William T. Close Ebola Przekład PAWEŁ CŁAPAK AMBERTytuł oryginału EBOLA Projekt graficzny okładki RAFAŁ SZYMAŃSKI Redakcja merytoryczna WANDA MAJEWSKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKl Korekta DANUTA WOŁODKO Copyright © 1095 by Willium T. Close. M.I). This trnnslation publishcd by ćirningcniciil with Hallanline liooks, a division of Kandoin I louse. Int. For tlić 1'olish edition Cop\ri»ht O !')% by W\da\viiict\vo Ambur Sp. / o.o. ISBN 83-7169-051-7 Podziękowania Specjalne podziękowania składam osobom, które przyczyniły* się do powstania tej książki: Bettine, mojej żonie, która była moją podporą od ponad pięćdziesięciu dwóch lat i odegrała ważną rolę w procesie tworzenia; Sandrze Lambert i Susan Lehr za dążenie do perfekcyjności w opracowaniu tekstu i fabuły; Melinie Mans za pełne wyczucia przekłady listów i innych dokumentów z flamandzkiego na angielski; Doktorowi Ruppolemu, doktorowi Miatudili, doktorowi Massambie, profesorowi Guido van der Groenowi, doktorowi Karłowi Johnsonowi, doktorowi Joelowi Bremanowi, doktor Margarecie Isaacson, doktorowi Davidowi Heymanowi, profesorowi Patynie, doktorowi Peterowi Piot, doktorowi Pierre'owi Sureau i wszystkim pozostałym koleżankom i kolegom, którzy pomogli mi w powstaniu tej opowieści. I wreszcie chciałbym złożyć specjalne podziękowania siostrze, która w powie- ści nosi imię Weronika. Mijała się ona z prawdą twierdząc, że: „nie da się wejrzeć w serce flamandzkiej zakonnicy..." Od Autora Yambuku jest miejscem istniejącym w rzeczywistości. Tam właśnie siostry Zakonu Najświętszego Serca Marii Panny z Gravenwezel, we Flandrii, oraz ojcowie z Scheut prowadzą duży, prężny ośrodek misyjny. Śmiertelna epidemia, spowodowana nowym wirusem, zwanym Ebola, prawie doszczętnie wyniszczyła pod koniec tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku tę dynamiczną i efektywną placówkę, będącą niegdyś oazą spokoju. W czasie epidemii spędzałem w Republice Zairu ostatnie trzy miesiące, mojej szesnastoletniej służby dla Zairczyków i ich Prezydenta, jako lekarz chirurg. Ponieważ znałem ich język i zdobyłem wcześniej duże doświadczenie, dołączono mnie do specjalnego zespołu, składającego się z mieszkańców Zairu oraz obcokrajowców, którzy walczyli z tą chorobą. Z czasem wydarzenia okresu epidemii oraz ludzie związani z jej odkryciem, zarówno ci, którzy zmarli, jak i ci, którzy przetrwali, stali się dla mnie przedmiotem badawczej pasji, a moje opowieści z tamtych czasów zawładnęły również wyobraźnią mojej córki, Glenn Close. W tysiąc dziewięćset osiem- dziesiątym siódmym roku pojechaliśmy do Europy, a następnie do Zairu i przez następne trzy lata zajmowałem się badaniem ludzkich aspektów tej tragedii. W toku tych prac doszliśmy do wniosku, że wpływ tej choroby na ludzi lasu i na misjonarzy jest historią wartą opowiedzenia. Z początku dysponowałem tylko fragmentami informacji. Zacząłem je wplatać w nagrania długich wywiadów z uczestnikami tych wydarzeń. Później uzupeł- niałem te materiały prywatnymi listami, pamiętnikami oraz zapiskami naukowymi. Dodając do tego moje własne spostrzeżenia i fakty będące owocem lat spędzonych w Zairze, zebrałem materiał stanowiący podstawę mojej powieści. W walkę z epidemią zaangażowane były setki ludzi o różnym pochodzeniu i wywodzący się z różnych kultur. Niekiedy łączyłem dwie postacie w jedną; większość dialogów jest zgodna z moimi wyobrażeniami, o czym wtedy mówiły te osoby, a chronologia została nieco uproszczona. Wydarzenia jednak oraz ich wpływ na tych, którzy zmarli, i na tych, którzy przetrwali, są prawdziwe. Prolog Lecisz na wschód, w stronę wybrzeża Afryki, sześć stopni poniżej równika; wysokość trzydzieści parę tysięcy metrów nad poziomem morza. Dwadzieścia minut przed osiągnięciem linii brzegowej woda staje się błotnistobrązowa od gigantycznego fartucha szlamu i sproszkowanej roślinności, który szerokim wachlarzem wdziera się w Atlantyk przy ujściu rzeki Kongo. Na horyzoncie kopuły cumulusów kotłują się od cienkiej linii gorącej, zielonej mgiełki, aż po błękitne niebo. Przed tobą widać łachy piasku wytyczające kierunek rzece. Po prawej, schowana w małej zatoce, leży stara portugalska osada St. Antonio de Zaire, obecnie stanowiąca część północno-wschodniej Angoli. Odpływ unie- ruchomił na piaszczystej plaży szereg łódek. Po lewej, kilkanaście kilometrów na północ, po drugiej stronie ławicy piasku, leży wioska o nazwie Banana. Kilka palm chyli się pod naporem przybrzeżnego wiatru. Wokół drewnianego mola skupiają się zardzewiałe, pofałdowane szopy i rząd chat. Zairska łódź pilotowa wyruszyła z przystani, aby odbyć swą codzienną podróż na wyspę Bulabemba strzegąc ujścia rzeki. Brzegowa bateria artyleryjska z czasu drugiej wojny światowej, zamaskowana gęstą roślinnością, rdzewieje w szańcach. W starych barakach przebywają bardzo ważni więźniowie polityczni. Woda koloru mocnej herbaty obmywa pokryte plamami wybrzeże i płynie leniwie przez bagniste tereny porośnięte gęstwiną mangrowców. Dwaj żołnierze wymachują karabinami w stronę samolotu. Odbijasz łukiem od gospodarstw, gdzie na soczystozielonych wyspach hoduje się bydło, i dalej lecisz wzdłuż rzeki, która ciągnie się w głąb lądu, do Borna, pierwszego miasta portowego, a następnie do Matadi. Tutaj rzeka się zwęża i nagle silniki zaczynają wyć, gdy wspinasz się ponad pianę wyrzucaną przez katarakty w Kotle Piekła. Są to pierwsze z wielu potężnych progów wyciętych w Górach Kryształowych i ciągnących się przeszło dwieście kilometrów w głąb lądu. W najgłębszych, najwęższych wąwozach gigantyczne wiry wciągają w swe odmęty całe drzewa i wypluwają je jak wykałaczki. Lecisz nisko nad Wyspą Małp, samotną wśród katarakt utworzonych przez masywne głazy, spoczywające w korycie rzeki. Przed tobą znajduje się zairska stolica, Kinszasa, i pierwsze katarakty Stanleya. Trzymasz się z dala od obozu 9 spadochroniarzy położonego obok ozdobionych fontannami ogrodów i zoo, które należą do posiadłości prezydenta. Po prawej widać kwaterę główną wojsk i ogołocony postument starego pomnika Henry'ego Mortona Stanleya. Za zatoką, gdzie buduje się barki rzeczne, lecisz równolegle do prawego brzegu pokrytego wypielęgnowanymi trawnikami. Tutaj, w rezydencjach ukrytych wśród dostojnych palm i hibiskusów, z tarasami tonącymi w kwiatach bugenwilli i ogrodami ocienionymi gąszczem mangowców, mieszkają ambasadorowie i nieliczni wybrańcy reżimu. Teraz kierujesz się w stronę szeregów rdzewiejących barek rzecznych. Wzdłuż południowego brzegu rozległego basenu Malebo, na gładkiej wodzie koloru koniaku, między trawiastymi obszarami wypalonego przez słońce mułu, unoszą się kępy fioletowych hiacyntów. To właśnie tutaj dwumilionowa populacja Kinszasy mieszka w dzielnicach biedy rozciągających się na przestrzeni trzydziestu kilometrów kwadratowych: od rzeki do wzgórz strzegących równiny Bateke. Meldujesz się przez radio wieży w Ndjili i lecisz na północny wschód, schodząc na sześćset metrów w dół. Przemyka ci przed oczami opuszczona huta w Maluku: jeden z wielu pomników nieudolnego planowania. Przelatujesz obok świętej, brunatnej przecinki na zalesionych wzgórzach, zamieszkanej przez ndoki — złe duchy, które strzegą wejścia do basenu — i dalej, tam gdzie atramentowe wody Czarnej Rzeki wpadają do Konga. Od brzegu odbija długa, lśniąca piroga, której burty wystają zaledwie kilkanaście centymetrów nad poziomem wody. Na dziobie i rufie wąskiej łodzi stoją wysocy, szczupli mężczyźni w długich spodniach i rozpiętych koszulach, a między stertami manioku i suszonych ryb siedzi kobieta ubrana na targ w czerwoną, bawełnianą spódnicę do kostek. Mężczyźni pochylają się, ich silne ramiona i barki równomiernie przeciągają przez wodę długimi wiosłami. Gdy rzeka rozszerza się, lecisz wzdłuż głównego nurtu, który wije się między zalesionymi wyspami. Dzikie bawoły, pasące się na bagnistej polance, podrzucają głowami i biegną, aby się skryć. Byk broni swojego terenu, gotów do ataku, po czym zasłania go skrzydło. Wspinasz się na cztery tysiące metrów i przyjmujesz kurs ponad lasem, do Mbandaka, stolicy Prowincji Równikowej. Po godzinie, na wschodzie, w oddali, za bagniskami i lasem, błyszczy jezioro Tumba, a pod spodem przesuwa się powoli Irebu, gdzie więziono katangijskich żandarmów, którzy wymarli z powodu malarii i odwodnienia. Tuż przed tobą Ubangi wpływa od północy do Konga. Za pięć minut przekroczysz równik. Meldujesz się wieży w Mbandaka i lecisz wzdłuż wielkiej rzeki, która ma teraz przeszło cztery kilometry szerokości na północny wschód, a następnie na wschód, gdzie wpada do niej więcej dopływów z dorzecza Konga. W ciągu następnej godziny znajdujesz się nad miasteczkiem Bumba. Teraz lecisz na północ, do odległego o osiemdziesiąt kilometrów Yambuku. Spoglądasz w dół na zieloną osłonę skrywającą ziemię — część ogromnego terenu potężnych drzew i bagnisk, które tworzą pas dżungli na kontynencie afrykańskim. To jest las równikowy, gdzie masywne drzewa spychają szerokolis- 10 tne poszycie do wilgotnej gleby, gdzie kanelury pni rozrastają się na kształt przypór, które wiją się po podmokłej ziemi, od podstawy drewnianych gigantów. Pnie wspinają się poprzez dolne partie lasu na wysokość czterech lub więcej metrów, zanim rozrosną się w rozłożyste korony. Przy ziemi panuje półmrok, a w powietrzu dusznym i nieruchomym unosi się wilgoć. Jest cicho, tym wyraźniejsze wydają się nawoływania niewidocznych ptaków, krzyki małp i odgłosy owadów. Schodzisz na trzysta metrów i okrążasz wioskę i Katolicką Misję Yambuku, wyciętą z dżungli przez belgijskich misjonarzy w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku. Od lat jej kościół i szkoły, a później szpital, służyły ponad sześćdziesięciu tysiącom mieszkańców tego regionu. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku szpital miał 120 łóżek i zatrudniał siedemnas- toosobowy personel medyczny; lekarza nie było, ale pracowali tam doskonale wyszkoleni zairscy asystenci medyczni i trzy flamandzkie zakonnice pielęgniarki. Aktywnie działała służba prenatalna i położnictwo, a ambulatorium udzielało pomocy kilku tysiącom osób miesięcznie. W późnych latach siedemdziesiątych Zair usiłował wydostać się z grzęzawiska „zairianizacji" — eufemistyczny termin na wywłaszczanie — po którym nastąpiła „radykalizacja", kiedy to siły kierujące państwem próbowały naprawić niektóre z bardziej rażących nadużyć wobec współobywateli. Firmy, duże i małe, zostały przejęte przez prezydenta Mobutu oraz część jego rodziny i popleczników. Wynikające z tego faktu niewłaściwe zarządzanie spowodowało chaos adminis- tracyjny i katastrofę gospodarczą w kraju, i tak już wykorzystanym bez reszty przez garstkę prominentów. Jednakże, we wrześniu tysiąc dziewięćset siedem- dziesiątego szóstego roku, prezydent podjął dalekosiężne wysiłki mające na celu naprawienie poczynionego zła. Zachęcano obcych inwestorów, aby ponownie objęli swoje plantacje, fabryki i firmy, obiecując im odzyskanie sześćdziesięciu procent aktywów. Jednak gospodarce i usługom dla ludności zadane zostały potężne ciosy. Fundusze państwowe, przeznaczone na podstawowe dostawy i utrzymanie przedstawicielstw rządowych we wszystkich sektorach, odpływały na prywatne konta w Szwajcarii i wydawane były na prestiżowe monumentalne budowle i odrzutowce dla wojska. Szkoły świeciły pustkami, w szpitalach nie było leków ani instrumentów, a drogi, nie naprawiane po uszkodzeniach spowodowanych porą deszczową, uniemożliwiały dostęp do ogromnych obszarów interioru. Poza stolicą kraj wracał do buszu. Zair zyskał reputację rejonu, w którym, o ile byłoby to w ogóle możliwe, trudno jest pracować. Misja Yambuku, ze szkołami, gospodarstwami rolnymi i szpitalem, wciąż była wyspą prężnego, skutecznego działania w środku gęstego, przesiąkniętego deszczem lasu równikowego. Pod koniec sierpnia tysiąc dziewięćset siedem- dziesiątego szóstego roku ze szpitala w Yambuku zaczęła rozprzestrzeniać się śmiertelna choroba krwotoczna, znana później pod nazwą gorączki Ebola, pustosząc misję i okoliczne wioski. W oazie spokoju i ładu zapanowała groza i śmierć. 11 Rozdział 1 Nocna burza ochłodziła powietrze. Szara mgła spowiła wierzchołki drzew wokół misji. Dzień rozpoczął się o piątej porannymi modlitwami i śniadaniem w refektarzu. W chlebie znajdowały się robaki, które wylęgły się w mące. Moczono go w mocnej, uprawianej na miejscu kawie, której ziarna suszono na słońcu, na betonowej płycie przed domkiem gościnnym. Siostry Najświętszego Serca Marii Panny, małego zakonu żeńskiego, pochodzące z flamandzkich gospodarstw wiejskich w pobliżu Antwerpii, z apetytem jadły kozi ser, plastry bekonu z farmy misyjnej i nieodłączne banany. Z kościoła, gdzie ojciec Dubonnet odprawiał mszę, dochodziło rozkołysane współbrzmienie afrykańskiego chóru i rytmu bębnów. Ścieżką, pomiędzy wysokimi rzędami palm zasadzonych przez pierwszych flamandzkich kolonistów, jakiś chłopak prowadził chude krowy o szerokich, ostro zakończonych rogach. Minąwszy cmentarz, na którym spoczywali biali katoliccy misjonarze, chłopak ospałym krokiem wszedł na dzikie pastwisko, przed laty wydarte dżungli. Chłopiec wspiął się na szczyt ogromnego kopca termitów, żeby popatrzeć, jak słońce wstaje ponad mgłą. Na ciemne, lśniące liście mangowców rosnących obok zabudowań misji padło poranne słońce. W zbudowanych z żółtej cegły pawilonach szpitalnych zaczynał się ruch. Młoda dziewczyna, niosąca wiadro z pomyjami, wypędziła kurę z oddziału położniczego i udała się za budynek, żeby opróżnić kubeł w wysokiej trawie. Na ścieżce, która łączyła szpital z klasztorem, przystanęła kobieta prowadząca starca, żeby spytać jednego z pracowników o drogę do poradni. Z tyłu klasztoru przez odsłonięte patio dzieci wlokły się z ociąganiem z sal sypialnych do klas. Inne bawiły się w klaskanie i skakanie, jeszcze inne się temu przyglądały. Na tylnej werandzie ostro zadźwięczał dzwonek, a zza rogu szkoły, na czerwonej vespie bez tłumika brawurowo wyjechała zakonnica. Dzieci zaczęły podskakiwać, krzycząc radośnie: „Wero, oyeh\ Wero, noki-noki". Noki-noki — szybko, szybko — było przydomkiem, jaki nadały siostrze Weronice. Zeskakując ze skutera obciągnęła skromnie szarą spódnicę. Uczniowie uciekali przed jej śmiechem, gdy klaskała w dłonie i zaganiała ich do środka, krzycząc noki-noki. Po drugiej stronie podwórka siostra Augustyna, matka przełożona, wzruszyła ramionami i szarpnęła sznurem dzwonka. 13 Afrykańscy pracownicy misji czekający w kolejce przed gabinetem Augustyny powitali ją cichym Mbote, ma merę, gdy przeszła obok nich i usiadła za biurkiem. Wzywała ich po kolei do siebie, pojedynczo, stawali przed nią i otrzymywali polecenia, porady lub odpowiedzi na pytania. Augustyna miała posturę flamandzkiej chłopki, szerokie ramiona i obfity biust. Czarne włosy widoczne spod welonu przeplatała siwizna. Siostra Weronika przekazała opiekę nad dziećmi zairskim nauczycielom i pospieszyła do klasztoru, do biura swojej przełożonej. Przed biurkiem Augustyny stała kobieta z sinym, podpuchniętym okiem. — Sama porozmawiam z twoim mężem — rzekła Augustyna. Kobieta odwróciła się i wyszła z posępnym wyrazem poturbowanej twarzy, poprawiając luźną spódnicę i zgarniając ją w pasie. — Znasz jej męża? — spytała Weronika. — Tylko z widzenia. — To jeden z grabarzy. Jak się upije, to prawdziwe zwierzę. — Porozmawiam z nim — odparła Augustyna. — Siostro... — Nie zdążę na radio — przerwała Weronika. — Masz coś do Lisala? — W wieku czterdziestu pięciu lat niewysoką, ale kształtną figurę Wery wypełniała energia i zapał do życia. — Tak. Powiedz im, że potrzebujemy paliwa do generatora. Poproś, aby nam przysłali więcej niż dwie baryłki, żeby nam nie zabrakło. — Coś jeszcze? Mam listę dostaw, którą chcę im podać. — Jeszcze jedna sprawa, Weroniko. Usiądź. — Spóźnię się na radio. — Wiem. Już to mówiłaś. Weronika usiadła i głęboko odetchnęła. — Teraz lepiej. Uspokój się. Robisz więcej hałasu niż wszystkie dzieci razem wzięte. I jak ci już niejednokrotnie mówiłam, musisz naprawić rurę wydechową w tej vespie. — Napisałam do mojego ojca. Jeśli po drodze nie ukradną nowego tłumika, Luc sprawi, że skuter będzie mruczał jak kotek. — W porządku. Idź, połącz się z Lisala — powiedziała Augustyna kręcąc głową. Weronika wypadła z biura i przemknęła obok siostry Antonii, która przylgnęła do muru i podniosła wzrok do nieba. Nie zwracając uwagi na czekających Afrykanów, Antonia wepchnęła głębiej bluzkę i wygładziła spódnicę na płaskich pośladkach, po czym podeszła do drzwi Augustyny. Zastukała delikatnie, niemal przepraszająco. — Wejdź, siostro — odezwała się matka przełożona. Antonia weszła przesadnie skromnym krokiem. Czekała z lekko prze- krzywioną głową, kontemplując misternie wyrzeźbioną w drewnie figurkę Matki Boskiej na biurku Augustyny i myśląc o instrukcjach na cały dzień, które zaraz miała otrzymać. Małe oczki i wąski nos nadawały jej wygląd myszki. 14 — Jak już pomożesz Lucie przy nowych matkach, musisz pomóc Ferminie przy remanencie w aptece. Po południu lepiej znowu policz pościel w pralni. — Dobrze — odparła Antonia z lekkim skinieniem głowy. — Czy czegoś potrzebujesz, siostro? Czy mogę coś dla ciebie zrobić?__ spytała Augustyna. — Absolutnie nie. Jestem zadowolona ze swojej pracy, ale dziękuję za pytanie — odparła Antonia. Zrobiła krok do tyłu, obróciła się i, ze złożonymi rękami, jakby przed chwilą otrzymała komunię, poszła do drzwi. Augustyna popatrzyła, jak wychodzi, przewróciła papiery na biurku, po czym wezwała Casimira. Pracz, ubrany w koszulę khaki, szorty i biały fartuch, podszedł nieśmiało. Jego pociągła, smutna twarz stanowiła preludium do kolejnego sprawozdania o zaginionych prześcieradłach i powłoczkach. Augustyna była przekonana, że sprzedawał pościel w Yandongi, ale nigdy nie udało jej się*»przyłapać go na kradzieży. Weronika włączyła radio. Monotonny głos Julesa, księdza, który regularnie kontaktował się ze wszystkimi misjami katolickimi w prowincji, wypełnił pokój wielkości szafy. Jules wywoływał wszystkie stacje w kolejności alfabetycznej i był gdzieś przy „M". Co chwila, na tle zakłóceń, zmieniało się natężenie i tonacja odbioru. Wera poprawiła regulatory na starej stacji nadawczo- odbiorczej i odbiór nieco się poprawił. Sprawdziła poziom wody w dwóch starych akumulatorach, które zasilały to niepewne powiązanie ze światem zewnętrznym, i zanotowała w pamięci, że musi je napełnić, zanim uruchomiony zostanie na kilka godzin po zachodzie słońca generator przy źródle. Weronika lubiła majstrować przy pokrętłach i pilnować, żeby akumulatory były napełnione deszczówką, ale czasami odnosiła wrażenie, że prośby i dyrektywy, przekazywane przez radio z Lisala, zakłócają ich pracę w misji, a ojciec Jules nie tolerował żadnych dyskusji. Siostra Lucie, akuszerka w szpitalu i najlepsza przyjaciółka Weroniki, potrafiła go doskonale naśladować. Twierdziła, że jak łączy się z Niebiosami, nawet anioły zatrzymują się, żeby słuchać. Weronika usiadła na taborecie i, czekając, spoglądała na teren misji. Zbliżająca się pora deszczowa miała być jej dwudziestą spędzoną w Yambuku. W czasie powstania, gdy większość z tych, którzy potrafili czytać i pisać, została zabita, ludność była zniechęcona lub zbyt przerażona, żeby wrócić na pola. Weronika powiedziała wtedy księżom: „Nie ma sensu zachęcać czarnych do modlitwy, gdy mają puste żołądki. Bóg nie chce, żeby ktokolwiek chodził głodny. Skoro tubylcy są zbyt leniwi, żeby uprawiać dla siebie żywność, musimy im pomóc". Zorganizowała więc Katolicką Spółdzielnię Rolniczą. Mieszkańcy wiosek znów się zebrali i produkowali obecnie najlepszy ryż i kawę w całym kraju. Jej ojciec, który sam pracował na roli w Belgii, był dumny z pracy córki i przysłał jej czerwoną vespę, żeby mogła łatwiej się poruszać po terenie. Dokładniej mówiąc, skuter stanowił własność misji, ale, oprócz ojca Dubonnet, Weronika była jedyną osobą, która z niego korzystała. Uśmiechnęła się na myśl 15 o ojcu. Dubonnet był prostym człowiekiem, żyjącym w skrajnym ubóstwie. Szczupły, o ascetycznej twarzy, głęboko osadzonych oczach pod krzaczastymi brwiami z kurzymi łapkami, które rozchodziły się aż na skronie. Podbródek skrywała mu długa, biała broda, poplamiona pod ustami tytoniem. Naprawdę nazywał się Jef Maas, ale uważano, że przypomina monsieur le docteur Dubonnet, którego patriarchalna, ozdobiona bokobrodami głowa, wystająca ze stójki i z czarnego krawata, ozdabiała etykietkę na butelce lekarstwa na poprawę obrazu krwi, noszącego taką właśnie nazwę. Eliksir ten, zawierający trzydzieści procent alkoholu, był ceniony w czasach kolonialnych jako środek przeciwko anemii i wszelkim innym osłabieniom. Uwielbiała jego kazania. Nie straszył ogniem piekielnym i nie nawoływał do skruchy, spędzał za to większość czasu w wioskach, pomagając po trosze to tu, to tam, odprawiając proste ceremonie, które mogły łączyć ludzi w momen- tach radości i koić w dniach smutku. Pił masangę i palił bangi ze starszymi. Zdawało się, że on i ludzie lasu świetnie się nawzajem rozumieją. Gdy zostawał na noc w wiosce, spał na ziemi, dzieląc posłanie z pchłami 1 pluskwami. Żeby nie wiadomo ile mu dokuczano na ten temat, nic sobie nie robił z higieny osobistej. Jej myśli przerwał głos Julesa w eterze, wywołującego Yambuku. — Tutaj Yambuku. Słucham — odezwała się. — Nic dla was nie mam, Yambuku. Nic dla was nie mam — powiedział z naciskiem ksiądz. Weronika zwolniła przycisk przy mikrofonie. — Mamy dla was wiadomości, Lisala. — Gotów do przyjęcia, Yambuku. — Potrzebujemy worka mąki, jeśli to możliwe, bez robactwa. Worka cukru. Puszkę nafty. Soli dla nas i dla mieszkańców wioski. Pięć litrów płynu hamulcowego i platynową śrubę do vespy sto dwadzieścia pięć. Siostra Augustyna prosi, żebyście przysłali nam więcej niż dwie baryłki oleju napędowego do generatora. Nie chce, żeby go zabrakło, jak drogi staną się nieprzejezdne z powodu błota. Odbiór. — Przekażę waszą listę ojcu, który zajmuje się zaopatrzeniem. Coś jeszcze? — Przydałaby się jeszcze jedna układanka puzzli. Odbiór. — Zrobię, co będę mógł. Odbiór i koniec transmisji — odparł ksiądz. Yambuku była ostatnią misją na liście. Weronika wyłączyła radio. Najbliższe dwadzieścia cztery godziny bez kontaktów z szefostwem. Poranek był świeży i bezchmurny. Wera podwinęła spódnicę pod kolana i popędziła ubitą, piaszczystą drogą do Yandongi, prawą ręką otwierając przepustnicę, a lewą trzymając na czubku głowy, żeby nie zdmuchnęło jej welonu. Za nią podążały dwie kobiety; wyższa kroczyła w znacznej odległości przed tą drugą. Weronika zwolniła i zatrzymała się. — Jakie to szczęście, że cię widzę. Jest tu ze mną moja mała siostra 16 z Bongolu — powiedziała Nza, wymieniając uścisk dłoni z Weroniką i wskazując za siebie, gdzie niewysoka kobieta, o delikatnym wyglądzie, szła w ich stronę, kołysząc biodrami i trzymając się za wypukły brzuch. — Podejdź, Ngasa, to jest siostra Weronika — powiedziała Nza, kiwając na nią. — Wero, to jest Ngasa Maliboso. Mówimy na nią Ngasa Moke, ponieważ jest taka mała. Młodsza kobieta podała rękę, ale była zbyt zasapana, żeby się odezwać. — Może i jest mała, ale ten dzieciak, którego tam nosi, to na pewno nie żaden Pigmej — stwierdziła Weronika. Nza otoczyła Ngasę ramieniem. — Zajmiemy się razem z siostrą Weroniką sprawami związanymi z rolnic- twem w Yandongi — oznajmiła. — Ty wykonujesz całą pracę, ja tylko gadam — sprostowała Weronika. — Ale cieszę się, że mogłam cię poznać, Ngasa Moke. Musisz pilnować, żeby Nza tak cię nie popędzała. To nie jest dobre dla ciebie ani dla dziecka. — Już zapomniała, jak to było — wysapała Ngasa Moke. Nza pochyliła się w pasie, poluzowała zapaskę, którą owinięte było dziecko, i wyciągnęła je, łapiąc za ramię. Wytarła mu nos kciukiem. — Masz rację, siostrzyczko. Będzie ci znacznie łatwiej, jak będziesz go nosiła na plecach, zamiast w brzuchu. — Podała dziecko Weronice. — Ngasa ma jeszcze przed sobą kilka tygodni. Prowadzę ją do kliniki położniczej na kolejny z tych zastrzyków — ntonga siostry Lucie. Weronika przytrzymała dziecko w wyciągniętych ramionach. — Ten będzie wielkim, silnym rolnikiem i prezesem spółdzielni. — Pocałowała go w pękate policzki. — Dzięki wam wszystkim — dodała Nza. Ngasa Moke wytarła twarz skrajem swojej elamby, długiej, bawełnianej tkaniny udrapowanej wokół bioder. — Poroniłam w Bongolu. — Cóż, cieszę się, że przyszłaś do nas — powiedziała Weronika. — Jestem pewna, ze tym razem będziesz miała piękne, zdrowe dziecko. Nza pochyliła się, a Weronika opuściła dziecko na szerokie plecy matki. Nza zaciągnęła zapaskę i wyprostowała się. — Lepiej już chodźmy. Siostra Lucie nie lubi, kiedy matki się spóźniają. Weronika patrzyła, jak dwie kobiety zdążają w kierunku szpitala. Uśmiechnęła się z satysfakcją — siostra Nzy przebyła drogą trzydzieści kilometrów, żeby Lucie odebrała jej poród. Zapaliła z powrotem vespę, silnik strzelił kilka razy, i odjechała w stronę Yandongi — z rozwianym welonem, ze srebrnym krzyżem na czarnym sznurze, zdmuchniętym przez wiatr na prawe ramię. Pędząc w stronę tunelu pośród drzew, oddzielających Yambuku od Yandongi, przemknęła obok kobiety tynkującej chatę błotem, która wykrzyknęła: Wero, mbote, ma soeur. Dziewczyna na poletku manioku obok chaty wybuchnęła śmiechem i zaczęła tańczyć, wyrzucając ramiona wysoko ponad głowę i kopiąc nogami piach. Weronikę, gdy tak pędziła przed siebie, przepełniała radość i głębokie 17 przeświadczenie o powołaniu jako zakonnicy misyjnej. Śpiewała ku chwale Boga, przekrzykując ryk silnika. Nagle wiatr zadarł jej spódnicę. Z impetem nacisnęła na hamulec i zatrzymała się. Na szczęście nikogo nie było w pobliżu. Podwinęła spódnicę pod pośladki i pojechała dalej już z większą godnością. Siostra Weronika prezentowała to, co najlepsze w długim szeregu misjonarzy, którzy wraz z zarządcami i żołnierzami kolonizowali Kongo i władali nim, odkąd zostało ono przyznane na Konferencji Berlińskiej, w tysiąc osiemset osiem- dziesiątym czwartym roku, królowi belgijskiemu, Leopoldowi II, jako jego prywatny majątek. Zarządcy, oficerowie armii i misjonarze zostali wysłani z Europy, aby „ucywilizować" i schrystianizować ludność tej wielkiej, tajemniczej części „Czarnego Kontynentu", o powierzchni ponad siedem razy większej od całej Belgii. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku Baudouin, król Belgów, oddał Kongo jego mieszkańcom, pod przywództwem Josepha Kasavubu, potomka królów średniowiecznego Imperium Konga, u ujścia gigantycznej rzeki o tej samej nazwie. Patrice Lumumba, zapalony nacjonalista, został premierem. Gdy Zachód odwrócił się od niego, zaczął flirtować ze Związkiem Radzieckim, na co natychmiast zareagowały Stany Zjednoczone. Stawką były przecież diamenty, złoto, uran, miedź i inne strategiczne minerały, potrzebne machinom wojennym wielkich mocarstw. Kongo zaczęło odgrywać kluczową rolę w zimnej wojnie. Pięć dni po odzyskaniu niepodległości w Kongu wybuchł bunt wojskowy, a Belgowie uciekali całymi tysiącami. Kilka tygodni później bogata w minerały prowincja Katanga, pod przywództwem Moise Czombego, odłączyła się od rządu w Leopoldville. Ci, którzy byli zainteresowani ogromnym potencjałem handlowym prowincji, przysłali Czombemu zarządców i kadry wojskowe. Pod naciskiem Stanów Zjednoczonych Organizacja Narodów Zjednoczonych rozpoczęła operację „Rumpunch" przeciwko białym oficerom Czombego, zakończoną fiaskiem. Miesiąc później kolejna krwawa operacja ONZ, zwana „Morthor", zakończyła secesję, a oddziały w błękitnych hełmach zostały potępione przez cały świat za swoją brutalność. Czombe udał się na wygnanie. Zimna wojna stała się gorąca i gwałtowna. Lumumba zginął w zamachu; ludzie przeszkoleni w Chinach i w Europie Wschodniej poparli rebelię, aktywnie wspieraną przez Kubę pod rządami Castro, i w końcu przejęli kontrolę nad przeszło połową kraju. Dopiero gdy Czombe wrócił do władzy dzięki poparciu generała Mobutu, który został prezydentem na skutek bezkrwawego zamachu stanu w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym roku, w końcu stłamszono rebelię z pomocą najemnych oddziałów z Europy i z południowej Afryki. Czombe utracił swoją pozycję w Afryce. Zarzucano mu korzystanie z pomocy białych najemników i uprowadzono go i więziono w Algierii, gdzie zmarł, prawdopodobnie na skutek ataku serca. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku Mobutu przemiano- 18 wał swój kraj na Zair i zmienił imię z Joseph-Desire Mobutu na Mobutu Sese Seko Kuku-Ngbendu Wa-Za-Banga, co można przetłumaczyć jako: „Wszech- potężny Wojownik, Który Zostawia Za Sobą Ogień I Przeprowadza Jeden Podbój Za Drugim I Nie Ma Takiej Siły Lub Osoby, Która Zdolna By Go Była Powstrzymać". Wszyscy Zairczycy zmienili swe chrześcijańskie imiona na inne, brzmiące po afrykańsku. Mobutu „zairianizował" cały przemysł, aż do najmniejszego, portugalskiego warsztatu gdzieś w głębi kraju. Szaleństwo ogarnęło jego rodzinę i popleczników; po krótkim czasie niewiele pozostało z gospodarczych zasobów kraju. Mobutu próbował odwrócić ten trend, zapraszając Europejczyków do powrotu do swoich przedsiębiorstw. Niestety, mało ich zostało i nieliczni tylko przyjęli zaproszenie. Podróżowanie do wnętrza kraju stało się niemożliwe, gdyż pozapadały się mosty, a zaniedbane drogi zamieniały się w porze deszczowej w błotniste rzeki. Pozamykano szpitale, a pacjenci wrócili do swoich wiosek. Lekarze szukali pracy w miastach, ale nawet tam lekarstwa i sprzęt stały się nieosiągalnym luksusem. Nie opłacani nauczyciele porzucili szkoły i pracowali na roli, żeby wyżywić rodziny. Kilka misyjnych szkół i szpitali, jak Yambuku, nadal jednak sprawnie funkcjonowało w kraju trawionym przez chciwość i korupcję uprzywilejowanej grupy, skupionej wokół Mobutu. *** Siostra Lucie wyszła z pawilonu położniczego. Podszedł do niej mężczyzna siedzący pod drzewem mangowym. — Twoje dziecko ma się świetnie, ale żona straciła dużo krwi. Musimy ją zatrzymać przez kilka dni i dawać jej zastrzyki na wzmocnienie. Mężczyzna bez słowa wrócił do drzewa. Lucie zachichotała. Odbierała porody w Yambuku od czternastu lat i na palcach jednej ręki mogłaby policzyć, ile razy podziękowano jej za to. Dla pielęgniarki i akuszerki godziny zmagań przy porodzie lub chorym dziecku były sprawą normalną; nie należało oczekiwać podziękowań za wykonywaną pracę. Wdzięczność okazywana była tylko wówczas, gdy zrobiło się coś więcej niż się spodziewano. Na drodze pacjenci już czekali przed przychodnią. Nie odwracając się zawołała swoją zairską asystentkę, wysoką, zgrabną, młodą kobietę w głęboko wyciętej, białej bluzce i w długiej spódnicy owiniętej wokół bioder. — Muszę biec do przychodni. Obserwuj naszą ostatnią pacjentkę i zawołaj mnie, gdyby znów zaczęła krwawić. — Tak, siostro. Och, patrz, idzie Nza — powiedziała asystentka. Kobiety przywitały się i uścisnęły sobie dłonie. — Biedna kobieto, musisz być wykończona — Lucie zwróciła się do Ngasy. — Nza, wprowadź ją i daj jej wody, i połóż do łóżka. Obejrzę ją później. — Macając koronkę obcisłego, zielonego stanika Nzy, dodała: —jesteś zdrowa jak zawsze i masz pełno mleka. Każda z jej pełnych, wydajnych piersi przyozdobiona była podobizną prezydenta w czapce ze skóry lamparta. 19 — Nowa „Mouvement Populaire elamba"? — Tak. Wraz z mężem zostaliśmy wybrani do Rady Regionalnej — odparła Nza z dumą. Przyłączyła się do nich siostra Fermina, pielęgniarka, która opiekowała się dziećmi i dzieliła z Lucie odpowiedzialność za przychodnię. Fermina podniosła dziecko. Jej szorstki sposób bycia i stanowcza, wąska twarz zmiękły w chwili, gdy tuliła dziecko w ramionach. — Za kilka tygodni on będzie cię nosił na plecach — stwierdziła, całując chłopca w czoło. — Przyjdź, jak już skończy z tobą siostra Lucie. Chciałabym go zważyć dla potrzeb mojej kartoteki. Fermina oddała dziecko matce i odmaszerowała do swojego pawilonu. Lucie pospieszyła do przychodni. Brązowe włosy, wymykające się spod welonu, otaczały jej krągłą, szczęśliwą twarz. Nie wyglądała na swoje czterdzieści dwa lata. Gdy się zbliżała, ci, którzy siedzieli lub leżeli na ziemi, wstali lub zostali postawieni na nogi przez innych i dołączyli do kolejki pacjentów. Do oczekującej grupy podszedł Mabalo Lokela, dostojny mężczyzna ubrany w kon- serwatywne abacos, szytą na miarę marynarkę z krótkimi rękawami, przywitał się ze wszystkimi i zajął miejsce na końcu kolejki. Lucie usiadła przy biurku obok wejścia i dała sygnał pierwszej osobie, że może wejść. Otworzyła rejestr, w którym wymienione było imię i nazwisko pacjenta, płeć i wiek, wioska, z której pochodził, oraz objawy — lub, jeśli było wiadomo, choroba — z którymi się zwracał. Na drewnianym stoliku obok biurka znajdowała się emaliowana taca, na której poukładane były szklane strzykawki i igły, trzy fiolki lekarstw w postaci zastrzyków, metalowa łopatka do gardła i wziernik do ucha. Na innej tacy stały dwie nerki z nierdzewnej stali. W jednej znajdował się dettol, środek dezynfekujący, a w drugiej woda. Niewielki szklany słoik wypełniony był wacikami. Pierwsza pacjentka, kobieta podtrzymująca złożonymi dłońmi lewą pierś, podeszła ostrożnie i usiadła na taborecie obok biurka. Obok niej stanęła młoda dziewczyna, balansując na biodrze małym, chudym dzieckiem o wielkich oczach. — Mbote, mama. Sango ninil — spytała Lucie. — Co słychać? — Nazali na pas i awa — odparła kobieta wskazując podbródkiem na pierś. Boli mnie tutaj. Lucie pochyliła się i delikatnie odsunęła dekolt stanika kobiety, odsłaniając ciemną, lśniącą wypukłość wyrastającą z piersi. Z sutka sączyła się odrobina ropy. — Twoje dzieci? — spytała spoglądając na dziewczynkę i niemowlę. — lyo. Tak. — Czy dziecko może ssać drugą pierś? — lyo. Lucie zarejestrowała pacjentkę, opisała jej wrzód w kartotece i zawołała Sukato, pielęgniarza. — Zaprowadź ją do pawilonu zabiegowego. Trzeba ściągnąć ropę z tego wrzodu. — Dodała odwracając się w stronę kobiety: — Masangaya, nasz asystent medyczny, zajmie się tobą. 20 Dziewczyna podciągnęła dziecko wyżej na biodro i odsunęła się na bok; jej matka powoli wstała z krzesła i poszła po schodach, w ślad za Sukato Kolejną pacjentką była młoda kobieta z pulupulu, biegunką. Gdy Lucie uszczypnęła jej suchą skórę na przedramieniu, fałdka nie wyprostowała się, ale pozostała; znaczyło to, że kobieta jest odwodniona. Lucie przyłożyła wierzch dłoni do czoła kobiety. Biegunka i gorączka to czerwonka i leczyło się ją antybiotykami; pacjenci z biegunką, ale bez gorączki, byli odrobaczani. W tym wypadku gorączka nie występowała, Lucie napisała więc na kawałku papieru „Vermox" i kazała jej iść do apteki. Kobieta odeszła, przeciskając się obok starszego człowieka, ochoczo oczekującego swojej kolejki. Kuśtykając wszedł do środka i usiadł na taborecie. — Mbote, tata. Dzień dobry, stary ojcze. Sango ninil — Pasi na lokolo. Boli mnie noga. — Pokaż. Podniósł kolano, wyprostował nogę i opuścił stopę na stół. Wielki, ropiejący wrzód wżerał się w kostkę. — Od kiedy? — spytała pielęgniarka. — Teeeeeee — odparł starzec wskazując sękatym palcem poza głową. — Wiem — odparła. — Od początku czasu. Jesteś Tata Boni, stary żołnierz. Przychodzisz co tydzień do siostry Ferminy. Uśmiechnął się do niej bezzębnym uśmiechem i wyprostował nieco na taborecie. Lucie poklepała twardy spód jego stopy; zdjął nogę ze stołu. Napisała w rejestrze: „Tata Boni, bardzo stary mężczyzna, przewlekły wrzód nogi, maść witaminowa". Mimo że nie było środka, który mógłby wyleczyć ranę, musiała mu coś dać — nie spodziewał się wyjść stąd z pustymi rękami — wręczyła mu więc kartkę do apteki. Mężczyzna odsunął się od stołu, stanął na baczność i zasalutował. Lucie z uśmiechem odpowiedziała salutowaniem. — Do zobaczenia następnym razem — pożegnała go, a on wykonał w tył zwrot i pokuśtykał po schodach. Następnie weszły dwie kobiety z niemowlętami na plecach, ciągnąc między sobą wrzeszczące dziecko. Lucie podniosła głos, żeby przekrzyczeć pisk. — Mm? Co? Jedna z kobiet dźwignęła chłopca do góry i przytuliła jego twarz do piersi. Krzyki zamieniły się w stłumione bulgotanie. — Makila — powiedziała, wskazując na jego pupę. — Krew. — Pulupulul — spytała Lucie wyczuwając gorączkę na czole dziecka. — Biegunka? — Te. Nie. Lucie zastanowiła się przez chwilę. — Kisi ya basenjil — zapytała. — Miejscowe lekarstwo? Kobiety spojrzały po sobie z przerażeniem. — Dlaczego? — spytała zakonnica. Kobiety nie odpowiedziały. Ta, która trzymała chore dziecko, zaczęła je kołysać przy piersi. W tym momencie wrócił Sukato. Lucie przywołała go. 21 — Podano temu dziecku miejscowe lekarstwo i krwawi teraz z odbytnicy. Spytaj ich, co i jak mu podawały. Między Sukato a kobietami nastąpiła szybka wymiana słów w innym dialekcie. Brzmiał jak Budja, lecz rozmawiali zbyt szybko, żeby Lucie mogła zrozumieć. — Ich nganga, znachor z Bongolu, dał im liście, z których miały ugotować napar i wlać mu do odbytnicy. — Dlaczego? — Czy to ma jakieś znaczenie? Może gorączka — odparł pielęgniarz, unikając wzroku siostry. — Tego ngangę należałoby zamknąć w więzieniu. — Wiem, że pewnie mi nie uwierzysz, siostro — odrzekł — ale dla naszych ludzi to mądry starzec, który mieszka na skraju lasu. Pomógł wielu z nas. Lucie ucięła temat wzruszeniem ramionami i podniosła się żwawo. — Połóż to dziecko do łóżka i wlej w niego trochę roztworu soli fizjologi- cznej. I daj mu zastrzyk niwachiny na wszelki wypadek. Pewnie ma malarię. Sukato wyprowadził kobiety. Paplały z ulgą, idąc za nim na oddział dziecięcy. Mimo że Lucie była dobrą położną i pewnie się czuła opiekując się kobietami w ciąży i ich niemowlętami, pragnęła, żeby już skończyły się jej dyżury w przychodni w tym miesiącu i żeby zastąpiła ją siostra Fermina. Misjom chronicznie brakowało wyszkolonego personelu, od którego wymagano coraz więcej, ponieważ usługi rządowe zostały wstrzymane lub były wykorzystywane dla prywatnych korzyści. Do Afryki przyjeżdżali świeccy ochotnicy, żeby pracować w szpitalach misyjnych, ale nie chcieli mieć nic wspólnego z zakonami religijnymi. Mieli swoje własne przekonania i styl życia. Następnie wszedł mężczyzna, opierając się na ramieniu żony. Był pochylony do przodu i obiema rękoma trzymał się za przyrodzenie, podtrzymując wielką przepuklinę. Para ta pochodziła z Yaongo, oddalonej o trzydzieści dwa kilometry od Yambuku. Lucie zbadała mężczyznę, dała kobiecie kawałek papieru i wskazała im drogę do pawilonu zabiegowego. Po trzech kolejnych pacjentach nadeszła kolej Mabalo. — Dzień dobry, Mabalo. Cieszę się, że cię widzę. Proszę, usiądź — przywitała go Lucie. Był prezesem rady parafialnej i pomógł Weronice przeforsować ideę spółdzielni rolniczej przez kanały afrykańskiej hierarchii kościelnej. — Dzień dobry, siostro — odpowiedział wycierając twarz wielką chustką. — Siostra Fermina mówiła mi, że twoja podróż na północ była udana i że udało ci się kupić trochę świeżego mięsa. Szkoda że zmyło most do Gbadolite; mógłbyś zobaczyć się z prezydentem i przynieść jakiś prezent dla misji — powiedziała Lucie z szerokim uśmiechem. Przyjrzała mu się uważniej. — Nie czujesz się dobrze. Co się dzieje? — Wróciłem z bólem głowy i myślałem, że to od picia lotoko, które dał nam wujek mojej żony w Abumombazi. Wczoraj zdrzemnąłem się po południu i obudziłem się z gorączką, a ból głowy stał się jeszcze silniejszy. 22 Lucie pochyliła się i przyłożyła mu dłoń do czoła. — Rzeczywiście jesteś rozpalony. Masz dreszcze? — Trochę. Wydaje mi się, że to tylko malaria. Nie mam w domu niwachiny, bo bym ją zażył i nie zawracał ci głowy. Ujrzała zmęczenie w jego oczach okolonych drobnymi zmarszczkami. Na czole i górnej wardze pojawiły mu się krople potu. — Nigdy nie zawracasz mi głowy. Powinieneś był przyjść wczoraj __ zbeształa go. — Niechże cię zbadam. — Odwróciła go do światła. — Otwórz usta. Język miał suchy i powleczony nalotem. Wsunęła mu do gardła metalową łopatkę i zobaczyła, że było czerwone. Pomacała szyję i podbródek, żeby sprawdzić węzły limfatyczne. — Teraz zdejmij koszulę, posłuchamy, co się dzieje w piersiach. — Założyła stetoskop na uszy. — Wciągaj powietrze głęboko ustami. Jeszcze raz... jeszcze. Dobrze. Teraz z przodu. Serce biło mu szybko i mocno. Odłożyła stetoskop na stół. — Wstań, proszę. Popukała go lekko w wątrobę. Cofnął się gwałtownie. — Boli? — Tak! — Przepraszam, ale musiałam sprawdzić, czy masz podrażnioną wątrobę. Proszę — powiedziała wskazując taboret. Mabalo włożył koszulę i usiadł. Lucie zaczęła pisać w rejestrze. — Muszę wpisać twój wiek. — Czterdzieści cztery. — I pochodzisz z Yalikonde, ale mieszkasz tutaj z Sophie i z dzieckiem. — Zgadza się — odrzekł Mabalo. — Masz rację. To malaria. Dam ci zastrzyk niwachiny; działa szybciej niż tabletki. Szybko poczujesz się lepiej. Lucie sięgnęła po szklaną strzykawkę i igłę z emaliowanej tacy. Nabrała do strzykawki środek dezynfekujący, a następnie wypłukała ją wodą. Wciągnęła dawkę środka przeciwko malarii z fiolki, przetarła przedramię Mabalo wacikiem umoczonym w dettolu i wstrzyknęła lekarstwo. — To powinno wystarczyć. — Wyciągnęła z szuflady biurka małą, plas- tykową kopertę z tabletkami. — Zażywaj tej aspiryny przeciwko bólom głowy i gorączce i pozdrów Sophie. Mabalo ponownie wytarł twarz i wstał. — Dziękuję za zastrzyk, siostro — powiedział. — Pozdrowię Mbunzu od ciebie. — Ach, racja. Trudno spamiętać wasze nowe imiona od czasu, jak prezydent zaczął kampanię tożsamości. Mabalo roześmiał się. — Nasze dawne imiona były imionami chrześcijańskimi, które nam nadano przy chrzcie. Nasze „nowe imiona" są imionami, które nam nadano przy narodzinach; mówią, kim jesteśmy. 23 — W porządku — zgodziła się Lucie, uśmiechając się do nauczyciela, ale niezupełnie rozumiejąc, co ma na myśli. — Ale wciąż jesteście dobrymi chrześcijanami! — Cóż, na pewno chrześcijanami — odparł Mabalo. Uścisnęli sobie dłonie i odszedł. Lucie wypłukała strzykawkę dettolem, a następnie wodą i odłożyła z powrotem na tacę, gotowa na przyjęcie kolejnego pacjenta. Usłyszała jakieś zamieszanie na zewnątrz. Gdy wyjrzała, zobaczyła Nzę w otoczeniu Ngasy Moke i trzech innych młodych, brzemiennych kobiet; klepały się dłońmi po udach i śmiały donośnie. Nza rozprawiała głośno: — I nie ma co się bać ukłucia igły, nie boli bardziej niż ugryzienie komara. Są silne i wzmocnią wasze dzieci. Wiem o tym; już przez to przeszłam. Jak już przyjdzie na was czas, wejdziecie na stół, włożycie stopy w metalowe obręcze i posuniecie się pupą na dół, aż będzie się wam wydawało, że spadniecie. Wtedy siostra powie: „Wciągaj powietrze, uh-uh-uh i wypuszczaj, huu-huu-huu i przyj, przyj, przyyyj!" Stoi na stołku, żeby mogła naciskać wam na brzuch, i wkrótce dziecko wychodzi, i po wszystkim. Dalej, poćwiczcie oddychanie. Cztery przyszłe matki otoczyły Nzę półkolem. — Razem — komenderowała Nza, wznosząc ramiona jak kierownik chóru niedzielnego. — Wciągajcie, uh-uh-uh i wypuszczajcie, huu-huu-huu. — Po kilku powtórzeniach uhów i huuów cztery kobiety zaczęły chodzić dumnie i krzyczeć Pusa, pusa, puuusa, po czym wybuchły kaskadami śmiechu. Lucie z radością zaklaskała. Nza dostrzegła ją, podniosła rękę, żeby powstrzymać chórek, i krzyknęła: — Dosyć! Wskazała na siostrę i krzyki jej przyjaciółek zamieniły się w chichoty. — Żadna z tych kobiet wcześniej nie rodziła, więc tłumaczyłam im tylko, czego się mają spodziewać — wyjaśniła Nza. — Już wiem, dlaczego chcą, żebyś to ty organizowała zebrania partyjne — powiedziała Lucie, wciąż się śmiejąc. Następnie wezwała po kolei każdą z czterech przyszłych matek i zaprowa- dziła do stołu lekarskiego za parawanem. Zważyła każdą kobietę, sprawdziła ciśnienie krwi, zmierzyła wypukłość brzucha i posłuchała bicia serca płodu. Cała czwórka była zdrowa, w pełni gotowa do macierzyństwa. Były pod- ekscytowane ciążą. Jeśli noworodek przeżyje pierwszy tydzień czy dziesięć dni, nadaje mu się imię. Jeśli przeżyje do wieku dojrzewania i ceremonii inicjacji, dziecko staje się pełnoprawnym członkiem rodziny. Tak więc, jeśli matka rodzi dzieci, ma zapewnione miejsce i szacunek w klanie. Niepłodnej kobiety nie potępiano, ale zrozumiałe było, że mąż znajdzie sobie inną kobietę, która da mu potomstwo, często zostawiając tę bezdzietną w zgorzknieniu i poczuciu niespeł- nienia. Po badaniach Lucie zaprowadziła kobiety do stołu, żeby zrobić im te niezwykle ważne zastrzyki, które zapewnią im zdrowe dzieci. Wzięła strzykawkę o pojemności dziesięciu centymetrów sześciennych, wciągnęła witaminę 24 B-complex i po starannym wytarciu skóry na przedramionach, zaaplikowała każdej z nich po dwa i pół centymetra. Kobiety krzywiły się, gdy nadchodziła ich kolej, bojąc się igły, ale były dumne z cierpienia w tak dobrej sprawie. Ich droga przez mękę doda im jeszcze więcej poważania jako matkom. Następnego dnia po wstrzyknięciu niwachiny Mabalo wrócił do szkoły i uczył starsze dzieci francuskiego, a potem, wieczorem, plewił chwasty na swoim polu obsadzonym maniokiem i kawą. Przez następne pięć dni po leczeniu czuł się lepiej, ale piątej nocy gorączka i bóle głowy powróciły z jeszcze większym natężeniem. Czuł, jakby mu ktoś wbijał w mięśnie wzdłuż kręgosłupa i w uda, rozpalone, żelazne pręty. Ściskając głowę obiema dłońmi, powoli, żeby nie obudzić Mbunzu, wyczołgał się sztywno z łóżka i w ciemności, chwiejnym krokiem, podszedł do miski do mycia, odszukał plastykową torebkę z aspiryną i połknął trzy tabletki, popijając wodą z dzbanka. Znów złapał się za głowę czując, że mu eksploduje, jeśli będzie poruszał się zbyt szybko. Podszedł do kanapy we frontowym pokoju i położył się, przewracając się na bok, wtulając głowę w poduszkę i podciągając kolana, żeby złagodzić dręczący ból w plecach. Gdy obudził się z pierwszymi promieniami słońca, siedziała przy nim Mbunzu ze zmartwieniem malującym się na twarzy. — Chyba za dużo pracowałem w polu — wymamrotał. Nie odezwała się, podeszła do narożnika pokoju, zamoczyła końcówkę ręcznika w wiadrze z wodą i przyniosła go z powrotem. Wytarł sobie pot z twarzy i z szyi i zwlókł się z łóżka. — Lepiej idź z powrotem do przychodni — powiedziała Mbunzu. — Pójdę po pierwszej lekcji. — Gdy się poruszał, głowa mu się chwiała, ale aspiryna złagodziła ból. Tego ranka za biurkiem w przychodni siedział Sukato. Mabalo powiedział mu, że tydzień temu dostał zastrzyk niwachiny i że do wczoraj czuł się lepiej. Sukato kazał nauczycielowi poczekać. Poszedł do działu położniczego, gdzie Lucie miała właśnie odbierać poród. Kazała podać Mabalo pełną dawkę chininy, gdyż niektórzy mieszkańcy lasu zapadali na malarię odporną na niwachinę. Sukato wstrzyknął lekarstwo w ramię nauczyciela i wręczył mu więcej aspiryny. Mabalo wrócił do domu pewien, że tym razem lekarstwo mu pomoże. W ciągu kolejnych czterech dni gorączka Mabalo nasiliła się, a ból głowy nie ustępował. Stracił apetyt. Mbunzu przez cały czas była przy nim. Robiła mu chłodne okłady na czoło, ugotowała bulion z koziego mięsa i zmuszała go do jedzenia i picia. Za każdym razem, gdy przychodzili goście, Mabalo z wysiłkiem szedł do frontowego pokoju i rozmawiał z nimi, dopóki nie odeszli. Raz, gdy kolega nauczyciel został zbyt długo, Mabalo padł na łóżko. Mbunzu była wściekła. Strofowała go, wygrażając palcem przed nosem: — Musisz odpoczywać! Jak ktoś przyjdzie cię odwiedzić, powiem, że nie wolno ci przeszkadzać. 25 — Nie. Jestem starszy i jestem nauczycielem. — Miał zmizerowaną twarz. — Nie mogę uciekać przed tymi, którzy na mnie liczą. — Odwrócił się do niej plecami. — Zabiją cię! — Popatrzyła na jego obolałe ciało i wyszeptała: — Wtedy twoja rodzina oskarży mnie, że nie zajmowałam się tobą należycie. Po południu, piątego września, Mbunzu zauważyła, ze stan jej męża się pogarsza. Okropnie bolało go gardło; niemal nie mógł przełykać. Poprosiła matkę Mabalo, żeby poszukała siostry Weroniki. — Ona będzie wiedziała, co robić. Późnym wieczorem Weronika weszła do domu i wstrząśnięta zobaczyła, że Mabalo leży na kanapie i jęczy. — Przyszła do ciebie przyjaciółka — powiedziała Mbunzu kładąc mu rękę na ramieniu i pomagając się podnieść. — Trochę sobie odpoczywam. Co u ciebie słychać, siostro? — spytał słabym głosem. Weronika zignorowała zwyczajowe uprzejmości. — Powinieneś być w szpitalu, Mabalo. — Nie chcę iść do szpitala. Zbyt dużo chorych tam umiera. — To głupie tak mówić. Ludzie umierają, jeżeli nie idą do szpitala na tyle wcześnie, żeby ich jeszcze było można wyleczyć. — Miałem dwa ntonga w ciągu tygodnia. Jestem pewien, że... Mbunzu przerwała mu. — Od kilku dni nic nie jadł i upiera się, żeby przyjmować każdego, kto tu przychodzi. — Mabalo — cicho odezwała się Weronika — jeśli pójdziesz do szpitala, wprowadzą ci w żyły roztwór soli fizjologicznej i szybko wydobrzejesz. Wiedziała, że go nie zmusi. — Jeśli gorączka nie minie, pójdę jutro. — Po powrocie do klasztoru porozmawiam z siostrą Lucie. Mbunzu, z samego rana musisz zabrać go do Masangayi. Weronika życzyła im dobrej nocy i poszła. Czuła się bezradna i gdy wróciła do klasztoru, udała się prosto do kaplicy. Modliła się z całego serca, żeby Mabalo do rana wyzdrowiał. Tej nocy Mbunzu zostawiła mały płomień w lampie naftowej w pokoju na tyle domu. Mabalo spał niespokojnie. Mbunzu położyła się na macie, na podłodze, i utuliła w ramionach ich dziecko. Około północy Mabalo dostał ataku mdłości i wymiotował, aż nic w nim nie pozostało. Jak tylko się ruszył, pulsowanie w głowie dawało o sobie znać z ogromną siłą. Mbunzu podeszła do niego i wytarła mu usta, po czym sprzątnęła nieczystości w łóżku wilgotnym ręcznikiem. Dziecko płakało. Wytarła dłonie w sukienkę, podniosła dziecko i przystawiła do piersi. Dzieciak przez chwilę ssał, po czym zasnął. Zaszczekał pies, a z domu na końcu drogi dobiegły rozzłoszczone głosy. Gdzieś w ciemności 26 zakrzyczała kobieta i zapadła cisza. Mbunzu wpatrywała się w żółte światło lampy, zbyt przerażona, żeby się poruszyć. O świcie Mbunzu zaniosła dziecko do siostry Mabalo. Umyła męża, wyciągnęła go z łóżka, owinęła mu wokół pasa liputę, sarong, i na wpół zaprowadziła, na wpół zaniosła do pawilonu operacyjnego. Delikatnie posadziła go na schodach, w oczekiwaniu na asystenta medycznego. Masangaya wyszedł z domu i udał się do szpitala we wczesnej poświacie przed wschodem słońca. Kiedy zobaczył Mabalo zwiniętego na schodach prowadzących do gabinetu, kilka ostatnich kroków przebył biegiem. — Mabalo, mój bracie, nie wiedziałem, że jesteś taki chory. Wejdź, mam łóżko, na którym możesz się położyć. Masangaya i Mbunzu wnieśli nauczyciela do gabinetu i położyli go. Wyszeptał przytrzymując się drewnianych boków pryczy: — Wszystko mnie boli. Masangaya wyciągnął taboret i usiadł obok przyjaciela. Mabalo miał temperaturę 39,5 stopni Celsjusza, normalne ciśnienie krwi, ale puls 130. Oddychał szybko i płytko, miał suchą, rozpaloną skórę. Przewiesił się przez krawędź pryczy i leżał z zamkniętymi oczami. Mbunzu stała przy oknie, przesłoniętym siatką, przez którą wpadało światło wczesnego poranka. Przygryzała skraj chustki zwiniętej w garści. Masangaya przekonał Mabalo, żeby otworzył oczy. Białka miał zaczer- wienione od krwistej ropy, zebranej w kącikach. Obejrzał gardło Mabalo przy użyciu małej latarki; język był suchy i pokryty gęstym, zielonym śluzem. Podniebienie miękkie i krtań pokrywały sinoszare plamy wysiękowe. Masangaya posłuchał serca i płuc Mabalo i pomógł mu się położyć z powrotem na pryczy. Palcami pomacał brzuch nauczyciela i wyczuł wrażliwe miejsca nad wątrobą i śledzioną, gdzie nawet przy najlżejszym nacisku Mabalo napinał mięśnie. — Przez ostatnie parę dni dostawał niwachinę i chininę — przypomniała mu Mbunzu. Masangaya usiadł i rozmyślał przez chwilę. — To musi być coś poważniejszego niż malaria, chociaż malaria też jest ciężka i może spowodować, że człowiek czuje się aż tak źle. Ale gdyby chodziło tu o malarię, zastrzyki powinny mu były pomóc. Będzie mu wygodniej i będę się mógł nim lepiej zająć, jak umieścimy go w jednoosobowym pokoju, na oddziale internistycznym. Potrzeba mu płynów i silniejszego leku. Przenieśli go i Masangaya podłączył kroplówkę. Podał Mbunzu jakieś pigułki. — Podawaj mu je powoli z małymi łykami wody. Mam nadzieję, że ich nie zwróci. Zaraz wrócę. Inni pacjenci czekali na pomoc lekarską, ale Masangaya chciał porozmawiać z Lucie o Mabalo. Powiedział im, że zaraz wraca, i pospieszył do pawilonu położniczego. — Dzień dobry, siostro. Wcześnie zaczynasz dzisiaj pracę — przywitał się, ściskając jej dłoń. 27 — Tak jak ty — odrzekła, uśmiechając się do niego. — Usiądź. — Mabalo jest bardzo chory. — Wera mówiła mi o nim zeszłej nocy. Cieszę się, że sam się zdecydował przyjść do ciebie. — Mbunzu musiała go przynieść. Był za słaby, żeby pokonać nawet dwa stopnie prowadzące do mojego gabinetu. — Przerwał. — Zastrzyki anty- malaryczne nie pomogły. — To dziwne. Co zrobimy? — Hospitalizowałem go, podłączyłem kroplówkę i kazałem Mbunzu podać mu chloramfenikol i aspirynę. Nie wiem, co mu jest, ale nawodnienie powinno pomóc. — Nie podejrzewasz, że feticheur dał mu jakieś miejscowe lekarstwo? — spytała. — Wątpię; jest pod tak silnymi wpływami Zachodu jak ja. Ale oczywiście nigdy nie można być pewnym. — Uniósł brwi i przekrzywił głowę, jak to czasami czyniły siostry, gdy mówiły o afrykańskich metodach. Później, w ciągu dnia, gdy Masangaya podał Mabalo kolejny litr płynu, pacjent oddał czarny, wodnisty stolec. Pierwsza kroplówka niewiele przyniosła poprawy w odwodnieniu organizmu. W nocy Mabalo dostał jeszcze silniejszych skurczów brzusznych; skręcał się i krzyczał. Zwymiotował ciemnobrązową żółcią, która wyglądała jak fusy z kawy, i oddawał w łóżku smoliste stolce. Mbunzu myła go i zmieniała prześcieradła na gumowym materacu. Była to dla niej długa noc i z ulgą przyjęła świt sączący się przez okno do pokoju. *** Masangaya i Lucie przyszli wczesnym rankiem. W pokoju unosił się fetor wymiocin i krwi z fekaliami. Mabalo leżał na boku w pozycji em- brionalnej. — Właśnie zasnął — wyszeptała Mbunzu. Lucie odpowiedziała cicho: — Wrócimy później. Wyszli razem i udali się do gabinetu asystenta medycznego. — Trochę kawy? — spytał Masangaya zapalając mały palnik olejowy pod okopconym czajnikiem. — Czemu nie — zgodziła się Lucie. — Przynajmniej odpoczywa — stwierdził Masangaya płucząc dwie filiżanki w zlewie z zimną wodą, obok biurka. — Nie wiem, co jeszcze można zrobić. Boję się, że możemy go stracić. — Och, mon Dieul Mam nadzieję, że nie. Ale podobnie jak tobie, nie przychodzi mi do głowy nic, co moglibyśmy jeszcze spróbować. Masangaya sięgnął do szafki z lekarstwami po puszkę neski. Lucie rozglądała się po niewielkim gabinecie, urządzonym tak samo po spartańsku jak jej własny. 28 Za nią, przy ścianie, stała wojskowa, płócienna prycza, przykryta poplamioną narzutą. Miejsce po drugiej stronie zajmował surowy, drewniany stół i krzesło Pod wąskim oknem umeblowania dopełniał stary, metalowy wózek, na którym stał palnik i czajnik. Jedynym przedmiotem osobistym była wyblakła fotografia w starej, metalowej ramce, która wisiała nad stołem. Przedstawiała uśmiechniętą grupę młodych, afrykańskich i europejskich, studentów pozujących obok pulchnej, starszej, białej pary przed kawiarnią w Brukseli. Lucie przyglądała się, jak Masangaya przygotowywał kawę. Ten potężny mężczyzna — podpora szpitala — był szkolony w Leopoldville, gdzie kładziono nacisk na praktyczne strony medycyny i zabiegów. Później, dzięki uzyskanym przez niego wysokim ocenom, Belgowie przyznali mu stypendium na studia w Instytucie Medycyny Tropikalnej w Antwerpii. Od sześciu lat prowadził szpital w Yambuku. Zaczynały mu siwieć włosy na skroniach. W oczach sióstr był pracowitym, współczującym człowiekiem, o przyjemnym sposobie mówienia, łatwiejszym we współpracy niż większość młodych lekarzy, którzy przewinęli się przez szpitale misyjne i uważali, że na wszystko mają gotową odpowiedź. Opiekuńczość Masangayi była szeroko znana. Ludzie przybywali do niego z daleka. Mieszkańcy wioski uznawali go za uczonego starszego, który posiadł specjalną wiedzę o chorobach i o środkach zaradczych białych ludzi. W przeci- wieństwie do wielu lekarzy i pielęgniarek z Zachodu, nie był wrogo nastawiony do tradycyjnych znachorów. Zdawał sobie sprawę, że odgrywają oni ważną rolę w życiu mieszkańców. Masangayę zwano monganga — specjalista od białej medycyny. — Jak się obudzi, podam mu większą dawkę antybiotyku i więcej roztworu soli. Jak stoimy z zaopatrzeniem w kroplówki? — spytał, podając Lucie filiżankę. — Mamy jeszcze skrzynkę litrowych torebek. Poproszę Werę, żeby zamówiła przez radio więcej w Lisala — odparła Lucie. W zamyśleniu sączyła kawę. — Jak Sophie, to znaczy Mbunzu, się obudzi, odeślę ją do domu. Dzisiaj może zostać przy Mabalo jego matka. Mbunzu musi zająć się dzieckiem. Może wrócić wieczorem. — Dobrze. Ale pamiętaj: Mabalo jest mokumi, szlachetnym człowiekiem. Będzie go odwiedzało wiele osób. — Nie powinniśmy wpuszczać ich do pokoju — stwierdziła stanowczo Lucie. — Jest tam niewiele miejsca i będzie gorąco. — Nie możemy ich powstrzymać. Jeśli Mabalo umiera, a tak mi się wydaje, będą chcieli być przy nim. Jest szanowany jako nauczyciel i sędzia i gdy stanie się naszym przodkiem, nadal będzie ważny dla nas wszystkich. — Wiem, że masz racje — zgodziła się Lucie — ale... Masangaya odwrócił się w jej stronę. Przez chwilę widać było, że jest zirytowany, ale uśmiechnął się. Wręczyła mu filiżankę. — Dzięki za kawę. Muszę wracać do moich brzemiennych kobiet — powiedziała Lucie wiedząc, że jakakolwiek dyskusja byłaby bezskuteczna. 29 W ciągu dnia matka Mabalo siedziała przy łóżku syna. Przyszli jego przyjaciele i koledzy nauczyciele, prezes spółdzielni i sąsiedzi, i wszyscy tłoczyli się w niewielkim pokoju. Niektórzy usiedli na drugim łóżku. Inni oparli się o ścianę albo usadowili na podłodze. Każdy z nich przypatrywał się przez chwilę w milczeniu, a następnie odchodził, żegnając się z matką Mabalo, przytrzymując lewą dłonią prawe przedramię na znak szacunku. Miejsce odchodzących zajmowane było przez kolejne osoby czekające na zewnątrz, żeby posiedzieć z nauczycielem i czuwać wraz z innymi. Każdy z nowo przybyłych po wejściu do pokoju podawał rękę wszystkim dookoła, po czym podchodził do Mabalo, brał jego dłoń i mówił cicho: Mbote, mokumi. Nikt nie zwracał uwagi na obezwładniający upał, nikt się nie odzywał. Sama obecność wystarczała, żeby okazać współczucie. Tak minął dzień. Pod wieczór wróciła Mbunzu, żeby zastąpić matkę Mabalo. Goście odeszli i znów została sama z umierającym mężczyzną. Mabalo był już tak słaby, że nie mógł przekręcić się w łóżku. Mbunzu myła go, gdy się zabrudził, i wycierała krwisty śluz, który sączył mu się z kącików ust. Przysunęła sobie krzesło i usiadła przy łóżku opierając łokcie na materacu, i łyżeczką wsuwała mu między popękane wargi krople wody. Ręka Mabalo zadrżała mu, gdy próbował nią sięgnąć, by dotknąć jej twarzy. Przytrzymała ją i przycisnęła do policzka. Uśmiechnął się, a ona zakołysała się delikatnie, trzymając go mocno, gdy łzy spływały im na palce. Otworzyły się drzwi. Weronika podeszła na palcach i otoczyła ramieniem Mbunzu, która, ukrywając twarz w spódnicy zakonnicy, wylała swą żałość w łapiących za serce szlochach. Weronika modliła się, żeby to cierpienie dobiegło już końca. Światło powoli zanikło i Wera pomogła Mbunzu położyć się na drugim łóżku. Zapaliła lampę na stole i wyszła na palcach. Wokół kopcącej lampy zgromadziły się komary i nieporadne ćmy. Ciężki oddech Mabalo był jedynym odgłosem w małym pokoju. Za otwartym oknem panowała zupełna cisza, tylko gdzieś z daleka dobiegały odgłosy gromów. Około północy wróciła matka Mabalo i położyła się na macie, pod jego łóżkiem. Nad ranem Mabalo zapadł w śpiączkę. Mbunzu spała z głową opartą na rękach na jego łóżku. Nagle zerwała się i spojrzała na Mabalo. Odrzuciła głowę do tyłu i, podnosząc pięść do sufitu, wydała z siebie przeciągły krzyk rozpaczy. Matka Mabalo, obudzona skowytem Mbunzu, rzuciła się na martwe ciało syna i rozpaczała: Papa akufi, akei\ Nie żyje, umarł! Przyjaciele, którzy spali na zewnątrz, weszli do środka i rzucili się na ciało, szlochając. Jeden z nich pobiegł do domu Masangayi. Mabalo umarł tydzień po tym, jak otrzymał zastrzyk chininy. Masangaya z trudem powstrzymywał własne łzy, czekając aż odejdą rozpaczający żałobnicy. Następnie przykrył ciało prześcieradłem i wraz z Mbunzu i z matką Mabalo, idącymi z tyłu, pomógł mężczyznom zanieść przyjaciela do domu, żeby wystawić zwłoki. Wiadomość o zgonie nauczyciela rozeszła się po misji i dalej, jak wiatr. 30 Do południa zgromadziła się duża grupa przyjaciół i rodziny Mabalo. Niektórzy chcieli, żeby Mabalo został pochowany w misji, ale ludzie z Yalikonde zaprotestowali gniewnie. Wybuchła kłótnia i po krzykach i wymachiwaniu pięściami mieszkańcy wioski i rodzina przeforsowali prawo zabrania swojego tnokumi i pochowania go, zgodnie ze zwyczajem, pośród przodków. Pogrzeb Mabalo, trwający dwa dni, był wielkim wydarzeniem. Przybyli ludzie z całej okolicy, żeby złożyć ostatnie wyrazy szacunku. Ułożono go, w najlepszym garniturze, na drewnianej pryczy, otoczonej świecami i kwiatami. Obok zwłok zasiadła żona i matka Mabalo oraz trzy inne kobiety. Lamentowały bezustannie, wstając od czasu do czasu, żeby pogłaskać twarz zmarłego nauczyciela. Inni, którzy byli blisko z Mabalo, przytulali trupa i przemawiali do niego, jak to było w zwyczaju Budja. Późnym wieczorem mężczyźni złożyli ciało zmarłego w trumnie. Tuż przed tym jak przybito wieko, pochylił się brat Mabalo i dużą chustką wytarł strupy i płyny z ust, nosa i kącików oczu. Następnie podszedł do ognia kuchennego na podwórku, wrzucił chustkę do żaru i przyglądał się, jak się zapaliła i zamieniła w popiół. Teraz rodzina mogła być pewna, że jeśli w ciele Mabalo jeszcze zabłąkał się jakiś fragment jego ducha, to wrócił do przodków. Pozostał jedynie jego cień. Rozdział 2 Kolejny zgon nastąpił dzień po pogrzebie Mabalo. Mąż Nsembo Ndombe dochodził do siebie po operacji przepukliny, a ona w tym czasie pobierała w przychodni zastrzyki wzmacniające. Po kilku dniach zaczęła się skarżyć na gorączkę i silne bóle głowy. Siostra Lucie zaaplikowała jej środki antymalaryczne, ale Nsembo wkrótce nawiedziły, nie dające się powstrzymać, wymioty i krwista biegunka. Zwyczajowe leczenie czerwonki okazało się nieskuteczne. Tego samego dnia hospitalizowano cztery kobiety z wiosek wokół Yambuku, z sym- ptomami podobnymi do tych, które zabiły Mabalo i Nsembo. Pracownicy misyjni mieszkający w wioskach wokół Yambuku donieśli zakonnicom, że kilkoro ich sąsiadów i przyjaciół bardzo ciężko choruje. Niektórzy byli już w stanie agonii. Siostra Augustyna zgromadziła w swoim gabinecie rejestry szpitalne od czerwca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku. Szukała pacjentów, których przyjęto z objawami bólu głowy, gorączki, mdłości, wymiotów, biegunki i krwotoków. W sierpniu, nieco ponad miesiąc przed przyjęciem Mabalo, znalazła wpisy trzech pacjentek, przyjętych jedna po drugiej, które zmarły na skutek krwotoku poporodowego, wątpiła jednak, żeby miało to jakieś powiązanie. Przejrzała wcześniejsze miesiące i podkreśliła nazwiska czterech innych pacjen- tów, u których występowały różne formy krwotoków. Miała przeanalizować je później z Masangayą i z pielęgniarkami. W ciągu następnych trzech dni przyjęto jeszcze kilku pacjentów z objawami choroby, którą zaczęto nazywać „gorączką". Zachorowało trzech z sześciu afrykańskich pielęgniarzy; pozostała trójka pracowała w podwójnym wymiarze godzin. Żony i mężowie większości pacjentów zostawali, żeby karmić swych współmałżonków i pomagać pielęgniarzom, mimo że wkrótce i u nich zaczęły się pojawiać wczesne symptomy „gorączki" i musieli być hospitalizowani. Tydzień po pogrzebie męża, Mbunzu obudziła się z bólem głowy. Połknęła garść pigułek, które zostały po Mabało i, nakarmiwszy niemowlę, zaciągnęła zasłony na oknie i położyła się obok dziecka. Bolały ją plecy i uda i spała niespokojnie. Gdzieś w połowie poranka Mbunzu usłyszała znajomy warkot vespy Weroniki podjeżdżającej pod dom. Odwróciła się do ściany i udawała, że 32 śpi. Zgasł motor, po czym drzwi otworzyły się i zamknęły. Poczuła dłoń na ramieniu. — Jak się masz? — Nieźle. Weronika przyłożyła dłoń do policzka Mbunzu. — Nie wyglądasz dobrze i jesteś rozpalona. Mbunzu otoczyła śpiące dziecko ramieniem, leżąc wciąż odwrócona plecami do zakonnicy. — Nic mi nie jest, po prostu jestem zmęczona wczorajszym dniem. — Musisz od razu iść do szpitala, a nie czekać, aż ci się pogorszy — powiedziała Weronika. — Nie — odparła Mbunzu. Jej mąż miał rację; do szpitala szło się po to, żeby umrzeć. Zaciągnęła go tam wbrew jego woli. Już nie będzie słuchała nakazów siostry. Otworzyły się drzwi. Weronika spojrzała przez ramię i zobaczyła w wejściu matkę Mabalo. Powitała ją i zwróciła się z powrotem do Mbunzu. — Zaniosę twoje dziecko do siostry Ferminy i wrócę po ciebie. Stara kobieta oznajmiła z progu: — Ja zajmę się dzieckiem i Mbunzu. Weronika zignorowała ją. Ścisnęła młodą kobietę za ramię. — Chodź — przekonywała ją. Ale Mbunzu wyrwała się. Weronika wyprostowała się, popatrzyła na matkę i dziecko ze zmarszczonym czołem i bez słowa minęła staruszkę. Zastartował silnik vespy, huk wypełnił pokój i ucichł w oddali. Matka Mabalo zamknęła drzwi przed obłokiem kurzu. Za kilka tygodni stara kobieta będzie już martwa, podobnie jak matka, siostra i dziecko Mbunzu. Wszyscy mieli umrzeć w takich samych męczarniach jak Mabalo. Doktor Howard Fields, szef Specjalnego Oddziału Patogenezy w Ośrodku Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie (CDC *), siedział w swoim gabinecie i kończył pisać raport o działalności ściśle zamkniętego laboratorium, którym kierował. Raport musiał się znaleźć na biurku dyrektora przed lunchem. Zadzwonił telefon. — Jakiś lekarz z Niemiec chce z panem rozmawiać — oznajmiła telefonistka Ośrodka. — Proszę go połączyć. Coś zaskrzeczało na linii i rozmówca przedstawił się. — Doktorze Fields, dzwonię z Instytutu Medycyny Tropikalnej w Hamburgu. Hans Spiegel, który jest wirusologiem tutaj, w Hamburgu, twierdzi, że pana zna. Poradził mi, żebym skontaktował się z panem w sprawie pewnych wiadomości, które właśnie otrzymaliśmy od niemieckiej ekipy budowlanej, pracującej przy * CDC — Center for Disease Control (przyp. red.). 