, żeby zwolnił, i próbował coś wypatrzyć poprzez deszcz i mrok. — To tutaj — powiedział w końcu. — Pamiętam to boisko do koszykówki oświetlone pojedynczą latarnią. Poobijana zielona tablica głosiła: Aulden Drive. Skręcili z szosy w lewo, w wyboistą bitą drogę. — Teraz cały czas prosto — rzekł Jud. — Jakieś siedem lub osiem kilometrów. Dom będzie stał po prawej stronie. Przy drodze jest skrzynka pocztowa. Droga wiodła ciasnym tunelem wśród szpaleru kiwających się na wietrze sykomor, światła reflektorów wyławiały z mroku czarne, pokryte brudnozielonymi plamami pnie drzew. Za nimi wznosił się sosnowy las, usiany gęstymi kępami krzaków. Wśród deszczu snuły się pasemka mgły. 418 — Jesteśmy niedaleko zatoki Chesapeake — powiedział Nick. — Kiedy byłem na piątym roku, wkuwaliśmy na pamięć historię tych terenów. — Stój — rzekł Jud. Przy drodze, niczym wartownik, stała skrzynka pocztowa. Nick zatrzymał samochód i wyłączył światła. Wycieraczki pracowały dalej, jakby naśladując rytm serca. Wcisnął klawisz na pulpicie, elektrycznie opuszczane szyby zjechały w dół. Otoczyło ich chłodne, wilgotne powietrze, pachnące młodymi liśćmi, deszczem i ziemią. Odgłos ulewy w lesie przypominał szmer setek małych strumyków. Między drzewami Nick spostrzegł światła zabudowań. Wiódł w tamtą stronę wysypany żwirem podjazd. — Dom stoi jakieś czterdzieści metrów od drogi — odezwał się Jud. — Strasznie tu zarosło. Pobiegnę, a ty wracaj do domu. Później... — Nie — odparł Nick. — Przecież się umówiliśmy. — Muszę załatwić tę sprawę sam — rzekł z naciskiem Jud. — Ty nie możesz iść tam razem ze mną, to byłaby czysta głupota. Jak skończę, wezwę taksówkę... — Taksówkę? To byłaby głupota! Nie możesz... — Wracaj do domu, Nick. Zrobiłeś już wystarczająco dużo. — Nie przywiozłem cię tutaj po to, żeby teraz odjeżdżać — zaoponował Nick. — Zgadzam się, żebyś poszedł tam sam, ale ja zostanę tutaj, na drodze. Będę czekał. Jud popatrzył na przyjaciela i zrozumiał, że nie ma sensu się dłużej spierać. Nick wyciągnął w jego stronę rewolwer. — Masz. — Nie — odparł Jud. — Nie teraz. — Masz zamiar tak po prostu podejść do frontowego wejścia? — Jak gdyby nigdy nic. — Jud otworzył drzwiczki dżipa. — Zostań w samochodzie. — Zaśmiał się. — Gdyby coś się stało, ktoś musi sprowadzić na pomoc komandosów. — Jasne — mruknął Nick. — No to na razie — rzucił Jud. Pobiegł, zgięty wpół, chłostany deszczem, w stronę zabudowań. Nick wytężył wzrok. Zdawało mu się, że poprzez szum ulewy i poruszanych wiatrem gałęzi drzew doleciał głos dzwonka; miał wrażenie, że w ciemnościach zauważył smugę światła zza otwieranych drzwi. W wyobraźni usłyszał głosy, padały pytania i odpowiedzi. Smuga światła zniknęła. Został sam w mrocznym tunelu, pośród monotonnego szumu deszczu. ZŁOTAWE SNOPY Wes ugrzązł w tworzących się w deszczu korkach; dojazd do centrum Waszyngtonu zajął mu całą godzinę, przez następne pół godziny przedzierał się przez miasto, by wreszcie dotrzeć na przedmieścia w Marylandzie. Jadąc obwodnicą pewnie pokonałby tę trasę prędzej, wolał jednak prostą drogę zamiast okrężnej, nawet jeżeli panował tam mniejszy ruch. Domek bardzo mu się spodobał, nawet po zmroku: duży, obszerny, pomalowany na niebiesko; nad werandą wysunięte poddasze, dookoła dęby, przestronne podwórko dla dzieci. „Czy Beth spodobałby się taki dom?" — pomyślał. Zaparkował, wziął ze sobą neseser i ruszył szybkim krokiem w stronę wejścia. „Zupełnie jak małżonek wracający z pracy do domu" — przemknęło mu przez głowę. W środku rozległo się szczekanie psa — dużego psa. Wes nacisnął dzwonek, ale nikt nie odpowiedział. Za drugim razem także nikt mu nie otworzył. Kiedy zadzwonił po raz trzeci, usłyszał za grubymi drewnianymi drzwiami głos kobiety uciszającej psa. — Czego pan chce? — rozległo się przytłumione pytanie. — Jestem przyjacielem Nicka — odparł Wes. — Proszę otworzyć drzwi. Mam wrażenie, że ten pies nie wpuści mnie do środka, a nie chcę krzyczeć tak, żeby słyszeli nas wszyscy sąsiedzi. Drzwi uchyliły się. Kobieta była bardzo ładna: czarne włosy, delikatny uśmiech pomimo napięcia malującego się na twarzy. Zaciskała dłoń na obroży rottweilera. — Kim pan jest? — Nazywam się Wes Chandler, jestem przyjacielem pani męża. — Nie znam pana. 420 — Bo poznaliśmy się niedawno — odparł Wes. — Czy on jest w domu? — Niedługo wróci. Nie może pan na niego zaczekać! „Niedługo wróci? — pomyślał Wes. — Przecież obiecał siedzieć w domu i czekać". — Dokąd pojechał? Czy ma to może coś wspólnego z Judem? — Nie wiem, o czym pan mówi. — Po jej minie widać było, że kłamie. — Proszę odejść. — Niech mi pani zaufa, pani Kelley. — Dlaczego? — Jestem oficerem piechoty morskiej, prawnikiem i... — Ja też jestem prawnikiem i co z tego? Sięgnęła do klamki; Wes zrozumiał, że musi położyć wszystko na jedną szalę. — Pracuje pani w biurze kongresmana! — zawołał. — Nick mi o tym mówił! Zmarszczyła brwi i zawahała się. — A gdyby pani szef poświadczył moją tożsamość? — zapytał. — Gdyby pan go znał, ja musiałabym znać pana. — Chwileczkę. — Wes wyjął z nesesera przenośny aparat. — Nie możemy skorzystać z pani telefonu — wyjaśnił. Zamrugała ze zdziwienia. — Jak się nazywa pani szef? — Kiedy przez dłuższą chwilę nie było odpowiedzi, dodał: — Mogę zadzwonić do kancelarii Kongresu i tam dowiem się wszystkiego. Sylwia wymieniła nazwisko. Wes wybrał numer, który dostał przed trzema tygodniami. — Generał Butler? Mówi Wes Chandler. Jakiś czas temu powiedział mi pan, że gdybym potrzebował pomocy, mógłby pan wystrzelić dla mnie flarę. — Z tego, co słyszałem, sam wystarczająco rozświetliłeś sobie niebo nad głową — odparł mężczyzna, który w jakimś stopniu był dla Wesa wzorem. — Niewystarczająco, panie generale. Rzeczywiście było trochę zamieszania w ostatnich dniach, cofnięto nawet moje uprawnienia, ale ta sprawa została już wyjaśniona. — Babrzesz się w gównie, majorze. — Zgadza się, panie generale. Lecz teraz chciałem prosić pana o ogień. To znaczy, o tę flarę. — Jaką? 421 — Mam prośbę, by zadzwonił pan zaraz do pewnego kongresmana i poświadczył za mnie. — Czym ty się, do cholery, zajmujesz, Wes? — Proszę mi zaufać — odpowiedział Wes. Generał Butler westchnął głośno. — O którego sukinsyna ci chodzi? Sylwia nie wpuściła go do domu, stał na werandzie. Nie próbowali nawet rozmawiać. Pies tkwił u jej boku i z otwartym pyskiem gapił się na obcego. Telefon zabrzęczał po siedemnastu minutach. — Kto mówi? — odezwał się chrapliwy głos. — Czy pan kongresman? — zapytał Wes. — Ja wiem, kim jestem, a kim ty, do cholery, jesteś? — Proszę chwilę zaczekać. Sylwia z ociąganiem wzięła aparat z jego rąk. — Tak? — odezwała się. — Tak... Rozumiem... Nie... Nie mogę teraz panu wyjaśnić... Nie, to nie dotyczy pana... Dziękuję... Tak, wszystko w porządku. — Oddała telefon Wesowi. — Chce jeszcze rozmawiać z panem — powiedziała. — Majorze — warknął kongresman. — Sam Butler śpiewał mi peany na pańską cześć. Nie wiem, o co tu chodzi, ale zapisałem pańskie nazwisko, stopień i numer seryjny. Ma pan moje słowo, że jeśli po tym wszystkim ujrzę choćby przelotny cień na twarzy Sylwii, to napuszczę na pana taki buldożer, że zapomni pan, jak wygląda słońce na niebie! — Brzęknęła odkładana słuchawka. — Niech pan wejdzie — powiedziała Sylwia. Stanęli w holu, pies zajął posterunek między nimi. — Gdzie jest Nick? — zapytał Wes. — Wyszedł. — Nerwowo oblizała wargi. — Z kimś. — Z Judem Stuartem? On był tutaj? Sylwia skinęła głową. — Dlaczego nie zaczekali? — Nick go namawiał... Nick robi to, co uważa za słuszne! On o niczym nie wie ani nie bierze czynnego udziału... — Nie jestem sędzią — wtrącił Wes. — Więc kim pan jest? — Dokąd pojechali? — Nie wiem. Nick wziął naszego dżipa. Jud chciał się z kimś spotkać, a później zgodził się porozmawiać z przyjacielem Nicka. Chodziło o pana? — Nie powiedzieli, z kim mają zamiar się spotkać? 