33 budowie drogi w południowym Sudanie. Donoszą o nie zidentyfikowanej chorobie, która szaleje wokół miasta Maridi i, zgodnie z ich doniesieniami, uśmierca wiele osób. Wiadomość tę otrzymaliśmy teleksem z ambasady niemieckiej w Chartumie. Nikt z Europejczyków w Sudanie nie zapadł na tę chorobę; wynoszą się stamtąd najszybciej, jak to możliwe. Czy słyszał pan o tym? — Ani słowa. — My tutaj, w Hamburgu, mamy niewielkie doświadczenie, jeśli chodzi 0 takie sprawy, i zastanawialiśmy się, czy CDC mogłoby coś zrobić, żeby tę sprawę wyjaśnić. — Nie możemy nic zrobić, dopóki ambasada amerykańska w Sudanie albo Światowa Organizacja Zdrowia nie wystąpi z taką prośbą. Dlaczego nie zwrócicie się do WHO*, żeby zbadali tę sprawę? — Nie bardzo nas interesuje Sudan, ale zobaczę, co możemy zrobić. Dziękuję za radę i czas, który mi pan poświęcił. Doktor Fields odłożył słuchawkę i wykręcił numer Epidemiologicznej Służby Wywiadowczej. Zrelacjonował dyrektorowi rozmowę z Niemcem i wrócił do swojego raportu. Masangaya, Fermina i Lucie potrzebowali snu. Oprócz zajmowania się przez całą dobę pacjentami z „gorączką", Masangaya przyjmował normalną liczbę przypadków wymagających doraźnych zabiegów: zranienia przy pracy czy w wioskowych barach, wszelkiego rodzaju złamania, uwięźnięte przepukliny 1 wrzody. Oddział dziecięcy Ferminy pełen był dzieci, których rodzice zostali przyjęci jako pomoc medyczna. Wraz z Antonią były od dwóch nocy na nogach, podając aspirynę i obmywając trójkę noworodków, u których wystąpiła ostra gorączka. W tym tygodniu przypadał dyżur Feminy w przychodni, ale zakonnica przekazała Sukato opiekę nad większością pacjentów ambulatoryjnych. Lucie była zajęta odbieraniem porodów o każdej porze dnia i nocy, a w piątek, po porannym obchodzie, odwiedzała chaty pacjentów cierpiących na trąd. W niedzielę, dwunastego września, siostra Lucie odpoczęła po lunchu w swoim pokoju, po czym wróciła do pracy. Ale wieczorem, kiedy już pomogła Masangayi podłączyć kroplówki i rozdać antybiotyki oraz aspiryny, weszła do łóżka śmiertelnie zmęczona. Była rozpalona, jednak nie zmierzyła sobie temperatury, a za ból w skroniach winiła zmęczenie. Po niespokojnej nocy, jak zwykle obudziła się za piętnaście piąta, na mszę poranną. Pulsowanie w głowie bardzo się wzmogło. Bolały ją oczy, plecy, miała też problemy żołądkowe. Zapaliła świeczkę na stoliku przy łóżku, podniosła się i sztywno dowlokła do zlewu w narożniku. Założyła okulary i z ogromnym zdziwieniem zobaczyła, jak kiepsko wygląda. — Święta Matko Boża, dopomóż mi! Nie czas, żebym teraz chorowała — wymamrotała. Sięgnęła po butelkę niwachiny i połknęła cztery tabletki, krzywiąc * WHO — World Health Organization — powszechnie używany skrót określający Światową Organizację Zdrowia (przyp tłum.). 34 się od gorzkiego posmaku. To na pewno malaria! Ta druga choroba atakuje Afrykanów, nas nie. Jednak gdzieś, w głębi, narastało przerażenie. Przetrząsnęła kosmetyczkę, znalazła i strząsnęła termometr. Włożyła go pod język i oparła się o zlew. Po kilku minutach odczytała: 39,5 stopni Celsjusza. — Och, Matko Przenajświętsza — wyszeptała — proszę, niech to będzie coś innego. — Skrzywiła się z nagłego ataku bólu, a na czerwonym tle, pod powiekami, pojawiły się obrazy przedstawiające Mabalo w jego ostatnich dniach życia: krwiste wymiociny, czarne stolce i fetor. — Dość! — powiedziała na głos do swojego odbicia w lustrze. — To może być coś innego. Zdjęła okulary i opryskała twarz zimną woda. Poczuła się lepiej. Zwilżyła ścierkę, wycisnęła ją i poszła z nią do łóżka. Ostrożnie ułożyła głowę na poduszce i położyła sobie zimne płótno na oczach. Lucie zdawała sobie sprawę, że jest bardzo chora. W ten sam jednak sposób objawiał się dur; podobnie malaria i żółtaczka... i można im było zaradzić; są przecież antybiotyki, kroplówki, witaminy i leki wzmacniające. Wiedziała też, że jest silną, zdrową kobietą, odznaczającą się świetnym apetytem. Z pomocą Błogosławionej Dziewicy wygra tę batalię. Przerażenie zelżało nieco. Spojrzała na krzyż wiszący nad łóżkiem. Mario, Matko Boża, wstaw się za mną i daj mi wolę i siłę, żeby to zwalczyć. Tyle jeszcze mam do zrobienia... tyle jeszcze. Siostry zgromadziły się na porannych modlitwach w kaplicy, oddalonej o kilka pomieszczeń od jej pokoju. Augustyna z pewnością klęczała na pierwszym klęczniku, mając wzrok utkwiony w drewnianym krucyfiksie nad ołtarzem, a jej szerokie, proste plecy dawały poczucie bezpieczeństwa siostrom klęczącym za nią. Lucie słyszała silny głos Weroniki czytającej ze znajomej homilii św. Jana Chryzostoma: — „Podniosły się wody i otoczyły nas srogie burze, jednak nie lękamy się zatonięcia; stoimy pewnie na skale". — W głosie Weroniki brzmiało przekonanie, jakby sama napisała ten fragment: — „Niechaj morze szaleje, nie pokona skały. Niechaj podnoszą się fale, nie zdołają zatopić łodzi Jezusa. Czegóż mamy się obawiać? Śmierci?" Lucie recytowała razem z nią, ledwie otwierając usta. — „Dla mnie życie to Chrystus, a śmierć to zysk..." Podniosła się. Muszę iść do kaplicy. Miała wrażenie, że głowa rozleci jej się na drobne kawałki, położyła się więc z powrotem. Pokój wirował. Końcowe śpiewy dobiegające z kaplicy nasilały się i nikły w uszach, a ona wcisnęła głowę w poduszkę, próbując powstrzymać łzy bezsilności. Po modlitwach porannych Weronika i Fermina pospieszyły do pokoju Lucie. Fermina usiadła na skraju łóżka i przykładając palce do nadgarstka Lucie zmierzyła jej puls. — Ca ne va pas — powiedziała cicho Fermina. — Ca ne va pas du tout — wyszeptała Lucie. — Jest bardzo niedobrze. Fermina wytarła pot z twarzy Lucie ręcznikiem, który wzięła od Weroniki. Proszę, Matko Błogosławiona, spraw, żeby wyzdrowiała. Jakże mi potrzebne słoneczko Lucie. Co bez niej zrobimy? — Wiedziała, że inni uważają, iż 35 prowadzi aptekę i magazyn zaopatrzeniowy jak służbistka, ale Lucie rozumiała i doceniała jej "poczucie dyscypliny. Humor i serdeczność Lucie potrafiła załagodzić sytuacje konfliktowe, gdy siostry były zmęczone i podenerwowane. Wstała, wyciągnęła prześcieradło, złożyła je na pół i owinęła wokół ramion Lucie. — Wypoczywaj teraz. Przyniosę ci śniadanie. Musisz jeść, żeby nie opaść z sił. — Wiesz, że nie mogę zostać w łóżku. Mamy za dużo pracy — zaprotes- towała Lucie. — Twoim jedynym obowiązkiem jest wypocząć i wydobrzeć — odparła Fermina autorytatywnym głosem. — Wrócę z herbatą i z herbatnikami. — A ja przyniosę ci trochę kiełbaski od mojego wujka z Schilde — zaoferowała Weronika. — Dodadzą ci energii. — Zwymiotuje po nich — ucięła Fermina. — Zaraz wracam, a potem zobaczę twoje nowe matki. — Merci, ma soeur. W poniedziałek, trzynastego września, i następnego dnia, Lucie żyła na aspirynie. Ani Weronika, ani Fermina nie były w stanie utrzymać jej w łóżku. Nadal przyjmowała pacjentki w klinice przedporodowej i odbierała porody u kobiet, u których nadszedł czas rozwiązania. O drugiej nad ranem nocny strażnik zastukał do drzwi Lucie ostrzem swojej długiej dzidy i oznajmił, że przybyła Nza ze swoją siostrą, która zaczyna rodzić. Lucie usiadła. W głowie jej łomotało, gdy zapalała świecę na stoliku przy łóżku. Jej ciało przeszył lodowaty dreszcz. Bolały ją wszystkie stawy. Wciągnęła przez głowę kitel. Połknęła jeszcze trzy aspiryny i wyszła. Gdy Lucie przybyła, Nza zapalała lampy naftowe w sali porodowej, a jej siostra leżała na macie. Pomogły Ngasie Moke wejść na stół porodowy. Pojawił się czubek głowy dziecka i po kilku porządnych parciach nowy chłopiec przyszedł na świat w afrykańskim lesie. Lucie zacisnęła, przecięła i zawiązała pępowinę. Oddała dziecko Ngasie, przeprosiła i pobiegła do łazienki. Tam upadła na kolana i, balansując nad muszlą klozetową, zwymiotowała kwasami i aspiryną. Po dziesięciu minutach wróciła do sali porodowej, zataczając się i trzęsąc. — Siostro, okropnie wyglądasz! — powiedziała Nza. — To pewnie tylko la grippe — odparła Lucie opierając się o krawędź stołu. Z Ngasy zwisała pępowina. Nza nacisnęła siostrze na brzuch, a Lucie pociągnęła za pępowinę. Gdy Ngasa w końcu urodziła łożysko, wyskoczyło z bryzgami krwi. Lucie wstrzyknęła nowej matce do ramienia pitocynę, żeby obkurczyć macicę. Pół godziny później krwotok zmienił się w plamienie. Lucie umieściła Ngasę, noworodka i Nzę w łóżkach na pustym oddziale położniczym i ciężkim krokiem wróciła do swojego pokoju. Połknęła jeszcze kilka aspiryn, zmagała się przez chwilę z węzłem na pokrwawionym fartuchu, zrezygnowała i padła na materac. Była trzecia trzydzieści nad ranem. 36 Lucie zerwała się na nogi po niecałych dwóch godzinach snu. Przespała poranną msze. Dowlokła się do zlewu, przemyła twarz, ściągnęła brudny kitel i wciągnęła przez głowę czysty. Ogarnęły ją fale mdłości i zawrotów głowy i przytrzymała się zlewu, żeby nie upaść. Nagle poczuła podporę silnej dłoni. — Powinnaś leżeć w łóżku — powiedziała groźnie matka przełożona. — Wiem i położę się, jak tylko sprawdzę, co z Ngasą. Straciła mnóstwo krwi. Przez resztę dnia Lucie leżała w łóżku. Wcześniej Fermina wpadła do jej pokoju. — Co się z tobą dzieje! Wydaje ci się, że jesteś jedyną pielęgniarką, która potrafi tu odbierać porody? Nie wolno ci wychodzić z łóżka bez mojego pozwolenia. — Martwię się o krwotok Ngasy. Dość mocno szarpnęłam pępowinę. Mogłam naruszyć łożysko. Nie było zbyt dobrze widać. — Właśnie byłam na twoim oddziale. Już nie krwawi. Poza tym Antonia ma ją pod obserwacją — odparła Fermina. — Więc odpręż się. Nie możesz biegać jak wariatka, gdy powinnaś wypoczywać. Lucie się nie odezwała. Nie miała siły się sprzeczać. Następnego ranka, o czwartej trzydzieści, Lucie z trudem wstała z łóżka. Nadeszła jej kolej czytania lekcji, a ona czekała na to przez cały tydzień. Zapaliła świecę i podeszła do zlewu. W lustrze dojrzała odbicie białych postaci innych zakonnic przesuwających się za otwartym oknem. Spiesznie skropiła twarz zimną wodą i walczyła ze spinką do przypięcia welonu, gdy usłyszała stukanie w parapet okienny. Lucie odwróciła się i ujrzała Augustynę, która wskazała najpierw na nią, a potem na łóżko. Przepisy zakonne nie pozwalały rozmawiać przed mszą poranną. Lucie odwróciła się z powrotem do lustra. Otworzyła spinkę zębami, ale palce jej drżały i spinka wpadła do ciemnej misy zlewu. Powoli i ostrożnie spróbowała wpiąć drugą. Ręce rozbolały ją od wysiłku i oparła się o zlew, żeby trochę odpocząć. Msza zaczęła się, gdy już wszystkie zakonnice klęczały na swoich miejscach. Gdy nadszedł czas czytania, Lucie podniosła się wolno, weszła w przejście między ławkami i pochyliła głowę przed ołtarzem. Odwróciła się przy pulpicie. Miedzy siostrami przeszedł szept grozy, gdy ujrzały jej twarz. Stanęła pewniej i otworzyła księgę, żeby przeczytać lekcję na ten dzień. Słabym głosem powiedziała: — Dzisiejszy list apostolski należy do moich ulubionych: Pierwszy list do Koryntian, ustęp 13. — Przerwała, wzięła głęboki oddech i zaczęła recytować z pamięci, z zamkniętymi oczami: — „Miłość jest cierpliwa i dobra; miłość nie jest zazdrosna ani pyszna; nie jest arogancka ani grubiańska. Miłość do niczego nie zmusza; nie jest popędliwa ani zawzięta; nie cieszy się złem, lecz dobrem". Zdjęła okulary i wytarła twarz. Ciągnęła dalej powoli i ostrożnie: — „Miłość wszystko znosi, we wszystko wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję... wszystko jest zdolna przetrwać..." Przerwała, chwyciła się pulpitu i szybko zeszła. Trzymając się dłonią za usta, 37 wybiegła w szary świt, złapała się palmy, pochyliła i zwymiotowała. Padła na kolana wstrząsana atakami mdłości, a Augustyna podeszła do niej i objęła ją. rękoma za głowę. Kiedy najgorsze już minęło, matka przełożona objęła Lucie ramieniem w pasie i niemal zaniosła ją do pokoju. Fermina podążyła za nimi i pomogła Lucie wypłukać usta i obmyć twarz. — Jak się prześpisz, przyniosę ci trochę bulionu. Jeśli będziesz piła powoli, to będziesz go w stanie utrzymać. — Poprawiła poduszki i pomogła jej wejść do łóżka. Weronika stała w progu. — Przyprowadziłam Masangayę, żeby cię zbadał. Czy może wejść? — Oczywiście. — Mbote, ma soeur — przywitał się asystent medyczny. — Mbote, przyjacielu — wyszeptała Lucie — znowu wcześnie wstałeś dziś rano. — Z tego, co mówi siostra Weronika, nie tak wcześnie jak ty. Co się dzieje? — Malaria albo grypa. Nie wiem... — Lucie zmusiła się do uśmiechu. — A może zbyt dużo medycyny tradycyjnej? Masangaya spojrzał na Weronikę. — Żartowałaby nawet, gdyby przejechała ją ciężarówka. — Przepraszam, to był kiepski żart. Fatalnie się czuję. W głowie mi łomocze jak tylko się poruszę. — Masz biegunkę? — Trochę. — Z krwią? — Nie. Bez krwi. — Boli cię gardło? Przełknęła ślinę. — Trochę. Masangaya spojrzał na Weronikę, która pytająco uniosła brwi. Zwrócił się z powrotem do Lucie. — Podam ci litr płynu, żebyś się nie odwodniła. — Nie chcę, żeby mnie kłuto — sprzeciwiła się Lucie, unosząc głowę z poduszki i natychmiast tego żałując. — Nie jesteś w stanie wypić wystarczającej ilości — stwierdził Masangaya. — Nie chcę, żeby mnie kłuto. Będę piła. Siostry tego dopilnują. — W porządku. Spróbujemy dzisiaj i zobaczymy, jak to będzie zdawało egzamin — zgodził się Masangaya. — Wera będzie ze mną w kontakcie. — Dziękuję. Będę robić, co mi każesz — odparła Lucie. — Jestem pewien, że tak, skoro się zgodziłaś. Dlatego jesteś dobrą pielęgniarką — odpowiedział Masangaya. Opuścił pokój, a Weronika w ślad za nim. Wyszli na ścieżkę wiodącą do szpitala i przystanęli. — Co o tym myślisz? — spytała Weronika. — Nie sądzę, żeby to była malaria. Nie wiem, co to jest. Poprosiłem doktora Amene, żeby przyjechał z Bumba. 38 — Czy Lucie umrze jak inni? — Mam nadzieję, że nie, ale może tak się stać. Wrócę do niej później po obchodzie. Jest wielu pacjentów z „gorączką". Weronika patrzyła, jak się oddalał. Lucie mogła umrzeć! Muszą coś zrobić, wywieźć ją stąd! Gdzie jest najbliższy, belgijski lekarz? Nie możemy po prostu patrzeć, jak umiera. Pobiegła z powrotem do klasztoru, do refektarza. Augustyna, Fermina i Antonia już tam były. Szybko wymamrotała modlitwę i uczyniła znak krzyża, błagając, by Lucie przeżyła. Smarowały grube kromki chleba margaryną, a Antonia rozlewała kawę. Wszystkie były zatopione w rozmyślaniach o krytycznym stanie ich siostry. Augustyna układała wiadomość, żeby przesłać ją rodzinie Lucie przez siostrę Adelinę, matkę przełożoną zakonu w Antwerpii. Fermina, swoim schludnym, wyrazistym pismem sporządzała listę wszystkiego, co miałka do zrobienia, również w zastępstwie Lucie, w miarę ważności. Weronika z trzaskiem położyła nóż na stole i oznajmiła: — Masangaya twierdzi, że Lucie ma „gorączkę" i że może umrzeć. — Nie! — zachłysnęła się Antonia. Zaskoczyło je pukanie do drzwi. W progu pojawił się Sukato. — Co się stało? — spytała Fermina. — Pomyślałem, że powinnyście o tym wiedzieć. Rano zmarły dwie kobiety i dziecko. Rodziny zabrały zwłoki. Ludzie umierają w Yalikonde i w Yandongi, a nawet dalej, w górę drogi. — Dziękuję, Sukato. Zaraz przyjdę — powiedział Fermina, odprawiając go. — Musimy zawieźć Lucie do lekarza — stwierdziła Augustyna. — Mog- łybyśmy ją zawieźć do Binga. Może tamtejszy lekarz byłby w stanie pomóc. — Wiesz, że w Binga jest kiepski lekarz. Przeważnie zresztą pijany — sprzeciwiła się Fermina. — Doktor Amene już tu jedzie, ale sądzę, że powinnyśmy wysłać wiadomość do Yalosemba i poprosić siostrę Matyldę, żeby przyjechała jak najszybciej. Jest najbardziej doświadczoną pielęgniarką w zgromadzeniu —powiedziała Weronika. — Zgadzam się. Matylda przekazała nam większość naszej wiedzy, a na- prawdę jej potrzebujemy, skoro Lucie jest tak bardzo chora. — Matylda na pewno będzie wiedziała, co robić — zgodziła się Augustyna. Spojrzała na zegarek. — Już prawie czas na kontakt radiowy z Lisala. Poproszę ojca Julesa, żeby przekazał wiadomość do Yalosemba. Dziś wyślemy samochód po Matyldę. Wyszła na zewnątrz i zawołała jednego z ogrodników, żeby kazał Lukowi przyjechać land roverem. — Zaniosę Lucie herbaty — powiedziała Weronika wstając. — Może zje trochę papaji; jest dobra na dolegliwości żołądkowe — podsunęła Fermina. — Zajrzę do niej później. Wieczorem przyjechał doktor Amene. Był młody, ale bardzo pracowity i nie miał w sobie nic z arogancji właściwej lekarzom z dużych miast. Zanim udał się 39 na spoczynek, przebadał z Masangayą siedemnaścioro pacjentów z „gorączką". Spał na pryczy we frontowym pokoju domu Masangayi, po drugiej stronie drogi, naprzeciwko klasztoru. Następnego ranka, po wczesnym śniadaniu składającym się z kawy i bananów, dwaj mężczyźni z powrotem przystąpili do pracy. Trzej pacjenci, których widzieli zaledwie kilka godzin wcześniej, już nie żyli. Jeden z nich był szefem zarządu spółdzielni Weroniki. Pozostali byli bliskimi przyjaciółmi Mabalo i nauczycielami, kolegami Weroniki. „Gorączka" powaliła pracowników, którzy zmywali podłogi w szpitalu. Fetor wymiocin i krwistych stolców był nie do zniesienia. Masangaya posłał po dwóch salowych, którzy mieli jeszcze dość siły, żeby pracować, i kazał im posprzątać. Jeden z nich skarżył się, że się źle czuje. Masangaya przyjrzał się zapadniętym oczom mężczyzny i przyłożył mu rękę do czoła. — Posprzątaj tu i przyjdź do mojego gabinetu. Dam ci lekarstwo — powiedział. — Wracamy za chwilę, żeby podłączyć kroplówki. Amene i Masangaya weszli do pawilonu położniczego, w którym poza Nzą i Ngasą Moke z noworodkiem, nie było nikogo. Na większości łóżek wciąż znajdowała się brudna pościel. Na plastykowych materacach widać było plamy krwi, a na betonowej podłodze poniewierały się łupiny od orzeszków ziemnych i stare skórki od bananów. Lekarz i asystent medyczny wymienili uściski dłoni z Nzą i pogratulowali Ngasie, która uśmiechnęła się i zaczęła kołysać dziecko, przyciskając je do piersi. Noworodek poszukał sutka, znalazł go i zaczął ssać z apetytem. — Mobalii — spytał Masangaya. — Chłopak? — Iyo — odparła dumna matka. Dwaj mężczyźni uśmiechnęli się. — Botikala malamu — powiedział asystent medyczny. — Życzę zdrowia. — Bokende malamu — odpowiedziały dwie siostry. — Idź w pokoju. Masangaya dał znak Nzie, żeby wyszła z nimi. Na zewnątrz odwrócił się do niej i powiedział: — Mamy wielu chorych z wysoką gorączką. Niektórzy już zmarli. Musisz jak najszybciej zabrać swoją siostrę do domu. — Ale moi sąsiedzi w Yandongi są też chorzy na tę chorobę i podobno się ona rozprzestrzenia — powiedziała Nza. — Zeszłej nocy Ngasa straciła dużo krwi. Dzisiaj rano siostra Lucie dała jej zastrzyk. Spróbuję zabrać ją do domu jutro albo pojutrze. Potrzebuje zastrzyków poprawiających obraz krwi. — Posłuchaj mnie, Nza — powiedział Masangaya — zabierz ją stąd, jak tylko będzie mogła stanąć na nogi. Słyszysz mnie? — Tak monganga. Tak zrobię — odparła. Nza została z siostrą jeszcze godzinę, po czym pospieszyła do Yandongi, do swojego dziecka, obiecując, że wróci później z jedzeniem. Postanowiła nic nie mówić Ngasie Moke o plotkach, które narastały z dnia na dzień. Rozmawiano o tym szeptem. Przyczyna zgonów pozostawała tajemnicą. Starsi regionu i nganga 40 zebrali się, żeby omówić chorobę i zgony. Na pewno odkryją, jakie siły kryją się za rozprzestrzeniającym się zagrożeniem, i powiedzą mieszkańcom wiosek, co robić. Później, tego samego dnia Nza podążała w stronę pawilonu położniczego balansując na głowie tobołkiem, w który zawinęła talerz i emaliowany garnek wypełniony mwambe. Wokół oddziału internistycznego kręciło się więcej odwiedzających niż zwykle. Niektórzy szlochali, inni siedzieli na schodach i trzymali się za głowy. Wyszło czterech mężczyzn, niosąc ciało zawinięte w poplamione prześcieradła. Jakaś kobieta zawyła jak zwierzę złapane w pułapkę i rzuciła się na zwłoki. Odciągnięto ją. Zerwała bluzkę, która osłaniała jej piersi, padła na kolana, zaczęła bić pięściami w ziemię i posypała sobie głowę pyłem. Nza ściągnęła tobołek z głowy i zaczęła biec. Ngasa Moke siedziała na brzegu łóżka z dzieckiem przy piersi. Zdziwiła się, gdy jej siostra wpadła do pokoju. — Nic ci nie jest! — wysapała Nza bez oddechu. — Oczywiście, że nic mi nie jest — odparła Ngasa Moke. — To silne dziecko, a ja mam pełno mleka. — Zmarszczyła brwi. — Co to za zamieszanie? Dlaczego biegłaś? — Martwiłam się o ciebie. Jest teraz tyle chorób — odparła Nza siadając na łóżku. Położyła sobie tobołek na kolanach i odwiązała węzeł. Rozwinęła chustkę, zdjęła pokrywkę z aluminiowego garnka, z którego wydobył się silny, apetyczny aromat kurczaka gotowanego w oleju palmowym i w sosie z orzeszków ziemnych. — Przyniosłam ci coś do jedzenia. Musisz się dobrze odżywiać, żeby mieć mleko. Z fałdów wokół pasa wyciągnęła dwie łyżki, zdjęła garnek z emaliowanego talerza i wybrała najdorodniejsze kawałki kurczaka dla siostry. Nza jadła swoją część prosto z garnka i skończyła wcześniej niż Ngasa. Hałasy na zewnątrz ucichły, a słońce stało na wysokości drzew. — Jutro zabiorę cię do domu — powiedziała Nza, zawijając talerz i garnek. — Dziękuję, że jesteś taką dobrą, starszą siostrą. Będziemy mogli pójść z tobą, jak tylko dostanę zastrzyk. Siostry ucałowały się i Nza wyruszyła w długą drogę do domu. #** Następnego dnia Nza pojawiła się na oddziale około południa z jasną płachtą wzorzystej bawełny dla siostry. Ngasa Moke leżała na plecach, trzymając się za głowę i jęcząc. Dziecko, wciśnięte między matkę a metalową ramę łóżka, płakało głośno. — Co się dzieje? — Nza zaczęła się dopytywać z niepokojem. — Wszystko mnie boli i ciało mi płonie — zakwiliła Ngasa Moke. Nza podniosła wrzeszczące dziecko i dotknęła czoła siostry. — Masz gorączkę. 41 — Makila — powiedziała Ngasa Moke, wskazując między nogami. Nza odwinęła prześcieradło i zobaczyła, że siostra leży w kałuży jasnoczer- wonej krwi. — Czy siostra Lucie cię widziała? — spytała Nza, teraz już mocno przerażona. — Nie. Jeden z pracowników powiedział mi, że siostra jest chora. — Och, to na pewno nieprawda. Siostry nie chorują. Pójdę i poszukam jej — oznajmiła Nza wręczając dziecko matce i spiesznie wychodząc. Jeden z zairskich pielęgniarzy szedł w stronę oddziału ogólnego. Pobiegła za nim. — Przepraszam, bracie, czy możesz mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć siostrę Lucie? Zatrzymał się. — Odpoczywa, ale później przyjdzie siostra Fermina. — Czy siostra Lucie też jest chora? — spytała Nza wołając za nim. Pielęgniarz nie odpowiedział i znikł w głębi budynku. Nza wróciła do Ngasy i dziecka rozmyślając intensywnie. Misja nie zapewniała już bezpieczeństwa. Skoro siostra zachorowała, a pacjenci umierali w szpitalu tak jak w wioskach, oznaczało to, że pojawiła się jakaś przerażająca, nie znana moc. Pomyślała o ich nganga w Bongolu. Ocalił rodzinę w czasie powstania i stał się mądrym tata. Co by im teraz doradził? Ani ona, ani Ngasa nie posłuchały jego rady, żeby urodzić dzieci w Bongolu. Tutejsze zakonnice wiedziały, jak używać specjalnych lekarstw; pomogły jej urodzić normalne dziecko po tym, jak straciła dwoje. Ale to była biała misja. Mieli swoje metody na czynienie różnych rzeczy — dobrych rzeczy — ale nie były to metody takie jak ich przodków. Zakonnice były bezsilne wobec tego ndoki. Ngasa Moke leżała w szpitalu, trawiona gorączką i krwawiąca. Może umrzeć dlatego, ze Nza przyprowadziła ją do misjonarzy. Nza wróciła do łóżka siostry. — Idziemy do domu, do naszej matki. — Nie mogę — wyjęczała Ngasa. — Musisz! Siostra Lucie jest chora i coś tutaj zabija ludzi. To nie jest nasze miejsce. Musimy być w naszej wiosce z własną rodziną i z naszym ngangą. — Nie mogę się ruszać — kwiliła Ngasa Moke ściskając się za głowę. — Poniosę dziecko. Musimy iść do mojego domu w Yandongi. Mój mąż może nam załatwić miejsce na ciężarówce jadącej do Bongolu. Chodź! Nza złapała siostrę za ramię i podciągnęła ją. Ngasa zawyła, ale Nza zmusiła ją do wstania, ściągnęła z niej przesączony krwią zawój i szybko wytarła ręcznikiem. Nza owinęła elambą kibić chorej dziewczyny i zatknęła koniec na biodrze. Ngasa Moke usiadła ciężko na skraju łóżka, jęcząc i chwiejąc się. — Nie mogę — wyszeptała. — Oczywiście, że możesz — powiedziała siostra podrywając ją na nogi. — I ty, i twój syn umrzecie, jeśli was tu zostawię. Nza podniosła tobołek i dziecko, a następnie, otaczając Ngasę Moke swoim silnym ramieniem, ściągnęła ja po schodach oddziału położniczego. 42 — Teraz wstań i idź — rozkazała, puszczając siostrę. Ngasa uczepiła się ramienia Nzy i posłuchała. Nikt z zarządzających nie widział, jak wychodziły, a inni, których napotkały, byli pogrążeni w rozpaczy i nie zwracali na nie uwagi. Dwie kobiety minęły powoli pawilon internistyczny przychodnię, wielkie drzewo mangowe i palmę, na której liściach gromadziły się stadka tkaczy, zakładając małe wiszące gniazda. Gdy rozpraszają się tkacze, rozprasza się szczep. Powoli, z trudem podążały do końca misji, do drogi, która prowadziła do Yandongi. Przeszły przez plantacje kawy i przez farmę misyjną. Poranne słońce, już gorące i białe, wysuszyło drogę, a dwie kobiety posuwały się krok za krokiem. Jednak po półgodzinie Nzę rozbolały od wysiłku ręce i ramiona. — Jeszcze kilka kroków i będziemy mogły odpocząć w cieniu — przyrzekła Nza, kierując się do zielonego tunelu wyciętego wśród drzew i gęstych kęp bambusa. Dziecko spało na jej lewym ramieniu, a siostra wlokła się obok z palcami zaciśniętymi wokół prawego łokcia Nzy. Roślinność zeszła się nad ich głowami osłaniając od palącego słońca, ale jednocześnie więziła. Ledwo oddychały wilgotnym, stęchłym powietrzem, od butwiejących roślin, które wydzielały intensywny fetor. Muchy zawzięcie gromadziły się na ich twarzach i ramionach w poszukiwaniu wilgoci i krwi. Ngasa Moke była jak kłoda. Musiały przystanąć. Nza zwróciła się w stronę małej przecinki w zaroślach rosnących przy drodze. Opuściła siostrę na ziemię i podłożyła jej pod głowę tobołek. Ngasa Moke przewróciła się na bok, podwinęła pod siebie zaciśnięte pięści i zwinęła się w kłębek. Nza usiadła i ułożyła noworodka w kołysce, zrobionej z zapaski rozwieszonej pomiędzy udami. Z czoła spływał jej pot i mieszając się ze łzami bezsilności, kapał na koronki stanika. Dziecko zasnęło. Zarośla odgradzały je od drogi. Siostra Fermina weszła do oddziału położniczego. Był pusty. — Elles ont pris fuite — powiedziała do siebie zdenerwowana. — Uciekły. Obok wejścia stały trzy łóżka z zaschniętą krwią na prześcieradłach. W drugim końcu długiego pokoju wielkie, opalizujące muchy piły z ciemnej kałuży pośrodku gumowego materaca. Pomieszczenie cuchnęło krwią i fekaliami. Ciszę zakłócało jedynie bzykanie much i gdakanie ciekawskiej kury w drzwiach. Fermina odwróciła się od tego bałaganu i wybiegła. Kury zagdakały i rozpierzchły się, rozpaczliwie machając skrzydłami. Szesnastego września zmarło w szpitalu dziewięć kolejnych osób, łącznie z młodą kobietą i jej córką, które Masangaya właśnie zaczął nawadniać. Antonia biegała między salą położniczą, gdzie właśnie dwie kobiety miały zacząć rodzić, a oddziałem dziecięcym. Fermina odesłała Tatę Embu, swojego starego, niezastąpionego asystenta, do domu, żeby odpoczął. Mimo że robiły z Antonią co mogły, dzieci, dopiero co wymyte, znowu leżały w wymiocinach, ze szklanym wzrokiem, zbyt słabe, aby móc odgonić muchy z twarzy. W połowie dnia, gdy południowe słońce zamieniło oddział w cuchnący piec, zmarła trójka. 43 Później, w ciągu dnia, do klasztoru z turkotem podjechała przedpotopowa ciężarówka i z kabiny wysiadł siwowłosy Afrykanin. Na szyi dyndał mu brązowy medalion kacyka, podarowany przed wyzwoleniem przez Belgów. Na głowie miał pióropusz. Powoli, z pomocą asystenta, pokonał schody prowadzące do gabinetu Augustyny. Po oficjalnym powitaniu z matką przełożoną stary człowiek spoczął na krześle. Oświadczył, że w jego wiosce członkowie trzech rodzin byli bardzo chorzy i że kacykowie z innych wiosek, położonych wzdłuż drogi do Bumba, prosili go, żeby przekazał, że wiele kobiet i dzieci, a nawet kilku mężczyzn już umarło albo było w agonii. — Nasi nganga nie pozwalają nikomu przychodzić ani opuszczać wiosek. Tak właśnie zaczynamy robić. Czy władze medyczne dały jakieś inne wskazó- wki? — spytał kacyk. Augustyna miała już odpowiedzieć, gdy bez pukania wkroczył ojciec Gerard. — Widziałem, jak podjechała twoja ciężarówka, stary przyjacielu — powiedział. Kacyk wstał i mężczyźni podali sobie dłonie. — Przynoszę smutne wieści z mojej wioski, ojcze. Całe rodziny tracą krew i umierają. — Przykro mi to słyszeć — powiedział Gerard. — Większość mieszkańców waszej wioski to dobre dusze, które nie zasługują, żeby być karane za zło innych. Wódz popatrzył z ukosa na wysokiego księdza, który był z nimi od tak dawna i nosił tytuł nkumu, „ważna osobistość", rzadko nadawany białym ludziom. — Pierwszym człowiekiem, który umarł, był Mabalo Lokela, nauczyciel i prezes waszego Komitetu Katolickiego — powiedział wódz. — Tak — odpowiedział Gerard. — Obawiam się, że niekiedy niewinni umierają za grzechy innych. Grzesznicy muszą odpokutować i zostać oczysz- czonymi. Wódz skłonił się lekko. — Mamy powiedzenie: „Jeśli próbujesz oczyszczać innych — jak mydło, sam się przy tym rozpuścisz". Gerard roześmiał się. — Powinienem był pamiętać, że „nie należy uczyć starej małpy ścieżek w lesie". Augustyna wtrąciła się. — Wy dwaj moglibyście mierzyć się na przysłowia przez cały dzień. Nie chodzi o to, kogo lub co należy winić, tylko, co mamy robić. — Zamierzam odprawić sumę, żeby odpokutować za grzechy ludności i modlić się o zakończenie tej kary Bożej — oświadczył Gerard. Gdy rozmawiali, w drzwiach pojawił się jakiś mężczyzna powiewając kartką papieru. Augustyna wzięła ją, podziękowała mu i odczytała na głos: — W Benzari właśnie umarła kobieta i pięciu mężczyzn. Wódz zwrócił się do księdza. — Mam nadzieję, ojcze, że twoje modlitwy i lekarstwa okażą się skuteczne. Ale, jak za czasów rebelii, moi ludzie będą odizolowani za takimi samymi I 44 żerdziami z bambusa i fetyszami, które powstrzymały simba. Ojcze, wielebna matko — skłonił się oficjalnie każdemu z nich — muszę wracać do swojej wioski. Bądźcie zdrowi. Podali sobie dłonie. — Idź w pokoju — odparła Augustyna. Gdy słońce skryło się za mangowcami i palmami, a niebo wypełniło się wieczornym skupiskiem cumulusów, w szpitalu pozostało zaledwie czworo pacjentów. Następnie, wkrótce po zachodzie, w krótkim czasie, kiedy generator dostarczał światła do szpitala, przybyło jeszcze sześcioro. Dwoje z nich zmarło w godzinę po przyjęciu. Po kolacji i modlitwach wieczornych siostry zebrały się na werandzie klasztoru. Lucie, z godziny na godzinę, stawała się coraz bardziej chora. Jedyne, co była w stanie teraz jeść, to maślane herbatniki, moczone w herbacie, lub bardzo cienkie plasterki wędzonego bekonu. Fermina i Weronika podzieliły między sobą noc, tak że jedna miała przy niej czuwać, podczas gdy druga spała. Mbunzu, wdowa po Mabalo, była teraz bardzo chora. Weronika ponownie odwiedziła ją w domu, ale ona się nie ugięła i odmówiła pójścia do szpitala. Później przyszedł do niej doktor Amene, żeby pobrać jej trochę krwi i wysłać do Kinszasy, gdzie mogli zrobić testy i, być może, postawić diagnozę. Amene musiał kłuć cztery razy i pogrzebać trochę w muskularnym przedramieniu Mbunzu, żeby znaleźć żyłę. Gdy napełnił probówki, podłączył do tej samej igły kroplówkę i przykleił jej do ramienia. Popatrzyła na niego groźnie i odwróciła się do ściany. Zakłopotany przeprosił, że zadał jej ból, ale igła była stara i ostrze stępiło się od używania. Gdy wyszedł, Mbunzu przyjrzała się wodzie kapiącej z plastykowej torebki; nie pomogła Mabalo, więc dlaczego ten lekarz sądzi, że może pomóc jej? Drugą ręką wyrwała igłę i przystawiła dziecko do piersi, znajdując ukojenie w jego rytmicznym, zdecydowanym ssaniu. Nad misją zawisło widmo śmierci. Ci, którzy zmarli, wśród nich trzej pielęgniarze, grzebani byli szybko, bez pogrzebu. Inni trzymali się kurczowo życia leżąc w cuchnących salach szpitala albo na matach, w chatach pracowników. Krewni zwijali się w kątach, spali pod łóżkami współmałżonków lub dzieci. A świat za lasem wciąż nic nie wiedział; nie zmarł jeszcze nikt z białych. Ci, którzy obserwowali i czekali, chwytali się nadziei, że pojawi się jakiś silny lek. Byli przekonani, że ojcowie i siostry położą kres umieraniu. Rozdział 3 Poranne niebo było przejrzyste po nocnej burzy. Land rover przygotowywano do opuszczenia Yalosemba i udania w osiemdziesięciokilometrową podróż do Yambuku. Matylda jeszcze ostatni raz porozmawiała ze swoimi zairskimi pielęgniarkami, które bały się, że może zarazić się chorobą z Yambuku. — Co to za smutne twarze! — żartowała. — Nie martwcie się o mnie. Te mikroby odlecą, jak tylko tam przyjadę. Usiadła na przednim siedzeniu, obok kierowcy, Luka, i uśmiechnęła się na myśl, że zobaczy swoje dobre przyjaciółki; dwie z nich były najlepszymi pielęgniarkami, jakie kiedykolwiek wyszkoliła. Posuwali się wolno, ponieważ w nisko położonych miejscach kałuże stojącej wody skrywały głębokie koleiny pod powierzchnią i, nawet przy umiejętnościach Luka i napędzie na cztery koła, trzykrotnie utknęli. Pierwszy raz stało się to, gdy przejechali zaledwie dwadzieścia kilometrów. Na szczęście mieli w zasięgu wzroku Yangome, gdzie Matyldę dobrze znano. Kiedy przecięła czyrak wrze- szczącemu dziecku i zbadała nieśmiałą dziewczynę, której okrągły brzuch tak mocno wystawał z chudego ciała, że niemal ją przeważał, mężczyźni z wioski wyciągnęli ich ochoczo z błota. Za drugim razem nie mieli tyle szczęścia. Podskakiwali na wybojach na odcinku drogi prowadzącej przez nowo zasadzony las, gdzie kiedyś uprawiano kawę i banany, póki gleba nie została wyczerpana i porzucona. Dziura wydawała się płytsza, niż była w rzeczywistości. Matylda musiała zadrzeć spódnicę, podwinąć rękawy i pomóc Lukowi przekopać się przez ciężkie, podmokłe zwały ziemi, które unieruchomiły land rovera. Pół godziny później jechali dalej. W Yalitaku, dwadzieścia sześć kilometrów od Yambuku, utknęli aż po osie. Luc zatrąbił, dwóch mężczyzn wyjrzało z chaty, spojrzeli na nich gniewnie i pogrozili pięściami. — Co się z nimi dzieje? — zdziwiła się Matylda. — Pójdę sprawdzić. Gdy Luc zmierzał do nich ciężkim krokiem, mężczyźni krzyczeli Longwa, kende. Wynoś się, wynoś się. Jeden z nich pochylił się i podniósł kamień. 46 — Yo kobwaka te — powiedział Luc zatrzymując się na skraju bagniska. — Poczekajcie. Musimy się stąd wydostać. — Jesteście z misji w Yambuku. Niesiecie chorobę, która zabija młode matki. Za dwoma mężczyznami zaczęli się zbierać inni mieszkańcy wioski, niektórzy uzbrojeni w kije i maczety. Luc był wysoki i dobrze zbudowany; zachowywał spokój, jak człowiek, który jest pewien swojej siły. Pochodził z plemienia N'Gbandi na północy, podobnie jak jego daleki kuzyn, prezydent, i znacznie przerastał mieszkańców wioski pochodzących z Budja. Podniósł obie ręce i szedł dalej. — Jest ze mną siostra Matylda, pielęgniarka z Yalosemba. Wiozę ją do Yambuku, żeby wyleczyła chorych. Znacie ją. Zna się na białej medycynie. Grupa rozstąpiła się, żeby przepuścić starszego mężczyznę z siwą otoczką włosów wokół łysiny i z podłużnymi znakami szczepowymi wymalowanymi na czole. "* — Mbote, mbuta muntu — przywitał się Luc, wyciągając dłoń. — Dzień dobry, szanowny starszy. Stary człowiek zignorował gest i spojrzał na niego z ukosa. — To nie jest dobry dzień. Dwie z naszych młodych matek wróciły z oddziału położniczego w Yambuku i umarły dziś w nocy. Jedna urodziła martwe dziecko, a dziecko drugiej kobiety nie chce się obudzić i nie je. Nasi ludzie nie będą chodzić do Yambuku i, jak za czasu tyfusu, nikogo nie będziemy wpuszczać do wioski. — To rozważna decyzja. Ale przynajmniej powinniście przepuścić mnie i siostrę Matyldę. Jeśli będziemy musieli zawrócić i jechać do Yambuku przez Modjamboli, zajmie nam to dwa dni. Przez ten czas większość naszych ludzi umrze. Jakiś mężczyzna stojący za wodzem zawołał: — Nie przepuszczajcie ich. Inni pomrukiem poparli go. — Nie przejedziecie, aż naradzę się z głowami rodzin i ojcami zmarłych kobiet — oznajmił wódz. Odwrócił się i pewnym krokiem minął zgromadzonych. Mężczyźni poszli za nim, pozostawiając Luka samego. Wrócił do land rovera. Matylda wysiadła i chwyciła za łopatę. — Nie pomogą nam, bo wiedzą, że nie zapłacimy — powiedziała, podając jedną z łopat Lukowi. — Nie o to chodzi tym razem, siostro. — Powtórzył jej, co powiedział wódz. — Musimy go odkopać sami, podczas gdy oni tam się naradzają. Słońce smagało ich promieniami, a zapach rozgrzanego błota mieszał się z odorem manioku butwiejącego przy drodze. Na nosie i policzkach Matyldy rozpryskiwało się błoto, kiedy zabijała muchy pomiędzy jednym a drugim machnięciem łopaty. Z wioski dochodziła do nich wrzawa głosów, a oni kopali ziemię pod pojazdem, aż koła land rovera stanęły w koleinach. Matylda zebrała naręcze liści bananowych z drzew rosnących wzdłuż drogi i wcisnęła je pod koła. 47 Luc, dysząc cicho, zaproponował: — Ty prowadź, a ja będę pchał. Poszedł do tyłu, zapadając się stopami w błoto. Matylda wsiadła, długą spódnicą rozchlapując błoto na przednie siedzenie i podłogę. Rura wydechowa znajdowała się tuż nad ziemią i gdy włączyła silnik, wydech zacharczał jak motorówka. Land rover szarpnął do przodu i znów się zagłębił, opryskując Luka błotem od stóp do głów. Ponownie zaatakowali groblę prowadzącą do końca grzęzawiska. Tym razem Matyldzie udało się wyjechać i stanąć na suchej ziemi. Gdy Luc ją dogonił, właśnie ustała wrzawa zebrania i drogą podążał ku nim wódz w towarzystwie małej delegacji. — Przepuścimy was, jeśli siostra zbada chore niemowlę. Jeśli nie, zastawimy drogę — oznajmił. — W porządku — zgodziła się Matylda. —¦ Zaprowadźcie mnie do dziecka. — Spojrzała na Luka. — Wyglądasz jak obrzędowy tancerz, pomalowany czerwonym barwnikiem. Obmyj się; to nie zajmie mi dużo czasu. Luc popatrzył, jak siwowłosa siostra odchodzi boso drogą i uśmiechnął się. Wódz zaprowadził Matyldę do niewielkiej chaty i wskazał na wejście. Pochyliła się i weszła pod dach z liści palmowych. Na drewnianym stołku siedziała stara kobieta i kołysała zawiniątko opatulone ręcznikiem. — Mbołe, mama. — Ahh. — Lakisa ngai mwana. Pokaż mi dziecko. Staruszka odsunęła tkaninę przykrywającą głowę niemowlęcia. Oczy miało na wpół zamknięte i głęboko, w oczodołach, widać było jedynie białka. Matylda pomacała palcami małą, rozpaloną główkę i wyczuła przypłaszczone ciemiączko. Z nosa wydobywały się bańki gęstego, krwistego śluzu i dziecko z trudem chwytało powietrze. Wzrok Matyldy napotkał przez chwilę spojrzenie kobiety. W ciemnych zakamarkach chaty kryła się śmierć. Wyszła i podszedł do niej wódz. Potrząsnęła głową. Zrozumiał i odezwał się ze spokojną pewnością siebie w głosie: — To, że dziecko umiera, to normalne; że matka umiera, nie. Jedź szybko do misji i połóż kres umieraniu. Luc powoli przejechał przez wioskę. Wymiecione do czysta podwórka przed domami były opuszczone; nawet nie zaszczekał żaden pies. Luc spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył, że mężczyźni ustawiają w poprzek drogi długie bambusowe tyczki. Z ulgą uświadomił sobie, że na ostatnim odcinku podróży nie ma już żadnych wiosek. Dojechali do Yambuku o zachodzie słońca i Luc zatrąbił, gdy podjeżdżali do klasztoru. Z gabinetu Augustyny wyszła Weronika i zbiegła po schodach. — Witamy w Yambuku — przywitała się Weronika. — Sądząc po wyglądzie, musieliście się tu przekopywać. Dwie siostry uściskały się. — Ulokuję was w pustym pokoju obok gabinetu Augustyny. Jak się umyjecie, możemy zjeść kolację i porozmawiać. 48 — Jak się miewa Lucie? — Bardzo źle. Czuje się okropnie — odparła Weronika. — Chciałabym się z nią zobaczyć przed kolacją. To zajmie tylko chwilę. Czekając, Weronika przysiadła na niskim murku między korytarzem a ogro- dem. Zapadł zmierzch. Z budynku szpitala dobiegło piskliwe zawodzenie, sygnał, że nadeszła kolejna śmierć. Z oddali doleciał odgłos bębna niesiony przez tęskny oddech szykującej się do snu, rozgrzanej, zmęczonej ziemi — raz szybki, raz powolny, groźny i smutny zarazem. Obok kwater pracowników zabrzęczał generator i, gdy silnik się rozpędził, ożyło kilka lamp zawieszonych na belkach. Ćmy i komary całymi chmarami zgromadziły się wokół żarówek. Zawodzenie dochodzące ze szpitala ustało. Weronice ulżyło, gdy przyjechała Matylda. Ona będzie wiedziała, co robić. Okno pokoju Lucie było otwarte, żeby wpadało chłodne, wieczorne powietrze. Poświata żarówki w korytarzu rzucała miękkie, żółte światło do sypialni, która, jak wszystkie, wyposażona była w surową szafę, miskę z zimną wodą, niewielki stół i proste krzesło. Nad metalową pryczą, gdzie na uginających się sprężynach leżał cienki materac, wisiał krzyż z surowego, ciemnego drewna. Na stoliku, przy łóżku stał lichtarz i leżały zapałki oraz jedyne osobiste przedmioty Lucie: jej okulary i obrazek przedstawiający św. Teresę z Lisieux. Lucie spała. Matylda położyła palec na ustach i dwie zakonnice podeszły cichutko do stóp łóżka. Matylda westchnęła. Lucie leżała na plecach, koszulę nocną miała rozpiętą aż do piersi, resztę ciała przykrywało białe, bawełniane prześcieradło. Jej twarz, zazwyczaj tak radosna i zdrowa, była przygnębiona i szara. Oddychała płytko i szybko, a szczelinę między przednimi zębami, która nadawała jej wygląd dziewczynki, wypełniała zasuszona krew i śluz. Otworzyła oczy i zerknęła na wysoką postać, która stała przed nią. — Przyszła cię odwiedzić stara przyjaciółka — powiedziała Weronika. Lucie przetarła oczy rogiem prześcieradła i sięgnęła po okulary leżące na stoliku przy łóżku. Matylda podeszła do niej. — Nie przeszkadzaj sobie, Lucie. To ja. ¦— Wzięła rękę chorej zakonnicy i potrzymała ją. — Matylda, co za niespodzianka! — Przełknęła ślinę i mocno zacisnęła oczy, próbując odpędzić ból. — Co cię tu sprowadza? — Słyszałam, że możesz potrzebować trochę pomocy. I chciałam się trochę wydostać z Yalosemba i rozprostować nogi. — Tak się cieszę, że przyjechałaś. Strasznie mi głupio, że jestem chora. — Nie można jej było powstrzymać od pójścia do pracy — odezwała się Weronika. — Jest tyle do roboty — wyszeptała Lucie. — Odpoczywaj teraz. Szybko sprawimy, że ci się polepszy. Lucie uśmiechnęła się do swojej mentorki. — Dajesz mi nadzieję. Matylda ścisnęła jej dłoń. 49 — Śpij teraz. Reszta czeka na nas w refektarzu. Wrócimy po kolacji. Czy coś ci przynieść? — Nie, dziękuję. — Więc do zobaczenia wkrótce. Po kolacji przyszedł Masangaya i doktor Amene. Uścisnęli dłonie wszystkich zebranych przy stole i usiedli. Siostra Augustyna zaczęła. — Codziennie umiera tak wielu ludzi i teraz zachorowała jeszcze nasza droga Lucie, więc wszyscy jesteśmy wdzięczni, że przybyłaś do nas, Matyldo. Musimy przeanalizować minione tygodnie i podjąć decyzję, co należy zrobić. Augustyna przejrzała swoje notatki i zaczęła. — Dziesięć dni temu zmarł Mabalo Lokela. Od tego czasu do szpitala przybyło coraz więcej osób z tymi samymi objawami i wiele z nich zmarło. Przejrzałam rejestry w poszukiwaniu pacjentów z krwotokami. Znalazłam zaledwie czterech. — Położyła palec na kartce i zaczęła czytać: — „W maju tego roku mieliśmy przez dwa dni dwunastoletniego chłopca, który zwracał krwią. W czerwcu przez dwanaście dni była hospitalizowana trzydziestoletnia kobieta z krwawą biegunką oraz przyjęto kobietę pięćdziesięciodwuletnią, która wymio- towała krwią". Przeglądając te dane uderzył mnie fakt, że nie mamy pojęcia, co się stało z tą czwórką pacjentów; przy czym żaden z nich nie pochodził z bezpośredniego sąsiedztwa. Musieli być zabrani ze szpitala przez rodziny albo po prostu sobie poszli. Nikt z pozostałych, którzy zmarli w szpitalu od stycznia, nie miał żadnych krwotoków. Fermina przerwała. — Był też jakiś obcy, który utrzymywał, że przybył z Yandongi. Pojawił się pod koniec sierpnia z krwawą biegunką i z krwotokami z nosa. — Co się z nim stało? — spytała Matylda. — Został zabrany w środku nocy przez ludzi, których nikt wcześniej nie widział — odparła Fermina. — Nie udało nam się ustalić, dokąd się udał, ani czy jest żywy, czy martwy. — Znaczy to, że jedyne osoby, które zostały zabrane ze szpitala albo odeszły z własnej woli, to te, którym dokuczały krwotoki? — spytała Weronika. — Tak wynika z rejestrów — odparła Augustyna. — Dziwne — stwierdziła Matylda. — Ale skupmy się na naszych obecnych pacjentach. Jakie jeszcze występują u nich objawy? Augustyna odwróciła się do Amene. — Doktorze, czy mógłby nam pan powiedzieć, co widział w ciągu ostatnich kilku dni? Przejrzał szybko notatki leżące przed nim, odchrząknął i powiedział: — Przybyłem trzy dni temu z Bumba na wezwanie mojego brata medycznego, Masangayi. Dziś rano przeanalizowaliśmy kryzys, jaki zapanował w szpitalu od czasu, jak Mabalo Lokela, czterdziestoczteroletni nauczyciel, zachorował drugiego września i zmarł sześć dni później. Początkowo sądzono, że cierpi na malarię, następnie na krwawiący wrzód żołądka. Wiemy, że jego żona, Mbunzu, 50 zachorowała dwa dni po jego zgonie. Do chwili obecnej utrzymuje się przy życiu i, mimo że ma gorączkę i ostre bóle głowy i ciała, nie nastąpiło u niej krwawienie brzuszne ani jelitowe. Jej siedmiotygodniowy syn wydaje się zdrowy, ale dotarła do nas dziś wieczorem informacja, że matka Mabalo ma wysoką gorączkę i skarży się na bóle głowy. Czwartego września trzydziestoośmioletni mężczyzna z Yaekanga, dwa- dzieścia osiem kilometrów na zachód stąd, przyjęty do szpitala na leczenie przepukliny, zaczął gorączkować i zwracać krwią. Zmarł trzy dni później. Dziewiątego pojawiła się z podobnymi objawami trzydziestoletnia kobieta z tej samej wioski, hospitalizowana z powodu wrzodów na nogach. Wciąż przebywa w szpitalu. Nsembo Ndombe przyprowadziła do misji swego męża z Yaongo na operację dużej przepukliny pachwinowej. Masangaya wykona} na nim zabieg drugiego września. Pacjent czuł się dobrze. Gdy dochodził do zdrowia po operacji, jego żonie podawano zastrzyki na zwalczenie zmęczenia — jak zwykle witaminę B-complex i wapno. Cztery dni później nawiedziła ją gorączka, bóle głowy i wymioty. Trzy dni potem zmarła. Dwie inne młodsze kobiety z Yaongo, które zostały przyjęte do kliniki przedporodowej, zmarły zaledwie cztery dni po wystąpieniu objawów. Wszyscy pacjenci mają takie same ostre symptomy i szybko umierają. Przypadłość tę charakteryzuje wysoka gorączka — trzydzieści dziewięć stopni Celsjusza lub więcej; wymioty z krwią — najczęściej przetrawioną — ale w niektórych wypadkach świeżą; biegunka, początkowo z krwawym śluzem, który pod koniec przekształca się w czystą krew; czasami krwotoki z nosa; bóle zamostkowe i jamy brzusznej; zmniejszona zdolność poruszania się i sztywnienie stawów oraz szybka progresja do stuporu i zgonu w ciągu trzech do siedmiu dni. — Lekarz przerwał i wypił odrobinę kawy. — Wczoraj na oddziale ogólnym zmarł mężczyzna i jego żona, gdy próbowaliśmy podłączyć im kroplówkę. — Czy byli z misji? — spytała Augustyna. — Tak. Mabwanza, prezes spółdzielni, i jego żona — odparł Masangaya. — Chciałam ci go sprowadzić wcześniej, ale nie posłuchał — powiedziała Weronika. — Wiem. Powiedzieli mi o tym. To nie była twoja wina, siostro — odrzekł asystent medyczny. Ciągnął dalej: — Zeszło również dwoje dzieci Bozage. — Dyrektora pensji dla chłopców? — spytała Augustyna. — Właśnie tego. Augustyna dodała: — Masangaya wczoraj kazał ewakuować pensję dla chłopców. Wszyscy uczniowie zostali odesłani do swoich wiosek. Matylda kiwnęła aprobująco głową. — Dobrze. A co z dziewczynkami? Masangaya odrzekł: — Wysłałem wiadomości do ich rodzin, ale minie trochę czasu, zanim 51 odpowiedzą. Zbyt niebezpiecznie jest wysyłać młode dziewczęta bez obstawy, a nie mamy nikogo, kto mógłby im towarzyszyć. Doktor Amene ciągnął dalej: — Dziś rano, po obchodzie, udaliśmy się z Masangayą na szybki wypad do Yandongi. Podniosłem jakieś dziecko, żeby je zbadać, i umarło mi na rękach. — Lekarz rozejrzał się wokół stołu. — Nie znaleźliśmy nikogo, komu udałoby się zwalczyć tę chorobę. — Jaki sposób leczenia zastosowaliście? — spytała Matylda. — Nawadnianie roztworem soli fizjologicznej, chloramfenikol, penicylina i zwyczajowe środki antymalaryczne — odparł doktor. — Pewnie masz coś do dodania — powiedział, odwracając się do Masangayi. — Tak. Niemal wszyscy, którzy umarli, przebywali w szpitalu lub leczyli się w przychodni. Niektórzy wzięli udział w pogrzebie Mabalo Lokela. W ciągu ostatnich dwóch tygodni przyjęliśmy ponad dwudziestu pięciu pacjentów z objawami opisanymi przez doktora Amene. Niemal połowa z nich, dokładnie piętnastu, zmarła, niektórzy natychmiast, inni po upływie około siedmiu dni. Zanim tu przyszliśmy, naliczyliśmy sześciu pacjentów na oddziale ogólnym, którzy wieczorem wciąż pozostawali przy życiu. Dwa dni temu rodzina przyniosła mężczyznę z Yamolembia, który zmarł dwie godziny później. Gdy rodzina zabierała ciało, trójka ich przyjaciół z tej samej wioski opuściła szpital mimo bardzo ciężkiego stanu. Jeszcze jeden człowiek zbiegł w nocy. — Abata, jeden z naszych nauczycieli, przybył do szpitala następnego dnia po przyjęciu Mabalo — odezwała się Augustyna. — W dniu śmierci Mabalo zbiegł do swojej wioski. — Dwóch nauczycieli usług socjalnych leży chorych w kwaterach pracow- ników — dodała Weronika. — Mimo że próbowaliśmy ukryć przed ludźmi stan siostry Lucie, wydaje się, że wiedzą, co się dzieje. Możliwe, że fakt choroby jednej z sióstr wzmaga ich strach — stwierdził Masangayą. — Strach wzbudzają również ci, którzy umierają zaraz po przybyciu do szpitala — powiedział doktor Amene. — Dzisiaj, wczesnym popołudniem, przyszła z Yandongi kobieta w połowie ósmego miesiąca ciąży. Urodziła martwe dziecko i zmarła dwie godziny później. Jej rodzina uciekła i dwóch pracowników musiało usunąć ciało. Więc, jak widzisz, siostro — odwrócił się do Matyldy — sytuacja jest niezwykle rozpaczliwa i nie uporządkowana. Trudno nawet ustalić, kto jest chory i kto umiera. — To jest gorsze niż cokolwiek, co widzieliśmy do tej pory — stwierdziła Matylda. — Jak sądzicie, co zabija tych ludzi? — Nie wiem, co to za drobnoustrój, ale, jak powiedziałem wcześniej, większość ludzi nawiedzona przez chorobę przebywała w szpitalu lub miała bezpośredni kontakt z osobami przebywającymi w szpitalu — odparł Masan- gayą. — Kilka młodych kobiet, które zostały przyjęte do kliniki przedporodowej, dostało gorączki i zmarło. — Wydaje się, że śmierć następuje wskutek krwawienia z przewodu 52 pokarmowego — dodał doktor Amene. — Nie potrafimy określić jaki to drobnoustrój. Ci, którzy zapadli na chorobę i uciekli ze szpitala prawdopodobnie rozprzestrzeniają ją w wioskach. Niezwłocznie musimy określić czynnik zakaźny i sposób, w jaki jest przenoszony. — Gdzie pochowano większość ludzi? — spytała Matylda — Na ogół przed ich domami, choć w jednej wiosce zostali pochowani wewnątrz — odparł Masangaya. Ciszę wokół stołu przerwało szurnięcie krzesła podnoszącej się Augustyny Sięgnęła po kawę i wlała jej resztkę do filiżanki Matyldy. Rozejrzała się czy ktoś jeszcze chce więcej; nie było chętnych, więc usiadła. — Co zrobimy z Lucie? — spytała Weronika. Masangaya odparł: — Rozmawialiśmy o niej z doktorem Amene. Uważamy, że powinna zostać odesłana do Belgii najszybciej jak to możliwe. Instytut Medycyny Tropikalnej w Antwerpii jest w stanie postawić diagnozę. Gdybyśmy wiedzieli, jaka to choroba jest przyczyną tej epidemii, moglibyśmy sobie z nią lepiej poradzić. — To z pewnością ma sens — powiedziała Augustyna. Matylda zgodziła się. — Możemy zawieźć ją do Bumba, żeby zdążyła na południowy lot do Kinszasy. Mogę pojechać z nią do Bumba. — Powiadomimy Lisala, jak tylko zgłoszą się rano przez radio. Jestem przekonana, że się zgodzą — powiedziała Augustyna. Weronika wtrąciła się. — Nie kontaktowałabym się z Lisala do czasu, aż Lucie będzie już w drodze. Wtedy nie będą mieli wyboru. Augustyna zmarszczyła brwi patrząc na nią. Weronikę przeszył dreszcz. Matylda zwróciła się do Masangayi i doktora Amene: — Jak Lucie wyjedzie, udam się do Lisala i przekonam władze, że potrzebujemy więcej pomocy. Lekarz i asystent medyczny zgodzili się i wyszli, żeby przygotować lekarstwa i kroplówki potrzebne na podróż. Północ nadeszła i minęła. Wieczorna burza przesunęła się dalej. Pozostały po niej jedynie odległe pomruki i jasne błyskawice rozbłyskujące ponad koronami drzew. Z dachów kapała woda, tworząc w miękkiej ziemi kałuże i potoki. Noc była ciężka od mokrego upału. Ludzie trzymali się razem, ogarnięci ciszą grozy, jaka nawiedziła misję wioski. Chorzy na oddziale ogólnym spali przerywanym snem. Siostry w klasztorze nie zaznały spoczynku, wstając co chwilę, żeby zmienić im lepkie od potu piżamy. Fermina czuwała w wiklinowym krześle przy łóżku Lucie. Przesuwała paciorki różańca powtarzając „Zdrowaś Mario" i walcząc z sennością. Była trzecia nad ranem. Ćmy wpadały i wylatywały z kręgu światła rzucanego przez naftową lampę stojącą na stoliku z miską do mycia. Z lasu dopływało przejmujące, 53 i miarowe kląskanie owadów, tajemnicze nawoływanie nocnego ptaka i krótkie ngok ngok dzieci lasu. Pokój wypełniało charczenie wydobywające się z gardła Lucie. Obudziła się, podniosła rękę z prześcieradła i wysunęła nabrzmiały język, prosząc tym gestem o picie. Fermina skinęła głową. Zapaliła jeszcze jedną lampę naftową stojącą na stole, wyregulowała płomień, i zabrała ją wraz z dzbankiem. — Przyniosę ci świeżej, zimnej wody — powiedziała, udając się do pojemnika z lodem w refektarzu, z ulgą, że może coś zrobić. Wróciwszy do pokoju, Fermina postawiła lampę na stole, wlała wody do kubka i podeszła do łóżka. Lucie miała szeroko otwarte oczy; na białkach widniały krwawe, lepkie łzy, wypełniające kąciki i spływające do zmarszczek po bokach warg. Z otwartych ust i poruszających się w walce o powietrze nozdrzy sączył się czerwony śluz. Na dole szyi i w górnych częściach piersi pojawiły się czerwone plamy wielkości pięści. Fermina upuściła kubek, wybiegła z pokoju do korytarza, waląc z całych sił w drzwi sypialni i krzycząc: — Chodźcie szybko, ona umiera, ona umiera! Siostry, przerażone krzykiem Ferminy, wypadły z pokoi i zebrały się przy łóżku Lucie. Matylda sprawdziła jej puls i ciśnienie krwi. Weronika łyżeczką podawała jej krople wody, a Antonia pozbierała kawałki potłuczonego kubka. Lucie przełykała z ogromnym bólem. Augustyna zaprowadziła Ferminę, która stała w holu, próbując zapanować nad szlochami, do jej pokoju. Matylda i Weronika naradzały się szeptem. Weronika miała teraz zostać z Lucie. Reszta sióstr musiała odpocząć, żeby mogły ją rano zastąpić. Męka oddychania, przełykania i życia trwała dalej. o czwartej rano las był cichy i ciemny. Zwierzęta nocne poszły już spać, a świt nie obudził jeszcze tych, które poruszały się i żerowały za dnia. Delikatna, chłodna bryza, zapowiadająca wschód słońca, zastąpiła nocne powietrze. Zapiał kogut, a gdzieś wysoko, w górnych partiach lasu pokrzykiwała i gulgotała jakaś mangaba, zaczynając poranną pieśń ogłaszającą nowy dzień. Lampy w pokoju Lucie zostały przykręcone, a ich nikłe, niebieskie płomienie rzucały półcienie w kąty pokoju i na łóżko. Weronika siedziała przy jednej z nich i pisała list do swojej rodzonej siostry, Gabrieli, i do pozostałych zakonnic z misji w Binga. 19 września 1976 Drogie Siostry, muszę podzielić się z Wami złymi wiadomościami. Siostra Lucie jest bardzo chora. Wybuchła tu epidemia. Lekarze jeszcze nie wiedzą, co to jest. Każdy dzień ciągnie się jak miesiąc. Lucie od środy jest przykuta do łóżka, z wysoką gorączką, której nie można zbić. Ma zapalenie wszystkich śluzówek 1 gardła, bez przerwy wymiotuje i oddaje czarne stolce. Wczoraj przyjechała siostra Matylda z Yalosemba i zdecydowaliśmy, żeby odesłać Lucie do Belgii. W tej chwili jest za piętnaście piąta. Lucie miała wyjechać do Bumba o piątej rano, ale obecnie jest to niemożliwe. Dla niej to już niemal koniec. 54 Nie przyjeżdżajcie tu. Z pewnością wkrótce postawione zostaną zasieki, żeby odizolować nasz teren. Ponad dwadzieścia osób zmarło w szpitalu. Nie wiemy, ile w okolicznych wioskach. Lucie poruszyła się i wskazała na basen stojący na krześle obok stołu. Weronika odłożyła pióro i podeszła, żeby jej pomóc, ale Lucie upadła, jak tylko jej stopy dotknęły podłogi. Weronika wezwała na pomoc inne siostry i chwilę później położyła ją z Antonią z powrotem do łóżka, a Fermina pospieszyła, by sprowadzić ojca Gerarda. Matylda nie mogła wyczuć pulsu. Zaczęła naciskać krótko i rytmicznie na pierś Lucie i po upływie minuty usłyszała w stetoskopie słabe bicie serca. Szybko sięgnęła po torbę, wyjęła strzykawkę, naciągnęła dawkę adrenaliny i wstrzyknęła w ramię Lucie. Jej oddech stał się silniejszy i Lucie otworzyła oczy. Augustyna pochyliła się nad nią i z ustami tuż przy jej uchu wyszeptała cicho: — Co mamy przekazać twoim rodzicom? — Nie wiem, nie wiem — Lucie zaszlochała słabo. Ojciec Gerard wszedł do pokoju. Rzadkie, siwe włosy w nieładzie, sutanna, jak szlafrok, rozpięta do pasa, nie zapięte paski sandałów. Usiadł obok łóżka, wziął dłonie Lucie, złożył je razem i przytrzymał w swoich. Schylił głowę i modlił się cichym szeptem. Miał zaciśnięte mocno oczy i powstrzymywał łzy. — Odwagi, siostro, wszyscy jesteśmy z tobą. Ksiądz odwrócił się, spojrzał na Antonię i powiedział: — Proszę, przynieś mi moją torbę z przyborami do namaszczenia chorych, jest w moim pokoju, oraz wiatyk i purpurową stułę z kościoła. Wciąż przytrzymując dłonie Lucie jedną ręką, sięgnął do kieszeni sutanny i wyciągnął zmiętą chustkę. Delikatnie odsunął jej z czoła wilgotny kosmyk włosów i wytarł zabarwione krwią łzy. Znali się od dawna. Dużej i mocnej budowy, miał postawę żołnierza. Jego szaroniebieskie oczy potrafiły być surowe. Gęsta biała broda podkreślała wyraziście szczękę. W jego stosunku do religii nie było miejsca na kompromis; kazania płonęły ogniem piekieł. Każdy grzech wypowiedziany przy konfesjonale napotykał pokutę i karę. Wierzył w swoją rację i miał niewiele litości dla słabych czy niechlujnych, jak ojciec Dubonnet z jego brudnymi sutannami i ascetycznym sposobem życia. Gerard miał w sobie raczej dyscyplinę jezuity niż parafialnego księdza z zakonu z Scheut. Był to silny człowiek, kontynuujący tradycje tych, którzy przybyli, by podporządkować i ucywilizować Kongo. Towarzyszył siostrom w Yalosemba, gdy simba, rebelianci, próbowali wedrzeć się do misji. Opowieści o jego bohaterstwie stały się legendarne i opowiadano je sobie przy ogniskach. Gerard udał się bez broni, żeby spotkać się z rebeliantami wychodzącymi z lasu na pastwisko za kościołem. Było ich trzech, uzbrojonych w dzidy i w dwie, ładowane przez lufę, strzelby poopoo, używane przez miejscowych myśliwych. Stanął, jak prorok, z ramionami wyciągniętymi w ich stronę. Wiatr zwiał mu brodę na ramię, a on zawołał: — Dalej, zastrzelcie mnie, ale nie ruszycie misji ani ludzi, którzy się w niej znajdują. 55 Dwaj simba podnieśli strzelby. Z luf wystrzeliły płomienie z sykiem i trzaskiem czarnego prochu, a ołowiane kule uderzyły w torf nie więcej niż metr od ojca. Schylił się, wygrzebał pociski z ziemi i wrzucił do kieszeni na piersi sutanny. — Dalej, strzelcie jeszcze raz! — zawołał. — Ale zostawcie w spokoju misję. Simba przez chwilę przyglądali mu się złowrogo, po czym, po krótkiej naradzie, odwrócili się i pobiegli z powrotem do lasu. Gdy ojciec Gerard wrócił do klasztoru, kazał siostrom przygotować się do wyjazdu w ciągu pół godziny. Zawiózł je do Lisala, gdzie pozostały, dopóki nie minęło bezpośrednie zagrożenie. Wiele lat temu Lucie wyznała na spowiedzi ojcu Gerardowi, że uległa urokowi młodego belgijskiego inspektora sanitarnego, który spędził kilka dni w misji. Ksiądz nakazał jej dziesięciodniową pokutę modlitw odmawianych w środku nocy, na betonowych stopniach przed ołtarzem kaplicy. Krótko po tym Lucie przyłapała księdza przemycającego do swego pokoju butelkę wina mszalnego. Ze śmiechem oznajmiła mu, że z ulgą dowiaduje się, że nie jest jedyną, która ulega słabościom ciała. Inne siostry szanowały Gerarda, ale czuły przed nim lęk. Ona odkryła, jaki był naprawdę, i kochała go. — Siostro — zaczął ojciec Gerard — wiodłaś życie cieszące Boga i święte anioły. Czy chciałabyś się z czegoś wyspowiadać? Lucie przytaknęła. Siostra Augustyna wyprowadziła innych do korytarza. Ksiądz schylił się, żeby móc ją słyszeć. Lucie wyszeptała: — Nie byłam cierpliwa w chorobie i nie posłuchałam siostry Augustyny, kiedy kazała mi pozostać w łóżku. — Zamyśliła się przez chwilę. — Boję się umrzeć — po czym dodała: — to wszystko. Ksiądz powiedział: — Okaż skruchę za grzechy, ma soeur. — Boże drogi, bardzo żałuję, że Cię obraziłam. Nienawidzę wszystkich swoich grzechów... —jej głos stracił siłę, ale usta układały się w słowa. Gdy już skończyła, ojciec Gerard wyciągnął jej palce nad głową. — Rozgrzeszam cię w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego — powiedział, robiąc znak krzyża. Próbował skryć swój ból, ale łzy spływały mu po policzkach i niknęły w brodzie. Spojrzał przez ramię i skinął na siostry, które weszły z powrotem do pokoju, a w ślad za nimi Antonia, która podała księdzu jego torbę, wiatyk i stułę. Zakonnice uklękły wokół łóżka. Ojciec Gerard pocałował stułę i założył ją sobie na szyję. Położył dłonie na głowie Lucie i modlił się cicho. Następnie, umoczywszy palec w świętym oleju, uczynił jej znak krzyża na czole, mówiąc: — Poprzez to święte namaszczenie, niechaj Pan w Swojej miłości i litości pomoże ci z łaską Ducha Świętego. Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie... — Siostry przyłączyły się do niego w Modlitwie Pańskiej. Podał Lucie komunię, pobłogosławił ją i pozostałe siostry w pokoju. Matylda podeszła do brzegu łóżka. Lucie łapała powietrze krótkimi haustami; pod palcami Matylda wyczuwała jej puls szybki i zanikający. Fermina oparła się o krzesło, na którym siedział Gerard, i szlochała. Weronika, Augustyna i Antonia 56 modliły się cicho u stóp łóżka. Na zewnątrz palmy i mangowce rysowały ażurowe ornamenty na tle bladej jutrzenki na niebie. Kogut na podwórku, przed stodołą, zatrzepotał skrzydłami i zapiał, a kury zaczęły uciekać przed jego ostrym dziobem. Lucie szepnęła cicho: — Zimno mi w nogi. Weronika odwinęła prześcieradło i zaczęła jej masować kostki. Gerard puścił jej dłonie i oparł się na krześle. Nagle Lucie wzięła głęboki oddech, krzyknęła i umarła wraz z wydechem. Czerwone plamy na piersiach i u podstawy szyi posiniały. Uwolnione od walki o powietrze i od bólu, jej ciało rozluźniło się w łóżku, jak zazwyczaj po ciężkim dniu pracy, kiedy zasłużona nagroda w postaci snu spływała na nią z łatwością. Fermina krzyknęła: — Umarła! — i wybiegła z pokoju. Ojciec Gerard zawołał silnym głosem: — Wszyscy Święci, pomóżcie jej! Powitajcie ją, Anioły Pańskie! Zakonnice odpowiedziały: — Przyjmijcie jej duszę i przedstawcie ją Bogu Najwyższemu. W pawilonie ogólnym panowała cisza, w szarym świetle wczesnego poranka. Czterech pacjentów spało albo było w stanie śpiączki. Inni się obudzili, a ból szarpał ich wyniszczone ciała. Większość odwiedzających drzemała na podłodze. Na zewnątrz wygaszono nocne ogniska. Ludzie leżeli zwinięci, przykryci odzieżą albo kawałkami płótna. Pracownik misji, którego żona przebywała na oddziale, obserwował klasztor zza bugenwilli rosnącej obok werandy. Słyszał, jak Fermina waliła w drzwi i budziła pozostałe siostry i widział, jak przybył ojciec Gerard. Gdy usłyszał wołanie Ferminy — „Umar- ła!" — pobiegł do swojej żony na oddział ogólny. Jego matka spała pod łóżkiem. — Siostra Lucie właśnie zmarła — powiedział zdenerwowanym szeptem, szarpiąc obie kobiety, żeby się obudziły. — Nic tutaj nie mogą poradzić. Musimy iść. Mężczyzna wraz z matką podtrzymywali chorą żonę, gdy opuszczali oddział. Kobieta siedząca w progu zapytała: — Co się stało? Co robicie? — Biali nie potrafią ocalić nawet siebie. Tutaj nie ma nadziei — rzucił mężczyzna przez ramię, usiłując wraz z dwiema kobietami jak najspieszniej oddalić się od szpitala. Wieść o śmierci Lucie szybko rozniosła się po misji. — Tolongwa owa, noki-noki. Musimy stąd szybko uciekać. Siostra nie żyje. Mindele nie mają nic, żeby powstrzymać umieranie. Biali sami poumierają. W ciągu kilku minut szpital praktycznie opustoszał. Pacjenci pouciekali we wszystkie strony, niektórzy niesieni na plecach przez krewnych. Ci, którzy mieszkali niedaleko, wrócili do swoich wiosek. Inni, z odległych stron, zaciągnęli 57 swoich chorych do lasu i obok strumienia zbudowali szałasy z patyków i liści, jak to czynili w czasie rebelii. Tam, ukryci przed niebezpiecznymi duchami szpitala, czekali, aż to, co im zagraża, gdzieś odejdzie albo samo się unicestwi. Jedynie kilku zarażonych pracowników szpitala i garstka pacjentów bez rodziny i przyjaciół pozostało na oddziale ogólnym. Weronika usiadła na łóżku z nie dokończonym listem do Gabrieli na kolanach, próbując znaleźć ukojenie w kontemplacji krzyża zawieszonego na ścianie. Przypomniała jej się ostatnia wycieczka, gdy udały się z Lucie i z innymi zakonnicami wzdłuż rzeki Dua, która wiła się przez las. Śmiejąc się i pryskając wodą, wyciągnęły pirogę na brzeg i urządziły sobie piknik w cieniu ogromnego drzewa. Niedługo rodzina Lucie zasiądzie razem w kuchni ich flamandzkiego domostwa, milcząca i osierocona. Dało się słyszeć lekkie stukanie. — Proszę — powiedziała. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. — Czy mogę z tobą -posiedzieć? — Był to nieśmiały głos Antonii. — Nie chcę być sama. Weronika przytaknęła. Antonia weszła i przystanęła pośrodku pokoju, niepewna i zażenowana. Jej oczy były podpuchnięte i czerwone. Na ramionach miała zarzucony ręcznik, a w ręce trzymała jakąś butelkę. — Usiądź, Antonio. Denerwuje mnie, jak tak stoisz. — Usiądę... zaraz, ale sądzę, że powinnyśmy wziąć prysznic i przemyć się dettolem — powiedziała Antonia niemal przepraszającym głosem. — Chyba masz rację — zgodziła się Weronika nieprzytomnie. — Proszę — powiedziała Antonia wręczając jej butelkę środka dezyn- fekującego. — Wystarczy dla nas obydwu. Idź pierwsza. Jak już skończymy, spalę nasze koszule nocne. Augustyna, po wzięciu prysznica, udała się do swojego gabinetu, żeby napisać do rodziny Lucie. Zapieczętowała list, udała się do kaplicy i uklękła, ukrywszy twarz w dłoniach. Fermina i Matylda, wciąż w koszulach nocnych, czuwały przy Lucie we wczesnych godzinach rannych. Ojciec Gerard mruczał modlitwy ze swojego brewiarza, a dwie zakonnice siedziały w milczeniu. Gdy ksiądz skończył się modlić, odszedł, żeby załatwić trumnę i przygotować pogrzeb. Kobiety umyły ciało i ubrały je starannie. Ani Gerard, ani Fermina, ani Matylda nie zdezynfekowały się. Mniej więcej w połowie poranka, ojciec Gerard i dwóch pracowników misji wnieśli prostą, drewnianą trumnę do korytarza, obok pokoju Lucie. Weronika, która wróciła, żeby posiedzieć przy przyjaciółce, pomogła Gerardowi podnieść ciało z łóżka i włożyć je do trumny. Pracownicy wynieśli ją na frontową werandę klasztoru. Augustyna czekała. Weronika zeszła po schodach do ogródka i z rabat kwiatowych, zerwała kilka czerwonych róż i różowych bugenwilli, które ułożyła ostrożnie wokół głowy Lucie. Potem usiadła, z modlitewnikiem i z notesem, na krześle w kącie, rozmyślając o wieczorach, kiedy siostry gromadziły się na 58 werandzie, żeby pogawędzić o wydarzeniach dnia, wypić szklaneczkę wina, jeśli akurat było, i pośmiać się z dowcipów i przedrzeźniań Lucie. Po chwili Weronika zabrała się do pisania rozpoczętego listu do Gabrieli. Lucie umarła o piątej dziesięć nad ranem. Poszła do Nieba. Módlcie się za nią. Rano poszłam się wyspowiadać, a teraz siedzę na werandzie obok trumny naszej ukochanej siostry. Ludzie z misji i z wiosek przychodzą w milczeniu, żeby złożyć jej ostatnie wyrazy szacunku. Umrzeć byłoby teraz idealnym wyjściem, gdyż, jeśli przetrwamy ten kryzys, część naszej codziennej pracy, która dawała nam takie poczucie spełnienia i satysfakcji przed epidemią, będzie się wydawała zwyczajna i nudna. Nasza liturgia wydaje się przesiąknięta śmiercią. Lepiej zdajemy sobie teraz sprawę z rzeczy, o których czytamy w psalmach i w modlitwach, zbliżyliśmy się do nich. x Jesteśmy pod wpływem ogromnego stresu i w normalnych czasach padałoby dużo cierpkich słów. Ale robimy, co w naszej mocy, żeby pomagać sobie nawzajem Myślę o śmierci. Życie jest takie krótkie. Modlę się, żeby przyjąć śmierć, gdy przyjdzie na mnie czas, i żeby umrzeć godnie. Módlcie się za Lucie, moje drogie siostry. I módlcie się za nas. O trzeciej po południu zamknięto trumnę. Kierownicy szkoły i pracownicy misji stłoczyli się, by zanieść ją do kościoła i ustawić przed ołtarzem. Mszę odprawili ojcowie Gerard i Dubonnet. Augustyna wahała się, czy pozwolić siostrom na uczestnictwo w pogrzebie, ze względu na możliwość zarażenia. Ale wszystkie przyszły i zasiadły na chórze obok trumny Lucie. Kościół był wypełniony Afrykanami, którzy płakali i śpiewali w rytm bicia bębnów. „Kto nam teraz pomoże w domu rodziców? Kto przygotuje jedzenie dla sierot? Kto zabroni naszym mężom opilstwa? Kto da nam dobrą radę?" Afrykanin prowadzący liturgię przygotował Mszę Chwały, gdyż uznał siostrę Lucie za świętą. Ojciec Gerard wygłosił wspaniałą i nieco patetyczną orację o jej życiu. Podczas mszy otworzyły się niebiosa i zaczął padać ulewny deszcz. Gdy nabożeństwo dobiegło końca, siostry i księża wyszli rzędem z kościoła, a za nimi ruszyli wierni. Ludzie śpiewali i szlochali w deszczu, a orszak kroczył między rzędami palm w stronę małego cmentarza, miejsca spoczynku białych. Po pogrzebie żałobnicy upierali się, żeby wrócić z zakonnicami do klasztoru i lamentować, jak to mieli w zwyczaju czynić przy swoich zmarłych. Jednak Augustyna powiedziała im, że siostry chcą być same ze swoim smutkiem, i tłum się rozproszył powoli, posępnie. Rozdział 4 W Yandongi świt przeświecał przez kolorowy materiał rozciągnięty przed niewielkim oknem w tylnym pokoju. Nza wstała i przeciągnęła się po długiej nocy. Zasłonka falowała w porannej bryzie. Ściągnęła ją na bok, żeby wpuścić świeże powietrze. W szarym świetle zarysowały się kształty wąskiej pryczy, dziecięcej kołyski zrobionej z drewnianej skrzynki na piwo i stołka na trzech nogach. Ngasa Moke leżała, zwinięta, na pryczy, z głową złożoną na dłoniach. Ciasny pokój wypełniał fetor jej cuchnących wyziewów i charkot szybkiego oddechu. Nadzieja na zabranie siostry do ich nganga w Bongolu opuściła Nzę. Ngasa zajęczała, Nza schyliła się i dostrzegła cierpienie na jej twarzy. — Och, moja mała siostrzyczko — wyszeptała — zela moke. Trzymaj się. Przyniosę ci trochę wody. Odsunęła zgrzebną zasłonę, oddzielającą sypialnię od głównego pokoju, i podeszła cicho do garnka z wodą, stojącego w rogu. Jej mąż, który teraz chrapał spokojnie na plastykowej sofie, pracował na dwie zmiany, żeby sprostać ich potrzebom. Nza napełniła z sagana mały garnuszek. Klęcząc przy pryczy delikatnie podłożyła rękę pod szyję i ramię siostry i uniosła jej tułów. Ngasa zrobiła pewien wysiłek, żeby się napić, ale woda spływała jej po brodzie. Przełykanie było zbyt bolesne. Nza odstawiła garnuszek i powoli opuściła siostrę na łóżko. Wilgotnym ręcznikiem zmyła cuchnące skrzepy z jej oczu i kącików ust. Oczyściła Ngasie zęby i krwawiące dziąsła i przetarła jej twarz. Następnie wzięła szeroki wachlarz, który uplotła z liści, i zaczęła rytmicznie poruszać powietrze nad pryczą. Nza zwykła była siedzieć ze starymi matkami pod koniec ich żywota. To było co innego. Gdy umierali starzy, przenosili się do wioski przodków i żyjący im służyli. W Bongolu jej przodkowie zamieszkiwali święty fikus, który, jak sięgnąć pamięcią, górował nad lasem, odporny na pioruny i burze. Dzieci, które zmarły przed ceremonią inicjacji, która czyniła z nich pełnoprawnych członków klanu, odchodziły w zapomnienie. Trudno było się godzić z takimi stratami, ale można było przecież spłodzić nowe dzieci. Znacznie bardziej druzgocąca była śmierć młodego mężczyzny lub młodej kobiety, w ich najbardziej płodnych latach. Taka śmierć stanowiła zagrożenie przetrwania rodziny. Ich lat nie 60 naznaczyło jeszcze doświadczenie. Tym, którzy zmarli, zanim odegrali rolę w utrwaleniu klanu, mogło być odmówione miejsce wśród przodków. Stopniowo z szarości wyłaniały się czerwienie i błękity płótna zawieszonego w oknie. W delikatnym porannym powietrzu wibrowały samotne liście palmy oddzielającej jej dom od domu sąsiadów. Niedługo wstanie słońce i poranny chłód zostanie wyparty przez tropikalny upał, który spowalnia wszelkie życie. W południe już nikogo nie będzie na zewnątrz, a kozy stłoczą się przy chatach w jedynych smugach cienia, jakie uda im się znaleźć. Nza usłyszała mamrotanie rodziny Molangi, siedzącej przed sąsiednim domem. Molangi, matkę dwójki dzieci, „gorączka" zabiła wczoraj. Jej ciało pochowano tego samego popołudnia. Starsi nie zezwolili na żadne ceremonie ani kontakt ze zmarłą kobietą. Kilku starych wujów sprzeciwiło się tej ingerencji w ich stare zwyczaje, ale matanga ¦— żałoba — została utrzymana i miała trwać jeszcze jeden dzień. Przyjaciele przychodzili okazać swój szacunek, jeść i pić. Gdyby rodzinie zabrakło w czasie matanga piwa i jedzenia, rzuciłoby to dyshonor na zmarłego. Tak więc, pogrążeni w smutku, często zaciągali długi. Tygodniowe dziecko Molangi i jej osiemnastoletnia siostra też umierali. Molangi i Nza od dawna były przyjaciółkami. Zaledwie kilka tygodni temu odprowadziły Ngasę Moke do szpitala w Yambuku. Dwie młode matki czekały w kolejce do badania przedporodowego, bojąc się ukłucia zastrzyku. Nza droczyła się z nimi i rozśmieszała je, chodząc dokoła na palcach i wyśmiewając się z ich strachu. — Ale z was dwa zmizerowane kwiatki. Co znaczy odrobina cierpienia, jeśli zastrzyk zapewni wam zdrowe dziecko. — Nie jesteśmy tak krzepkie jak ty — odparła Ngasa Moke. — Nie liczą się mięśnie ciała, ale witalność, którą masz w środku. Jeśli chcesz, żeby twój syn był myśliwym jak jego ojciec, musisz przekazać mu twoją wewnętrzną siłę. — Chcę, żeby moje dziecko było politykiem jak ty — zdecydowała Molangi. — A więc jemu albo jej, zwłaszcza jeśli urodzi się dziewczynka — będzie potrzebna bardzo gruba skóra — odparła Nza śmiejąc się. Tego wieczoru dzieci Molangi zmarły w kilkuminutowych odstępach. U sąsiadów słychać było, jak toczą się nieprzerwanie nerwowe dyskusje. Ciała zaniesiono do grobów wykopanych poza wioską. Gdy żałobnicy wrócili z pogrzebu, rozszalała się burza. Później znowu wyniesiono na zewnątrz krzesła i maty i rozpalono ogniska. Nza słyszała, jak żałobnicy siedzący przed domem rozprawiają o tych, których „gorączka" zabiła w Yandongi i w Yambuku i o złowrogiej sile nieposkromionych ndoki. Nganga powinni wziąć sprawę w swoje ręce. We wczesnych godzinach dwudziestego września, Nzę, która zasnęła na macie obok siostry, obudziło kwilenie dziecka Ngasy. Podniosła je, usiadła na stołku i przystawiła do piersi. W małym pokoju rozległo się głośne ssanie niemowlęcia. Nza popatrzyła na bezkształtny zarys siostry, naznaczony słabym światłem padającym z okna. Nagle zdała sobie sprawę, że coś się zmieniło. Gdy 61 się pochyliła, zobaczyła, że Ngasa przestała oddychać. Szybko przyłożyła jej dłoń do czoła: było wilgotne i zimne. Ngasa Moke nie żyła. Nza wydała okrzyk bólu, odstawiła dziecko od piersi i położyła je, wrzeszczące, w pudełku. Chwiejnym krokiem przeszła do frontowego pokoju, usiadła przy stole i dała upust swojej udręce poprzez niekontrolowane szlochy. Obudził się jej mąż, podszedł i położył jej rękę na ramieniu. Powoli przestawała płakać. Po kilku chwilach wróciła do sypialni, niosąc na biodrze swego własnego syna. Podniosła dziecko Ngasy i usiadła na stołku obok zmarłej siostry z dziećmi w obydwu ramionach. Kołysała je z wolna. Niemowlęta, nieświadome niczego oprócz głodu, przyssały się do jej piersi. Wkrótce mąż Nzy wrócił z dwoma przyjaciółmi, żeby zanieść ciało, które zawinęli w płachtę materiału, na cmentarz za wioską. Kierowca ciężarówki obiecał, że spróbuje przekazać wiadomość mężowi Ngasy Moke w Bongalenza i jej matce w Bongolu. Przyjaciele i rodzina przechodzili wolno przez otwór w płocie z cierniowych krzewów i dołączali do innych, siedzących na pożyczonych krzesłach ustawionych koliście pod palmą. Przyszło kilku oficjeli partyjnych, a lokalny przywódca polityczny ofiarował Nzie zairy na piwo. Było tylu żałobników, że każdej rodzinie przysługiwała tylko jedna skrzynka Skola i dwie Primusa. Mąż Nzy poszedł poszukać więcej piwa; nigdzie nie mógł go zdobyć. Kupił gąsior świeżego palmowego wina i wlał trochę mętnego płynu do pustych szklanek. Ponieważ nie było ciała, nad którym można by lamentować, i tak wiele było innych zgonów w wiosce, że uczucia wygasły, goście siedzieli i pili w milczeniu. Pod wieczór Nza podniosła niemowlę Ngasy Moke, żeby je umyć, i stwier- dziła, że jego małe ciałko było bardzo rozpalone. Pociągnęła je w górę za jedną rączkę i pochlapała mu głowę wodą, po czym położyła na macie, by obeschło w cieniu. Dorzuciła drewna do ognia płonącego obok domu, żeby ugotować posiłek dla męża i pozostałych gości. Mieszała w garnku z gotującym się ryżem i bananami, kiedy nieoczekiwanie na podwórko wkroczyła jej matka. — Mama, przybyłaś! Skąd wiedziałaś...? Kiedy...? Stara kobieta pochyliła się, marszcząc czoło na widok córki i osób zgromadzonych pod palmą, zdziwiona ich zachowaniem. — Mbote, mwana ngai. Pozdrowienia, moje dziecko. Cóż to za smutek? Przybyłam, żeby zobaczyć moją najmłodszą córkę i mojego nowego wnuka. Gdzie są? — Och, Mama — zapłakała Nza zarzucając kobiecie ręce na szyję. — Ngasa Moke umarła dziś rano. Ustały rozmowy i wydawało się, ze życie na chwilę zamarło. Nagle Mama rozdarła koszulę na wysuszonych piersiach i z przeraźliwym wrzaskiem rzuciła się na ziemię, tarzając z boku na bok i pokrywając głowę i pierś piaskiem. Wciąż głośno zawodząc, zataczała się po podwórku, smagając powietrze kawałkiem płótna i wykrzykując swój smutek do przodków. Nza patrzyła na nią i płakała. Goście siedzieli cicho i wzrok mieli utkwiony w ziemi. Podmuch wiatru 62 poderwał na podwórku tumany kurzu i zaszeleścił liśćmi nad głowami. Emocje opuściły starą Mama i upadła. Nza na wpół zaniosła ją do domu. Gdy się ściemniło, Nza usiadła z matką w blasku ogniska. Trzymała na kolanach swoje dziecko, a Mama przytulała do swojej kościstej piersi niemowlę Ngasy. Rozmawiały krótkimi zdaniami. Poczucie winy za śmierć Ngasy postanowiły złagodzić wędrówką o świcie do Bongolu, do ich własnego nganga. Mama powiedziała, że Ngasa dała życie małemu chłopcu; będzie z tego powodu pamiętana i szanowana. Wczesnym rankiem Nza wraz z Mamą, każda niosąc dziecko, wyruszyły do Bongolu. Mąż Nzy załatwił im jazdę ciężarówką z plantacji. Siedziały na workach z ryżem ułożonych wysoko z tyłu. Normalnie podróż trwałaby trzy godziny, ale wieści o zgonach w szpitalu w Yambuku i w okolicznych wioskach rozniosły się szybko. Ciężarówka zatrzymywała się przy zasiekach zbudowanych przez mieszkańców wiosek, aby uniemożliwić przejazd. Przy każdej blokadzie kierowca wyłączał silnik i rozpoczynały się długie pertraktacje. Czasami padały przekleństwa i groźby, ale po wymianie informacji i kilku papierosów przepu- szczano ciężarówkę. Dziecko Ngasy Moke miało teraz bardzo wysoką gorączkę; oczy mu wyschły i zapadły się głęboko w oczodoły. Mama wytarła krwawe wydzieliny, które sączyły mu się z noska, i podała niemowlę Nzie. Ta próbowała je nakarmić, przyciskając mocno, żeby uniknąć wstrząsów, gdy ciężka ciężarówka pokonywała głębokie dziury i rozpadliny pozostałe po deszczach. Dziecko popłakiwało cichutko i nie chciało ssać. Oddała je Mamie, po czym podniosła swoje własne dziecko i niecierpliwie przystawiła mu policzek do czoła. Jej syn był chłodny i płakał tylko wtedy, gdy dokuczał mu głód. W Yasuku Moke mieszkańcy wioski, krzycząc i wymachując drągami, otoczyli ciężarówkę. Kierowca bez końca tłumaczył, że ciężarówka jedzie z plantacji, a nie z misji, i że jadą z Yandongi, a nie Yambuku. Przecisnął się do wodza, który siedział w cieniu drzewa. Po dłuższej dyskusji kierowca w końcu zgodził się zabrać dwa worki manioku wodza do Bongalenza, w zamian za możliwość przejazdu przez wioskę. Gdy mężczyźni wspięli się na bok ciężarówki i rzucili worki na górę toreb z ryżem, Mama ukryła chore niemowlę pod swym bawełnianym szalem. Kierowca zapalił silnik, .krzycząc na pozostałych, żeby zeszli z drogi. Ze zgrzytem biegów zwolnił sprzęgło i ciężarówka szarpnęła do przodu, rzucając kobietami i ich dziećmi. Im bardziej oddalali się od Yambuku, tym normalniejsze wydawały się wioski. Gdy słońce kładło się nad lasem, dwie kobiety wysiadły z ciężarówki w Yamuha, małej wiosce składającej się z tuzina chat z plecionki pokrytej gliną, w miejscu, gdzie droga prowadząca do Bongolu łączyła się z głównym szlakiem wiodącym na wschód. Mamę dobrze znano w wiosce i zaoferowano im pokój na noc. Kobietom przyniesiono tykwę z wodą, orzeszki ziemne i kwanga, długi naleśnik ze sfermentowanego manioku, zawinięty w liście bananowe. Zapytano Mamę, jak minęła podróż i jak się mają sprawy w Yandongi. Stara kobieta 63 powiedziała im, że przywiozła dziecko Ngasy Moke, gdyż jej córka umarła. Gdy zrozumieli, że Mama nie chce nic więcej powiedzieć, pozostawili je same. Gdy Nza, wraz z matką, rozkładały swoje elamba na gładkim klepisku, niebo przeszyła błyskawica, oświetlając błyskiem drzewa, domy i zakamarki niewiel- kiego pokoju. Pioruny z zawrotną szybkością padły z nieba i grzmotnęły w ziemię. Potoki spływały z plecionych dachów i tworzące się nagle strużki spadały kaskadami w stronę drogi, łącząc się w kipiący strumień błotnistej wody. Nza i matka przytuliły się do siebie osłaniając dwójkę niemowląt. Groza burzy minęła. Nocne powietrze ochłodziło się i Nza poczuła, jak jej matka drży. Zdjęła szal ze swoich ramion i otuliła nim starą kobietę, która trzymała w chudych ramionach małe, gorące ciałko dziecka Ngasy Moke. Spały. Następnego ranka Nza pochlapała dzieci wodą z tykwy i wytarła je dłonią, podczas gdy Mama poszła do domu wodza, żeby podziękować mu za schronienie i żywność. Przywiązały sobie dzieci na plecach i ruszyły drogą. Przed jedną z chat stary kozioł przeżuwał liście na gładkim pagórku jakiegoś grobu. Przyglądał się, jak kobiety wyruszają w drogę do Bongolu. Gdy zbliżały się do wioski, spotkały młodego chłopca polującego za pomocą procy. Poprosiły go, żeby pobiegł naprzód i oznajmił, że Mama Basombe wraca ze swą córką Nzą. Za kilka minut ich nganga, ciotki i kilkoro starych przyjaciół podążali drogą w ich stronę, wznosząc radosne okrzyki, że znów widzą Nzę i jej dziecko. Mama opowiedziała im o śmierci Ngasy Moke i wyciągnęła dziecko, żeby pokazać, co urodziła jej zmarła córka. Kobiety odprowadzono do ich domu. Przez cały dzień przychodzili przyjaciele z pozdrowieniami przynosząc paczuszki orzeszków ziemnych, maniok i wędzone mięso małpy. Nza usiadła przy wejściu, witała gości i pokrapiała wodą leżące na macie dziecko Ngasy Moke. Płacz dziecka słabł i nadal nie chciało ono ssać. Gdy cienie się wydłużyły, dziecko zapadło w śpiączkę i Nza mogła je pobudzać jedynie szczypaniem małego ciałka. W dzień po pogrzebie Lucie, dwudziestego września doktor Amene i Masan- gaya zrobili obchód garstki swoich pacjentów. Później zasiedli w gabinecie asystenta medycznego nad odgrzaną kawą. Pracowali przez długie godziny, ale było dla nich obydwóch jasne, że wszystkie wysiłki były bezowocne, bo jeszcze nikomu nie ocalili życia. — Frankly, szczerze mówiąc, nie widzę sensu, żeby tutaj zostawać dłużej — powiedział Amene. — Równie dobrze mogę wrócić do Bumba. — Może mógłbyś przekonać władze, żeby przysłali do pomocy specjalistę od chorób zakaźnych — odparł Masangaya. — Gdyby siostra Lucie przeżyła na tyle długo, żeby można ją było przetransportować do Belgii, udałoby się nam trochę więcej dowiedzieć, jaka jest właściwie przyczyna tych zgonów. — Na uniwersytecie są bakteriolodzy, ale, żeby tu przyjechali, potrzebna jest decyzja rządu — powiedział lekarz. — A może mógłbyś się zatrzymać i odwiedzić doktora Zayembę, na plantacji braci Lever w Ebonda. To po drodze. — Dobrze. Zayemba jest doświadczonym lekarzem, a plantacje Lever 64 pozostają w kontakcie radiowym z ich kierownictwem w Kinszasie. Z całą pewnością powstrzymanie tego leży w ich interesie. __ I są w stanie potrząsnąć wygodnymi krzesełkami biurokratów w stolicy — dodał Masangaya. — Im wcześniej uda ci się tam dotrzeć, tym lepiej. Bez pomocy nic tutaj nie możemy więcej zrobić. Tego samego wieczoru Amene spotkał się z lekarzami Braci Lever, doktorami Kalisą i Zayembą, jak również z lekarzami szpitala w Bumba i z komisarzem okręgowym. Nazajutrz doktor Kalisa napisał do doktora Busqueta, dyrektora służby zdrowia plantacji Lever, zdając mu sprawę z sytuacji w Yambuku. Pilotowi samolotu Air Zaire, który wylądował w Bumba w południe, wręczono list, który został dostarczony do biura Braci Levers w Kinszasie jeszcze tego samego wieczora. Był to pierwszy oficjalny raport o epidemii, jaki dotarł do stolicy. Doktor Busąuet natychmiast zadzwonił do domu doktora Tambe, ministra zdrowia, i przeczytał jego treść. W środę, dwudziestego drugiego września, Sukato pospieszył do przychodni, żeby przygotować się do pracy. Spojrzał na Ferminę i natychmiast poznał, że coś jest nie tak, ale wiedział, że nie należy zadawać pytań. Nie patrząc na niego powiedziała: — Tata Embu umrze. Choruje już od ponad pięciu dni. Miałam nadzieję jednak, że mu się polepszy. Pielęgniarz, asystent Ferminy, pracował z nią, odkąd przybyła do misji. Ona nauczyła go nieco pediatrii, a on ją nauczył trochę Afryki- Sukato milczał zakłopotany, 'po czym podszedł do stolika z instrumentami. Jemu również będzie brakowało Taty Embu. Ten stary człowiek nauczył go, jak pracować dla sióstr, bez pozbywania się swoich własnych wartości: Nigdy me mów głośno „nie". Zamiast tego mów: „Tak, zgadzam się, w zasadzie, jeżeli nie zaistnieją nieprzewidziane okoliczności". W ten sposób Embu utrzymywał spokój; „nieprzewidziane okoliczności , w razie potrzeby, zawsze były pod ręką. — Co robisz? — spytała Fermina. — Myślę o Tacie Embu. - Odwrócony do niej plecami, wyciągnął z kieszeni jakieś instrumenty i włożył je do pojemnika w kształcie nerki. Do tego dodał jeszcze dwie strzykawki i igły, metalową łopatkę do gardła i starą klamrę Kelly'ego, leżącą na tacy na stole. , ., — Zaniosę je do sali operacyjnej i wysterylizuję. Nie miałem czasu zrobić tego wcześniej. — Pokaż — poprosiła Fermina, gdy M miJał- ,,. , , , — Pokazał jej pojemnik, rzuciła okiem na jego zawartość , ręką dała mu znak, że może odejść. — Poczekam, ale pospiesz się. . , , , . • Wyszedł szybko. Podejrzewała, że w domu przyjmuje pacjentów odpłatnie, czego mu wyraźnie zabroniła, ale nigdy nie zdobyła dowodu, ze to robi. Było w nim coś, co sprawiało, że mu nie ufała. Ze swoimi blisko osadzonymi oczami 5 — Ebola 65 i nosem węższym niż u większości Afrykanów przypominał jej lisa. Dobrze pracował, ale nie starał się zasłużyć na pochwały sióstr, jak inni pielęgniarze. Codzienna sterylizacja strzykawek i instrumentów z samego rana była czynnością niemal świętą i nic nie mogło usprawiedliwiać jego spóźnienia. Znów będzie musiała z nim porozmawiać, ale później. Zamknęła oczy i westchnęła. Nie mogła pozbyć się obrazu Embu leżącego bez przytomności w otoczeniu swej drobnej żony i kilku młodszych członków rodziny. Ten stary człowiek był dla niej jak afrykański tata. Jej prawdziwy ojciec był burmistrzem w Niedergraat, flamandzkiej wiosce, w której spędził niemal całe swoje życie. Wpoił jej od chwili gdy zaczęła chodzić, że wywiązywanie się z obowiązku jest najznakomitszą z cnót — należy do niej dążyć za wszelką cenę. Poczucie obowiązku u Taty Embu nie było mu narzucone przez innych; brało się stąd, że jego praca to było po prostu jego życie. Już dawno przekroczył sześćdziesiątkę, ale nadal przejeżdżał na rowerze dwadzieścia kilometrów ze swojej wioski do pracy, aż złożyła go „gorączka". Był zawsze na miejscu o szóstej rano. Według jego przybycia mogła nastawiać zegarek. Nigdy nie poszedł do domu, dopóki wszystkie dzieci nie zostały nakarmione i ułożone do snu. Często wracał w ciemności. Gdy padało, zwijał się na macie, na oddziale, i spał ze swoimi podopiecznymi. Miał ogromne poczucie humoru i, podobnie jak Lucie, potrafił obrazowo i dowcipnie naśladować polityków czy nadętego gościa z miasta. Fermina słyszała nawet, jak przedrzeźniał przemowy prezydenta i teatralne deklaracje, które były nadawane na prowincję z ogrom- nego stadionu piłki nożnej w stolicy; to jednak kryło w sobie niebezpie- czeństwo, przekonała go więc, żeby tego zaniechał. Z cierpliwością i delikat- nością właściwą starszym Afrykanom nauczył ją, że bierność niektórych młodych matek, gdy zachorowały ich dzieci, nie wynikała z braku uczucia, ale z akceptacji nieuniknionego. Potrafił swoimi wielkimi, kościstymi dłońmi podnieść płaczące dziecko i ukoić jego ból. Potrafił nakarmić najbardziej krnąbrnego brzdąca, oszczędzając mu igieł i strzykawek. Jego nadzieję wyrażało zawsze: Ca ira. Wszystko będzie dobrze. W bardzo złym okresie, na przykład w czasie rebelii lub epidemii odry, która zabiła tak wiele dzieci, mówił: — Ca ira, peut-etre — Może wszystko będzie dobrze. Dla niego pociecha była równie ważna jak lekarstwo. Na przyjęcie czekała tylko garstka pacjentów. Fermina starannie ukrywając rozpacz, przyjmowała ich sprawnie i szybko. Wrócił Sukato z wysterylizowanymi instrumentami. — Wracam do klasztoru. Przyjdź po mnie, gdybyś potrzebował pomocy. — Tak, siostro. Mam nadzieję, że będziesz mogła trochę odpocząć. — Boli mnie trochę głowa; drzemka powinna mi pomóc — odparła. — Dam ci aspirynę — powiedział Sukato. Sam zażył kilka pastylek przed przyjściem do pracy. Obudził się z bólem w szyi i w plecach. — To nie będzie konieczne, Dziękuję. Fermina spała do popołudnia. Następnie, gdy poczuła się silniejsza, odwiedziła garstkę dzieci w jej pawilonie, a później wstąpiła do domu wdowy po Mabalo. 66 Wydawało się, że Mbunzu się nie pogorszyło, ale dziecko kwiliło przy każdym oddechu. Fermina położyła mu dłoń na głowie i wyczuła gorączkę — Pozwól mi go zabrać i podać mu trochę płynów. Przyniosę go z powrotem w ciągu godziny — namawiała. Mbunzu potrząsnęła głową. Fermina przygryzła wargę i starała się ukryć irytację. — Dobrze więc. Wrócę odwiedzić cię rano. Mbunzu podniesieniem ręki dała znak, że zrozumiała, i przytuliła do siebie dziecko. Ferminie powróciło łomotanie w głowie. Przed kolacją musi się znowu położyć. W refektarzu Weronika i Augustyna pisały listy, Matylda przeglądała książkę medyczną, a Antonia przygotowywała stół na następny dzień. Światło miało się palić jeszcze przez godzinę. Siostry wciąż były odrętwiałe po śmierci Lucie i mimo wyczerpania, żadna nie miała ochoty być sama. Weronika zgodziła się, żeby Antonia wstawiła pryczę do jej pokoju. Weszła Fermina. — Przepraszam za spóźnienie — powiedziała. — Więcej chorych dzieci? — spytała Augustyna. — Nie. Położyłam się na chwilę i zaspałam. — Usiądź, Fermino. Przyniosę ci ciepły posiłek — zaofiarowała się Weronika, wstając. — Ale tylko trochę. Nie jestem głodna. — Głodna czy nie, musisz jeść — odparła Weronika kierując się do kuchni. Fermina usiadła naprzeciwko Matyldy. — Wyglądasz na skonaną — zauważyła Matylda. — Jestem trochę zmęczona — odrzekła Fermina. — Ostatnie dni, gdy zabrakło Embu do pomocy, były bardzo ciężkie. I Lucie... — Oczy napełniły jej się łzami. — Wiem — powiedziała Matylda. — W naszej społeczności powstała ogromna wyrwa. Ktoś zapukał do drzwi. To był Sukato. Fermina wytarła oczy serwetką. — Tak, Sukato. Co się stało? — Embu właśnie umarł. — Och, nie. Nie — szepnęła Fermina. Sukato odwrócił się i wyszedł. Matylda obeszła stół, usiadła obok płaczącej Ferminy i przytuliła ją. — Był takim dobrym człowiekiem... takim innym niż wszyscy pozostali — odezwała się Fermina. — Dlaczego Bóg zabiera ludzi takich jak Lucie i Tata Embu? Weronika wróciła niosąc talerz z górą ryżu, otoczoną wodnistym gulaszem z kurczaka. Antonia podeszła do niej i wyszeptała wiadomość, którą przyniósł Sukato. Weronika podeszła do stołu i postawiła talerz przed Fermina. — Przykro mi z powody Taty Embu. Fermina z niechęcią spojrzała na jedzenie. — Jakże mam jeść, gdy tylu ludzi umiera? 67 — Musimy jeść, żeby żyć i mieć siłę. Płacz nam ich nie zwróci. — Siostro! — odezwała się ostro Augustyna. — Delikatnie, proszę. Weronika usiadła. Kawałek kiełbaski od wujka z Schilde sterczał z kupki ryżu jak flaga. — Przykro mi, ale ona musi jeść... — Podniosła oczy na matkę przełożoną, która zmarszczyła brwi. — Wiesz, o co mi chodzi. Fermina wytarła twarz i zmusiła się do uśmiechu. — Wero, jesteś naprawdę niesamowita. Antonia podeszła do stołu z butelką wina i szklanką. — To może pomóc — powiedziała z wahaniem. Nalała wina i postawiła je przed Ferminą. Gdy pozostało nietknięte, Antonia jeszcze raz uniosła butelkę: — Ktoś jeszcze? Pozostałe siostry przytaknęły, wypiły szybko resztki wody i wyciągnęły szklanki. T^P| Rozdział 5 Telefony na uniwersytecie nie działały. Tym razem nie z powodów związanych z polityką; po prostu była to normalna awaria. Doktor Tambwe spojrzał na zegarek; będzie musiał jechać aż na „Święte Wzgórze", na którym, tuż przed ogłoszeniem niepodległości, Belgowie założyli uniwersytet, będący odpowied- nikiem katolickiego uniwersytetu w Louvain, który otrzymał nazwę „Lovanium". Nie miał pewności, że zastanie tam Ilungę. Jako starszy patolog kliniczny i dziekan Szkoły Zdrowia Publicznego, Ilunga, często podróżował do Europy, szczególnie do Belgii, gdzie odnoszono się do niego z dużym szacunkiem. Tambwe, odkąd został ministrem zdrowia, na ogół wysyłał swego zastępcę z wiadomościami do innych członków Wydziału Lekarskiego, ale Ilunga nie był typem człowieka, który przyjmował polecenia od zastępców, szczególnie jeśli chodziło o nieprzyjemną podróż w głąb kraju. Tambwe, mały, okrągły człowieczek z regionu Mayombe, pracował przez cały okres studiów w Szkole Zdrowia Publicznego w Montrealu, zmywając naczynia i pompując benzynę. Gdy wykładał w Lovanium, jego kanadyjskie wykształcenie sprawiło, że traktowano go z pewnym lekceważeniem, ponieważ nie kształcił się, jak inni, w Belgii. Jednak znał swój przedmiot, a studenci cenili go za rzeczowość i skromność. Na szczęście Ilunga był w swoim laboratorium. Tambwe w skrócie przed- stawił, co wydarzyło się w Yambuku, i pokazał mu list od dyrektora ośrodka zdrowia z plantacji Braci Lever. — Gdzie to jest? — spytał Ilunga. — W krainie Budja, jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów na północ od Bumba — odparł minister. — Ludzie lasu. Tam z pewnością wszystko się może rozwinąć — stwierdził profesor. — Pochodził z Baluba, panującego plemienia w sawannie, w samym środku kraju. — Jak wynika z listu, wiele osób umiera od czegoś, co wygląda jak niezwykle złośliwa odmiana duru — powiedział minister. — A teraz, gdy zmarła jedna z belgijskich sióstr, Europejczycy będą się domagali, żeby udzielić temu rejonowi więcej pomocy. 69 — Czy w Yambuku jest lekarz? — Nie, tylko jeden asystent medyczny. — Rozumiem... Kiedy mam jechać? — Jak najszybciej. Plantacje Lever są ważne dla prezydenta. Przydzielił Air Force 130, żeby pana tam zabrał. — Czy prezydent wie o tej sytuacji? — Tak. Zadzwoniłem do niego, jak tylko otrzymałem wiadomość od doktora Busqueta. Wysyłam z panem doktora Ombę. Zna go pan. Należy do Tetela, pochodzi z tej samej wioski co Lumumba. Kieruje służbą zdrowia w Kinszasie. Kazałem mu zamówić leki, które należy zabrać, łącznie ze szczepionką przeciwko durowi. Powinniście być gotowi do odlotu jutro rano. — Oczywiście pojadę — odparł Ilunga. — A kiedy wrócę, będziemy mogli porozmawiać o potrzebach mojego programu badawczego. — Oczywiście. — Minister schylił głowę. Każda usługa miała swoją cenę. Dwudziestego trzeciego września, o dziewiątej doktorzy Ilunga i Omba wdrapali się na ładunek przymocowany linami w głównej kabinie wielkiego transportowca i weszli na pokład podróżny. — Witam na pokładzie ekspresu do Bumba — powiedział pułkownik zairskiego lotnictwa. Był naczelnym dowódcą sił powietrznych i jedynym pilotem posiadającym kwalifikacje do prowadzenia C-130. — Czy to wszystko to nasz bagaż? — spytał Ilunga. — Nie — odpowiedział ze śmiechem pułkownik. — Większość to zaopa- trzenie do sklepów generała Bumby, w Bumba. Zawozimy im towar, jak tylko lecimy na północ. Ilunga zrozumiał. Wykorzystywanie oficjalnych środków w celach prywatnych znane było jako stosowanie Artykułu 15. Ten fikcyjny przepis określano jako „debrouillez vous" — „radź sobie sam" — i dotyczył niewyobrażalnych i nielegalnych interesów przynoszących wielkie zyski. Na nim opierała się zairska przedsiębiorczość. Lekarze zapięli pasy w tapicerowanych płótnem fotelach przymocowanych do ścian samolotu, a środki medyczne sprowadzone przez Ombę zostały umieszczone z tyłu luku, na moment przed zamknięciem drzwi. Gdy samolot turkotał po pasie w czasie startu, Omba zaczął liczyć w myśli swój zestaw kartonowych pudeł; niektóre już zostały splądrowane. Po przylocie do Bumba, o czternastej, zawieziono lekarzy i pilota do biura komisarza okręgowego, żeby mogli złożyć mu uszanowanie. Gdy podano drinki, komisarz okręgowy wstał, wlał odrobinę whisky do popielniczki tradycyjnie — dla przodków, i wzniósł toast za swych znamienitych gości. — Witamy w okręgu Bumba. Dziękuję prezydentowi, przewodnikowi naszego wspaniałego kraju i założycielowi partii, za przysłanie was. Wszyscy spełnili toast. Spotkanie było krótkie i przyjemne. Teraz gdy przybyły dwie sławy medyczne, sytuacja w Yambuku znajdzie się pod kontrolą. Komisarz wydał rozkaz sprowadzenia land rovera i ciężarówki na zaopatrzenie 70 i, po następnej kolejce drinków, lekarze wyruszyli w podróż na północ, do Yambuku. Dotarli do misji około północy. Nocny strażnik odprowadził ich do domu Masangayi. Asystent medyczny powitał lekarzy i przeszedł z nimi na drugą stronę drogi, do skromnych pokoi, przygotowanych dla nich w pawilonie gościnnym przez siostry. Przy śniadaniu Masangaya zapoznał lekarzy ze szczegółami dotyczącymi epidemii i na zakończenie powiedział: — Naszym najpilniejszym zadaniem jest postwienie diagnozy. Nie mamy pojęcia, z czym się borykamy. — Przywiozłem niezbędny sprzęt do pobrania krwi i wysłania jej do mojego laboratorium na uniwersytecie — powiedział Ilunga. — Ponieważ jesteśmy przysłani przez prezydenta i ministra zdrowia, ważne jest, aby ludzie widzieli, że podejmujemy poważną akcję, żeby powstrzymać zgony — powiedział Omba. — Jak to proponujecie zrobić? — spytał Masangaya. — Użyć szczepionki przeciw durowi, którą przywieźliśmy ze sobą. W końcu może tu chodzić o złośliwą odmianę duru — odparł Omba. — Ta epidemia nie przypomina żadnego duru, z którym się kiedykolwiek zetknąłem — stwierdził Masangaya, patrząc na Ilungę. — Muszę się z panem zgodzić — odezwał się profesor. — Ale szczepienie ludności nie zaszkodzi. Masangaya wzruszył ramionami i założył biały fartuch, a każdemu z lekarzy wręczył zielony kitel operacyjny. Masangaya i Ilunga poszli pierwsi, omawiając jeszcze raz kliniczny obraz choroby i jej przebieg, niezmiennie prowadzący do śmierci. Omba podążał za nimi, podnosząc rękę i odpowiadając kiwnięciem głowy garstce pracowników stojących z boku i kłaniających się z szacunkiem. Przed pawilonem chorób wewnętrznych wychudzona kobieta zawołała rozpaczliwie: — Monganaga, monganga, chodź szybko i obejrzyj moje dziecko. Gdy lekarze otoczyli łóżko, niemowlęciem wstrząsnęła konwulsja i dziecko zmarło, a z rozwartych jego ust powoli wydobyła się krwista piana. Matka przycisnęła je do piersi i zapłakała. Masangaya otoczył kobietę ramieniem. — Gdzie jest twój mężczyzna? Mówiła szlochając: — Chowa nasze drugie dziecko... zmarło w nocy. Jakiś pracownik szarpnął Masangayę za łokieć. — Właśnie zmarł Tata Ipasa — pokazał brodą w kierunku starego mężczyzny, leżącego kilka łóżek dalej. — Przyjdziemy. — Asystent medyczny zwrócił się do dwóch lekarzy, którzy stali zdziwieni przy łóżku. — Tak jest dzień i noc. Ta kobieta jest żoną naszego prefekta szkoły, który sam jest chory. Jak pan widzi, ona też ma gorączkę. Omba odsunął się o krok. 71 — Co jej pan podał? — Kroplówki i antybiotyki; tylko to mamy. — Spojrzał na Ombę. — Chciałby pan ją zbadać? Może zaleci pan coś innego. — Nie, nie. Nie teraz. Powinniśmy obejrzeć tego starca, który przed chwilą zmarł, i pobrać próbki — odparł Omba. Doktor Ilunga, zawstydzony, wszedł między dwóch swoich kolegów i przy- łożył kobiecie rękę do czoła. Wskazał na stetoskop w kieszeni asystenta medycznego. Masangaya podał mu aparat. Profesor posłuchał jej piersi, delikatnie ostukał brzuch, zauważył, że wątroba jest wrażliwa, ale nie powiększona, i przyłożył słuchawkę do brzucha, żeby posłuchać odgłosów jelit. Poszukał wysypki na dłoniach i spodach stóp. Gdy skończył, złożył stetoskop, wręczył go z powrotem Masangayi i powiedział do pacjentki: — Zrobimy co w naszej mocy, żeby ci pomóc. — Odwrócił się do pozostałych. — Z badania przedmiotowego nie wynika nic, co by wyróżniało tę chorobę z innych chorób zakaźnych. Podeszli do łóżka, gdzie właśnie zmarł mężczyzna. — Ipasa był jednym z naszych najlepszych pracowników szpitalnych — powiedział Masangaya. — Tydzień temu odesłał swoją córkę i wnuki, a ostatnio mieszkał sam. Przyprowadzono go wczoraj. — Czy może pan otworzyć mu jamę brzuszną, żeby pobrać materiał do badań? — spytał Ilunga. — Oczywiście — odpowiedział asystent medyczny. — Wezmę kilka instrumentów i zaraz wracam. Potem będziemy musieli go zanieść do zbiorowego grobu za szpitalem. — Przeszedł na drugą stronę, do sali operacyjnej, i za chwilę wrócił. Wraz z Ilunga naciągnęli stare, poplamione rękawiczki gumowe. Masangaya wykonał cięcie skóry równoległe do wypukłej prawej części klatki piersiowej mężczyzny. Drugie cięcie poprowadzone zostało przez płaskie mięśnie brzuszne i otrzewną. Mała wątroba była wciśnięta głęboko pod żebra. — Trochę rozszerzę — powiedział Masangaya, podając profesorowi skalpel i kleszcze. — Niech pan zobaczy, czy uda się wejść trochę głębiej i wyciąć kawałek wątroby. Omba przyglądał się z pewnej odległości. W chwili gdy Ilunga wyciągał próbkę, trzasnęły kruche kości dolnych żeber i rana się zeszła. Masangaya założył szew i zdjął gumowe rękawiczki, przecięte w jednym miejscu ostrym żebrem. Wskazujący palec zaczął mu krwawić. Masangaya podszedł do zlewu w kącie oddziału i wycisnął krew z ranki. Opłukał skaleczenie wodą i obwiązał palec chusteczką. Wrócił do łóżka, gdy Ilunga kończył pobierać krew z ramienia starca. Profesor spojrzał na prymitywny opatrunek asystenta medycznego i zmarszczył brwi. — Zdezynfekuję to, jak już go pochowamy — powiedział Masangaya. Omba otworzył drzwi, a dwaj pozostali wynieśli Ipasę na miejsce jego ostatniego spoczynku. Z dołu unosił się przejmujący smród i dwaj lekarze odeszli więc spiesznie, zabijając szalejące muchy, które piły pot spływający im po szyjach. 72 Masangaya poprowadził ich do swojego gabinetu. Goście się myli, a on nastawił wodę na kawę. Następnie odwinął dłoń i wyszorował palec starą szczotką do paznokci, której rzadkie włosie przypłaszczyło się od długiego używania. — Ma pan jakiś środek dezynfekujący? — spytał Ilunga. — Chyba jest stara butelka jodyny — odparł Masangaya wskazując brodą na apteczkę. — Gaza? — W szufladzie. — Wyciągnął dłoń nad zlewem, a Ilunga polał ranę jodyną. — Auu! To chyba w miarę upływu czasu nabiera mocy — krzyknął Masangaya machając ręką w powietrzu, żeby złagodzić pieczenie. — Gdzie są kompresy jałowe? — spytał profesor. — Mamy kilka starych w sali operacyjnej. Pierzemy je. Potem nasi pacjenci, którzy dochodzą do siebie po zabiegu, wygładzają je i składają do powtórnego użycia. — Zaśmiał się, widząc zdziwienie na twarzy profesora. — Wie pan, my tu jesteśmy w buszu — dodał. Ilunga wolno i skrupulatnie obwiązywał gazę wokół rany. — Nie robiłem tego od czasu, jak byłem stażystą. — Była wtedy gaza? — spytał Masangaya chichocząc. — A jakże. I były też jałowe opatrunki cztery na cztery — odparł profesor z kpiącą powagą. Masangaya uśmiechnął się. — Mój stary ojciec zawsze mawiał, że postęp nie zawsze posuwa się do przodu. — Był przewidujący — powiedział profesor, zwijając koniec bandaża. — Chodźmy teraz na inne oddziały, żeby pobrać więcej próbek krwi. Przez pozostałą część dnia, z krótką przerwą na lunch, lekarze odwiedzali z Masangaya chaty pracowników i budynki, gdzie leżeli chorzy nauczyciele i ich rodziny. Pobrali krew od kilku pacjentów, używając jednorazowych strzykawek, które przywieźli ze sobą. — Musimy zobaczyć jeszcze jedną kobietę — powiedział Masangaya. — Żonę Mabalo, pierwszego chorego, który zmarł. Zapukał. Nie było odpowiedzi. Otworzył drzwi lekko, tak, że powstała szczelina. — Mbunzu, to ja, Masangaya. Przyprowadziłem do ciebie lekarzy z Kinszasy. — Niech sobie idą. Nie chcę się z nimi widzieć. — Czy mogę wejść? — spytał. — Tak, ale nikt poza tobą. Ostatni lekarz poranił mi ramię tymi swoimi igłami. Masangaya odwrócił się w stronę lekarzy. — Przykro mi. Ale to jest kobieta o bardzo silnej woli, która dużo wycierpiała. Zobaczę, co da się zrobić. — Wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Mbunzu i jej dziecko leżeli na łóżku. Z przerażeniem spostrzegł, jak 73 wyniszczone jest niemowlę. Przykucnął i położył dłoń na małym ciałku. Było suche i rozpalone. — Nie chcę już żadnych igieł — wyjęczała Mbunzu. — Dopilnuję tego — obiecał poważnie Masangaya. — Moje dziecko umiera. Matka Mabalo mówi, że jest zbyt młode, żeby dołączyć do ojca. Masangaya zawahał się. — Ma rację. Szkoda, że nic nie mogę zrobić, ale... — Przez chwilę przytrzymał jej ramię, wstał i podszedł do drzwi. — Wrócę jutro. Po kolacji lekarze spotkali się z Masangaya na jego werandzie. Omba wyciągnął butelkę whisky i trzej mężczyźni zasiedli o zmierzchu przy drinkach, nasłuchując grania cykad i omawiając wydarzenia dnia. Przebieg choroby był znany; tajemnicą pozostawało, czym była i skąd się wzięła. — Wygląda całkiem jak malaria, lub dur brzuszny, czy nawet tyfus, ale w tych chorobach nie występuje krwawa biegunka i owrzodzenia gardła i dziąseł — powiedział Ilunga. — Stosowaliśmy rutynowe leczenie jak w przypadkach malarii i duru, ale nie nastąpiły żadne wyzdrowienia — dodał Masangaya. — A wirusy? Wiem o nich tak mało, że nie wiem, czy powinienem pytać. — Jest taka możliwość, ale na uniwersytecie nie prowadzimy hodowli wirusów. Musielibyśmy wysłać próbki do Instytutu Medycyny Tropikalnej w Antwerpii — powiedział Ilunga. — A tymczasem musimy coś zrobić, żeby uspokoić ludność — stwierdził Omba. — Rano powinniśmy zacząć szczepienia przeciwko durowi brzu- sznemu. — Co pan o tym sądzi, profesorze? — spytał Masangaya. — Nie potrafię nic powiedzieć. Szkoda, że jeszcze nie mamy wyników próbek. Dysponujemy szczepionką i nie możemy z całą pewnością twierdzić, że ta choroba to nie dur. Myślę, że szczepienia mogłyby dać ludziom nieco nadziei, iż uda się powstrzymać epidemię. — Złudna nadzieja może być gorsza niż żadna — odparł Masangaya. Omba wstał, ziewnął i przeciągnął się. — Musi pan przyznać, że to, co pan do tej pory zrobił, nie uratowało ani jednego życia. W tej sytuacji prawdziwe jest stare, lekarskie powiedzenie: „Jeśli to, co się robi, nie przynosi rezultatów, trzeba robić coś innego". Jestem za tym, żeby jutro zaszczepić tyle osób ile zdołamy. Ilunga wzruszył ramionami. — Dobrze. Zrobimy to rano. Wieczorem możemy wrócić do Kinszasy, założyć hodowle i zbadać próbki. Masangaya odprowadził lekarzy do pawilonu gościnnego, oznajmił, że śniadanie będzie podane u sióstr o siódmej, i życzył im dobrej nocy. Z ulgą znowu został sam. Myśl o ludziach tłoczących się na szczepienia czy z jakichś innych powodów, nie dawała mu spokoju. Instynkt podpowiadał mu, że w takich przypadkach rozproszenie i izolacja mają o wiele więcej sensu niż jakiekolwiek 74 ludzkie skupiska. Ale profesor przychylił się do zdania Omby. Masangaya nie mógł więc nic zrobić. Spędził bezsenną noc, czując pulsowanie w chorej ręce. Wcześnie rano Masangaya wysłał nocnego strażnika do kwater pracowników z poleceniem, żeby wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci, stawili się za godzinę w przychodni na szczepienia. Siostry rozłożyły na stole w refektarzu swoje najlepsze smakołyki ze skromnych zapasów przysyłanych przez belgijskie rodziny. Silny zapach kawy mieszał się z budzącym tęsknotę aromatem suszonej wołowiny, pokrojonej w plasterki grubości kartki papieru, i wędzonej makreli ze wzburzonych wód Morza Północnego u brzegów Ostendy. Na talerzu leżały resztki, częściowo oklapniętego, puddingu. Weronika poświęciła trochę kiełbasek od wujka, a Antonia rozpakowała kawał koziego sera, który nie był zjełczały, chociaż tak pachniał. Upiekły świeży chleb i otworzyły ostatnią puszkę margaryny. Lekarze częstowali się i jedli z entuzjazmem, a siostry popijały kawę i patrzyły, jak znikają ich drogocenne zapasy. Gdy pozostały już jedynie skórki i puste puszki, Augustyna podniosła dzbanek do kawy. — Jeszcze? — zapytała. — Tak, poproszę — odpowiedzieli obydwaj mężczyźni. Omba wlał sobie do filiżanki kilka ostatnich kropli mleka skondensowanego, wsypał cukier i zamieszał. — Siostry bardzo dobrze się tu w buszu odżywiają — powiedział, wznosząc filiżankę w toaście. — Mam nadzieje, że się panowie najedli — powiedziała Weronika, rzucając okiem na marne resztki na stole. — Dziękujemy. Wszystko było bardzo smaczne — powiedział Ilunga. — Kto by pomyślał, że w tej dziczy można zjeść prawdziwe, flamandzkie śniadanie. — Wytarł usta i odsunął krzesło. — Teraz — skinął ciepło w stronę matki przełożonej — nasz program na rano. Wczoraj, z pomocą kolegi Masangayi, pobraliśmy próbki krwi, żeby zabrać je do mojego laboratorium. Jestem pewien, że dzięki tym próbkom będziemy mogli postawić diagnozę. Wydaje nam się, że może to być pewna odmiana duru brzusznego, złośliwa i śmiertelna oczywiście, zdecydowaliśmy się więc zaszczepić każdego, kto mieszka lub pracuje w misji, szczepionką przeciw durowi, którą przywieźliśmy z Kinszasy. — Czy nie dopasowujecie diagnozy do waszej terapii? — wtrąciła się Fermina. Matylda spojrzała na nią i zmarszczyła brwi; pielęgniarki nie przerywają lekarzom. Augustyna spojrzała na Masangayę, który utkwił wzrok w filiżance z kawą. Wydawało jej się, że przez twarz przebiegł mu uśmieszek. — Czy wolałybyście, żebyśmy nic nie zrobili? — spytał Omba. Fermina milczała. — Jak mówiłem — kontynuował profesor — dziś rano mamy zamiar zaszczepić wszystkich pracujących w misji. — Odwrócił się do Augustyny. — Następnie możemy uodpornić siostry. — Znajdzie nas pan tutaj przed lunchem — powiedziała Augustyna, rozglądając się wokół stołu. 75 Fermina siedziała z zaciśniętymi ustami. Rankiem lekarze, z pomocą siostry Antonii, zaszczepili garstkę pacjentów szpitala i pracowników, którzy przyszli do przychodni. Wiele rodzin wróciło do swoich wiosek. Masangaya przeprosił i poszedł na obchód do pawilonu ogólnego i zabiegowego. W nocy zmarły trzy osoby: dwóch pracowników misji i czterolet- nia córka jednego z nauczycieli. Pod koniec poranka siostry zgromadziły się na tylnej werandzie i czekały. — Nie szczepi się ludzi w środku epidemii — gorączkowo oznajmiła Fermina, kontynuując wymianę zdań z Matyldą. — To są stare bzdury. Gdzie to słyszałaś? — spytała starsza siostra. — Nie szczepi się ludzi tylko wtedy, gdy mają gorączkę. Zdaję sobie sprawę, że oni nie mają pewności, co powoduje tę chorobę, ale równie dobrze może być to dur brzuszny. A jeśli tak, to szczepionką powstrzymamy dalsze zgony. Nadeszli lekarze, a w ślad za nimi siostra Antonia, niosąca duże, kartonowe pudło, wypełnione jednorazowymi strzykawkami. Ilunga odezwał się: — Wszystko poszło sprawnie. Ludziom chyba ulżyło, że coś dla nich robimy. Teraz was zaszczepimy. Najpierw dali zastrzyk Augustynie, następnie Matyldzie; ale gdy doktor Omba odwrócił się w stronę Ferminy, odsunęła się krzyżując ramiona. — Odmawiam przyjęcia szczepionki — oznajmiła z szeroko otwartymi jasnymi oczami i poczerwieniałą twarzą. — Siostro, jesteś pielęgniarką i musisz dawać innym dobry przykład. Matka przełożona i siostra Matylda dostały już zastrzyk; teraz kolej na ciebie — powiedział doktor Omba zbliżając się do niej z napełnioną strzykawką. Fermina odwróciła się i stanęła za Weroniką. Doktor nalegał. — Jeśli nie przyjmiesz szczepionki, jak myślisz, co uczynią inne siostry? — To jest ich sprawa — ze złością odparła Fermina. — Nie dam się zaszczepić i koniec. Augustyna przesłała Matyldzie, która była zażenowana takim zachowaniem młodszej koleżanki, zdziwione spojrzenie. Weronika odwróciła się do Ferminy i chciała ją objąć ramieniem, ale Fermina wyrwała się, opuszczając wianuszek zakonnic, stojących za krzesłem. Weronika ruszyła za nią. — Fermino, pozwól mu się zaszczepić. Co to za różnica? Fermina spojrzała na nią złowrogo i Weronika wycofała się. Po chwili ciężkiej ciszy Fermina podniosła wzrok i wyszeptała. — Za późno. Mam „gorączkę". Weronika przyłożyła dłonie do twarzy. Omba z jękiem opadł na krzesło. Zakonnice stały zaszokowane. Po chwili profesor przejął sprawy w swoje ręce. — Skoro siostra ma „gorączkę", natychmiast powinna zostać przetranspor- towana do Instytutu Medycyny Tropikalnej w Antwerpii. — Mam tutaj zbyt dużo do roboty. Nie chcę wracać do Belgii. Nie wrócę! — krzyknęła Fermina w panice podnosząc głos. — Nie mogę wyjechać 76 z Yambuku! — Odwróciła się, uciekła z werandy i pobiegła korytarzem. Po chwili trzasnęły drzwi. Ilunga odwrócił się do Augustyny. — Siostra musi jechać z nami do Kinszasy. Dziś wieczorem poleci do Belgii. — Chcieliśmy tak zrobić z siostrą Lucie, ale zmarła, zanim zdążyliśmy ją wywieźć. Porozmawiam z Ferminą. Augustyna spojrzała na Matyldę, ta przytaknęła i poszła z nią. Matka przełożona zapukała. — Po prostu wejdź — powiedziała Matylda otwierając drzwi. Fermina leżała na brzuchu, z twarzą ukrytą w poduszce. Matylda usiadła na skraju łóżka i położyła dłoń na jej ramieniu. Augustyna stała przy drzwiach. — Od jak dawna jesteś chora? — spytała delikatnie Matylda. — Od kilku dni — padła stłumiona poduszką odpowiedź. Kołnierzyk bluzki Ferminy był mokry, a jej ramiona^ szyja pod dłonią Matyldy gorące. Starsza siostra pomyślała o kilku ostatnich dniach. Dlaczego nic nie zauważyła? Po śmierci Lucie wszystkie były wyczerpane i mniej skłonne do rozmów. Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłoby wskazywać na to, że Fermina nie czuje się dobrze. — Kiedy zaczęła się gorączka? — Chyba dwa dni temu. — Zmierzyłaś temperaturę? — Nie, bałam się. Matylda wstała. — Siostro, proszę, usiądź. Musimy porozmawiać. Fermina powoli spuściła nogi z łóżka i usiadła. Wzięła ręcznik, który podała jej Augustyna, i wytarła twarz. — Teraz lepiej. Zmierzmy temperaturę — powiedziała Matylda. Fermina wskazała kosmetyczkę stojącą na zlewie. Matylda wzięła od Augustyny termometr, strząsnęła go i powiedziała: — Otwórz. Fermina zacisnęła usta wokół termometru i, jak uległy pacjent, wyciągnęła nadgarstek w stronę Matyldy, żeby mogła zmierzyć jej puls. Spojrzała na szczupłą, brązową twarz swojej nauczycielki i znajome zmarszczki na jej czole dodały jej otuchy. Religijność i poczucie dyscypliny Fermina odziedziczyła po swym ojcu, ale pielęgniarstwa nauczyła się od tej siwowłosej zakonnicy, która palcami delikatnie obejmowała jej nadgarstek. — Sto dwadzieścia — powiedziała Matylda, podnosząc wzrok znad zegarka i sięgając po termometr. ¦— I wysoka gorączka! Musisz czuć się znacznie gorzej, niż po tobie widać. Fermina głęboko odetchnęła. — Aspiryna zbijała gorączkę i ulżyła mi w bólu. Ale od pigułek mam kłopoty z żołądkiem. Nie jestem już w stanie nic utrzymać. Mam te same objawy, jakie występowały u Lucie w pierwszych dniach choroby. — Wymiotowałaś? — spytała Matylda. 77 — Kilka razy, po aspirynie. — Masz biegunkę albo krwotoki? — Nie... jeszcze nie. Matylda przysunęła krzesło i usiadła obok Ferminy. — Pamiętasz, że gdy Lucie była taka chora, wszystkie zdecydowałyśmy, że powinna jechać do Antwerpii. Sama się z tym zgodziłaś. — Tak, pamiętam. — Teraz ty musisz jechać. Fermina potrząsnęła głową. — Nie ma sensu, żebym jechała. I tak umrę. — Musisz jechać, Fermino — odezwała się Augustyna, podchodząc bliżej łóżka. — Tak będzie najlepiej dla ciebie i dla nas wszystkich. To jest jedyny sposób, żeby lekarze w Belgii dowiedzieli się, co zabiło Lucie i pozostałe osoby. — Ale co powie mój ojciec, jak porzucę swoje obowiązki i opuszczę pacjentów?! — krzyknęła Fermina potrząsając głową. — Tata Embu nie uciekł. Nie, nie wyjadę. Chcę umrzeć tutaj, w Yambuku, i zostać pochowana obok Lucie. Matylda pochyliła się i położyła dłoń na kolanie Ferminy. — Znam twojego ojca, Fermino. Chciałby, żebyś wypełniała swoje obowiązki jako pielęgniarka, dla misji i dla swoich pacjentów. Ale teraz twoim obowiązkiem jest wyjechać. — Fermina przytrzymała ręcznik przy ustach. Matylda oparła się na krześle. — Obie z siostrą Augustyną wiemy, jakie to dla ciebie ciężkie, ale jesteś naszą jedyną nadzieją. Pomyśl o tym i pomódl się. Wrócimy za chwilę. Augustyna i Matylda dołączyły do pozostałych na werandzie. Do grupy doszedł Masangaya. — Nie chce wyjechać. Musimy dać jej trochę czasu, żeby oswoiła się z tą myślą — oświadczyła Augustyna. — Może ma rację — powiedział Masangaya. — Co chce pan przez to powiedzieć? — spytał ostro doktor Omba. Masangaya odwrócił się w stronę dwóch lekarzy. — Czy mogę zamienić z panami słowo? Trzej mężczyźni zeszli po schodach werandy. — Ludzie w tym rejonie odizolowali się i nie pozwalają na wjazd ani wyjazd z wiosek. Nie sądzicie, że zabranie Ferminy do Kinszasy może spowodować przeniesienie choroby do stolicy? — spytał asystent medyczny. — Oczywiście jest to ryzyko — odparł Ilunga. — Ale niech pan myśli realnie. Musimy dowiedzieć się, z jakim drobnoustrojem mamy do czynienia, a do tego potrzeba pogłębionych badań oraz hodowli, znacznie lepiej prowadzonej niż ta, którą mogą założyć na uniwersytecie, a co dopiero tutaj, w środku lasu. A poza tym, jeśli belgijskie zakonnice zaczną umierać od afrykańskiej bakterii, zaraz będziemy mieli na głowie Brukselę i w ich prasie pojawią się niestworzone historie. Siostrę trzeba przewieźć do Belgii najszybciej jak to możliwe. Porozmawiam z nią. Masangaya wzruszył ramionami. Wiedział, że dalsze przekonywanie jest 78 bezużyteczne. Fermina nie była zwyczajną pacjentką cierpiącą na chorobę, ale belgijską zakonnicą z afrykańską infekcją. Wrócili do pozostałych. — Czy może mnie siostra zaprowadzić do pokoju siostry Ferminy? __ poprosił Ilunga Augustynę. Przytaknęła i poprowadziła go. Fermina wciąż siedziała na łóżku. — Doktor Ilunga chce z tobą porozmawiać — powiedziała Augustyna. Doktor odezwał się z progu. — Siostro, jesteś zakonnicą i przysięgałaś posłuszeństwo. Wraz z twoją przełożoną, oboje prosimy cię o spakowanie rzeczy, żebyśmy cię mogli zabrać do Bumba. Razem polecimy do Kinszasy i dopilnujemy, żebyś jeszcze dziś wieczorem znalazła się w samolocie do Belgii. Fermina nie odpowiedziała. W głowie jej łomotało i czuła, że zaraz zwymiotuje. Profesor, widząc, że w przypadku tej zakonnicy odwołanie się do autorytetu nie wystarczy, wszedł do środka i zwrócił się do niej łagodniej. — Siostro, po co przyjechałaś do Zairu? — Nie było odpowiedzi. — Czy przyjechałaś tutaj, by pomagać Afrykanom? Sądzisz, że mogę wysłać do Belgii chorego Zairczyka? Nie ma tam rodziny, nie zna języka, nie ma gdzie mieszkać. To jest twój kraj. Jeśli naprawdę chcesz zrobić coś w tej krytycznej chwili, poświęć się i wracaj do swojego kraju, gdzie eksperci z instytutu w Antwerpii będą mogli dowiedzieć się, co wyniszcza ludzi w Yambuku. Otrzymasz potrzebną ci opiekę, po czym będziesz mogła powrócić tutaj, by ponownie podjąć swoje obowiązki i pracować zgodnie z powołaniem. — Przerwał i spojrzał na Augustynę, która przytaknęła z aprobatą. — To ma sens — powiedziała matka przełożona. Fermina patrzyła na nich przez chwilę. — Czy możecie mi dać coś na ból głowy? Nie jestem w stanie myśleć przytomnie — powiedziała. — Oczywiście — odrzekł profesor z ulgą, że w końcu nabrała rozsądku. — Poproszę asystenta medycznego, żeby ci dał zastrzyk dolantyny. Weronika i Matylda pomogły Ferminie przygotować się do podróży. Za niecałą godzinę do pojazdu misyjnego załadowano jej torbę. Odmówiła położenia się z tyłu, na materacu. Dolantyna ulżyła jej w bólu głowy, ale spotęgowała mdłości. Gdy nadszedł czas odjazdu, Fermina usiadła z przodu land rovera, obok Luka. Spojrzała w stronę werandy obrośniętej bugenwillą i zobaczyła swoje Siostry w Chrystusie, które stały na schodach, trzymając chusteczki przy twarzach. Poruszyła ustami i wyprostowała plecy. Dżip lekarzy ruszył pierwszy, a Luc za nimi. Fermina podniosła rękę i zmusiła się do uśmiechu, gdy mijali jej najlepsze przyjaciółki. Wiedziała, że już nigdy ich nie zobaczy. Spojrzała wzdłuż rzędów palm, gdy land rover wiózł ją koło małego cmentarza. Po policzkach spływały jej łzy. — Adieu, siostro. Spoczywaj, gdzie żyłyśmy, pracowałyśmy i gdzie zos- tawiłyśmy nasze serca. Módl się za mnie, ukochana przyjaciółko. Gdy przyjechali, okazało się, że samolot sił powietrznych już odleciał z Bumba. Agent Air Zaire powiedział im, że pułkownik tak się pośpieszył, 79 ponieważ zaraza z Yambuku rozprzestrzeniła się w powietrzu nad lasem. Zdenerwowany pracownik lotniska powiedział bowiem pilotowi, że widziano, jak kruki koło misji wyginały się w powietrzu i spadały na ziemię. Omba i Ilunga próbowali wyjaśnić, że ta idiotyczna opowieść jest wyssana z palca. Samolot Air Zaire z Kisangani spóźniał się i nie miał wolnych miejsc. Potrzebowali pomocy komisarza okręgowego, żeby załatwić bilety. Nikomu nie powiedzieli, że towarzysząca im siostra jest chora, i przykazali Lukowi, że ma nie wysiadać z samochodu. Przez dwie godziny, gdy czekali na lotnisku w upale, Fermina siedziała w land roverze. Luc wachlował ją ręcznikiem i przynosił wodę, ale gorączka i duchota panujące w samochodzie wkrótce zebrały żniwo; wymiotowała i była coraz bardziej odwodniona. Gdy samolot w końcu przyleciał, z trudem samo- dzielnie weszła po schodkach i opadła na fotel z tyłu, przy oknie. Po starcie i osiągnięciu wysokości, powietrze w kabinie ochłodziło się; zaczęły nią wstrząsać dreszcze. Turbulencje pogarszały mdłości i, mimo że miała pusty żołądek, odbijało jej się nieprzyjemnie. Stewardesa wręczyła jej zatęchły koc, który Fermina owinęła sobie wokół ramion. Sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła różaniec. Między jedną a drugą „zdrowaśką" wypluwała do torebki z wos- kowanego papieru, dostarczonej dzięki uprzejmości personelu Air Zaire, niewiel- kie ilości gorzkiej flegmy. Ilunga raz podszedł do niej na tył samolotu i próbował dodać jej otuchy. — Już niedługo położymy siostrę w przytulnym łóżku w klinice Ngaliema. Mój samochód sportowy jest zbyt mały, żebym zawiózł nim siostrę do miasta. Jak tylko dolecimy, pojadę na uniwersytet i wyślę po siostrę ambulans, jestem pewien, że telefony jeszcze nie działają, więc to może potrwać chwilę. Około dziesiątej wieczorem wylądowali na lotnisku Ndjili, w Kinszasie. Gdy wszyscy pasażerowie wysiedli, Ilunga pomógł Ferminie zejść po stopniach. Omba niósł torby. Wolno poszli do budynku dworca lotniczego i posadzili Ferminę w rogu wielkiej poczekalni. Ilunga przeprosił i niedługo wrócił z jedną z kasjerek biletowych Sabeny, Belgijką o wymalowanych na czerwono ustach, ubraną w obcisłą, niebieską spódnicę. — Gdyby siostra czegoś potrzebowała, będzie tu ta młoda dama. Karetka powinna po siostrę niedługo przyjechać. Kobiety podały sobie ręce. — Czy mogę przynieść herbatę albo cokolwiek innego, siostro? — spytała kasjerka. — Nie, dziękuję. — Droga na uniwersytet zajmie mi około pół godziny — powiedział Ilunga. — Pojadę prosto do szpitala i wyślę karetkę. Jutro załatwię wszystko, żeby siostrę przewieźć do Belgii. A więc, siostro, na razie do widzenia. — Adieu, docteur ¦— odparła Fermina. Omba odezwał się: — Niech siostra zachowa odwagę. — Zachowam — przytaknęła. 80 Gdy lekarze odeszli, Fermina wyciągnęła się na fotelach poczekalni i wykorzystała torbę podręczną jako poduszkę. Młoda kobieta przyniosła koc i przykryła'ją. — Jeśli będzie siostra czegoś potrzebowała, proszę po prostu podnieść rękę. Będę przy ladzie do czasu, aż odleci nasz samolot do Brukseli o północy__ powiedziała kasjerka biletowa. Fermina kiwnęła głową. Była tak wyczerpana, że mimo bólu i mdłości zapadła w sen. Gdy się przebudziła, przez chwilę poczuła się zagubiona i zdezorientowana. Następnie skupiła się na parze ciemnoniebieskich spodni i usłyszała: Ma soeur. Usiadła, a głowa zatoczyła jej się, gdy do gardła podeszła fala mdłości. Sięgnęła po papierową torebkę, a walący młot w głowie zmusił ją do wydania jęku bólu. Przed nią stał Europejczyk w średnim wieku, ubrany w mundur linii lotniczych Sabena. — Czy mogę pomóc, siostro? — spytał zaniepokojony jej zachowaniem. Odwrócił się w stronę lady i kiwnął na kasjerkę biletową. Fermina usłyszała miarowy stukot wysokich obcasów, rozlegający się echem pod kopułą pustego dworca lotniczego. Zbliżając się, młoda kobieta powiedziała: — Zairczyk, który powiedział, że jest profesorem uniwersytetu, zostawił siostrę i kazał mi jej pilnować do czasu przybycia karetki — powiedziała. Spojrzała na zegarek. — To było ponad godzinę temu. — Sukin... — wykrzyknął Belg. — Och, przepraszam, siostro. Kasjerka biletowa wtrąciła się: — To jest pan Robinet, kierownik naszego przedstawicielstwa, siostra...? — Fermina. Z misji w Yambuku, na północ od Bumba. Gdybyście mogli znaleźć mi taksówkę... — Taksówkarz zdarłby z siostry skórę — stwierdził Robinet. — Sam siostrę odwiozę. — Spojrzał na zegarek. — W moim biurze, za ladą, jest leżanka. Tam będzie miała siostra więcej spokoju i wygody. Pojedziemy, jak tylko odleci samolot o północy. To już niedługo. — Dwójka Belgów pomogła Ferminie przejść do biura. — Przywieźli siostrę z Bumba i tak zostawili? — spytał Robinet, oburzony, jak ją potraktowano. — Nie zostawili mnie — odparła Fermina. — Telefony na uniwersytecie nie działają i lekarz pojechał szukać karetki. Może nie mógł znaleźć kierowcy; może karetka złapała gumę. Wiecie, jak to czasami jest. — Och, tak — odrzekł Belg. — Wiem, jacy oni są. Dlatego pracuję dla Sabeny, a nie dla Air Zaire. Wrócił do lady, a Fermina położyła się na leżance. Zasnęła, a następną rzeczą, jaką pamiętała, byli Belgowie, którzy pomagali jej wsiąść na tylne siedzenie samochodu i układali jej głowę na poduszkach. — Dokąd mam siostrę zawieźć? — spytał Robinet, wjeżdżając na czteropas- mową autostradę prowadzącą do odległej o trzydzieści kilometrów stolicy. — Chyba do franciszkańskich sióstr w szpitalu Ngaliema — odparła Fermina, przełykając nową falę żółci. 8 1 — Zawiozę siostrę do siostry Teofili. Zna ją siostra? — Oczywiście. Wszyscy ją znamy. Cieszę się, że jeszcze tam jest. Wzięła kilka głębokich wdechów i pomodliła się, żeby dojechali, zanim dostanie torsji w samochodzie. Robinet jechał szybko i zdecydowanie, jak większość jego rodaków, unikając tylko największych dziur. Fermina ściskała mocno rączkę przy drzwiach samochodu, wiedząc, że im szybciej będzie on jechał, tym prędzej ona dozna ulgi. O tej porze nocy ruch był niewielki i wkrótce podjechali pod kutą z żelaza bramę szpitala. Fermina umyła twarz i wytarła gorące, obolałe ciało, po czym włożyła koszulę nocną i wślizgnęła się między chłodne, białe prześcieradła. Spojrzała na krucyfiks nad drzwiami. Dziękuję, że mnie tu przywiodłeś i że siostra Teofila miała dyżur. Kierownik Sabeny miał rację: nie mogła się dostać w lepsze ręce. Matka z P5, jak zwano Teofilę, była pielęgniarką od czasu, gdy otwarto szpital dla Europejczyków, wiele lat przed uzyskaniem niepodległości. W tamtych czasach szpital był poświęcony belgijskiej królowej i nazywał się La Cliniąue Reine Elizabeth. Niezmiennie dobry humor Teofili, mimo zniekształconej stopy, oraz jej zdolność radzenia sobie z wszystkimi problemami medycznymi i pac- jentami, od pijanych żołnierzy poczynając do nadąsanych zarządców kolonialnych i surowych jezuitów, zdobyły jej znaczną renomę. Siostra Teofila pokuśtykała z powrotem do pokoju, niosąc stetoskop i mankiet do mierzenia ciśnienia. Fermina zauważyła, że Teofila ma na sobie gumowe rękawiczki. Wsadziła termometr pod suchy język Ferminy i sięgnęła po jej nadgarstek. Kiedy policzyła puls i sprawdziła ciśnienie krwi, wyjęła termometr, spojrzała na niego i strząsnęła. — Bez wątpienia masz wysoką gorączkę. Jak się teraz czujesz? — Jakbym miała głowę w imadle, a brzuch mnie boli od torsji przez cały dzień — szepnęła Fermina. — Zrobię ci zastrzyk dolantyny i podam trochę płynu. Potem mi opowiesz, co się dzieje. Teofila wyszła z pokoju i wróciła po chwili z torebką roztworu soli fizjologicznej i ze strzykawką. Gdy już zrobiła Ferminie zastrzyk i podłączyła kroplówkę, przysunęła krzesło i usiadła obok łóżka. — Jesteś pielęgniarką. Powiedz mi, co wiesz o swojej chorobie. Fermina zdała jej sprawozdanie z tego, co wydarzyło się w Yambuku, i opisała objawy występujące u umierających ludzi. Opowiedziała też o śmierci siostry Lucie, o początku oraz przebiegu jej własnej choroby. — Jutro mam być wysłana do instytutu w Antwerpii, żeby eksperci mogli postawić diagnozę. — Przerwała i dodała po chwili. — Szczerze mówiąc, wątpię, czy cokolwiek można dla mnie zrobić. Od czasu, gdy zaobserwowaliśmy symptomy tej choroby po raz pierwszy, nikt jeszcze nie wyzdrowiał. — Przestań, siostro. Jak już się dowiemy, co jest przyczyną twojej choroby, na pewno będziemy mogli ci pomóc. Ale teraz musimy ci obniżyć temperaturę 82 i sprawić, żebyś poczuła się lepiej, w przeciwnym razie Sabena nie wpuści cię na pokład. Teofila wstała. — Zadzwonię do doktora Edmonda. Ma dzisiaj dyżur. — Weszła do łazienki i wlała do szklanki trochę zimnej wody. — Popijaj małymi łykami, żeby zwilżyć usta. I odpoczywaj. Wrócę, jak tylko przybędzie lekarz. Fermina podciągnęła prześcieradło pod brodę i zamknęła oczy. Miała przyjemne zawroty głowy po zastrzyku. Pół godziny później lekarz wszedł do gabinetu Teofili. — Musi być okropnie chora, skoro wzywasz mnie w środku nocy — powiedział, drapiąc zarost na brodzie. — Rzeczywiście jest bardzo chora. Prowadząc go powoli do pokoju nowej pacjentki, opowiedziała mu w skrócie historię choroby Ferminy i jej własne spostrzeżenia oraz zdała mu relację, jakie zastosowała środki leczenia. Zapukała do drzwi i weszli. — Siostro, to jest doktor Edmond. Lekarz zbliżył się do łóżka z wyciągniętą ręką. — Powinien pan włożyć rękawiczki, jeśli chce mnie pan dotykać — powiedziała Fermina. Lekarz przystanął i opuścił rękę. — Naprawdę? Dlaczego tak siostra mówi? — spytał. — Jestem pielęgniarką. Zajmowałam się ludźmi z takimi samymi objawami w naszej misji, w Yambuku. Nie mamy pojęcia, co jest przyczyną choroby, ale mogę panu powiedzieć, że jutro będzie bolało mnie gardło i będę miała biegunkę, a pojutrze zacznę krwawić z żołądka i z jelit. — Doprawdy? — zdziwił się lekarz. — Jak się pani teraz czuje? — Lepiej, dzięki zastrzykowi, który dała mi siostra Teofila. Ale mam wysoką gorączkę i jestem odwodniona. Przez cały dzień wymiotowałam. — I uważa siostra, że ta przypadłość jest zaraźliwa? — spytał lekarz. — Tego jestem pewna. Lekarz odwrócił się do Teofili. — Podejmiemy wszelkie zwyczajowe środki ostrożności. Wtedy Fermina powiedziała bardzo szybko: — Doktorze, ja umrę. Nie wziął tego poważnie. Rozdział 6 W Bongolu dwudziestego trzeciego września, z pierwszym światłem poranka, Mamę obudziły jęki Nzy. Pochyliła się nad córką i wyczuła, że ma gorączkę. — Och, Mamo — wyszeptała Nza — ból rozsadza mi głowę i gardło mnie pali. Mama wstała i zawinęła ciaśniej elambę wokół swoich płaskich, obwisłych piersi. — Pójdę poszukać nganga i wrócę wraz z nim. — Powiedz mu, że musi poskromić ból, który mam w głowie. — Nza szarpnęła się za włosy i przewróciła na bok. Mama szybko pobiegła między domami wioski, gdzie ludzie rozpalali poranne ogniska. Szła dalej przez gęste krzaki, wśród drzew. Znikła w wąskiej ścieżce pogrążonej w wiecznym półmroku, bo światło dzienne ledwie prze- świtywało przez korony. Idąc odgarniała na bok liście i gałęzie, które schodziły się, sprawiając, że dróżka ciągle zarastała. Poszycie było mokre i przeszła przez wąski koniec nieruchomej sadzawki. Między palcami stóp przesączył się czarny szlam, chłodząc jej stopy. Zaskoczony prosiak, ryjący ziemię, kwiknął z przera- żenia i umknął przez niskie zarośla. Niewidzialne ptaki ćwierkały w gęstej, zielonej pokrywie, a szczekanie i wycie gerez odbijało się echem wśród drzew. Piętnaście minut później dotarła na skraj polanki. Leniwy strumień wił się wśród potężnych drzew, których korzenie wachlarzowato rozchodziły się od pni i pobierały wilgoć z gnijącej gleby. Na pagórku stała malutka chata przykryta grubym dachem z suchych liści. Z ognia, palącego się przed nią, cienką smugą unosił się dym. Gardłowy chór trzech żab, który zamarł, gdy kobieta weszła na polankę, rozbrzmiał ponownie. Z chaty wyszedł stary mężczyzna, w przepasce owiniętej wokół wąskich bioder, i stanął przed nią. Mama podniosła rękę na powitanie. — Mbote tata-nkoko. Pozdrowienia, szanowny, stary ojcze. — Pozdrowienia dla ciebie, Mama Basombe. — Musiałam przyjść. — Oczekiwałem cię. — Gdy się zbliżyła, podniósł czarny żelazny garnek. — Podsyć ogień. Zrobię herbatę. — Poszedł do strumienia po wodę. 84 Mama sięgnęła pod liściaste zadaszenie, wzięła garść patyków i ułożyła je starannie w żarzącym się ogniu, a następnie, schylając się z wyprostowanymi plecami, rozdmuchała węgielki. Siedząc na stołku widziała, jak jej stary przyjaciel zrywa liście z krzaków koło strumienia, jak podnosi garnek i idzie w jej stronę dobrze wydeptaną ścieżką. Jego szczupłe ciało stało się bardziej żylaste niż przed laty, a wiek i słońce pomarszczyło mu skórę wokół głęboko osadzonych oczu. Matka Nzy i Ngasy Moke darzyła ngangę głębokim szacunkiem Był bratem jej męża, który został zabity wraz z trójką innych mężczyzn podczas rebelii, dziesięć lat temu. Próbowali za pomocą włóczni, łuków i strzał powstrzymać zastęp tuzina simba przed przejściem przez wioskę. Rebelianci — parszywa wataha, o wzroku zdziczałym od haszyszu — strzelali, żeby wejść do domostw. Zardzewiałymi włóczniami przybili miejscowego nauczyciela i jego żonę do drzewa. Ukradli tyle świń i kur, ile mogli złapać, podpalilf*chaty i zniknęli w lesie. Żona ngangi też została zabita, ale on sam uciekł z rodziną brata i ukrywał się z nimi w lesie, zapewniając im żywność i schronienie, dopóki brutalni ludzie nie odeszli na południe, w stronę Bumba i Lisala. Od tej pory był doradcą i wypróbowanym przyjacielem rodziny. Nganga postawił żelazny garnuszek na ogniu i usiadł na ziemi. Żadne z nich nie odezwało się do czasu, aż zagotowała się woda. Starzec dodał do niej liści, żeby się zaparzyły, wlał trochę naparu do blaszanego kubka i podał go Mamie; wzięła ostrożnie łyk i spojrzała na niebieskie plamki nieba błyszczącego za liściastą kopułą. — To będzie długi, gorący dzień — odezwała się. Starzec spojrzał na nią. Unikając jego wzroku, powoli wyznała mu, co ją dręczyło. — Nza wyjechała z Bongolu, ponieważ jej mąż znalazł pracę na plantacji ryżu w Yandongi. Rodzina męża spowodowała śmierć nie narodzonego dziecka w jej brzuchu. Nganga skinął głową. — Ja tak uważam. Mama popijała z kubka. — Jej drugie dziecko urodziło się zdrowe, bo wstawiłeś się u przodków. — Tak. Zrozumieli, że Nza musiała opuścić Bongolu. Po długiej przerwie ciągnęła dalej. — Ngasa Moke poślubiła tutaj, w naszej wiosce, myśliwego z Bongalenza i urodziła martwe dziecko. Nganga popatrzył prosto w oczy Mamy. Cicho, stanowczo powiedział: — Nie było tutaj odpowiednich na męża mężczyzn, a przodkowie myśliwego zachowali wobec moich błagań milczenie. — Oczywiście — powiedziała Mama. Postawiła kubek na ziemi i splotła ręce wokół swoich płaskich piersi. — Ngasa Moke dostawała od katolickich sióstr w Yambuku zastrzyki, które miały wzmocnić noworodka. Urodziła zdrowe dziecko, ale umarła. Jej niemowlę jest bardzo chore, a Nza ma gorączkę i ból 85 w głowie. W Yambuku wielu umarło. Dlatego przyprowadziłam Nzę z dziećmi z powrotem do ciebie. Nganga popatrzył w przestrzeń. Jak większość uzdrowicieli ze specjalną mocą w leczeniu bratnich istot ludzkich, poczuł ulgę, że zgony nie wydarzyły się w jego własnej wiosce. Przez krótką chwilę miał satysfakcję, że medycyna białego człowieka zawiodła i że ta rodzina — właściwie jego rodzina — zwróciła się o pomoc do niego. Jego wzrok wrócił do Mamy. Ujrzał błaganie w jej spojrzeniu i współczucie zajęło miejsce dumy. — Jest wiele rzeczy, których nie potrafimy wyjaśnić. Wiele nie potrafimy zrozumieć. Moja moc uzdrawiania zrodziła się z nauk przekazanych mi przez mojego mistrza i rośnie wraz z doświadczeniem. Czasami przodkowie pomagają mi odkryć nowe prawdy, ale często strzegą swojej historii i pozwalają mi oglądać jedynie ich zwycięstwa. Pamięć wymazuje porażkę, naszą najbardziej bolesną lekcję, ale najlepszego nauczyciela. Mama pogubiła się w jego abstrakcyjnych rozważaniach. — Przyjdziesz? W nieruchomym, wilgotnym powietrzu wibrowały przenikliwe dźwięki wydawane przez cykady. Po chwili, która wydała jej się bardzo długa, nganga wstał i rozrzucił patyki w ognisku, żeby zmniejszyć płomień i oszczędzić opał. — Oczywiście. — Zerwał ze swoich krzaków różne liście, wyniósł z chaty sakwę i ruszył z Mamą. Poszli razem, ścieżką prowadzącą przez las, do wioski. Dom Mamy Basombe był podzielony glinianą ścianą na dwa pokoje. Zaprowadziła ngangę tam, gdzie na bambusowej pryczy leżała Nza. Spoczywała na plecach i dłońmi przykrywała twarz. Jej dwie młodsze siostry przyrodnie siedziały na matach ze skrzyżowanymi nogami i każda miała złożone na kolanach dziecko. Uzdrowiciel uścisnął dłonie dziewczętom i przykucnął przy Nzie. Mama usiadła w nogach łóżka i ścisnęła stopę Nzy. — Jest tu nasz nganga. Nza odsłoniła twarz i spojrzała na matkę, po czym powoli odwróciła się w stronę starca, którego głowa znajdowała się na tej samej wysokości co jej. — Nini — spytał cicho. — Co? — Gorączka, ból głowy i kręcenie w żołądku — szepnęła Nza. Delikatnie położył rękę na jej brzuchu, a palcami drugiej dłoni szukał wrażliwych miejsc na skroniach i czole. Jego dłonie żyły własnym życiem, uspokajały, koiły. Po chwili ból wydał się Nzie mniej intensywny. Mdłości ustały i zasnęła. Uzdrowiciel wstał i spojrzał na jej silne, dobrze odżywione ciało. Musi wspomóc siły witalne Nzy w walce o pokonanie tego czegoś, co powoduje jej chorobę. Może mogą pomóc najstarsze metody leczenia: przeczyszczanie i upuszczanie krwi. Za nim zakwiliło dziecko Ngasy Moke. Odwrócił się, pochylił i ujrzał poruszające się nozdrza noworodka i jego ciężki oddech. W zapadniętych oczodołach rozpoznał znajome mu cechy śmierci. Wyprostował się i wyszedł na podwórko; Mama za nim. — Trzeba oczyścić wszystkie kobiety — oznajmił. Mama zawołała jedną z dziewczynek i wzięła od niej niemowlę Ngasy. 