422 I — O niczym mi nie powiedzieli — rzuciła i zacisnęła mocno wargi. ' — Pani Kelley, jeśli wie pani o czymkolwiek... — Tak to się zawsze zaczyna, prawda? — Pokręciła głową. — Owszem, podsłuchiwałam ich, podkradłam się na palcach na górę i... Pojechali do czyjegoś domu. Jud kiedyś już tam był. Mieli jechać drogą pięćdziesiątą. Słyszałam też, że mówili coś o zjeździe na drogę numer czterysta dwadzieścia cztery. Teraz jestem wplątana na równi z wami, prawda? — szepnęła. — Dokąd mieliby jechać drogą czterysta dwadzieścia cztery? — zapytał Wes. Akademia marynarki, do której uczęszczał, znajdowała się właśnie w tamtej okolicy. — Nie umiem panu podać dokładnego adresu — odparła Sylwia. — Ktoś jednak to potrafi. — Wes wcisnął na telefonie klawisz ponownego wywołania tego samego numeru. Rozmawiał krótko, a kiedy skończył, zapytał: — Słyszała pani, jak wymieniłem nazwisko generała Yarona? Skinęła głową. — Gdyby cokolwiek się wydarzyło... — Co? — wtrąciła Sylwia. — Co się może wydarzyć? Co tu jest...? — Dowie się pani — odparł Wes. — Generał Byron Yaron. Gdyby cokolwiek się wydarzyło, proszę zadzwonić do swojego szefa, do kongresmana, i powiedzieć mu, że za wszystko odpowiedzialny jest Yaron. Proszę wspomnieć też, by użył największego buldożera. — Co pan ma zamiar zrobić? Nick... Kiedy to...? — Proszę nam dać czas do świtu — rzucił. Odwrócił się i wyszedł. k3ylwia obeszła cały dom, zapalając wszędzie światła. Pies nie odstępował jej na krok. Po odjeździe majora wypuściła rottweilera, żeby się wysikał, i teraz czuła wokół siebie zapach jego mokrej sierści. Pozamykała wszystkie drzwi i okna. Dziecięcy pokój raził pustką; maskotki Saula leżały tak, jak je zostawił: porozrzucane na dywaniku przedstawiającym mapę Stanów Zjednoczonych. Łóżko w ich sypialni było za miękkie dla Nicka, Sylwia nosiła się z zamiarem kupna nowego. „Oto pokój, w którym śniłam u boku męża" — pomyślała. Zbiegła szybko na dół. Jej ręce zwisały bezwładnie wzdłuż boków, czuła drżenie każdego mięśnia, ogarnęły ją mdłości. Nie miała odwagi włączyć telewizora lub radia, chciała słyszeć każde stuknięcie, każdy szmer w domu. Trzy krzesła w jadalni stały odsunięte od stołu. „Może są jeszcze ciepłe? — 423 pomyślała. — Czy można by było stwierdzić, że niedawno ktoś na nich siedział?" Szybko poustawiała je z powrotem, wrzuciła brudne naczynia po Judzie do zlewu i zaczęła ścierką do kurzu wycierać wszystkie miejsca, gdzie mogły znajdować się odciski jego palców. Wielki zegar dziadków cykał tak samo głośno jak zawsze. Z każdego kąta napierały na Sylwię żywe wspomnienia. Zaczęła cofać się, aż stanęła oparta plecami o ścianę w rogu jadalni. Służba w Korpusie Pokoju w Meksyku udowodniła jej jałowość rozważań o przeszłości czy przyszłości, unaoczniła, że o losie człowieka decyduje bezlitosny przypadek. Sylwia nauczyła się tam reguł, o których nie wspominano na studiach: że prawo jest pustym słowem, a jego przepisy nabierają mocy dopiero przy odpowiedniej liczbie ofiar. W swej pracy zaś obserwowała, jak niewidoczne siły niweczą najlepsze nawet plany. A przecież wciąż wierzyła i miała nadzieję, działała z ufnością. Żądała tylko tego, co jej się należało. A teraz doszło do tego, że tkwiła tu, zamknięta w pułapce własnego domu, podczas gdy wszystko, co kochała, pochłonęła noc i nawałnica. Łzy ciekły jej strumieniami po twarzy, choć zmuszała się, by nie zamykać oczu. Powoli osunęła się po ścianie, aż usiadła na drewnianej podłodze w kącie. Dostrzegła kłębki kurzu pod kredensem. Nóż, który wcisnęła do tylnej kieszeni, uwierał ją w biodro. Położyła go na podłodze; światło odbiło się w gładkiej powierzchni ostrza. Obok niej stał na stoliku telefon. Sięgnęła i zestawiła aparat na podłogę: zdradzieckie urządzenie, które mogło ją wydać, gdyby zadzwoniła do kogokolwiek z prośbą o pomoc. Wielki, mokry, czarny pies zwinął się w kłębek u jej boku. Sylwia siedziała na podłodze, wciskając plecy w róg jadalni. Czekała, zanosząc się od płaczu. ^-/łotawe snopy świateł reflektorów przesuwały się we wstecznym lusterku samochodu Wesa. Nim dojechał do obwodnicy, ruch zelżał nieco. Większość ludzi była już w domach — jedli obiad, oglądali popołudniowe wiadomości, bawili się z dziećmi czy też martwili ulewą, przygotowani do wyjścia na spotkanie towarzyskie lub do kina. Wes nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz był w kinie, zastanawiał się, czy Beth... „Nie myśl o niej!" — nakazał sobie. Gdy zjeżdżał z obwodnicy na drogę numer pięćdziesiąt, tylko nieliczne samochody skręciły jego śladem. Ruch tutaj był niewielki. „Kiedy zaczęła się dla mnie ta podróż? — pomyślał. — Dwadzieścia 424 dni temu, kiedy Denton wezwał mnie do siebie? A może dwadzieścia lat temu? Ile czasu mi jeszcze zostało?" Po dwudziestu minutach dotarł do zjazdu na drogę numer czterysta dwadzieścia cztery. Pojechał dwupasmową szosą na wschód. We wstecznym lusterku widział już tylko dwie pary świateł, oba samochody trzymały się dobre dwa kilometry za nim. „To nie powinien być ogon" — stwierdził. Gdy wyjechał z CIA, starał się jak najdokładniej zmylić drogę, klucząc po zatłoczonych ulicach miasta. Nie zauważył, by go śledzono, kiedy chował się za autobusami typu „Metro", ścinał rogi na zakrętach czy też podejmował ryzyko, przejeżdżając skrzyżowania na czerwonym świetle. „To pewnie jacyś młodzi urzędnicy — pomyślał. — Zostali trochę po godzinach, a teraz spieszą się do swych domków nad zatoką". Pamiętał te okolice z czasów studiów; przypomniał sobie, jak wymykali się na całe dni z terenu akademii, uciekając przed presją wojskowej dyscypliny i natłokiem obowiązków. Generał Butler podał mu adres, Wes musiał jednak spojrzeć na mapę, którą trzymał w schowku. Nie mógł tego zrobić w czasie jazdy. W przodzie, na lewo od szosy, dostrzegł czerwony neon zajazdu. Przed wejściem stały cztery moknące na deszczu pojazdy. Wes zjechał z szosy i zaparkował obok czarnego porsche, dwóch toyot oraz poobijanej furgonetki. Stanął na wprost drzwi wejściowych; za przednią szybą miał tonącą w mroku drogę, którą przyjechał. Wyłączył światła i rozłożył mapę na kierownicy. Spoglądał jednak na szosę. „Powinni nadjechać w ciągu minuty — pomyślał. — Dwa samochody; urzędnicy wracający do domów. Byli zaledwie jakieś dwa kilometry w tyle, a po drodze nie mijali żadnego skrzyżowania. Powinni zjawić się tu w ciągu minuty". Minęły dwie minuty. Cztery. Potem sześć. Nie wierzył, aby dobrzy samarytanie złapali po prostu gumę. Oni musieli gdzieś tam być, zatrzymali się przy drodze i czekali. Miał przy biodrze siga, zapasowe magazynki w kieszeni czarnej kurtki. Wziął neseser w lewą rękę, otworzył drzwiczki samochodu i wysiadł na deszcz. Osiem minut. Nie minął go żaden samochód. Neon umieszczony na dachu zajazdu zalewał parking czerwonawą poświatą. Wes stał bez ruchu przy wozie, w deszczu. Dziewięć minut. Otworzył bagażnik: pusty. Przejechał samochód, ale z przeciwnego kierunku. 425 Wes uklęknął i zaczął łazić na czworakach po mokrym żwirze i błocie, obmacując dłońmi podwozie auta. Znalazł je ukryte za tylnym zderzakiem: pudełko wielkości kieszonkowego wydania książki, z magnetycznym uchwytem, dwoma świecącymi na czerwono diodami i niewielką antenką. Nadajnik. Nie musieli go widzieć, by poruszać się dokładnie jego śladem. Zacisnął palce na urządzeniu, lecz zamarł w bezruchu. „Na pewno jest więcej niż jeden — pomyślał. — Ten umieścili tutaj specjalnie po to, bym go odnalazł. Mieli mnóstwo czasu, żeby popracować nad moim samochodem, kiedy rozmawiałem na górze z Billym. Drugiego nadajnika pewnie w ogóle nie mam szans znaleźć. A jeśli wyrzucę ten, dam im jedynie znać, że się domyśliłem". Klęczał nadal w błocie; poczuł się oszukany. Wreszcie wstał i kopnął garść żwiru na pustą szosę. Deszcz siekł bez przerwy. Wnętrze zajazdu oświetlone było żółtawym, przyćmionym światłem. Barman popatrzył na wchodzącego Wesa, po czym ponownie skierował całą uwagę na transmitowany w telewizji mecz koszykówki. Niewiele miejsc było zajętych. W kącie przytulała się jakaś para. Obrzucili Wesa nerwowymi, lękliwymi spojrzeniami, lecz ich twarze szybko rozpogodziły się na jego widok; ponownie chwycili się za ręce. Wes domyślił się, że mieli na palcach nie pasujące do siebie obrączki. Przy wejściu jakiś mężczyzna rozmawiał przez telefon. Miał na sobie pretensjonalną, sportową marynarkę i krawat. Jego fryzura musiała kosztować z pięćdziesiąt dolarów. — ...to jeszcze za mało, żebym miał zbierać to całe gówno z Waszyngtonu — mówił. — A Stowarzyszenie Handlarzy Nieruchomości z jego kretyńskimi przepisami? Wybrałem się na to zadupie w ten pieprzony deszcz, a mój zasrany klient zawiadamia mnie, że nie ma dzisiaj ochoty przemoczyć ubrania! Widoczna za oknem zajazdu szosa wciąż była pusta. „I co ja mam teraz zrobić?" — pomyślał Wes. — Nie mów mi o pieniądzach! —jęknął handlarz. — Ludzie mają więcej moich weksli niż ja forsy w portfelu! Tylko patrzeć, jak wszyscy pośrednicy handlu nieruchomościami i działkami zwalą mi się na głowę! Z telewizora dobiegł głos syreny, obwieszczającej koniec meczu. — Tylko jeden dzień? — zapytał handlarz. — Ja jeszcze odpracowuję ubiegły rok! Odbieram dziś telefon, a to dzwoni sprzedawca samochodów. Obskakiwał mnie dookoła, kiedy podpisywałem umowę, a teraz chce nasłać komornika, bo spóźniam się kilka tygodni 426 z płaceniem! Do cholery, stawka ubezpieczeniowa za porsche mnie wykańcza, a on jeszcze każe sobie płacić raty regularnie co miesiąc! „Bez względu na to, dla kogo tamci pracują — stwierdził w duchu Wes — nie chodzi im o mnie. Ani o Juda czy Nicka. Zależy im tylko na tym, żeby zachować swe marmurowe korytarze w czystości". — Już się prawie zdecydowałem, żeby zadzwonić do naszego przyjaciela z Baltimore — mówił handlarz nieruchomości. — Przekaż mu, gdzie może znaleźć to porsche. Niech towarzystwo ubezpieczeniowe wypłaci sprzedawcy resztę forsy, a ja będę miał rozwiązane ręce. „Billy mówił prawdę — pomyślał Wes. — Grał w otwarte karty, lecz nie zaufał mi. Pozwolił mi działać, ale wysłał za mną swoich ludzi". — Mówisz, że muszę sprzedać? — zapytał mężczyzna przy telefonie. — Pewnie, jak chcę żyć, to muszę sprzedawać. Ale nikt tutaj nie kupi ode mnie takiego gówna! — Sięgnął do najbliższego stolika po swoją szklankę z rozcieńczoną whisky i pociągnął z niej łyk. — I co, do cholery, człowiek ma zrobić w takiej sytuacji? — Kostki lodu zadzwoniły o szkło. Nie oglądając się, wyciągnął rękę, żeby odstawić szklankę na miejsce. Coś stuknęło o blat. Obok szklanki leżała na stole kupka banknotów. Handlarz uniósł głowę. Przed nim stał potężnie zbudowany mężczyzna w czarnej wiatrówce, z jego krótko przyciętych włosów spływała woda. Miał wzrok gliniarza. Trzymał w ręku neseser. Z uśmiechem kiwnął głową w stronę pieniędzy... Cholera! Na wierzchu pięć, sześć setek! Pod spodem jeszcze więcej! — Poczekaj, Lewis — rzekł do słuchawki. — Odwołuję wszystko. l ick siedział za kierownicą dżipa i gapił się poprzez zasłonę deszczu i poruszane wiatrem gałęzie drzew w kierunku domu. Nie zamykał okien, żeby nie zaparowały od środka, a także po to, by słyszeć wszelkie odgłosy. W dłoni ściskał rewolwer. Juda nie było już od siedmiu minut. Usłyszał coś. Poprzez szum deszczu przedarł się odgłos pracy silnika. Ktoś nadjeżdżał. Zachrzęścił żwir pod kołami. Coraz bliżej. We wstecznym lusterku nie zauważył żadnych świateł. Wytknął głowę przez okno, krople deszczu wpadły mu do oczu: mrok, gałęzie drzew. Dostrzegł jakiś ciemny, zbliżający się kształt. Jud nakazał mu czekać w samochodzie. 427 Jak cel na strzelnicy. Wyskoczył z dżipa... zapomniał o lampce wewnątrz wozu, która zapalała się w chwili otwarcia drzwi! Ledwie złapał równowagę na śliskim żwirze i skoczył za samochód; ciemny kształt przybliżał się. Nick ruszył biegiem, pośliznął się, potknął i runął jak długi w kałużę na środku drogi, sześć kroków przed maską. Ciemny samochód z wyłączonymi światłami zatrzymał się kilka metrów za jego wozem. Silnik parsknął i zgasł. Deszcz i pot ściekały mu po twarzy, drżącymi palcami wycelował rewolwer w stronę tamtego auta, w ledwie widoczną sylwetkę człowieka siedzącego za kierownicą. W brzuchu czuł kulę ognia, palec zaciskający się na spuście drżał wyraźnie. Odciągnął kciukiem kurek rewolweru i wziął kilka głębszych oddechów. Powietrze pachniało mokrym listowiem, deszczem, ziemią; ogarnął go strach. Serce waliło mu jak młotem, miał wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu. Poprzez szum deszczu usłyszał głos kierowcy tamtego samochodu. — Nick, widziałem cię, jak wysiadałeś. To ja, Wes. Wiem, że tam jesteś. Przyjechałem sam. Głos się zgadzał. Nick zacisnął wargi, przełknął ślinę. Nadal celował w stronę porsche. — Otwieram drzwiczki. Zapaliło się światełko we wnętrzu auta, oświetlając komandosa w rozpiętej czarnej kurtce, który uniósł w górę puste dłonie i wysiadł z wozu. — Wszystko w porządku, Nick. — Słowa te zostały powiedziane cichym, lecz pewnym głosem. Nick podniósł się, nie opuszczając rewolweru. Wes stał w miejscu i czekał, aż Nick podejdzie do niego i dokładnie obejrzy wnętrze porsche. W środku nie było nikogo. Nick opuścił broń. Przez chwilę, milcząc, stali w deszczu. — Jud tam jest? — zapytał Wes, ruchem głowy wskazując zabudowania. — Od dziesięciu minut — odparł Nick. Wes otarł twarz. — Nie mamy zbyt wiele czasu. Wywiodłem w pole agentów CIA, ale wkrótce odkryją prawdę, zaczną badać teren, na którym stracili mój ślad, i pewnie zjawią się tutaj. Co z ludźmi Yarona? — Nie wiem, kto jest w domu. — Jesteśmy tu za bardzo odsłonięci — rzekł komandos. — Przy 428 zjeździe z głównej szosy widziałem boisko do koszykówki, a obok, między drzewami, nie oświetlony plac parkingowy. Pojedźmy tam razem, zostawimy dżipa. Umiesz prowadzić porsche? — Kiedyś miałem takiego, ale... — Przywieziesz mnie tu z powrotem — rzekł Wes — a potem wrócisz i będziesz czekał. — To sześć kilometrów stąd — odparł Nick. — Na co się tam przydam? — To jedyne miejsce, gdzie możesz się bezpiecznie ukryć. — Wes skinął głową w stronę rewolweru w dłoni Nicka. — Grasz nie swoją rolę. — Przecież tu nie chodzi o umiejętności. — Lecz o powinność. Twoje miejsce jest tam. Przyjdę razem z Judem i wtedy pogadamy. Gdybyśmy nie zjawili się do świtu albo zdarzyło się coś... Ktoś musi potem to wszystko odkręcić. — Myślisz, że się do tego nadaję? — Musisz — odparł Wes. — Nie ma już nikogo innego. PULS Jud ściągnął z głowy kaptur niebieskiej kurtki, gdy stanął przed wejściem do domu. Deszcz zmoczył mu włosy. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w białe drzwi, wreszcie nacisnął guzik dzwonka. Mężczyzna, który otworzył, na jego widok przestał się uśmiechać. Był niski, przysadzisty, miał krótko przycięte, siwe włosy i małe brązowe oczka. Ubrany był w długi, rozpinany z przodu, zielony sweter, białą koszulę, ciemne spodnie oraz czarne ciepłe kapcie. Na jego twarzy odmalowała się niepewność. Szybko jednak uśmiechnął się znowu, a w oczach pojawił się wyraz zaciętości. — Jud Stuart — rzekł głębokim basem. — To miło, że mnie odwiedziłeś. Jego ręce, silne i owłosione, zwisały po bokach; dłonie miał puste. W holu za jego plecami nie było nikogo. Z głębi domu dobiegały dźwięki orkiestrowej wersji melodii z filmu „New York. New York". — Mocno pada — rzekł Yaron. — Proszę wejść. — Tak po prostu? — szepnął Jud. — Pan zadzwonił do drzwi, ja otworzyłem. Jestem sam, a pan? — Wiem, kim pan jest. — Jud nie ruszał się sprzed wejścia. — Cóż, nie na darmo obdarzyłem pana zaufaniem. Przy takim wyszkoleniu i doświadczeniu... No, niechże pan nie moknie na deszczu, żołnierzu. Yaron odwrócił się i odszedł. Jud zawahał się, wreszcie przekroczył próg. „Przecież po to tu przyjechałem" — pomyślał. — Proszę nie uruchamiać żadnych alarmów — ostrzegł Jud zamykając drzwi. Szczęknął zamek zatrzaskowy. Yaron zaśmiał się w głos. 430 — Kogo miałbym wzywać? Jestem na emeryturze. — Gówno prawda. Weszli po schodach na pogrążone w ciszy piętro. — Owszem, gówno prawda. — Yaron ruchem głowy wskazał Judowi otwarte drzwi do pokoju. Z saloniku dolatywał zapach drewna płonącego w kominku. — Wciąż jeszcze mam przyjaciół pośród przekładających papierki urzędników w Pentagonie i pantoflarzy z CIA... Politycy z Departamentu Sprawiedliwości, którzy teraz robią z siebie idiotów przed Kongresem, wyparli się znajomości ze mną. — A Biały Dom? — Na nich już w ogóle nie można liczyć. Dawny zespół zapadł na masową amnezję, a nowa ekipa woli trwać w niewiedzy. Z niewidocznego radia popłynęła melodia „Theme from «A Summer Place»". Jud omiótł spojrzeniem pochodzące pewnie z lat sześćdziesiątych fotografie blondynki — o włosach ciemniejszych od Nory i nie tak pięknej jak Lorri... Zamrugał, żeby uwolnić się od wspomnień. Przez otwarte drzwi z korytarza dostrzegł wnętrze saloniku, drzwi naprzeciwko prowadziły do łazienki. Powoli, krok po kroku, Yaron poprowadził go w głąb domu. — Według ostatniego meldunku — rzekł Yaron — udało się panu uciec z pułapki zastawionej przez CIA na pustyni w pobliżu Las Yegas. Jak zdołał pan tu dotrzeć? — Ukradłem samochód — odparł Jud. — Przywłaszczyłem — poprawił go generał. — Żołnierz na służbie nie kradnie, lecz przywłaszcza. — Nie jestem już żołnierzem. — Dłonie Juda znów poczęły drżeć. — Przecież nikt pana nie zwolnił z obowiązków. Korytarz prowadził do przytulnego saloniku; między kanapą a głębokimi fotelami znajdował się stolik do kawy. Obok niego, na podłodze, leżał otwarty wyświechtany, skórzany neseser. Na ciemnym, drewnianym blacie, przy szklankach i butelce whisky, spoczywały szare kartonowe teczki i żółte skoroszyty. W kominku skwierczały palące się szczapy. — Uwielbiam ogień — rzekł Yaron. — Możliwe, że to już ostatnie dni przy kominku o tej porze roku. — Ruszył powoli w kierunku stolika. — Szykowałem sobie drinka — powiedział. — Napije się pan szkockiej? Blask ognia wzbudzał refleksy na powierzchni butelki wypełnionej bursztynowym płynem. Jud niemalże czuł w powietrzu intensywny zapach alkoholu. Pokręcił jednak przecząco głową. 431 Cała ściana za plecami Yarona wykonana była ze szkła. Na zewnątrz latarnie oświetlały teren opadający stopniowo ku krawędzi lasu. Strugi deszczu potęgowały wrażenie, że zalany światłami obszar urywa się gwałtownie na długiej, ciemnej linii. Nalewając sobie drinka, Yaron pochwycił spojrzenie Juda. — Tam, w dole, płynie rzeka — wyjaśnił. — Gdyby nie ten deszcz, można by stąd dostrzec błękitną powierzchnię wody zaraz za ogrodzeniem sąsiedniej posesji. Jedną ścianę saloniku pokrywały plakietki oraz opatrzone autografami zdjęcia Yarona w towarzystwie prezydentów, królów, byłego szacha Iranu, znanych z ekranów telewizyjnych pastorów. Wojskowe dyplomy pochodziły z kilkunastu różnych pól bitewnych, z Korei i Wietnamu. Certyfikaty nagród przyznanych przez ugrupowania patriotyczne. Fotografie młodego Yarona na tle buszu. — Żeby zbudować ten domek — odezwał się Jud — musiał pan cholernie dużo sobie przywłaszczyć podczas tych wojen. — Nie dostałem nawet połowy tego, co mi się należało! — parsknął Yaron. — Od kogo się panu należało? — Od tych, którzy posyłali mnie do boju — rzekł emerytowany generał. — Od wszystkich, za których musiałem wysyłać ludzi na śmierć. Także od tych, których wyciągałem z gówna. Oni wszyscy są naszymi dłużnikami... pańskimi i moimi. — Ile? — szepnął Jud. — A ile zdołamy unieść? — zapytał Yaron. Jud pokręcił głową. — Pytałem, ile pan dla nich zrobił? — Wystarczająco dużo. Cholera! — Yaron zaklął, spoglądając na trzymaną szklankę. — Zapomniałem, że pan nie chciał drinka. Napełniłem już jedną, stojącą na stole. — Bursztynowy trunek omywał ścianki naczynia w ręku generała. — Trudno, jak już nalałem, nie będę przelewał z powrotem do butelki. Zróbmy tak — kontynuował. — Ja wypiję z tej szklanki, a tamta niech stoi na stoliku na wypadek, gdyby zmienił pan zdanie. Jud poczuł, jak zapach whisky wypełnia powoli cały pokój... Yaron odwrócił się plecami do niego, ruszył wzdłuż ściany po lewej stronie, sięgał w stronę regału... — Nie! — wrzasnął Jud. Generał znieruchomiał. Jud popatrzył na jego ręce: w jednej trzymał szklankę, drugą wyciągał ku gałce radia. Przekręcił ją. Muzyka umilkła. 432 — Tak będzie lepiej. Chyba z powodu włączonego radia nie słyszałem, jak pan przyjechał. Przybywa pan prosto z Newady? — zapytał gospodarz, podchodząc z powrotem do kręgu utworzonego przez kanapę i fotele. — A ten pisarz? Rozmawiał pan już z nim po przyjeździe do Waszyngtonu? — On nie ma nic wspólnego z tą rozgrywką — mruknął Jud. — Nick Kelley — rzekł Yaron, siadając na kanapie. — Czy on wie, że pan tu przyjechał? — Dlaczego wysłał pan człowieka, żeby mnie zabił? — zapytał Jud. — Nie wysyłałem nikogo, żeby pana zabił. — A ten facet w barze w Los Angeles? — Mathew Hopkins. Hopkins — Jud przypomniał sobie nazwisko, które odczytał na prawie jazdy zabranym mężczyźnie na zapleczu baru. — Pan go wysłał. — Owszem. Lecz to była pańska wina. — Jaka? — Nie odpowiadał pan na powtarzające się wezwania do zgłoszenia, które drukowano w horoskopach. Zacząłem się niepokoić. — Nie chciałem mieć nic wspólnego z pańskimi pieprzonymi machlojkami! — Czy ktoś dał panu możliwość wyboru? — Yaron wzruszył ramionami. — Popełniłem błąd, wysyłając Hopkinsa, lecz teraz nie dysponuję już właściwymi ludźmi. — On należał do starego zespołu. — Podobnie jak pan, tyle że służył w marynarce. Przeszedł w stan spoczynku, otrzymał rentę jako całkowicie niezdolny do służby. Pan odrzucił takie rozwiązanie. — Po co pan go wysłał? — Żeby pana odnalazł i upewnił się, czy wszystko w porządku. To był mój błąd — powtórzył Yaron. — Już kilka lat wcześniej trzeba było ponownie sprawdzić Hopkinsa. Cierpiał na paranoję i marzył o własnej agendzie, jak mi się zdaje. Lecz nie miałem nikogo innego na Zachodnim Wybrzeżu, tak więc... Jeżeli usiłował pana zabić, robił to wyłącznie na własną rękę. Ja nie odważyłbym się nawet powierzyć mu takiego zadania, bo poczułby się strasznie ważny. Jud nie mógł zebrać myśli, czuł zawroty głowy; musiał chwycić się oparcia fotela. — Otrzymał polecenie obserwacji z dystansu — rzekł Yaron. — Bez nawiązywania kontaktu. Jeżeli zbliżył się do pana na tyle blisko, że pan go zabił... 28 — Rzeka ciemności 433 — Ja go nie zabiłem. — Jud opadł na fotel. — To znaczy: nie chciałem. — Nie mam pojęcia, o co mu chodziło, kiedy zbliżył się do pana. Jud przypomniał sobie wszystko i pojął prawdę. — On nie mógł już dłużej tego znieść — szepnął. — Nie wiedział, kim jest, co robi i po co. Pan przecież nie udzieliłby mu żadnych wyjaśnień. Dlatego wysłał go pan do mnie, a on znał wystarczająco dużo faktów, by zrozumieć, że obaj idziemy w tym samym zaprzęgu. Jak krewniacy. Wcale nie miał zamiaru mnie zabić, chciał tylko porozmawiać. Pragnął, bym pomógł mu znaleźć parę odpowiedzi. — W takim razie to on ponosi odpowiedzialność, a nie... — Yaron urwał w pół zdania. — A nie ja? — Jud pokręcił głową. — Biedny, otumaniony sukinsyn. Jeszcze jeden, którego... Jeszcze jeden. — Sięgnął po szklankę whisky. — Niby dlaczego, do pioruna, miałby się pan o mnie niepokoić? — zapytał. Yaron patrzył, jak Jud wlewa sobie do ust sporą ilość alkoholu. — Zawsze musimy mieć pewność, że jesteśmy bezpieczni — odparł generał. — Nie my, lecz pan. — Jud dopił resztę whisky. Pochylił się nad stolikiem, sięgnął po butelkę i ponownie napełnił szklankę. — Ktoś pana trzyma na celowniku — rzekł. — Te gnojki nie potrzebują