86 — Wody — rozkazała, wskazując na duży, emaliowany zbiornik obok drzwi. Dziewczyna ustawiła go sobie na głowie i udała się w stronę strumienia, który przepływał za wioską. Mama podeszła do sterty drewna pod zadaszeniem.' Stara bezzębna ciotka, wyglądająca jak szkielet, wystawiła głowę i zamrugała na widok ngangi. Druga ciotka mruczała jej coś za plecami. — To nasz motumolo, który mieszka w lesie, sam, z żabami, i robi mikstury do picia albo do wsadzania między masoko. — Będziesz oczyszczona wraz z innymi — powiedział nganga stanowczo. — Haa! — odparła ciotka, wciągając głowę z powrotem do domu, jak stary żółw. Dziewczyna ostrożnie weszła na podwórko, jedną ręką poprawiając ciężki ładunek na głowie. Trzymając głowę i szyję prosto jak drut, przyklękła przed matką i nganga, najpierw na jednej, potem na drugiej nodze. Zdjęli jej z głowy pojemnik, wlali wody do garnka i postawili na ogniu. Gdy woda się zagotowała, starzec wrzucił do niej garść swoich liści. Po kilku minutach zestawił garnek z ognia, żeby ostygł, a następnie wyjął z sakwy krótką, bambusową rurkę i wcisnął w jej prześwit liść bananowy. Mama i dziewczynka pomogły Nzie wstać i trzy kobiety weszły w krzaki za domem, a uzdrowiciel podążył za nimi, niosąc sagan napełniony miksturą z garnka. Wręczył go kobietom i zostawił je, żeby wypłukały się nawzajem. Gdy już skończyły, Mama, wykrzykując nie- przyzwoite słowa, wyciągnęła z pokoju chudą ciotkę i z pomocą dwóch dziewcząt wlała w nią tyle mikstury, ile zdołała, Wyciągnęła rurkę i odsunęła się. Ciotka wrzeszczała i opróżniła odbytnicę w trawie, po czym pospieszyła z powrotem do swojego pokoju, obrzucając po drodze nganga przekleństwami. Za nią powoli wyszła Mama, osłabiona wysiłkiem i lewatywą. — Jesteśmy oczyszczone wszystkie, oprócz grubej ciotki — powiedziała, podchodząc do uzdrowiciela. — Nie martw się o nią — uspokoił ją. — Żaden ndoki nie osiedliłby się w jej zwiędniętym ciele. Mama z ulgą cisnęła liść bananowca do ognia i oddała bambusową rurkę starcowi. Ten otrząsnął ją z wody i schował z powrotem do sakwy. Przez następną godzinę nganga siedział i palił mocny tytoń fajkowy Mamy, a od czasu do czasu któraś z kobiet rzucała się biegiem za dom, żeby sobie ulżyć. Nzie przeszły trochę mdłości i ból głowy albo przynajmniej nie dawały się tak odczuwać w porównaniu z dolegającymi jej skurczami i uczuciem palenia w dolnej części brzucha. Mama ugotowała banany i mpondu, ciężki, zielony liść manioku. Złapała chudego kurczaka, ścięła mu głowę maczetą i, gdy spowolniało bicie skrzydeł, a pazury zwiotczały, wepchnęła go do gotującej się wody, bez obierania z piór. Wkrótce aromat przyrządzanego kurczaka wyciągnął pozostałych z domu. Chuda ciotka przyniosła dla brata blaszany kubek pełen alkoholu, jako symbol pokoju. Gruba ciotka pozostała wewnątrz. Kurczak został podzielony na siedem kawałków i wszyscy, oprócz Nzy, jedli go łapczywie, wysysając do sucha kostki. Nza nie 87 mogła jeść. Ból gardła i głowy zamieniał nawet najmniejszy ruch w śmiertelną udrękę. Po posiłku, czując, że kobiety już wystarczająco doszły do siebie po pierwszym zabiegu, nganga oznajmił, że natnie im skórę, aby odegnać ból głowy i zapobiec mu. Powoli, sztywna i wyprostowana, Nza przyniosła z domu drewnianą podpórkę pod głowę i położyła się obok ngangi, rada, że ustanie jej łomotanie w głowie. Uzdrowiciel przyklęknął obok niej i usiadł na piętach. Przeszukał sakwę i wyciągnął małe, płaskie zawiniątko. Ostrożnie rozwinął płótno chroniące dwustronne ostrze „Gillette". Uważnie, używając tego samego kawałka płótna, wytarł ze swojego „skalpela" warstwę oleju palmowego. Nza mocno zacisnęła oczy i napięła mięśnie w oczekiwaniu bólu. Nganga ulokował jej brodę między kciukiem a palcami swojej lewej dłoni i, chyląc się, skierował ostrze nad czoło. Wzmacniając chwyt, powoli i rozważnie wykonał cztery płytkie nacięcia skóry na skroniach. Krótkie linie miały jednakową długość i leżały blisko siebie. Z ran spłynęły małe krople krwi i wpadły do uszu, gdzie zebrały się, zanim skapnęły na ziemię. Po skończonej operacji, uzdrowiciel usiadł prosto na stopach i ostrożnie przytrzymał żyletkę między kciukiem a palcem wskazującym, żeby ją wyczyścić. Spojrzał na Nzę, zadowolony ze swojego dzieła; usiadła ostrożnie. Ból nadal walił jej w głowie jak młot, ale była pewna, że zaraz zamieni się w palenie skroni. Wstała, przytrzymując sobie głowę rękoma. Jej miejsce zajęła Mama, kładąc się przed starym mężczyzną z głową opartą na wklęsłości drewnianej poduszki. Jedna po drugiej kobiety przychodziły, żeby im naciąć skórę -— nawet gruba ciotka, mimo że nganga wykonał jej zabieg wewnątrz domu, gdzie z powodu kiepskiego światła słabo było widać jej czarną skórę. Jej nacięcia były trochę zbyt głębokie i musiał wetrzeć w rany popiół, żeby przestały krwawić. Była tak zaaferowana, że nawet jej to nie przeszkadzało. Wyszedł z chaty, wytarł żyletkę w płótno, zawinął ją ponownie i wetknął z powrotem do sakwy. Na dół spływało gorące, południowe słońce. Wszelki ruch ograniczył się do tempa pełzania. Kobiety odpoczywały po trudach przeprowadzonej kuracji. Nza nakarmiła swoje, ale nie była w stanie obudzić dziecka Ngasy Moke. Wycisnęła z piersi mleko do kubka i próbowała wprowadzić je łyżeczką między wyschnięte, skurczone wargi dziecka, ale ono nie chciało przełykać. Położyła je na macie, obok jednej z dziewcząt, i wyciągnęła się na pryczy. Na zewnątrz nganga popatrzył na słońce. Czas był wracać do lasu i przespać się. O zmierzchu nadszedł deszcz i zmył pióra i krew przed domem. Grzmoty odbijały się echem wśród drzew. W nocy niemowlę, syn Ngasy Moke przestał walczyć o powietrze i zmarł, zbyt słaby, żeby zapłakać. Dopiero z pierwszymi poblaskami słońca, gdy Mama wstała, żeby się załatwić, zauważyła, że dziecko nie żyje. Obudziła dziewczynki, ale Nzie pozwoliła spać. Cicho wymyły małe, zmizerowane ciałko, owinęły w stary kawałek płótna wykorzystując je jako całun. Potem Mama usiadła, z małym zawiniątkiem na kolanach, pod szmacianym daszkiem tuż przed wejściem. Spojrzała na drzewa odcinające się na tle 88 bezchmurnego, różowego nieba i cicho zanuciła pieśń Budja dla zmarłych dzieci kiwając się delikatnie w jej rytm. Dziewczynki rozpaliły ogień i przyniosły wodę, a po chwili Nza obudziła się i przyszła posiedzieć przy matce. Mimo bólu głowy i gardła, zmusiła się do jedzenia, żeby mogła nakarmić swoje dziecko, które wciąż było pełne energii i głodne. Mama wysłała jedną z dziewczyn, żeby powiadomiły ngangę o śmierci. Druga już zaczęła kopać mały, płytki grób. Gdy słońce wspięło się wysoko na niebo, przybył nganga. Za nim wstydliwie podążała młoda kobieta. Po pochowaniu dziecka Ngasy Moke obok chaty, nganga zwrócił się-do Nzy. — Kobieta, którą ze sobą przyprowadziłem, właśnie urodziła zdrowe dziecko. Ma pełno mleka. Musisz oddać jej do karmienia swoje niemowlę do czasu, kiedy poczujesz się lepiej. Nza przytuliła mocno swoje dziecko. — Nie, moje dziecko zostanie ze mną. Sama je wykarmię. Nganga zmarszczył czoło spoglądając na Mamę, a ta wzruszyła ramionami. W ciągu trzech dni od oczyszczenia i nacięcia skóry, Mama Basombe i wszystkie kobiety w rodzinie zachorowały, miały wysoką gorączkę, bóle głowy, bóle gardła, przybierające na sile wymioty i biegunkę. Dla nganga było jasne, że jego kuracja zawiodła, ale codziennie nosił im żywność i wodę, które zostawiał na pniu drzewa z dala od domu. Wołał Mamę i ona albo jedna z dziewczyn, zależnie kto był danego dnia najmocniejszy, zabierał prowiant, zanim pożarły go zwierzęta i ptaki. Czwartego dnia choroby Nza nie była w stanie się podnieść z siennika. Obok niej, leżąc na macie, płakał jej mały synek. Zawołała słabo matkę, która przyszła i uklękła przy niej. — Nie mogę go już karmić — powiedziała trzęsącym się głosem. — Poproszę ngangę, żeby dał go kobiecie, która ma tyle mleka — zdecydowała Mama. Nza oparła się na łokciu i pogłaskała delikatnie swoje dziecko; przestało płakać. Usiadła powoli i przytuliła je w ramionach. Spojrzała na nie, kołysząc lekko, a łzy spłynęły jej po policzkach. — Musi żyć. Musi żyć — wyszeptała. Przybyli mężczyźni, żeby przygotować grób dla rodziny. Gdy już skończyli, Mama poprosiła ich, żeby odszukali ngangę i poprosili go, żeby do niej przyszedł. Potem stara kobieta i jej dwie młode córki przyciągnęły na brzeg grobu grubą ciotkę i wepchnęły ją do dołu. Ciało przysypały piaskiem, żeby zniechęcić muchy. O zachodzie słońca usłyszały, jak nganga je nawołuje. Mama podniosła syna Nzy i bez słowa umieściła go w ramionach swego starego przyjaciela. Po zachodzie słońca nganga rozmyślał nad ogniem i żuł liście, które 89 wprowadzały go w odrętwienie, umożliwiające kontakt z przodkami. Jego prośby o pomoc odbijały się echem wśród koron drzew. Nie nadeszła żadna odpowiedź. Krzyknął gorzko: — Łatwo wam się odwrócić. Nie widzicie się z nimi codziennie. Jego przyjaciółki, żaby, zamilkły na chwilę, a następnie, jedna po drugiej, przyłączyły się swoim beztroskim rechotem do bzyczenia komarów. Jakieś dziecko buszu zawodziło w ciemności. Tej nocy Nza zwymiotowała na całą pryczę ciemnobrązową cieczą i umarła. *** Z pierwszym światłem dnia staruszek przedzierał się przez las w stronę domu Basombe. W jednej ręce niósł tykwę z wodą, a w drugiej gotowany ryż 1 mpondu. Czuł się zmęczony i spracowany. Sen nie chciał nadejść po bezowocnym transie. Powłóczył nogami po ścieżce, a liście smagały go po twarzy. Przepełniała go rozpacz. Gdy zbliżył się do domostwa, zobaczył, że Mama leży na macie przed domem. Ogień zgasł. Ukucnął i czekał, odganiając muchy, które zlatywały się zza chaty. Zadomowiona wrona zatoczyła kilka kół po szarym niebie i sfrunęła na łysą gałąź sękatego drzewa. Przyjrzała się scence wyłupiastym, żółtym okiem i zakrakała z zadowoleniem. Mama przewróciła się na bok. — Mama Basombe — zawołał nganga. Usiadła z jękiem i dłońmi przetarła sen z oczu. — Ezali pamba, Nza akufi. To na nic. Nza umarła. O świcie zanieśliśmy ją do dołu. Ta chuda już nie słyszy i nie mówi. — A ty? — spytał wstając. — I ja, i dziewczyny jesteśmy bardzo chore. — Czy możesz przejść ten kawałek, żeby zabrać wodę i żywność, którą przyniosłem? — Mogę — odparła kobieta, kładąc się z powrotem. — A więc do jutra — pożegnał się uzdrowiciel. Odwrócił się i ruszył z powrotem do swojej chaty, krokiem ciężkim jak jego serce. Jak tylko wszedł na polankę, zauważył, że coś się zmieniło. Obok wejścia do chaty, z wyprostowanymi nogami i oparty plecami o kłodę drewna, siedział jakiś mężczyzna. Wydawało się, że śpi. Nganga zbliżył się ostrożnie i rozpoznał Sukato. — Czy to cały ty, czy widzę tylko twój cień? — spytał starzec srogo. — To ja z krwi i kości, mój nauczycielu. Jestem chory — powiedział Sukato i powoli, sztywno stanął na nogach. — Przyszedłeś prosto od białych w Yambuku? — Tak. Ludzie tam umierają. Nawet umarła jedna z sióstr. Biali nic nie mogą zrobić. Staruszek grzebał w ogniu. — Czy jesteś zbyt chory, żeby przynieść wodę? Sukato schylił się i, krzywiąc się od bólu w głowie, podniósł czarny garnek i ruszył do strumienia. 90 Nganga przyglądał się, jak młody mężczyzna idzie wolno na brzeg i delikatnie zanurza garnek w wodzie, tak żeby jej nie zmącić. Gdy Sukato przybył niegdyś na polanę, nganga nauczył tego chłopca różnych metod i umiejętności uzdrowi- ciela. Sukato pojawił się tuż po ceremoniach inicjacji i obrzezania i chodził wtedy równie obolałym krokiem, jak teraz. Szybki uczeń i pojętny asystent czynił postępy, aż do momentu, gdy do Bongolu przyjechał ksiądz z Yambuku. Kilka miesięcy później nadeszła wiadomość, że misja wykształci Sukato i jeśli będzie się dobrze uczył, uczyni zeń asystenta pielęgniarza. Nganga pozwolił mu odejść bez żadnej dyskusji. Sukato wrócił z wodą, usiadł i ścisnął w rękach pulsującą głowę. A więc wróciłeś do mnie, pomyślał uzdrowiciel. Podróż może być długa, ale ptak wraca do swojego gniazda. Starzec uśmiechnął się i wy- prostował. Przyjął wyzwanie; nie miał innego wyjścia. Nad strumieniem zebrał liście uśmierzające ból, nagarnął na liść bananowy błoto z brzegu rzeki i wrócił z tymi lekami do ogniska. Sukato leżał na boku. Głowa spoczywała mu na ramieniu. Nganga zdjął garnek z żaru i wrzucił liście. Do błota nagarnął żarzące się węgle i zawinął gorącą paczuszkę w kawałek starego płótna. — Połóż się na plecach. To ściągnie ból z twojej głowy. Sukato posłuchał i cofnął się przed gorącem okładu. Ale po chwili rozluźnił się i głęboki, pulsujący ból został zastąpiony przez palenie na czole. Starzec przez długi czas zaparzał liście i drzemał na swoim stołku przy ognisku. Sukato zasnął. Wielkie krople deszczu rozpryskiwały się na plecionym dachu i syczały, spadając w płomienie. Bladło światło, docierające z szarego nieba nad koronami drzew, a poniżej kształty rozpływały się w ciemności. Starzec zaniósł tlące się drzewce z ogniska do chaty i dołożył drewna. Postawił na węgielkach garnek z cierpką miksturą. Sukato wczołgał się do środka, trzymając zawiniątko z błotem przy czole. Nganga zanurzył w garnku emaliowany kubek i nalał płynu do tykwy służącej do picia. Skosztował nieco sam i podał ją Sukato. Dym unosił się pod niskim sklepieniem i uciekał przez niewielki otwór w poszyciu. Płomienie oświetlały surowe wnętrze chaty i tańczyły na ścianach, między cieniami, w rytm stukotu deszczu na dachu. Gdy burza minęła i znów było słychać ptaki i żaby, starzec jeszcze raz napełnił filiżankę. — Czego nauczyłeś się u białych? — Żeby robić, co mi się każe. — Tego mógłbyś się nauczyć również tutaj. — U sióstr jest inaczej. W ich świecie robi się to, co ci każą. W ich domach przestrzega się ich zasad. Gdy nie przebywasz z nimi, nie kontrolują cię. Napił się z kubka i wręczył go ngandze, który wysączył resztki i ponownie go napełnił. — Nauczyłem się też innych rzeczy. Nosiłem jeden z ich białych płaszczy. Mają potężne lekarstwa, które leczą gorączkę i krwotoki. Nauczyli mnie 91 y nastawiać połamane kości i zszywać rozległe rany. Na ogół ich terapia jest skuteczna. — A jak nie jest? — Wtedy chorzy umierają, tak jak tutaj. — A ich zmarli? Co się z nimi dzieje? — Są grzebani, a coś, co nazywają duszą, nasze molimo, albo lata, jako ludzie ze skrzydłami, albo smaży się w ogniu demonów. — Ładnie ujęte — powiedział nganga. — A wiec ich śmierć jest zapo- mnieniem. — Na to wygląda. — Nic dziwnego, że boją się umierać i że unikają tego nawet kosztem zabijania innych. — Wstał z wysiłkiem. — Ta mikstura idzie mi prosto do pęcherza. — Poszedł na tył domu. Za chwilę wrócił do ogniska. — Nie udało mi się powstrzymać śmierci ludzi w domu Mama Basombe. Nza umarła zeszłej nocy i dom jest w izolacji. Jeśli cierpisz na to samo schorzenie, być może niewiele będę mógł pomóc. — Możesz wstawić się u przodków, zanim umrę, żeby mnie przyjęli. — Nie mogę połączyć się z przodkami od czasu, jak Mama Basombe przyniosła tutaj chorobę z Yambuku. — Nkoko na ngai. Mój szanowny ojcze. — Sukato schylił głowę i wyciągnął ręce w stronę starca. — Zrób dla mnie, co możesz. Jestem w domu. Deszcz ustał, a starcowi wydało się, że usłyszał, jak jego cętkowany cybet na starym fikusie nad chatą strząsa wodę z futra. Następnego ranka, gdy poranna bryza pieściła górne gałęzie, a przyćmione światło spływało na ściółkę lasu, Sukato otworzył oczy. Ubranie miał mokre od potu po nocnej gorączce. Napił się z garnka, a kolejny okład złagodził mu ból. Wywar uśpił go ponownie. Śnił o łowach na gerezę i o tym, jak nosi na głowie jej czarno-białą skórę, z ogonem sięgającym mu do pasa. Nganga zrzucił opasującą go liputę i włożył starą parę spodni khaki, obciętych tuż poniżej kolan. Przez głowę naciągnął podartą koszulkę i wziął swoją sakwę. Podreptał cicho między chatami do domu Basombe, stanął przy pniu, gdzie dzień wcześniej zostawił jedzenie i wodę; wciąż tam były. Zawołał chłodno i oficjalnie: — Mama Basombe, Mama Basombe. Jeśli żyjesz, obudź się i odpowiedz. Dom stał przed nim w kompletnej ciszy. — Ktokolwiek tam jest. Moja chuda siostro! Wy młode, niezamężne kobiety! Odpowiedzcie mi, jeśli żyjecie. Nadleciała wrona i usiadła na górnej gałęzi obumarłego drzewa. Starzec rzucił w nią patykiem. — Jeszcze nie czas na ciebie, ty czarny padlinożerco. Ptak wygładził dziobem skrzydła, wstrząsnął piórami i usadowił się 92 wygodnie. Nganga podszedł do ściany domu i ponownie zawołał kilka razy. Wciąż nie było odpowiedzi. Udał się na skraj grobu i zajrzał do środka. Wyfrunęły muchy i obsiadły go. Zataczając się i machając rękami, ruszył z powrotem, a muchy wróciły do dołu. Jeszcze raz zawołał, ale jedyną odpowiedzią było brzęczenie owadów. Stąpając ostrożnie, jakby ziemia miała go pochłonąć, zbliżył się do frontu domu. Zrobiło mu się niedobrze od smrodu dochodzącego z wnętrza. Zatkał nos, zajrzał do środka i naliczył cztery nieruchome ciała. Odwrócił się i odszedł spiesznie. Gdy doszedł do pnia, zatrzymał się i ustawił przodem do domu. Ukucnął i objął głowę rękami. Przez cały dzień Sukato trawiła gorączka. W głowie mu łomotało i miał spieczone gardło. Okłady przestały działać i pozostawiły mu pęcherze na czole. Wywar ngangi przytępił mu zmysły, co przyniosło nieco ulgi i,"mimo że żołądek buntował mu się na sam jego zapach, pił go tyle, ile mógł, żeby nie zwymiotować. Wieczorem starzec ugotował ryż, ale Sukato nie mógł jeść. Gdy zmierzch wpełzał do lasu, a odległe odgłosy grzmotów zapowiadały wieczorną burzę, Sukato wczołgał się do chaty i zwinął w rogu. Pomyślał o ludziach w Yambuku, którzy umarli z kroplówkami w rękach i z brzuchami pełnymi lekarstw białego człowieka. Śmierć nie przyprawiała go o strach, jeśli tylko zostałby wpuszczony do wioski przodków. Poczuł na ciele dotyk płótna i w przygasającym świetle ujrzał uzdrowiciela pochylającego się nad nim. — Zbliża się burza. Spróbuj zasnąć. — Czy możesz porozumieć się z naszymi starszymi? Jestem gotów się do nich udać. — Spróbuję, synu. Sukato rozluźnił się i zapadł w drzemkę. Nganga wypił dwa kubki mikstury i wyszedł na zewnątrz, żeby się pomodlić. Pierwsze uderzenie pioruna ocuciło Sukato i spotęgowało śmiertelny ból przeszywający ciało. Zwinął się mocniej i przyciągnął głowę do kolan, zakrywając uszy dłońmi. Ciało mu drżało i było sztywne. Każda błyskawica wydawała się rozłupywać mu czaszkę i jedynie pleciony dach nad głową nie pozwalał, by deszcz rozmył go w nicość. Otworzył usta i wydał krzyk stłumiony przez walenie piorunów. Zapadł w śpiączkę. Nganga, pokonany przez bezsilność, ukucnął przed domem i trząsł się pod ukłuciami deszczu na twarzy i ciele. Błagał przodków, żeby przemówili, i straszył ich, że odejdzie, jeśli nie zareagują. Wysilał się, żeby usłyszeć ich odpowiedź, ale docierał do niego jedynie szum deszczu i grzmoty piorunów. Burza mijała. Las stłumił jej ryk, a błyskawice stały się pobłyskiem pośród drzew. Wciąż nic. Starzec wczołgał się do chaty i padł. Stukot patyków i orzechów, spadających na dach, oznaczał przemarsz oddziału małp plamonosych. Nganga obudził się. Żaby rechotały pełnym chórem, 93 wspomagane powtarzanym refrenem nosorogów i cienkim kwileniem mniejszych ptaków, latających między wielkimi, lśniącymi liśćmi dolnych partii lasu. Cybet nad chatą zachichotał i ziewnął. — Sukato — zawołał. — Sukato, obudź się, noc już się skończyła. Młody człowiek poruszył się i spojrzał na surowy sufit. Potarł twarz dłońmi, mlasnął ustami i przesunął językiem po suchych zębach. Ruszył głową, żeby sprawdzić, czy boli. — Tata, lepiej się czuję! — oznajmił siadając. Starzec uśmiechnął się i odchrząknął. — Na tyle dobrze, żeby przynieść wodę ze strumienia, aby stary człowiek mógł się napić herbaty? Sukato wstał i przytrzymał się przez chwilę ściany. Kręciło mu się w głowie, ale nie miał gorączki i nie odczuwał bólu. Gdy wrócił, nganga rozpalił ogień i usiadł obok wejścia, z zadowoleniem pykając fajkę. W milczeniu pili herbatę i rozkoszowali się ozdrowieniem. Nie padały pytania, niepotrzebne były odpowiedzi. Po chwili starzec wytrząsnął niedopalony tytoń z fajki i wstał. — Muszę iść do Mamy Basombe. — Pójdę z tobą. Gdy mężczyźni zbliżali się, z domu kołyszącym krokiem wyszła wrona i podfrunęła na gałąź. Starzec podał Sukato pochodnię i wyciągnął z sakwy pudełko zapałek. Podpalił grubszy koniec, umoczony w nafcie. Sukato odczekał, aż ogień rozpali się porządnie, i rzucił płonące drzewce na dach. W ciągu kilku sekund pleciony dach stanął w płomieniach, a do nieba podniósł się gęsty dym, goniąc przed sobą muchy. Wrona wykonała kilka okrążeń nad głowami, kracząc gniewnie, i odleciała poszukać innego żerowiska. Z osmolonych wejść wydobywał się oleisty dym. Stary nganga i młody afrykański pielęgniarz stali razem i patrzyli, jak resztki dachu zapadają się między poczerniałymi ścianami. Rozdział 7 Weronika napełniła paliwem starego dżipa i sprawdziła olej. Antonia zrobiła kanapki i nalała do termosa kawy na drogę. Augustyna kończyła list do Adeliny, przełożonej ich głównego klasztoru w Gravenwezel, która właśnie przyjechała do Lisala, kiedy do jej gabinetu weszła Matylda i Weronika, a w ślad za nimi Masangaya. — Matka Adelina będzie chciała tu przyjechać, ale musisz ją od tego odwieść — powiedziała Augustyna. — Napisałam laissez-passer, które pomoże ci przy blokadach dróg — dodała, podając Matyldzie oficjalnie wyglądający dokument, pokryty stemplami. Misjonarze żartowali sobie, że prawie wszystko pokryte wystarczającą liczbą stempli może być wykorzystane jako przepustka, ponieważ niewielu mieszkańców wiosek potrafiło czytać. — Będę nalegała, żeby przysłali nam więcej pielęgniarzy i lekarza — powiedziała Matylda. — Masangaya napisał też list do doktora Miatamby, lekarza okręgowego w Lisala, z prośbą o pomoc. — Pracowałem z nim w Kinszasie. Jest najlepszym człowiekiem, jakiego mamy na północy — powiedział asystent medyczny. — Masz rację — zgodziła się Matylda. — Ale z drugiej strony nie mogę być obiektywna; to ja pomagałam go wyszkolić. — Jest lepszy od tych dwóch lekarzy, którzy właśnie wyjechali? — spytała Weronika. — Inny — odparł Masangaya. — Działa spokojnie i skutecznie. Mam nadzieję, że będzie mógł przyjechać. Augustyna wstała i wyszła z Matyldą na podjazd. Otworzyła drzwi samochodu i powiedziała: — Zatrzymaj się na noc w Yalo, jeśli będziesz zbyt zmęczona, żeby jechać całą drogę z powrotem. Weronika przekrzykiwała ryk silnika: — I nie pozwól tym grubym rybom w Lisala odprawić cię z kwitkiem. Matylda jechała mając w pamięci świeże wspomnienie miejsc, gdzie utknęli z Lukiem, manewrowała więc ostrożnie przez breję, prowadząc koła po środkowym garbie skrytym pod błotnistą wodą. Przed zasiekami w wioskach 95 machała laissez-passer w stronę wartowników. Dokument działał wszędzie, oprócz Yalitaku, gdzie podczas poprzedniej podróży zbadała umierające dziecko. Tam ludzie nie chcieli opuścić bambusowych tyczek. Nawet nie pozwolili jej wysiąść z dżipa, żeby mogła porozmawiać z wodzem. Wyłączyła stacyjkę i siedziała rozgniewana przez długie piętnaście minut, aż w końcu pojawił się starzec. — Dopiero parę dni temu, przejeżdżając, powiedziałaś, że należy odizolować wioskę. A teraz chcesz tu wjechać — powiedział wódz. — Muszę sprowadzić dodatkową pomoc i więcej lekarstw do Yambuku. Czuję się dobrze i ani tobie, ani twoim ludziom nie zagraża niebezpieczeństwo — odpowiedziała stanowczo Matylda. — Skąd mam być pewien? — Jestem pielęgniarką. Znam się. Jestem zakonnicą. Nie kłamię. — Przywieziesz nam lekarstwa, jak będziesz wracać? — Oczywiście, jeśli będę wracać tą drogą — odparła Matylda, zapalając silnik i patrząc na drogę przed siebie. Na skraju następnej wioski znów musiała się zatrzymać. Miejsce wyglądało na opuszczone. Zatrąbiła i zza drzewa bananowego wypełzł mężczyzna w ob- szarpanej tunice wojskowej, z epoletami zwieszającymi się z ramion jak podcięte skrzydła. Chwiał się niepewnie na nogach, ściskając w jednej ręce butelkę mlecznego płynu, a w drugiej wielką pałę. — Longwa, longwa — krzyknął pijanym głosem, wymachując pałką nad głową. Wynoś się. — Kitisa motema\ — odparła Matylda wychylając głowę przez okno. — Uspokój się! — Zrobił w jej stronę kilka chwiejnych kroków, usiłując patrzeć prosto przed siebie przekrwionymi oczami. Z impetem otworzyła drzwi i stanęła, górując nad nim, z rękoma wspartymi na biodrach. — Nsoni\ Wstydź się! Pijany i grozi siostrze! Zamarł, wybałuszając oczy na tę wielką, białą zjawę. — Jadę z pilną sprawą dla twoich ludzi. Opuść zasieki i przygotuj się, że wieczorem będziesz musiał zrobić to jeszcze raz. — Odwróciła się do niego plecami i wsiadła do samochodu. Rzucił swoją pałkę, pociągnął z butelki i otworzył barierkę. Gdy ruszyła, wrzasnął: — Papierosy? Nie odwracając głowy i mocno ściskając kierownicę pojechała dalej. Z drugiej strony wioski nie było barykady. Droga odbiła w prawo i chaty zniknęły w lusterku wstecznym. Matyldzie wciąż łomotało serce. Dłonią przetarła oczy. Jak będzie wracała pod wieczór, pojedzie inną drogą. Pół godziny później wjeżdżała do Yalosemba, naciskając na klakson. Z klasztoru wybiegła siostra Marie-Janne. — Wróciłaś! — Otworzyła drzwi samochodu. — Tylko na pięć minut — oznajmiła Matylda wyskakując. — Nie powin- nyśmy się dotykać. — Podniosła rękę, żeby powstrzymać Marie-Janne od 96 uściskania jej. — Jadę do Lisala, żeby zobaczyć się z naszą matką przełożoną i z Monseigneur. Sytuacja w Yambuku jest bardzo zła i potrzebują więcej pomocy. Zatrzymałam się na chwilę, żeby zobaczyć, co u was słychać. — Brak nam ciebie, ale bardzo dobrze dajemy sobie radę — odparła siostra — Cieszę się, że to słyszę, bo tylko wezmę prysznic, zabiorę trochę czystych ubrań i wyjeżdżam. Nie jestem w stanie określić, kiedy wrócę. Zebrało się kilku pracowników misji, żeby powitać Matyldę, ale przeprosiła ich i cicho odeszła do klasztoru. Rozebrała się i ułożyła ubranie w stos, pośrodku pokoju. Weszła pod prysznic, zmyła podróżny brud i pozwoliła chłodnej wodzie rozpryskiwać się na twarzy. Gdy ubrała się w świeżą bieliznę i sztywny, biały fartuch, otworzyła drzwi i zawołała Marie-Janne, która przyszła i schyliła się, żeby zabrać brudne ubrania. — Nie dotykaj ich i nie używaj tego prysznica — ostrzegła Matylda. — Musimy zachować specjalne środki ostrożności. W Yambuku, siostra Lucie umarła, a siostra Fermina, bardzo chora, z gorączką, dziś odjechała do Belgii. — A ty? — Byłam trochę zmęczona, zanim wzięłam prysznic, ale teraz czuję się świetnie i jestem gotowa do dalszej drogi. Poczuję się jeszcze lepiej, jak mi się uda podkraść kilka pielęgniarek z Lisala. — Matylda przykryła stos ubrań mokrym ręcznikiem, podniosła tobołek i zaniosła go w trawę obok pralni. — Spal to zaraz — poleciła, idąc z powrotem do samochodu, uśmiechając się i kiwając głową, gdy mijała personel, który wciąż czekał. Matylda pogoniła starego dżipa na ile to było możliwe. Pomyślała o zdumio- nych twarzach pracowników, gdy odsunęła się od ich wyciągniętych dłoni. Nigdy nie zdawała sobie sprawy, jak powszechny jest zwyczaj ściskania dłoni na powitanie lub pożegnanie. Mes, ksiądz, specjalista od radia, zdziwił się, gdy zobaczył, jak Matylda mija jego biurko, pozdrawiając go z daleka, i wchodzi do przedpokoju biskupa. Młody zairski ksiądz podniósł wzrok znad sterty papierów leżących na biurku. — Siostro Matyldo, jaka to przyjemność cię widzieć. Jak się mają sprawy w Yalosemba? — Ciebie też miło widzieć. Czy jest Monseigneur? — Tak. Jest z wielebną Matką Adeliną. — Och, to świetnie. Mam dla niej liścik. — Czy mam siostrę zapowiedzieć? — Jakbyś mógł. Muszę się zobaczyć z obojgiem. Ksiądz podszedł do drzwi i zapukał lekko, wysilając słuch w oczekiwaniu na odpowiedź. Po chwili drzwi otworzył niski, łysy mężczyzna w ciężkich okularach, spoczywających na końcu szerokiego nosa. — Ekscelencjo, jest tutaj siostra Matylda, która chce się zobaczyć z Eks- celencją i z wielebną matką — powiedział ksiądz. Biskup z uśmiechem podniósł wzrok na Matyldę. — Opatrzność cię zesłała. Twoja matka przełożona zeszłej nocy przybyła 97 z Belgii. Rozmawiamy o trudnej sytuacji na północy — nie w twoim szjpitalu, wiem — ale twoja opinia jako pielęgniarki będzie dla nas bardzo waż.na. — Wyciągnął dłoń. Uklękła i pochyliła głowę nad jego pierścieniem. — Matylda! Co za wspaniała niespodzianka — powiedziała matka przełożona, a jej arystokratyczna twarz rozjaśniła się w uśmiechu. — Proszę, usiądź — zaprosił biskup wracając do swojego, bogato zdobionego, afrykańskiego fotela. — Właśnie opowiadałem matce przełożonej o wydarzeniach w Yambuku. — W domu wszyscy są zdruzgotani śmiercią Lucie — powiedziała matka Adelina. — Osobiście przekazałam tę smutną wiadomość jej rodzinie. A teraz dostaliśmy informację przez radio, że siostra Fermina jest chora i że jest w drodze do Kinszasy, a potem zawiozę ją do Antwerpii. — Zgadza się. Właśnie przyjechałam z Yambuku — potwierdziła Matylda. — Naprawdę?! — wykrzyknął biskup. — Nie powiedziano mi, że wyjechałaś z Yalosemba. — Zdjął okulary i zaczął je wycierać, żeby ukryć zirytowanie. — Pojechałam tam dopiero parę dni temu, odpowiadając na prośbę siostry Augustyny o pomoc. — Dobrze się czujesz? — spytała matka przełożona. — Oczywiście — odparła Matylda. — Więc, proszę, opowiedz nam wszystko, co wiesz o panującej tam sytuacji — poprosił biskup. Matylda przekazała im szczegóły na temat śmierci Lucie, nagłej choroby Ferminy, rosnącego żniwa, jakie gorączka zbiera wśród Zairczyków, i odwiedzin lekarzy z Kinszasy. Ciągnęła dalej: — Naszym najbardziej palącym problemem jest to, że trzy z sześciu osób stanowiących pomoc pielęgniarską są złożone chorobą, a od czasu, kiedy byli u nas lekarze, wzrosła liczba pacjentów przychodzących do szpitala. Wszyscy są wykończeni. — I nie wiadomo, co zabija ludzi? — spytała Adelina. — Lekarze z Kinszasy uważali, że może to być dur brzuszny i zaszczepili pracowników misji i nas. — Pomacała się po ramieniu. — Do tej pory czuję ten zastrzyk. Ale według najnowszych opinii choroba może być powodowana przez wirus. — Jak epidemia grypy? — spytała Adelina. — Niezupełnie. Ta choroba powoduje krwotoki. — W jaki sposób jest przenoszona? — zainteresował się biskup. — Nie wiemy — odparła Matylda. — Nie wiemy, czy jest przenoszona przez kurz, owady czy przez kontakt bezpośredni, i to sprawia, że jest jeszcze groźniejsza. Adelina i biskup przyjrzeli jej się z niepokojem. — Przyjechałam tu z krótką wizytą, żeby podkreślić powagę kryzysu w Yambuku. Potrzebuję też dwóch pielęgniarzy, którzy mogliby nam jomóc, 98 i mam listę artykułów, które siostra Augustyna prosiła, żeby przywieźć, gdy będę wracała dziś wieczorem. — O pielęgniarzy będziesz musiała poprosić doktora Miatambę__stwierdził biskup. — Oczywiście. Zobaczę się z nim, jak tylko skończymy. — Lepiej zdaj również krótką relację komisarzowi okręgowemu. Matylda przytaknęła. — Czy spędzisz noc z nami, w klasztorze? — spytała Adelina. — Nie. Chciałabym, ale muszę wieczorem wracać do Yambuku. — Sądzisz, że to rozsądne? — Droga matko, wiem jedynie, że to niezbędne. Siostra Antonia jest jedyną zakonnicą pielęgniarką, która pozostała na miejscu, a nie jest przecież w pełni wykwalifikowana. Matka przełożona pochyliła się na krześle. "* — Trzeba też myśleć o przyszłości — powiedziała. — Od dwóch lat nie udało nam się zwerbować do Zairu żadnej pielęgniarki. Musimy wziąć pod uwagę ewakuację sióstr z Yambuku. — Ale to spowodowałoby panikę — wtrącił biskup. — Możliwe, ale jeśli umrze więcej sióstr, w ogóle nie będzie misji. Co ci ludzie wtedy zrobią? Biskup spojrzał sponad okularów na fotografię kardynała Malula, pierwszego prałata ze środkowej Afryki, który został wybrany księciem kościoła. — Przetrwają, wielebna matko^ — z pewnością w tej chwili wielkim kosztem — ale ludzie i Kościół Święty przetrwają — odparł biskup z u- śmiechem. Adelina spojrzała na niego i uniosła brwi. — Za waszym pozwoleniem, Monseigneur, chciałabym dokończyć to, po co tu przyjechałam — wtrąciła Matylda. — Jak najbardziej — powiedział biskup wstając. Wyjęła z kieszeni kopertę. — To od Augustyny. Zawiera listę artykułów, które, zgodnie z jej poleceniem, muszę przywieźć ze sobą. — Ojciec zajmujący się magazynem przygotuje je w ciągu kilku godzin — powiedział biskup. Adelina zawahała się przez moment i zapytała: — Czy sądzisz, że powinnam pojechać z tobą? — To nie byłoby rozsądne — odparła Matylda. — Matka jest wspaniałą, czułą przełożoną, ale nie pielęgniarką. Wiem, że możemy liczyć na Matki modlitwy. — W takim razie zostanę tutaj przez jakiś czas i będę się z wami kontaktowała przez radio — zdecydowała starsza kobieta. Na jej twarzy malowało się niezadowolenie, że musi pozostać poza kręgiem wydarzeń, gdy dzieje się tyle nieznanego. Matylda pojechała do biura komisarza okręgowego. Poinformowała go 99 0 sytuacji w Yambuku. Wysłuchał uprzejmie, nie czyniąc uwag i nie oferując pomocy; Yambuku leżało poza jego okręgiem. Następnie udała się do szpitala w poszukiwaniu doktora Miatamby. Z tuzin pacjentów stało w kolejce wzdłuż werandy, która biegła przez całą długość budynku. Większość siedziała pod ścianą. Kilkoro leżało ma matach. Pacjenci ci mieli na tyle poważne problemy natury zdrowotnej, że zdecydowali się pokryć koszt transportu do szpitala, i dodatkowo łapówki, żeby przedostać się przez bramę. Gdy jakiś pacjent wychodził z gabinetu, wchodził następny, a ci, którzy czekali wzdłuż ściany, przesuwali się trochę bliżej w stronę drzwi 1 czekali dalej. Czas nie był istotny, liczyło się czekanie w kolejce. W szpitalach rządowych brakowało lekarzy. Niegdyś były one dumą kolonii belgijskiej. Teraz brakowało im materiałów i sprzętu. Pacjenci, potrzebujący leków, musieli je zdobywać sami. Rodziny osób, które miano poddać operacji, kradły albo zbierały starą gazę i nici — a czasem nawet środki do narkozy — zanim można było zaplanować zabieg. Niewielu z lekarzy przydzielonych na oddziały i do przychodni poświęcało dużo czasu na pracę w szpitalu. Większość miała prywatne gabinety czy nawet małe kliniki gdzieś w mieście, gdzie wykonywali swój zawód i wystawiali najwyższe rachunki za leczenie, jakie byli w stanie zaakceptować ich klienci. Paru zairskich lekarzy, którzy poświęcili życie praktyce w szpitalu, było oddanymi, profesjonalnymi patriotami, którzy rzadko czerpali ze swej pracy korzyści finansowe czy przywileje polityczne. Matylda pracowała z Miatambą i wyszkoliła dwóch z jego pielęgniarzy. Chętnie wykorzystałaby go jako lekarza dla swojej własnej rodziny. Niektórzy z pacjentów czekających wzdłuż ściany rozpoznali ją i wstali, by się przywitać. — Nie przeszkadzajcie sobie — powiedziała do nich. — Będę tu tylko chwilę, żeby zobaczyć się z doktorem. Bez pukania wślizgnęła się do gabinetu. Miatambą, wysoki i dobrze zbudowany, ubrany w biały kubrak laboratoryjny z krótkim rękawem i w spodnie khaki, był pochylony nad starym mężczyzną, leżącym na stole lekarskim, i słuchał jego serca i płuc. Pielęgniarz, asystent, podniósł wzrok. Matylda położyła palec na ustach. Miatambą otoczył ręką kościste ramiona pacjenta i pomógł mu usiąść. — Sik-oyo, pema makasi, Tata. Teraz oddychaj głęboko, ojcze. Pierś pacjenta unosiła się i opadała. Dostrzegł Matyldę i uśmiechnął się. — Mbote, ma soeur. — Sango nini, Tata Biwal — spytała podchodząc do stołu lekarskiego. W czasie gdy ona była naczelną pielęgniarką szpitala, on był odpowiedzialny za sterylizację. To było siedemnaście lat temu, po uzyskaniu niepodległości. Lekarz odwrócił się. — Siostra Matylda! Tak się zakrada do mojego gabinetu bez zapowiedzi! Znowu mnie sprawdzasz? — Jesteś jednym z niewielu lekarzy, których nigdy nie musiałam pilnować, 100 i dobrze o tym wiesz — powiedziała zakonnica. — Chcę zamienić z tobą kilka słów o sytuacji w Yambuku. — Słyszałem plotki — powiedział lekarz. Odwrócił się do swojego asysten- ta. — Dopilnuj, żeby Tata Biwa dostał dostateczną porcję antybiotyku na przyszły tydzień. Chcę go obejrzeć za dziesięć dni. Jeśli będzie miał kaszel ze zwiększoną wydzieliną zielonej flegmy albo gdyby wróciła mu gorączka, to muszę go zobaczyć wcześniej. Pielęgniarz przytaknął, pomógł pacjentowi zejść ze stołu i zaprowadził go do swojego biurka. — Chętnie bym wypił filiżankę kawy — stwierdził Miatamba, otwierając drzwi gabinetu. Zobaczył, że kolejny pacjent stoi gotowy do wejścia. — Przepraszam, ale będziesz musiał poczekać. Zaraz przyślę swojego asystenta — powiedział. Pacjent ze stoickim spokojem usiadł z powrotem na podłodze. W dyżurce lekarskiej, na kanapie z wystającymi sprężynami, spał młody mężczyzna, z głową opartą na poplamionym oparciu. Stare czasopisma medyczne, przysłane przez organizację misyjną w Contentment, w Illinois, leżały rozrzucone na stole przykrytym ceratą w wyblakłe, czerwone kwadraty. Jedynym umeb- lowaniem skromnego pokoju były krzesła z prostymi oparciami i kosz, stojący w kącie, wypełniony poplamionymi, zielonymi kitlami do prania. Na palniku elektrycznym stał poobijany, emaliowany czajnik. Mały zlew był pełen brudnych łyżeczek i kubków. Przepraszając, Miatamba obudził młodego człowieka i poprosił, żeby załatwił kolejkę pacjentów — on musi przez kilka minut porozmawiać z siostrą Matyldą. Stażysta podniósł się, ziewnął, przeciągnął i wyszedł. — Nie jest tak czysto i schludnie jak za twojej bytności — zauważył lekarz. — Mam nadzieję, że nie używasz cukru. — Wręczył jej letnią neskę w filiżance. — Można go dostać tylko na czarnym rynku, a to jest poza zasięgiem mojej pensji. — Potrząsnęła głową. — Opowiedz mi teraz o Yam- buku — powiedział, gdy usiedli przy stole. — Spędziłam tam ostatni tydzień, usiłując pomóc siostrom i Masangayi w walce z czymś, co zabiło dziesiątki ludzi, z siostrą Lucie włącznie. — Matylda streściła wydarzenia, kończąc na wizycie dwóch lekarzy z Kinszasy. — Co mam zrobić? — Przyjedź i pomóż nam. — Wiesz, że Yambuku nie należy do mojego okręgu. Bez komentarza wzruszyła ramionami. Ciągnął dalej: — Z pewnością, jak profesor już przeprowadzi badania lub, co bardziej prawdopodobne, jak już siostra Fermina dotrze do Antwerpii, dowiecie się, co powoduje gorączkę, i będziecie mogli robić to, co należy. — To nie nastąpi na tyle szybko, żeby już nikt nie umarł — odparła Matylda. — Siostro, jeśli ty i Masangaya nie możecie powstrzymać zgonów, cóż więcej ja mogę zrobić? — Twoja obecność bardzo by uspokoiła ludzi. 101 — Ludzi czy siostry? — Wszystkich. Miatamba dopił z kubka i wstał. — Jeszcze kawy? — Nie, dziękuję. Podszedł do zlewu i wypłukał swój kubek. Zdawał sobie sprawę, że Afrykanin raczej pozostałby bierny, niż wpadał w panikę. Oni wiedzieli, że po burzy wychodzi słońce. Wrócił do stołu. — Mam przeczucie, że najgorsze jeszcze jest przed nami — powiedziała po chwili Matylda, jakby do siebie. Lekarz przyjrzał jej się uważnie. — Siostro, jesteś chora? — Nie, właściwie nie. Ale jestem zmęczona i bolą mnie plecy od prowadzenia samochodu — usiadła prostując trochę plecy. — Daj mi rękę. — Sięgnął nad stołem, otoczył swoimi długimi, delikat- nymi palcami jej nadgarstek i wyczuł puls. Był szybki, a dłoń miała gorącą i wilgotną. — Masz gorączkę. — Może mam podwyższoną temperaturę. Boli mnie ręka w miejscu, gdzie mi dali zastrzyk przeciw durowi. To chyba od tego — powiedziała Matylda wyrywając rękę. — Dokąd stąd pojedziesz? — spytał. — Do klasztoru, żeby zabrać trochę zaopatrzenia, potem zatankuję dżipa i jadę z powrotem do Yambuku. — Dziś wieczorem? — Tak. Mówiłam ci, że brakuje im personelu, a za to mają więcej pacjentów niż zwykle. Wstali oboje. — Pamiętaj, żeby coś zjeść w klasztorze. — Dobrze, ale nie jestem szczególnie głodna. — Wiem. Ty tak jak lwica, a nie jak szakal. Przez chwile ich oczy spotkały się w milczeniu. Jest chora i nie chce się do tego przyznać, pomyślał. Matylda odwróciła wzrok. Jakżebym chciała go teraz po prostu zabrać ze sobą. Miatamba zrobił krok db przodu i położył jej dłonie na ramionach. Rozluźniła się przez chwilę, po czym odepchnęła go i utkwiła w nim wzrok. — Pojedziesz? — Jak tylko będę mógł. Nie odważyłbym się sprzeciwić — odrzekł z chichotem. — Możesz nam pożyczyć dwóch z twoich pielęgniarzy? — To też spróbuję zrobić. Matylda pojechała z powrotem do klasztoru. Adelina, nie bardzo chcąc ją puścić, robiła zamieszanie i biegała w kółko, jak kwoka nad pisklętami. W końcu wręczyła Matyldzie torbę kanapek i dwie butelki wody. 102 — Woda była przegotowana i przefiltrowana, więc powinna być bezpieczna. Czy Augustyna rozmawiała z tobą na temat ewakuowania sióstr?__spytała. — Nie. Wydaje mi się, iż sądzi, że jesteśmy w stanie dać sobie radę do czasu, aż wyniki testów profesora lub wiadomości o Ferminie naświetlą obraz sytuacji. — Przykro mi, że nie mogę nic więcej zrobić — powiedziała matka przełożona. — Oczywiście będę się bardzo gorąco za was wszystkich modliła. Monseigneur obiecał, że odprawi specjalną mszę w waszej intencji, żeby dać wam wszystkim siłę na przetrwanie tych strasznych czasów. — Mogłaby matka wstawić się u władz, żeby przysłali do Yambuku więcej zairskich pielęgniarzy — powiedziała Matylda. — Czy Monseigneur zdołał wydusić od ojców zaopatrzenie? — Masz wszystko w samochodzie. Dwie kobiety wyszły do dżipa. Matylda wsiadła i zapaliła silnik. — Bądź błogosławiona, Matyldo. I niech cię Bóg prowadzi. Matylda pomachała. — Będę się kontaktować z wami przez radio. Pojechała krótszą, mniej zaludniona trasą na północ, do Yambuku. Kierowcy ciężarówek, którzy wykorzystywali handel międzywioskowy, żeby dorobić sobie do pensji, rzadko jej używali, więc na drodze mniej było głębokich rowów po kołach. Ostatnie promienie słońca uciekały zza burzowych chmur, formujących się na ciemniejącym niebie, ale deszcz jeszcze nie padał. Matylda mocno dociskała pedał gazu i ryk silnika starego pojazdu huczał jej w uszach. Po godzinie telepania się na drodze zesztywniała jej szyja i rozbolała głowa. 0 zmierzchu zatrzymała się bez wyłączania silnika, napiła się wody z butelki 1 ugryzła kawałek kanapki. Powieki kłuły ją od zmęczenia i rwało lewe ramię. W torbie medycznej znalazła aspirynę i połknęła trzy tabletki, popijając wodą. Zakurzone reflektory wpuszczały w tunel ciemności matowe, żółte światło. Gęsta roślinność porastała pobocza drogi i przesłaniała wszystko, oprócz kawałka nieba w kolorze indygo. Wysiadła, wyciągnęła szmatę spod siedzenia i wytarła reflektory. Wsiadła do dżipa, wrzuciła bieg i wjechała w noc. — Matko Błogosławiona, nie opuszczaj mnie — wyszeptała. Potem, już w mniej oficjalny sposób zwróciła się do swojego anioła stróża, tej ciężko pracującej duszy, która miała problemy, żeby za nią nadążyć: liczę na ciebie, że mi wskażesz, gdzie są żleby w dziurach wypełnionych błotem, żebym mogła po nich poprowadzić koła; niechaj mieszkańcy wiosek śpią, żebym mogła przejechać bez żadnych dyskusji; i spraw, żeby ten wierny, oddany pojazd wytrzymał jeszcze kilka godzin, a wtedy dam ci odpocząć i sama też odpocznę. Światło reflektorów oślepiło kozodoje, które się zagnieździły w ciepłym piasku na drodze. Wzbiły się w górę w ostatniej chwili, tuż przed maską, a ich białe plamy na skrzydłach zamigotały przed szybą. W pierwszej wiosce, do której się zbliżyła, była ustawiona zapora — pojedynczy, bambusowy kij — który odsunęła i, gdy już przejechała, umieściła z powrotem na miejscu. Przez chwilę, w świetle reflektorów, ujrzała starego mężczyznę i kobietę. Jechała dalej 103 podążając za smugą światła, podskakując pomiędzy dwiema ścianami roślin. Sennie pomyślała o drodze ocienionej przez klony, która prowadziła z jej rodzinnego gospodarstwa, obok domu Weroniki, do wioski Schilde. Opuściła okno i podmuch wiatru, pachnącego mokrym piaskiem, nieco ją rozbudził. Zamykała jedno oko na raz, żeby złagodzić kłucie. Aspiryna działała. Ból głowy zelżał; poczuła się lepiej. Żeby nie zasnąć, śpiewała głośno, zmieniając repertuar od pieśni pochwalnych Marii Panny, do przedszkolnych rymowanek o zwierzętach gospodarskich. Druga wioska wyglądała na bezludną, nie postawiono tam żadnych zapór. W Yambuku dzień był wypełniony ciężką pracą i strachem. Antonia wciąż przebywała w szpitalu, doglądając chorych. Weronika pisała w refek- tarzu: 26 września 1976 Kochana Gabrielo, Fermina jest w drodze do Kinszasy, a potem do Belgii, ponieważ zaatakowała ją ta sama choroba, która zabiła Lucie. Czekam, aż siostra Matylda wróci z Lisala z lekarstwami i z lekarzem. Tymczasem, niech Ci opiszę, co się wydarzyło dziś po południu. Tuż po lunchu pojawiło się około dwudziestu czarnych. Twarze i ciała mieli pomazane czerwoną i białą farbą. Wykrzykiwali i biegali wokół budynków misji, wymachując dzidami i strzelbami. Potem zaczęli strzelać ze strzelb poopoo i zaatakowali wejście do pawilonu ogólnego, gdzie leżą w agonii zarażeni „gorączką". Cisnęli dzidami, zostawili je tak, kołyszące się w ziemi, i wycofali się. Przegrupowali się, znowu ruszyli do przodu, żeby odzyskać dzidy, i pobiegli, krzycząc, do następnego pawilonu. Po powtórzeniu całej tej ceremonii przed każdym pawilonem pomaszerowali do domu ojców i zatańczyli, waląc wściekle w małe bębenki, przytroczone do pasa. Patrzyłyśmy z oddali, jak ojciec Gerard spokojnie siedzi na werandzie. Po ceremonii ich wódz oznajmił, że wypędzili już złe duchy powodujące śmierć i, gdy miną dwa deszcze zesłane przez ich przodków, zaraza się skończy. Jak wiesz, jest teraz pora deszczowa, więc dwie ulewy nadejdą i tak. Cóż, jak zawsze twierdziłam, oni mają swoje metody, a my mamy nasze. Słyszę dżipa, więc szybko skończę i powitam Matyldę. Ona jest źródłem wielkiej siły i pocieszenia. Z całą moją miłością, Twoja siostra w Chrystusie Światło reflektorów omiotło refektarz. Wzięła lampę naftową i poszła spotkać się z Matyldą. — Weroniko! Nie powinnaś była na mnie czekać. — Martwiłam się o ciebie po takiej długiej jeździe. — Chwyciła torbę z samochodu i przyświecając lampą poprowadziła do pokoju. Matylda podeszła 104 do zlewu, zmoczyła wodą ręcznik, po czym opadła z przyjemnością na krzesło i wytarła twarz. Weronika zapaliła świeczkę na stoliku przy łóżku. — Zrobię ci filiżankę herbaty. — Jedną filiżankę, a potem wezmę prysznic. Dziesięć minut później Weronika wróciła z herbatą i zastała Matyldę pogrążoną we śnie. Zostawiła filiżankę na stole, zdmuchnęła świecę i poszła do łóżka. O drugiej nad ranem Weronice śniło się, że pomaga zbierać jabłka w ich sadzie w domu, a Matylda woła „Weroniko, przyjdź tutaj i przytrzymaj drabinę, bo upadnę. Weroniko! Weroniko"! Obudziła się raptownie. — Wero, pomóż mi! — krzyczała Matylda zza drzwi swojego pokoju. Weronika wyskoczyła z łóżka i pobiegła wzdłuż korytarza, a Augustyna i Antonia wyszły ze swoich pokojów i podążyły za nią. W przyćmionym świetle świeczki Weronika zobaczyła, że koszula nocna Matyldy przyfcleiła się do jej szczupłego ciała, a jej niespokojną twarz pokrywał pot. Rozdział 8 Po porannej mszy Weronika zajrzała do Matyldy; spała na boku. Po cichu wycofała się z pokoju, przeszła na drugą stronę drogi, do domu asystenta medycznego i zapukała do drzwi. Otworzyły się i w progu stanął Masangaya. — Przepraszam, że cię niepokoję tak wcześnie — powiedziała Weronika. — Nic nie szkodzi, siostro. Jeszcze się nie położyłem. W nocy zmarło więcej osób. — O mon Dieu, mon Dieu, kiedy to się skończy! Mam nadzieję, że niedługo dostaniemy wiadomości od lekarzy Ferminy. — Ja również. — Czy mógłbyś przyjść i obejrzeć siostrę Matyldę? Wróciła z Lisala i zawołała mnie w nocy. Martwię się o nią. Weronika próbowała zajrzeć przez niego do wnętrza domu, ale zagrodził jej drogę do wejścia. — Słyszałam, ze wysłałeś żonę i dzieci do Ebonda. Czy mam ci przynieść śniadanie? — Nie, dziękuję, siostro. Mam kogoś, kto się mną zajmuje. Przyjdę, jak tylko posprzątam. Weronika odwróciła się i zeszła po schodach. Drzwi za nią zamknęły się. Inna kobieta... łatwe rozwiązanie dla niego. Kobieta w świeckim społeczeństwie musi karmić swojego mężczyznę, rodzić mu dzieci i zaspokajać go w łóżku. Sw. Paweł przekazał swoje szowinistyczne poglądy Tymoteuszowi: kobiety nie są po to, żeby nauczać, ale żeby się uczyć i słuchać mężczyzn cicho i pokornie. Weronika była zadowolona, że jest zakonnicą. Ślubowanie Chrystusowi wymagało wiele wyrzeczeń, ale służenie mu było wzniosłe i dawało jej zadowolenie, a przysięgi pozbawiły ją bardziej uciążliwych komplikacji związanych z kobiecoś- cią, a przynajmniej większości z nich. Z ulgą również przyjmowała fakt, że to Antonia sprzątała i prała w domu ojców, oczywiście wyłączając ojca Dubonnet, który, tak naprawdę, nigdy się nie kąpał ani nie prał swoich rzeczy. Antonia, z kolei, wydawała się rozkwitać, służąc mężczyznom. Weronika weszła po schodach i do refektarza, gdzie siostry spożywały śniadanie. — Czy Matylda przespała resztę nocy? — spytała Augustyna. 106 Antonia nalała Weronice kawy i podsunęła jej chleb i ser. — Wciąż jeszcze śpi — odparła Weronika. — Poprosiłam Masangayę, żeby ją obejrzał. Matylda twierdzi, że gorączka i nocne poty są wynikiem szczepionki przeciwko durowi brzusznemu. Mam nadzieję, że się nie myli. Trzy zakonnice dokończyły posiłku w milczeniu. — Będę w swoim gabinecie — oznajmiła Augustyna, odsuwając krzesło. — Przekażesz mi, co powiedział, dobrze? — Oczywiście — zgodziła się Weronika. Antonia zaczęła zbierać naczynia, ale Weronika powstrzymała ją. — Ja to zrobię. Ty masz pełne ręce roboty w szpitalu. Antonia odsunęła się, nieco zaskoczona. Weronika skończyła sprzątać ze stołu i ułożyła naczynia w zlewie kuchennym. Następnie przeszła koryta- rzem i usiadła na schodach frontowych, w oczekiwaniu na asystenta medy- cznego. "* Z oddali usłyszała, jak chór ćwiczy do mszy. Zastanawiała się, czy bardzo będzie wypełniony kościół, skoro tylu pracowników misji jest chorych albo wyjechało z rodzinami do swoich własnych wiosek. Gdy wsłuchała się dokładniej, zauważyła, że nie słychać wysokiego odgłosu bębna, który zazwyczaj wybijał się z głuchych tonów. Czyżby Bienvenu, młody mężczyzna, który obsługiwał maszynę łuskającą ryż, również wyjechał? Spółdzielnia rolnicza uzależniona była od garstki osób, które zostały przeszkolone, jak obsługiwać ciężarówki i inne maszyny. Plantatorzy kawy i ryżu musieliby powrócić do upraw tylko dla swojej konsumpcji, gdyby maszyny rdzewiały na polach, a plony gniły w ziemi. Kobiety znów musiałyby wykonywać najcięższe prace, a mężczyźni siedzieliby w cieniu drzew, popijali i palili bangi. Śpiewanie ustało. Czy wierni pozostaną wiernymi, czy wrócą do swoich wierzeń animistycznych? — Na przykład wiara w to, że skóra lamparta wyposażała mężczyznę, który ją nosił, w siłę i w przebieg- łość tego zwierzęcia. Masangaya podszedł do niej i wstała, zgarniając sobie kurz z siedzenia. — Pójdę i powiem jej, że przyszedłeś — powiedziała Weronika. Asystent medyczny przytaknął. Trzymał zniszczoną, skórzaną torbę, z ze- psutym zatrzaskiem. Weronika zapukała cicho i weszła. Broda i nos Matyldy wydawały się bardziej wystające. A może to zapadłe policzki i podkrążone oczy były bardziej wyraźne. Uśmiechnęła się, gdy Weronika podeszła do jej łóżka. — Nie śpisz. — Tylko drzemałam, co przyniosło mi ulgę i czuję się teraz dużo lepiej. Dziękuję ci za pomoc w nocy. Udało ci się zasnąć z powrotem? — Oczywiście — powiedziała Weronika. — Matyldo, Masangaya przyszedł, żeby cię zbadać. — Nie musi mnie badać — zaprotestowała pielęgniarka siadając w łóżku. — Powinien zajmować się pacjentami, którzy są naprawdę chorzy. — Ja go poprosiłam, żeby przyszedł. — Wero...! — Tutaj masz grzebień. Wygładzę prześcieradła i wpuszczę go. — Matylda 107 uczesała włosy i opadła z powrotem na poduszki. Nawet ten drobny wysiłek spowodował nawrót bólu głowy. Weronika podeszła do drzwi i otworzyła je. ¦— Wejdź, Masangaya. Siostra Matylda cieszy się i jest wdzięczna, że przyszedłeś. Asystent medyczny wszedł do środka i postawił torbę na krześle. — Siostra Weronika nie powinna była zawracać ci głowy. Masz pewnie więcej niż dosyć do roboty. — Dzień dobry, siostro — przywitał się Masangaya. — To nie mija się z prawdą, ale ty też musisz czuć się dobrze, żeby z nami ciągnąć ten kierat. Weronika postawiła jego torbę na łóżku i podsunęła mu krzesło. — Dziękuję — powiedział, siadając. — Rozumiem, że przyjechałaś zeszłej nocy po bardzo długim dniu. Jak tam sprawy w Lisala? Będą mogli nam przysłać jakieś wsparcie? — Widziałam się z doktorem Miatambą, który przesyła ci uszanowania. Postara się przyjechać i robi co może, żeby zwerbować tu dwóch pielęgniarzy. — Dobrze. Teraz, ma soeur, powiedz mi, co się z tobą dzieje. — No dobrze — zgodziła się cierpliwie. — Wczoraj w drodze z Lisala zaczęła mnie boleć głowa i wystąpiła lekka gorączka. Ramię, gdzie mi wstrzyknięto szczepionkę, było rozpalone i bolało mnie. Wzięłam aspirynę i poczułam się lepiej do północy, kiedy to obudziłam się zlana potem, z kolejnym bólem głowy i bólem pleców, prawdopodobnie od podskakiwania na wybojach. Weronika dała mi jeszcze aspiryny, zmieniła pościel i spałam aż do waszego przyjścia. — A jak się teraz czujesz? — Dość dobrze — odparła pielęgniarka, rzucając szybkie spojrzenie na Weronikę. — Co to znaczy? — dopytywał się Masangaya. Matylda zastanowiła się i spojrzała na niego. — Właściwie wciąż czuję się zmęczona i nieco obolała. Wczoraj był długi, wyczerpujący dzień. Asystent medyczny przytaknął i czekał na ciąg dalszy. — Potrzebuję jedynie aspiryny i jeszcze trochę odpoczynku. — Masz gorączkę? — spytał. Przyłożyła sobie dłoń do czoła. — Chyba tak, ale niewielką. Wyciągnął z torby termometr i podał go siostrze. Wetknęła go pod język i zacisnęła usta. Sprawdził puls i ciśnienie krwi i odczytał termometr. — Temperatura podwyższona o pięć kresek. Tak jak mówisz, kilka aspiryn powinno wystarczyć. — Założył stetoskop na szyję. — Chciałbym cię zbadać, jeśli można. — Tak, chyba powinieneś — zgodziła się Matylda. Masangaya popukał ją w plecy i osłuchał klatkę piersiową. Przesunął jej 108 dłońmi po ramionach, wyczuwając ciepło i wrażliwość w miejscu, gdzie była szczepiona. Gdy zbadał jej brzuch, złożył stetoskop i schował go do torby. Matylda wygładziła przykrywające ją prześcieradło i położyła się, patrząc na niego wyczekująco. — Wydaje mi się, że chyba masz rację, siostro. Działanie aspiryny się skończyło. Jeśli będziesz brała dwie pastylki co trzy, cztery godziny, z odrobiną jedzenia i picia, i zostaniesz dzisiaj w łóżku, szybko powinnaś wrócić do zdrowia. — Tak myślałam — powiedziała Matylda. — Dam Weronice chloramfenikol i niwachinę dla ciebie. W ten sposób zabezpieczymy wszystkie ewentualne przyczyny choroby. Przez chwilę każde z nich badało się nawzajem wzrokiem. W konkluzji: żadnych pytań, żadnego okłamywania. — To logiczne — powiedziała pielęgniarka. — Dziękuję^ że przyszedłeś. Jestem pewna, że jutro stanę na nogi. Uścisnęli sobie dłonie i Masangaya wyszedł. — Zaraz wrócę z lekarstwem — powiedziała Weronika, wychodząc za nim z pokoju. Dogoniła go. — Co sądzisz? — Siostro, ja już przestałem sądzić. Stawiam tylko jeden krok na raz, nie wiedząc, dokąd wiedzie ścieżka. W milczeniu poszli do pawilonu operacyjnego i do jego gabinetu. Wręczył jej antybiotyk i tabletki antymalaryczne. — Zdam ci relację dziś wieczorem — powiedziała Weronika. — W porządku — odparł Masangaya, zamykając za nią drzwi. Wyciągnął się na swojej pryczy w nadziei na sen. Jedna śmierć poganiała następną i nic nie powstrzyma tej zarazy, dopóki wszyscy, którym pisane było umrzeć, nie spoczną w grobach. Weronika przepchnęła się między Afrykanami, jak tylko skończyła się msza, w czasie której rozegrała się dramatyczna scena. Otworzyła drzwi pokoju Matyldy i z ulgą zobaczyła ją siedzącą w łóżku i czytającą swój brewiarz. — Nigdy nie uwierzysz, co się stało — powiedziała Weronika, próbując złapać oddech. — Ojciec Gerard zasłabł w czasie wygłaszania kazania! — Usiadła na krześle obok łóżka Matyldy i wytarła twarz rogiem welonu. — Czy nic mu nie jest? — spytała Matylda. — Nie wiem. Dwóch zairskich wikarych pomogło mu przejść do zakrystii. Dubonnet musiał dokończyć mszę. — Uspokój się i zwolnij trochę, Weroniko, a potem opowiedz mi, co się stało — powiedziała Matylda. — Więc, tak jak sądziłam, kościół nie był nawet w połowie pełen, ponieważ większość nauczycieli i pracowników odesłało swoje żony i dzieci po śmierci Lucie. Ludzie, którzy pozostali, pracują dla misji od lat. Zostaną, dopóki będą tu ojcowie i siostry. W każdym razie, ojciec Gerard właśnie głosił jedno ze swoich kazań o ogniu piekielnym i siarce. On utrzymuje, że epidemia jest karą zesłaną 109 na Yambuku przez sprawiedliwego Boga, z powodu „niemoralnego i rozwiązłego zachowania ludzi". Wpadł w wir oburzenia. Potrafi być straszny, wiesz. — Tak, wiem — powiedziała Matylda — ale to nic nowego. Co się stało? Weronika przysunęła krzesło bliżej łóżka i ciągnęła swoją opowieść. — Po komunii, gdy chór śpiewał, ojciec Gerard nagle wstał i zatrzymał muzykę nakazującym ruchem ręki. Zgromadzonych ogarnęła pełna napięcia cisza, a on wszedł na ambonę. Był ubrany w zielony ornat z żółtym krzyżem i w zieloną stułę wyszywaną złotymi nićmi. Jego szara broda z białym pasmem pod wydatną dolną wargą nadawała mu wygląd Mojżesza na górze. „Mam przed sobą proroctwo Izaaka, gdy Jerozolima pławiła się w grzechu. Dziś te słowa odnoszą się do was wszystkich tutaj, w Yambuku: »I stanie się tak, że zamiast słodkiego zapachu będzie fetor; a zamiast pasa będzie sznur; a zamiast starannie ułożonych włosów, łysina; a zamiast bogatej szaty, okrycie z workowego płótna; a zamiast piękna, wstyd«". Za chórem bębniarz wybijał rytm pieśni pogrzebowej. Głębokie da-dum, da-dum rozlegało się echem pod metalowym dachem, a głowy i ramiona ludzi kołysały się w tym ponurym rytmie. Wielkie dłonie ojca Gerarda wysunęły się z koronkowych mankietów komży, gdy chwycił Biblię i uniósł ją przed sobą jak kamienną tablicę, na której zostały wyryte przykazania boskie. Przez zgromadzonych przeszedł szept „Libela, libela"; ludzie powtarzali afrykański przydomek Gerarda „wiecznie, wiecznie". „To jest-słowo-Boże — zagrzmiał ksiądz, potrząsając księgą w rytm bębna. — Boga, który-nie toleruje-afrontów-od swych dzieci. Boga, z którego nie będziecie sobie żartować. Ta epidemia jest karą Bożą, ponieważ nie żyliście zgodnie z Jego przykazaniami. Chodziliście do domu publicznego w Bumba i wykorzystywaliście kochanki dla zaspokojenia swej żądzy. Sprzeciwiliście się przykazaniom Boga, a On zesłał tę zarazę, żebyście ponieśli swe ą pokutę i karę". Siedząca w pierwszym rzędzie Antoni s1 ojrzała nerwowo na Augustynę, która zacisnęła usta, kiwając potakująco jiovą. Odgłos bębna i donośny głos księdza rozbrzmiały pośród zakurzonych drewnianych belek i spadły jak burzące fale na ludzi, którzy skurczyli się i stulili razem. Przejęła ich groza na widok jego gniewu. Ogoleni na znak żałoby, potakiwali głowami przy każdym uderzeniu bębna. Już byli zdruzgotani przez śmierć, a teraz Bóg Libeli chciał jeszcze więcej. Gerard przerwał i wsparł się na ambonie, żeby złapać oddech. Otarł twarz rękawem. Oparł się o balustradę ambony i kontynuował — teraz błagając. Walenie bębnów przycichło, dało się słyszeć w tle tylko rytmiczne głuche dudnienie. „Moje dzieci, moje biedne dzieci, Bóg chce, żebyście były czyste i żebyście mogły podejść do Jego niebiańskiego tronu. Musicie odpokutować za grzech w waszych duszach albo przepadniecie i zginiecie w ogniach piekielnych". — Przerwał ze wzrokiem utkwionym w krzyżu wiszącym nad wejściem do kościoła; krew odpłynęła mu z twarzy, oczy odwróciły się w oczodołach i osunął się na podłogę. Antonia wstała i ruszyła w jego stronę, ale Augustyna ją przytrzymała. Bębnienie ustało. Rozległ się szum, gdy dwóch wikarych pospieszyło do niego 110 i wyciągało go z ambony w stronę drzwi zakrystii. Ojciec Gerard szybko przychodził do siebie, wyszarpnął się i z trudem wstał na nogi. Wszedł z powrotem na ambonę i chwycił się balustrady. Znowu rozległo się da-dum da-dum. „Nawołuję was, moi synowie i córki w Chrystusie, przestańcie uganiać się za kobietami i pić, i palić haszysz, tak żeby Bóg, w swojej nieskończonej miłości, zdjął z Yambuku klątwę i powitał was z powrotem wśród owieczek należących do Jego kościoła. — Stanął prosto, wyciągnął rękę ponad zgroma- dzonych i zagrzmiał: — W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego". — Odwrócił się, wolno poszedł do zakrystii i zatrzasnął za sobą drzwi. Bębnienie ustało, a przez kościół przetoczyło się westchnienie ulgi. Następnie przed ołtarz wyszedł ojciec Maas, a ludzie podnieśli głowy, uśmiechnęli się i wyszeptali „Dubonnet, Dubonnet". Ksiądz wzniósł dłonie i przemówił cicho: ** „Moi bracia i siostry w Chrystusie. Wola Boga i natura są nieugięte i twarde jak skały, które wyznaczają bieg leśnych strumieni. Ale odwrotnie niż w przypadku praw natury, mamy orędownika przed ławą sprawiedliwości w Niebie, Jezusa Chrystusa. Jeśli będziemy wiedli taki żywot jak On, nasze grzechy będą zapominane. Żyjmy jak On i, w naszym smutku, kochajmy i wspomagajmy się nawzajem. Ci, którzy umarli, wyzwolili się z cierpienia ziemskiego i spoczywają w pokoju. My, którzy pozostaliśmy, wciąż zmagamy się z naszą własną naturą. Pozostanę z drzewami, które zarastają porzucone ogrody i głęboko wpuszczają swoje korzenie w po- szukiwaniu wody. Nie umierają szybko. Gąsienice jedzą im liście, ale nie są w stanie zjeść ich wszystkich. Niektóre z nich, jak wielu z nas, stoją wytrwale. Niektóre umrą, ale nie wszystkie. Teraz odejdźcie w pokoju i miłujcie się nawzajem". Wera skończyła swoje opowiadanie: — Więc przyszłam zaraz, żeby ci o tym opowiedzieć. — Myślisz, że ojciec Gerard czuje się teraz dobrze? — Tak sądzę — odparła Weronika, dopijając ze szklanki Matyldy. — Poszedł do zakrystii o własnych siłach i trzasnął drzwiami. Chyba zraniona została jego duma, że zemdlał na oczach Afrykanów. Potrzebujesz czegoś? Za chwilę wrócę z lunchem. — Dzięki za sprawozdanie. Wezmę jeszcze dwie aspiryny i prześpię się. Muszę słuchać poleceń — powiedziała Matylda. Ojciec Gerard, jak to było w zwyczaju po niedzielnej mszy, pił z siostrami wino na werandzie klasztoru, gdy po schodach weszła Weronika. — Ojcze, ulżyło mi, kiedy widzę, że nic ci nie dolega. Za twoje zdrowie — powiedziała, unosząc kieliszek. — Dziękuję, siostro. Za twoje — odparł Gerard odwzajemniając toast. — Już zupełnie wróciłem do siebie. Pościłem przez dwa dni, żeby odpokutować za grzechy tubylców i zmógł mnie upał podczas mszy. 111 — Jak na mój gust, ojciec wciąż jeszcze nie wygląda za dobrze — stwierdziła Weronika. — Też nie wyglądałabyś najlepiej, siostro, gdybyś... Augustyna wtrąciła się: — To było wspaniałe kazanie, ojcze. Jestem pewna, że dziś wieczorem, przed nieszporami, ustawi się do twojego konfesjonału długa kolejka. — Zgadzam się, że kazanie było wspaniałe, ale nie wierzę, że powodem epidemii jest zachowanie Afrykanów — oznajmiła Weronika. — Poczytaj Stary Testament — powiedział ksiądz. — Czytam Nowy Testament — odrzekła Weronika z przekonaniem. — Po prostu nie wydaje mi się, żeby Bóg pokarał ludzi w Yambuku w taki sposób. W końcu niektórzy z nauczycieli i pracowników, którzy umarli, byli dobrymi, uczciwymi ludźmi. Nie hulali i nie palili chanvre. A Lucie? — Bardzo często grzesznicy są powodem śmierci niewinnych — uciął ojciec Gerard. Augustyna położyła dłoń na ramieniu Weroniki, ale Weronika wyrwała się i powiedziała: — Ojcze, ludzie z tego regionu palą haszysz i pija lokoto od lat. Zabicie kilku z nich zarazą nie zmieni ich zwyczajów. To jest ich tradycja. To ich sposób radzenia sobie z surowym, odizolowanym światem. — To kara od Boga, ponieważ nie wypełniają Jego przykazań! — krzyknął ksiądz. — Ich nganga mówią, że zarazę spowodowały odeszłe dusze plemienia, które kiedyś tu żyło i zostało wypchnięte przez obecnych mieszkańców — stwierdziła Weronika, nie zbita z tropu przez Gerarda. — Gdzie to usłyszałaś? — W wioskach, jak je objeżdżałam kilka dni temu. — Powinnaś spędzać więcej czasu na kolanach w kaplicy, a mniej na słuchaniu paplaniny tubylców — stwierdził ksiądz surowo. Odwrócił się na pięcie i zszedł po schodach werandy w upał południa. — Nie ma nikogo równie prostego i równie upartego jak flamandzka zakonnica — wymamrotał do siebie. Szedł z wysoko podniesioną głową i, zmierzając w stronę domu ojców, wzbijał obcasami niewielkie tumany kurzu. Nagle siostry usłyszały głośny łoskot. — Wyładowuje się na biednym stole — odezwała się Antonia skrywając dłonią uśmiech. — Chyba go zezłościłaś. — Ostatnio bez przerwy jest o coś zły. Lepiej pomyślałby, jak zorganizować dla nas więcej pomocy, zamiast zrzucać zarazę na Boga — powiedziała Weronika. — Dlaczego Bóg miałby się mścić na Yambuku? Tutejsi ludzie nie są gorsi niż inni w tym rejonie. — Może nie czuje się dobrze — wyraziła przypuszczenie Antonia. — Cóż, mam nadzieję, że pozostanie przy zdrowiu. Byłby bardzo trudnym pacjentem. Antonia dodała: 112 — Szkoda, że nie ma ojca Dubonnet. Rozumie ludzi lepiej niż ktokolwiek z nas. — Tuż po mszy wyjechał na rowerze, żeby poodwiedzać wioski __ poinformowała ją Weronika. — Chodź, przygotujemy Matyldzie lunch. W tej samej chwili ojciec Dubonnet znajdował się osiem kilometrów od Yandongi, w wiosce Bombanga. Przygotowywał się do ochrzczenia dwójki dzieci i odprawienia mszy dla garstki mieszkańców wioski, którzy byli członkami kościoła. Po odprawieniu tych ceremonii zasiadł ze starszymi pod purpurową bugenwillą, której rozłożyste gałęzie podparte były kołkami, żeby dawały cień. Ksiądz dowiedział się, że człowiek noszący imię Liwagu Masombo zmarł we wczesnych godzinach rannych. Zgodnie z poleceniem wodza rodzina natychmiast pochowała go za domem. Dwa dni wcześniej zmarła dwudziestopięcioletnia żona tego mężczyzny, a zaraz po niej jej dziecko. Podczas ostatnichTlrzech miesięcy trwania ciąży młoda matka była pacjentką kliniki przedporodowej szpitala w Yambuku. Urodziła dziecko na oddziale porodowym. Mały człowieczek, o skórze twardej jak podeszwa, który wspinał się na palmy, żeby ściągać ich mleczną żywicę, podał starszym i księdzu masanga ya mbila, świeże wino palmowe, tylko lekko sfermentowane. Gdy już napełniono plastykowe kubki, każdy z mężczyzn wylał odrobinę na ziemię, dla przodków, po czym wszyscy wznieśli swoje szklanice, powiedzieli „Sante" jak Europej- czycy, i wypili. Później, gdy już na dobre rozpaliła się fajka wodza, ksiądz podał im paczkę papierosów belgas i wszyscy zapalili. Rozmowa zeszła na temat zarazy, która kosztowała Bombanga dwójkę dorosłych i dziecko. Ta trójka to byli jedyni pacjenci, przebywający w misji w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Po długiej dyskusji, podczas której kilka osób na raz podnosiło głosy, osiągnięto kompromis na temat ndoki, który opanował szpital. Niewiadome było pochodzenie tego niszczycielskiego ducha ani dlaczego się tam zadomowił. Nganga znajdą odpowiedzi na te pytania, jak porozumieją się z przodkami. Ale było jasne, że złowroga, zabójcza siła błąka się w szpitalu i że trzeba coś zrobić, żeby ją uspokoić. Tematem rozmowy stały się rozważania, jakie przeciwsiły mogłyby okazać się skuteczne. Wieczorem, jadąc z powrotem do Yambuku, Dubonnet rozmyślał o rozmowie starszych na temat uspokojenia śmiercionośnego ducha w szpitalu. Gdy odstawił rower, wziął ze swojego pokoju starą sutannę i poszedł do kościoła. Zwinął sutannę na kształt pałki, nalał do chrzcielnicy wody święconej i zamoczył koniec swojego prymitywnego kropidła. Następnie przerzucił sobie nasączony ornat przez ramię, wyszedł w zapadający już zmierzch i pomaszerował energicznie do szpitala. Jego zamiarem był egzorcyzm, a nie uspokojenie ducha. Kilka osób, które spotkał po drodze, odsuwało się na skraj drogi i patrzyło, jak Dubonnet mijał je z niesłychanym skupieniem i pośpiechem. Wszedł do budynku i przystanął. Garstka odwiedzających, która siedziała, czuwając nad trzema pacjentami w najdalszym zakątku oddziału, podniosła 8 —Ebola 113 wzrok i zaniemówiła, zdziwiona widokiem obdartej postaci, wyglądającej jak duch, która stanęła w przyćmionym świetle przy drzwiach. — W imię Chrystusa — zawołał Dubonnet wymachując sutanną nad głową — wypędzam cię w najdalsze zakamarki piekła... Odwiedzający zerwali się na nogi, gdy woda święcona popryskała puste łóżka i okna. Dubonnet zbliżył się do chorych, grzmiąc: — I pozostań tam przykuty na zawsze, żebyś nigdy nie zechciał niszczyć dusz. Odwiedzający uciekli, a pacjenci, zamarli na swoich materacach, patrząc z przerażeniem, jak ksiądz wali mokrą pałką w obramowania łóżek, opryskując je wodą. Następnie wyszedł z budynku i udał się do pawilonu dziecięcego. Powtórzył ten sam rytuał, z takim samym zaangażowaniem, ale tym razem ciszej, chodząc na palcach między rzędami łóżek. Niektóre dzieci nie spały i machały do niego, przyzwyczajone do różnych zachowań tego ojca. Pozdrowił je i upomniał: — Spać, spać. Kiedy tylko opuścił oddział, cztery osoby doglądające dzieci wyczołgały się spod łóżek, poszły za nim w bezpiecznej odległości i, przekonane, że ściany się rozlecą i otworzą niebiosa, obserwowały, jak przemierza wszystkie pawilony i wypędza ndoki. W Yambuku tego wieczoru nie było burzy. Gdy nastała noc, na zachodzie pojawiła się srebrna poświata zapowiadająca pełnię księżyca, który powoli wyłonił się zza drzew i rzucił swój blask na budynki szpitala. Gdzieś spoza terenu misji dochodziło rytmiczne bicie w bęben. Ludzie tańczyli wokół bębnów w promieniach księżyca, które przeświecały przez drzewa, i wrzucali do rzeki pieniądze, żeby uspokoić duchy. Rozdział 9 Jak sięgam pamięcią, tak się nie leniłam — powiedziała Matylda do Weroniki, gdy ta weszła później, wieczorem, do jej pokoju. — Ale wyglądasz lepiej. Powinnaś spróbować częściej robić sobie wolną niedzielę. — Weronika postawiła na stole tacę, którą przyniosła ze sobą. Matylda przesunęła się na skraj łóżka i przejechała palcami po włosach. — Spraw, żeby chorzy w Dzień Pański poczuli się dobrze, a z przyjemnością wezmę sobie wolne. Sięgnęła po sandały, popukała nimi w podłogę, żeby wykurzyć nocne pająki i skorpiony, wsunęła je na nogi i wstała. Pochyliła głowę najpierw w przód, a potem w tył, żeby rozmasować sztywność szyi, po czym podeszła do stołu. — Ryż, pudding, chleb z robakami, banany i herbata. Znowu normalne posiłki. Dobrze, że nie jestem głodna. — Ci lekarze z Kinszasy pochłonęli wszystkie nasze zapasy z domu — powiedziała Weronika. — Pewnie opowiadają teraz, że przez cały czas jemy tu jak fynproevers. — To niewielka cena za to, że zabrali Ferminę do Kinszasy. Kiedy tak sobie rozmawiamy, wyobrażam sobie, jak leży opatulona w łóżku w szpitalu w An- twerpii — odparła Matylda. Antonia zapukała do drzwi i weszła. — Właśnie widziałam ojca Gerarda. Odmówił przyjęcia jedzenia, które mu zaniosłam. — Pewnie czuje się niezdrowy, bo zachował się jak idiota — stwierdziła Weronika. — Tak, utrata równowagi na pewno może spowodować brak apetytu — zgodziła się Matylda. — A poza tym, jak się miewa? — Jest milczący i oschły. Gdy go zapytałam, jak się czuje, spojrzał na mnie wilkiem — odparła Antonia. — Ale pozwolił ci się koło siebie krzątać. Pewnie mu się to podoba — stwierdziła Weronika. — Może. Ale lepiej mi się układa z nim niż tobie. Robię, co mi każe, bez 115 podawania w wątpliwość jego poglądów. Pozwala mi zmierzyć sobie temperaturę, sprawdzić puls i zabrać brudne rzeczy do prania. — Jeśli naprawdę się rozchoruje, będzie jak lampart ze złamanym kłem — zauważyła Weronika. — Słyszałam, ze ojciec Dubonnet nie pozwala siostrom nic dla siebie robić — powiedziała Matylda. — To prawda — potwierdziła Weronika. — A wiedziałaś, że daje pieniądze na szpital? Powiedział Augustynie, że jak ktoś się o tym dowie, to przestanie to robić; więc musimy zatrzymać to dla siebie. Matylda usiadła do stołu, wzięła dwie łyżki puddingu i odsunęła jedzenie. Następnego ranka wstała na poranną mszę i na kawę. Mimo że jej opalona twarz była nieco ziemista a pod oczami pozostały ciemne koła, wyglądało, że niemal zupełnie wróciła do siebie. Po śniadaniu Augustyna udała się do swojego gabinetu, a Matylda poszła do pokoju radiowego, gdzie Weronika czekała na połączenie z Lisala. Pracownik, który grabił grządki obok niskiej ściany korytarza, skłonił się w pas, gdy przechodziła: — Mbote, ma merę. — Mbote — odpowiedziała i pomachała mu ręką. — Yambuku, Yambuku, tutaj Lisala — zabrzmiało radio bezbarwnym głosem ojca Julesa. — Słucham Lisala, tu Yambuku — odpowiedziała Weronika. — Jest dla was wiadomość od Katolickiego Centrum Łączności w Kinszasie. Długopis Weroniki zawisł nad papierem. — Słucham, Lisala. — Wiadomość brzmi: STAN SIOSTRY FERMINY NIE ULEGŁ ZMIANIE. GORĄCZKA NIE USTĘPUJE. MAMY NADZIEJĘ NA POPRAWĘ. JEST W KLINICE NGALIEMA. Zapisałaś? Ręka Weroniki zacisnęła się na mikrofonie. — Fermina nie jest w Belgii? -— Ojciec w KCŁ doniósł, że jest w klinice Ngaliema w Kinszasie — powtórzył Jules tonem nieco zniecierpliwionym. — Czy Kinszasa powiedziała, że wyślą ją do instytutu w Antwerpii? — nie ustępowała Weronika. — Nie, siostro. Wiadomość zawiera tylko te informacje, które przekazałem. Czy masz coś dla Lisala? — Nic — odparła Weronika, po czym dodała szybko: — Być może będziemy musieli was wywołać później w ciągu dnia. Proszę słuchać dziś wieczorem. Doszedł głos ojca Julesa, z długim, pełnym cierpienia westchnieniem. — Dobrze, jeśli sądzicie, że to konieczne, będę nastawiony na waszą częstotliwość. Odbiór i koniec nadawania. Weronika wyłączyła radio i syknęła w mikrofon: — Ty stary koźle, jedyna rzecz, na jaką jesteś nastawiony, to... 116 Matylda powstrzymała ją, kładąc dłoń na ramieniu. Spojrzała na przyjaciółkę — Przepraszam, ale on jest jak maszyna. — Odłożyła mikrofon i wstała. — „Mamy nadzieję na poprawę" oznacza, że się jej pogorszyło. — Może jest zbyt chora, żeby odbyć podróż — powiedziała Matylda. Poszły do biura matki przełożonej, gdzie Weronika powtórzyła wiadomość otrzymaną przez radio. — Nie, to niemożliwe! — wykrzyknęła Augustyna, gdy właśnie wchodził Masangaya. — Fermina wciąż jest w Kinszasie. — Wiedziałem, że nie możemy ufać tym zairskim lekarzom — powiedziała gorzko Weronika. — Ale skoro siostra Fermina przebywa w Ngaliema — zauważył Masan- gaya — opiekują się już nią Belgowie. Augustyna wtrąciła: — Jestem przekonana, że lekarze i pielęgniarki w klinice wiedzą, co robią, a Fermina z pewnością powie im, co o tym sądzi. W każdym razie jest w rękach Boga i nie możemy teraz nic zrobić, jedynie modlić się za nią. — Odwróciła się do Masangayi. — Jak wygląda nasza sytuacja dziś rano? Myślał przez chwile. — Wiadomość o lekarzach, którzy dają zastrzyki, szybko się rozeszła, i do szpitala przybywa więcej pacjentów w nadziei na wyleczenie. W tej chwili mamy dziewiętnastu z objawami „gorączki" i mimo że ostatniej nocy nikt nie zmarł, obawiam się, że większość z nich zejdzie przed końcem tygodnia. Mandu, nasz ostatni pielęgniarz, jest chory. Właśnie mi doniesiono, że wyjechał, gdy zrobiło się ciemno. Pacjenci sami musieli się sobą zajmować w nocy. — Wkrótce powinniśmy usłyszeć coś od doktora Miatamby — powiedziała Matylda. — Możemy mieć jedynie taką nadzieję — odparł Masangaya. — Martwię się też o Ambwę i jego rodzinę. — Odwrócił się do Matyldy. — Jest szefem internatu dla dziewcząt. Dwójka z jego dzieci zmarła i słyszałem od jednej z kucharek ze szkoły, że zastanawiają się z żoną, czy nie wyjechać, żeby ocalić swoje dwuletnie dziecko. — Jeśli Ambwa wyjedzie, kto będzie nadzorował dziewczęta? I dokąd miałby się udać? — zapytała Weronika. — Prawdopodobnie do Bumba. Ma tam przyjaciół wśród nauczycieli. — Drogi są pozagradzane. Nie uda im się przedostać — stwierdziła Matylda. — Ma motorower i zna szlaki omijające wioski — powiedział Masangaya. Przerwał i popatrzył prosto na Augustynę. — Na pensji jest wciąż siedemdziesiąt dziewcząt. Wydałem polecenie, aby te, które mieszkają w promieniu dwudziestu kilometrów, wróciły rano do swoich wiosek. I tak już trzymaliśmy je u nas zbyt długo. Czy ktoś je odprowadzi, czy nie, będą bezpieczniejsze niż tutaj. — Jak sobie życzysz — zgodziła się Augustyna. — Teraz, wybaczcie mi. Zanim zdążyła coś jeszcze powiedzieć, już go nie było. 117 Augustyna spędziła cały dzień w biurze, przyjmując doniesienia z zewnątrz i pocieszając pogrążone w smutku rodziny. Rozdawała ryż i sól, a nawet bawełniane prześcieradła, wszystkim, którzy potrzebowali pomocy. Nad misją zawisła atmosfera dręczącego niepokoju. Ludzie unikali się nawzajem. Tkacze odleciały i pozostawiły rachityczną palmę, ozdobioną girlandami pustych, wiszących gniazd. Przy kolacji niewiele rozmawiano. Matylda poszła spać bez jedzenia. Gdy Augustyna i Weronika kończyły posiłek, nadeszła Antonia z domu ojców, usiadła i złożyła ręce na stole. Gorączka ojca Gerarda podniosła się do czterdziestu stopni Celsjusza; ma czkawkę, okropną: za każdym razem, jak mu się odbije, jęczy z bólu, jakby ktoś bił go od środka. — Nie można jej powstrzymać? — spytała Weronika. — Prosiłam, żeby przestał na chwilę oddychać, ale nie jest w stanie wytrzymać odpowiednio długo. Łapie szybko powietrze, obrzękły mu też stopy. Szkoda, że nie ma lekarza, który mógłby go zbadać. — A asystent medyczny? — spytała Augustyna. — Zaproponowałam Masangayę, ale Gerard odmówił, powiedział, że jest dobry, jeśli chodzi o władanie nożem i nic poza tym. — Zjedz coś — powiedziała Weronika, przesuwając po stole na wpół pustą salaterkę rozmokłego ryżu. — Nie, napiję się kawy i może trochę wina, jeśli jeszcze jakieś zostało. Chcę spytać Matyldy, co mamy zrobić z ojcem. Weronika nalała kawy i przyniosła z kredensu ostatnią butelkę St.Emilion, przysłaną przez przyjaciółkę z Antwerpii. Wina starczyło akurat na jeszcze jeden kieliszek. Po kilku minutach Antonia weszła na palcach do pokoju Matyldy, a Weronika przyglądała się, stojąc w drzwiach. Antonia zobaczyła zarys ciała Matyldy pod prześcieradłem. Odwróciła się i dała znak Weronice, żeby weszła. W przyć- mionym świetle obie zakonnice dostrzegły śmiertelnie bladą, oblaną potem twarz i ciemne, zapadnięte oczy. Matylda miała otwarte usta i szczęki wykrzywione w brzydkim gjymasie. Zaparło im dech. — Och, Święty Boże, nie! — powiedziała Weronika, wycofując się z po- wrotem do korytarza. — Idź, powiedz Augustynie. Ja z nią posiedzę — szepnęła Antonia. Weronika przytknęła do ust chusteczkę i przytaknęła. Po policzkach popłynęły jej łzy. Płomyk w lampie naftowej był maksymalnie zmniejszony. Rzucał na pokój słabą poświatę. Matylda jęknęła i Antonia przysunęła się bliżej łóżka. Chora podniosła wzrok i spojrzała na ręce Antonii odziane w rękawiczki. Ciężka, szara ćma załopotała hałaśliwie, wleciała z ciemności za otwartym oknem i wylądowała na lampie, zakłócając spokój komarom siedzącym na ciepłym szklanym kloszu. Weronika wróciła do pokoju z Augustyna. Podeszły do łóżka. Matylda poruszyła ustami; Antonia pochyliła się, żeby usłyszeć jej szept. 118 — Chciałabym przyjąć sakrament. — Czy mam poprosić teraz ojca Dubonnet? — spytała cicho Antonia. Matylda potrząsnęła lekko głową i powiedziała: — Rano. Przewróciła się na bok i zamknęła oczy. Antonia dała znak, że zostanie, i pozostałe siostry odeszły. Dwa koguty zapiały na zmianę z dwóch przeciwległych krańców misji jak trębacze odpowiadający sobie na sygnały. Matylda obudziła się, gdy do jej uszu dobiegło klapanie nie zapiętych, skórzanych sandałów. Zza drzwi pojawiła się zmierzwiona głowa ojca Dubonnet. — Wejdź, ojcze. Czekam na ciebie. Dziękuję, że przyszedłeś tak wcześnie. — Weronika kazała mi się stawić. — Położył swój mały, skórzany przybornik do mszy na stoliku, przy łóżku. — I tak bym przyszedł. Antonia oddała księdzu swoje krzesło. Matylda spróbowała usiąść, ale opadła z powrotem na poduszkę. — Czy udzielisz mi ostatniego sakramentu? — Z pewnym wysiłkiem podsunęła sobie poduszki pod plecy. — W nocy dana mi była łaska pogodzenia się ze śmiercią. Mam nadzieję, że nie będę musiała siedzieć zbyt długo w czyśćcu. Będziesz się za mnie modlił, prawda? — Oczywiście. Ale sądzę, że szybko przemkniesz przez czyściec. Łatwiej jest być dobrym chrześcijaninem, jeśli potrafi się nauczać lub leczyć, tak jak ty. Niektórzy z nas, którzy tylko rozprawiają o religii, pewnie tak szybko przez niego nie przejdą. Niewiele brakowało, żebym się poświęcił całkowicie medycy- nie, ale nie mogłem sobie wyobrazić spędzenia tych wszystkich lat pod szarym niebem, wśród naszych sztywnych Flamandów. Uśmiechnęła się do niego. — Tutejsi ludzie cię kochają — Weronika mi mówiła — a ty kochasz ich, mimo że skrywasz to pod tą wielką brodą. — Przestań, siostro, to ja mam ci teraz służyć duszpasterstwem, a nie ty mnie. Czy odczuwasz jakiś ból? — Trochę, w głowie i w żołądku. Ale jest do zniesienia. — Czy jest coś ważnego, z czego pragniesz się wyspowiadać? '— Och, tak. — Odwróciła wzrok i zastanawiała się przez chwilę. — Z dumy. Byłam strasznie napuszona, gdy matka przełożona zdała mi relację i poprosiła o moją radę. Chciałam być potrzebna. — Fałszywa pokora jest znacznie gorszym grzechem niż duma, siostro. Czy widziałaś kiedyś dobrego pracownika, który nie jest dumny z tego, co wytwarza? Duma broni nas przed przeciętnością. — Ty jesteś inny, ojcze. — Matylda przyjrzała mu się uważnie. — Weronika powiedziała, że ty jesteś inny. Dubonnet pytająco wzniósł krzaczaste brwi. — Miała na myśli „inny" w dobrym znaczeniu. Jesteś taki zaskakujący i miły — dodała spiesznie. 119 — Wszyscy stajemy się trochę inni, jak przez jakiś czas pomieszkamy w Afryce. Gdy jadę do Europy, czuję się jak obcy. — Przejechał palcami po brodzie i odgarnął z sutanny pasmo włosów. — Udzielę ci ogólnego rozgrzeszenia, które obejmie zarówno twoje wielkie, jak i drobne grzechy. Uczynił nad nią niedbały znak krzyża i wyrecytował: — Niech Bóg Wszechmogący zlituje się nad tobą, wybaczy ci wszystkie twoje grzechy i ofiaruje ci życie wieczne. Amen. — Pogrzebał w głębokiej kieszeni. Matylda zauważyła, że na sutannie ma smugi zaschniętego, czerwonego błota i że brakuje mu jednego guzika. Wyciągnął małą stułę z wytartym, prostym haftem i pourywanymi frędzlami, strząsnął ją, przyłożył do ust i powiesił sobie na szyi. Następnie wyciągnął probówkę z gumowym korkiem, zawierająca wodę święconą. — Lata temu pożyczyłem to ze szpitala — wyjaśnił, kładąc ją na stoliku przy łóżku. Z drugiej kieszeni wyciągnął zwitek waty i dwa połamane papierosy. Wcisnął papierosy z powrotem, wybrał okruchy tytoniu i polał wacik świętym olejkiem. Matylda zamknęła oczy i złożyła dłonie w modlitwie. Dubonnet przytrzymał delikatnie nasączony olejkiem wacik między poplamionym nikotyną kciukiem a palcem wskazującym. Zrobił na jej czole znak krzyża. — Poprzez to święte namaszczenie, niechaj Pan w swojej miłości i litości dopomoże ci w łasce Ducha Świętego. Następnie spytał: — Co jeszcze cię boli? — Gardło — odrzekła, kładąc dłoń pod brodą — kark i żołądek. Dubonnet poczynił wacikiem znak krzyża pod jej podbródkiem. — Matko Chrystusa, daj swej służebnicy siłę i ulżyj jej w bólu. Pochyl się lekko do przodu — powiedział, namaszczając jej szyję. — Ulżyj w bólu. — Dłonią wykonał znak krzyża nad jej ciałem i uklęknął przy łóżku. -— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, świeć się imię Twoje... — ksiądz i zakonnica unisono recytowali te znajome, dające ukojenie słowa. Udzielił jej komunii, podając Ciało Chrystusa do jej ust i dotykając końca jej języka wacikiem umoczonym w małej piersiówce z winem. Pobłogosławił ją i wstał. — Już. Mam nadzieję, że poczujesz się lepiej. Śmierć przyniesie ci ukojenie od cierpienia, które dręczy nas wszystkich, pozostających przy życiu. Będę się za ciebie modlił, gdy będziesz przechodziła przez czyściec. Ale musisz wstawić się za nami, którzy pozostaną tutaj, rozpaleni i zlani potem, żyjący w świecie mikrobów, chwastów i lepkiego błota. Jako pokuta, módl się, żebyśmy stali się bardziej wyrozumiali i nie narzucali naszych sztywnych poglądów i ambicji tym, do których przybyliśmy, aby im pomóc. — Dziękuję, ojcze. Będę się modliła za to i za ciebie. Dubonnet uchylił drzwi. Gerard leżał na boku, z podciągniętymi kolanami i z głową opartą na dwóch poduszkach. Oddychał głęboko, ale co dziesięć czy dwanaście oddechów jego ciałem wstrząsała konwulsyjnie głośna czkawka, po 120 której następował jęk, gdy wypuszczał powietrze z płuc. Dubonnet spojrzał przez ramię na Antonię. Wyciągnęła strzykawkę z lekarstwem. — Asystent medyczny poradził, żebym mu to dała — wyszeptała. — Co to jest? — spytał Dubonnet. — Dolantyna, środek uśmierzający. Z pokoju dobiegł szelest pościeli i tłumiony krzyk. — Mój Boże, jak długo będę jeszcze musiał znosić... hiikk... oooch!... te męczarnie! Ksiądz i zakonnica weszli do pokoju. — Jest tutaj siostra Antonia z zastrzykiem. On złagodzi czkawkę — powiedział Dubonnet. — Żadnych zastrzyków! Czy nie ma nic innego? — spytał Gerard w przerwie między atakami konwulsji. Dubonnet spojrzał na Antonię, a ta pokręciła głową. "* — Nie — powiedział. Następnie dodał: — Chyba, że chcesz spróbować mojej własnej mikstury. Powstrzymałaby nawet pociąg. — Spróbuję wszystkiego oprócz zastrzyku. Dubonnet wyszedł z pokoju i wrócił po kilku minutach ze szklanką mętnego płynu. — Proszę. Weź trzy duże łyki, wstrzymując oddech. — Już tego próbowałem. — Ale nie miałeś mojej mikstury do picia. Gerard uniósł się powoli i usiadł, chwytając się jedną ręką za głowę, a drugą wyciągając po szklankę. — Raz, dwa, trzy, start! — odliczył Dubonnet. Gerard wziął trzy głębokie łyki i wypluł resztkę, która pozostała mu w ustach. Wybałuszył oczy i z trudem chwytał powietrze: — Matko Przenajświętsza, próbujesz mnie zabić? — Usta miał szeroko otwarte, łapał z trudem i wydmuchiwał powietrze. Podniósł szklankę w górę. — Co to za diabeł? — „Otwieracz oczu". Piję szklaneczkę co rano, żeby nie zachorować. Jedna trzecia whisky, jedna trzecia pernod i dopełnione ginem. W celach odżywczych dodaję żółtko jajka. Gerard oddał ojcu Dubonnet szklankę i położył się z powrotem, rękoma starając się wycisnąć ból z czaszki. — Nie chcę już więcej twoich leków — mruknął, zakrywając usta ręką. — Już nic więcej nie mogę ci zaoferować — odparł Dubonnet. Przez chwilę panowała cisza. Następnie Gerard opuścił ręce i otarł twarz skrajem prześcieradła. — Czkawka minęła! — Oczywiście. Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? Gerard wygładził załamki na swoim podkoszulku, zwinął prześcieradło na wysokości pasa i spuścił nogi z łóżka. — Chcę iść do kościoła. Musisz odprawić mszę i dać mi sakrament chorych 121 w obecności wszystkich. — Schylił się, żeby sięgnąć po sandały, ale nasilenie bólu w głowie i fala zawrotów i mdłości zmusiły go do położenia się z powrotem do łóżka. — Nie jesteś w stanie, żeby dokądkolwiek iść — oświadczył Dubonnet. — Poza tym, jeśli masz „gorączkę", co jest dość prawdopodobne, istnieje ryzyko, że zarazisz innych. Afrykanie unikają rozmów o śmierci, dopóki się ona nie wydarzy. My możemy być trochę bardziej realni. Właśnie udzieliłem ostatniego sakramentu siostrze Matyldzie. Wczoraj czuła się lepiej i nawet pracowała. Teraz wątpię, żeby przetrwała noc. Mógłbym się założyć, że oboje, i ty, i ona, chorujecie dłużej, niż się do tego przyznajecie. — To możliwe. Nie mamy w zwyczaju się skarżyć — odparł Gerard. Antonia zabrała bieliznę księdza i sutannę złożoną schludnie na krześle. — Zabiorę to do prania i wrócę za godzinę, żeby zmierzyć temperaturę i przynieść lekarstwa. — A ja wrócę wieczorem, żeby zająć się twoimi potrzebami duchowymi — oznajmił Dubonnet i ruszyli razem do drzwi. Gerard podparł się na łokciu. — Musisz już iść? Dubonnet zatrzymał się i odwrócił. — Nie. Nie mam do roboty nic, co nie mogłoby poczekać. — Usiadł na krześle, a Antonia zamknęła drzwi. Gerard mówił wolno i ostrożnie. — Wiem, że umieram. Chcę, żebyś wysłuchał mojej spowiedzi, gdy wrócisz dziś wieczorem. Jak już dokonam aktu skruchy, oczywiście udzielisz mi rozgrzeszenia i razem odprawimy mszę. Moja dusza będzie gotowa do odejścia... porządnie oczyszczona i podporządkowana naszym ustalonym dogmatom. Dubonnet pochylił się do przodu. — Tego właśnie bez przerwy uczyliśmy ludzi — powiedział łagodnie. Gerard przerwał, niepewny, czy ma kontynuować. Przez chwilę podniósł wzrok i szukał oczu swojego brata księdza. — Jest w tym jakaś różnica, gdy dotyczy to przedstawiciela Zbawcy. — Przerwał. — Zawsze słyszałem, że lekarze to najgorsi pacjenci. Musi być im ciężko umierać od choroby, której tragiczny, nieodwracalny przebieg jest im znany. Sądzę, że internista, oddany swoim pacjentom, który prowadził ich przez cierpienie aż do wrót śmierci, potrafi lepiej przyjąć swój własny koniec, swoją własną śmiertelność. Ale dla chirurga, człowieka, który poddaje swoich pacjentów operacjom oddalającym śmierć, który walczy ze śmiercią jak z osobistym wrogiem, dla niego śmierć jest porażką. Jego własną porażką i odebraniem mu pacjenta. I sądzisz, że byłeś dla wiernych raczej chirurgiem czy internistą? — spytał Dubonnet. Gerard wzruszył ramionami. — To jest jeden sposób patrzenia na to, co robimy — powiedział Dubonnet odchylając się na krześle. — W moim przekonaniu jesteśmy jak pasterze, albo 122 nawet jak psy owcze, które prowadzą swoje stada przez oczyszczające rowy do zagród zbudowanych przez pokolenia pasterzy. Jesteśmy jak kudłate wolarze flamandzkie, z brudnymi brodami, strzegący naszych stad przed drapieżnikami. Czasami żyjemy w owczarni i stajemy się jej częścią. Pomagamy nieco tu i tam, ale mamy niewielki wpływ na to, gdzie owce się pasą albo gdzie się kryją, gdy są przestraszone. — Więc co to znaczy „dobry ksiądz"? — Taki, który idzie za tym, co mu dyktuje jego własne sumienie i nie robi niczego w złej intencji. Gerard westchnął i legł z powrotem na poduszkach. — Sądzisz, że byłem zbyt... chirurgiczny? — Może czasami trochę zbyt kolonialny — powiedział Dubonnet ze śmiechem. — Nie wiem. Tylko Bóg może sądzić naszych duszpasterzy. Wielu z naszych podopiecznych odnajduje bezpieczeństwo w tym, że im się mówi, co mają myśleć. Niektórzy potrzebują wsparcia lub mocnego ramienia, na którym można się wyżalić. Inni potrzebują kopniaka w zadek. Zawsze szanowałem twoją dyscyplinę i zdecydowanie. Afrykanie nazywają cię Libela — nieskończenie, wiecznie — jak tam to sobie przetłumaczysz. Dubonnet spojrzał na rzeźbione maski powieszone na matach Bakuba w geometryczne wzory, przybitych do ściany. Obok wisiały obrzędowe sztylety i zakrwawione dzidy. Gerard nie zbierał tych trofeów; zostały mu ofiarowane. — Zyskałeś wśród ludzi szacunek i poważanie, jakimi rzadko obdarzają Belgów. — Czy to dobrze? — spytał Gerard, licząc na potwierdzenie. — Niedługo się przekonasz. Twój opór wobec rebeliantów był niezwykle bohaterski. Ocaliłeś misję od splądrowania. Gdy rebelianci uciekli, wydarzenia przybrały naturalny tok; najemni żołnierze zaczęli rabować. Pamiętasz tego, który zbierał afrykańskie głowy dla białej szkoły medycznej na południu? — Któż mógłby go zapomnieć — odparł Gerard. — Gdy najemnicy odeszli, przez cały czas nic się nie działo. Mieszkańcy wiosek byli zamknięci w sobie, cisi i zastraszeni, pilnowali tylko swoich spraw. Potem żołnierze z armii, którzy mieli ochraniać ludzi, zakradli się w nocy, zabrali, co tamci pozostawili, i zgwałcili kobiety. Dzięki tobie nie było tu naszych sióstr i dzięki litościwemu Bogu byłem na urlopie w Belgii, ominął mnie więc horror męczeństwa. Dubonnet sięgnął do kieszeni i wyciągnął zmiętą paczkę belgasów. Skupił się na stukaniu papierosem w poplamiony paznokieć kciuka, następnie zapalił go drewnianą zapałką i wciągnął głęboko dym. Gdy go wypuścił, przypomniało mu się, gdzie się znajduje. — Och, przepraszam. Przeszkadza ci? — Wcale nie, Jef. Dlaczego nie rozmawialiśmy tak nigdy przedtem? — Śmierć nie stała za rogiem i nie wyzwalała nas z naszych zahamowań. Nawet żółw próbowałby wyjść ze skorupy, gdyby leżał na grzbiecie i nie mógł się przekręcić — odparł Dubonnet, wstając. — Mam nadzieję, że będziesz mógł odpocząć. — Gerard splótł ręce i uśmiechnął się. 123 Sekretarka komisarza okręgowego w Bumba, uczesana w warkoczyki mocno przylegające do głowy, siedziała przy stole i starannymi pociągnięciami nakładała czerwony lakier na swoje długie paznokcie. Obcisły stanik, uszyty z płótna zadrukowanego hasłami politycznymi, ledwo mieścił jej wydatne piersi. Gdy mężczyzna i kobieta weszli ostrożnie i stanęli przed nią, podniosła wzrok, zirytowana, że ktoś jej przerywa. Przybyli mieli zapadnięte oczy, a kurz na ich twarzach przecinały strużki potu. — Tak? — spytała machając ręką, żeby wysuszyć paznokcie. Mężczyzna oparł się o stół. Stojąca za nim żona zdjęła sobie dziecko z pleców i usiadła na podłodze. Mężczyzna odchrząknął. Gardło miał wysuszone i mocno obolałe. — Właśnie przybyliśmy z Yambuku. Jestem dyrektorem pensji dla dziewcząt. Muszę się zobaczyć z komisarzem okręgowym. — Z Yambuku! — sekretarka zerwała się, wywracając krzesło. Odsunął się nagle zaniepokojony. — Tak. Właśnie przybyliśmy. Potrzebujemy pomocy. Odwróciła się i zawołała przez ramię: — Odsuń się od biurka i poczekaj na zewnątrz. — Mocno zastukała w drzwi, otworzyła je i oznajmiła podniecona: — Ludzie z Yambuku chcą się z panem widzieć, komisarzu. — Z Yambuku! Nie! To niemożliwe. Wszystkie drogi są zablokowane. Komisarz stanął w progu i z ukosa spojrzał na przybyłą parę. — Jak się tu dostaliście? Kim jesteście? Czego chcecie? — Jechałem ścieżkami, które omijają wioski. Nazywam się Ambwa, jestem nauczycielem w Yambuku. Dwójka naszych dzieci zmarła. Przyjechaliśmy do Bumba, żeby zapewnić bezpieczeństwo naszemu ostatniemu dziecku. — Nie powinniście tu przebywać. Yambuku jest niebezpieczne. Natychmiast opuśćcie to biuro! Idźcie sobie, idźcie do szpitala. Oni się wami zajmą. — Ale, komisarzu... — Idźcie! Wynoście się natychmiast albo zawołam policję — wrzasnął, trzaskając drzwiami. Ambwa powoli pomógł żonie wstać i usadowił jej dziecko na plecach. Przytrzymywał ją, gdy wychodzili z budynku. Wsiedli na motocykl i ruszyli do szpitala. Po drodze Ambwa zatrzymał się w domu przyjaciela. Człowiek ten również był nauczycielem i zgodził się zaopiekować dzieckiem, podczas gdy rodzice poddadzą się leczeniu. Następnie ulokowano ich w pustym pawilonie. Nikt nie chciał się do nich zbliżyć. Dwudziestego ósmego września do siedziby Światowej Organizacji Zdrowia w Genewie nadszedł następujący teleks ze Służby Zdrowia Unilever w Brukseli. W REJONIE NASZYCH DWÓCH PLANTACJI W STREFIE BUMBA, W SPOŁECZNOŚCI YAMBUKU, WYBUCHŁA POWAŻNA EPIDEMIA 124 NIEZNANEGO POCHODZENIA. SĄDZIMY, ŻE MOŻE TO BYĆ OSTRA POSTAĆ DURU LUB ŻÓŁTA FEBRA. W UNANZA (UNIWERSYTET NARODOWY ZAIRU) POBRANO PRÓBKI DLA WHO (ŚWIATOWA ORGANIZACJA ZDROWIA) I WYSŁANO DO ANALIZY DO IMT (INSTYTUT MEDYCYNY TROPIKALNEJ) W ANTWERPII. JESTEŚMY ZAINTERESOWANI POZNANIEM WYNIKÓW NAJSZYBCIEJ JAK TO MOŻLIWE DROGĄ TELEKSOWĄ. DZIĘKI TEMU BĘDZIEMY MOGLI ROZPOCZĄĆ KAMPANIĘ SZCZEPIEŃ WŚRÓD NASZYCH PRACOW- NIKÓW. PODPISANO DR J. BUSQUET, KINSZASA. Była to pierwsza informacja na temat epidemii, jaka wyszła z Zairu. Rozdział 10 — Matylda nie jest w stanie nic utrzymać w żołądku, a ojciec Gerard ma coraz większe trudności z oddychaniem — oznajmiła Augustyna patrząc zza biurka na asystenta medycznego. — Czy możemy dla nich coś jeszcze zrobić? — Dziś rano pięć osób zmarło w szpitalu; inni leżą bez przytomności gotowi na śmierć — odparł Masangaya. — Oddziały cuchną jak kostnica. — Pochylił się i oparł dłoń na biurku Augustyny. — Mandu jest za słaby, żeby pracować. Nie mam już nikogo do pomocy na oddziałach. — W gniewie podniósł głos. — Nikt nie grzebie trupów. Gdy szedłem tutaj, odgoniłem dziecko od jego zmarłej matki. Jeden z nauczycieli ściąga ciała do dołu za pomocą pętli ze sznura, przyczepionej do bambusowej tyczki. Przygwoździł Augustynę wzrokiem i zapytał powolnym, zdecydowanym głosem: — Czy otrzymamy pomoc? Podmuch wczesnego wieczoru, delikatny na tyle, że chłodził bez wzbijania kurzu, wemknął się przez otwarte drzwi, musnął welon na głowie matki przełożonej i powiał zasłonką znajdującą się za nią w otwartym oknie. — Chciałabym móc ci odpowiedzieć. — Spojrzała na zegarek. — Prosiłam Lisala, żeby dziś wieczorem słuchali radia. Jeszcze raz zwrócę się do nich z moją prośbą. Asystent medyczny oparł się na krześle. — Nie rozumiem, dlaczego się nami nie zajmują, nawet po tym, jak siostra Matylda pojechała do Lisala. Mówią jedynie: „Odwagi. Modlimy się za was". — Ciągnął dalej już spokojniejszym, ale stanowczym tonem. — Cokolwiek zabija tych ludzi, kryje się w misji i w szpitalu. — Sama to podejrzewałam. Ale nie mamy dowodu — powiedziała Augustyna. — Dowód, nie dowód, trzeba wszystkich ewakuować — odparł tępo Masangaya. — To będzie trudne. Oczywiście nie możemy zostawić Matyldy i ojca Gerarda, a są zbyt chorzy, żeby ich przenosić. — Augustyna odsunęła krzesło i wstała. — Wyglądasz na wykończonego. Zrobię ci trochę kawy. 126 Gdy wyszła do kuchni, Masangaya potarł sobie czoło próbując złagodzić tępy ból w głowie. Przeciągnął się i wyjrzał przez okno. Ogniste drzewo obok jego domu utraciło większość swoich szkarłatnych kwiatów; wisiały na nim ciężkie, suche strąki. Jeszcze jedna wieczorna burza i drzewo będzie zupełnie gołe. — Sądziłam, że doktor Omba i profesor Ilunga do tej pory wrócą z lekami i szczepionkami — powiedziała Augustyna wchodząc do pokoju. — Niepokojące jest, że nie mamy żadnych wiadomości od nich ani od władz w Kinszasie. — Sądząc po tempie, w jakim odjechali, wątpię, czy ich zobaczymy ponownie w krótkim czasie. — Przerwał i dodał: — Może władze postanowiły nie interweniować i pozostawić dalszy bieg choroby naturze, aby się z nią uporała. Może zaraza się zatrzyma, jak już zabije wszystkich, których jest w stanie dosięgnąć. Gdy pił kawę, Augustyna napisała wiadomość dla Lisala i wręczyła mu ją. Oddał ją ze skinieniem głową, wstał i wyszedł. «* W progu pokoju Matyldy powitał Antonię i podszedł do stóp łóżka. Matylda spała. Przyglądał jej się bez słowa. Co za zmiana zaszła w tej energicznej, postawnej kobiecie, która przyjechała zaledwie tydzień temu. Teraz na jej twarzy, nawet we śnie, malowało się cierpienie. Oddech miała szybki i przery- wany. Na jej bladym czole koloru popiołu pojawiły się paciorki potu. Być może wyczuła jego obecność, bo otworzyła oczy i słabo się uśmiechnęła. Wyciągnął torebkę roztworu soli fizjologicznej. — To powinno złagodzić ból i suchość gardła. Powoli wyjęła rękę spod prześcieradła, wystawiła wierzch dłoni i głęboko odetchnęła, próbując się rozluźnić. Masangaya włożył gumowe rękawiczki. Polał wacik alkoholem, a następnie wprowadził rurkę do torebki, zawiesił ją na stojaku do kroplówki i przysunął całe urządzenie do łóżka Matyldy. Delikatnie zacisnął jej nad łokciem opaskę z miękkiej gumy i przetarł przedramię wacikiem. Matylda nie krwawiła z żołądka ani z jelit, ale we wszystkich miejscach, w których była ukłuta, pojawiły się wielkie siniaki. Masangayi wydało się, że wyczuł żyłę w zagłębieniu łokcia i, wpychając igłę przez skórę, spróbował wkłuć się w naczynie. Przez chwilę wydawało się, że mu się udało, ale w ciągu kilku sekund sina opuchlizna otoczyła miejsce nakłucia. Rozwiązał opaskę, wyciągnął igłę i przycisnął krwawiącą rankę zwitkiem waty. Spróbował jeszcze raz. Kołowało mu się w głowie i bolały go plecy od pochylania się nad łóżkiem. Potrzebował odpoczynku, ale najpierw siostra musiała dostać płyn. Ponownie zacisnął opaskę, odwrócił jej rękę i zobaczył mocno rozszerzoną żyłę na wierzchu dłoni. Za sekundę igła już siedziała w środku. Przykleił ją plastrem do dłoni, a dłoń przymocował do obramowania łóżka. — Dobra robota — wyszeptała. — Pardon, ma soeur — powiedział szybko i odwrócił się. Ściągnął zakrwawione rękawiczki, wrzucił je do papierowej torby przy drzwiach i wyszedł. 127 O ósmej rano, w środę, dwudziestego dziewiątego września, doktor Alain Collard właśnie usiadł za swoim biurkiem w ambasadzie belgijskiej w Kinszasie, gdy zadzwonił telefon. — Merde — powiedział, podnosząc słuchawkę, — Allo, ouil — Tutaj ojciec Bertrand z Łączności Katolickiej. Jest w moim biurze siostra Klarysa. Musi pan z nią porozmawiać. Właśnie przyjechała z Lisala z wiadomoś- ciami o groźnej sytuacji zdrowotnej na północ od Bumba. — Drogi ojcze, w całym tym cholernym kraju jest „groźna sytuacja zdrowotna" — powiedział Collard, umieszczając słuchawkę między ramieniem a szyją, zapalając jednocześnie papierosa. — Sądzę, że powinien się pan z nią spotkać — nie dawał za wygraną Bertrand. — Dobrze, niech pan ją przyśle. — Mimo że wciąż było chłodno i asfalt na ulicach nie zamienił się jeszcze w klej, na jego czerwonej twarzy pojawiły się krople potu. Był szefem Belgijskiej Współpracy Medycznej, ale w takich chwilach wolałby być znowu w buszu. Podszedł do stojącego z boku stolika i wstawił wodę na kawę. Wydało mu się, że na bulwarze Trzydziestego czerwca jest ciszej niż zazwyczaj i przypomniał sobie, że znowu występują braki benzyny. Poranny wietrzyk unosił słabą woń wilgotnej roślinności, zmieszaną z dymem z palonego drewna dolatującym z doków. Zair był jego domem i kochał go. Collard urodził się i wychował w Kongu. W chwili uzyskania niepodleg- łości jego ojciec był lekarzem naczelnym kolonii i ekspertem o między- narodowej sławie w zakresie walki ze śpiączką i z trądem. Gdy Collard skończył studia medyczne na belgijskim uniwersytecie w Louvain, wrócił do Konga i prowadził wiejski szpital na południu, niedaleko granicy z Angolą. W czasie morderczych walk między różnymi frakcjami angolijskimi przed uzyskaniem niepodległości Collard opiekował się wieloma rannymi bojow- nikami angolijskimi Holdena Roberto. Mimo poparcia Stanów Zjednoczonych i Zairu, Angolijczycy, wspierani przez Kubę, mieli przewagę nad ludźmi Holdena pod względem ilości broni i wyszkolenia. Collard czuł się tak bardzo Zairczykiem, jak było to możliwe dla białego człowieka, i Bruksela, w przy- pływie zdrowego rozsądku, postawiła go na czele zakrojonego na szeroką skalę programu ochrony zdrowia. Ktoś zapukał do drzwi. — Entrez — rzucił przez ramię, wsypując łyżeczkę neski do kubka. Weszła niska, przysadzista zakonnica. — Jestem siostra Klarysa. — Proszę usiąść — powiedział lekarz, zajmując swoje miejsce za biurkiem Uniósł swój kubek. — Kawy? — Na razie nie — odparła siostra. — Obleciałam już całe miasto, starając się znaleźć kogoś, kto może nam pomóc. W końcu przysłano mnie tutaj. — Więc jestem dla siostry ostatnią deską ratunku? — Tak, na to wygląda. — Klarysa wyjaśniła, że przybyła z Lisala, wysłana przez wielebną matkę Adelinę, żeby poinformować władze — „To pewnie pana" — o epidemii szalejącej w misji Yambuku. 128 — Epidemii czego? — spytał Collard. — O to właśnie chodzi. Nikt nie wie, co zabija tyle osób. Zmarła jedna siostra. Druga, podobnie jak ksiądz, jest poważnie chora, a w wioskach zmarły setki ludzi. Na pewno słyszał pan o siostrze z Yambuku, która jest tutaj w pańskiej klinice Ngaliema. — Nic nie słyszałem — odparł Collard, podnosząc słuchawkę. Wykręcił numer kliniki, telefon zaczął dzwonić, po czym zamarł. — Merdel Te przeklęte telefony są nie do zniesienia. Przepraszam, siostro, ale z dnia na dzień jest coraz trudniej dokądkolwiek się dodzwonić. Niech mi siostra opowie wszystko, co wie. — Sama nie byłam w Yambuku. Informacje o epidemii zostały nadane do Lisala przez matkę przełożoną drogą radiową. Możemy pójść do Centrum Łączności i sam pan skontaktuje się z Lisala. Może dziś rano otrzymali jakieś nowe wieści. "* — Ojcze, znowu miałeś racje — stwierdził Collard wchodząc do pokoju radiowego. — Czy mógłbyś spróbować połączyć się z Lisala? Bertrand kręcił pokrętłami. Zmęczony głos ojca Julesa przedarł się przez piski, szumy i trzaski pojedynczego pasma. Bertrand wręczył Collardowi mikrofon. Lekarz przedstawił się i poprosił o wszelkie posiadane informacje na temat zarazy w Yambuku. Ksiądz z Lisala opisał mu główne objawy, potwier- dzając wszystko, o czym mówiła Klarysa. — Dziękuję, ojcze. Byłbym wdzięczny, gdybyś informował mnie o dalszym rozwoju wydarzeń — poprosił Collard. Następnie odwiózł siostrę Klarysę do klasztoru św. Anny, w którym zatrzymywały się przyjezdne siostry, i zapewnił ją, że dołoży wszelkich starań, zęby uporać się z sytuacją w Yambuku. Gdy wrócił do ambasady, szybko zwołał garstkę belgijskich kolegów i wysłał do kliniki swojego asystenta, żeby się dowiedział, co się dzieje z siostrą Ferminą. Jeden z lekarzy wysunął hipotezę, że na północy mogła wybuchnąć gorączka Lassa, afrykańska choroba krwotoczna, która kilka lat temu nawiedziła Nigerię. Ale zgromadzeni lekarze specjalizowali się w medycynie tropikalnej i niewiele wiedzieli na temat wirusów. Collard zadzwonił do doktora Tambwe, z którym przyjaźnił się na długo przedtem, zanim tamten został ministrem. — Tu Collard, confrere. Cieszę się, że twój telefon działa. Właśnie dowiedziałem się o epidemii na północ od Bumba. Chciałbym uzyskać twoje poparcie, żebym mógł tam polecieć. — Zrobię wszystko, co możliwe — odparł Tambwe. — Tydzień temu wysłałem tam Ombę i Ilungę. Czekam na ich pisemny raport, ale Omba poinformował mnie, że ich zdaniem to ostra forma duru brzusznego. — Podobno jedna z sióstr z misji w Yambuku jest w Ngaliema — powiedział Collard. — W to mnie nie mieszaj! Dzwoniono do mnie z kancelarii prezydenta. Szef 9 — Ebola 129 obwinia mnie, że wystawiłem miasto na niebezpieczeństwo epidemii, bez względu na to, co ją spowodowało. Ilunga przywiózł kilka próbek krwi. Nie ma jeszcze wyników. Gdy pojedziesz, chciałbym, żebyś zabrał ze sobą doktora Marechala. Collard skrzywił się do telefonu i pomyślał: Cholera jasna! Francuzi znowu próbują swoich starych sztuczek. Ciekaw jestem, co obiecali Tambwe. Mimo że działalność Francuskiej Współpracy Medycznej była znikoma w porównaniu z belgijską, kurtuazyjni Francuzi stali się specjalistami w wyłu- dzaniu maksimum korzyści za niewielkie inwestycje finansowe i personalne. Marechal był jednak przyzwoitym człowiekiem. — Chciałbym nadać do Lisala wiadomość przez radio i powiadomić ich, że lecę do Yambuku — dodał Collard. — Potem podam im instrukcje dla regionu. — Doskonale — odparł Tambwe. — Rób, co uważasz za stosowne, tylko, proszę, informuj mnie o wszystkim. Następnie Collard zadzwonił do sztabu armii — ich telefony zawsze działały — i połączono go z generałem Bumbą, który z przyjemnością zgodził się na wysłanie nazajutrz kolejnego C-130 i nawet zaoferował, że będzie trzymał w gotowości helikopter, który ułatwi lekarzom podróż na północ. Na koniec Collard połączył się przez satelitę z Brukselą. Poprosił, żeby wieczornym lotem Sabeny do Kinszasy wysłano mu ubrania ochronne i środki dezynfekujące. Gdy podpisał zwyczajną codzienną korespondencję, którą sekretarka zostawiła mu na biurku, oraz gdy zanotował wiadomość radiową, pojechał z powrotem do Katolickiego Centrum Łączności. Lisala odpowiedziała natychmiast na wezwanie ojca Bertranda. — Gotów do odbioru — powiedział Jules. — To jest ważna wiadomość, którą musicie przekazać do Yambuku. 11:30 KINSZASA DO YAMBUKU VIA LISALA: OGŁASZAMY REGION YAM- BUKU ZA WYSOCE NIEBEZPIECZNY. ZAKAZUJE SIĘ KOMUKOLWIEK OPUSZCZAĆ I PRZYBYWAĆ DO YAMBUKU. KINSZASA ZROBI WSZYS- TKO, CO W JEJ MOCY, ŻEBY POMÓC. DR COLLARD PRZYBĘDZIE NAJSZYBCIEJ JAK TO MOŻLIWE. ZDAJEMY SOBIE SPRAWĘ Z WA- SZEGO NIEPOKOJU I Z POWAGI PROBLEMU. ZAUFAJCIE NAM. W Yambuku, rankiem trzydziestego września, Augustyna, Weronika i Antonia tkwiły nad kawą, słuchając wiadomości podawanych na falach krótkich z Brukseli. Spiker właśnie donosił, że w Nowym Jorku zapłacono rekordową sumę trzech milionów dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów za Rembrandta. — A teraz wiadomości z Afryki — zapowiedział komentator. — Z przykrością donosimy o śmierci siostry Ferminy Breck w klinice Ngaliema w Kinszasie. Siostra Fermina urodziła się siódmego stycznia w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku w Schilde. Służyła jako misjonarka i pielęgniarka w misji katolickiej w Yambuku od... — Augustyna wyłączyła radio. — Fermina nie żyje! Umarła w Kinszasie, a my dowiadujemy się tego z belgijskiego radia! — wykrzyknęła. 130 — Daje mi to poczucie, że jesteśmy odcięci od całego świata — powiedziała Weronika. — Jakie to okropne, że Fermina zmarła w obcym miejscu, z daleka od rodziny i od nas — powiedziała Augustyna. — Może Masangaya ma rację — wymamrotała Antonia. — Władze uznały, że nie powinny nic robić i najlepiej będzie nas pozostawić samym sobie. — Dlaczego Kinszasa nie powiadomiła nas o tym zeszłej nocy przez radio? — spytała Weronika ze złością. — Może nie mieli odwagi — odparła Antonia — Albo sami nie wiedzieli — oświadczyła Augustyna, wstając. Wyszła i za chwilę usłyszały, jak zamykają się drzwi od jej gabinetu. — Wszyscy umrzemy — powiedziała Weronika. • -«» Matylda patrzyła w milczeniu. Jej szklany wzrok śledził każdy ruch Antonii. Antonia unikała jej oczu. Nie mogła znieść kryjącego się w nich żalu. Wszystkie słowa pociechy straciły wartość; stały się próżne, puste, a nawet wprawiały w zakłopotanie. Od czasu, jak ojciec Dubonnet udzielił jej ostatniego sakramentu, Matylda prawie się nie odzywała. Antonia wzięła dzbanek na wodę, podeszła do drzwi, zawahała się i odwróciła się w stronę Matyldy. — Dowiedziałyśmy się przez radio, że skończyło się cierpienie Ferminy. Dołączyła do Lucie w niebie. Cóż, wy wszystkie się tam spotkacie. Matylda utkwiła wzrok w krzyżu wiszącym na ścianie i zaczęła poruszać ustami. Weronika czytała na tarasie swój brewiarz, a Antonia podeszła i usiadła obok niej. — Powiedziałam Matyldzie o Ferminie — rzekła. — Myślę, że to jej trochę pomogło. Weronika zamknęła książkę i przyglądała się, jak ogrodnik zamiata liście, które spadły w nocy. Ani rebelia, ani zaraza nie przerwały wykonywania przydzielonych mu obowiązków. Spojrzała na Antonię. — Nie boję się śmierci, ale jestem przerażona fizycznym bólem i cier- pieniem. Lucie i Fermina były znacznie odważniejsze, niż ja będę... a teraz Matylda. Antonia, z rzadką u niej oznaką czułości, położyła dłoń na ramieniu Weroniki. — Dla mnie prawda jest taka, że im więcej będziemy cierpieć za życia, tym mniej czasu spędzimy w czyśćcu. Kary czyśćca przerażają mnie bardziej niż cierpienie ziemskie — powiedziała. — Nie wiem, co jej powiedzieć — powiedziała Weronika odkładając książkę na stół. — Może powinnyśmy po prostu z nią posiedzieć, jak to czynią Zairczycy. Antonia wstała i poszła do refektarza. Napełniła dzbanek zimną wodą z pojemnika z lodem, po czym wróciła do pokoju Matyldy. Weronika poszła za nią chwilę później, ale zatrzymała się w drzwiach, spojrzała na Matyldę, szybko wycofała się i oparła o ścianę. Matylda wpatrywała się w drzwi, jakby była 131 w transie. Weronika odwróciła się w stronę werandy i, zabrawszy swój brewiarz, uciekła do kaplicy. Przez długi czas bez przerwy powtarzała „Zdrowaś Mario", żeby wypełnić sobie umysł czymś, co wymazałoby wspomnienie oczu Matyldy. Usłyszała za sobą jakiś ruch. Minęła ją matka przełożona, dygnęła i uklękła na swoim klęczniku. Jak ona może nadal skrywać się za tą skorupą spokoju? — pomyślała Weronika zdając sobie doskonale sprawę, że Augustyna odgrodziła się od zapachów i odgłosów zarazy czymś w rodzaju warstwy izolacyjnej. Rzadko miewała osobisty kontakt z chorymi ze szpitala. Według matki przełożonej po deszczu wychodziło słońce, a tajemnice życia miały pozostać niezbadane. Jej poczucie bezpieczeństwa opierało się na prostej, bezwarunkowej wierze oraz codziennej rutynie, która rzadko ulegała zmianom — tak jak zajęcie ogrodnika. Weronika oparła się i otworzyła książkę. Próbowała czytać lekcję, ale zamiast tego myśli jej krążyły wokół anioła stróża, z którym zaczęła rozmawiać. Gdy przyjdzie na mnie czas, chcę odejść szybko — najlepiej w jakimś wypadku albo w eksplozji — ale dopiero, jak już zrobię tutaj, na dole, co tylko będę mogła. Uklękła i zaczęła modlić się do anioła Matyldy. Jeśli chcesz zrobić coś, żeby nam pomóc, pozwól jej dzisiaj umrzeć. Poczuła się nieswojo i zdała sobie sprawę, ze przebywanie w kaplicy jest ucieczką od czuwania przy Matyldzie. Wstała, wysunęła się z ławki i przyklękła. Uczyniła znak krzyża i wyszła, zostawiając Augustynę samą na kolanach. Weronika czekała tuż obok drzwi w pokoju Matyldy. Po kilku zaledwie minutach Matylda przestała oddychać i umarła spokojnie. Antonia wstała i pochyliła się nad łóżkiem. — Nie dotykaj jej — powiedziała zaniepokojona Weronika. Ale Antonia już zamykała Matyldzie oczy dłońmi odzianymi w rękawiczki. Ojciec Dubonnet i kilku Zairczyków, również ubranych w rękawiczki, maski i kitle, złapali za końce prześcieradła i włożyli owinięte nim ciało Matyldy do trumny, którą zbili na dworze. Opuszczono ją do grobu, jak tylko dwóch grabarzy zakończyło pracę — nim minęła godzina od jej śmierci. Nie było żadnej ceremonii, żadnego nabożeństwa. Ojciec Dubonnet wyrecytował modlitwę za zmarłych, przy głuchym odgłosie ziemi, uderzającej o drewniane pudło. Następnie Dubonnet udał się do domu ojców. Gerard spał głęboko. Dubonnet przysunął krzesło i usiadł przy łóżku. Wzrok przyciągnęły mu wiszące na ścianie lśniące maski, z ich groteskowymi rysami. Na jednej z półek z książkami ustawione były pierzaste fetysze i grzechotki. Wszystkie te pamiątki zostały Gerardowi podarowane, gdy zwalczał usilnie lęki i przesądy zakorzenione przez ndoki. Teraz wydawały się patrzeć na umierającego księdza. — Bracie mój, czy mnie słyszysz? — powiedział Dubonnet do ucha Gerarda. — Siostra Matylda właśnie zmarła. Idę do kościoła odprawić wieczorną mszę, którą poświęcę Ferminie i Matyldzie; tobie też. Gerard przytaknął i zamknął oczy. Podczas mszy nad misją rozpętała się burza z piorunami. Ulewny deszcz bębniący o blaszany dach zagłuszył śpiewy zebranych w kościele. Nabożeństwo 132 robiło wrażenie pantomimy. Tuż przed błogosławieństwem deszcz ustał równie gwałtownie jak się zaczął, i „W imię Ojca i Syna..." ojca Dubonnet rozległo się donośnie w nieoczekiwanej ciszy. Gdy ludzie wychodzili z kościoła, podbiegł jeden z pracowników misji. — Szybko, coś się dzieje z ojcem! — wykrzyknął. Dubonnet pobiegł do domu księdza. Gerard leżał na plecach. Jego twarz i czoło miały barwę sinoniebieską, a z kącików ust sączyła się rozwodniona, biała piana. Dubonnet przykrył głowę księdza prześcieradłem i wysłał pracownika, żeby znalazł ludzi, którzy robią trumny. Burza wracała. Wiatr wzmógł się i trząsł drzewami. Palmy wygięły się, a ich liście młóciły powietrze. Po kilku minutach przyszedł jeden z drwali i stanął niepewnie; miał czerwone oczy i był zdenerwowany. — Nie możemy zbić skrzynki dla tego ojca. On jest nkumu^Nie może być pochowany po cichu, w nocy. Zwołaliśmy innych nkumu. Oni zdecydują. Przez szparę w zasłonce sączył się zamglony blask księżyca. Bezruch pokoju zakłócało jedynie natarczywe brzęczenie komarów. Lampa naftowa była przy- kręcona. Weronika siedziała przy stole. Próbowała zasnąć, ale za każdym razem, gdy zamknęła oczy, poprzez burzę spoglądała na nią Matylda, i znów słyszała zawodzenia żałobników nad jej grobem. Zaczęła list do Gabrieli. Yambuku, 30 września 1976 Najdroższa Siostrzyczko, przeżyliśmy dzień jak w piekle. Po tym, jak zmarła Lucie i Fermina i jak w południe Matylda została uwolniona od swoich katuszy, czuję się dziwnie, niemal winna, że wciąż Żyję. Prosiliśmy o pomoc, ale jesteśmy zdani na siebie. Antonia była dla Matyldy i ojca Gerarda jak anioł litościwy. Kto by pomyślał? Na nic się nie zdałam — chyba, że to dzięki moim modlitwom do anioła stróża Matyldy skończyły się jej cierpienia. Ale pochowaliśmy ją jak kogoś obcego, bez mszy. Gerard zmarł, gdy kończyło się wieczorne nabożeństwo. W kościele było bardzo niewiele osób. Po pogrzebie Matyldy większość wróciła do swoich domów, żeby wypić mbondo, truciznę, którą mieszają z wódką bananową, Żeby dowieść swej niewinności przez lekceważenie śmierci. Wraz Z Augustyna i Antonią poszłam do domu ojców. Zebrał się już tłum, odpychający tłum, zamroczony od picia — primitif. Byli jak oszalałe zwierzęta. Mieli dziki wzrok, z ust toczyła im się ślina. Niektórzy mieli wokół brzuchów przytroczone jedynie sznurki ze strąkami czy liśćmi i pióra. Przyjechał Dubonnet dżipem. Nie wyłączył silnika ani świateł, wyładował deski na trumnę i ułożył je na tarasie. Kazał stolarzowi je pozbijać, ale człowiek ten odmówił, a nawet podniósł młotek, wygrażając ojcu i krzycząc, że inny nkumu będzie kierował obrzędem, a nie on. Gdy Dubonnet wszedł do środka po ciało Gerarda, poprosiłam sekretarza mojej spółdzielni i jego brata, żeby poszli Z nami i pomogli. Przed wejściem do pokoju Dubonnet kazał im założyć rękawiczki 133 i kitle, ale na nic się to nie zdało. Gdy zobaczyli okropną, purpurową twarz Gerarda, zawołali: „Ty i twoje rękawiczki, i cała ta twoja wiara w mikroby... to nie to, to wcale nie to". Rzucili rękawiczki i kitle na zwłoki. „ Wy, biali, zawsze twierdzicie że to są bakterie albo wirusy, ale my wiemy co innego". Uciekli i wzmógł się hałas wśród tłumu, do tego znowu zaczął padać deszcz i pojawiły się błyskawice — były naprawdę piekielne. Nigdy w życiu tak się nie bałam. Ale Dubonnet był spokojny. „Weź obrus, przykryjemy ciało i zawiniemy je, tak jak to robią Zairczycy". Więc wynieśliśmy Gerarda na zewnątrz, wśród zgiełku ludzi i grzmiącej burzy. Trudno było cokolwiek zobaczyć, bo reflektory świeciły nam w oczy, ale ułożyliśmy go z tyłu dżipa, wsiedliśmy, a Dubonnet dodał gazu i wcisnął klakson, żeby przetrzeć drogę. Dwóch mężczyzn weszło na maskę i przylgnęli do szyby, przyciskając do mokrego szkła swoje groteskowe twarze, ałe Dubonnet powoli jechał dalej, a deszcz w nas walił z ogromną siłą. Płakałam ze strachu, ale Antonia siedziała z tyłu jak posąg, z ręką opasującą ciało, żeby nie wypadło. Gdy zaczęliśmy jechać ścieżką między palmami, Dubonnet zwiększył prędkość i ludzie pospadali i zniknęli w deszczu. Zwiało obrus ze stóp Gerarda. Wystawały i świeciły za każdym razem, gdy uderzał piorun. Dubonnet zatrzymał się przy bramce z palików, tak żeby reflektory oświetlały drogę do naszego malutkiego cmentarza. Zanieśliśmy bezwładnie kołyszące się między nami ciało do otwartego grobu obok kopca Matyldy. Wrzuciliśmy je do dołu i opryskało nas spienione błoto. To była prawdziwa burza z wyjącym wiatrem, który młócił drzewa. Później zebraliśmy się w klasztorze. Wszyscy byli przeciwko nam, a my, trzy zakonnice, nie wiedziałyśmy, co robić. Ojciec Dubonnet zniknął. Nie miałyśmy nic przygotowanego, więc musiałyśmy ugotować trochę ryżu i postarać się o inną żywność. Byłyśmy kompletnie wyczerpane. Tyle było osób do nakarmienia. Oni wszyscy byli pijani i nie czuli zmęczenia. I wiedziałyśmy, Że jak zjedzą, to zaczną tańczyć. Błagałyśmy kilku naszych przyjaciół, którzy nie byli jeszcze zbyt pijani, żeby zabrali innych do kwater pracowników i nie zostawali przez całą noc w klasztorze. Tego nie mogłybyśmy znieść. Teraz jesteśmy same i nie mogę zasnąć. Nasze rodziny i przyjaciele są tysiące mil stąd. Nie mamy sobie nawzajem już nic do powiedzenia. Wiemy, że każda myśli o własnej śmierci, która wkrótce musi nadejść. Jesteśmy zupełnie zdruzgotane. Rozdział 11 Starzec kucał zobojętniały obok niewielkiego ogniska, z łokciami wspartymi na kościstych kolanach i z ramionami opadającymi bezwolnie. Sukato pochylił się i objął palcami dłoń ngangi. — Muszę teraz wrócić do Yambuku. — Kto tam na ciebie czeka? — spytał uzdrowiciel, uwalniając dłoń. Patrzył, jak liść dryfujący w strumieniu zatrzymał się na jakimś pieńku. — Moja praca i moja płaca. — Pytałem kto, nie co. — Starzec spojrzał mu prosto w oczy. — Mam kobietę, która mnie dużo kosztuje. Jest jedyną rzeczą, którą zdobyłem i której nie muszę dzielić z bratem mojego zmarłego ojca i z jego ludźmi. Spojrzenie starca wróciło do strumienia. Liść obrócił się wolno i poddał leniwemu nurtowi. — Więc wracasz do białych dla swojej płacy i dla swojej kobiety. — Muszę zarobić pieniądze na dalsze wykształcenie. — Żebyś mógł zarobić więcej pieniędzy? — Tak. — Zawsze więcej. Na tym się nie skończy. Liść zniknął z pola widzenia. Pojawił się drugi, ale ominął pieniek. — Tata na ngai — powiedział Sukato. — Nie rozumiem. — Pewnego dnia, gdy twoje kości nie będą mogły cię unieść, zrozumiesz. Teraz napełnij garnek wodą i idź. Sukato poszedł przez las i znalazł wyżłobioną przez deszcz drogę, która biegła przez wioskę. Zachodzące słońce rzucało długie promienie między drzewami i cętkowały zakurzony trakt. Szedł powoli, świadom swojej słabości i ciężaru nóg. Ale nie było pośpiechu. Za jakieś dwie godziny dotrze do Akete. Chciał, żeby ciemności skryły jego przejście przez wioskę, więc mógł przespać się przy drodze. Kilka godzin później obudziły go krzyki małp i nawoływania ptaków nad głową. W wiosce gdakały kury, a niedaleko ktoś rąbał drewno. Po obu końcach Akete umieszczono w poprzek ścieżki bambusowe tyczki, ale przed żadną chatą 135 nie żarzyło się ognisko. Udało mu się przejść bez zakłóceń. Poszedł wzdłuż strumienia, który przepływał pod mostem z drewnianych belek, i uklęknął na balu, w który kobiety tłukły praną odzieżą. Pochlapał sobie twarz wodą i ochłodził bolące miejsce na czole. Ruszył dalej mając wyraźny cel, spragniony potraw swojej kobiety i dotyku jej ciała pod sobą. W połowie świtu dotarł do Yandongi. Psy szczekały, kozy szperały w śmieciach, a ludzie zataczali się pijacko po drodze. Wszystko wyglądało normalnie. Przyspieszył kroku i wkrótce wchodził po schodach domu asystenta medycznego, żeby zameldować się z powrotem w pracy. Masangaya usiadł na skraju łóżka i potarł oczy. — Straciłeś trochę na wadze i chyba masz pęcherze na czole. Sukato podszedł za Masangaya do zlewu. — Nganga z Bongolu wyleczył mnie z „gorączki". Asystent medyczny odwrócił na chwilę wzrok w jego stronę, ale nie skomentował. Odkręcił kran. — Dobrze, że wróciłeś; wszyscy inni pielęgniarze wyjechali albo umarli. Masangaya napełnił czajnik i zaniósł go na piec, żeby podgrzać wodę i, ubierając się, opowiedział Sukato, kto umarł: Matylda, Fermina w Kinszasie, ojciec Gerard oraz mieszkańcy wioski i pracownicy misji, którzy przyszli do szpitala. — Spotkamy się za pół godziny; muszę iść do domu się umyć i wziąć swój biały kitel — powiedział Sukato ruszając w stronę drzwi. — Raczej za godzinę — dodał, wychodząc. W południe, trzydziestego września, Collard i Marechal opuścili Kinszasę w C-130 lecącym do Bumba. Porannym lotem Sabeny z Brukseli przybyły kartony z ubraniami ochronnymi. Używając gróźb i przekazawszy pieniądze w zachłanne ręce, przekonali pracowników urzędu celnego, aby pozwolili załadować pudła do transportowca, jak już włączono turbośmigła. Gdy przybyli do Bumba o siedemnastej, powitał ich doktor Amene. Przy piwie, na werandzie misji katolickiej, Amene opowiedział im ostatnie plotki, że w lesie zmarło sześćset osób. Następnie trzech lekarzy udało się do biur administracji okręgu. Komisarz, niski, okrągły mężczyzna, prawie bez szyi, był ubrany w starannie skrojony, ciemnoniebieski abacos. Jego głowa wydawała się spoczywać, jak na poduszce, w fałdach jasnozielonego krawata, jakie nosili poplecznicy rządu. Był odnoszącym sukcesy właścicielem plantacji, członkiem prezydenckiej kliki, przyzwyczajonym do władzy i przywilejów. Wyszedł zza swojego biurka, ciepło uścisnął im dłonie i poprosił, żeby usiedli. Do pokoju weszła wymalowana, zalotna, młoda kobieta, o piersiach i pośladkach odzianych skąpo w zielone płótno, i przyniosła tacę z butelkami skola i szklankami. Za nią weszło dwóch oficerów wojskowych i szef policji, podali wszystkim ręce i usiedli. Hostessa, w wielkim skupieniu, zdjęła zębami kapsle z butelek i powoli nalała piwa po ściankach każdej ze szklanek. Na ścianie, za komisarzem, wisiał wszechobecny 136 portret prezydenta, ze zdecydowanym wyrazem twarzy, w czapce ze skóry lamparta na głowie. Kobieta podała wszystkim szklanki i wyszła. Wtedy Collard wyjawił powód ich wizyty. — Minister chce mieć dane na temat liczby chorych i zmarłych. Najszyb- ciej, jak to możliwe, polecimy helikopterem do Yambuku, żeby pobrać próbki krwi od pacjentów. Zostaną one wysłane do Europy, żeby zidentyfikować drobnoustroje odpowiedzialne za tę chorobę. Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o przyczynach epidemii, okręg Bumba będzie musiał poddać się ścisłej kwarantannie. Komisarz przerwał ciężką ciszę, jaka nastąpiła. — Myśleliśmy, że przywiózł pan lekarstwa i szczepionki. Dziesięć dni temu zatrzymali się tutaj, po drodze do Yambuku, doktor Omba z Ministerstwa Zdrowia i profesor Ilunga z uniwersytetu. Co się stało z ich badaniami? Co się stało z siostrą, którą zabrali ze sobą? ** — Badania cały czas trwają, a siostra zmarła w Kinszasie — odparł Marechal. Zaniepokojeni, oficerowie wojskowi i szef policji schylili do siebie głowy i zaczęli konferować szeptem. Nagle jeden z oficerów zapytał: — Czy to znaczy, że nie będziemy otrzymywali żadnych dostaw? — Tak, zgadza się — odparł Collard. — Czy generał Bumba przekazał instrukcje? — Nie. — I nikt ani nic nie powinno opuszczać Bumba? — komisarzowi z niedowie- rzania zaparło dech. — To również się zgadza — powiedział z naciskiem Collard. — Burmistrz otrzyma wytyczne ze sztabu pułku, żeby ustawić blokady dróg w celu po- wstrzymania wszelkich migracji z i do okręgu. Żołnierze będą mieli rozkaz strzelać do tych, którzy przekroczą bariery. — A co z łódkami rzecznymi? — spytał komisarz. — Nie będzie im wolno cumować. — W jaki sposób będą docierały dostawy... jak będą wysyłane plony? — przetarł twarz dużą, białą chusteczką. — Nie będą — odparł Collard. Następnie dodał: — Mamy nadzieję, że ta kwarantanna nie będzie trwała długo. Będziemy ciężko pracować, żeby poznać przyczynę zarazy i ją wyeliminować. — To zrujnuje nasz handel — jęknął komisarz i bezwładnie opadł na fotel. Oficerowie i szef policji wstali, w nadziei, że będzie im wolno już pójść. Nagle doktor Amene odezwał się ochoczo: — W szpitalu w Bumba przebywa nauczyciel z Yambuku ze swoją żoną. Przebywają w odosobnionym pawilonie. — Jak się tu dostali? — Motocyklem — powiedział komisarz prostując się na krześle. — Ten człowiek przyszedł się ze mną zobaczyć. Był okropnie chory. Jego żona niemal nie mogła chodzić. Natychmiast wysłałem ich do szpitala. — Są też czterdzieści trzy uczennice z Yambuku, które zostały tu przywie- 137 zionę ciężarówką i zakwaterowano je w opuszczonej bazie wojskowej — kontynuował Amene. — Starsze z nich powiedziały mi, iż być może przyjadą po nie rodzice. W tej chwili sypiają na betonowej podłodze i mają bardzo niewiele żywności. Co mamy z nimi zrobić? I co mamy zrobić z nauczycielem i z jego żoną? Collard pochylił się do przodu. — Trzeba będzie ich zupełnie odosobnić w miejscach ich pobytu. Jeśli którakolwiek z uczennic lub nauczyciel i jego żona mieli jakieś kontakty z innymi osobami w Bumba, zagrożone jest całe miasto i trzeba te kontakty prześledzić i również wyizolować. — Tak, dziewczęta muszą wrócić do swoich wiosek. W ogóle się do nich nie zbliżałem i widziałem tylko kilka przez drzwi tego biura. Kazałem im się wynosić... wyjść — zaczął się jąkać komisarz, wymachując rękoma, żeby pokazać, jak je wygonił. — Ani ja, ani moja sekretarka się do nich nie zbliżaliśmy. — Więc nie powinno się panu nic stać — oznajmił Collard. — Jednak byłoby roztropnie, gdyby burmistrz ustawił wojsko wokół pawilonu, w którym hospitalizowane jest to małżeństwo. Któryś z nas zajrzy do nich dziś rano. Później, gdy już opuścili budynek, Marechal odezwał się do Collarda: — Komisarz doznał porządnego wstrząsu, kiedy nakazałeś mu wprowadzenie kwarantanny. — Tak — potwierdził Amene. — Macza palce we wszystkich przedsię- wzięciach handlowych w całym okręgu. — I ma wianuszek kuzynów, wujów i braciszków, którym musi zapewnić byt — dodał Collard. Collard i Marechal powiedzieli Amene dobranoc i przeszli obok ogrodzeń z ciernistych krzewów, gdzie rodziny siedziały, kucając wokół ognisk, na których gotowano strawę. Mgiełka dymu z palonego drewna, która zawisła na drzewach, delikatnie odbijała światło lamp naftowych. — Czy można zaufać armii, że będzie sprawować kontrolę nad kwarantan- ną? — spytał Marechal. — Jeśli żołnierze będą się wystarczająco bali, powstrzymają ludzi od przekraczania barier — odparł Collard. Odwzajemnili pozdrowienie jakiejś rodziny, gdy mijali jedną z chat. — Co mnie przeraża, to że nie wiemy, w jaki sposób przenoszona jest ta choroba. Czy roznoszą ją komary, muchy, czy się rozprzestrzenia poprzez kurz czy wodę? — A może przez wydzieliny i krew tych, którzy umierają — zauważył Francuz. — Będziemy musieli zmobilizować epidemiologów z Instytutu Pasteura. — Albo z Antwerpii — dodał Collard. — Oczywiście — zgodził się dyplomatycznie Marechal. Nad ich głowami księżyc lśnił na obrzeżach chmur. Doszli do domku gościnnego, wzięli zimne prysznice i położyli się na zapadniętych pryczach pod łatanymi moskitierami, tak zrobionymi, że nie wpuszczały nie tylko owadów, ale również powietrza. 