celowników! Gdyby używali broni, mógłbym... — Sam pan przydepnął sobie kutasa, generale. W aferze irańskiej. — To oni prosili o pomoc! — wrzasnął generał. — Dobrze wiedzieli, że nie znajdą nikogo lepszego do tej roboty! Zapomnieli o raporcie inspektora generalnego, przez który wyleciałem z Pentagonu, ponieważ byłem im potrzebny! Prowadziłem tajne operacje, kiedy te lalusie z Białego Domu siedziały jeszcze w szkole średniej! Znam Iran, nawet ten plantator orzeszków, Jimmy Carter, przypomniał sobie o mnie, kiedy szykowali drugą ekspedycję ratunkową! Nikt nie umiał zrobić tego za mnie: ani Fiut Drugi, ani Ollie North czy Poindexter... Casey, on wiedział, że na mnie można zawsze liczyć! I co z tego, że zarobiłem trochę forsy? Mnie nie wystarczy flet i piosenka, jak słodkiej dzieweczce ze szkółki! — Co panu zarzucili? — Wielkie przestępstwo! Zawyżałem trochę ceny! Skontaktowałem ze sobą handlarzy bronią! Spotkałem się z kilkoma cholernymi Irańczykami... a tym poganiaczom wielbłądów nie można ufać... Ja... — Nie — wtrącił Jud. — Zapijałem się przez wiele lat, ale potrafię 434 jeszcze ocenić wagę czynów. Pan nie był na samym szczycie, więc nie mógł pan spaść z wysoka. W każdym razie nie za wykonywanie rozkazów. Tu chodziło o tę akcję, w której udziału odmówiłem. — To był ich pomysł, nie mój — rzekł z naciskiem Yaron. — Ja tylko powiedziałem, że to się da zrobić, że znam sposób oraz odpowiedniego człowieka. — To znaczy: mnie. — Jud pokręcił głową. — Sądził pan, że jestem na tyle głupi, by przyłożyć rękę do wrabiania rządu nikaraguań-skiego w przemyt koki? — Miałeś doświadczenia w tej dziedzinie — odparł Yaron — kontakty, znajomości. Gdybyś okazał się choć w połowie tak dobry, jak kiedyś... — A potem by mnie pan wykończył — wtrącił Jud. — Wystawił na odstrzał. Musiałby pan. Za dużo piję, jestem wygodny, ale kosztowny. Jak by pan to załatwił? Napad w ciemnej uliczce? Wypadek samochodowy? — Oni nie posunęliby się aż tak daleko — odrzekł Yaron. Jud wypił jednym haustem pół szklanki whisky. — Chciałbym w to uwierzyć. Tamci prawdopodobnie zaczęli się wycofywać z tych koszmarnych machlojek, zanim ja jeszcze powiedziałem: nie. — Jak podsunie się facetowi wysoki stołek, to bardzo szybko zapomni o metodach, dzięki którym na niego wlazł, i zajmie się swoją robotą. — Po co Mathew Hopkins miał mnie sprawdzić? — Wielki sędzia i specjalny oskarżyciel nie skończyli jeszcze swojej pracy. Wciąż łakną krwi... mojej albo pańskiej. — To szczegół bez znaczenia — rzekł Jud. — Coś, co każdego podrzędnego gliniarza naprowadziłoby na mój ślad. Ale tu chodzi o pański ślad... o zapiski w notatniku Northa, jakieś dane w komputerze czy gdziekolwiek indziej. Gdybym zaczął mówić, zostałby pan oskarżony o udział w gangu kokainowym, nie tylko w aferze irańskiej. Do diabła, gdybym naprawdę puścił farbę... Laos, Watergate, Chile, Monterastelli... Tylko moje zeznania by wystarczyły, żeby urzędy federalne zaczęły przyglądać się temu, co pan sobie przywłaszczył. Pamięta pan, jak kazał mi wysyłać forsę z kokainy? Kupił pan za nią ten domek, prawda? Bardzo bym się przysłużył oskarżycielowi, który ma ochotę porachować pańskie medale. — Jud czuł lekki szmer w głowie, zaczynało mu się robić gorąco. — Tak naprawdę, to oni chcą, pana — kontynuował. — I pan dobrze o tym wie. Nie był pan pewien, co panu grozi z mojej strony, i dlatego wysłał pan biednego, 435 stukniętego Mathew Hopkinsa, żeby zbadał sytuację. — Jud zaśmiał się głośno. — Wariat na tropie pijaka...! On nie miał rozkazu mnie wykończyć — dodał po chwili. — Ale gdyby zameldował, że nie stoczyłem się na samo dno, że mogę być choć odrobinę wiarygodny... Yaron musnął dłońmi teczkę z aktami spoczywającą na stoliku. Na podłodze leżał otwarty neseser. Teczki z dokumentami, żółte skoroszyty, długopis... rząd szklanek i butelka szkockiej whisky... Trzy szklanki. Jud zamrugał. — Pan na kogoś czeka — rzekł. — Próbuje pan zyskać na czasie, czekając na kogoś. — Na ludzi, którzy mogliby nam pomóc. Jud cisnął szklanką przez długość pokoju; roztrzaskała się o ścianę nad kominkiem. — Proszę sobie darować te dramatyczne gesty — powiedział Yaron. — Musiał pan przyjechać do mnie, szukając pomocy. Ściga pana policja z Los Angeles oraz ludzie Agencji. Z powodu Hopkinsa jest pan mordercą. Kto wie, jakie inne przestępstwa popełnił pan w ciągu ostatnich tygodni, za które można by pana oskarżyć? Jestem panu niezbędny. — Napełnił drugą szklankę whisky i pchnął ją w kierunku Juda. — Wygląda na to, że pan tego potrzebuje. — Yaron zaśmiał się. — I niech pan spróbuje rozrabiać, to cisnę pana na pożarcie piechocie morskiej. — Chandler — mruknął Jud. — Wes Chandler. — Skąd, do cholery, zna pan to nazwisko?! Jud zacisnął mocno palce na szklance z alkoholem. — Pan ma swoich ludzi, ja mam swoich. — Nie ma pan nikogo! — W takim razie czym się pan martwi? N, l ick zaparkował porsche na ocienionym placyku przy zjeździe z wykładanej kostką szosy na żwirową drogę prowadzącą do domu Yarona. Wyłączył światła, lecz nie gasił silnika. Dżip stał głębiej między drzewami. Strugi deszczu rozcinały snop żółtawego światła latarni umieszczonej na wysokim słupie ponad skrzyżowaniem. Przez otwarte okna wpadało do wnętrza zimne, wilgotne powietrze, niosące zapach spalin. Nick czuł intensywną woń mokrej ziemi, omywanego deszczem listowia, a także zapach własnego potu. Zatracił poczucie czasu, nie wiedział, czy siedzi tu od trzech minut, od kilku sekund czy może od zawsze. „Nic im nie jest — przekonywał sam siebie. — Mnie też. Niedługo wrócę do domu. Cały i zdrów. Sylwia, Saul: kto nauczy Saula, że..." 436 Po jego prawej stronie, na tonącej w mroku szosie pojawiły się bezgłośnie smugi świateł jakiegoś auta. Stawały się coraz szersze, jaśniejsze... Zakręciły. Żwir zachrzęścił pod kołami cadillaca, który zjechał na boczną drogę. Długi, ciemny samochód prześliznął się szybko przez krąg światła latarni, a Nick, dla którego czas wyciągnął się, jakby był z gumy, odprowadził wzrokiem wielki kufer wozu przesuwający się na tle mokrych kamieni. Ujrzał rozbłyskujące czerwienią światła stopu, gdy kierowca ostrożnie wprowadzał przód maszyny w wąski tunel między drzewami — tunel wiodący do Juda i Wesa. Trzeba było ich ostrzec! Nick nie miał pojęcia ani jakim sposobem, ani po co zjawił się tu ów cadillac, zrozumiał jednak, że oznacza zagrożenie dla mężczyzn, których zostawił u drugiego końca tunelu — zagrożenie mogące dosięgnąć także jego i jego rodzinę. Zrozumiał to wszystko w ułamku sekundy, ponieważ chwila wydłużona w nieskończoność pozwoliła mu rozpoznać w świetle latarni postać kierowcy samochodu. Prowadził Jack Berns, zdradziecki prywatny detektyw, który swymi zimnymi paluchami obmacywał Nicka, sądząc, że ten nic nie poczuje: śledził go, założył podsłuch. Obok Bernsa siedział mężczyzna z zabandażowaną głową. Nick domyślił się intuicyjnie, miał niemalże pewność, że to ten sam facet, który dostał wycisk na Dworcu Union i którego rewolwer spoczywał teraz na siedzeniu między nogami Nicka. Tamci mieli już na pewno inną broń. W jednej chwili zrozumiał, co powinien uczynić. Cadillac zniknął w głębi tunelu drzew. Porsche wysunęło się spomiędzy zarośli ocieniających placyk przy skrzyżowaniu i przyspieszając pomknął śladem cadillaca. Nick prowadził w całkowitych ciemnościach, widział tylko światła pozycyjne tamtego auta. Gdyby miał bardziej poetyckie usposobienie, pewnie smakowałby w takiej chwili straszliwe poczucie nieuchronności oraz fatum rządzącego ludzkim życiem. Prawdopodobnie wspominałby swoje abstrakcyjne marzenia o męstwie, które pchały go do nocnych rajdów w Michigan; nauki czerpane z setek upajających podróży po opustoszałych drogach; dreszcz emocji towarzyszący szczeniackim zawodom na odwagę, kiedy siedział skulony za kierownicą białego chevroleta impali jego ojca i gnał polną drogą wprost na światła reflektorów innego wozu, prowadzonego przez równie zwariowanego nastolatka. 