138 W Lansing, w stanie Michigan była osiemnasta. Aaron Hoffman sięgnął do lodówki i zza dwuprocentowego mleka i soku pomarańczowego wyciągnął puszkę budweisera. — Ostatnia puszka — oświadczył, otwierając ją z trzaskiem. — To twój wydział — powiedziała Rachel, wsypując zupę cebulową w proszku do gotującej się wody. — Zapomniałeś? Ty zajmujesz się alkoholem i wynoszeniem śmieci, ja gotuję, dzieci się uczą. — Racja — zgodził się Aaron, sadowiąc się w fotelu przed telewizorem i włączając wiadomości. — Znowu o epidemii świńskiej grypy. Zimne piwo świetnie smakowało. Rachel odwróciła się do Anny, ich czteroletniej córki, Jctóra kolorowała obrazki przy stole. — Idź się umyj, maleńka, i powiedz Markowi, że kolacja już prawie gotowa. Jest w swoim pokoju. Wcześniej, tego samego dnia, Aaron zaszczepił setki ludzi i dwukrotnie odwiedził prosektorium, żeby pobrać krew z ciał pacjentów, którzy właśnie zmarli. Jego zadaniem było stwierdzenie, czy świńska grypa przyczyniła się, czy też może była bezpośrednim powodem zgonu. Wrócił zmęczony do domu i zastanawiał się, czy ta epidemia będzie faktycznie taka straszna jak przewidy- wano... czy jeszcze gorsza. Ludzie zaczynali już wpadać w panikę. Doktor Aaron Hoffman był inspektorem Wywiadu Epidemiologicznego w Ośrodku Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie. Wysłano go do Lansing, żeby przygotował, wspólnie z władzami służby zdrowia stanu Michigan, program obserwacyjny, który pozwoliłby na wykrywanie przypadków groźnej epidemii świńskiej grypy. Obecnie rząd Stanów Zjednoczonych zaangażował się w szcze- pienie całej ludności przeciwko temu wirusowi, który, według CDC, mógł przetoczyć się przez kraj, uśmiercając tyle osób, co wielka epidemia grypy w tysiąc dziewięćset osiemnastym. Zadzwonił telefon. — Słucham? Och, cześć, Eric. Tak, właśnie przyszedł — powiedziała Rachel. — Poczekaj. Zawołam go. Zasłoniła dłonią słuchawkę. — Nie rozmawiaj zbyt długo. Aaron podniósł się z fotela, wyłączył dźwięk w telewizorze i wszedł do kuchni. — Cześć, Eric. Co słychać? Znowu złe wiadomości na temat grypy? — Nie. Dzwonię do ciebie, żeby sprawdzić, jak się miewasz, i porozmawiać z tobą na temat jakiejś krwotocznej gorączki, która zaatakowała Afrykę. — Jaką część Afryki? — spytał Aaron, świadom, że Rachel spogląda na niego znad kuchenki. — Co się dzieje? — Otrzymaliśmy nie potwierdzone raporty, że coś strasznego dzieje się w Zairze i w Sudanie. Krążą plotki, że umierają setki osób. Czekamy na oficjalną informację z WHO. 139 Eric Robinson był koordynatorem epidemiologów terenowych w CDC i bezpośrednim przełożonym Aarona. •— Dlaczego do mnie dzwonisz? — Aaron zaśmiał się krótko. — Siedzę po szyję w świńskiej grypie. Umysł pracował mu szybko; właśnie wrócił po czterech latach spędzonych w Afryce. — Pomyślałem, że może cię to zainteresować — powiedział Eric. — Interesuje mnie, ale wiesz, że szefostwo stwierdziło, że przez jakiś czas dobrze mi zrobi krajowa posada. Rachel właśnie wróciła na studia, dzieci się zadomawiają i... Rachel przerwała rozlewanie zupy do talerzy i utkwiła wzrok w Aaronie. Uniósł brwi i obronnym gestem potrząsnął głową. — Cóż, chciałem cię tylko poinformować, Aaronie. To jeszcze nic pewnego. Pozostaniemy w kontakcie. Do widzenia. Aaron odłożył słuchawkę. Przysunął krzesło do stołu i skupił się najedzeniu. — Robisz najlepszą zupę — powiedział. Jej milczenie wymagało odpowiedzi. — No dobrze, Rachel, krążą plotki o jakiejś epidemii w Zairze i w Sudanie. — Pewnie chcą, żebyś tam pojechał. — Spytał mnie tylko, czy byłbym zainteresowany. — A ty odpowiedziałeś „Nie ma mowy. Nie cierpię Afryki. Bardzo mi się podoba tutaj, ze starą dobrą świńską grypą i pracownikami służby zdrowia stanu Michigan" — powiedziała Rachel z sarkazmem w głosie. — Nic mu nie powiedziałem. Słyszałaś przecież. Mamy tutaj naszą własną, poważną epidemię. Jeśli ktokolwiek potrzebuje pomocy, to właśnie ja. Ludzie zaczynają się naprawdę bać. Posiłek upłynął w ciszy. Gdy posprzątali ze stołu i zaczęli zmywać, gniew Rachel wykipiał. — Aaron, jeśli zdecydujesz się jechać, czy w ogóle pomyślałeś o kimkolwiek poza sobą? O mnie? Co z moją karierą prawniczą? Co z twoją obietnicą, że pomożesz przy dzieciach, jak będę studiować? — Cisnęła patelnią do zlewu. — Czy nie uważasz, że niezły prawnik może zrobić równie dużo dobrego na tym świecie co ty? Pozwolił jej mówić, zdając sobie sprawę, że jego odpowiedź nie byłaby taka, jaką chciałaby usłyszeć. Szorowała wnętrze patelni. — Jak kupowaliśmy ten dom, CDC nie miała nic przeciwko temu. Dali nam pełne błogosławieństwo, pamiętasz? Ale wiesz diabelnie dobrze, że skoro Eric zastanawia się, czy nie byłbyś zainteresowany jakąś cholerną, tajemniczą epidemią w Afryce, to myślą o wysłaniu cię tam. — Wytarła dłonie o fartuch, odwróciła się od Aarona i poszła w ślad za dziećmi na górę. Aaron włączył mecz futbolowy, ale nie mógł się skupić i zgasił telewizor. Zapisał w notesie wydarzenia dnia, sporządził listę spraw, które miał do załatwienia rano, i poszedł na górę, do łóżka. Rachel już spała. Aaron zamknął oczy i ujrzał leniwie płynące strumienie o kolorze błota, nagie, podskakujące dzieci, rodziny siedzące przed lepiankami, jasne kolorowe płachty bawełny 140 suszące się na plecionych dachach, małe szczapy drewna koło ogniska, słodko pachnący dym, który skręca się i znika w błękitnym niebie, mięsiste cumulusy, zwijające się i kłębiące przed wieczorną burzą. Czuł zapach gorącej ziemi i słyszał brzęczenie komarów, szczekanie psów, gdakanie kościstych kur, które szukają kąsków, grzebiąc w krzewach manioku, i śmiech dzieci — szczęśliwych, 0 krągłych twarzach i brzuszkach... Pierwszego października, w Bumba, Collarda i Marechala obudziło o piątej rano bicie dzwonu misyjnego, nawołującego wiernych na mszę. Wzięli zimny prysznic i udali się na werandę misji, na śniadanie. Gdy kończyli kawę, przybył Amene i zgodził się odwiedzić uczennice z Yambuku w obozie, gdzie przechodziły kwarantannę, podczas gdy oni mieli złożyć wizytę w szpitalu. Collard miał ze sobą mały zestaw pierwszej pomocy. Marechal przyniósł tobołek ubrań ochronnych. Żołnierze, którzy pilnowali wejścia do szpitala, rozpoznali w nich lekarzy i wpuścili bez sprzeciwu. Poszli do pawilonu, w którym przebywali w odosobnieniu nauczyciel z żoną. Budynek był wyludniony. ¦W otwartych drzwiach, na końcu oddziału, stało kilka emaliowanych naczyń z nie tkniętym jedzeniem, które obsiadły muchy; w ciężkiej ciszy rozlegało się głośno ich lekceważące bzyczenie. Wewnątrz, na łóżku ustawionym najbliżej drzwi, leżała kobieta. Jej mąż siedział na krześle obok niej. Oboje nie żyli. Gdy Collard poprosił żołnierzy o pomoc w wykopaniu grobu, potrząsnęli przecząco głowami. Ich sierżant wskazał na grupę mężczyzn ubranych w więzien- ne drelichy, którzy pracowali na drodze. Krzyknął do nich, żeby podeszli. — Potrzebuję dwóch osób do wykopania grobu i wyniesienia ciał dwóch pacjentów, którzy zmarli w pawilonie — powtórzył Collard więźniom. Nikt nie wystąpił. — Gdy już wykopiecie grób, resztę dnia będziecie mieli wolną. Nikt się nie ruszył. Collard szepnął coś do sierżanta, a ten zgodził się, przytakując. — Dwaj mężczyźni, którzy mi pomogą, będą mieli unieważniony wyrok — oznajmił lekarz. Wystąpił jeden mężczyzna. — Wiemy coś o tej chorobie. Wolimy być więźniami i żyć, niż iść tam 1 umrzeć tak jak oni. Sierżant wzruszył ramionami i machnięciem ręki kazał im odejść. Lekarze wykopali grób dwadzieścia metrów od wejścia do pawilonu. Collard utargował od sierżanta trochę benzyny do spalenia ciał. Żołnierze spacerowali w cieniu drzewa mangowego i przyglądali się z daleka. Collard i Marechal rozebrali się do slipów, odziali w papierowe kitle i czapki, włożyli na twarze maski i naciągnęli kamasze i plastykowe rękawiczki. Jakiś żołnierz postawił obok dołu tandetną puszkę z benzyną i odszedł spiesznie. Lekarze weszli do pawilonu, nie mając prawie odwagi oddychać. Collard nogą odsunął brudne naczynia i kopnięciem otworzył drzwi. Na krwi i eks- krementach, które wydostały się z ust i trzewi zmarłej kobiety, urządziły sobie ucztę stada much. Część tych wydzielin wsiąkła w czerwony materac i spłynęła 141 na podłogę. Unosił się obezwładniający fetor. Mężczyzna umarł, siedząc na drewnianym krześle szkolnym, z prawą ręką opartą na stoliku do pisania. Głowę miał odchyloną do tyłu, otwarte usta. Oczu nie było widać pod wielkimi, opalizującymi muchami, które wysysały ostatnie krople wydzielin. Collard przełknął żółć, która podeszła mu do gardła, i zamrugał, żeby pozbyć się potu z oczu. Oddychał płytko, krótko, żeby uniknąć smrodu, i odganiał muchy z maski. Papierowy kitel już mu rozmókł pod pachami. — Musimy wziąć próbkę — powiedział do Marechala, który stał, przy- glądając się ciałom. Collard poszedł z powrotem do sterty ich ubrań i wyjął ze swojej torby lekarskiej strzykawkę, igłę i zatkaną gumowym korkiem probówkę. Wrócił do martwej kobiety i przewrócił ją na plecy. Siłą powstrzymując się, żeby nie zwymiotować, wbił igłę w skórę nad jej łonem i pociągnął za tłoczek. Nie było moczu. Uczynił to samo z mężczyzną i udało mu się wyciągnąć kilka kropli płynu, który wstrzyknął do probówki. Marechal pomógł mu podnieść ciało kobiety, zanieść i wrzucić do dołu. Ich przesiąknięte, papierowe kitle zaczynały się rozpadać. Na obnażonych ramionach usadowiły się muchy. Zacisnęli mocno usta za maskami i wrócili na oddział po mężczyznę. Zesztywnienie pośmiertne unieruchomiło jego ciało w pozycji siedzącej, z prawą ręką zgiętą w łokciu. Lekarze złapali go za ramiona i stopy, wynieśli i opuścili na ciało żony. Grób był za płytki, żeby pomieścić obydwa trupy i prawe ramię mężczyzny wystawało. Collard polał ich benzyną. Potarł zapałkę, wrzucił ją do grobu i cofnął się. Buchnął płomień i zwłoki zaczęły się palić. Oleisty dym unosił się powoli do parnego, porannego nieba, niosąc ze sobą smród palonego ciała. Gdy ogień wygasł, lekarze szpadlami zgarnęli piach na poczerniałe szczątki. Do ostatniego ruchu szpadlem zwęglona ręka mężczyzny wystawała ponad kopiec — ostatnie, milczące wołanie o pomoc. Rano Masangaya pozszywał dwóch mężczyzn z Yandongi, którzy poharatali się wzajemnie maczetami. Na szczęście obydwaj byli na tyle pijani, że nie potrzebowali miejscowego znieczulenia, ponieważ w aptece nie było już żadnych tego rodzaju środków. Po południu próbował ucinać sobie krótkie drzemki na pryczy w swoim gabinecie, ale gdy się kładł, głowa zaczynała go boleć bardziej. Wieczorem wracał do pustego domu. Kobieta, której zapłacił, żeby gotowała i zamiatała po wyjeździe żony, zniknęła kilka dni temu. Otworzył pojemnik z lodem i wyciągnął talerz z zimnym puddingiem ryżowym, wyszedł na werandę i usiadł na schodach, żeby zjeść. Pierwsza łyżka strawy ciężko osiadła mu na języku. Zadławił się i wypluł ją. Nawet słodkawy smak ryżu przyprawiał go o mdłości. Wstał i wrócił powoli do swojego gabinetu. Później, gdy będą go wzywali w nocy, może nie mieć siły, żeby tam dojść. Siedział na pryczy oparty plecami o ścianę, gdy wszedł Sukato. — Mbote, Tata. Jak się czujesz? — Zmęczony. Wyczerpany. 142 — Jadłeś? — Tak, trochę. Sukato usiadł na taborecie. Spędził dzień robiąc, co było w jego mocy, dla kilku osób przebywających w szpitalu. Niepokoił go wygląd Masangayi, jego po- zbawiona jakiegokolwiek wyrazu twarz, ale wiedział, że nie ma sensu się wtrącać — Słyszałem, że po południu miałeś dużo roboty w sali operacyjnej. — Tak. — Masangaya masował zesztywniałą szyję. — Nawet w obliczu tragedii ludzie z plemienia Budja piją i biją się. Widziałeś tych dwóch pijaków, których pozszywałem? — Nie, ale jeden z pracowników powiedział mi, że znów okładają się na drodze. — A ty, jak sobie radzisz? — spytał starszy mężczyzna, zmieniając temat. — W porządku, ale znowu mam złe wieści. Mandu jest tak słaby, że nie reaguje. — Masangaya dźwignął się z pryczy. — Więc zostaliśmy tylko ty i ja. — Oparł się o parapet. Za wałem chmur zachodziło słońce. W stronę pawilonu dziecięcego biegła jakaś kobieta, niosąc niemowlę zawinięte w płachtę. Odwrócił się twarzą do Sukato. — Dlaczego jeszcze przychodzą? — wyszeptał Masangaya zirytowany. — Mają wciąż nadzieję, ponieważ tu jesteśmy — odparł Sukato. — Wszyscy już dawno temu powinni się ewakuować. — Asystent medyczny usiadł na pryczy. — Prześpij się trochę. Ja też spróbuję. — Dobranoc, Tata. Przyjdę rano. Gdy świt rozjaśnił niebo na wschodzie, Sukato cicho otworzył drzwi do gabinetu Masangayi. Asystent medyczny spał na boku i oddychał szybko. W pokoju unosił się zapach wymiocin i zatęchłego, zjełczałego powietrza. Sukato wyniósł wiadro z odchodami i wylał jego zawartość w chwasty za budynkiem. Zostawił otwarte drzwi, usiadł na stopniach i czekał. W krótkim czasie słońce wspięło się nad drzewa. Przez okno zaświecił promień i padł na Masangayę. Poruszył się, spróbował przewrócić się na plecy, ale zajęczał i przybrał ponownie pozycję embrionalną. Sukato podszedł do łóżka i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. Masangaya wyszeptał: — Mbote, petit. — Mbote, Tata. Sango ninil — Źle. — Zrobię ci kawy. — Za bardzo boli mnie gardło. Sukato podszedł do zlewu i napełnił szklankę wodą. — Spróbuj pić. Masangaya wziął kilka łyków, które sprawiły mu silny ból, i oddał szklankę. Sukato przysunął taboret i usiadł. — Tata, nie ma czasu do stracenia. Musisz iść do nganga w Bongolu. Wyleczył mnie, gdy miałem „gorączkę". Asystent medyczny wytarł twarz ręcznikiem i usiadł sztywno. 143 — Nie wiem — powiedział, potrząsając głową. — Nie mam powiązań z Bongolu. Moi ludzie to Lubasowie z Kasai. Wiem tylko, że mam „gorączkę". Europejskie lekarstwa nie podziałają na mnie lepiej niż działały na innych. — Więc nganga jest twoim jedynym wyborem — stwierdził Sukato, podkreślając swoją rację. Masangaya wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. — Chciałbym zobaczyć się z moim własnym ngangą z wioski Tshuapa, ale to za daleko. — Mój nganga wie o tobie — powiedział Sukato. — Opowiedziałem mu, jak wiele zrobiłeś dla naszych ludzi. Jestem pewien, że będzie w stanie pomóc. Moglibyśmy wykorzystać misyjnego land rovera. Do Bongolu jest tylko trzydzieści kilometrów. Masangaya zastanowił się przez chwile. — Dobrze. Spytam siostry Augustyny. Wstał z łóżka, umył się w zlewie, włożył czysty, biały kitel i wyszedł z gabinetu. Sukato szedł obok niego. Masangaya stąpał ostrożnie, jakby nie chciał poruszać obolałą głową i szyją. Po kilku minutach stanął w drzwiach gabinetu matki przełożonej. — Dzień dobry, Masangaya. Wejdź, za chwilę skończę. — Nie powinienem wchodzić, siostro. — Ależ dlaczego...? Podniosła wzrok i upuściła pióro. — Och, nie! Tylko nie ty! — wstała i podeszła do niego. Cofnął się. — Przyszedłem, żeby cię zapytać, czy mogę skorzystać z land rovera, żeby pojechać do Bongolu i zobaczyć się z ngangą, który wyleczył Sukato. — Wątpię, czy Sukato miał „gorączkę" — ucięła krótko Augustyna. — Miał „gorączkę", siostro. — Ale, Masangaya, jestem pewna, że przyślą nam więcej leków i sprzętu i udzielą jakiejś pomocy. — Dla mnie przybędzie za późno. — Patrzyli na siebie przez chwilę. — To niewiarygodne! Naprawdę sądzisz, że może ci pomóc feticheurl — spytała Augustyna, potrząsając głową. — Nie wiem. Wiem tylko, że Sukato miał „gorączkę", a teraz czuje się dobrze. Ma soeur, on jest jedynym człowiekiem, jakiego znam, który nie umarł od tego. Gdyby nasze lekarstwa działały, zostałbym, ale my nie ocaliliśmy ani jednego życia. — Przerwał opierając się ciężko o futrynę. — Czy możemy skorzystać z land rovera? Augustyna wróciła za biurko i spojrzała na swoje papiery. Westchnęła i odpowiedziała bezbarwnym głosem: — Każę Lukowi cię zawieźć. — Spojrzała na niego. — Wrócisz dziś wieczorem? — Zrobię, co każe nganga. Matka przełożona zebrała porozrzucane kartki papieru i poukładała je 144 I systematycznie w rejestrze, który prowadziła jak dziennik okrętowy, po czym zamknęła księgę. Wstała i spojrzała prosto na asystenta medycznego.' — Więc nie wiadomo, kiedy się znowu zobaczymy. — Nie wiadomo, siostro. — Będę się za ciebie modlić. — Świadomość, że się za mnie modlisz, pomoże mi. Dla wielu z nas byłaś matką. — Adieu, przyjacielu — powiedziała. — Adieu, ma merę — odpowiedział i odwrócił się. Augustyna opadła na krzesło i przez kilka chwil wpatrywała się w puste drzwi, po czym wyprostowała się i napisała wiadomość dla Lisala. Poszła do pokoju radiowego, uruchomiła urządzenie i wywołała Lisala. Zgłosił się ojciec Jules: — Yambuku, nadawaj. „, — Proszę o przekazanie siostrze Adelinie i Monseigneur następującej wiadomości: „02-10-1976. ZESZŁEJ NOCY ZMARŁ PIELĘGNIARZ MANDU. ASYSTENT MEDYCZNY CIERPI NA GORĄCZKĘ I DZIŚ RANO WYBIERA SIĘ DO FETICHEURA Z BONGOLU, PONIEWAŻ NIE PRZYJECHAŁ TU ŻADEN LEKARZ. JESTEŚMY W MISJI OPUSZCZENI, PRZERAŻENI, SAMOTNI". To wszystko. — Przyjąłem wiadomość. Natychmiast przekażę ją władzom. I siostro... nie traćcie odwagi. Augustyna wyłączyła radio bez odpowiedzi, wróciła do swojego gabinetu i poprosiła jednego z pracowników, żeby przyprowadził Weronikę i Antonię. Augustyna powiedziała siostrom o Masangayi i przerwała ich komentarze" i pytania. — Nic więcej nie mogłam zrobić. Posłałam po was, bo musimy teraz zadecydować, jakie działania same podejmiemy. Weroniko? — Nie możemy po prostu tu siedzieć i czekać na śmierć. Zanim zmarła Matylda i Gerard, w Lisala chcieli, żebyśmy pojechali do Yasoku i pozostali tam w odosobnieniu do czasu znalezienia rozwiązania. Może teraz nadszedł czas, żeby się tam udać. Augustyna przytaknęła. — Antonio? Spojrzała na pozostałe siostry. — Czy nie powinnyśmy zapytać ojca Dubonnet, co on o tym sądzi? — Wcześnie rano pojechał obejrzeć mieszkańców wiosek. Możemy z nim porozmawiać, jak wróci — odparła Weronika. Augustyna przytaknęła. — Powiadomię Lisala o naszych zamiarach. Antonio, jak Luc wróci z Bongolu, dopilnuj, żeby dżip został zatankowany do pełna. Weroniko, pamiętaj, żebyśmy zabrały trochę jedzenia i sprzętów kuchennych. Pójdź do pralni i powiedz Evariste, żeby przyszedł do mojego gabinetu. Damy mu klucze, jak będziemy wyjeżdżać. Pomogę ci, jak tylko będę wolna. 10~Ebola 145 Tuż przed dziesiątą rano Weronika przyszła do gabinetu Augustyny. — Może byłoby lepiej, gdybyś nie łączyła się z Lisala. Mogą nam nie zezwolić na wyjazd — doradziła Weronika. — Powiedziałam im, że się z nimi połączę o dziesiątej, więc muszę to zrobić — odrzekła Augustyna, wychodząc z biura. Weronika poszła za nią w milczeniu. Zauważyła, że ręka Augustyny drżała, gdy brała mikrofon. — Lisala, tu Yambuku. Czy mnie odbieracie? — Tutaj Lisala. Słucham Yambuku. — Czy mamy zgodę władz, żeby wyjechać i udać się do Yasoku? — Chwila. — Nastąpiła długa pauza wypełniona trzaskami. Augustyna pokręciła potencjometrami i zakłócenia zmniejszyły się. — Yambuku, tu Lisala. — Tak, Lisala. Słuchamy. — Mam dla was wiadomość z Kinszasy. Czy jesteście gotowi do przyjęcia? Augustyna usłyszała za sobą pomruk Weroniki: — „Matko Przenajświętsza". — Tak, Lisala — odparła matka przełożona, zdobywając się na cierp- liwość. — Słyszymy cię bardzo dobrze. Proszę, nadawaj. — Wiadomość przyszła z Ministerstwa Zdrowia w Kinszasie i z ambasady belgijskiej. Każą wam nie opuszczać Yambuku. Zrozumieliście? Augustyna usłyszała za sobą hałas, odwróciła się i zobaczyła, jak Weronika wybiega z pokoju. — Rozumiem. Rozumiem instrukcje, Lisala. Mamy zakaz wyjazdu. Musimy pozostać na miejscu. — Zgadza się — potwierdził skrupulatnie głos ojca Julesa. — To nie koniec. — Notuję. Mes czytał: „PERSONEL DUCHOWNY MUSI POZOSTAĆ I OCZEKIWAĆ W POŁUDNIE PRZYBYCIA HELIKOPTERA WIOZĄCEGO LEKARZY, LEKARSTWA I ZAOPATRZENIE. SIOSTRY PROSI SIĘ O PRZYGOTOWANIE DOBRZE WIDOCZNEGO LĄDOWISKA, OZNAKOWANEGO BIAŁYM PRZE- ŚCIERADŁEM, ROZŁOŻONYM NA TRAWIE, NIE NA PIASKU. POWTA- RZAM, NIE NA PIASKU. — Czy zrozumieliście? — Tak. Helikopter przybywa w południe — powtórzyła z ulgą Augustyna. — Dziękuję bardzo. Dodało nam to odwagi. Będziemy oczekiwały przyjazdu lekarzy. Odbiór. — To wszystko z Lisala. — Proszę, podziękuj władzom. Odbiór i koniec nadawania. Augustyna odstawiła mikrofon i wyłączyła radio. Ścisnęła drewniany krzyż, który wisiał na jej piersi. „Dziękuję, Dziewico Błogosławiona, za Twoje wstawiennictwo i litość". Wstała, poszła korytarzem do pokoju Weroniki i zapukała do drzwi. Weronika siedziała na krześle, tuląc poduszkę i próbując zapanować nad szlochem i łzami. 146 — Weroniko, w południe przylatują helikopterem lekarze. — Helikopterem? Lecą, żeby nas zabrać? — Lisala powiedziała tylko, że lecą tutaj. Mamy rozłożyć prześcieradło w trawiastym miejscu, żeby im wskazać miejsce do lądowania. Weronika odrzuciła poduszkę na łóżko. — Przyniosę jakieś z pralni. Gdzie je rozłożyć? — Na boisku do piłki nożnej. W południe Augustyna, Weronika i Antonia stały obok prześcieradła i obserwowały niebo. Lekki wiatr zniechęcał muchy. Nadeszła i minęła dwunasta trzydzieści. Pierwsza — wciąż ani śladu helikoptera. — Wracam do klasztoru, żeby słuchać, czy nie ma więcej wiadomości przez radio. Coś musiało ich zatrzymać — oświadczyła Augustyna. W końcu o piętnastej trzydzieści Augustyna usłyszała, jak Ljsala wywołuje Yambuku. Otrzymała następującą wiadomość: „02-10-1976. LISALA DO YAMBUKU: NIE OPUSZCZAJCIE YAMBUKU. IZOLUJCIE SIĘ W NIE SKAŻONYM POMIESZCZENIU. CZEKAJCIE NA HELIKOPTER. PRZEKA- ZANE Z ANTWERPII: CHOROBA WYJĄTKOWO ZAKAŹNA, BYĆ MOŻE ŻÓŁTA FEBRA. PRZENOSZONA PRZEZ KONTAKT Z KRWIĄ, MOCZEM, ŚLINĄ, ODCHODAMI. NIE CHODŹCIE DO MIEJSC, GDZIE CHORZY PRZEBYWALI W ŁÓŻKACH. SPALCIE CAŁĄ POŚCIEL, KTÓREJ UŻY- WALI ZAKAŻENI. ODWIEDZINY I SPOTKANIA SĄ ABSOLUTNIE ZAKA- ZANE". — Koniec wiadomości. Odebraliście? — Wiadomość odebrana. Dziękuję — odpowiedziała Augustyna. Jules kontynuował: — Wszyscy tutaj modlimy się za was, Yambuku. Niech nie opuszcza was odwaga. Pozostańcie w kontakcie. Weźcie radio ze sobą. — Dziękuje, Lisala. Odbiór i koniec nadawania. Augustyna przez długi czas siedziała przy radiu, bezmyślnie przesuwając w palcach różaniec. Nie zabiorą ich stąd helikopterem. Trudno będzie to powiedzieć Weronice i Antonii. Wszystkie dotykały ciał i pościeli chorych i umierających. Nie ma dla nich nadziei. Rozdział 12 Gdy helikopter wzbił się nad miasto, przez nawiewy zaczęło napływać chłodne, świeże powietrze, zastępując w kabinie odór zwietrzałego piwa i potu. Collardowi i Marechalowi niemal cały ranek zajęło odnajdywanie pilotów, którzy spędzili noc w barze w Bumba, tańcząc z prostytutkami w rytm nowej piosenki pod tytułem „Epidemie". Nad ranem major, dowodzący miejscowym oddziałem wojska, zawiózł pilotów do swojego domu, gdzie Collard odnalazł ich, jak siedzieli w slipach i popijali kawę. Posępni, skacowani, zaczęli opowiadać przerażające historie, które usłyszeli w nocy, o wzdętych ciałach z misji w Yambuku, które gniją w słońcu. Godzinę zajęło im ubranie się i dotarcie na lotnisko. Powitał ich tam Miatamba, który właśnie przyleciał z Lisala. Stracili następną godzinę na wytaczanie beczek z paliwem i ręczne wpompowanie go do śmigłowca. W końcu wystartowali. Pilot spojrzał przez ramię na lekarzy i, przekrzykując ryk maszyny, oświadczył stanowczo: — Przelecę nad Yambuku, ale nie wyląduję. — Ma pan rozkaz zawieźć nas do Yambuku — wrzasnął Collard, przysuwając swą czerwoną twarz blisko głowy pilota. Miatamba odciągnął go i otoczył dłonią ucho Collarda. — Niech najpierw tam doleci, to zobaczymy co z lądowaniem — powiedział. Lecieli na zachód, wzdłuż rzeki, następnie nad Ebondą, przyjęli kurs na północ, nad drogą, która biegła przez las. W Yamisolo droga rozwidlała się na północny zachód do Yambuku i na północny wschód do Yasoku. Skręcili na wschód i chwilę później pojawiła się grupa domów z czerwonej cegły, obok szop należących do plantacji kawy. Teren wokół budynków porastała wysoka trawa, a ścieżki między opuszczonymi domami dławiły się od chwastów. Po drugiej stronie pól kawowych, z glinianek wysypały się ludziki, biegły wyboistą, bitą drogą i machały rękoma. — To jest Yasoku. Tutaj ląduję! — wykrzyknął pilot przez ramię. — Do licha... — zaklął Collard, na wpół podnosząc się ze swojego siedzenia. — Do Yambuku jest tylko trzydzieści kilometrów na północ — oznajmił pilot. — Możecie zarekwirować jakiś samochód i dojechać tam. Poleciał pod 148 wiatr i wolno opuścił śmigłowiec na drogę. Kury, machając skrzydłami rozpierzchły się, by ratować sobie życie, a ludzie pospieszyli do swoich chat' uciekając przed wirem powietrza, spowodowanym lądowaniem. Podmuch z piaskiem zerwał kilka plecionych dachów. Pilot wyłączył silnik i gdy śmigła zwolniły, mieszkańcy wioski pojawili się ponownie i otoczyli maszynę. Z tłumu wystąpiło dwóch starszych mężczyzn. Zbliżyli się, a Collard wstał i otworzył drzwi. Krzyczeli na niego, wskazując na domy pozbawione dachów. Zamknął drzwi i odwrócił się do pilota. — Nie za bardzo podoba im się to, co pan zrobił z ich domami. Pilot zaklął i włączył silniki. — Jak tu zostaniemy, to będzie nas to kosztowało majątek — powiedział do drugiego pilota przy wzmagającym się wyciu turbin. Starcy wycofali się, wciąż krzycząc i wygrażając maszynie pięściami, a łopatki cięły powietrze i kurz. Gdy wystartowali, Miatamba wyciągnął rękę, uniósł lekko słuchawkę z ucha pilota i powiedział: — Yambuku jest tylko o kilka minut lotu stąd. Wyśmieją was, jeśli wrócicie do Bumba, nie wypełniając misji. — Dobrze — warknął pilot. — Zawiozę was tam, ale nie zostanę. Miatamba oparł się z powrotem w swoim fotelu i pokazał Collardowi skierowany w górę kciuk. Po kilku minutach krążyli nad rozległą misją i farmą w Yambuku. Gdy zaczęli się zmiąć, z budynku wybiegły trzy zakonnice i zaczęły do nich machać. Dalej ujrzeli też kilku Zairczyków. Collard spojrzał na krąg drobnego pyłu, który podniósł się z przypłaszczonej trawy obok białej płachty. Poczuł, jak strach ścisnął mu żołądek. Czy ta choroba to naprawdę żółta febra? Czy coś innego, co gnieździ się w kurzu i kryje w brzuchach owadów? Gdy koła dotykały ziemi i wyłączano silnik, siostry przytrzymywały swoje welony i spódnice. — Będziemy na ziemi krócej niż godzinę. Niech wszyscy zostaną w maszynie, a ja porozmawiam z siostrami — rozkazał. Collard rozebrał się i włożył ochronny kitel, kamasze, czapkę i rękawiczki, a następnie wciągnął ultrafiltrującą maskę, którą okrył głowę i twarz. Wziął megafon, otworzył drzwi i wyszedł ostrożnie na murawę. Pozostali siedzieli przypięci w swoich fotelach. Trzy zakonnice zaczęły biec w jego stronę. Collard podniósł dłoń, dając im znak, żeby się zatrzymały. — Nie zbliżajcie się. — Głośnik potęgował jego przytłumiony głos. Kobiety zatrzymały się. — Moje siostry, jestem doktor Collard z Belgijskiej Współpracy Medycznej. Przybyliśmy, żeby wam pomóc i jak najwięcej dowiedzieć się o tej chorobie, abyśmy mogli zapobiec dalszym zgonom. — Przerwał, żeby złapać oddech. — Ponieważ nie mamy pewności, w jaki sposób ta choroba jest przenoszona, muszę was prosić, żebyście nie zbliżały się na mniej niż dziesięć metrów. Spod gumowej czapki po czole spływał mu pot i kłuł w oczy. W papierowym kombinezonie i w „masce gazowej" czuł się trochę głupio wobec kobiet i Zairczyków, ale strach wziął górę nad dumą. Ciągnął dalej. 149 — Przywiozłem listy od waszych przełożonych i od waszych rodzin. Wyjmę je z helikoptera i położę na tamtym słupku — powiedział, wskazując ręką odzianą w rękawiczkę na płot. — Będziecie mogły podejść i wziąć je. — Gdy Collard wracał do helikoptera, siostry przytuliły się do siebie. — Nie przylecieli, żeby nas zabrać — powiedziała Weronika przez zaciśnięte usta. — Nie mogą. Możemy być zakażone — odparła Augustyna. Antonia skryła twarz w dłoniach i zaczęła płakać. Collard wrócił i umieścił zawiniątko papierów na słupku parkanu, po czym wycofał się w stronę helikoptera. Augustyna wzięła paczuszkę i dołączyła do pozostałych sióstr. — Może mógłby chociaż zabrać listy, które napisałyśmy — powiedziała Weronika i zrobiła ruch w stronę klasztoru. — Poczekaj — nakazała jej Augustyna. Zrobiła kilka kroków do przodu i zawołała. — Napisałyśmy listy do rodziny i do naszych sióstr misyjnych. Czy możemy je przynieść, żebyście wysłali je w Kinszasie? — To niemożliwe — odparł Collard. — Ryzyko jest zbyt duże. Stali tak w kłopotliwej ciszy, aż lekarz ponownie odezwał się przez megafon. — Mamy opis choroby od doktora Amene, ale czy mogłybyście nam powiedzieć, co same zaobserwowałyście? Augustyna znowu podniosła głos i streściła przebieg choroby, który wszystkie tak dobrze znały. — Czy ktokolwiek wyzdrowiał? — spytał lekarz. — Mbunzu, żona Mabalo, pierwszego człowieka, który zmarł. Miała objawy choroby, ale się jej polepsza — odpowiedziała Augustyna. — Mieszka w trzecim domu, tam w chatach pracowników. — Wskazała na lewo. — Jest tam jeszcze ośmioro chorych. — Dziękuję, siostro. — powiedział Collard. — Pobierzemy próbki krwi od tych, którzy mają „gorączkę". Poszedł z powrotem do helikoptera, a po chwili Marechal i Miatamba, ubrani w stroje ochronne i maski, dołączyli do niego na ziemi. Collard niósł torbę ze strzykawkami, probówkami i pudełko zapałek. Marechal miał pod pachą tobołek dodatkowych ubrań ochronnych. Siostry przyglądały się temu z uwagą Przed pierwszą chatą stanęła kobieta i wyciągnęła w pozdrowieniu prawą rękę, podtrzymując ją lewą. Collard zawahał się, po czym podał jej swe odziane w rękawiczki palce. Otworzyła drzwi i lekarze weszli do małego pokoju frontowego, gdzie na matach leżała młoda kobieta i mężczyzna. Oboje odwrócili twarze od tych upiorów, tak jak odwraca się od diabłów w maskach, tańczących wokół ognisk podczas rytualnych obrzędów. Ciała zesztywniały im ze strachu, gdy Collard podniósł rękę na powitanie. Zza jego maski padło zdławione Mbote. Odpowiedzieli biernym Ehhh. Ukląkł między nimi, a Marechal podał mu opaskę zaciskającą i strzykawkę. Miatamba przy drzwiach rozmawiał cicho z kobietą. Collard powiedział chorej parze, że musi pobrać im krew, żeby znaleźć 150 skuteczny sposób leczenia. Oboje leżeli sztywno, gdy zaciskał im wokół ramion gumową rurkę i wbijał igłę w żyłę na zgięciu ręki. Marechal napełnił probówki. Gdy skończyli, lekarze skinęli głowami w podziękowaniu i wyszli. Przed domem Marechal i Collard zdjęli kombinezony i rękawiczki, unikając kontaktu z wierzchnią stroną ubrań. Miatamba nie dotykał nikogo w domu, więc pozostał w kombinezonie. Trzy zdumione siostry zobaczyły w oddali nagich lekarzy i odwróciły się. Tymczasem Collard podpalił stos odzieży ochronnej. — Słoneczne promienie ultrafioletowe zabiją wszelkie wirusy, jakie mogliśmy podłapać — stwierdził Marechal. — Mam nadzieję — odparł Collard, który zauważył siostry i szybko zaczął wkładać na siebie świeży kombinezon. Weronika zerknęła przez ramię. — Już zachowują się obyczajnie — oznajmiła. «» — Czy chcielibyście się czegoś napić? — krzyknęła siostra Augustyna. Mężczyźni spojrzeli po sobie, byli spragnieni, ale nie mieli zaufania do wody. Collard odkrzyknął: — Dziękujemy, nie. Nie jesteśmy spragnieni. Lekarze dokonali tej samej procedury w następnej chacie, ale tym razem spalili kombinezony i przebrali się poza zasięgiem wzroku sióstr. Podeszli do domu Mbunzu, zapukali i weszli. Stara kobieta, która siedziała przy łóżku, krzyknęła przerażona i pobiegła na tył chaty. Mbunzu usiadła i patrzyła gniewnie na intruzów. — Sik 'oyo nini — rzuciła. — A teraz co? — Malembe, Mama. Kobanga te — odpowiedział Miatamba. — Spokojnie, Mama. Nie bój się. — Jesteśmy lekarzami, którzy przybyli, żeby powstrzymać to coś, co zabija tylu ludzi. Mbunzu rozluźniła się trochę, ale staruszka stała wciśnięta w kąt, z szeroko otwartymi, przerażonymi oczami. — Siostra Augustyna powiedziała nam, że twój mąż był pierwszym, który umarł od „gorączki". Mówiła też, że sama byłaś chora, ale że teraz czujesz się lepiej. Mbunzu opuściła wzrok na swoje dłonie złączone pomiędzy kolanami. — Umarł mój mąż i umarło moje dziecko. — Chciałbym pobrać trochę krwi z twojego ramienia, żebyśmy mogli wysłać ją do specjalistów w Europie i dowiedzieć się, co zabiło twojego męża i twoje dziecko — powiedział spokojnie Miatamba. — Nie! — warknęła odwracając się od niego. — Już kłuli mnie igłami i nic się nie zmieniło. Popatrzył na nią przez chwilę, a następnie zdejmując maskę, ukucnął obok łóżka. — Czy słyszałaś jeszcze o kimś, kto miał „gorączkę" i wydobrzał? — spytał. — Tak było z pielęgniarzem Sukato — odpowiedziała. Po czym odwróciła się, żeby spojrzeć mu prosto w oczy i dodała: — Wyleczył go nganga w Bongolu. Nie wkłuwano w niego żadnych igieł białych ludzi. — Dobrze. Na pewno zobaczę się z Sukato i poproszę go o trochę krwi. — 151 Miatamba wytarł czoło rękawem. Odczekał chwilę, zanim znowu przemówił. — Moja siostro, konieczne jest również trochę twojej krwi. Po chwili namysłu Mbunzu położyła się z powrotem na łóżku i wyciągnęła rękę. Miatamba zawiązał opaskę i wpatrywał się uważnie, ale nawet żyły na wierzchu dłoni były płaskie i słabo widoczne. Collard otworzył drzwi, żeby wpuścić więcej światła. — Tak jest zawsze — zauważył. — Okropne żyły u pacjenta, na którym najbardziej zależy, żeby go nakłuć. Po chwili poszukiwań Miatamba wyczuł lekką wypukłość i sprężystość żyły na zgięciu ramienia. Sięgnął za siebie, a Collard podał mu strzykawkę. Szybko przetarł skórę alkoholem i wbił igłę, wsuwając ją ostrożnie, aż poczuł, jak wchodzi łatwiej, gdy ścięta końcówka przebiła ściankę naczynia. Wyciągnął tłoczek i napełnił komorę krwią. — Podejdź i potrzymaj to teraz — powiedział Miatamba, patrząc na staruszkę. Wypełzła z kąta i usiadła po turecku obok łóżka, naciskając kościstym palcem na zgięcie ramienia Mbunzu. — Powiadomię cię o wynikach badań, Mbunzu — obiecał Miatamba, podczas gdy Collard przelewał krew do probówki. — Teraz musimy już iść. — Tikala malamu, Mama — powiedział Collard. — Kende malamu, monganga — odpowiedziała Mbunzu, patrząc na Miatambę. Lekarze wrócili do helikoptera. Umieścili probówki w termosach i dodali suchego lodu, wytworzonego za pomocą butli z dwutlenkiem węgla, którą przywieźli ze sobą. Gdy pozostali zdejmowali z siebie to, co pozostało z ich przesiąkniętych kombinezonów, Collard zdjął maskę, wrzucił ją do helikoptera, a następnie zaniósł do płotu naręcze odzieży ochronnej i kilka dużych pojemników decarisu. Odwrócił się do sióstr. — Niedługo wrócę. Tutaj jest trochę kombinezonów ochronnych i tabletki, które mogą wzmocnić system immunologiczny. Nadal muszę obstawać przy ścisłej kwarantannie. Nikomu nie wolno tutaj przybywać ani opuszczać Yambuku czy misji. Na drogach, tuż na północ od Bumba, wojsko ma rozkaz strzelać do każdego, kto będzie próbował opuścić ten teren. Jak tylko się dowiemy, co powoduje epidemię, będziemy mogli rozpocząć skuteczniejsze działania, żeby zapobiec jej rozprzestrzenianiu i przystąpić do leczenia chorych. Do tego czasu nie wolno wam wyjeżdżać. To rozkaz. — Rozumiemy — powiedziała Augustyna, — Rozumiemy, ale uważamy, że to lekka przesada, że nie chcecie zabrać naszych listów! — krzyknęła Weronika. Augustyna uciszyła ją spojrzeniem. — Dużo pan zrobił, przyjeżdżając tutaj, doktorze. Nie czujemy się już teraz takie opuszczone — powiedziała Augustyna. — Wiele osób tutaj, w Zairze i w Europie pracuje bez przerwy nad tą epidemią i jestem pewien, że niedługo uzyskamy już jakieś informacje — powiedział Collard. — Tymczasem powinnyście się wyprowadzić z klasztoru. Czy macie jakiś pusty dom, gdzie nikt nie chorował i nie umarł? 152 — Domek gościnny — powiedziała Augustyna, wskazując ceglany budynek obok klasztoru. — Dobrze. Powiedziano mi w Kinszasie, że jest z wami ojciec Jef Maas Gdzie można go znaleźć w tej chwili? — W wioskach. Pociesza tych, którzy utracili rodziny. — Czy zachowuje ostrożność? — Tak — odparła Weronika. — Nie dotyka ludzi. — Czy wprowadzi się z wami do domku gościnnego i odbędzie kwarantannę? — Spytam go, ale niewiele mam wpływu na to, co robi — odparła matka przełożona podchodząc, żeby zabrać odzież ochronną i lekarstwa. — Musi przejść z wami kwarantannę — nie dawał za wygraną Collard. — Wiem — odparła Augustyna, spoglądając na niego ponad zawiniątkiem. — Siostro, żałuję, że nie mogę więcej zrobić — powiedział Collard. — Dziękuję za pomoc. Pozostanę w kontakcie. Podszedł do śmigłowca, zdjął kombinezon i rękawiczki i dorzucił je do sterty obok maszyny. Rzucił na ubrania zapałkę. Zapalono silniki i śmigła zaczęły się kręcić. Gdy wskakiwał do kabiny, wrzucił w płomienie swoje kamasze i czapkę. Śmigła świstały, nabierając rozpędu i rozwiały płonący papier po polu. Po chwili helikopter podniósł się z trawy. Siostry machały, a wiatr spowodowany przez turbinę rozwiewał im welony. Nagle wszystko ucichło i stały tak, przybite, unikając swojego wzroku. Augustyna przerwała ciszę. — Czeka nas dużo roboty — powiedziała. Ruszyły z powrotem do klasztoru, a Weronika odebrała od niej butelki z tabletkami. — Decaris! To na pasożyty podskórne — powiedziała z obrzydzeniem — Czy tylko na tyle ich stać? Tego samego dnia, późnym popołudniem, siostry wprowadziły się do domku gościnnego. Weronika otoczyła budynek kordonem sanitarnym z białego bandaża, zawiązanego na kijkach wbitych w ziemię. Antonia pracowała razem z nią, ale niewielka z niej była pomoc. Augustyna napisała ostrzeżenie w Lingala i przyczepiła je do gazy. Brzmiało: NIE PRZEKRACZAJ TEJ LINII, W PRZECIWNYM RAZIE UMRZESZ. DZWOŃ DZWONKIEM, ŻEBY WEZWAĆ SIOSTRY. Pod napisem ustawiła mały dzwonek z kaplicy. Trzy zakonnice usiadły na pochyłej werandzie domku gościnnego. O zmierzchu przyjechał Dubonnet na rowerze i zatrzymał się przed rozciągniętym bandażem. Siostry zeszły z werandy, żeby go powitać. — Słyszałem po drodze, że po południu wylądował tutaj helikopter — powiedział. — Zgadza się — odparła Augustyna. — Czy ten bandaż ma powstrzymać was przed ucieczką, czy odgrodzić resztę z nas? — oparł rower o drzewo papai. 153 — Jedno i drugie —• powiedziała Weronika. Dubonnet przeszedł przez gazę i wszyscy wrócili na ganek. Augustyna opowiedziała, co wydarzyło się po południu, i zakończyła informacją, że przygotowały dla niego pokój w domku gościnnym. — Więc razem, w czwórkę, będziemy czekali na nasz los — stwierdził Dubonnet z chichotem. — Ale ja nadal będę objeżdżał wsie. Teraz ludzie potrzebują mnie najbardziej. — Doktor Collard pytał o ojca — powiedziała Weronika. — Powiedziałam mu, że ojciec nie dotyka ludzi w wioskach. Ale byłoby dla nas bezpieczniej, gdyby ojciec zmienił sutannę przed wejściem do domku gościnnego. — Mogę to zrobić, jeśli sądzicie, że to konieczne — stwierdził ksiądz. — Czy jest coś do jedzenia? — W pokoju ojca jest chleb i ser — powiedziała Antonia. — Skąd będziemy wiedziały, że ojciec zmienił sutannę — wtrąciła się Weronika. — Nigdy nie widziałam, żeby ojciec chodził w takiej, którą można by nazwać czystą. Dubonnet spojrzał na nią groźnie. — Narysuję trupią czaszkę na sutannie noszonej w wioskach i będę ją zakładał zamiast tej, której będę używał jedynie w obecności naszych dziewiczych zakonnic. Skłonił się nisko i zamaszyście wywinął ręką w stronę kobiet. Siostry roześmiały się. Collard i Marechal wysadzili Miatambę w Bumba i o dwudziestej drugiej trzydzieści wylądowali w Kinszasie. Collard zabrał termos z próbkami krwi do małego laboratorium w siedzibie FOMETRO (Fonds Medicale Tropicale), które kiedyś było wykorzystywane do opracowywania programu prewencyjnego przeciwko śpiączce. Ostatni już raz tego dnia rozebrał się i włożył ubranie ochronne. Otworzył termos i z niezwykłą starannością podzielił próbki na dwie części: jedną dla Instytutu Pasteura — od Marechala, drugą dla Instytutu Medycyny Tropikalnej w Antwerpii — od siebie. Dwa termosy znalazły się w lodówce i miały być oddane pilotowi samolotu UTA, który we wczesnych godzinach rannych miał odlecieć do Paryża. Collard stanął w chłodnych strumieniach prysznica, w łazience gościnnej FOMETRO, zmywając z siebie brud i zapachy podróży. Następnie zadzwonił do żony, żeby ją poinformować, iż rozsądnie będzie, jeżeli przez kilka dni nie będzie miał kontaktu z nią ani z dziećmi. Nie był pewien, jak długo. Zjadł kanapkę z wędliną i serem i zasnął, jak tylko położył się do łóżka. Rozdział 13 Miatamba usłyszał skrzypnięcie otwieranych drzwi. Przewrócił się na plecy i przeciągnął się. Gdy otworzył oczy, ujrzał czarne linie plemienne widniejące na jej czole. Przyglądała mu się, jak tłustemu, czarnogłowemu kąskowi, który zaraz miała połknąć i zmiażdżyć między zębami. Wysunęła dolną wargę na ostro zarysowaną brodę i pogroziła mu palcem przed nosem. — Odwiedziłeś miejsce, gdzie coś zabija ludzi, w tym także mindele. Od kiedy twój ojciec, mój rodzony brat, zmarł, jesteś głową rodziny. Jesteś odpowiedzialny przede wszystkim za nas. Miat spuścił nogi z łóżka i usiadł. Stara kobieta cofnęła się o krok, ale nadal przyglądała mu się groźnie. — Moim obowiązkiem jest być tam, gdzie chorują i umierają ludzie — odparł Miatamba. Obrzucił spojrzeniem ciotkę, rozejrzał się i zawołał: — Czy jest jakiś chleb i kawa? Jego żona przyniosła parujący kubek i talerz z jedzeniem i postawiła je przed nim na niskim stoliku. Ciotka ponowiła atak. — To przez księży opuszczasz swoją rodzinę dla jakichś białych misjonarzy na północy. Zwrócił ku niej twarz. — To nieprawda. Zginęło czterech białych, ale zmarły też setki naszych braci i sióstr i codziennie umiera jeszcze więcej. Nie ma tam lekarza. Muszę jechać. Staruszka ukucnęła przed nim, złożyła ręce i kołysała się lekko na piętach, mrucząc i jęcząc rozpaczliwie. Gdy kończył śniadanie, znów przemówiła błagalnym tonem. — Wiem, że tego się od ciebie oczekuje, bo jesteś lekarzem, ale gdybyś zniknął... mogę cię ukryć w pirodze i przeprawić na drugą stronę rzeki, gdzieś, gdzie cię nie znajdą. — Niedługo do Yambuku przyjedzie więcej lekarzy, białych i zairskich. Wrócę do domu, jak tylko przybędą — powiedział. 155 Ciotka wstała i żegnając go machnięciem ręki, zrezygnowana opuściła pokój. Wróciła jego żona z dwójką dzieci. Ponownie napełniła filiżankę. — Czy chciałbyś zjeść coś więcej, zanim pojedziesz? Potrząsnął głową i spojrzał na nią. — Czy masz dosyć pieniędzy na kilka następnych dni? — Mamy wszystko, co nam trzeba. Będziesz uważał, prawda? — Oczywiście. — Wstał i podniósł swoją torbę lekarską i niewielką walizkę. — Nie będę tam długo. Poszedł do swojego dżipa. Żona i dzieci machały przy furtce, ale łatwiej mu było nie odwracać się. Późnym wieczorem dotarł do Modjamboli, czterdzieści kilometrów od Yambuku. Porozmawiał z mieszkańcami wioski, po czym zasiadł ze starszymi i wysłuchiwał ich opowiadań. Rozmawiali o epidemii, aż zapadła ciemność. Z wdzięcznością przyjął zaofiarowaną mu przez wodza chatę, a kobiety przyniosły mu jedzenie i sese. Właśnie miał się położyć, gdy bez tchu przybiegł jakiś chłopiec. — Monganga, czy mógłbyś przyjść i zbadać moją matkę? Jest bardzo chora. — Gdzie ją znajdę? — W domu, na końcu wioski. — Zaprowadź mnie. Po chwili dotarli do małej chaty, gdzie w żółtym światełku lampy naftowej widać było kobietę śpiącą na macie. Miatamba uklęknął przy niej i położył jej dłoń na gorącym, suchym czole. — Banda mikolo boni ozali na mpasP. Od jak dawna jesteś chora, Mamai — Mikolo sambo. Od siedmiu dni. Przerywając co chwilę, szeptem opowiedziała swoją historię. Zaprowadziła swoją ciężarną córkę do szpitala w Yambuku. Młoda kobieta zmarła po urodzeniu martwego płodu. Wróciła sama. Kilka dni później nawiedziła ją gorączka. Miatamba przysunął lampę do twarzy kobiety i zobaczył, że ma czerwone oczy, a z kącików ust wydobywa się krwista plwocina. — Musisz pozostać w chacie i nie wychodzić. Wodę i jedzenie niech ci przynoszą do drzwi. — Przerwał. — Nikomu, nawet twojemu synowi, nie wolno tu wchodzić. Popatrzyła na niego przez chwilę i odwróciła twarz do ściany. Wstał i wyszedł, czując wewnętrzną pustkę i świadomość własnej bezsilności. Na zewnątrz czekał chłopiec, siedząc na odwróconym wiadrze. — Gdzie jest twój ojciec? — spytał. — Nie żyje — odparł chłopak. — Kto jest z tobą i z twoją matką? — Żona wodza jest siostrą mojej matki. Ale... — potrząsnął głową. Miatamba ukląkł obok niego. — Nigdy nie przychodzi? Chłopiec przytaknął i łzy spłynęły mu po policzkach. — Jeśli twoja matka dołączy do twojego ojca w wiosce przodków, żona wodza zabierze cię do swojego domu. 156 Miat przysunął się, żeby usłyszeć wypowiedziane szeptem „tak" chłopca. On też był wychowany przez ciotkę, tę samą kobietę, która zganiła go dzisiaj Otoczył dzieciaka ramieniem i poczekał, aż skończy płakać. Nie potrafił nic powiedzieć. Życie już nigdy nie będzie takie samo dla tego malca. Po chwili Miat wytarł chłopcu twarz chusteczką. — Jak masz na imię, mwanal Dziecko znowu zaszeptało. — Posłuchaj mnie, Ipo. Teraz musisz być silny. Musisz spać przed drzwiami chaty twojej matki i pilnować, żeby nikt tam nie wchodził, ty również. Każdego ranka musisz stawiać dla niej przy drzwiach wodę i jedzenie, ale nie wolno ci wchodzić w żadnym wypadku. — Miat wstał i spojrzał na chłopca. — Ipo, ile masz lat? Tylko rok starszy niż jego własny syn. Podłożył rękę pod brodę chłopca i podniósł ją. — Skoro twój ojciec nie żyje, a twoja matka jest chora, musisz być mężczyzną w rodzinie. Chłopiec podniósł wzrok na lekarza. — Rozumiem — powiedział. Miat, mimo że był wykończony, nie mógł zasnąć i o świcie obudził się zmęczony i zesztywniały. Powtórzył wodzowi wskazówki, które przekazał chłopcu, podziękował mu za gościnę i ruszył w dalszą drogę. Nie minął jeszcze ranek, a już wspinał się na wzgórze w kierunku Yandongi i Yambuku. Przejechał obok pustego domu ojców i opuszczonego klasztoru, do domku gościnnego, który Augustyna wskazała Collardowi jako miejsce ich odizolowania. Zatrzymał się przed ogrodzeniem z białej gazy i wysiadł z dżipa. — Dzięki Bogu! — wykrzyknęła Augustyna, biegnąc w jego stronę. Antonia pozostała w cieniu ganku, przykryła twarz dłońmi i rozpłakała się. — Przyjechałem, żeby być z wami do czasu przyjazdu pozostałych — oświadczył. Weronika dołączyła do Augustyny. — O Matko Błogosławiona, dzięki Ci, że wróciłeś — zawołała. — Witamy, doktorze Miatamba! Jaka to ulga cię widzieć. Przyniosę czyste prześcieradła i poduszkę i możesz się rozgościć w sypialni dziewcząt, po drugiej stronie drogi. — Tak będzie dobrze — zgodził się lekarz. Kilku pracowników, ciągnących grabie i pchających wózek wypełniony liśćmi i zwiędłymi kwiatami, podeszło wolno, żeby popatrzeć, i Miatamba pozdrowił ich uniesieniem ręki. Trójka dzieci o wypukłych brzuszkach zatrzymała się po drugiej stronie drogi i pomachała do niego wstydliwie. Pomachał do nich również. Trzeciego października obudził Collarda telefon z Antwerpii. Światowa Organizacja Zdrowia w Genewie, zabroniła doktorowi Thysowi, szefowi działu wirusologii, przyjmowania więcej próbek od ofiar „gorączki" w Zairze i kazała mu przesłać te, które już posiadał, do Porton Down, w Anglii. 157 — Mój Boże, dlaczego? — dopytywał się Collard. — I co to znaczy „więcej" próbek? Właśnie lada chwila powinny dotrzeć do pana nasze próbki. — Są zbyt niebezpieczne, żeby je przetrzymywać poza ściśle zamkniętymi laboratoriami, takimi jak Porton albo Ośrodek Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie — odparł Guido van Eck, jeden z młodych asystentów Thysa i przyjaciel Collarda. Wyjaśnił dalej: — Jakiś tydzień temu otrzymaliśmy kilka próbek z uniwersytetu w Leopoldville. Wydaje się, że coś w nich jest, ale ponieważ przyjechały dobrze ciepłe, nie wiemy, czy przedstawiają jakąś wartość. — Więc Ilunga wysłał próbki — powiedział Collard. — Ale nie są wiele warte — dodał Guido. — Rozumiem, że twoje próbki zostały pobrane we właściwy sposób i dotrą opakowane w suchy lód. — Oczywiście, monsieur le prof — odparł Collard z kpiącą powagą. — A tymczasem WHO uważa, że możemy się tym zabawiać w buszu, ale są zbyt niebezpieczne dla was w Belgii? Co za marnotrawstwo naszych starań! — Nic się nie zmarnuje — odparł Guido. — Nasz materiał jest już w drodze do Anglii; mają również surowicę z Sudanu. I nadal będziemy prowadzili obserwacje kilku kultur tkankowych, które Thys chce zatrzymać. Ale to między nami. Nie zapominaj, że przy wirusie Marburg zdarzały się wypadki nawet w specjalistycznych laboratoriach w Niemczech. Prawda jest taka, że grube ryby z WHO nie życzą sobie, żeby twój wirus pętał się nie kontrolowany po Europie. W Paryżu doktor Pierre Burine przybył rankiem, piątego października, do laboratorium arbowirusowego w Instytucie Pasteura. Był niskim, żylastym mężczyzną o przerzedzonych siwych włosach i twarzy głęboko pooranej zmarszczkami, które były wynikiem lat spędzonych na pustyniach i w tropikach, które budziły zainteresowanie „la grandę France". Z dolnej wargi zwisał mu gauloise. Na biurku leżał żółty papierek oznaczający „Pilne". Wykręcił numer szefa działu zagranicznego. — Dzień dobry. Tu Burine. — Ach, Burine. Dziękuję, że oddzwoniłeś. Otrzymałem wiadomość z Kin- szasy, że doktor Marechal z Misji Francuskiej Pomocy Medycznej w Zairze przesyła paczkę dla naszego instytutu. Podobno córka francuskiego attache wojskowego przekazała ją do rąk pilotowi UTA, tuż przed jego startem z Kinszasy. — Rozumiem. Osobiście ją odbiorę — odparł Burine. W ciągu godziny znalazł się na lotnisku De Gaulle-Roissy. Sprawdził w przedstawicielstwie linii i w urzędzie celnym, ale nigdzie nikt nic nie wiedział 0 przesyłce z Zairu. Zadzwonił do pilota, którego zastał w domu. — Och, tak, przywiozłem przesyłkę z Kinszasy. Gdy wylądowałem w Paryżu, na samolot czekali wojskowi. Oddałem ją im. Po kilku telefonach Burine w końcu odnalazł kogoś w dużym szpitalu wojskowym na południe od Paryża, kto wiedział o przesyłce. Pojechał tam 1 odebrał przesyłkę z chłodni Centrum Transfuzji Krwi. Gdy wrócił do swojego laboratorium, otworzył paczkę. Z wewnętrznej strony opakowania taśmą samoprzylepną przyklejony był list. Pobieżnie przejrzał szkic 158 medyczny Marechala i odkręcił pokrywkę termoizolacyjnego pojemnika o sze- rokiej szyjce. W pozostałościach suchego lodu leżały probówki opatulone watą. W tym momencie zadzwonił telefon Burine'a. Połączył się z nim Claude Guimain, szef wirusologii Światowej Organizacji Zdrowia. Najpierw powitał swego starego przyjaciela, po czym powiedział mu, że wkrótce otrzyma przesyłkę z Zairu. — Już ją mam — oświadczył Burine, patrząc, jak para unosi się nad krawędzią termosu i spływa powoli w dół po ściankach, jak piana z kufla z piwem. — Nie otwieraj jej. — Już otworzyłem. — Pierre, ta przesyłka zawiera niebezpieczny materiał. Można go badać tylko w ściśle zamkniętym laboratorium. *. — Z jaką chorobą mamy do czynienia? Usłyszał lekki trzask. — Nie wiemy. Pochodzi od ludzi z Zairu, którzy umierają na jakiś rodzaj krwotocznej gorączki. Antwerpia otrzymała kilka próbek i kazaliśmy im wysłać, co się da, do Porton Down, a resztę zniszczyć. Sądzę, że... — Chwileczkę, Claude. — Odłożył słuchawkę i notesem rozwiał opary u wylotu termosu. Pipetą ostrożnie odsunął watę z kilku probówek. Szybko cofnął się i podniósł z powrotem słuchawkę. — Claude, pękła właśnie jedna z probówek! Po obydwóch stronach telefonu zapadła chwila ciszy. — Pierre, najdelikatniej, jak możesz, zachowując wszelkie środki ostrożności, przepakuj zawartość w bezpieczny, sterylny pojemnik i wyślij go prosto do Ośrodka Zwalczania Chorób Zakaźnych w Atlancie. — Poleci następnym samolotem — powiedział Burine, wpatrując się w stół. — I, Pierre, chciałbym, żebyś jak najszybciej udał się do Kinszasy jako konsultant WHO i sprawdził, co się tam dzieje. Siostrom zaczynało już niemal brakować prześcieradeł na całuny, ale wydawało się, że coraz mniej ludzi umiera i niewiele było doniesień z wiosek o nowych chorych. Gdy przyjechał doktor Miatamba, pacjenci znów ustawili się w kolejce do rutynowych badań i po poradę w chorobie. Kordon sanitarny pozostał na miejscu, ale raczej jako symbol, a nie bariera. Po kilku dniach Miatamba poprosił Weronikę, żeby ubrała się w sprzęt ochronny i pomogła mu posprzątać w domu Masangayi. Ucieszyła się, że może z nim pracować. Zawsze skrupulatna, nalegała, żeby wynieść przed dom wszystkie meble i wymyć je środkiem dezynfekującym. Sprzeciwiał się i żartował, że zmusza go do wszystkiego. Ona, z rękoma na biodrach, zrugała go, że jest leniwy, i oboje zaczęli się śmiać bez opamiętania. Augustyna stanęła na ganku domku gościnnego, splotła ręce na piersi i zmarszczyła brwi; coś jej się nie podobało w dźwięku ich śmiechu. Patrzyła, jak wchodzą i wychodzą z domu, wnosząc meble. Potem Miat pomógł Weronice zdjąć kombinezon i odwiązać 159 maskę na szyi, a gdy się odwróciła i podniosła wzrok, żeby mu podziękować, ześlizgnął jej się welon. — Weronika — krzyknęła Augustyna — dosyć tego! Chodź no tutaj! Miatamba popatrzył zdziwiony. Weronika podeszła do matki przełożonej, przypinając welon na właściwym miejscu. Po wzięciu prysznica Weronika usiadła przy stole w swoim pokoju i zaczęła pisać list do siostry. Postanowiła dopisywać coś każdego dnia w oczekiwaniu na to, że ktoś w końcu go wyśle. Yambuku, 4 października, 1976 Moja Najdroższa Gabrielo, zdarzyło się coś ekscytującego. Doktor Miatamba, który przybył helikop- terem wraz z doktorem Collardem, wrócił, żeby z nami zostać i nam pomóc. Jest to taka rzecz, o której od razu chciałam Ci donieść, gdyż zdejmuje tak ogromny ciężar z naszych serc. Już rozniosły się pogłoski o tym, że przyjechał lekarz, i pojawiają się pacjenci na leczenie malarii, czyraków, biegunek — wiesz — normalnych rzeczy. Doktor Miat, który nie boi się chyba pacjentów, przyjmuje ich wraz z Sukato w przychodni. Dziś wieczorem kilku mężczyzn przyszło do domu asystenta medycznego, który zbadał ich na werandzie. Później przeskoczył przez kordon sanitarny, zapewniając nas, że nic mu nie jest i że jeśli do tej pory nie zachorowałyśmy, to jest bardzo niewielka szansa, żebyśmy były zakażone. Czy to nie cudowne? Niemal boję się w to wierzyć, ale Miat wzbudza zaufanie i odważę się stwierdzić, że wie, co mówi. Będę się modliła za jego zdrowie. 5 października, 1976 Dziś po południu przyprowadzono do lekarza rodzącą kobietę. Doktor Miat zbadał ją na werandzie i przysłał po mnie. Wystawił stół i pomogliśmy jej się na nim położyć. Nie odważyliśmy się iść do szpitala, gdzie wciąż może kryć się źródło „gorączki". Doktor Miat wykonał cesarskie cięcie na ganku, przy blednącym świetle, zużywając przy tym wszystkie środki znieczulające, jakie miał w torbie. Kazał mi trzymać obrzeża rany dwiema zagiętymi łyżkami, żeby mógł otworzyć macicę. Dopiero jak wszystko się skończyło, ugięły się pode mną kolana i poczułam się, jakbym miała chorobę morską. To była moja pierwsza operacja. W zeszłą sobotę usiłowałam wysłać helikopterem listy do Ciebie i do naszych drogich rodziców, ale doktor Collard nie chciał ich zabrać w obawie przed zakażeniem. Szybciutko Ci powiem, że zanim dotknęłam tych stronic, umyłam ręce mocnym mydłem i wodą, więc nie musisz się obawiać. Doktor Miat dopilnuje ich wysłania, jak będzie stąd wyjeżdżał, tak że nie będę się powtarzała z wiadomościami, o których już pisałam. Jak wiesz, w naszym zakonie nie wolno pisać pamiętników, ale list pisany codziennie do Ciebie, skoro jest coś do zakomunikowania, to co innego. 160 W większości nasze dni są długie i nudne. Nie mam do roboty nic oprócz czekania. Przywodzi mi to na myśl czasy, gdy we dwie byłyśmy wysyłane za karę do komórki z ziemniakami, za stodołą. Nie wiem, czy przebywamy w domku gościnnym, żeby odizolować się od pozostałych, czy odizolować pozostałych od nas. Gdy to piszę, właśnie zdaję sobie sprawę, że ojciec Dubonnet i doktor Miat przychodzą i wychodzą kiedy im się podoba. Może kordon jest tylko po to, żeby chronić nas, „słabsze" siostry, do czasu oczywiście, kiedy któryś z mężczyzn będzie potrzebował naszej pomocy. Zanim przyjechał doktor Miat, niemal nie rozmawiałyśmy ze sobą ani nie patrzyłyśmy na siebie. Modliłyśmy się jak automaty. Mimo zapewnień doktora, wciąż boimy się zmierzyć sobie temperaturę. Wczoraj w całym klasztorze rozsypaliśmy DDT, wrzucając po całym kubku do pokojów, w których zmarła Lucie i Matylda. Rozproszyłyśmy też trochę na werandzie i w korytarzach, tak że podłogi są białe. Gdy musimy iść do klasztoru, żeby przynieść żywność z pojemnika z lodem, zakładamy fartuchy i niczego nie dotykamy. Gdy wracamy, wieszamy fartuchy na gwoździach wbitych w ceglane fdary podpierające dach nad werandą i zostawiamy buty na schodach. Klasztor, który niegdyś był tak szczęśliwym miejscem, teraz jest pusty i martwy. Antonia boi się chodzić tam sama. Augustyna przyniosła tutaj rejestry szpitalne, więc nie potrzebuje swojego gabinetu. Przyniosłyśmy radio i baterię do ostatniego pokoju domku gościn- nego. Augustyna codziennie chodzi do pralni, żeby nadzorować Casimira. Kilku pracowników, którzy wciąż tutaj są, wykonuje swoje normalne prace. Przycinają drzewa, zamiatają przed werandą i grabią liście z grządek kwiatowych. Augustyna całymi dniami pracuje wraz Z nimi. Ja zostaję na werandzie i robię co mogę dla Zairczyków, którzy podchodzą do kordonu sanitarnego i proszą o pomoc. Ustawiłam stół, na którym układam ogromne puzzle dla zabicia czasu. Dziś nie było nic do roboty, oprócz czekania na ludzi, którzy przynoszą kartki ze wsi, z których dowiadujemy się, kto jest chory, a kto umarł, i z prośbami o sól i białe płótno do zawinięcia zmarłych. Jeśli są chorzy albo potrzebują lekarstw, wysyłam ich do Sukato i do doktora. Czy wiesz, Że w dawnych czasach mieszkańcy wiosek przynosili białym wiadomości zatknięte w rozwidloną końcówkę patyka, ponieważ pierwsi Belgowie nie chcieli przyjmować niczego bezpośrednio z ręki czarnego? Niektórzy ze starszych osób teraz zachowują się tak samo. Augustyna oddała klucze do przychodni Sukato, który kontynuuje pracę i wpada tylko, żeby powiedzieć dzień dobry czy dobranoc. Za darmo rozdajemy sól, cukier, prześcieradła i inne artykuły. Mam nadzieję, że Sukato czyni to samo. Jest przebiegły jak lis i zawsze dba o siebie. Mam nadzieję, że nie sprzedaje dóbr, które powinien rozdawać za darmo. Szkoda, że nie ma tu Masangayi, ale obawiam się, że już może nie żyć. Kilka dni temu zachorował i udał się do feticheura, który, według Sukato, wyleczył go z „gorączki". 161 6 października 1976 Ostatniej nocy ani na chwilę nie zmrużyłam oka! Gdy przyleciał helikopter, a potem odleciał nie zabierając nas, w Antonii coś się przestawiło. Boi się zostać sama i przeniosła swoje łóżko do mojego pokoju. Przez cały dzień chodzi za mną jak zbity pies. Bardzo mało mówi i wydaje się zawsze bliska płaczu. W nocy jest niespokojna i jęczy przez sen. Łóżka w domku gościnnym są stare i sprężyny skrzypią przy najlżejszym ruchu — niemożliwością jest spać we dwie w jednym pokoju. Przeniosłam swoje łóżko tam, gdzie trzymamy worki z ryżem dla pracowników. Dzisiaj będzie lepiej. Casimir był chory przez ostatnie dwa dni. Wczoraj przysłał wiadomość, że jest zbyt słaby, żeby opuścić łóżko i przyjść do pralni, a zeszłej nocy zmarł. Wszyscy wiedzieliśmy, że nas okradał, ale robił to w taki miły, pełen wdzięku sposób, że niemal cieszyliśmy się, że nigdy nie udało nam się go na tym przyłapać. Augustyna miała łzy w oczach, ale się nie rozpłakała. Sama teraz będzie prała. Przepisałam wiadomość radiową, jaką nadała dzisiaj rano. To są dane z jej arkusza rachunkowego: Liczba zmarłych od 8 września do 6 października: mężczyzn 99; kobiet 97; młodzieży (5—15 lat) 24; dzieci (0—5 lat) 33. Ogółem 253 zgony, 0 których wiemy. Augustyna przestała usiłować przewodzić naszym modlitwom i rzadko się odzywa. Poprosiła mnie o gotowanie ryżu dla pracowników, ponieważ ich żony albo nie żyją, albo zostały odesłane do wiosek. Przynajmniej mam coś do roboty. Dzisiaj znów przyszło parę osób po płótno do zawijania trupów. 1 października 1976 Ostatnią noc spałam ze szczurami. Naprawdę! W środku nocy usłyszałam jakieś hałasy, więc zapaliłam świecę i zobaczyłam szczury przeżerające się przez torby z ryżem obok mojego łóżka. Byłam przerażona i pomyślałam 0 wszystkich chorobach, jakie one przenoszą. Klasnęłam w ręce i przykryłam się cała, łącznie z głową, dwoma prześcieradłami. Ale wciąż słyszałam, jak piszczą i ganiają się wokół mojej głowy. I było zbyt gorąco; musiałam odrzucić prześcieradła, usiąść i klaskać w ręce, żeby je wypłoszyć — obrzydliwe stworzenia. Co za noc! Doktor Miat wpadł rano na kawę 1 powiedział, że jeśli uda się zdobyć pułapki, to je założy. Dziś wieczorem, po kolacji, Dubonnet przesiadywał na stopniu werandy, palii i wpatrywał się w zmierzch. Usiadłam obok niego. Budynki misji były ciche i puste, jak miasteczka widma opuszczone podczas wojny. Zapach i dym ognisk kuchennych ciężko wisiał między chatami pracowników. Mam nadzieję, że dzisiaj burza odświeży powietrze. Ojciec wydawał się jakiś nieobecny i cichszy niż zwykle. — Nini? — zapytałam go. — Co? Spojrzał na mnie, zmarszczył brwi i strzepując papierosa opowiedział mi 162 o wieśniaku z plemienia Budja, którego spotkał w ciągu dnia i z którym rozmawiał o biedzie. Ten człowiek powiedział Dubonnetowi, że najbardziej ze wszystkiego pragnie radia. O czym ty mówisz? — spytał go Dubonnet. — Ja nie mam radia. Nie potrzebuję go. To co innego — odparł Budja. — Ty jesteś biedny z wyboru, ja nie. Ty jesteś zadowolony, że jesteś biedny, ja nie. Jutro mógłbyś być bogaty i posiadać radio, jeśli tylko byś chciał. Ale ja, nawet gdybym miał nadzieję przez całe życie, nie mam wyboru. Nigdy nie będę miał radia, chyba że je ukradnę. Moja bieda jest prawdziwa, twoja nie. Dubonnet spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. — Nie wiedziałem co mu odpowiedzieć. — Za chwilę, z łotrowską miną spytał: — Czy opowiadałem ci kiedykolwiek historię o protestanckim misjonarzu, który przez bardzo długi czas żył wśród plemienia Kasai, w prostej lepiance, ze swoją skromnie ubraną żoną ? — Nie, nie słyszałam tej historii — powiedziałam. Zapalił następnego papierosa. — To zdarzyło się naprawdę. — Skoro tak twierdzisz, ojcze. Z nim nigdy nie można być niczego pewnym. — Wódz plemienia urządził temu staremu, chudemu misjonarzowi i jego chudej żonie w kwiecistej, bawełnianej sukience z długimi rękawami przyjęcie, na kilka dni przed ich odjazdem do Ameryki i przejściem na emeryturę. Przybyli wszyscy mieszkańcy wioski i przynieśli im prezenty: kurczaki, wędzone mięso małpy, naczynia z tykwy, małe rzeźbione fetysze... wiesz takie rzeczy, jakie zawsze ofiarują. Nagle wódz wstał i wygłosił przemowę, przypominając wszystkie dobre rzeczy, które zrobił biały kościół tego starego małżeństwa: szkołę z rzędami ławek i tablicą, kościół z obrazkami brodatego, białego Chrystusa i Jego białej Matki, przychodnię, Biblię itd.... i zakończył: „ Ci starzy przyjaciele stali się cząstką naszej wioski i Mama i Tata dla wielu z naszych młodych ludzi. Wszyscy mamy nadzieję, że będą żyli długo i szczęśliwie w wielkim domu, który na pewno wybudowali sobie w Ameryce, za te wszystkie pieniądze, których nie wydali, gdy przebywali tutaj z nami". — O to chodziło — powiedziałam do niego, gdy oboje się roześmieliś- my. — Wiedzieli, że misjonarze mają wybór. Dubonnet jest dla nas taki dobry. Mimo że jest jedynym ascetą, jakiego kiedykolwiek znałam, wątpię, żeby inni mieli takie poczucie humoru jak on. Zastanawiam się, w każdym razie, czy oni wszyscy są tak alergiczni na mydło. Później doktor Miat przyszedł z domu Masangayi i uraczył nas opowieściami o swoim życiu w Rosji, gdzie kończył akademię medyczną. Wygląda na to, że mimo swojego Instytutu Lumumby w Moskwie, Rosjanie — ci prawdziwi — są większymi rasistami niż Belgowie byli kiedykolwiek! Ukucnął, złożył ręce na piersi, podskakiwał na piętach i wyrzucał nogi jak tancerze kozaccy, których podziwia. Ale po kilku podskokach 163 przewrócił się. On też nas rozśmiesza i sprawia, że zapominamy o wszystkim. Jest już bardzo późno i świeca zaczyna skwierczeć. Jednak wciąż się boje, za każdym razem gdy idę spać, że obudzę się z gorączką. 8 października 1976 Minął kolejny dzień i kontynuuję ten list do Ciebie. Mam nadzieję, że coś się zmieni, zanim zrobi się z niego książka. Dziś rano Augustyna postanowiła posprzątać sypialnie dziewcząt. Przyglądałam jej się ze swojego miejsca na werandzie. Zaofiarowałam pomoc, ale kazała mi zostać z Antonią w domku gościnnym. Uczyniłam, jak mi kazano (chociaż raz), żeby nie musiała się denerwować. Najpierw kazała pracownikom wyciągnąć na trawę wszystkie materace, następnie posypała je naszym „świętym proszkiem" — DDT — a potem, ubrana w kalosze i w hełm tropikalny, tupała w każdy materac, żeby wypędzić mikroby. Nigdy nie widziałam w niej tyle energii. Dziś wieczorem Miatamba, który przez prawie cały dzień przyjmował Z Sukato pacjentów w przychodni, urządził dla kilkorga dzieci, które jeszcze są w misji, projekcje filmu z Myszką Mickey. Te maluchy, przeważnie sieroty, całymi dniami stoją za kordonem i przyglądają się nam. Doktor posadził ich na schodach domu ojców i wyświetlił film na prześcieradle. Z daleka słyszałyśmy ich piski radości i klaskanie w dłonie. Miat całe dnie spędza z ludźmi. Ci, którzy nie wymagają leczenia, przychodzą po prostu, żeby porozmawiać. Nikogo nie unika, ale nadal wykonuje zabiegi na werandzie. Gdy pokaz się skończył, Miatamba przyszedł do pomieszczenia, gdzie odbywamy kwarantannę, i usiadł z nami. Przyniósł informacje, że Adika, jedna z akuszerek wyszkolonych przez Lucie, zmarła w śpiączce w Bombanga, niedaleko stąd, gdzie mieszkali jej rodzice — i gdzie również zmarli. Ich nganga uciekł, i trupy rozkładały się przez kilka dni w domu, zanim Adolo, inna akuszerka i dwóch pracowników szpitala je pochowali. Gdy doktor odchodzi, noce stają się długie i wypełnione strachem, a gdyby sam strach mógł zabijać, Antonia już by nie żyła. Przysuwa sobie krzesło do mojego, siada z podkulonymi nogami i czeka, czeka, czeka. Wiem, że to nie jej wina, ale jej zachowanie pobudza mi wyobraźnię i roznieca mój własny strach. Augustyna jest wciąż milcząca, ale nadal jest aktywna fizycznie. Gdy nie jest akurat pochłonięta szałem prania, grabienia, czy przycinania krzewów z pracownikami, to sporządza kopie swoich raportów. Brak mi rozmów z Augustyna. Tęsknię za Matyldą i Ferminą, i szczególnie za ukochaną Lucie. Jakże inne byłoby to czuwanie, gdybyśmy były wszystkie razem. Dziękuję Bogu za Miota, za Dubonneta i za Ciebie, Siostrzyczko. Gdy ten list staje się coraz dłuższy, czuję się tak blisko Ciebie. Na razie dobranoc. 9 października 1976 Jest poranek po okropnej nocy. Obudziła mnie ulewa. Poprzez ryk burzy usłyszałam Antonię krzyczącą za ścianą. Zaczęła walić pięściami w moje 164 drzwi, wpadła do środka i próbowała się schować między workami z ryżem. Wołała Matyldę i ojca Gerarda, żeby ją chronili, i nagle przestała. Zapaliłam świecę i ujrzałam jej szeroko rozwarte, wpatrujące się we mnie oczy, jak u zwierzęcia w potrzasku. Strąki włosów przylgnęły do jej wilgotnych skroni. — Jestem taka chora — wysapała głosem, który ledwo można było usłyszeć poprzez szum deszczu. Spytałam, czy zmierzyła temperaturę. Skuliła się i potrząsnęła przecząco głową. Złapałam świecę, poszłam do jej pokoju i znalazłam termometr. Deszcz przestał padać, jakby ktoś zakręcił kran. Błysnęło, ale grzmot przetoczył się gdzieś daleko. Po chwili Antonia usiadła, wyjęła termometr z ust i pochyliła się nad moja świeczką, żeby go odczytać. — Normalna — szepnęła. — To był tylko senny koszmar — odezwałam się do niej cierpko, żeby zamaskować swój własny strach. — Wracaj do łóżka. Przez resztę nocy nie mogłam zasnąć. Obwiniałam się, że byłam dla niej tak szorstka. Rano zachęciłam ją, żeby mi pomogła w układaniu puzzli, ale po kilku minutach wróciła do swojego pokoju. Okropne jest to, że nie wiemy, czy jesteśmy zakażeni czy nie. Wczoraj wieczorem odmawiałyśmy z ojcem Dubonnet różaniec. Następnie poprowadził nas w modlitwach intencyjnych i gdy wywoływał nazwiska rodzin w potrzebie, dowiedziałyśmy się, kto w wioskach jest chory, a kto umarł. Gabrielo, muszę to napisać i mam nadzieję, że zrozumiesz, dlaczego. Dziś rano miałam czarny stolec. Wiem, że od dzisiaj za tydzień nie będę już żyła, ale jakoś mniej się boję niż przedtem. Zegar zaczął już tykać. Wątpliwości i czekanie dobiegło końca. Smutno mi na myśl, że pozostawię Ciebie i naszych błogosławionych rodziców, ale będę czekała na Was wszystkich i pomagała ułatwić Warn tę drogę. Spółdzielnię rolniczą trzeba będzie odbudować od podstaw, ponieważ większość z tych, którzy ją prowadzili, już nie żyją, ale ja też już niedługo pozostawię to zadanie dla kogoś innego. Wkrótce połączę się w Chrystusie z moimi drogimi przyjaciółmi. Serce mi się rozgrzewa na tę myśl. Nie smuć się z mojego powodu, Siostrzyczko. Jestem spokojna i gotowa, i znowu mogę się modlić. Piszę o tym Tobie, bo nie mogę powiedzieć Antonii i nie chcę powiedzieć Augustynie. Doktor Miatamba objeżdża wioski, więc wieczorem porozmawiam z ojcem Dubonnet. Moja droga Siostrzyczko, módl się gorliwie i żyj pełnią życia w pięknie naszej wiary. Życie jest bardzo krótkie. Adieu. Rozdział 14 Howard Fields szybko przeszedł przez śluzę powietrzną laboratorium z maksymal- nym stopniem zabezpieczenia przed zakażeniem. Zdjął fartuch, szybko wziął prysznic, narzucił na siebie spodnie i koszulę i pobiegł na górę, do wykładanej boazerią sali konferencyjnej, na spotkanie z doktorem Dougiem Chambersem, dyrektorem CDC i z senatorem Horace'em Healym z Komitetu Sił Zbrojnych. — Przepraszam panów za spóźnienie — powiedział, próbując złapać oddech. Jego zmierzwione siwe włosy wciąż jeszcze były mokre. Dyrektor przedstawił go, dodając: — Doktor Fields przeszedł do nas z Narodowych Instytutów Zdrowia. Stanowi rzadką mieszankę naukowca badacza i epidemiologa terenowego. Rozwiązał tajemnicę gorączki Machupo w Boliwii, w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku, ale o mało nie umarł od tej choroby. Wybraliśmy go, żeby zorganizował specjalną jednostkę do badań i opracowania testów diagnostycznych dla jednych z najbardziej śmiertelnych chorób, jakie znamy — gorączek krwotocznych takich jak Machupo, Lassa czy Marburg. Następnie poprosił Howarda, żeby pokrótce przedstawił senatorowi sytuację w Sudanie i w Zairze. — Około miesiąca temu otrzymaliśmy telefon od niemieckiego lekarza z Instytutu Medycyny Tropikalnej w Hamburgu. — Howard streścił przebieg rozmowy i dodał, że jak do tej pory Niemcy ani nikt inny oficjalnie nie skontaktował się z CDC w tej sprawie. Ciągnął dalej: — Dopiero pod koniec września dowiedzieliśmy się, że WHO włączyła się do badań w Sudanie, prowadzonych przez Brytyjczyków i w Porton Down, w laboratorium maksymalnie zabezpieczonym przed zakażeniem. Usłyszeliśmy również pogłoski, że coś podobnego dzieje się w Zairze. Zadzwoniłem do Charliego Streeta — jest moim starym przyjacielem z Porton i nadzoruje ich prace laboratoryjne — i poprosiłem go, żeby mi przedstawił, jak postępują badania, i przysłał jakieś próbki. Charlie wysłał mi pocztą lotniczą trochę surowicy, którą otrzymali z Antwerpii, ale dopiero jak mu wysłałem kilka naszych odczynników diagnostycznych. 166 — Wczoraj Ken Scott, nasz operator mikroskopu elektronowego, przyszedł do mojego gabinetu blady jak kreda i oznajmił, że właśnie widział przez okular, jak z substancji, którą Charlie przysłał z Zairu, wyrasta przerażający arbowirus. Powiedział, że wyglądał jak Marburg, powodujący niezwykle zabójczą gorączkę afrykańską. Wraz z Margaret Leatherford zestawiliśmy ten wirus z przeciwciałem Marburga; to nie jest to samo. Upił łyk wody. — Wczoraj doniesiono nam z Instytutu Pasteura w Paryżu, że w drodze jest surowica pochodząca od kobiety z Zairu, która według wszelkich danych przezwyciężyła chorobę. Gdy teraz rozmawiamy, doktor Leatherford prze- prowadza testy porównawcze tej surowicy z wirusem pochodzącym od belgijskiej zakonnicy, która zmarła w wyniku tej choroby. Właśnie dlatego spóźniłem się chwilę na spotkanie. Otworzyły się drzwi do sali konferencyjnej i zajrzała Margaret. Ściągnęła Howarda wzrokiem i dała mu znak, żeby wyszedł. — To jest absolutnie, bezdyskusyjnie pozytywne. Wirus od zmarłej w Zairze zakonnicy i serum rekonwalescentki świecą jak choinka, gdy się je umieści razem pod mikroskopem fluoroscencyjnym. — Podniecenie Margaret wzięło górę nad zwykłą, brytyjską rezerwą. — Materiał z Sudanu jest również pozytywny, ale reakcja jest słabsza — dodała. — Boże Wszechmogący, to jest nowy wirus — powiedział Howard. — Wrócę tam i powiem im o tym. Dwaj mężczyźni popatrzyli na Howarda, gdy wszedł do sali konferencyjnej. — Doktor Leatherford właśnie mi doniosła, że jest to zupełnie nowa odmiana wirusa. Przypomina Marburga, więc wiemy, jak bardzo jest zjadliwy. Jeśli się rozprzestrzeni jak grypa, świat może się zamienić w Andromedę. Kilka minut później senator wyszedł, zapewniając o swoim wsparciu, a Chambers połączył się z Claude'em Guimainem w Genewie. Powiedział mu, że CDC właśnie potwierdziło, że ta choroba jest przenoszona przez wirus podobny do Marburga i że nadszedł czas, żeby zacząć działać. Guimain podziękował mu uprzejmie i odparł, że robią wszystko, co w ich mocy, ale mieli kłopoty z rządem Zairu, który najwyraźniej nie życzył sobie nikogo u siebie. Chambers zapytał Guimaina o Sudan. Francuz odparł, że opracowują plan. Zdenerwowany dyrektor CDC oświadczył: „Wysyłam do Genewy zespół ze wszystkimi materiałami, jakie mogą być potrzebne. To już wasz problem, żeby ich gdzieś ulokować, tak aby mogli pomóc. Nie obchodzi mnie, czy to będzie Sudan, czy Zair. Jutro będą u was moi dwaj najlepsi ludzie: Aaron Hoffman i Howard Fields. To powinno dać wam do zrozumienia, że sprawę tę uznajemy za niezwykle ważną". Gdy Chambers rozmawiał ze Szwajcarią, Howard zadzwonił do Aarona i przekazał mu wiadomość o rozwoju wydarzeń. — Jadę z tobą. Margaret musi zostać i koordynować prace w laboratorium. Mam skupić swoje wysiłki na znalezieniu pacjentów, którzy przezwyciężyli chorobę, żebyśmy mogli pozyskać surowice z przeciwciałami dla leczenia 167 chorych. Twoim zadaniem będzie zbadanie, jak daleko ta choroba się rozprzes- trzeniła i skąd pochodzi. — To brzmi jak poważne wyzwanie — odparł Aaron. Howard i Aaron znajdowali się w sali konferencyjnej w WHO w Genewie. Oprócz nich wokół stołu zasiedli: Guimain; jego przełożony, David Cocburne, szef chorób zakaźnych; naukowiec z Porton Down; lekarze z Południowej Afryki i z Sudanu; mężczyzna odpowiedzialny za personel WHO. Howard i Aaron właśnie przyjechali prosto z lotniska. Jedyne, co im do tej pory przekazano, to że w Porton Down mieli tuzin martwych świnek morskich i kilka negatywnych testów znanych wirusów krwotocznych oraz że Antwerpia miała zdjęcie wirusa podobnego do Marburga z ich mikroskopu elektronowego. Howard przedstawił swoje najnowsze odkrycia i poprosił o streszczenie klinicznych i epidemiologicznych informacji z Zairu. W odpowiedzi szef brytyjs- kiego zespołu z Sudanu, pomijając jego prośbę, wdał się w rozwlekłe opowiadanie o swojej organizacji i celach jej programu. Gdy Anglik usiadł, wstał Howard. — Dobrze. A teraz co z Zairem? Co tam się dzieje? — spytał. Guimain i pozostali wydawali się lekko zakłopotani. — Nie potrafimy jeszcze zbyt wiele powiedzieć — odparł Guimain. — Cztery dni temu wysłałem do Kinszasy Pierre'a Burine'a z Instytutu Pasteura. Gdy tam dotrzecie, będziecie pracowali z przedstawicielem Francuskiej Misji Współpracy Medycznej, doktorem Marechalem i z doktorem Collardem z Belgijskiej Misji Medycznej. Oczywiście jest tam nasz przedstawiciel Zdrowia Światowego, doktor Adrien. Nie potrafię wam powiedzieć... Howard przerwał. — Chwileczkę, Claude. Jeśli mamy tam jechać, musimy znać podłoże tej epidemii. Jakie kroki zostały przedsięwzięte? Czy mają pojęcie, jak jest przenoszona? — Howard, przykro mi — powiedział Guimain rozdrażniony. — Nie mogę przekazywać poufnych informacji, dopóki rząd gospodarzy oficjalnie was nie zaprosi. Howard zaczął chodzić od tablicy do swojego krzesła, próbując zachować spokój. — Claude, wiesz że Chambers załatwi wszystko, żebyśmy mogli się tam dostać. Mamy tylko jeden dzień na zapoznanie się z materiałem — mapami, listą osób, których to dotyczy, i całą resztą. Zrozum, jedziemy do Zairu i musimy wiedzieć, co nas tam czeka. Guimain spojrzał na Cockburne'a, który wziął kartkę ze stosu leżącego przed nim i przesunął ją do Aarona. — To jest prywatny list od dyrektora służby zdrowia z plantacji braci Lever. — Dziękuję — odparł Aaron pokazując list Howardowi. — A co z pozos- tałymi materiałami: mapami, opisami klinicznymi i całą resztą? — Przykro mi — odparł Guimain, unosząc ramiona i dłonie, jak to czynią wszyscy porządni Francuzi, gdy poddają się nieuniknionemu. 168 — Nam również przykro — rzucił Howard. Guimain odsunął krzesło i, obchodząc stół, podszedł do Amerykanów — Na pewno panowie jesteście zmęczeni po podróży. Może udacie sie do hotelu, żeby trochę odpocząć. Spotkamy się znowu przy obiedzie. Wezwał samochód. Sekretarka odebrała od Howarda list z plantacji Lever odbiła go na powielaczu i przyniosła mu go z powrotem. Guimain odprowadził pracowników CDC na dół, pytając, co słychać u ich rodzin, i obiecując obiad w nieskrępowanej atmosferze, nad jeziorem, w restauracji, której specjalnością jest świeży okoń i nie najgorsze szwajcarskie wina. W samochodzie Howard, wykończony, rozłożył się na tylnym siedzeniu — Chcą, żebyśmy nadstawiali tam głowy. Mamy wirusa i co tylko potrzebują, a oni trzymają się swoich cholernych, biurokratycznych zasad, — To się wszystko rozwiąże. Chambers da sobie radę. Zawsze sobie daje__ uspokoił go Aaron. W Bongolu zmierzch siódmego października nadszedł z nieustającym deszczem, który padał jeszcze po zakończeniu nocnej burzy. Nganga siedział pod kapiącym zadaszeniem przy wejściu do swojej chaty, podsycając żar w ognisku. W czarnym garnku powoli gotowały się liście i korzenie. W miarę gęstnienia papki, wydobywały się z niej kłęby gryzącej pary. Starzec pesymistycznie oceniał szansę Masangayi na przetrwanie gorączki. Sukato przeżył, ale nganga znał jego rodzinę i był w stanie ściągnąć na niego siłę zmarłego dziadka, który był znany jako wyborny myśliwy. Z jakichś przyczyn, których starzec nie starał się nawet dociekać, w Sukato siły witalne zostały wzmocnione i dlatego przeżył. Przodkowie zażądali wnętrzności dwóch kóz, ale uzdrowicielowi wolno było zjeść mięso i nawet nakarmić pacjenta odrobiną rosołu. W przypadku asystenta medycznego nic nie odnosiło skutku. Nie był nawet w stanie utrzymać drobnej lewatywy i zwymiotował rosół z kozy. W nocy nganga paląc swoją fajkę i wdychając jej słodki, ciężki dym wprowadził się w głęboki trans. Domagał się, żeby jego przodkowie porozumieli się z obcymi praojcami Kasai, którzy byli ludźmi z sawanny i mówili językami niezrozumiałymi dla lasu Budja. Nie otrzymał odpowiedzi. Starzec zdjął garnek z ognia i umieścił go w kałuży deszczówki, która powstała u jego stóp. Gdy już dostatecznie wystygł, zgarnął łyżką papkowatą substancję i zaniósł ją Masangayi, leżącemu nago na pryczy z drewnianych listewek. Starzec nasmarował okładem jego głowę i ukucnął, żeby poczekać na efekt. Gdy przestał padać deszcz, a słońce osiągnęło zenit, stało się jasne, że kataplazm nie odnosi skutku. Masangaya z otwartymi ustami walczył o złapanie tchu, wargi odsłaniały jego wysuszone dziąsła i zęby zaciśnięte w grymasie cierpienia. Niedługo jego duch opuści ciało. Będzie to samotne odejście, bez rodziny i przyjaciół, którzy mogliby go pocieszyć i opłakać jego śmierć. Na spotkanie skwarnego słońca podniosła się z ziemi ciężka mgła. Wokół umierającego mężczyzny kłębiły się setki owadów i posilały gęstym potem, który pokrywał jego ciało. Przez cały dzień uzdrowiciel siedział w kucki w kącie 169 chaty, opierając się łokciami na kolanach. Wsłuchiwał się w rytm walki umierającego człowieka o powietrze. Czasami oddech Masangayi stawał się niesłyszalny, po czym przybierał na sile i znowu zanikał w ciszy, przerywanej tylko rechotem żab i kapaniem wody z dachu i z drzew. Od czasu do czasu nganga kładł na zapadnięte oczy mężczyzny szmatę zmoczoną w wiadrze z deszczówką, stojącym przy drzwiach. Nie próbował sprzątać nieczystości z wnętrzności Masangayi, które wyciekały przez deszczułki i tworzyły na klepisku śmierdzącą kałużę. Dzień ciągnął się, a uzdrowiciel, drzemiąc większość czasu, kontynuował swoje czuwanie. W końcu wstał z trudem i poszedł za chatę, żeby się załatwić. Spojrzał do góry. Znowu kłębiły się czarne chmury. Jeśli popada więcej, droga do Bongolu będzie nieprzejezdna. Oprócz wiatru szepczącego w górnych konarach i rechotu jego przyjaciół, w lesie panowała cisza. Sięgnął po prymitywną motykę, której używał do uprawy swoich roślin, i sztywno zabrał się do pracy, kopiąc grób w rozmokniętej ziemi w lesie. Gdy kończył, pierwsze krople deszczu rozprysły mu się na chudych ramionach i na łysej głowie. Po pierwszej od czterdziestu ośmiu godzin przespanej nocy Howard i Aaron spotkali się w hotelowej kawiarni obok recepcji. — Byłeś już w Afryce. Dlaczego tak trudno jest nas wprowadzić do Zairu? — spytał Howard. — Nigdy nie mieliśmy tylu problemów w Ameryce Łacińskiej. — Różne mogą być tego przyczyny. •— odparł Aaron. — Może Zair nie jest gotowy, żeby się przyznać, iż mają problem, który może zaszkodzić ich reputacji i gospodarce. Może Belgowie nie chcą nikogo obcego na swoim dawnym podwórku. Ale najprawdopodobniej to wynik zwykłego bałaganu, panującego tam chaosu. Może telefon Ministerstwa Zdrowia w Kinszasie nie działa, a może dokumenty i teleksy leżą gdzieś na dnie kosza pracownika oddziału Zdrowia Światowego, po drugiej stronie, w Brazzaville. Może urzędnik, który ma odpowiednią pieczątkę, musiał zawieźć matkę do szpitala albo pójść na pogrzeb kogoś z rodziny. Kto to wie. Po śniadaniu dwóch lekarzy pojechało taksówką do siedziby WHO. Drzewa zrzucały liście w rześkim, jesiennym poranku, a gdy wjechali wyżej ponad miasto, zauważyli, że góry po drugiej stronie jeziora pokrywa świeża pokrywa śniegu. Wprowadzono ich prosto do biura Claude'a Guimaina. — Dzień dobry, panowie — powitał ich Guimain, cały w uśmiechach. — Właśnie otrzymałem teleks potwierdzający wasze zaproszenie do Zairu. — Świetnie — odparł Howard. — Teraz możemy zabrać się do pracy. Spotkanie nie trwało długo. Informacje, które Guimain wyciągnął z teczki, były skąpe i pobieżne. Nie miał map. Howard załatwił, żeby ich siedemnaście pudeł z materiałami zostało przetransportowanych na nocny lot Swiss Air do Kinszasy. Opuściwszy Guimaina dwaj Amerykanie poszli korytarzem do Działu Małpiej Ospy. W ciągu ostatnich kilku lat odnotowano sporadyczne wybuchy tej choroby w rejonie Bumba. Może mieli jakieś zbędne mapy. Aaron ucieszył się, gdy przy 170 biurku zastał dawnego kolegę, Davida Andersona. Opowiedział mu, co ich tu sprowadza i czego potrzebują. Anderson podszedł do dużej szafki i wyciągnął mapy Afryki, Zairu oraz szczegółowe mapy Prowincji Równikowej i okolic Bumba. Po upływie pół godziny ludzie z CDC mieli lepsze pojęcie o terenie i ludności wokół Bumba. Anderson zaprosił ich na obiad do swojego domu obiecując, że zawiezie ich na lotnisko, żeby zdążyli na samolot. W chacie ngangi, szczęka Masangayi otwierała się przy każdym, odruchowym zaczerpywaniu powietrza. Nagle, po krótkim westchnięciu, jego oddech ustał. Wstrząsnął nim krótki dreszcz i jego ciało rozluźniło się. Starzec sięgnął do ust nieboszczyka, skrawkiem materiału wytarł ślinę i usunął miękkie strupy z zębów i ust. Zwinął szmatkę w kulkę i wrzucił do ogniska, mrucząc dosuszy Masangayi: — Jak to spłonie, nic nie zostanie w ciele. Gdy płomień zgasł, zawiązał linę z liany wokół stóp nieboszczyka, drugi koniec przerzucił sobie przez ramię i wyciągnął ciało z łóżka, przed dom, w błoto i deszcz. Obok grobu odwiązał linę i nogą wepchnął ciało do dołu. Wyprostował się, oddychając ciężko. Zwinął linę i rzucił ją sobie pod nogi. Deszcz chlapał mu na twarz i spływał po piersi. Wzniósł ręce nad głową i zawołał, przekrzykując odgłosy burzy: O bino bankoko, bakolo ba mabele, Boyebi motu oyo awuti kotika biso. Alingaki bana ba bino mingi Nayebi azali mompaya, Kasi nasengi bino, bankoko ba ngai, Bofungolela ye nzela akenda na boboto, O mboka ya bankoko ba ye. O przodkowie, którzy władacie tą ziemią, Znacie mężczyznę, który właśnie nas opuścił. Kochał niezmiernie wasze dzieci. Wiem, że jest obcy, Ale proszę was, moi przodkowie, O otwarcie drogi, żeby mógł odejść w pokoju, Do wioski swoich własnych przodków. Opuścił ręce, wziął motykę i zasypał ciało mokrą ziemią. Rozdział 15 Yambuku, 10 października 1976 Najdroższa Gabrielo, oszalałabym, gdyby list, który wczoraj skończyłam, już do Ciebie jechał. Na szczęście zostanie on wysłany dopiero, jak odjedzie doktor Miatamba. Gdy go pisałam, byłam przerażona, ale teraz niemal zupełnie się uspokoiłam. Zeszłej nocy, po kolacji, oznajmiłam ojcu Dubonnet: „Teraz moja kolej". Powiedziałam mu, co widziałam w toalecie. Spytał, czy inne siostry o tym wiedzą, a gdy zaprzeczyłam, poprosił, żebym odczekała trzy dni, zanim im cokolwiek powiem. Jaki to mądry człowiek. Dziś rano, kiedy się obudziłam, czułam się dobrze. Dotknęłam karku i wiedziałam, że nie mam gorączki. Poszłam do WC i zobaczyłam, że to, co zrobiłam, wygląda zupełnie normalnie. Więc usiadłam w tej toalecie i dziękowałam Bogu, że wciąż nic mi nie jest. Dziś rano przekroczyłyśmy kordon i po raz pierwszy poszłyśmy do kościoła. Ojciec Dubonnet, który odprawiał mszę dla kilku osób, które wciąż jeszcze pozostały, powiedział nam, że powinnyśmy do niego dołączyć, zamiast siedzieć bezczynnie i rozmyśłać czy układać puzzle. Podczas modlitwy śpiewał nauczyciel Jaba, który stracił żonę na skutek tej choroby. Śpiewał w lingala pieśni o śmierci. Można by je przetłumaczyć mniej więcej tak: „ Gdy umieramy, to jest przejście przez próg. Gdy przekraczamy próg, wita nas Bóg, o ile żyliśmy dobrze. Jeśli nie żyliśmy dobrze, oczekuje nas ktoś inny". Wiem, że dużo wycierpiał, ale przed tym nieszczęściem też był zawsze posępny. Więc po nabożeństwie powiedziałam mu: „Słuchaj, Jaba, przestań śpiewać w taki sposób! Bóg wie, że jest pełno znacznie weselszych pieśni, które mógłbyś zaśpiewać". Zaraz po tym podszedł do nas Sukato i powiedział, że Masangaya zmarł 172 w Bongolu. Znów wpadliśmy w okropny nastrój. Co za straty wśród naszych najlepszych ludzi! Spostrzegłam, że Augustyna zaczęła płakać, ale szybko poszła w stronę domku gościnnego. Sukato wydawał się zakłopotany, niemal upokorzony. Wydaje mi się, że naprawdę wierzył, że ten feticheur jest w stanie wyleczyć Masangayę. A byłam taka szczęśliwa po mszy; na tyle szczęśliwa, że zganiłam Jabę. Byłam przekonana, że wiem, czego Bóg od nas oczekuje. Resztę dnia przesiedziałam przy puzzlach, ale znalazłam tylko dwa pasujące kawałki, a potem pomogłam Augustynie gotować. Po kolacji Dubonnet poprosił, żebyśmy pomodlili się razem za naszego przyjaciela, Abię, który zmarł kilka godzin wcześniej. Ulga i rozpacz; kiedy skończy się ta huśtawka? Abia miał chyba ponad czterdzieści lat — w każdym razie był jednym z naszych najstarszych nauczycieli. Kilka dni temu wyrzucałyśmy z Augustyna gniazda szczurów z magazynu z zaopatrzeniem, gdy usłyszałyśmy, że dzwoni dzwonek przy kordonie sanitarnym; to był Abia otoczony dziećmi. Wyglądał na wykończonego. Dzieci były oszołomione, usmarowane błotem i trzymały się go kurczowo. Szybko przyniosłam krzesło i postawiłam je po drugiej stronie kordonu. Osunął się na nie, a dzieci położyły się na trawie. Opowiedział nam, co zaszło. Na początku epidemii wysłał swoją żonę i ośmioro dzieci do ich rodzinnej wioski. On został, żeby pomóc prowadzić szkołę podstawową. Gdy zmarł Amongo, dyrektor szkoły dla nauczycieli, i jego żona, Abia zajął się siedmiorgiem zdrowych dzieci Amongo. Najmłodsze miało trzy miesiące, najstarsze bliźniaki jedenaście lat. Ponieważ tyle osób umierało, Abia zdecydował się zabrać dzieci i ich nastoletnią ciotkę, Bernadette, do swojej wioski. Zaczął od zaniesienia trójki: najmłodszego na rękach, jednego na ramionach i jeszcze jednego przytroczonego do pleców. Bernadette przymo- cowała sobie dziecko do pleców, a na głowie ustawiła tobołek z zapasowymi ubraniami. Bliźniaki i ich dziewięcioletni brat szli na piechotę. Abia wsadził do kieszeni wszystkie pieniądze, jakie posiadał, żeby dawać łapówki za przepuszczenie ich przez zapory. W pierwszym dniu dobrze sobie radzili. Strażnicy przepuszczali ich za opłatą, ale wykrzykiwali za nimi i grozili pobiciem kijami, jeśli opuszczą wąski środek drogi prowadzącej przez wioski. Abia powiedział nam, że kilka razy go uderzyli i szturchnęli, gdy próbował kupić żywność dla swoich podopiecznych. Jakaś kobieta rzuciła im na drogę zwitek chikwangue. Powiedział nam, że drugiego dnia schronił dzieci w gęstwinie krzewów kawowych przy drodze. Zjedli trochę żywności, napili się wody z błotnistej kałuży. Odpoczynek był niemożliwy, ponieważ atakowały ich muchy, ale pozostali pod tą osłona, aż minął najgorszy upał. Podjęli dalej swoją wędrówkę i dotarli do Yoputa, gdzie ludzie nie chcieli ich przepuścić nawet za wszystkie pieniądze, które zostały Abii w kieszeni. Tam właśnie zaczął padać długotrwały deszcz, który doszczętnie przemoczył ich skromne ubrania. Abia i dzieci stulili się razem i jakoś przetrwali noc. Przed świtem wyruszyli 173 Z powrotem do Yambuku. Nie uwierzyłabyś, w jakim stanie były te dzieci — strach było na nie patrzeć. Niektóre skamlały z głodu. Augustyna wysłała Antonię po doktora Miatambę. Nasz biedny Abia —¦ wiedziałyśmy, co mogą oznaczać zapadliny wokół jego oczu. Doktorowi udało się postawić go na nogi, i podtrzymując, zaprowadził go do domu. Potem wrócił po dzieci. Wraz Z Augustyną wypełniłyśmy koszyk ryżem, bananami i kilkoma puszkami sardeli i poszłyśmy z doktorem i z dziećmi do domu Amongo. Pozostawiliśmy je pod opieką Bernadette. Abia był dobrym człowiekiem, sumiennym; w pewnym sensie był bohaterem. Razem pomodliliśmy się za niego. Ojciec Dubonnet oświadczył, Że był kolejnym ze szczęśliwców. Jego cierpienia dobiegły końca. Piszę też do rodziców, ale nie z taką szczerością i szczegółami, jakie zamieszczam w listach do Ciebie. Dziś wieczorem słuchałyśmy wiadomości Z Belgii i nagle spiker powiedział: „Mamy wiadomość dla Jeanne de Vleck, siostry Weroniki, od jej matki". I na antenie usłyszałam głos Matki, bardzo spokojny, „Wszyscy modlimy się za ciebie. Robimy wszystko, żeby pomóc. Bardzo cię kochamy". Nie powiedziała, że mam uważać, ani nie prosiła mnie, Żebym wracała do domu. Nie uwierzysz, co się dzieje. Dwa dni temu, o zachodzie słońca zaczęły bić bębny w kwaterach pracowników. Pomyśleliśmy, ze pewnie coś świętują albo znowu ktoś umarł. Ale bębnienie nie ustało w nocy i rozlegało się do wczesnych godzin świtu. To samo miało miejsce zeszłej nocy; znowu bębny nikomu z nas nie dały spać. Antonia dostała histerii ze strachu. Myślała, że czarni chcą nas zaatakować, ponieważ nie możemy sobie poradzić z epidemią. Siedziałyśmy przy niej z Augustyną, aż do pierwszego brzasku, kiedy bębny w końcu ucichły i Antonia, wyczerpana, zasnęła. Spytałam jednego z ogrod- ników, co się tam działo. Powiedział mi, że to mwembu — czarownik — odprawia egzorcyzmy nad ndoki, żeby położyć kres epidemii. Augustyna poprosiła doktora Miatambę, żeby się czegoś o tym dowiedział. I powiedziałam mu, żeby uważał, aby nie rzucili na niego jakiegoś czaru. Zapewnił nas, że ma wystarczająco silny charakter, żeby się oprzeć takim wpływom. Czy możesz to sobie wyobrazić — czarownik w misji katolickiej! Miatamba minął powoli opuszczony dom ojców i stojący za nim pusty kościół, którego ściany bielały w poświacie księżyca. Poszedł ścieżką za rzędami chat pracowników, ostrożnie omijając stosy gnijących śmieci. Bębnienie stawało się coraz głośniejsze. Po chwili stanął kryjąc się w cieniu na kopcu termitów i ogarnął wzrokiem cały widok. Huczący ogień jak bicz strzelał iskrami w powietrze i oświetlał kilkanaścioro mężczyzn i kobiet tańczących wokół wielkiego drzewa figowego. Wysuwali do przodu jedną nogę na raz i dziko wymachiwali w stronę drzewa rękoma. Mieli nagie torsy i zmysłowo poruszali głowami w rytmie szalonego, równomiernego stukotu bębna o wysokim tonie. Nagle bębnienie ustało; tancerze padli. Następnie, powoli, znów podjęto rytm, a ludzie poruszyli się, wstając rytmicznie, żeby 174 kontynuować te saturnałia, aż do następnej kulminacji. Zwierzęcy krzyk ściągnął uwagę lekarza na kobietę, która leżała na plecach i wiła się jak ranny Wąż Poznał w niej jedną z młodych nauczycielek z misji. Mężczyzna, któremu w pachwinach zwisał worek mosznowy i fallus, pochylał się nad kobietą i walił patykiem w miedziany dzwonek, a ona wbijała pięty w piach i posuwała swe lśniące ciało wzdłuż ścieżki wiodącej do ostatniego domu w rzędzie. Dorzucono drewna do ogniska i, w eksplozji iskier, Miatamba ujrzał w drzwiach pobłysk oczu i zębów czarownika, wpatrującego się w sunące ku niemu ciało. Krzyknął coś do niej, a ona złapała się za piersi i natarła je sokami spomiędzy nóg. Po chwili kobieta dotarła do chaty, została wciągnięta do środka i zatrzaśnięto drzwi. Mężczyzna z miedzianym dzwonkiem zszedł po zboczu pagórka i wybrał następną nowicjuszkę z grupy młodych kobiet, skłębionych razem, otumanionych haszyszem, wpatrujących się w ogień. Miatamba potrząsnął głową i odwrócił się tyłem do widowiska. Zanim skończył się dzień, zadzwonił dzwonek przy kordonie sanitarnym. Augustyna i Weronika ze zdumieniem ujrzały wysoką, szczupłą postać pastora protestanckiego z Yahombo. Wylewnie przywitał się z siostrami. Na jego twarzy gościł promienny, obłudny uśmieszek. Podkówka siwych, kręconych włosów otaczała jego lśniącą czarną łysinę. Wytarł twarz w błyszczącą klapę starej, czarnej marynarki i przyciskając Biblię do piersi, powiedział z kiepskim akcentem: — Dziękuję, siostry przewielebne, iż wyszłyście, żeby się ze mną zobaczyć. Przynoszę pozdrowienia od moich wiernych, którzy modlą się, żeby Chrystus Pan spojrzał na waszą misję i położył kres spustoszeniom wśród waszych wyznawców. — Schylił głowę i przytrzymał palcem okulary w złotej oprawce. — To miło, że o nas myślisz — odparła matka przełożona. — Jak się miewają ludzie w Yahombo? — Cieszymy się dobrym zdrowiem i rozwijamy się pomyślnie, dzięki Synowi Błogosławionemu, naszemu Zbawicielowi — odparł pastor ze sztucznym, jakby przyklejonym uśmiechem. — Cieszę się, że to słyszę — powiedziała Augustyna. — A czemu zawdzięczamy honor waszej wizyty? — spytała Weronika podtrzymując uprzejmości. Kleryk poprawił sobie kołnierzyk i spojrzał w dal. — Co możemy dla pana zrobić? — spytała Augustyna. — Sprowadza mnie tutaj to, co my możemy zrobić dla was, siostro — odparł kaznodzieja, dwiema rękami podtrzymując przed sobą Biblię. — Macie lekarza misyjnego, który może przyjechać nam pomóc? — zaryzykowała Weronika. — Nie, nie. Nic takiego. — Przerwał. — Może będzie lepiej, jak poroz- mawiam z ojcem Jefem Maasem. On zna naszą wioskę. — Bardzo dobrze. Powinien niedługo wrócić — stwierdziła szorstko Weronika. — Gdy wróci, powiemy mu o pańskiej wizycie i prośbie. Tego wieczoru Dubonnet pożyczył vespę Weroniki i pojechał do wioski protestanckiej. W godzinę po zapadnięciu nocy siostry usłyszały pyr-pyr skutera i ujrzały światło reflektora, odbijające się od drzew i ścian domku gościnnego. 175 Z namaszczeniem Dubonnet zdjął swoją wizytową sutannę z insygniami śmierci na piersi i przebrał się w sutannę domową. — To niezwykle ciekawe — powiedział, gdy usiadł na stopniu werandy. Weronika przyniosła lampę naftową. — Czego chciał? Co powiedział? — Cierpliwość nie należy do twoich cnót, siostro. Czy masz dla mnie coś do zjedzenia? Od protestantów dostałem jedynie kawałek papaji. Kiedy już zjadł, skrupulatnie odmierzył cukier do kawy, zamieszał ją i zapalił papierosa, gotów był do opowiedzenia siostrom o swojej wizycie w Yahombo. — Dowiedziałem się, że tydzień temu jakaś kobieta miała sen, że Bóg karze katolików. Nie został jej objawiony powód naszego pogromu. Jednak wiele osób wierzy, że ta kobieta ma zdolności widzenia takich rzeczy. Rozpoznałem tam kilka osób z Yambuku, które przeniosły się z powodu jej snu. Jedno jest pewne: w Yahombo nikt nie umarł od gorączki. Pastor powiedział mi, że kilka dni temu miał sen, podobny do snu tej kobiety, ale Bóg oświadczył mu, że karze katolików, ponieważ nie wiedzą, jak mu służyć. Wierzy, że Bóg wybrał go, żeby przyszedł tutaj ze swoim stadem i oświecił przez modlitwę, żeby położyć kres epidemii. — Co za tupet! — wykrzyknęła Weronika. — Mogę się założyć, że mimo swej plastykowej obroży, nie ma nawet święceń. — Weroniko, pozwól ojcu dokończyć — odezwała się Antonia, po raz pierwszy przytomnie od czasu, kiedy zostały odgrodzone kordonem od reszty świata. — Otrzymał święcenia w ich kościele. Amerykanie go wykształcili — powiedział Dubonnet. — To tłumaczy jego zarozumiałość — odparła Weronika. — Siostro, siostro — roześmiał się Dubonnet. — On jest naprawdę bardzo pokornym człowiekiem, który chce nam pomóc. — I co proponuje? — spytała Augustyna. — Że przybędzie jutro ze swoimi wiernymi i odprawi mszę w naszym kościele. 12 października 1976 Droga Gabrielo, Mam czas tylko na krótki liścik. Za godzinę mam próbę z chórem i z wiernymi. Dziś po południu przyjeżdżają do nas protestanci, żeby się modlić w naszym kościele (według ich obrządku). Podobno dzięki temu nasi ludzie nie będą już umierali od „gorączki". Czy możesz uwierzyć w coś takiego ? Chociaż nie przyznałabym się do tego przed nimi, sądzę, Że modlimy się do tego samego Boga. Dubonnet twierdzi, że nikt z nich nie umarł. Czy to dlatego, że ich nawróceni są bardziej pruderyjni niż nasi? Kto wie? W każdym razie będą tutaj za dwie godziny i chcę być pewna, że im pokażemy, że przynajmniej potrafimy śpiewać. Nawet to będzie dosyć trudne, ponieważ część bębniarzy i większość chóru nie żyją. 176 Cóż to był za dzień, Siostrzyczko moja. Po południu do kościoła przyszli ludzie, którzy nie byli w nim od miesięcy. Ciekawi byli, co też ci protestanci zrobią. O czternastej, godzinie ustalonej na spotkanie, my katolicy, wszyscy byliśmy już zgromadzeni. Czekaliśmy. Po półgodzinie wciąż nie było protes- tantów. Czekaliśmy godzinę. Do tej pory większość dzieci płakała i biegała, mimo napomnień i wysiłków ich mam, żeby utrzymać je w spokoju. Augustyna posadziła sobie dwójkę maluchów na kolanach, a ja powstrzymałam brzdąca, który próbował wejść na ołtarz. Wiesz, jak trudno jest dzieciom zachowywać się grzecznie w kościele, szczególnie w środku dnia, kiedy cały budynek jest jak piec. Byłam zirytowana tym lekceważącym nas opóźnieniem. Zahaczyłam, że ojciec Dubonnet wychyla się przez portal frontowy i wypatruje. Kazałam chórowi jeszcze raz zaśpiewać na próbę i podeszłam do ojca. Wciąż nie było gości. Spojrzał na mnie z tym pół uśmiechem, pół grymasem, który czasem przybiera. Twój chór brzmi trochę delikatnie; rzec by można słabowicie. Ty też byłbyś słaby, ojcze, gdybyś przeszedł przez to co oni —r odparowałam. Naprawdę! Czasami jesteśmy tacy dokuczliwi. Co za pora na krytykę, gdy wszyscy staramy się jak najlepiej. Ale nie przestał. Ty też wiele przeszłaś, ale nie widać, żebyś była słaba, siostro — powiedział i roześmiał się. Byłam gotowa odgryźć mu głowę, ale jak na niego spojrzałam, nie mogłam się powstrzymać; też musiałam się roześmiać. Spytałam, czy nie uważa, że protestanci mogli się rozmyślić. Odpowiedział, że nie, że praw- dopodobnie wykorzystali więcej czasu, żeby „przyodziać duchową zbroję, zanim rzucą siostrom wyzwanie!" Nagle, w oddali, usłyszeliśmy śpiew. Po chwili wszyscy nasi ludzie wylegli z kościoła, żeby przyjrzeć się długiej procesji protestantów, śpiewających i powiewających trzymanymi nad głowami liśćmi palmowymi i książkami. Wydawać by się mogło, że skoro się spóźnili, przyjdą prosto do kościoła. Ale nie, przeparadowali przez całą misję, a ich okazały orszak wił się pomiędzy budynkami, okrążył kościół i w końcu wkroczył do środka, pośród naszych katolickich wiernych, którzy stali Z szeroko otwartymi ustami. Zajęli część kościoła najbliższą ołtarza. Ich pastor stanął rozpromieniony za pulpitem, zwracając się w naszą stronę. Wraz z Dubonnetem obserwowaliśmy to wszystko stojąc w drzwiach. Jak tylko rozmowy zmieniły się w szepty i ludzie zajęli wygodniejsze pozycje w ławkach, żeby mogli lepiej widzieć, kaznodzieja zaintonował chóralny śpiew psalmów i hymnów. Słowa byty nam wszystkim znane, a melodie afrykańskie, więc my, katolicy, przyłączyliśmy się, a nasz bębniarz podjął rytm. Przez dwadzieścia minut wszyscy razem śpiewali i kołysali się, Z siłą, która wstrząsała posadami. Śpiew zakończył się, gdy kaznodzieja uniósł przed sobą Biblię i dał znak ręką, żeby wszyscy usiedli. I przystąpił do 12-Ebola 177 wygłaszania własnych komentarzy, co trwało ponad godzinę. Za każdym razem, gdy przerwał, żeby nabrać tchu albo przetrzeć twarz, jego protestanci krzyczeli „alleluja" i potakiwali głowami. Na nieszczęście dla nas, kazanie odbywało się w mieszaninie kilku języków i dialektów. Słowa wypadały z jego ust jak pociski karabinu maszynowego. Czy on w ogóle przytaczał coś z Biblii? Nie było jak się tego dowiedzieć. Nasi wierni zaczęli się niecierpliwić, a niektórzy nawet zasnęli, aż w końcu postawił wszystkich zgromadzonych na nogi, dla finałowej, potężnej interpretacji ich wersji „Naprzód, Chrześcijańscy Żołnierze". Wtedy oświadczył, iż Bóg jest już usatysfakcjonowany i nie będzie więcej epidemii. Wszyscy ludzie zebrani w kościele zaczęli klaskać, Dubonnet najgłośniej ze wszystkich. Gdzie jego lojalność! Serdecznie uścisnął dłoń pastorowi i wznosił radosne okrzyki, patrząc jak wyprowadza procesję Z kościoła, wzdłuż drogi, w stronę ich wioski. Tak więc teraz zarówno protestanci, jak i czarownik, wykorzystują epidemię dla swoich potrzeb. Zastanawiam się, jak by postąpił ojciec Gerard. Pokój jego duszy. W modlitwie jestem z Tobą. Zakończę ten list i przygotuję, gdyby ktoś wybierał się na południe w ciągu najbliższych kilku dni. Proszę, zachowaj moje listy. Jeśli przetrwam i to wszystko się skończy, chciałabym je przeczytać ponownie. Twoja rodzona siostra i siostra w Chrystusie Weronika Rozdział 16 Szóstego października, gdy słońce wstawało nad wzgórzami Bateke, doktor Burine wylądował w Kinszasie. Na lotnisku powitał go Marechal. Gdy już odebrali bagaż i materiały oraz opłacili tragarzy i drobnych urzędników, kierowca Marechala zaprowadził ich do samochodu. Ci dwaj lekarze byli przyjaciółmi od czasów francuskiej Afryki Równikowej, z jej kaskami korkowymi i szortami khaki. Po wymianie uprzejmości i przekazaniu sobie wieści o rodzinach Burine zapalił papierosa i zapytał: — Czy macie jakieś najświeższe wiadomości z Yambuku? — Niewiele — odparł kolega. — ostatnio mieliśmy kontakt z naszymi ochotnikami społecznymi w Lisala. Pytali, czy będą ewakuowani jak Amerykanie z Oddziałów Pokoju. — Lisala? Sądziłem, że epidemia jest na północ od Bumba. Czy się rozszerza? — Nie, być może nawet się zawęża. Władze są wściekłe, że Amerykanie zabrali większość ludzi z Oddziałów Pokoju samolotem należącym do ambasady, nie powiadamiając nawet o tym miejscowych, nie mówiąc już o uzyskaniu ich zgody. — A nasi zostaną? — Oczywiście. Lisala nie jest nawet objęta kwarantanną. Co martwi nas bardziej, to belgijska zakonnica, którą przetransportowano tutaj samolotem i umieszczono w klinice Ngaliema. Zmarła kilka dni po przyjeździe. To było tydzień temu. Personel pawilonu przechodzi ostrą kwarantannę. Na terenie szpitala postawiono wojsko, które ma powstrzymać ludzi od wchodzenia i opuszczania budynku. Ale żołnierze są tak samo przerażeni jak wszyscy inni i prawdopodobnie, gdyby ktoś z pawilonów próbował się w nocy wymknąć, po prostu by uciekli. Wtedy zagrożone byłoby całe miasto. — A wszyscy biali ruszyliby w kierunku lotniska albo na drugą stronę, do Brazzaville — dodał Burine. Marechal przytaknął i powiedział: — Wtedy stolica musiałaby zostać objęta kwarantanną, co jest ze względów politycznych niemożliwe. Kierowca z impetem wcisnął hamulec, gdy autobus, obwieszony ludźmi, odbił na środek jezdni, żeby uniknąć rowerzysty. 179 — Zoba! — wrzasnął kierowca wciskając klakson i śmigając obok autobu- su. — Idiota! Zwolnił wyprzedzając długą kolumnę ludzi pedałujących do pracy z podmiej- skich dzielnic biedy. Marechal ciągnął dalej: — Technik z departamentu zdrowia doniósł mi, że gabinet Mobutu wylał z pracy ministra za to, że zezwolił na przyjazd siostry do Kinszasy. — Czy jest ogólnie wiadomo, że ta infekcja występuje albo zdarzała się w Kinszasie? — Miejscowe gazety donosiły o wypadkach na północy, ale śmierć siostry została raczej zatajona przed prasą, mimo że wiele osób o tym wie, szczególnie ambasady. — A jakie są reakcje ambasad? — Naszej: czekać i patrzeć, co się będzie działo. Belgowie dobijają się do drzwi ministrów, żeby podjąć szersze działania, a Amerykanie zastanawiają się, czy powinni wysłać podległych sobie ludzi do domu. Dyrektor AIDS, agresywny Mulat, zamówił kartony prezerwatyw. Ktoś mu powiedział, że w Afryce Południowej amerykańskie małżeństwo, odbywające wędrówki krajoznawcze, podobno zostało zakażone tą chorobą, ponieważ na drzewie, pod którym kopulowali, mieszkały koczkodany. — Kto kopulował, małpy czy to małżeństwo? — spytał Burine ze śmiechem. — Pewnie i jedni, i drudzy •— odparł Marechal. — Wiesz, jak to jest z małpami. Burine strząsnął papierosa przez okno. — A co z miejscowymi? — spytał. — Czy są jakieś oznaki paniki? Przejeżdżali w pobliżu doków rzecznych i słodki, ciężki zapach fabryki oleju palmowego ożywił wspomnienia Burine'a o Afryce. — Nie ma paniki — odparł Marechal. — Dla większości ludzi w Kinszasie Yambuku równie dobrze mogłoby być na innej planecie. Jedyną reakcją kancelarii prezydenta są gwałtowne starania, żeby nie dopuścić do zagrożenia stolicy ani do przedostania się żadnych złych wieści do prasy. Ale to nic nowego. Kierowca zatrzymał się przed domem Marechala, a wartownik otworzył bramę. — Jeśli chcesz, możesz wziąć prysznic, Pierre. Ja dopilnuję kawy — oznajmił Marechal, gdy wchodzili do domu. — Potem możemy wpaść z kurtuazyjną wizytą do miejscowej agendy WHO i pojechać do kliniki. Spotkanie w WHO było uprzejme, ale nic nie wnoszące. Gdy zatrzymali się przed wejściem do kliniki Ngaliema, zobaczyli, że brama jest spięta łańcuchem. Wartownik i sierżant dowódca byli zajęci rozmową w wartowni. Poznali Marechala, potwierdzili telefonicznie jego przybycie w P5 i przepuścili samochód. Siostra Teofila czekała na nich przy drzwiach. Po przedstawieniu się wprowadziła ich do swojego gabinetu i wskazała krzesła wokół niewielkiego biurka. — Doktor Marechal opowiedział mi trochę o okolicznościach śmierci siostry Ferminy — powiedział Burine. — To musiał być dla siostry bardzo ciężki okres. 180 Teofila przytaknęła i wyciągnęła kartę z biurka. Podała szczegóły kliniczne i rodzaj terapii, dotyczące swej niedawnej pacjentki, i podała dokument Burine'owi Burine przez chwilę przeglądał kartki, po czym odezwał się: — Jej surowica znajdowała się wśród tych, które przekazałem wczoraj, zanim wyjechałem z Paryża, do Stanów Zjednoczonych. Wkrótce powinniśmy mieć lepsze rozeznanie co do istoty tej choroby. — Mam nadzieję — rzekła Teofila. — Umarła straszną śmiercią. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. — Przed śmiercią Ferminy inni pacjenci pozostający pod opieką siostry zostali zwolnieni lub przeniesieni, a personel pawilonu odizolowany — dodał Marechal. Zakonnica spojrzała na Burine'a, a ten wręczył jej z powrotem kartę. Umieściła ją skrupulatnie z powrotem w szufladzie i, bawiąc się ołówkami i spinaczami do papieru, powiedziała: — Wszystkie pielęgniarki, salowe i ja mieszkamy w pustych pokojach. Klasztor przysyła nam żywność. — I u nikogo z zespołu siostry nie występują objawy „gorączki"? — spytał Burine. Siostra potrząsnęła głową i spojrzała na niego. Wokół jej oczu rysowało się strapienie i zmęczenie. — Właściwie nie powinnam była powiedzieć „wszystkie pielęgniarki". Mayinga, która zajmowała się siostrą Ferminą, miała wczoraj wrócić do pracy, ale nie wróciła. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobiła. — Pozwoliła jej siostra opuścić pawilon?! — wykrzyknął Marechal. — Tak, i od tej pory nie zmrużyłam oka. — Teofila była bliska łez. — Wiem, że to nie było właściwe, ale musiała się przygotować do swojej podróży do Stanów Zjednoczonych. Stosowaliśmy takie same środki bezpieczeństwa jak przy pacjentach z żółtaczką i z durem brzusznym i namówiła mnie na wypuszczenie jej na kilka dni. — Wytarła oczy. — Mayinga wygrała stypendium na studia pielęgniarskie dla zaawansowanych i musiała odebrać swoją wizę wyjazdową oraz pójść do ambasady amerykańskiej. Burine i Marechal wpatrywali się w nią. Spojrzała na swoje dłonie, mocno splecione na kolanach, i dodała: — Wczoraj po południu poprosiłam klasztor, żeby wysłali zairską siostrę do domu Mayingi. Rodzina jej nie widziała. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. — Czy sądzi siostra, że ta pielęgniarka może być chora? — spytał Burine. — Mam nadzieje, że nie, ale jest to możliwe. — Musimy ją znaleźć — powiedział Marechal wstając. Lekarze, zostawili siostrę Teofilę. Patrzyła, jak odjeżdżają, stojąc w drzwiach swojego pawilonu. Wyszeptała: — Drogi Boże, pozwól im ją znaleźć. Marechal powiedział kierowcy, żeby ich zawiózł do szpitala Mama Yemo. Przepchnęli się przez ludzi czekających przed salą przyjęć i zmusili urzędnika, żeby pokazał im wykaz pacjentów. Badano Mayingę dwa dni wcześniej. Miała 181 wysoką gorączkę, migrenę i ból brzucha. Podobno, po negatywnym wyniku badania rozmazu na obecność malarii, wysłano ją do Kintambo, szpitala chorób zakaźnych. Dwadzieścia minut później lekarze, teraz już mocno zdenerwowani, pochylali się w Kintambo nad wykazem zwolnionych pacjentów. Mayinga nie została przyjęta. „Ponieważ była pielęgniarką", odesłano ją taksówką do Kliniki Uniwersyteckiej. Zrobiło się południe i wszystko w mieście zamykano o czter- nastej. — Wrócimy na lunch do FOMECO — Collard tam będzie, a potem pojedziemy do miasteczka uniwersyteckiego, na Świętym Wzgórzu — za- proponował Marechal. Gdy zasiedli do jedzenia, Collard wręczył Burine'owi wiadomość, którą właśnie otrzymał od profesora Thysa z Antwerpii. Przeleżała się tydzień. Nieoficjalnie zidentyfikowaliśmy przyczynę gorączki krwotocznej z Yambuku. Może to być pierwsza, wielka epidemia wirusa Marburg, choroby, która jak do tej pory występowała tylko u pracowników laboratorium. Niemcy zniszczyli swoje stare zapasy surowicy ozdrowieńca. Kilka pojemników z przeciwciałami Marburga może się wciąż znajdować w Afryce Południowej. — Musimy zadzwonić do Johannesburga — powiedział Collard. — Czy można zadzwonić stąd? — spytał Burine. — Nie ma linii specjalnych. Ale jeśli ktoś może się z nimi skontaktować, to Abirama, szef gabinetu prezydenta — odparł Collard, wybierając numer. — Tu doktor Collard. Muszę poinformować dyrektora o nadzwyczajnej sytuacji. Po chwili zgłosił się Abirama. — Tak, doktorze, co mogę dla pana zrobić? — Otrzymaliśmy wiadomość, że wirus, który zabija tyle osób w Yambuku, to prawdopodobnie ten sam, który zabił naukowców, pracujących z koczkodanami w niemieckich laboratoriach. Nazywa się Marburg. Wydaje się, że jedyny zapas surowicy Marburga znajduje się w Afryce Południowej. Czy jest możliwe skontaktowanie się z Pretorią z.prośbą, żeby przysłali nam jej tyle, ile mogą? — Dla prezydentury nie ma rzeczy niemożliwych, doktorze — odparł dyrektor. — Oddzwonię do pana. Collard odłożył słuchawkę i telefon natychmiast zadzwonił. To była siostra Teofila. — Mayinga właśnie wróciła. Jest bardzo chora. — Dzięki Bogu, ze wróciła — powiedział Collard. Przekazał tę wiadomość Burine'owi, a ten wstał. — Powiedz jej, że zaraz tam będę. Kilka minut później zadzwonił Abirama. Poinformował Collarda, że doktor Sierakowski z Południowoafrykańskiego Instytutu Badań Medycznych w Johan- nesburgu przyśle to, co im pozostało z surowic ozdrowieńca Marburga, otrzymanych od dwóch pacjentów, którzy przeżyli w tysiąc dziewięćset siedem- 182 dziesiątym piątym roku. Doktor Sarah Suzman, szefowa wydziału epidemiologii sama przywiezie pojemnik. Oczywiście żadnej linii lotniczej nie wolno było przewozić pasażerów z Johannesburga do Kinszasy. Ale porozumiał się z byłym ministrem spraw zagranicznych Zairu, który obecnie zajmował się importem mięsa z Południowej Afryki i używał samolotu, na który obydwa rządy przymykały oko. Transport surowicy i południowoafrykańska lekarka były w tym układzie „no problem". Lekarka zostanie odebrana z lotniska zgodnie z protokołem prezydenckim. Siostra Teofila wręczyła Burine'owi kitel i rękawiczki oraz resztę ubrania ochronnego. — Mayinga ma wszystkie objawy, które występowały u Ferminy. Ma temperaturę nieco powyżej czterdziestu stopni Celsjusza, język,i gardło pokryte wrzodami i nie jest w stanie nic utrzymać w żołądku. Podałam jej kroplówkę — poinformowała, gdy tymczasem lekarz odwrócił się do niej plecami, żeby mogła zawiązać tasiemki przy jego kitlu. — Jest tutaj wszystko, co potrzebne do pobrania krwi — ciągnęła dalej, wskazując na tacę. — W długiej strzykawce jest dolantyna. — Ona ma ostre bóle. — Zawahała się i dodała: — wie pan, że poruszała się po całym mieście? — Tak. Będziemy musieli zmobilizować władze. Trzeba odnaleźć i odizo- lować osoby, z którymi się kontaktowała — oświadczył Burine, otwierając drzwi i wchodząc do pokoju. Mimo że było gorąco, Mayinga była przykryta prześcieradłem po ramiona, a twarz miała wciśniętą w poduszkę. — Mademoiselle Mayinga. Przykro mi, że jest pani tak ciężko chora — powiedział Burine. Postawił tacę na stoliku przy łóżku. — Siostra Teofila twierdzi, że jest pani jedną z jej najlepszych pielęgniarek i że zajmowała się pani siostrą Ferminą. Zairska pielęgniarka potwierdziła skinieniem głowy. — Niech mi pani powie, gdzie panią boli — poprosił lekarz. Mayinga lekko przekręciła głowę i, szeroko otwierając oczy, odwróciła do niego twarz. — Gardło i głowa... Dlaczego dano mi tylko fartuch, gdy opiekowałam się Ferminą? — spytała ochrypłym głosem. — Prawdopodobnie nie uświadomiono sobie, jak groźna była choroba siostry Ferminy. — Dotknął lekko jej ramienia. — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby pani pomóc. — Powiedział jej o surowicy, która jechała z Afryki Południowej. Mayinga odwróciła od niego głowę i wymamrotała: — Niech mi pan da tylko coś przeciwbólowego. — Mam dla pani dolantynę. Wstrzyknę ją do kroplówki, jak tylko pobiorę trochę krwi do testów. Czy gdzieś jeszcze dawano pani jakieś lekarstwa? — Niwachinę w Mama Yemo — odpowiedziała i odsunęła prześcieradło z igły przyklejonej taśmą do ramienia. 183 — Czy dali pani coś w klinice uniwersyteckiej? — Nie. Powiedzieli, że nie mają łóżek dla chorób zakaźnych i że powinnam wrócić do domu. Burine zacisnął rurkę kroplówki i przetarł otwór igły alkoholem. Sięgnął po strzykawkę, po czym wbił igłę przez gumę i napełnił krwią dwie probówki. Zwolnił zacisk i powoli wstrzyknął dolantynę w żyłę Mayingi. Po chwili zamknęła oczy, westchnęła głęboko i zasnęła. Siostry popiły śniadanie, składające się z puddingu ryżowego, dodatkowymi filiżankami kawy. Ojciec Dubonnet przełknął swój poranny „otwieracz oczu" i wytarł brodę wierzchem dłoni. Spojrzał na butelkę whisky i potrząsnął ją. — Wystarczy jeszcze na dwa dni. — A co potem? — spytała Weronika wstając, żeby pomóc Antonii posprzątać ze stołu. Ksiądz wstał i odstawił butelkę do kredensu. — Potem On mnie będzie zabezpieczał. Antonia podała mu jego skórzaną torbę, zawierająca wodę święconą i kapłańskie insygnia. Spojrzał na nią, ściągnął usta i zmarszczył brwi. — Wciąż taka kwaśna mina, siostro? — Koszmary nocne nie dają mi spać — wyszeptała. — Nie trać nadziei, Antonio — powiedział cicho, ale pewnym głosem. Położył jej dłoń na głowie. — Masz błogosławioną duszę służebnicy Pańskiej. Nasza Matka Święta idzie u twego boku w ciemnych tunelach strachu. Ona umocni twojego ducha. Antonia podniosła chusteczkę do oczu. — I nie płacz — polecił Dubonnet, opuszczając rękę. — Tylko dobrzy ludzie umierają zbyt wcześnie. Wyszedł i przypasał swoją torbę do roweru. Weronika roześmiała się, gdy patrzyła, jak odjeżdża z wysoko podniesioną głową i z brodą powiewającą wokół szyi. Gdy zakonnice wróciły do stołu, przy kordonie sanitarnym zadzwonił dzwonek. Czekali trzej nganga z wiosek wokół misji. Najstarszy, który pracował z Weroniką w spółdzielni rolniczej, był ich rzecznikiem. — Siostry, wiemy, że wy, biali, nie wierzycie w ndoki. Według was epidemię spowodowały niewidzialne bakterie, ale dla nas to ndoki sprowadziły tę tragedię. Mimo że w ciągu ostatnich kilku dni w naszej wsi nie było nowych zgonów, musimy zaspokoić naszych przodków. W przeciwnym razie znowu zacznie się zabijanie i tym razem wszyscy umrą. — A czego chcecie od nas — spytała Augustyna. — Nie oczekujemy, że weźmiecie udział w ceremoniach. Wasza obecność nie byłaby dobrze przyjęta — odparł starszy. Pozostali przytaknęli z pełnym poparciem. — Ale wszyscy muszą dać coś od siebie. Przede wszystkim pieniądze, a następnie jakąś rzecz osobistą. Augustyna pomyślała przez chwilę, po czym powiedziała: — Pomyślimy o waszej prośbie i jutro damy wam odpowiedź. 184 — Dzisiaj — odezwał się rzecznik w bezpośredni sposób, typowy dla Budja. — Odbywają się przygotowania, żeby dzisiaj odprawić ceremonię. — Dobrze, dobrze, Tata. — wtrąciła się Weronika. — Wróćcie dziś po południu Mężczyźni przytaknęli i odeszli. Augustyna odwróciła się do Weroniki z twarzą spiętą gniewem. — To nie ty będziesz im dawała odpowiedź. Najpierw muszę porozmawiać z ojcem Dubonnet. — Dubonnet każe nam zrobić tak, jak oni chcą — odparowała Weronika.__ 0 ile pamiętasz, on sam wierzy w egzorcyzmy ndoki. — Machnęła niecierpliwie ręką i odeszła. Antonia podążyła za nią, argumentując do jej pleców. — Ale jeśli damy im pieniądze, utwierdzimy ich w tych wierzeniach — zapiszczała. — Jeśli nie damy im pieniędzy i czegoś własnego, co należy do każdej z nas, a ludzie będą umierali jak muchy, obarczą nas za to winą — odparowała Weronika, siadając przy stoliku z puzzlami. Augustyna podeszła do niej i oparła się o filar. Po chwili Weronika podniosła wzrok na matkę przełożoną. — Przepraszam. Za długo jesteśmy skazane na siebie. Ale zapomniałyście już, jak Dubonnet upomniał Ferminę, bo dała reprymendę zairskiej mamie za to, że zaprowadziła dziecko do ngangil Powiedział, że jeśli mama była przekonana, że to wyleczy jej dziecko, miała moralne prawo postąpić zgodnie z własnym przekonaniem. — Oryginalnie, jak to Dubonnet — odparła Augustyna. — Pamiętam też, jak wiele lat temu — ciągnęła dalej Weronika — Matylda pracująca u nas jako pielęgniarka miała wodę w kolanie. Leczyła się, ale nic nie pomagało. Nganga, który był w przychodni, zobaczył, że Matylda utyka, i spytał, czy może jej pomóc. Zbadał kolano i zaofiarował się, że może je wyleczyć. Byłaś przeciwna temu pomysłowi, ale gdy zapewniła nas, że nie wypije niczego, co nganga jej poda, przekonała cię, żebyś jej towarzyszyła do niego. Pamiętasz, co było dalej. — Tak, oczywiście, że pamiętam. Pomazał jej kolano śmierdzącą mazią 1 zawinął brudnym gałganem, oddartym od starego podkoszulka. — A po kilku dniach, jak sobie przypominasz, obrzęk się wchłonął. — Dobrze, Weroniko — powiedziała Augustyna. — Wygląda na to, że ostatnie słowo zawsze musi należeć do ciebie. Wykańcza mnie to spieranie się z tobą. Możesz dać im kilka zairów, ale co proponujesz jako rzeczy osobiste? Niewiele mamy własnych rzeczy. — Każda z nas może podarować to — stwierdziła Weronika, wyciągając z kieszeni pomiętą chusteczkę. Augustyna wzruszyła ramionami i wróciła do swojego pokoju. Antonia spojrzała na chusteczkę Weroniki, a potem na własną. — Wypiorę je i wyprasuję, zanim je im wręczymy — powiedziała. Mbunzu siedziała z Sukato za plecami ngangi z Bongolu. Jej mąż, Mabalo, urodził się w Yalikonde. To właśnie tam, tylko kilometr od Yambuku, uzdrowiciele i ich pomocnicy czekali, aż zajdzie słońce. Nganga z Yalikonde 185 i starzec z Bongolu siedzieli na stołkach ustawionych naprzeciw siebie, w kręgu młodszych osób. Przez całe popołudnie doglądali rosnącego stosu starych opon rowerowych, połamanych tykw, odzieży tak podartej, że nie dało się jej już zacerować, popękanych drewnianych kubków, wszystkiego, co ludzie mieli na zbyciu. Spóźnialscy z co odleglejszych wiosek spieszyli, żeby dorzucić swój wkład do stosu, a następnie, z respektem podchodząc do kręgu, wyciągali z kieszeni albo zza pasa przemoczonego zaira i wrzucali banknoty do koszyka u stóp ngangi z Yalikonde. Siadali z innymi i czekali na rozpoczęcie ceremonii. Jakieś dziecko zapłakało, po czym zaczęło ssać pierś. Motorower, krztusząc się, wjechał na polankę. Syn wodza zaparkował go za drzewem i obszedł wszystkich, z szacunkiem witając się ze starszymi. Jeden z uzdrowicieli zaczął wystukiwać rytm na swoim bębenku i przerwał, żeby rzucić patykiem w parchatą, wychudzoną sukę, która obwąchiwała stos darów. Uciekła, a dwa rzędy jej nabrzmiałych sutków zakołysały się na boki. Nganga z Bongolu spojrzał na niebo, gdzie klucz czarnych kani leciał ze skrzekiem do swojego nocnego siedliska. Splunął w piach pomiędzy nogami i przemówił z rozwagą. — Jedynie ugłaskanie i pomoc przodków położy kres tej epidemii. Mądrość, jakiej nabrał po swoich spotkaniach z Sukato i z Masangayą, dodawała powagi jego poglądom. Sukato pochylił się, by napełnić kubek ngangi sese, którą Mbunzu przyniosła z tej okazji. Starzec przełknął łyk mocnego, gorzkiego wina palmowego z oczami utkwionymi w to, co dorzucono do sterty pośrodku polany. Trzy białe chusteczki powiewały w wieczornym wietrze, przywiązane do kijka wytkniętego w środek świętego stosu. Szczupła kobieta w okularach jako pierwsza zeszła po schodkach przy- stawionych do drzwi nie oznakowanego DC-8. Niosła przenośną lodówkę z reklamą Heinekena, jaką zabiera się na piknik. Przedstawiciel protokołu kancelarii prezydenckiej podszedł, żeby się z nią przywitać. — Czy pani jest la doctoresse z Johannesburga, madame Suzman? ¦— spytał. Sarah przytaknęła. — Proszę, madame, pomogę pani — powiedział sięgając po lodówkę. — Nie, nie. Muszę ją mieć przy sobie — odparła z ostrym, wyraźnym południowoafrykańskim akcentem. Funkcjonariusz nie zaprotestował i zaprowadził ją do salonu dla VIP-ów. Poprosił, żeby usiadła w jednym z foteli, tak miękkich, że można się było w nich zapaść. Wiotka zairska kobieta wsunęła się z tacą napojów i piwa. Funkcjonariusz poprosił o paszport Sarah, a gdy miał go już w ręce, poinformował ją, że władze zatrzymają go, „żeby nic się z nim nie stało". Sarah zaprotestowała, ale powiedział jej, żeby się nie martwiła, dokument zostanie jej oddany, gdy będzie opuszczała kraj. Chwilę później odprowadzono ją z salonu na ulicę, gdzie czekali Burine i Collard. Włożyła walizkę do bagażnika i usiadła z tyłu samochodu, ustawiając ostrożnie na siedzeniu obok siebie skrzynkę z napisem Heineken. — Nigdy mi się nie zdarzyło, abym tak szybko dostała się do jakiegoś kraju, 186 szczególnie takiego, w którym uważa się, że w Afryce Południowej czarnych jada się na śniadanie — stwierdziła Sarah Collard roześmiał się. — Jedna z zalet przyjacielskiego bałaganu, jaki panuje w Kairze. Normalne postępowanie nie ma tu racji bytu, ale, jeśli się zna odpowiednie osoby, wszystko jest możliwe. — Ruch był niewielki, ale droga była w tak fatalnym stanie, ze dojazd do miasta zajął im niemal godzinę. Podczas jazdy Burine zapoznał ją z faktami dotyczącymi epidemii na północy. Nakreślił jej obraz kliniczny śmierci siostry Ferminy i choroby Mayingi, dodając, że stykała się z wjeiorna osobami w Kinszasie. — Od wczoraj władze służby zdrowia zbierają wszystkie Osoby, z którymi się kontaktowała, o ile uda im się je odnaleźć, i izolują je w pawilonie 2, w klinice. Sprawa jest taka, że półtora miliona ludzi, którzy żyją w tym mieście, jest w ogromnym niebezpieczeństwie. — Przywiozłam całą surowicę Marburga, którą mieliśmy na zbyciu — powiedziała Sarah. — Obawiam się, że wystarczy jej tylko dla czterech pacjentów, a jak pan zapewne wie, czeka nas jeszcze długa droga, zanim opracujemy szczepionkę. Co wskazuje, że to Marburg? Collard podzielił się z nią informacją otrzymaną od Thysa, a Burine dodał, że wkrótce ma nadejść potwierdzenie z CDC w Atlancie. — Spakowałam też do torby kilka fiolek heparyny, żeby poradzić sobie z zatorami wewnątrznaczyniowymi, które, jak się wydaje, są przyczyną krwa- wienia przy tych gorączkach — powiedziała Sarah. Lekarze omówili ryzyko użycia heparyny, przeanalizowali, co jest najważ- niejsze dla pacjenta, i pojechali bezpośrednio do Ngaliema. Burine zaparkował samochód przed pawilonem oznaczonym numerem pięć. Siostra Teofila zaprowadziła ich do swojego gabinetu. Poinformowała Sarah, jaki jest stan Mayingi, i udzieliła odpowiedzi na pytania lekarzy. Dwie kobiety, mówiące po flamandzku i w afrikaans, gawędziły jak bliskie sobie osoby. Sarah wyjaśniła Teofili, że przeciwciała w plastykowym pojemniku są prawdopodobnie jedyną nadzieją na uratowanie życia zairskiej pielęgniarki- — Więc chodźmy do niej — odparła zakonnica, dodając, ze Mayingą opiekuje się jej siostra, pielęgniarka uczennica. W wykładanym kafelkami korytarzu odbijał się echem odgłos ortopedycznego buta na zniekształconej stopie Teofili. Dwaj lekarze podążyli za nimi. Zatrzymała się przed zamkniętymi drzwiami. To był pokój siostry Ferminy. Jest cały czas zamknięty. Zanim zmarła, wytłumaczyła nam wszystkim, że choroba jest zaraźliwa i śmiertelna. Od tej pory sprzątaczki nie chcą wchodzić to tego pomieszczenia, a ja już nie nadaję się do szczotki i ścierki. Pokuśtykała na drugą stronę korytarza do innego pokoju. Na stoliku, obok pudełka z gumowymi rękawiczkami, poukładane były jednorazowe kitle, czapki i maski. Na stojaku do kroplówki wisiał wielki biały fartuch. Rozwinęła kitel 187 i przytrzymała, żeby Sarah łatwiej było go włożyć. Burine również założył ubranie ochronne. Collard stwierdził, że poczeka z siostrą w korytarzu. Gdy byli już gotowi, Burine zapukał i otworzył drzwi. Szybkim krokiem podeszła do nich jakaś kobieta z palcem przyłożonym do maski. — Mayinga śpi — szepnęła. Teofila gestem wywołała ją do korytarza i zamknęła drzwi. — To jest Mabia — przedstawiła ją. — Doktor Burine, z Francji, i la doctoresse Sarah Suzman, z Afryki Południowej, przyjechali, żeby zbadać twoją siostrę. Wysoka, młoda kobieta skinęła głową w stronę lekarzy. Miała na sobie długi fartuch i gumowe rękawiczki. — Jestem wdzięczna, że tu jesteście — powiedziała. — Gdy nie śpi, ogromnie cierpi. Nie może przełykać ani ruszać się w łóżku z powodu bólu. — Damy jej inne leki, Mabia — powiedział Burine i weszli do środka. Zaszokowała go zmiana w wyglądzie Mayingi. Miała opuchniętą twarz, a na szyi i w górnej części piersi wystąpiły ciemne plamy. Z kącika ust wydostawała się gęsta, zabarwiona krwią, ślina. Mabia delikatnie wytarła wydzielinę wilgotną gazą, którą wrzuciła do wiadra z odpadkami, stojącego obok łóżka. Położyła dłoń na czole siostry. — Mayinga, przyjechali do ciebie lekarze. Jeden jest z Afryki Południowej. Mayinga jęknęła, zamrugała oczami i spojrzała na Sarah. Przejechała językiem po popękanych wargach. — Jest pani... z Afryki Południowej? — spytała po angielsku. — Z Instytutu Chorób Zakaźnych w Johannesburgu — odparła doktor Suzman. — Gdzie się nauczyłaś angielskiego? — W szkole. Mam stypendium — mówiła bardzo cicho — na studia pielęgniarskie w Ameryce. — Ukłucie bólu zniekształciło jej twarz. Sarah postawiła przenośną chłodziarkę na stoliku obok łóżka i otworzyła ją. — W takim razie lepiej przestańmy gadać i zabierzmy się do pracy. Burine podszedł do łóżka. — Mayinga, otrzymaliśmy wiadomość z Europy, że przyczyną epidemii w Yambuku i powodem śmierci siostry Ferminy jest wirus Marburg. Doktor Sarah przywiozła ze sobą surowicę zawierającą przeciwciała tego wirusa. Podamy ci teraz jedną dawkę. — Dotknął jej ręki. — Rozumiesz? — Tak. Sarah powiesiła torebkę z surowicą na stojaku kroplówki, odłączyła rurkę, odpakowała igłę i wetknęła ją we wlot iniekcyjny. Patrzyła, jak krople surowicy o słomkowym kolorze łączą się ze strugą płynu, żeby walczyć o życie Mayingi. Jej wiara w Boga zniknęła wraz z dymem z hitlerowskich pieców, w których spłonęła jej holenderska rodzina, ale całą siłą woli pragnęła, żeby ta terapia była skuteczna. — Teraz — oznajmiła Sarah — rozpocznę serię zastrzyków heparyny, żeby zapanować nad krwawieniem w tkankach. — Heparyna! — żachnęła się Mayinga. — Ale ja już krwawię. Od heparyny zacznę krwawić jeszcze bardziej. 188 Burine znowu wysunął się do przodu. — Wydaje nam się, że twoje krwawienie jest spowodowane rozrywaniem małych naczyń, zablokowanych skrzepami. Heparyna pomoże rozpuścić te skrzepy. Mayinga potrząsnęła głowa. -— Nie heparyna. — Nie bój się, siostro — odezwała się Mabia. — Ci lekarze wiedzą, co robią. Sarah odwinęła prześcieradło. — Trzeba to wstrzykiwać pod skórę co sześć godzin. Mayinga potrząsała głowa i starała się przykryć, ale ruch wzmógł jej ból i zrezygnowała. Sarah wstrzyknęła środek przeciwkrzepliwy w powłokę brzuszną Mayingi. Burine trzymał ją za rękę. — Podamy ci więcej dolantyny, żebyś mogła spać. Zobaczysz, Mayinga, jutro będziesz się czuła lepiej. Odwróciła twarz do poduszki. — Umrę jak siostra Fermina. — Bzdura — stwierdziła Sarah. — Nie po to przyjechałam taki kawał z Afryki Południowej, żeby zobaczyć, jak umierasz. W korytarzu Mabia starała się powstrzymać łzy, podziękowała lekarzom i dodała: — Etatowy lekarz z kliniki nie chce wejść do tego pokoju. — Bądź dla niego wyrozumiała — odparła Teofila. — Boi się, bo ma żonę i dzieci. Poranne słońce przesączało się przez koronę palmy rosnącej za oknem, rzucając cienie w kształcie pasów zebry, które tańczyły powoli na ścianie. Serce Mayingi rwało się do domu, do rodziny i do tych, których kochała. Kazała Mabii nie dopuszczać ich do siebie, mimo że ta obecność dodałaby jej otuchy. Łzy zamgliły jej wzrok. Surowica, heparyna, kroplówka, to wszystko nie miało znaczenia. Stypendium, na które tak ciężko pracowała, też nie miało znaczenia. Miała dwadzieścia dwa lata i umierała. Potrzebowała swojej matki. Nganga z Bongolu siedział w kucki na skraju kręgu udeptanej ziemi, łokcie oparł na kolanach, a głowa zwisała mu w przód i poruszała się lekko przy każdym głębszym oddechu. Sukato pozwolił mu spać i śnić, podczas gdy pozostali — było ich teraz ośmiu — pomijali go przy podawaniu fajki, a każdy wciągał głęboko do płuc jej ciężką, bogatą mieszaninę. Małe, dymiące ognisko odstraszało komary, a ciemność ustępowała świtowi. Niektórzy wciąż podchodzili pospiesznie i rzucali dary pod potrójny, biały sztandar, po czym dołączali do rosnącego tłumu mieszkańców wiosek, którzy w cichym oczekiwaniu siedzieli na skraju polanki. Trzej mężczyźni dorzucili naręcze patyków i kory i usiedli za uzdrowicielami. Stos ofiarny był gotowy. Nganga z Bongolu podniósł głowę, otworzył oczy, spojrzał na korony drzew i zaintonował: 189 — Och, wielebni przodkowie, bądźcie świadkami ofiary, którą wam składa- my. Dajcie nam siłę, żebyśmy mogli przetrwać ataki obcych; żebyśmy mogli oddawać wam cześć i wzmagać siłę waszego potomstwa. Wstał, a nganga z Yalikonde wziął gałąź z ogniska, rozdmuchał żar i podał starcowi. Wymachując pochodnią nad głową, obszedł powoli krąg ludzi, a ci wznosili ramiona, gdy ich mijał, i wydawali przeciągły potakujący pomruk. Następnie zatrzymał się przed stosem i cisnął żagiew z głośnym wyzwaniem. Po chwili płomienie wypełzły i wspięły się po stosie, ogarniając chusteczki sióstr. Inni nganga ustawili się w rzędzie za starcem i bębniąc palcami w małe bębenki przytroczone do pasa, krążyli wokół stosu, dodając do odgłosu huczących płomieni tupot nóg. Rytm przyspieszał, gdy razem zbliżali się do ognia, wznosili okrzyki, po czym oddalali się od żaru, żeby ponownie na niego natrzeć. Z ziemi podnosiły się tumany kurzu, jak falangi upiornych wojowników, przebudzonych waleniem stóp i bębnów. W ogniu pobłyskiwały spocone napięte mięśnie, kołyszące się i podrygujące, jakby stanowiły jedność, a tłum, zahipnotyzowany, dołączył do szeregu, który wił się wokół ogniska. Nagle trzy postacie o wielkich, drewnianych głowach, obmalowanych na biało otworach zamiast oczu i wy- szczerbionych zębach, wyrzeźbionych w nacięciu ust, podbiegły w stronę kręgu, trzęsąc grzechotkami i rycząc jak bestie. Tłum, przerażony, rzucił się do tyłu, ale nganga ruszyli, żeby odciąć demonom drogę do ognia. Wrzeszcząc i bębniąc wściekle, odparli intruzów. Mieszkańcy wiosek krzykiem obwieścili zwycięstwo i rozpoczął się dziki taniec, aż niemal wypaliło się ognisko, wódka wyssała z nich energię, a ludzie zasnęli, gdziekolwiek się położyli. Otworzyły się tylne drzwi samolotu i podmuch wilgotnego powietrza uderzył Howarda i Aarona jak w saunie. Na dole czekali pracownicy ambasady amerykańskiej, żeby ich powitać. Aaron upewnił się, że kartony ze sprzętem i z materiałami są ostrożnie przenoszone i żadnego z nich nie brakuje. W końcu przekazano pieniądze w odpowiednie ręce, ktoś przejął za nie odpowiedzialność i załadował cały bagaż na ciężarówkę. W Kinszasie przy- dzielono lekarzom pokoje w domku gościnnym ambasady amerykańskiej i podano śniadanie. W niedzielę, dziesiątego października, o dziewiątej zawieziono ich do FOMETRO, gdzie zaczęła się już konferencja prowadzona przez ministra zdrowia. Wokół stołu siedziało trzydzieści osób, a za nimi stało jeszcze więcej. Przedstawiono ludzi z CDC i opróżniono dla nich miejsca po prawej stronie ministra. Doktor Tambwe przywitał ich oficjalnie w Zairze, przedstawił im historię epidemii na północy i opowiedział o zakonnicy, którą przywieziono do Kinszasy. Aaron tłumaczył Howardowi z francuskiego. — Wygląda na to, że mają tu wszystko całkiem nieźle zorganizowane — powiedział Howard do Aarona na stronie. Minister poprosił Howarda, żeby zapoznał zgromadzonych z najświeższymi zgromadzonymi przez siebie informacjami. Korzystając z notatek, Howard przedstawił następujące spostrzeżenia. 