437 Poeta mógłby przyjąć z uznaniem to ostatnie ogniwo w łańcuchu, który Nick zaczął wykuwać poszukując magii pośród cieni — ogniwo przynoszące mu świadomość, że jeśli teraz nie uczyni nic, ześle przekleństwo na głowy przyjaciół, a siebie samego i swoją rodzinę narazi na ogromne ryzyko. Doświadczałby cudownej transcendencji, zetknięcia z wyższymi racjami bohaterów i łajdaków, z klarownością ostatecznego wyboru, z ironią stosowania złych uczynków dla słusznej sprawy. Lecz Nick odczuwał jedynie paraliżujący strach. Paliło go w ustach, wnętrzności skręcały się jakby pod wpływem żaru i cały dygotał niczym podłączony do prądu. Świat zewnętrzny składał się dla niego z dwóch niezależnych od siebie części: jedna gnała z olbrzymią szybkością, w drugiej czas zwolnił. Głowę rozsadzał mu jakby ryk potwora. Napięte mięśnie karku i pleców przenikał ból. Nick czuł smród spalin i woń rozgrzanego metalu porsche'a. Koszula lepiła mu się do ciała. Wpadające przez otwarte okno krople deszczu siekły jego twarz niczym lodowate pociski z karabinu maszynowego. Silnik auta wył, kamienie strzelały spod opon. Im bliżej za szybą widział czerwone światełka cadillaca, tym żarliwiej powtarzał w myślach pozbawioną słów modlitwę. „Szybciej, jeszcze szybciej". „Pistolet!" Odnalazł go na siedzeniu i wsunął do kieszeni spodni. Przełożył pas bezpieczeństwa przez ramię i umocował go. Światła pozycyjne sprawiały wrażenie czerwonych ślepi bestii spoglądającej na niego z odległości czterystu metrów. Znajdowali się pięć kilometrów od domu Yarona. Kompletne ciemności, ulewa... nawet jeśli Berns patrzył we wsteczne lusterko, nie powinien zauważyć Nicka. Dwieście metrów. Sylwetki Bernsa oraz faceta z dworca były już widoczne na tle snopów z reflektorów cadillaca oraz słabej poświaty deski rozdzielczej. Wielki samochód jechał dokładnie środkiem drogi. Możliwe, że tamci słyszeli warkot silnika. A może i nie: jeśli rozmawiali, mieli włączone radio lub zamknięte okna... Sto metrów. Długość boiska piłkarskiego. Po upływie sekundy dzieliło ich tylko pięćdziesiąt metrów. Solidna, masywna sylwetka tamtego wozu rosła w oczach pędzącego na złamanie karku Nicka. Lekki ruch kierownicą sprowadził porsche nieco na prawo; to była wspaniała maszyna — posłuszna, mocna... Oddalony o czterdzieści metrów samochód przesunął się trochę 438 w lewo przed oczyma Nicka. Tylko trzydzieści metrów. Dwadzieścia. Dziesięć... Nick szarpnął kierownicą w lewo i wdusił gaz do oporu. Porsche skoczyło do przodu — masa rozpędzonego metalu uderzyła pod kątem w lewy koniec tylnego zderzaka większego i cięższego samochodu. Zadziałały prawa fizyki. Cadillakiem zarzuciło, impet zderzenia pchnął pogruchotany kufer w przód; światła reflektorów obróciły się hakiem w prawo, jadący z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę wóz zaczął się zsuwać z drogi... Porsche zatrzęsło się od uderzenia, odrzuciło je w bok — koła wpadły w poślizg na mokrym żwirze, tyłem wozu zarzuciło w prawo, od strony pasażerów... Huknął w bok cadillaca; noc rozcięło klaśnięcie jak gdyby dwóch wielkich stalowych dłoni. Zgrzyt metalu. Świat zawirował przed oczyma Nicka; kierownicę wyrwało mu z rąk, samochód zatańczył, obrócił się tyłem do kierunku jazdy, wpadł do rowu; trzasnęła tylna oś, samochód przewrócił się na bok, przetoczył przez dach. Przednia szyba rozprysnęła się, obsypując Nicka okruchami szkła. Wóz obrócił się po raz drugi, wyskoczył w górę i opadł z hukiem na wszystkie cztery koła; siła bezwładności wgniatała Nicka w fotel... Cadillac również przekoziołkował, okręcił się wokół własnej osi, zsunął z drogi, przeskoczył przez rów i uderzył w drzewo. Nick czuł nudności i zawroty głowy. Powoli wszystko się uspokoiło. Coś lepkiego spływało mu po czole. Gapił się mętnym wzrokiem w wyszczerbioną dziurę po przedniej szybie. Czuł piekący ból w ręce, ramieniu i karku, bolało go także poobijane o kolumnę kierownicy kolano. Wiedział jednak, że to dobrze, iż odczuwa ból. Mógł się poruszać. Powoli wygrzebał się z samochodu. Nie czuł deszczu. Znajdował się pięćdziesiąt metrów od miejsca zderzenia obu samochodów. Ujrzał cadillaca dwadzieścia metrów dalej, zsuwającego się spomiędzy gęstwiny drzew tyłem do rowu. Z rozbitej chłodnicy unosił się strumień pary. „Jezu!" — pomyślał Nick. Nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy żałować. Pistolet nadal tkwił w kieszeni spodni. Wyciągnął go, wymierzył w cadillaca i przygarbiony powlókł się poprzez deszcz w tamtą stronę. Usłyszał stłumione jęki i przekleństwa. Jack Berns wył: 439 — Moja noga! Moja noga! Moja noga! Drzwi po drugiej stronie były otwarte, mężczyzna wygrzebywał się z samochodu. Przez zasłonę ulewy i ciemności Nick nie mógł dostrzec szczegółów, zauważył jednak białą plamę zabandażowanej głowy i podkurczone lewe ramię, które tamten obejmował prawą ręką. Człowiek nie zdołał utrzymać się na nogach i zsunął po mokrej trawie w głąb rowu. — Pomóż mi! — jęknął Jack Berns z wnętrza auta. — Pomóż mi! Moja noga! Złamałem ją! — Nie mogę! Nie mogę! — rozbrzmiał cichy głos mężczyzny usiłującego wydostać się z rowu. — Cholera! — zawył Berns. — Cholera! — Co się stało? — zawołał jego kumpel. — Co się stało?! „Nie zauważyli mnie! — przemknęło Nickowi przez głowę. — Nie zauważyli! Nic o mnie nie wiedzą!" Ta myśl uspokoiła go o wiele bardziej niż trzymany w ręku pistolet. Najciszej jak tylko potrafił cofnął się i położył w rowie po przeciwnej stronie drogi, nie spuszczając oka z cadillaca i mierząc weń z pistoletu. Był przekonany, że tamci dwaj nic już nie zdziałają tej nocy. Miał także świadomość, że nie będą mogli zemścić się na nim, ponieważ nawet go nie zauważyli. Gdyby udało im się wydostać z rowu... „Zobaczymy — pomyślał. — Wtedy zobaczymy". Zdawał sobie sprawę z własnej przewagi: był uzbrojony i nie został dostrzeżony. Nawet gdyby tamci zdołali jakimś sposobem wyjść na drogę i tak nie stanowili prawie żadnego zagrożenia dla Juda i Wesa. A także dla Sylwii i Saula. W neseserze Wesa leżącym w dżipie znajdował się telefon. W każdej chwili anonimowo można było wezwać pomoc dla tych dwóch. Odnieśli tylko drobne rany. Ale Nick przekonywał siebie, że tamci zasłużyli na cierpienie, że byli winni — na pewno bardziej niż on. Wes i Jud powinni skończyć... to, co mieli do załatwienia w domu znajdującym się dwa kilometry stąd. Mieli wracać na piechotę. Nick leżał między zabudowaniami a rannymi mężczyznami siedzącymi w rowie; mógł dołączyć do Wesa i Juda, zanim tamci dwaj zauważą rozbite samochody, i przeprowadzić ich po cichu, poza zasięgiem wzroku tych z cadillaca. W ten sposób zachowają tajemnicę, będą bezpieczni. Ale to dopiero wtedy, kiedy oni obaj załatwią swoje sprawy. Nick leżał rozciągnięty na ziemi, deszcz obmył krew ściekającą mu z czoła. Spoglądał w mrok, ponad lufą pistoletu. Kamienie uwierały 440 go w brzuch, ubranie przesiąkło błotem. Łowił zapach ziemi, w ustach czuł jej smak — o wiele wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem. Oddychał już wolniej, zaczął mu doskwierać chłód. Dopiero teraz dotarła do niego w pełni świadomość tego, co zrobił. Oto zetknął się z tkwiącą w nim mroczną magią, zrozumiał także to, co nurtowało go od dawna: miał w sobie wiele siły. Był niebezpieczny. Lecz za ową gorzką wiedzą, której miał nigdy nie zapomnieć, kryła się jedynie pustka. Odczuwał coraz silniejszy ból, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Spośród wszystkich rzek, których prądy przepływały wokół niego, ta jedna, nakłaniająca do poszukiwania tajemnej magii i popychająca go do pisarstwa, zawsze wydawała mu się najgłębsza. Ale teraz poznał jeszcze głębszy nurt; pomyślał o Sylwii i Saulu, dostrzegł szereg obrazów z ich życia — takiego, jakim powinno ono być. Właśnie teraz, kiedy leżał w rowie ściskając w dłoni kolbę pistoletu, uświadomił sobie wyraźnie, że wszystko to jest zbyt przytłaczające, by mógł o tym kiedykolwiek napisać. Bałby się wydobyć to na światło dzienne. Lecz po chwili doszedł do wniosku, że okłamuje sam siebie, że tym kłamstwem próbuje odkupić swoje winy. Leżał w deszczu, gotów na wszystko. Czekał. W oddalonym o dwa kilometry domu Yaron usiadł na kanapie i zmarszczył brwi. — Słyszał pan coś? — Nie — skłamał Jud. Z całej siły zaciskał dłonie na poręczach fotela, bezgłośnie krzycząc: „Nick!" — Zresztą to nie ma znaczenia, czy pan coś słyszał — rzekł Yaron. — Powiem wszystko, co chce pan wiedzieć. Zajmę się panem, tak jak zawsze. — Dlaczego? — zapytał Jud — Ponieważ pan tego potrzebuje. A poza tym miał pan szczęście urodzić się we właściwym miejscu i właściwym czasie. — To nieprawda — szepnął Jud. — Dla mnie tak. Cały świat zdawał się napierać na Juda. Zagłębił się w fotelu — miał zawroty głowy, czuł nudności. Puls łomotał mu w skroniach, rozpraszając myśli. Nie słyszał dobrze, mgła przesłaniała oczy. W głowie czuł silny szum po wypiciu whisky, a jednostajny głos człowieka spoglądającego na niego uważnie z kanapy nasilał te cierpienia. — Oddałem się w pańskie ręce — rzekł Jud. 441 — Dla słusznej sprawy — odparł Yaron. — Dla dobra kraju. Robił pan to, co musiało być zrobione, i to jedynie przez ludzi, którzy rozumieją, że bez tego ich życie nie byłoby nic warte. Jud przycisnął palcami skronie i zamknął oczy. — Czy widział pan kiedykolwiek wyniki testów swoich wrodzonych uzdolnień? — Yaron wydął wargi. Postawił szklankę na stoliku i ułożył dłonie zarośnięte długimi czarnymi włosami na teczce z dokumentami. — Sprawdziliśmy pana aż do szkoły średniej, mamy wyniki wszystkich badań psychiatrycznych. Co prawda nie potrzebowałem ich, żeby rozpoznać tak dobrego fachowca jak pan, ale potwierdziły wszystko to, co mi mówiono: błyskotliwy, nieugięty, pracowity. Powinny gdzieś tu być. — Zaczął przerzucać teczki. Otworzył jedną oznaczoną nalepką: „Szwajcaria". Popatrzył uważnie na mężczyznę tkwiącego w fotelu, który siedział bez ruchu z zamkniętymi oczyma. — To nie tu — rzekł. Przełożył kilka następnych teczek. — Może w tej. Generał sięgnął lewą ręką do leżącego na podłodze otwartego nesesera. Wyciągnął automatyczny wojskowy pistolet kalibru 11,43 mm; wylot lufy pojawił się nad stołem, zaczął obracać w kierunku... Stuknął o butelkę whisky. Jud otworzył oczy i ujrzał pistolet. Dały o sobie znać setki odruchów — nawyki z wojska, z Oddziałów Specjalnych, z Akademii Służb Ochrony, z treningów agencji wywiadowczych i lekcji walki wręcz — żadnych myśli, żadnych pragnień, tylko działanie. Obrócił się w fotelu, dźwignął na nogi, poderwał, sięgając... Pistolet wypalił. Yaron, trzymając broń w lewej, niewłaściwej ręce, chciał uskoczyć w bok przed swą ofiarą — nie dość pijaną — próbował stanąć w wąskim przejściu między kanapą a stolikiem, wycelować ponownie pistolet po tym, jak nieudolnie potrącił butelkę, przełożyć go do drugiej ręki... Pierwszy pocisk przeleciał obok głowy Juda. Lufa znów obróciła się ku niemu; Yaron przełożył broń do drugiej ręki... Jud kopnął stolik, trafiając jego kantem w podbrzusze starszego mężczyzny. Pistolet wypalił ponownie, lecz drugi pocisk jeszcze bardziej chybił celu. Jud zanurkował w kierunku przeciwnika. Yaron zamierzył się kolbą w jego kark, jednocześnie odchylając się do tyłu, na oparcie kanapy. Jud wyciągnął rękę ponad stolikiem, sięgnął... Uchwycił; mocno zacisnął palce na dłoni trzymającej pistolet. 442 Generał rzucił się do tyłu, wymierzając kopniaka w głowę człowieka miażdżącego mu dłoń. Drugą ręką sięgnął do oczu Juda, lecz nie trafił. Tamten pociągnął uzbrojoną dłoń do siebie, potem pchnął silnie, wreszcie padł całym ciężarem ciała na Yarona. Kanapa odchyliła się, przewróciła i obaj wylądowali na podłodze. „Nie wolno ci go puścić" — pomyślał Jud, obracając się przez plecy; nie wypuszczał z dłoni pistoletu. Lufa omiotła sufit, szukając celu. Obaj mężczyźni poderwali się na nogi. Yaron zamierzył się kopniakiem w krocze Juda, lecz trafił w udo. Generał miał sześćdziesiąt cztery lata. Dwa dziesięciolecia minęły od czasu, kiedy walczył w dżungli. Był silny — wyjątkowo silny jak na swój wiek. Jednak napięcie, w jakim żył w ciągu ostatnich miesięcy, spowodowało przemęczenie wszystkich mięśni. Czuł, że Jud miażdży mu palce na kolbie pistoletu. Całe ciało przenikało drżenie; serce waliło mu jak młotem. Zamierzył się pięścią w zakrwawioną twarz ściskającego go szaleńca. Po ukończeniu akademii w West Point Yaron brał udział w szkoleniach komandosów, nigdy jednak nie wyszedł poza standardowy program. Wiedział, że jego najsilniejszą bronią jest inteligencja. Teraz natarł ramieniem na pierś olbrzyma, który kiedyś wypełniał jego rozkazy, wykonał półobrót i próbował przerzucić tamtego przez bark. Ale muskularne ręce przeciwnika zacisnęły się na piersi Yarona. Zgruchotana w nadgarstku dłoń zwisła bezwładnie. Pistolet spadł na dywan. Generał krzyknął. Miał ręce unieruchomione przy ciele. Stalowy uścisk gruchotał mu żebra, masywna pięść dosięgnęła mostka. Nie pomogły żadne sztuczki: Yaron kopnął przeciwnika w krocze, przydeptał mu palce stóp. Ale uścisk tamtego jedynie przybierał na sile. Generał nie mógł sięgnąć ręką do czułych punktów Juda. Głowa opadła mu w tył, kiwał nią na boki. Poczuł nagle cudzą skroń wbijającą mu się w policzek i usłyszał wywrzaskiwane tuż przy uchu słowa: — Wyrzuciłeś mnie jak śmiecia! Zmarnowałeś całe moje życie! Jud poderwał starszego mężczyznę w górę i zaczai nim obracać niczym partnerką w jakimś obłędnym tańcu. Świat zawirował przed oczyma Yarona, w głowie mu pulsowało, żebra trzeszczały; nie mógł zaczerpnąć oddechu. Miał wrażenie, jakby wszystkie ściany obracały się wokół niego, to przyspieszając, to znów zatrzymując się na ułamek sekundy, noc, nieprzenikniony mrok za panoramicznym oknem, ściana ciemności... Eksplodowała. Setki okruchów szkła posypały się w głąb pokoju. 443 Yaron przeleciał w powietrzu, huknął o ścianę i osunął na podłogę. Jud potknął się, padł twarzą na dywan, błyskawicznie obrócił i spojrzał na wielką, poszarpaną dziurę wybitą w ogromnym oknie. Resztki szyb osypywały się z ram. Przy kanapie leżał ociekający od deszczu biały druciany fotelik. Na zewnątrz, pośród ulewy, stał mężczyzna w czarnej wiatrówce, mierząc z pistoletu w wybite okno. W Juda. Dysząc ciężko, z trudem łapiąc oddech, Jud zawołał: — Wchodź, Likwidatorze! Czekałem na ciebie! Spóźniłeś się, przybyłeś o kilka pieprzonych lat za późno! — Nazywam się Wes Chandler! — zawołał uzbrojony facet, przechodząc przez wybitą dziurę. Obrzucił spojrzeniem obu mężczyzn leżących na podłodze. — Jestem przyjacielem! Nick Kelley... — Nie ma tu nikogo innego — rzekł Jud. — Tylko ja. Wchodź. Wchodź dalej. Powoli, nie opuszczając pistoletu, Wes podszedł do nieruchomego Yarona. Popatrzył w szkliste oczy i rozdziawione usta, z których kącika sączył się strumyk krwi. Dotknął piersi generała: mostek był pogruchotany, żebra nad sercem przypominały w dotyku napełniony wodą balon. — Nie żyje — rzekł. — Jeszcze jeden — mruknął Jud. — Powinien być pierwszy, powinien umrzeć, zanim jeszcze przyszedłem na świat, zanim mnie stworzył. — Chodźmy stąd — rozkazał Wes. Ale Jud zaśmiał się tylko głębokim, chrapliwym basem, który powoli stawał się coraz wyższy, przechodząc w histeryczne wycie, a potem w przeciągły jęk. — Nie mamy zbyt wiele czasu. Nick czeka na nas, jest sam. — Pozwól mu odejść — rzekł Jud. — To nie ode mnie zależy — wyjaśnił Wes. — A co zależy? Wes stał bez ruchu; lufa pistoletu opadła ku ziemi. Nie umiał na to odpowiedzieć. — Ciebie też wrobili, prawda? — mruknął Jud. — Nie tak bardzo jak... — I co masz zamiar teraz zrobić, komandosie? — Jud pokręcił głową. — Wiem, co to znaczy być żołnierzem. — Dźwignął się na łokciu i usiadł, spoglądając na leżące obok nieruchome ciało. — Byłem żołnierzem dla niego. I dla siebie samego. — Coś wymyślimy — odparł Wes. — Widziałem wszystko przez okno. On był uzbrojony, a ty... działałeś w obronie własnej. 444 Jud zaśmiał się ponownie. — A co z całą resztą? — Nie ja będę o tym decydował. — Właśnie że ty. Masz pistolet. Ciężki sig zakołysał się w dłoni Wesa. — CIA, Pentagon, Kongres, oni wszyscy... — mruknął Wes. — Zmusimy ich, żeby załatwili jakoś tę sprawę. — Jak? Wes znów nie umiał znaleźć odpowiedzi. — To było wyzwanie dla nas, komandosie. My stoimy w jednym szeregu. Tamci nie będą chcieli mieć z tym nic wspólnego. — Musisz pójść ze mną. — Dokąd? Do CIA? Jak sądzisz, co oni z tym wszystkim zrobią? Co poczną z Yaronem i całym tym jego brudem? Co, według ciebie, mogą zrobić ze mną? Wyślą na odwykówkę? Zamkną do czubków? Wyszkolili mnie tak, żebym dał sobie radę z każdym zamkiem. Myślisz, że zapomnieli? Zrobią mi lobotomię? Jakie będą mieli wyjście? — Muszą się dowiedzieć... — Wierzysz, że stać ich na właściwe postępowanie? Wes zamrugał. — Nie możesz puścić mnie wolno — rzekł Jud. — Oni nie spoczną, dopóki nie będą mieli pewności, że jestem załatwiony. Na ilu ludzi mogą mnie jeszcze napuścić w tej paradzie? Jestem pijakiem. Zwidy mają nade mną władzę. Znalazłeś Lorri. Wiesz, co stało się z Norą. — To była walka. — I co z tego? Jud dźwignął się na nogi. Potknął się, zachwiał, wreszcie stanął wyprostowany przed Wesem. — Czego ty chcesz? — szepnął major. — Nie chcę, żeby te kutasy zwyciężyły. Chcę być wolny. I nie myślę już nikogo skrzywdzić. Pragnę z nimi wygrać. Nie chcę już niczyjej krzywdy. — Jeżeli... — Tu nie ma żadnych „jeżeli", żadnych „ale". — Jud uśmiechnął się. — Przecież dobrze wiesz. — Moglibyśmy zyskać na czasie, żeby... — Nie mamy już czasu'. Nie mamy gdzie się schronić. — Wyciągnął palec w stronę Wesa, jak gdyby trzymał pistolet. — Ty także do nich należysz. — Nie. 445 — Ależ tak — odparł Jud. — Czy sądzisz, że pozwolą ci swobodnie odejść, zostawią ci wolną rękę, kiedy skończysz tę zabawę? Przez wybite okno do pokoju wpadał deszcz. Wes cofnął się o krok. — Odliczanie trwa, majorze. Nie ma już dokąd- iść i nie ma czasu do stracenia. — Chodźmy. — Nie. Ty także nie uciekniesz. Gdybyśmy teraz odeszli, gdybyś zabrał mnie ze sobą i oddał w ich ręce... zwyciężyliby, zyskali nad tobą władzę. Dobrze to znam... Rób to, czego się po tobie spodziewają — dodał. — To nie moja robota. — A czyja? Wiesz, że to musi się tak skończyć, więc zrób to dla mnie. Jeśli zrobię to sam, to tak, jakbym przegrał. Jeśli nie zrobię, przyczynię się do ich zwycięstwa. Natomiast ty... — Przestań! — Ty to zrobisz! — nalegał Jud. — Pozostaję na wolności. Nick jest bezpieczny, jeśli mnie nie będzie; on nie przysporzy im problemów, którymi musieliby się martwić. A jeśli to zrobisz, nigdy nie przyznawaj się, nie daj im poznać, co wiesz, wtedy puszczą cię wolno... Do cholery, jeśli to zrobisz, będą mieli dość kłopotów ze swoim własnym gównem! Niech świat się dowie o wszystkim! Jak skończysz, zostaw tu i tam parę informacji, niech miejscowi chłopcy znajdą Yarona, mnie i te dokumenty. Do diabła, zadzwoń do redakcji „Washington Post". Nie mów im tylko, kim jesteś, niech sami się domyślają. Nie zmienimy w ten sposób świata, ale niech te wszystkie brudy wyjdą na jaw. Zostawmy wypisane krwią hasło na ścianach Agencji. Tylko wtedy, gdy zmusimy ich do zdrapywania go, wyniknie z tego jakiś pożytek, bo nie mamy nad nimi żadnej kontroli. Do cholery, zrób to dla dobra tego przeklętego kraju, który potrzebuje takiej nauczki. — Zwariowałeś?! — I co z tego? Zaangażowali cię, wysłali na robotę i wystawili do wiatru. Czy jesteś im cokolwiek winien? — Na pewno nie zrobię tego dla ciebie. — W takim razie ja to zrobię. — Jud zaśmiał się. — Odpłacę się tobie. Jeśli ty to zrobisz, będziesz wolny. Gdy pozbędą się mnie, zapomną o tobie. To jedyne możliwe zakończenie tego wszystkiego. To jedyny sposób na to, żebyś się wyplątał. Zapomnij o mnie, o Nicku, o wszystkim, co się wydarzyło. Zrób to dla samego siebie. A wiesz, w jaki sposób się odpłacę? Nie dam ci szansy na to, byś miał wymówkę. Nie będę z tobą walczył ani zmuszał do niczego. Załatwię to inaczej: tak, że zawsze będziesz się zastanawiał, czy mogłeś 446 mnie pokonać w inny sposób. Dobrze znam to uczucie. Wyrzuty sumienia nie dadzą ci spokoju, staniesz się ich niewolnikiem. A kiedy im ulegniesz, będziesz stracony. Tu nie ma żadnych „ale". Właśnie tym ci się odpłacę: prosty wybór, żadnych wahań. Mam zamiar zmusić cię, byś załatwił sprawę czysto. Tylko jeszcze jedno. — Jud ruszył przez pokój. Wes nie mógł się poruszyć, nie potrafił wydusić choćby słowa. Stał jak skamieniały, myślami będąc już zupełnie gdzie indziej — w jakimś innym miejscu i innym czasie. Jud stanął przed nim na wyciągnięcie ręki i schylił się. Zacisnął dłoń wokół palców Wesa obejmujących rękojeść pistoletu i zaczął powoli unosić jego zesztywniałe ramię, aż wylot lufy dotknął jego piersi. — Tylko jedno — powtórzył, wbijając lufę siga w swoje ciało. — Nie mam zamiaru umrzeć na kolanach. Łomoczący puls Juda przenikał broń i rękę Wesa, bicie serca powodowało jej drżenie. Każde uderzenie było jak okruch bolesnej prawdy. Wes zdawał sobie sprawę, że jeśli zabierze stąd Juda, CIA ukryje go pośród wiecznych mroków i nikt go już nigdy nie ujrzy, nie zdoła poznać i osądzić. A przecież to jego ręce miały wepchnąć Juda w tę ciemność, bo tamci sięgali jego rękoma. Nazwisko Yarona miało się pojawić co najwyżej w jakiejś notatce na marginesie i w nekrologu. Pomyślał o Noahu Hallu i dyrektorze Dentonie, o sowiookim Billym Cochranie: wszyscy razem i każdy z osobna, stojąc w jednym szeregu, zdradzili swoją służbę, zdradzili jego, wzięli go na cel. Nie był im nic winien. Nickowi należało się szczere wyjaśnienie wszystkiego, a Beth gorące przeprosiny i takie wytłumaczenie, by mogła go zrozumieć — wytłumaczenie, z którego konsekwencjami musiałby się pogodzić. Ten człowiek zaś, który stał przed nim, którego puls wstrząsał pistoletem i zdawał się przenikać całe ciało Wesa, był mu winien to, czego Wes zawsze pragnął dla siebie. Łomotanie serca Juda powodowało, że Wes miał wrażenie, jakby połączył się z nim w jedną istotę o dwóch psychikach; stali się jednością, a ból i nadzieja, które Jud musiał odczuwać, były jedyną nadzieją Wesa na wyzwolenie się z tej udręki, na odzyskanie wolności, na zrobienie tego, przed czym nie było ucieczki. Jego palec zacisnął się na spuście. SPIS TREŚCI Tułacz ........................ 7 Wybraniec ....................... 17 Zupełnie jak Chiniec ................... 39 Halo ......................... 50 Wilkołak ....................... 71 Otchłań ........................ 88 Gekony ........................ 109 Stary wyga ....................... 132 Pochodnia ....................... 137 Apacze ........................ 155 Zimowy deszcz ..................... 188 Zwierciadło ...................... 199 Zbrodnicza potęga .................... 215 Uwikłani ....................... 238 Taniec z aniołem ..................... 250 Ostatni numer ..................... 267 Metro ........................ 288 Zakochane serce ..................... 298 Czarny samochód .................... 310 Przyspieszone zejście ................... 317 Płonąca wioska ..................... 332 Skradzione auto ...................... 349 Żółty pies ....................... 372 Wielki zegar ...................... 375 Małpolud ....................... 386 Wtajemniczony ..................... 395 Tunel ........................ 405 Złotawe snopy ..................... 420 Puls ......................... 430