190 _- Z naukowego punktu widzenia mamy do czynienia z nowym wirusem, czymś w rodzaju Marburga, ale różniącym się od niego. Wirus ten zaatakował jednocześnie w południowym Sudanie, gdzie od września zanotowano sto trzydzieści siedem przypadków, przy tym trzydzieści dziewięć zgonów w wios- kach Maridi i Nzara. W północnym Zairze wybuch choroby, jak wiecie, nastąpił w strefie, którą WHO uznaje za sąsiadującą z południowym Sudanem, jako że ludność tych dwóch terenów podobno utrzymuje ze sobą kontakty. Zbyt dużym zbiegiem okoliczności byłoby, gdyby ta epidemia zaczęła się w dwóch miejscach niezależnie. Przypadek wzorcowy nie został jeszcze w Sudanie rozpoznany i trzeba będzie go określić. Jeśli nasze badania mają odnieść sukces, ważne jest, żeby cały personel medyczny w strefie zakażonej unikał zarażenia zarówno dla ich własnego bezpieczeństwa, jak i dla bezpieczeństwa innych. W tej chwili trzeba wprowadzić bezwzględną kwarantannę podejrzewanych czy możliwych przypadków, żeby zapobiec rozszerzeniu się epidemii na miasto Kinszasa. Obecnie nie ma lekarstwa dla osób cierpiących na tę chorobę. Ale wydaje się nam, że krwawienie związane z gorączką jest powodowane blokadą naczyń i przede wszystkim należy rozpocząć kurację heparyną. Jeśli uda nam się znaleźć rekonwalescentów, powinniśmy być w stanie wykryć przeciwciała w ich surowicy. Dokonamy tego przy użyciu pośredniej immunofluorescencji na preparatach mikroskopowych, przygotowanych przez CDC, z komórek zainfekowanych nowym wirusem. Jak najszybciej będzie nam potrzebny kompetentny zespół, żeby od rekon- walescentów pobierać surowicę metodą plazmaferezy. Wciąż nie wiemy, jak długo wirus utrzymuje się w krwi chorych, nawet w obecności przeciwciał. W ośrodku w Atlancie wykrycie wirusa w surowicy pozytywnej zajmuje dwa tygodnie, ale nie potrafimy powiedzieć, jak długo trzeba przetrzymywać zaszczepione kultury komórkowe, zanim nabierzemy pewności co do wyniku negatywnego. Szybszą techniką może okazać się bezpośrednie wykrywanie antygenów wirusowych z krwi pobranej od chorych. W strefie epidemicznej trzeba przygotować bazę umożliwiającą biologiczne wykorzystanie chorych, prace serologiczne i wirusologiczne oraz badania epidemiologiczne. Howard podniósł wzrok znad okularów na zebranych; wydawało się, że słuchają z uwagą. — Skąd się bierze ten wirus? Mimo że każdy z wirusologów chciałby poznać odpowiedź na to pytanie, jak dotąd badania ekologiczne trzeba uznać za luksus w stosunku do problemu medycznego. Środki, które pozostają w dyspozycji CDC, nie są wystarczające do przeprowadzania badań na dużej liczbie próbek Pobranych od gryzoni, małp, owadów itd. Badania niezbędne do ustalenia źródła muszą zostać odsunięte na drugi plan i prace ekologiczne zostaną przeprowadzone Po zakończeniu badań epidemiologicznych. 191 Howard ogarnął wzrokiem siedzących wokół stołu. Podjął dalej: — Wirus ten ma niezwykłą zdolność przemieszczania się z jednej osoby na drugą. Uważamy go za jedno z największych zagrożeń zdrowia społecznego w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. — Usiadł, zaczął wkładać papiery do teczki i dodał: — Więc, panie ministrze i przyjaciele, mamy co robić. Wokół stołu rozległ się niemrawy, rozproszony aplauz. Doktor Tambwe wstał, wyraził swoją wdzięczność za raport i zwrócił się do dwóch mężczyzn zCDC. — Na lotnisku czeka samolot, żeby zawieźć zespół do Bumba. — To świetnie -— odezwał się Aaron. — Kto jedzie? — Wy — odparł minister. Zaznaczył, że prezydent i ludność Zairu oczekują szybkich działań w sprawie tej choroby. Wywiązała się ożywiona dyskusja. Stało się jasne, że nie ma żadnego przejrzystego planu działania. Tak więc natychmiastowy lot został przełożony, a oficjalne spotkanie przerodziło się w pracę w mniejszych grupach. Później Howard i Sarah omówili środki ostrożności, jakie należy podjąć w klinice Ngaliema. Poznali się już wcześniej, na konferencji w Atlancie, w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku, dotyczącej gorączki Lassa. Howard omówił szczegóły informacji, które niestety dowiodły, że surowica Marburg, którą Sarah podała zairskiej pielęgniarce, nie przyniesie efektu w walce z chorobą. — To przykra nowina dla Mayingi — powiedziała Sarah smutnym głosem. — Mam nadzieję, że nie zrobiłam jej krzywdy. — Wstała i spojrzała na Howarda. — Ale skoro tu jestem, a w końcu jestem wirusologiem klinicznym, chcę zostać. Czy to jasne? — Bardzo jasne, Sarah, i bardzo nam to pomoże. Może mogłabyś z Burine'em zająć się sprawą kwarantanny w klinice, a reszta z nas w tym czasie upora się z organizacją i administracyjnymi szczegółami wyprawy do Yambuku. — Sytuacja w Ngaliema i możliwość rozprzestrzenienia się choroby na miasto była sprawą znacznej wagi. Wśród ekspatriatów mieszkających w mieście krążyły wiadomości z Brukseli i z „New York Timesa", które ukazały się tego samego dnia. Ludzie wszystkich narodowości nerwowo kontaktowali się z wła- dzami w celu uzyskania informacji o epidemii, pytając, czy powinni odesłać rodziny najbliższym samolotem, co zrobić z żonami w ciąży i czy zostaną zamknięte szkoły. Sarah wróciła do Ngaliema, żeby opracować szczegóły kwarantanny, a Aaron i Howard zostali odwiezieni do swojej kwatery, gdzie wzięli prysznic i przebrali się na roboczy lunch z doktorami Tambwe i Collardem. Po posiłku przejrzeli oficjalne dokumenty, sporządzone przez Tambwe w celu utworzenia międzynarodowej komisji, która miała być powołana na spotkaniu o siedemnastej, tego samego dnia. Materiały te potwierdzały konie- czność wyjazdu członków komisji na północ, najszybciej jak to możliwe. Do tej podróży wybrani zostali doktorzy Hoffman, Collard i Burine. Mieli ustalić, czy 192 laboratorium i centrum terapii mają praktycznie odpowiednie możliwości i nobrać krew od wszystkich rekonwalescentów, jakich uda im się znaleźć ' Później, tego samego dnia, w biurze swojej ambasady, Collard próbował dołączyć do listy osób towarzyszących mu do Yambuku któregoś z belgijskich lekarzy społecznych. Usłyszawszy szczegółowe wyjaśnienia lekarz, którego na to namawiał, zbladł i wstał szykując się do wyjścia. — Chyba żartujesz, Alain — powiedział. Rozdział 17 Gdy obiad dobiegł końca, Augustyna poprowadziła wszystkich na werandę. Posiłek w refektarzu minął w radosnej atmosferze. Lekarze i zakonnice wymieniali informacje. Burine wyłożył pieniądze na zakup mięsa; popijali delikatne mięso młodej kozy, ryż i pondu dwiema butelkami wina mszalnego, które dostarczył ojciec Dubonnet. Teraz wszyscy zasiedli na werandzie wokół stołu, oświetlonego nikłym światłem pojedynczej żarówki, która zwisała z sufitu. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Tak jakby coś się w nich wypaliło po gwałtownych dyskusjach i podnieceniu na spotkaniu. Brzęczenie komarów podkreślało ciszę nocną. Aaron spojrzał na trzy wycieńczone zakonnice i na zarośniętego, spokojnego księdza, wyciągnął z teczki butelkę johnnie walkera i wzniósł ją do góry. Weronika poszła po szklanki. Gdy nalewano whisky, Collard przeprosił i udał się do domku gościnnego. Po chwili wrócił z kłębkiem gazy. Chwycił szklankę, uniósł ją i wzniósł toast za koniec izolacji sióstr. Przyłożył zapałkę do bandaża, który służył niegdyś jako kordon sanitarny, i wrzucił go w piach za werandą. Weronika zaczęła bić brawo, Antonia wstała ze łzami toczącymi się po policzkach, a Augustyna pochyliła głowę w modlitwie. Później Aaron leżał w łóżku i wsłuchiwał się w chrapanie kolegów, wibrujące w podłużnej sali. Podróż tutaj była wspaniałą przygodą. W Bumba przyjęto ich serdecznie, co ułatwiła torba z pieniędzmi, którą Collard rzucił na biurko komisarza. Gdy Aaron zwrócił uwagę, że przekupstwo nie jest najmą- drzejszą rzeczą, Collard odrzekł, że za współpracę należy się odwdzięczyć i dodał, że Belgia stosowała w tym kraju korupcję od dziesiątków lat. Przy śniadaniu ustalono plan działania na cały dzień. Collard i Miatamba mieli wykorzystać land rovera FOMETRO i zająć się osadami wzdłuż północnej drogi do Abumombazi. Lukowi kazano zawieźć Burine'a i Sukato, który miał być tłumaczem, na zachód. Aaronowi i Weronice polecono pojechać na vespie na wschód. Mieli tylko trzy dni na zdobycie wszelkich wstępnych informacji na temat epidemii. Zasadnicza praca miała się rozpocząć, gdy z Kinszasy przyjedzie reszta zespołu. Aaron wyjaśnił im metodykę obserwacji epidemiologicznych, jakby przemawiał do studentów medycyny. Opierając się na notatkach, które 194 sporządził w czasie lotu przez Atlantyk, wyjaśnił, jakie pytania należało zadawać i zasugerował rodzaj formularza, gdzie w odpowiednich rubrykach trzeba było wpisywać odpowiedzi. — Same dobre rady, confrere — zauważył Burine, zapalając papierosa, żeby ukryć irytację. Les Americains, pomyślał, si didactiąues. Wstał. — Teraz idziemy do pracy. Tak? Aaron i Weronika pomogli załadować do dżipów wodę, kanapki, leki i sprzęt medyczny. Collard dodał butelki z witaminami i niwachiną. — A to po co? — spytał Aaron. — Tabletki w większości wiosek działają jak pieniądze. — Czy powinienem postępować zgodnie z twoim zwyczajem przekupywania wodzów? — Niekoniecznie. Ale pewnie z przyjemnością przyjmą^kilka papierosów. Dwa samochody odjechały, a Weronika i Aaron pomachali im na pożegnanie. — Teraz my — oświadczyła. Aaron spojrzał sceptycznie na czerwony skuter. Weronika przymocowała pudełko ze sprzętem medycznym do półki z przodu kierownicy i wepchnęła pod papierowe kitle butelki z wodą i żywność. Wsiadła, wsunęła teczkę Aarona między swoje nogi i siedzenie i kopniakiem uruchomiła vespę. Wciąż nie było tłumika i niewielka maszyna zagrzmiała jak motor wyścigowy. — Wskakuj! — zawołała, podwijając pod uda swoją szarą spódnicę. Aaron spojrzał na mały kawałek siodełka, który pozostał dla niego, i jego wątpliwości jeszcze się zwiększyły. — To się chyba nie uda! — krzyknął. Ojciec Dubonnet podjechał na swoim rowerze i zsiadł z niego, żeby wraz z innymi siostrami popatrzeć ze schodów. Augustyna podniosła rękę jak gendarme wstrzymujący ruch. Weronika zwolniła obroty silnika. — Wykorzystajcie dżipa Matyldy — poleciła matka przełożona. — On jest kaput\ — krzyknęła Weronika, przejeżdżając palcem po szyi. Aaron usiadł okrakiem na tylnej części siodełka i nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękoma, wcisnął kciuki za pasek. Weronika zaryczała silnikiem i skuter wyrwał do przodu. Aaron spadł i wylądował w piachu na plecach. Dubonnet parsknął rubasznym śmiechem i zaklaskał w dłonie. — Jak les cowboys du far West cinemal Weronika, dobre czterdzieści parę matrów dalej, wcisnęła z werwą hamulec i odwróciła się przez ramię. Antonia roześmiała się po raz pierwszy od tygodni, ale szybko zakryła usta. Augustyna zbiegła po schodach do Aarona, który podnosił się z trudem. — Nic się panu nie stało? — spytała — Oczywiście, że nie — odparł, otrzepując się, Aaron. Weronika zawróciła i podjechała do niego. — Tym razem niech pan obejmie mnie w pasie i trzyma się — zarządziła. Aaron znów przerzucił nogę nad siodełkiem i delikatnie zacisnął dłonie na kibici zakonnicy. Palce nóg skierował do środka i oparł o jej stopy. 195 — Teraz niech się pan trzyma — zakomenderowała. Wzmocnił uścisk i tym razem wystartowali powoli, bardziej dostojnie. Augustyna przez chwilę próbowała przybrać srogi wygląd, ale roześmiała się i przytuliła Antonię. Dubonnet popedałował dalej, kołysząc rowerem na boki w rytm flamandzkiej ballady, którą śpiewał ochryple i fałszywie. Gdy już wyjechali na drogę do Yandongi, Weronika otworzyła przepustnicę tak szeroko, jak to było możliwe. Aaron oparł się o jej plecy i poczuł w swoich ramionach jej jędrne ciało. Gdy niewielka maszyna nabrała rozpędu, welon Weroniki smagnął go w twarz. Odchylił głowę na bok, żeby welon powiewał obok niego. Wiatr we włosach i radość, jaką dawał mu pęd piaszczystą drogą, oszołomiły go z całą siłą i przyklejony do pleców zakonnicy wrzasnął: Formidable! Formidable! Weronika skinęła głową i zwolniła, gdy wjeżdżali do tunelu wyrąbanego w lesie bambusowym, który prowadził do Yandongi. Weronika opuściła misję po raz pierwszy od czasu wybuchu epidemii. Gdy zbliżali się do zapory w najbliższej wiosce, wartownik rozpoznał ją, zerwał się na nogi i spiesznie odsunął barierkę. Zasalutował, gdy przejeżdżała. Dzieci i kobiety ze śmiechem i z klaskaniem w dłonie wyległy z chat i podążyły za vespą do centrum wioski. Weronika i Aaron zsiedli. Niektóre dzieci wpatrywały się w Aarona i wstydliwie podawały mu rękę, gdy się schylił, żeby je przywitać. Inne tłoczyły się wokół Weroniki, wypychając do przodu okrągłe brzuszki, i czekały, aż przywita się z każdym, pogłaszcze po głowie i powie Mwana kitoko — dobre dziecko. Matki, każda niosąca niemowlę na plecach i maczetę albo zawiniętego w liście „serdelka" z jedzeniem, wyważonego na głowie, stłoczyły się wokół Weroniki i rozprawiały, gestykulując przy tym z werwą. Mówiły bez żadnego zażenowania, klepiąc się w uda i przytakując z chrząknięciem iyo. Wszystkie paplały na raz. Aaron przyglądał się Weronice, jak śmiała się wraz z kobietami i pouczała je. Było jasne, że ją uwielbiają. Nagle kobiety przestały rozmawiać. Weronika spojrzała na jedną z nich i potrząsnęła głową. — Nie zniknęłaby ot tak — powiedziała. — Tak też myślałyśmy — kobieta odpowiedziała — i miałyśmy nadzieję, że wiadomość o jej śmierci jest nieprawdziwa. Weronika odeszła od grupy, odwróciła się do niej plecami i rozpłakała się. Aaron podszedł do niej — Spytały mnie, czy to prawda, że siostra Lucie nie żyje czy też opuściła je bez pożegnania i wróciła do Belgii. Spojrzała na Aarona i ujrzała pytanie w jego oczach. — Lucie była pierwszą zakonnicą, którą zabiła gorączka — wyjaśniła szorstko, wycierając oczy, po czym dodała delikatniej — przepraszam, myślałam, że pan wiedział. Była moją najbliższą przyjaciółką, jak rodzona siostra, a te kobiety za nią przepadały. Zaprowadzono ich do cienia rzucanego przez plecione zadaszenie, wsparte na tyczkach, pod którym na stołkach lub na rzeźbionych krzesłach w kształcie litery V siedzieli starsi. Weronika przedstawiła lekarza. Przyjmowano go z rezerwą, kiedy obchodził wszystkich i podawał im rękę. Dzieci, ciche 196 w obecności ojców, stały wianuszkiem, z wybałuszonymi oczami i z palcami w buziach. Chude psy, o ogonach mocno zakręconych na grzbiet, węszyły i drapały się. Gorący zapach czerwonej ziemi, smużki dymu z drewna, bogata roślinność, to wszystko było takie, jak Aaron zapamiętał ze snów o afrykańskim interiorze. Poczuł się w domu. Wódz nalał z tykwy bladego płynu do małego blaszanego kubka i podał go Weronice. Wzniosła go w stronę Aarona. — Lotoko. Rozpali panu ogień w gardle i wypali wszystko aż do żołądka. Ojciec Dubonnet, gdy odwiedza wioski, pije to, żeby zapobiec chorobie. — Upiła łyk i podała kubek Aaronowi, który poszedł za jej przykładem, po czym oddał go. — Teraz wiem, co siostra miała na myśli — powiedział wciągając i wy- dmuchując powietrze, żeby ochłodzić język. Gdy rytuał dobiegł końca, Weronika zaczęła mówić o powodach ich wizyty, a następnie oddała głos Aaronowi. Sprecyzował, jakich informacji potrzebuje, a ona przetłumaczyła, bez skrępowania dodając swoje własne komentarze i pytania. Wodzowie mieli listę ludzi, którzy chorowali i którzy umarli. Było trudno, a czasami w ogóle nie dało się stwierdzić, czy śmierć była spowodowana „gorączką" z Yambuku. Wiele innych chorób zabijało ludzi lasu. Ale kiedy razem występowały gorączka, krwawienie z trzewi, bóle głowy i ciała i choroba trwała przez tydzień albo krócej, Aaron musiał przyjąć, że przyczyną zgonu była gorączka krwotoczna. Zapisywał informacje na formularzu, który przypiął do podkładki biurowej. To wszystko zajmowało sporo czasu, ale Weronika była w swoim żywiole, skupiając się na zadaniu, które nie sprawiało jej trudu, świadoma, że Aaron patrzy na nią z wyraźnym podziwem. Gdy zadała pytanie, czy ktoś obecnie jest chory, ludzie się rozeszli, wskazując im domy na skraju wsi, gdzie leżeli chorzy. Weronika wróciła do vespy i podjechała do tych chat. Wyciągnęła z pudełka na przedniej półce rzeczy, które mogły być potrzebne Aaronowi. Rozebrał się do slipek. Pomogła mu włożyć kitel i po kolei podała mu resztę ubioru. Mieszkańcy wioski przyglądali się z bezpiecznej odległości i szeptali zastanawiając się, cóż to za magiczna ceremonia miała się odbyć. Dzieci wyzierały zza długich spódnic matek. Aaronowi zrobiło się trochę głupio i strasznie gorąco. Procedury związane ze sterylnością były naprawdę dokuczliwe. U siebie w kraju nigdy nie czuł się dobrze w laboratorium ani w sali operacyjnej. Znowu, wykorzystując Weronikę jako tłumaczkę, podszedł do pierwszego mężczyzny, który siedział zgarbiony na stołku. Spojrzał na swoją listę pytań. — Od jak dawna jesteś chory? — Mikolo minso — padła odpowiedź. — Od zawsze — przetłumaczyła Weronika. — Czy masz gorączkę? — Mężczyzna pocił się, ale nie aż tak jak Aaron, który dotknął chłodnego czoła pacjenta dłonią odzianą w rękawiczkę. — lyo — odparł z przytaknięciem. — Czy cię boli? — lyo. — Gdzie? 197 — Nyonso. — Machnął dłonią wzdłuż ciała, od stóp do głów. — Biegunka? — Iyo. — Wymioty? — Iyo. — Krew? — Iyo. Aaron zapisał wszystko dokładnie w swoim formularzu i przeszedł do następnego pacjenta, kobiety siedzącej na klocu obok nie rozpalonego paleniska kuchennego. Również odpowiedziała twierdząco na wszystkie jego pytania. Przerwał i odwrócił się do Weroniki, która starała się ukryć swoje rozbawienie. — Oni nauczyli się, że odpowiedź negatywna pozbawi ich pomocy lekars- kiej — powiedziała. Aaron spojrzał na swój kwestionariusz; stał się zupełnie bezwartościowy. — Ale nie możemy nic dla niego zrobić — zauważył. — Wiem — odparła Weronika. — Ale będą zadowoleni, jeśli w zamian za krew damy im tabletki. Chorzy woleli raczej zastrzyki niż tabletki i wywiązała się długa dyskusja. Zanim zgodzili się na pobranie krwi, Weronika wręczyła rodzinom pacjentów i zebranym starszym niwachinę i witaminy. Cała procedura powtórzyła sie przy drugiej chacie. Następnie lekarz i siostra podeszli do ostatnich dwóch pacjentów: kobiety i mężczyzny wyciągniętych na matach pod przybudówką odchodzącą od plecionego dachu. Oboje leżeli w cuchnących, czarnych odchodach. Aaron cofnął się przed stadem much i po raz pierwszy strach ścisnął mu żołądek. Spojrzał przez ramię i zobaczył, że Weronika zakłada kitel na bluzkę i spódnicę i wciska welon pod gumkę niebieskiego, papierowego czepka. Podeszli razem do pacjentów i ujrzeli ich szklane, nieruchome oczy i bąbelki świeżej krwi na wargach. Aaron odwrócił się do Weroniki: — To jest ten rodzaj posępnego, nieobecnego spojrzenia, opisany w książce Siegerta „Wirus Marburg", którą czytałem w samolocie do Kinszasy. — To jest spojrzenie „gorączki" — powiedziała Weronika. Pochyliła się i odezwała do dwojga ludzi: — Lekarz musi wam pobrać krew z ręki, a potem... Aaron podniósł dłoń. — Oni siostry nie słyszą. Są nieprzytomni. — Przyklęknął i szybko założył opaskę uciskową na rękę kobiety. Gdy wyciągał tłoczek, a do strzykawki wlewała się krew, z gardła mężczyzny wydobył się charkot. Zakaszlał czerwoną pianą i umarł. Aaron zdjął opaskę, przelał krew do probówki próżniowej i wycofał się. Stał wraz z Weroniką i patrzyli na parę, leżącą na ziemi. Kobieta jęknęła i z wysiłkiem chwyciła powietrze. Z otworu po igle, na jej ramieniu wysączyła się strużka krwi. Mężczyzna leżał bez ruchu. Muchy obsiadły jego nozdrza i otwarte usta. — Nic nie możemy zrobić — stwierdził Aaron. 198 Odwrócili się i poszli z powrotem do vespy. Aaron wrzucił probówkę do plastykowej torby, a strzykawkę do drugiej. Zdjęli kitle i rzucili je na ziemię wraz z rękawiczkami i z maskami. Aaron szybko wciągając spodnie i koszulę spojrzał na Weronikę. Gdy poprawiała welon, przez jej mokrą od potu bluzkę prześwitywały ramiona i dekolt. Zapalił drewnianą zapałkę i rzucił ją na stos ubrań ochronnych. Odsunął się od dymu i zakręciło mu się w głowie. — Czy obarczyliby mnie winą, gdyby kobieta umarła w czasie pobierania jej krwi? — Tak — odparła Weronika. — To oczywiste. Podczas wieczornego posiłku lekarze i zakonnice zdali r.elację ze swojego dnia pracy. Aaron i Weronika odwiedzili jeszcze pięć wiosek i odszukali tylko dwoje chorych ludzi. Oboje gorączkowali, ale nie mieli innych sym- ptomów. Burine i Sukato przywieźli próbki krwi od dwunastu osób z dzie- sięciu wiosek. Collard i Miatamba objechali dwanaście wiosek i znaleźli tylko trzech chorych. Pozostali lekarze wręczyli swoje dane Aaronowi, zadowoleni, ze zbiera wszystkie kawałki tej układanki i wpisuje je do swojego formularza. Po kolacji przenieśli się na werandę i ułożyli plan na następny dzień. Aaron spytał siostry, czy Mbunzu wciąż jest w misji, twierdząc, iż dla Howarda ważne było potwierdzenie poziomu przeciwciał u niej i u Sukato. Sukato już wcześniej ochoczo oddał krew, poinformował ich Aaron i dodał, iż pielęgniarz nawet zaofiarował się, że pojedzie z nimi do Bongolu, żeby się spotkać z ngangą. — Mbunzu wyjechała z misji, gdy zmarli jej rodzice i dziecko — odparła Weronika. — Przebywa w wiosce swojego wujka i opiekuje się jego dziećmi. — Jak to daleko? — Około osiemdziesięciu kilometrów drogą do Yalosemba. Możemy tam rano pojechać, — Vespą? — spytał Aaron. — Nie — wtrąciła Augustyna. — Kazałam mechanikowi sprawdzić dżipa siostry Matyldy. Jest napełniony paliwem i przygotowany dla was. — Gdybyś pojechał z nami, szybciej byśmy przedostali się przez wioski — Weronika zwróciła się do Miata. — Dobrze. Chciałbym znowu zobaczyć Mbunzu — odparł. Collard i Burine studiowali mapę okolicy. — Zaczniemy tam, gdzie skończyliście, i będziemy się posuwali dalej na wschód — powiedział Collard do Aarona. — Czy mógłbyś sprawdzić w... — Aaron zajrzał do swoich notatek — ...Ya ...mon ...zua, w wiosce, gdzie umierało to małżeństwo, czy od razu pogrzebano ciała? — Yamonzua? — Burine odnalazł ją na mapie. — Trzynaście kilometrów 199 stąd. Oczywiście, nie ma sprawy. — Odwrócił się do Collarda: — Czy mamy duży zapas kitli i rękawiczek? — Tak. Teraz sprawa zabezpieczenia próbek... Augustyna przerwała: — Może pozostałe szczegóły omówimy rano. — Spojrzała na zegarek. — Za pół godziny wyłączamy generator. O trzeciej nad ranem Weronika, w długiej, białej koszuli nocnej, zaczęła walić w drzwi sypialni dziewcząt i wołać Collarda. — Jakiś mężczyzna właśnie przywiózł wózkiem swoją żonę do klasztoru. Od dwóch dni rodzi i wygląda okropnie... może nawet ma „gorączkę". Collard podszedł w szortach do drzwi, przecierając oczy. — Jej mąż mówi, że akuszerka z wioski ich przysłała, ponieważ zablokowana jest główka dziecka i nie może wyjść — dodała Weronika. -— Zablokowana główka? — powtórzył lekarz, drżąc we wczesnoporannym chłodzie. Weronika przytaknęła. — Niech pan lepiej coś na siebie włoży, bo się pan przeziębi. — Zaraz tam będę — powiedział, zamykając drzwi. Ubrał się w ciemności i przeszedł na drugą stronę drogi, żeby obudzić Miata. Przeanalizowali różne możliwości. Ponieważ sala operacyjna i sala porodowa wciąż były skażone i narkoza stanowiła problem, Collard wykluczył cesarskie cięcie. — Gdy tu przyjechałem, musiałem wykonać jedno przy znieczuleniu miejscowym, ale zużyłem większość xylokainy •— powiedział Miat. Poszli do klasztoru. Augustyna czekała na nich z lampą u stóp schodów. — Gdzie jest Weronika? — spytał Collard. — Odesłałam ją z powrotem do łóżka -— oświadczyła matka przełożona, podnosząc lampę w górę. Mężczyzna popatrzył na chudą kobietę, która leżała na plecach, złożona, jak scyzoryk, w niewielkim wózku. Nogi zwisały jej na bok. Jęczała. Oczy miała odwrócone i w przyćmionym świetle widać było ich białka. Collard odsunął płótno przykrywające jej uda i zobaczył wybrzuszenie pomiędzy nogami kobiety. — Będziemy musieli przeprowadzić pubiotomię. — Co to takiego? — spytał Miat. — To metoda, jakiej nauczyłem się od lekarza misyjnego, na początku lat sześćdziesiątych. Rozdziela się kość łonową, miednica rozszerza się i daje więcej miejsca na poród. — Nigdy mnie tego nie uczono — powiedział Miat. — Oczywiście, że nie. — Zbyt proste i skuteczne, żeby uczyli tego profesorowie na uniwersytecie. Ale powiem ci, że to naprawdę daje efekty i czasami powoduje mniej urazów niż cesarskie cięcie. Pojawiła się Weronika, w pełni ubrana. — Nie mogłam zasnąć — powiedziała do Augustyny. Collard odwrócił się do Miata. 200 — Weź jakiś środek do miejscowego znieczulenia, trochę dolantyny z przy- chodni i ostry skalpel. Do Augustyny i Weroniki powiedział: — Potrzebne nam będą kitle i rękawiczki oraz ręczniki dla dziecka Przydałoby się też trochę więcej światła. — Położył dłoń na ramieniu mężczyz- ny. — Pomóż mi ją zanieść po schodach na stół. Pięć minut później kobieta już leżała. Miat i Collard byli w kitlach i w maskach. Augustyna i Weronika stały, każda trzymając w ręce lampę. Antonia, która do nich dołączyła, trwała w gotowości z bielizną dla dziecka. Miat, w rękawiczkach, ścisnął przedramię kobiety, a Collard wetknął igłę w żyłę, wystającą na zgięciu ramienia, i wstrzyknął całą strzykawkę dolantyny. — Teraz szybko. Nie mamy wiele czasu. Collard wetknął dwa palce pod spojenie łonowe kobiety i kciukiem wyczuł wśród włosów łonowych środkową linię kości. Wprowadził xylokainę pod skórę. Kobieta krzyknęła, poruszyła się, ale Miat przytrzymał ją mocno na stole i podał Collardowi skalpel. Ten naciął skórę, zlokalizował miejsce łączenia dwóch gałęzi łonowych, które układały się w łuk miednicy, podwinął palec pod kością, przyłożył ostrze do chrząstki i nacisnął. Kobieta znowu jęknęła, ale dolantyna zaczęła działać. Collard strząsnął pot, który spływał mu po czole. Weronika odwróciła głowę, ale nieruchomo trzymała lampę. Antonia zmieniła Augustynę, a ta usiadła na krześle i wsadziła głowę między kolana. Collard, naciskając mocniej kciukiem, wcisnął nóż głębiej w chrząstkę. Nagle usłyszeli trzask i łuk rozszedl się. Collard szybko umieścił ramię noworodka z powrotem w kanale rodnym, Miat naciskał na macicę i chłopiec przyszedł na świat. Collard odwrócił go do góry nogami, wytarł mu śluz z ust i poklepał po plecach. Dziecko wciąż nie oddychało i wyglądało na martwe. Collard zdjął maskę, zakrył nos i usta noworodka swoimi własnymi, wdmuchiwał powietrze w malutkie płucka i uciskał pierś. Po kilku cyklach noworodek zakasłał, parsknął i samodzielnie wciągnął powietrze. Collard podał go Antonii. — Dobra robota — stwierdził Miat, wyciągając łożysko. — Dolantyna musiała zdławić ośrodek respiracyjny. Weronika przytrzymała lampę przy twarzy Collarda i wykrzyknęła: — Doktorze, ma pan całe usta we krwi! — O Boże — powiedział. — Quel idiotl Spojrzał na swoje zakrwawione rękawiczki i krew porozmazywaną na całym kitlu i na butach. Zdjął rękawiczki i kitel. Jego doświadczenie medyczne, tradycje kultywowane i przekazywane mu przez ojca, jego zawodowe ego — to wszystko dostało po nosie, gdy pochował małżeństwo, które kazał odizolować w Bumba. Odruch ściągnięcia maski i przeprowadzenia sztucznego oddychania na nie oddychającym noworodku świadczył, że jego instynkty zawodowe wróciły do normy. Weronika podała mu ręcznik. 201 — Co możemy zrobić, doktorze? — Nikt nic nie może zrobić — odparł. — Już rzucono monetą. Albo zachoruję, albo nie. Wcześnie następnego ranka Miatamba, Weronika i Aaron ruszyli na po- szukiwanie Mbunzu. Wera, która łatwo zapadała na chorobę lokomocyjną, siedziała na przednim siedzeniu, przy opuszczonym oknie. Po drodze szybko dokonywali przeglądu wiosek. Miat przebadał tuzin chorych i pobrał próbki ich krwi. Czasami ubierał się w cały strój, czasami zakładał tylko rękawiczki. Weronika rozdawała niwachinę i witaminy, jak muszelki porcelanki albo monety, a Aaron zapisywał dane. Miat ponaglał wszystkich. W końcu przybyli do wioski wujka Mbunzu i zaprowadzono ich do jego chaty. Mbunzu chlapała wodą ze zbiornika na krzepkiego, małego chłopca, trzymając go za ramię, a ten wrzeszczał i kopał. Jak tylko ujrzała Weronikę, rzuciła dziecko na ręcznik i podbiegła do niej. Uścisnęły się. Jej wujek był potężnym mężczyzną, w czystej, białej koszuli i w spodniach khaki. Rozpoznał Miata i podał rękę Aaronowi, ale był wyraźnie podejrzliwy. Zawołał na Mbunzu, która wbiegła do domu i pojawiła się z krzesłem i dwoma stołkami. Mężczyźni usiedli, a ona wciągnęła niemowlakowi przez głowę koszulkę i dołączyła do nich, trzymając dziecko na kolanach. Pojawiła się dwójka starszych dzieci, uścisnęły dłonie przybyszów i stanęły za Mbunzu. W środku rozmowy Mbunzu nagle wstała i wrzasnęła: Te! makila te. Tonga te. I rzuciła się z dzieckiem do domu. Wujek krzyczał i stał blokując wejście. Weronika przetłumaczyła Aaronowi, co się dzieje. — Doktor Miat powiedział im, że chce jeszcze jej krwi, i widział pan, co się stało. Strasznie boi się igły i nie powiem, żebym się temu dziwiła po tym wszystkim, przez co przeszła. — Weronika odwróciła się do wujka i przemówiła szybko, płynnym lingala. Miat cicho tłumaczył Aaronowi: — Mówi mu, że wszyscy, którzy byli chorzy i nie umarli, znowu mogą zachorować i że potrzebna nam jest jej krew po to, by dać jej odpowiednie lekarstwo. Aaron chciał sprostować to kłamstwo, ale Miat potrząsnął głową, żeby go uspokoić, wyjaśniając, że cała rodzina Mbunzu, łącznie z jej dzieckiem, zginęła w czasie epidemii. Żona jej wujka też zmarła i teraz ona matkuje maleństwom. Chciała je zabrać z powrotem do szkoły w misji, ale nie miała pieniędzy, a wujek chciał, żeby została. Mbunzu pojawiła się w drzwiach z niemowlęciem na biodrze. Miat szybko zamienił parę słów z Weroniką i podszedł do wuja. Mężczyźni odeszli na koniec podwórka. Weronika nachyliła się w stronę Aarona. — Doktor Miat uzgadnia cenę z wujem za pozwolenie Mbunzu, aby udała się do misji z wizytą. Jak już tam będzie, możemy zrobić z jej krwią, co trzeba. Podczas jazdy powrotnej do Yambuku, Miat wyjaśnił, że Mbunzu uzyska 202 zgodę na odwiedzenie Yambuku, jeśli jej wuj otrzyma dwa worki ryżu, kozła i baterie do radia tranzystorowego. Obawiał się, że z bateriami może być problem. Zawsze ich brakowało. Collard i Burine wrócili do misji w niecałą godzinę po pozostałych. Aaron i Collard zdecydowali, że muszą szybko obejrzeć szpital, zanim się ściemni. Włożyli ubranie ochronne, łącznie z antywirusowymi „maskami gazowymi", a Aaron wziął swój aparat. Collard czuł się dobrze i nawet żartował na temat swojego ewentualnego zarażenia się „gorączką" zeszłej nocy. W sali porodowej wielkie plamy krwi i odchodów na podłodze i na stole już dawno zostały wyssane. Tylko kilka ciężkich much wciąż brzęczało hałaśliwie w małym, dusznym pomieszczeniu. Panował obezwładniający fetor i Collard otworzył okno, a Aaron wycelował aparat w stolik na narzędzia, nastawiając ostrość na umazany krwią wziernik pochwowy i jeden z tych średniowiecznych, ostro zakończonych zacisków szyjkowych. Z metalowej tacy podniosła się mucha i usiadła na obiektywie. Rozdział 18 Aaron po raz trzeci namydlił głowę i ciało i pociągnął za łańcuch przy mosiężnym sitku prysznica. Opłukał się w letniej wodzie, która lała się ze zbiornika umieszczonego na belkach dachowych. Po dniu spędzonym w wioskach bardzo przyjemny był świeży zapach mydła i mokrych cegieł. Szorował i drapał ślady po ugryzieniach moskitów na łydkach, powyżej linii skarpetek. Jakież to choroby one albo te obleśne, nażarte, muchy mięsne przenosiły, zastanawiał się wycierając się ręcznikiem. Przez myśl przemknęła mu leiszmanioza, kala-azar (leiszmanioza trzewna), gorączka nawrotna. Gdy wrócił do sypialni, usiadł na łóżku, wyjął nawilżaną chusteczkę, która została mu jeszcze z samolotu ze Szwajcarii, i dokładnie wytarł aparat. Nie był w stanie dotrzeć do każdego małego rowka i szczeliny na obiektywie. Żeby wirus przetrwał, musiał przebywać w żywych komórkach, a muchy przenosiły na nogach wszelkie plugastwo, żywe i martwe. Zadzwonił dzwon klasztorny, wzywający na kolację. Włożył czystą koszule i spodnie khaki, postanawiając nie dać się ponieść wyobraźni. Kolacja była cicha. Nawet Weronika mówiła niewiele, krążąc wokół i upewniając się, czy lekarze mają dość do jedzenia. — Jak sądzicie, kiedy pozostali tu dotrą? — spytał Miatamba. — Jak tylko Howardowi uda się zorganizować transport i pozyskać materiały do plazmaferezy — odparł Aaron. Zwrócił się do sióstr: — Wyciąga się całą krew z pacjenta, który może nosić przeciwciała, oddziela się surowicę od komórek i komórki wstrzykuje się dawcy z powrotem. Zespoły będą musiały dokonać przeglądu każdej wioski w tej strefie, żeby znaleźć kilka tych osób, które wróciły do zdrowia, i jednocześnie zorientować się, czy epidemia wygasła. I oczywiście będziemy chcieli zrekonstruować wydarzenia. Na ogół kojarzy się fakty epidemiologiczne po epidemii. — Czy wszyscy wyjeżdżacie rano? — spytała Augustyna. Collard odpowiedział: — Próbki muszą zostać przepakowane i odesłane jak najszybciej; na mnie czekają obowiązki w ambasadzie i w Prezydenckiej .Służbie Zdrowia. — Ja za dwa dni lecę z powrotem do Paryża — powiedział Burine. 204 •— A pan, doktorze Miat? — spytała Weronika. — Mogę zostać jeszcze dzień czy dwa; potem muszę wracać do swoich obowiązków w Lisala — odparł. — Jeszcze pan pozostaje — zauważyła Weronika, pochylając się nad ramieniem Aarona, żeby dolać kawy do jego filiżanki. — Howard Fields oczekuje mnie jutro w Kinszasie — odpowiedział — Po co? — Chyba żebym zdał relację z naszych odkryć i pomógł mu ułożyć dalsze plany. Nastąpiła chwilowa cisza w rozmowie i słychać było wiatr wiejący w drze- wach. W kuchni trzasnęła okiennica. — Czy sądzicie, że możemy z powrotem wprowadzić się do naszych pokoi w klasztorze? — Jeśli się je wyszoruje i zdezynfekuje eau de Javel albo lizolem — odparł Burine. — To samo dotyczy budynków szpitalnych. Pozostali lekarze przytaknęli zgodnie. Kurz wdarł się do pokoju z kolejnym podmuchem wiatru. Augustyna zamknęła okno i poradziła, żeby lekarze udali się na spoczynek, zanim rozpęta się burza. Gdy pociemniało, a potem zupełnie zgasło światło, Aaron, Burine i Collard leżeli na plecach i rozmyślali o przeżyciach ostatnich kilku dni. — Co sądzisz o tutejszej sytuacji, Burine? — spytał Aaron, odwracając się w stronę, niewyraźnie zarysowanej pod moskitierą, sylwetki Francuza. — Wydaje się jasne, że epidemia zaczęła się od szpitala i że się skończy, jak pochowają ostatnie biedne dusze, które uciekły do swoich wiosek. — A ty, Collard? — Zgadzam się z Burine'em. Zasadnicze pytanie, na które władze będą wymagały odpowiedzi, to czy ta strefa jest bezpieczna i wolna od choroby. To określą twoje sondaże. Moja praca tutaj chyba już się skończyła. — A co z siostrami? — spytał Aaron. Collard ziewnął i przeciągnął się. — Z siostrami? A co z nimi? — Wydają się przygnębione, że znowu zostaną same — odparł Aaron. — Faktycznie, przy kolacji wyglądały na nieco przygaszone, ale może są po prostu zmęczone — stwierdził Burine. — Nie przejmowałbym się nimi — powiedział Collard. — Siostry to odporna rasa. — Ja się jednak przejmuję — nie ustępował Aaron. — I ciekawi mnie, co się dzieje we wnętrzu tych kobiet. Antonia zachowuje się niemal jak pustelnica. Augustyna jest spokojna i niewzruszona... — Jak skała — dokończył Burine. — A Weronika? — spytał Aaron. — Ach — odparł Francuz. — To ci dopiero kobieta. Collard usiadł na łóżku. 205 — Zanim staniesz się zbyt poetycki, pozwól, że ci powiem, iż nie da się zajrzeć w serce flamandzkiej zakonnicy. One mnie wychowały. Jak już ci się wydaje, że wiesz, co myślą i jak się przed tym wykręcić, łoją ci skórę linijką. Roześmiali się. Po chwili Burine oparł się na łokciu. — Dlaczego nie zostaniesz, Aaronie? Powiem Howardowi, że jesteś tu potrzebny. — Myślałem o tym samym — odparł Amerykanin. — Prześpię się z tym problemem. Powiedzieli sobie dobranoc. Aaron podłożył dłonie pod głowę i spojrzał przez okno. Niebo przecięła błyskawica, a wiatr smagał liście palmy. Głęboki pomruk przetoczył się tak blisko, że łóżko zadrżało. Odwrócił się na bok i nakrył głowę poduszką, cienką jak wafel, ale błyski przebijały się przez powieki. Deszcz, poganiany podmuchami, walił w okna i trząsł drzwiami w zawiasach. Aaron dusił się pod poduszką i zgrzebnym prześcieradłem, odrzucił je i usiadł na skraju łóżka. Kolejna błyskawica oświetliła krucyfiks nad drzwiami, a gdy położył się znowu i zamknął oczy, zobaczył w wyobraźni jego kojący obraz. Żyd próbujący zasnąć w misji katolickiej, w sypialni dziewcząt. Pomyślał o Weronice... Mimo że rozpłakała się, gdy kobiety w wiosce spytały o Lucie, wydawało mu się, ze jest najbardziej dzielna z zakonnic. Ogromne wrażenie zrobiła na nim jej energia, sposób, w jaki zmagała się z pracą i w jaki się poruszała. Nie pasowała do jego obrazu katolickiej zakonnicy, potulnej, ze wzrokiem opuszczonym w dół, dłońmi schowanymi w długich, luźnych rękawach habitu, sunącej wzdłuż krużganków i korytarzy, żeby uklęknąć w cichej modlitwie. Weronika, gdyby nie złożyła ślubów, mogłaby być wspaniałą żoną. Rachel miała podobne cechy. Jej siła brała się z ambicji, siła Weroniki z... Znowu przewrócił się na bok. Burza minęła i noc była cicha, mimo odgłosów kapania z dachu i chrapania pozostałych. Zamknął oczy i ujrzał Weronikę, jak upina sobie welon, a przez wilgotną bluzkę prześwitują zaokrąglenia szyi i ramion. Nazajutrz gdy mężczyźni się ubierali, Aaron oznajmił, że zdecydował się zostać. Miał przekazać wraz z ich danymi notatkę dla Howarda i napisać list do Rachel, który Burine mógłby wysłać z Paryża. Gdy lekarze szli na śniadanie do klasztoru, Aaron zapytał: — A co, jeśli będą chcieli w Kinszasie, żebyście poddali się kwarantannie? — Będę w drodze do Paryża, zanim zdążą się nad tym zastanowić — zachichotał Burine. — Jak oddam próbki, zniknę w dobrze strzeżonych wnętrzach ambasady belgijskiej — zlekceważył sprawę Collard. Kiedy tylko Burine i Collard wyjechali do Bumba, Augustyna zebrała szóstkę pracowników i ogrodników, którzy przez cały czas epidemii nie przerywali wykonywania swoich normalnych obowiązków. Podzieliła ich na dwa zespoły sprzątaczy i z pomocą Weroniki ubrała ich w papierowe kitle i czepki i zawiązała 206 im maski na twarzach. Na ręce dostali gumowe rękawiczki, przydzielono im też wodę z mydłem i lizol. Mężczyźni rozprawiali nerwowo i stali jak manekiny w kostiumach mindele, które okrywały ich spodnie khaki i fartuchy. Augustyna, sama ubrana na niebiesko, zaprowadziła dwóch mężczyzn do klasztoru, żeby wyszorować i zdezynfekować pokoje zakonnic i kaplice. Miat zgłosił się do nadzorowania i pilnowania rutynowej dezynfekcji sali porodowej i operacyjnej oraz oddziałów. Zwinął swoje ubranie pod pachą i poprowadził zespół do szpitala. Weronika i Aaron zamietli i uporządkowali domek gościnny, posłali łóżko Aarona w pokoju obok sypialni Dubonneta i zanieśli stolik z puzzlami z powrotem do klasztoru. W południe zespoły pracownicze zebrały się wokół małego ogniska, w którym płonęła odzież ochronna. Po lunchu Miat udał się z Aaronem do przychodni i zbadał garstkę pacjentów, których pozostawił mu Sukato. Poinstruował pielęgniarza i Aąrona, jak należy prowadzić przychodnię. — Postaram się — obiecał Aaron — ale zbyt dawno zajmowałem się bezpośrednio pacjentami, żeby być naprawdę pomocnym. — Nie przejmuj się — zapewnił go Miat. — Niewiele jest spraw, z którymi Sukato nie potrafi sobie poradzić. — A zabiegi? — Wrócę za tydzień czy dziesięć dni. Zatrzymaj pacjentów, którzy wymagają bardziej skomplikowanego zabiegu. W nagłych przypadkach stosuj Artykuł 15. — Co to takiego? — Radź sobie sam, jak najlepiej potrafisz. Obok sterylizatora leży atlas chirurgiczny — odparł Miat z uśmiechem. — Wy, Amerykanie, chyba nazywacie go chirurgiczną książką kucharską. Roześmiali się, Aaron dość nerwowo. Luc wymył i napełnił paliwem land rovera Miata. Pomagał właśnie lekarzowi załadować torby, gdy przyszedł Dubonnet, żeby się pożegnać. Wszyscy podali sobie dłonie i po chwili pojazd zniknął za rogiem. Aaron i ksiądz podążyli za siostrami z powrotem do klasztoru i usiedli przy stole w refektarzu. — Podgrzeję kawę i możemy ułożyć plan na następne kilka dni — oświadczyła Augustyna, kierując się do kuchni. Weronika otworzyła szafkę pod kredensem, wyciągnęła stary gramofon, nakręciła go i wyjęła płytę z mocno zniszczonej okładki. Dubonnet odchylił krzesło, wyciągnął z kieszeni ciemne cygaro, zapalił je i wydmuchnął gryzący obłok ponad stołem. Antonia zakasłała i ręką odgoniła dym od twarzy. Igła zaskrzeczała i popłynęła melodia „Odgłosów wiosny" Straussa, a stopy Weroniki, opierającej się lekko dłońmi o kredens, poruszyły się w rytm muzyki. Gdy melodia rozkręciła się, Weronika odwróciła się i, kołysząc ciałem i spódnicą, zatańczyła walca wokół stołu, niepomna na to, że Antonia ze zdziwienia aż otworzyła usta, a Aaron się uśmiechnął. Augustyna przypatrywała się temu z dezaprobatą, stojąc w drzwiach. Weronika kręcąc pirueta opadła na krzesło i wraz z Aaronem wybuchnęli śmiechem. Ksiądz wypuścił kółko z dymu w stronę żarówki na suficie, a matka przełożona przyniosła dzbanek z kawą, 207 postawiła go na kredensie i spojrzała na gramofon. Ramię gramofonu pod- skakiwało na nierównościach pogiętej płyty, zbliżając się do czystego kółka pośrodku dysku. Augustyna stanęła do nich plecami, zacisnęła oczy i oparła się 0 kredens. Znów usłyszała śmiech, ale nie wyłączyła muzyki. Aarona obudziły przed świtem monotonne głosy sióstr odmawiających śpiewnie modlitwy. Zwinął poduszkę pod głową i leżał na plecach, otoczony bladym, bezkształtnym kokonem moskitiery. Głos Weroniki wybijał się ponad pozostałe mocnymi czystymi tonami. Wyobraził sobie, jak klęczy, z prostymi, silnymi plecami. Zakrył swoją nagość skrajem prześcieradła. Na drodze za misją terkotał jakiś samochód. Mężczyźni witali się okrzykami. Gdzieś daleko usłyszał Zairczyków śpiewających do rytmu bębna. Usiadł, odsunął moskitierę i ubrał się. Gdy wyszedł na zewnątrz, oparł się o ceglany filar i obserwował słabą poświatę na wschodzie, swoiste preludium, zanim słońce pokoloruje szarości świtu. Czyste, wolne od kurzu powietrze niosło aromat kwiatów, których kształt i kolor krył się tuż nad ziemią. Poszedł powoli w stronę kościoła. Śpiew narastał; rytmiczna, swobodna melodia współbrzmiąca z bębnami. Wszedł do środka. Kościół był wypełniony po brzegi. Ludzie, którzy stali z tyłu, powitali go nieśmiało i zrobili dla niego miejsce przy ścianie. Wcisnął się między mężczyznę 1 kobietę, czując gorąco i twardość ich ramion. W świetle świec, ciemne drewniane belki rzucały tańczące cienie na dwuspadowy dach. Po każdej stronie ołtarza stał na baczność wysoki mężczyzna. Każdy z nich trzymał przy boku włócznię i był ubrany w tunikę ze skóry lamparta, udrapowaną na ramieniu jak rzymska toga. Chór zebrał się przed wiernymi, na prawo od nawy. Pierwsze dwie ławki zajmowali mężczyźni. Za nimi kobiety, wiele z nich z dziećmi na plecach, kołysały się i klaskały w rytm bębnów. Śpiewali pełnymi głosami, bez drżenia, wysoko i nosowo. Aaron wyczuł stęchły zapach afrykańskich ciał. Zapłakało jakieś niemowlę. Zobaczył, że matka pochyla się i przykurcza ramię, żeby dziecko mogło przekręcić się do przodu i znaleźć jej pierś. Płacz ustał. Ojciec Dubonnet położył dłonie na ołtarzu i spojrzał na wiernych spod krzaczastych brwi. Jego ornat pasował do zielono-czerwonych wzorów obrusa na ołtarzu, a spod potężnej brody wyzierał żółty krzyż. Lekko przestępował z nogi na nogę w rytm muzyki i skinął zachęcająco głową w stronę młodego bębniarza, po raz pierwszy grającego podczas mszy. Powoli, poruszając się zgodnie z rytmem, rozpostarł dłonie nad głową, po czym opuścił je dając znak do modlitwy. Śpiew zmienił się w szept i ucichł. Ksiądz stanął z boku ołtarza. Chłopiec z ogoloną głową podsunął mu do piersi księgę o złoconych kartach, otwartą do czytania. Chude nogi wystawały chłopakowi z workowatych spodni. Dłońmi chwycił skórzaną okładkę, a brodą przytrzymał kartki: jak stojak na nuty. Patrzył w górę, ze wzrokiem utkwionym w księdza. Dubonnet pogłaskał chłopca po głowie i mrużąc oczy, odczytał lekcję, zaznaczając tekst palcem. Gdy przewracał kartki, głowa chłopca poruszała się w górę i w dół, jak dobrze naoliwiona maszyna. Kiedy czytanie dobiegło końca, 208 Dubonnet uwolnił chłopca od ciężaru, uczynił nad nim znak krzyża i wrócił do ołtarza. Chłopiec zeskoczył ze schodów i usiadł dumnie u stóp starej kobiety. Kazanie ojca Dubonnet w lingala było krótkie. Wygłaszał swoje słowa i zdania z delikatną wyższością, jak rolnik siejący ziarno, który zna swoją ziemię i wie, że jest podatna i urodzajna. Często przerywał na chwilę swój wywód. Kościół wypełniało wtedy zbiorowe iyo ludzi, a pomiędzy krokwiami roz- brzmiewały miękkie tony mniejszego bębenka. Nie było stukania w ambonę ani dogmatów wbijanych do głowy, ale raczej dialog między księdzem a jego ludźmi. Gdy kazanie dobiegło końca, wierni wstali do błogosławieństwa, zaśpiewali i zaklaskali do rytmu. Ojciec Dubonnet przeszedł wzdłuż ławek, wiodąc za rękę chłopca, który trzymał mu Biblię. — Wcześnie pan wstał, doktorze — zauważył ksiądz, gdy Aaron powitał go na schodach przed kościołem. — Wspaniały sposób na rozpoczęcie dnia — odparł Aaron. Dubonnet lekko popchnął chłopca. — Uściśnij dłoń amerykańskiemu naukowcowi, mon petit. — Bonjour, monsieur le scientiste. Aaron uścisnął mu dłoń. — Jak masz na imię? — Impanda Elandu — odparł chłopiec. — Ojciec Dubonnet mówi na mnie „Bienvenue". Ksiądz położył rękę na ramieniu chłopaka. — Pojętny chłopak i nieźle gra w piłkę nożną. Ale musimy popracować nad rozwojem mięśni jego nóg, żeby dorównywały umysłowi. To jego babcia. — Dubonnet wskazał na starą kobietę, która do nich podeszła. Aaron podał jej rękę. Ksiądz ciągnął dalej: — Oboje jego rodzice zmarli w czasie epidemii. Przez następne trzy dni Aaron i Weronika pracowali w wioskach. Co wieczór Aaron szedł spać po dobrej kolacji u sióstr, wyczerpany, ale zadowolony, że kompletowanie danych idzie sprawnie. Przebywał w ekscytującym miejscu, wykonywał pracę, jaką uwielbiał, z kobietą zakonnicą, która znała teren i której zaradność i humor wzmagały jeszcze przyjemność przeżywania każdego dnia. Jego jedynym zmartwieniem było przechowywanie próbek zebranych od tych, którzy są lub byli chorzy. Collard przywiózł z Kinszasy dwa dziesięciogalonowe pojemniki termiczne, wypełnione suchym lodem i azotem. Jeden zabrał ze sobą z powrotem, z zamrożoną krwią, którą tu zebrali. Drugi pozostał i musiał wystarczyć, do chwili gdy Howard i pozostali dotrą z resztą materiałów. W większości wiosek, gdy już skończyli pracę, Weronika zbierała wokół siebie swoich rolników. Przedstawiała ich z dumą Aaronowi i zachęcała, żeby produkowali jak najwięcej, aby mieli dużo na sprzedaż, gdy skończy się oficjalna kwarantanna. Pod koniec trzeciego dnia, przed kolacją, znowu napisała do swojej siostry. 209 18 października 1976 Moja Najdroższa Gabrielo, wszystko wróciło do normalności — o ile może być normalnie bez naszych sióstr w Chrystusie. Rozmyślam o nich codziennie i modlę się za ich dusze. Jestem przekonana, że ich przejście przez czyściec będzie krótkie i potem będziemy mogły liczyć na ich modlitwy w Niebie o pomoc dla nas, w naszej odbudowie. Przyjechał zespół trzech lekarzy, pod kierownictwem doktora Collarda, ale już odjechali. Pozostał jedynie doktor Aaron Hoffman. Ten amerykański lekarz ma czułą duszę i jest pierwszym Żydem, z jakim pracowałam. I powiedział mi, że nigdy wcześniej nie miał zakonnicy jako asystentki. Wczoraj jechaliśmy i rozmawialiśmy o Afryce w czasach kolonialnych i roli, jaką odegrali misjonarze. Nagle zatrzymał dżipa i wyłączył silnik. Odwrócił do mnie swoją zdziwioną twarz. Spytałam go: — O co chodzi? Co się stało? — Mc — odpowiedział. — Tylko sposób, w jaki siostra żyje, wydaje mi się anormalny. — Nie mógł zrozumieć, jak mogłam dobrowolnie zrezygnować z roli żony i matki. Jak wiesz, Gabrielo, wiele osób sądzi, że jesteśmy w jakiś sposób niezwykłe — nawet trochę dziwne. Powiedziałam mu, że zostałam poślubiona Chrystusowi i że moją rodziną jest Jego rodzina. Rozmyślał przez chwilę i nic już więcej nie mówiąc, pojechaliśmy dalej. Później, w ciągu dnia, jak już odwiedziliśmy kilka wiosek, powiedział: — Prawdziwej żony można dotknąć. — Następnie spytał mnie, czy kobiety zostają zakonnicami po to, by uniknąć opiekowania się mężczyznami. To śmieszne, nie sądzisz? Powiedziałam mu, że czasami bardzo prag- nęłybyśmy, żeby się oderwać od obowiązków domowych. Wyjaśniłam mu, że pierzemy i sprzątamy księżom, a te z nas, które pracują w szpitalach i w szkołach, dodają ludziom otuchy i otaczają czułością w większym stopniu niż inne kobiety. Wtedy podjął temat niewinności, która według niego jest „niezgodna Z naturą". Odparłam, że prawdopodobnie nie każdy może żyć w ślubie czystości, ale dla niektórych jest ona błogosławieństwem. Moja Droga Siostro, żaden inny mężczyzna nie rozmawiał ze mną wcześniej o tych rzeczach. Ale on dalej zadawał pytania. Chciał się dowiedzieć, czy zachowanie czystości wyklucza fantazje. Jak piszę o tym, nawet do Ciebie, czuję, jak twarz ogarnia mi ciepło. — Czy ma siostra problemy z wyobraź- nią? — spytał mnie. Odparłam: — Oczywiście, ale nigdy do takiego stopnia, żeby rzucać się na ciernie róż, jak św. Franciszek. Roześmiał się, ja też, i pojechaliśmy dalej. Po kolacji siedzieliśmy z Augustyna na werandzie. Doktor Aaron opowiedział nam, że gdy był dzieckiem, jego babcia, bardzo ortodoksyjna żydowska dama, w każdy szabas prowadziła go do synagogi. Pamięta starych mężczyzn, którzy uczyli dogmatów Talmudu i wagi obrządków, które jednoczą 210 Żydów na całym świecie. Na studiach medycznych spotkał się z cierpieniem dobrych, niewinnych ludzi i nie potrafił zaakceptować Boga, który w to nie ingerował. Opowiadał nam o głodzie w północnej Afryce, o biedzie azjatyckich slumsów i nawet o niesprawiedliwych triumfach samolubnych, zachłannych ludzi Z Zachodu. Podobno, nie dalej jak przed trzema miesiącami, tysiące ludzi zginęło w trzęsieniu ziemi w Chinach. W Meksyku huragan zabił i okaleczył następne kilka tysięcy. W Afryce Południowej, w Libanie i w Argentynie nie ustają masowe mordy. Nie potrafił znieść, że tyle osób żyje w nieszczęściu. Był zły, Że Bóg na coś takiego pozwala. Nie ośmieliłyśmy się odpowiedzieć. Potem powiedział nam, że, zanim przybył do katolickiej misji, sądził, że będzie pracował z ludźmi, którzy uważają, iż zwykła modlitwa i dobra wola jest rozwiązaniem dla tych wszystkich tragedii. — Ale — powiedział — wy, siostry, ciężko pracujecie, żeby ulżyć w cierpieniu, a modlicie się, zanim reszta ludzi zdąży wstać. Odparłam, że dla mnie to jest bardzo proste. Bóg jest osobą, a nie pojęciem ogólnym. Każdy mężczyzna i każda kobieta pragnie miłości. Wyjaśniłam mu, że w Bogu znajduję doskonałą, nieskomplikowaną miłość. Chcę spróbować sobie przypomnieć, co dokładnie powiedziała mu Augustyna. Podziwia tego młodego lekarza, to widać. Powiedziała coś pięknego, coś jak: — Bóg ze Starego Testamentu jest Bogiem przykazań i zemsty. Nasz Bóg jest raczej ojcem, który rozumie naturę ludzką, ponieważ ją stworzył. Dogmat sprawuje kontrolę poprzez strach; uduchowienie — przez miłość. Bóg daje każdemu z nas wolność wyboru, jak będziemy się zachowywać w obliczu katastrof naturalnych lub nawet naszych własnych porażek. Po długiej chwili ciszy wstał i życzył nam dobrej nocy, ale zanim zszedł z werandy, odwrócił się i powiedział — To, w co wierzycie, widać w sposobie waszego życia. Dziś rano otrzymaliśmy wiadomość z Kinszasy, przez radio w Lisala, według której doktor Howard Fields, szef międzynarodowego zespołu, wyraził Zgodę na pozostanie Aarona w Yambuku. Muszę już zakończyć. Siostra Augustyna chce chyba za dzień lub dwa wysłać Luka do Lisala po zaopatrzenie. Dopilnuję, żeby ten list dotarł do Ciebie. Tego wieczoru Augustyna wręczyła Aaronowi kopertę. Była przesiąknięta od potu mężczyzny, który przyjechał z Bumba na rowerze. Aaron rozerwał papier. Wiadomość była nabazgrana na żółtej kartce z notesu. Aaronie, podaję tę wiadomość przez holenderskiego pilota, o którym dowiedzieliś- my się, że ma dość odwagi, żeby lecieć do Bumba. Burine przesyła informację przez Air Zaire, że zostajesz w Yambuku. Nie mogę powiedzieć, żebym Ci się dziwił, ty szczęśliwy uparciuchu. Też chciałbym tam być. Sytuacja w kłinice Ngaliema jak na razie jest ustabilizowana. Gdy 211 zmarła ta zairska pielęgniarka, izolowani ludzie próbowali wydostać się Z budynku. Żołnierze, którzy mieli zapobiegać takim katastrofom, uciekli, a Sarah sama wepchnęła odbywających kwarantannę z powrotem do ich pokojów i pozamykała drzwi. Spędziliśmy ogromnie dużo czasu nad ewentual- nym planem ewakuacji, gdyby ktoś z nas zachorował. Afryka Południowa jest jedynym krajem, który wyraża gotowość przyjęcia zainfekowanego członka zespołu. Ambasada amerykańska nalega, żebym codziennie zdawał im poufną relację, a następnie wygłaszał oficjalny komentarz dla prasy. Są bardzo wymagający i właściwie wcale nam nie pomogli. Generator i wirozamrażarkę, niezbędne do zastosowania w Yambuku plazmaferezy, otrzymaliśmy przez amerykańskiego lekarza, który kieruje Prezydencką Służbą Zdrowia. Brak mi Twojej pomocy. Wiele z naszych zebrań przeciąga się po północy i stają się tym bardziej beztroskie, im więcej wina się leje. Reszta z nas powinna dotrzeć za kilka dni, jeśli Bóg i zairski rząd pozwolą. Twój Howard — Zespół międzynarodowy powinien tu dotrzeć pojutrze — oświadczył Aaron podchodząc do stołu, przy którym siedziały Augustyna i Weronika. Omówili sprawy zakwaterowania i wyżywienia dla nowo przybyłych, a Aaron objaśnił im zasady plazmaferezy. — Rano wyślę Luka po zaopatrzenie i możemy przygotować pozostałe pokoje w domku gościnnym. Doctoresse z Afryki Południowej może spać z nami w klasztorze — powiedziała Augustyna. — I możemy wykorzystać dom Masangayi — dodała Weronika. Dołączyła do nich Antonia, i bez słowa przycupnęła na krześle. — Rozchmurz się, Antonio — powiedziała Weronika. — Za dwa dni przyjeżdża więcej lekarzy. Staniemy się centrum naukowym. Antonia spojrzała na swój talerz i zaczęła bawić się nitkami w serwetce. Spojrzała na Augustynę i wymamrotała: — Dziś po południu, gdy kładłam świeżą pościel na łóżku ojca Dubonnet, znalazłam pod jego poduszką kilka zakrwawionych chusteczek. — Rozmawiałaś z nim o tym? — spytała Weronika. — Oczywiście, że nie — odparła Antonia, zerkając na Weronikę. — Co ty myślisz... Augustyna przerwała jej ruchem ręki i zwróciła się do Aarona. — Doktorze, porozmawia pan z ojcem Dubonnet? — Oczywiście — odrzekł. — Czy wcześniej był chory? — Właściwie nie, ale pali jak komin, co widać po jego brodzie, a gdy jest zmęczony, to głos mu chrypnie — odpowiedziała matka przełożona. — Wszystkie się o niego martwimy, ale nawet nie pozwoli wspomnieć o swoim zdrowiu. Po kolacji Aaron poszedł do domku gościnnego, zapukał do drzwi Dubonneta 212 i wsadził głowę do środka. Ksiądz spał. Aaron cicho zamknął drzwi. Tuż po świcie ponownie zajrzał do pokoju, ale łóżko Dubonneta było puste. Po poranku wypełnionym przygotowaniami na przyjęcie zespołu z Kinszasy, Aaron i Weronika udali się na północ, do wioski, z której dotarły wieści o kilku chorych. Droga była pełna dziur wypełnionych błotem, musieli więc wolno jechać. Dotarli do celu, gdy chmury kłębiły się gwałtownie nad głową. Pracowali w pośpiechu, ale gdy Aaron pobierał krew od ostatniego pacjenta, burza natarła na wioskę. Szybko pozbierali swój sprzęt i pobiegli w stronę dużej, prostokątnej chaty, gdzie jakiś mężczyzna wskazał zapraszającym gestem pusty pokój. Błyskawice rozbłyskiwały seriami, a po nich następował grzmot. Trzęsąc się w mokrych ubraniach, stali przy drzwiach i patrzyli, jak drzewa drżą i chylą się na wietrze. Aaron spojrzał przez ramię i zauważył niskie krzesło z odchylonym oparciem. Wskazał je Weronice. Przysiadł na postrzępionej macie obok niej i skrzyżował nogi. Burza trwała z niesłabnącą siłą, strugi deszczu waliły o plecionkę, a grzmoty odbijały się echem wokół nich. Błysk oświetlił postać Weroniki; kształt jej piersi i gładkie zaokrąglenia ud pod przesiąkniętą bluzką i spódnicą. Skulili się razem, gdy piorun z trzaskiem przeleciał przez drzewa i uderzył tuż obok chaty. Aaron sięgnął po jej dłoń i przytrzymał ją. Ich oczy spotkały się przy następnym błysku, potem Weronika odwróciła głowę, ale nie odebrała mu ręki. Powoli pioruny ucichły w oddali i zelżał odgłos deszczu. Augustyna czekała, a lampa na stole w refektarzu oświetlała zmarszczkę na jej zatroskanej twarzy. Nieustający deszcz potęgował jej zdenerwowanie i gniew. Przepadła im kolacja i pewnie utknęli na noc w jakieś błotnistej dziurze. Postanowiła, że od tej pory Luc będzie towarzyszył lekarzowi i tej niepos- kromionej zakonnicy. Jeszcze lepiej, jak przybędą lekarze z Kinszasy, przydzieli Weronice obowiązki, które zmuszą ją do pozostania w misji. Matko Święta, modliła się, opiekuj się nimi i odwiedź Weronikę od przepaści, do której popychają ją uczucia. Kilka minut później pokój omiotły reflektory samochodu. Złapała lampę i zeszła z werandy, gdy Weronika wysiadała z dżipa. — Co się stało? — spytała ostro matka przełożona. — Nic — odparła Weronika. — Drogi są okropne i musieliśmy w chacie przeczekać burzę. — Odwróciła się i pomachała Aaronowi, który pomachał jej również i odjechał do domku gościnnego. Weronika usiadła w ciemnym refektarzu i czekała. Augustyna wróciła z kuchni, niosąc w jednej ręce lampę, a w drugiej talerz z zimnym jedzeniem. — Dziękuję — powiedziała Weronika. — Przepraszam, jeśli się przez nas martwiłaś. — Chcę ci ufać, Weroniko. Ale zanadto wystawiasz się na pokusę z męż- czyzną takim jak ten lekarz. — Potrafię dać sobie radę sama — powiedziała Weronika. — Wydaje mi się, że pewnie potrafisz, ale możesz sprawić trudności 213 mężczyźnie, ze swoją otwartością i zdecydowaniem. Wtedy twoja samokontrola na nic się nie zda. — Przemyślę to. — I módl się. — I będę się modlić. Dobranoc, matko. Rozdział 19 4 listopada 1976 "* Droga Gabrielo, naukowcy z Ameryki i z Europy przyjechali z Kinszasy dwa tygodnie temu. Jutro wyjeżdżają. Epidemia się skończyła. Tylko doktor Aaron zostanie kilka dni dłużej, żeby pouzupełniać rachunki i zakończyć sprawy. Gdy patrzę wstecz, wydaje mi się, że to wszystko stało się tak szybko. Najpierw śmierć naszych ukochanych sióstr i przyjaciół w Yambuku i w oko- licznych wioskach. Potem odwiedzanie wszystkich wiosek, żeby upewnić się, że nie skryli się gdzieś jacyś chorzy, i w końcu poszukiwania tych paru osób, które wyzdrowiały i mogły mieć przeciwciała. Wkrótce znowu zostaniemy sami. Wciąż nie wiedzą, skąd się wziął ten wirus, ale wszyscy jesteśmy pewni, że epidemia została zahamowana dzięki temu, że wodzowie zarządzili zabarykadowanie wiosek. Ciekawa jestem, kto sobie przypisze tę zasługę! Czy pisałam Ci, że wprowadziłyśmy się z powrotem do naszych sypialni w klasztorze? Okropne wspomnienia, które wydawało się, że czas rozmył, wróciły ze swymi dźwiękami i zapachami. Trzy, z sześciu pokoi, przypominają nam nasze siostry, które poszły do Nieba. Wciąż nie możemy uwierzyć, że one nie żyją. Pokoje wyglądają tak, jakby ich mieszkanki pojechały na wakacje. Dobrze, że mamy dużo ciężkiej pracy. Pozostaje niewiele czasu na rozmyś- lania. Surowicę można uzyskać tylko od tych nielicznych, którzy posiadają przeciwciała tej „gorączki"; tak więc tych pozostałych przy życiu sprowadza się do misji i prosi o oddanie krwi. Ich pierwsza reakcja jest zawsze negatywna. Ale gdy wszystko im się wyjaśni i obieca dwadzieścia zairów, z chęcią się godzą. Krew umieszcza się w półlitrowych, plastykowych torbach i zabiera do wirówki. Gdy z górnej części zbierze się surowicę, komórki natychmiast są oddawane dawcom. Surowica, która można wyleczyć inne ofiary „gorączki", jest przechowywana w zamrażarce przysłanej z Kinszasy. Cała praca musi być wykonywana z ogromną dbałością o najmniejsze szczegóły. Mimo że tęsknię za wożeniem lekarzy do wiosek, jestem zadowolona, że Augustyna przydzieliła mnie do pomocy przy krwi. To jest najważniejsze 215 zadanie naukowca — jak łuskanie ryżu, żeby można go było zjeść. Doktor Fields, szef zespołu, daje mi pieniądze dla dawców i przydzielam każdemu z nich odpowiednią, tygodniową rację żywności (żeby pomóc im wytworzyć więcej surowicy). Zapisuję wszystkie wydatki. Powinnaś zobaczyć nasz szpital! Poznałabyś ściany i nic więcej. Właśnie w sali operacyjnej pobierają krew pod nadzorem la doctoresse Suzman. Zna holenderski i francuski. Zanim wyjechała do Afryki Południowej, była w oddziałach spadochronowych armii izraelskiej, podczas ich wojny o niepod- ległość. Czy możesz sobie coś takiego wyobrazić? Jest drobniutka, nie ma za bardzo mięśni i je jak ptaszek, ale według lekarza Aarona jest jednym z najlepszych lekarzy od chorób wirusowych na świecie. Nowa stacja nadawczo-odbiorcza stoi teraz w dawnym pokoju Dubonneta, w domku gościnnym. On sam przeprowadził się z powrotem do domu ojców. Co godzinę mamy bezpośredni kontakt z Kinszasą i z Bumba i jest lepszy i wyraźniejszy odbiór niż w starym radio. W jednym z pozostałych pokoi domku gościnnego lekarze urządzają swoje spotkania. Ściany tam pokryte są mapami naszego regionu, jak w jakiejś kampanii wojskowej. Laboratorium jest w przychodni. Jest tam wiele skomplikowanych urządzeń, z których, bez długich objaśnień, nic nie można zrozumieć. To nieprawdopodobne — to wszystko przyjechało z Kinszasy. W przycho- dni są nawet dwie elektryczne lodówki, które działają przez całą dobę, zasilane z ogromnego, nowego generatora. Jeśli chcemy, mamy w nocy światło, i bardzo dobrze, ponieważ jest tyle pracy, że kładziemy się po dwudziestej trzeciej. Nasza trójka, jak zwykle, wstaje o piątej na poranne modlitwy. Kaplica wydaje się taka pusta. Augustyna i ja czytamy lekcje; Antonia prawie się nie odzywa. Bardzo się o nią martwimy. Lekarze przywieźli nowe materace, prześcieradła i koce oraz żywność — pełno konserw i skrzynki whisky i wina. Posprzątaliśmy i pomalowaliśmy dom, w którym mieszkał Masangaya, i przygotowaliśmy go dla dwójki młodych wirusologów z Antwerpii. Doktor Suzman mieszka z nami w klasztorze. Dla niektórych gotuje się w kuchni, w domu Masangayi. Pozostali jedzą z nami. Augustyna ma pełne ręce roboty, żeby wyżywić tych wszystkich ludzi, ale jedzenie jest smaczne i dobrze za nie płacą. Doktor Fields powiedział Augustynie, że misja nie straci żadnych pieniędzy i że wszystkie zapasy przywiezione z Kinszasy pozostaną u nas. Dubonnet marudzi coś o luksusie, ale z chęcią korzysta z ich johnniego walkera i koniaku... i szczególnie z kalifornijskiego wina, którego przywieźli całe skrzynki. Od kilku dni przebywa w Yambuku nadąsany profesor z Belgii. Przyjechał, zęby zebrać próbki zwierzęce, które mogłyby coś wyjaśnić na temat po- chodzenia wirusa. Traktuje nas jak służące; żadnego „proszę" ani „dziękuję". Wczoraj wrzasnął na mnie: — Przynieś mi grzebień i mydło. — Byłam taka wściekła, że odwróciłam się do niego plecami i poskarżyłam się matce 216 przełożonej. Ale Augustyna powiedziała jedynie: — Tika, tika, Weroniko On się przyzwyczaił do komenderowania pielęgniarkami. Miej trochę poczucia humoru. On tu czuje się jak ryba bez wody. — Wszystkie będziemy rade, gdy wyjedzie. Wczoraj lekarze znaleźli trzy osoby z przeciwciałami, w tym czternas- toletnie dziecko i kobietę w ciąży. Ta kobieta to nowy problem. Istnieją wirusy i choroby (jak na przykład różyczka), które przechodzą z matki na noszone w łonie dziecko. Lekarze jeszcze nie wiedzą, czy wirus, który spowodował epidemię, jest przekazywany w ten sam sposób. Będą musieli zbadać dziecko, gdy się urodzi w marcu, i jeśli będzie miało „gorączkę ", trzeba będzie podjąć niezbędne środki ostrożności, żeby zapobiec kolejnej epidemii. Powiedzieli mi, że ta odrobina surowicy z przeciwciałami, którą udało im się zebrać, może pomóc wyleczyć dziecko czy kogokolwiek, kto zapadnie na tą chorobę. Możliwe, że pojedziemy do Binga na wakacje, jeśli będziemy tylko miały czas. Ciągle pytamy lekarzy, kiedy możemy pojechać, ale zawsze to odraczają. Nikt nie ma odwagi wystawić pisemnego zezwolenia. Pewnie i tak nie mogłybyśmy jechać, skoro tyle jest tutaj ludzi. Nie da się przecież na jakiś czas zamknąć dużej misji, prawda? Augustynie bardzo przydałby się urlop. Powinna jak najszybciej wrócić do Gravenwezel i zabrać ze sobą Antonię na leczenie. Doktor Aaron powiedział mi, że ojciec Dubonnet też musi wrócić do Belgii. Doctoresse Sarah zbadała go i twierdzi, Że może mieć raka gardła. Nic mamy o tym nie wiedzieć. Musiała z nim stoczyć prawdziwą walkę, zanim Zgodził się wyjechać. Gdy jest z nami, zachowuje się jak zawsze, ale przykro jest patrzeć na niego, gdy sądzi, że jest sam. Przyglądałam się, jak wchodzi Z altany na wzgórze. Zatrzymywał się kilka razy, Żeby złapać oddech, a potem usiadł na ziemi, sapał i kaszlał, trzymając się rękoma za głowę. W samej misji życie niemal wróciło do normy. Ludzie wracają na pola zbierać ryż; coś, w co kilka tygodni temu trudno by było uwierzyć. Wkrótce znowu otworzymy nasze szkoły. Wczoraj doktor Fiełds dał pozwolenie, że niższe szkoły mogą zebrać dzieci i zacząć zajęcia. Muszę znaleźć nowego dyrektora i pięciu nauczycieli. Będą musieli pochodzić z Yambuku, bo nikt inny nie przyjmie tu pracy. Być może, sama będę musiała poprowadzić lekcje dla dziewcząt. Co będzie z naszym szpitalem? Nie wiem. Koniecznie musimy jechać do Binga, żeby porozmawiać na temat naszej przyszłości. Otrzymujemy bardzo niewiele listów, ponieważ rejsowe samoloty wciąż nie lądują w Bumba ani w Lisala. Brak nam wiadomości od Was wszystkich, ale Bóg ma swoje poglądy na naszą sytuację i swoje rozwiązania na przyszłość. Naszym obowiązkiem jest praca pełna poświęcenia, żeby wzmocnić naszą wzajemną miłość do siebie i, oczywiście, miłość do Zairczyków. Czasami ta miłość nie jest nam darowana, ale przychodzi, gdy pracujemy, modlimy się i pozostajemy lojalni w stosunku do naszych obowiązków. 217 Co to za długi list bez ładu i składu! Musze teraz zakończyć i pomóc Augustynie przy obiedzie. Zwróciła się do misji w Lisala o przysłanie pielęgniarzy i nauczycieli, ale Monseigneur odpowiedział, że w chwili obecnej nie ma możliwości przysłania nam pomocy. Jak Augustyna odjedzie zAntonią i z doktorem Aaronem, pozostanę tutaj jedyna mondele. {Boże, daj mi siłę). Doktor Fiełds zaofiarował się, że zabierze ten list do Bumba i poprosi tamtejszych ojców, żeby go do Ciebie wysłali, moja Droga i Umiłowana Siostro i Siostro w Chrystusie. Weronika Obiad zaczął się ponuro. Dubonnet nie przyszedł i Aaron poszedł go szukać, ale wrócił i powiedział, że jego pokój jest pusty i nie ma roweru. Augustyna zasiadła u końca stołu i odmówiła modlitwę dziękczynną. W mod- litwie wspomniała wszystkie siostry, które odeszły, ojca Gerarda i setki zmarłych Zairczyków. Podziękowała Bogu za przybycie lekarzy i prosiła, żeby miał ich w opiece w drodze powrotnej do Kinszasy. A potem zapach kozła w pożywnym oleju palmowym i w sosie pieprzowym, góra ryżu, smażone banany i mpondu poprawiły nastrój. Aaron napełnił szklanki winem. Howard zaproponował toast za siostry i za misję. Sarah wzniosła szklankę za Augustynę i Weronikę i podziękowała im za pomoc i gościnność. Wszyscy z apetytem rozpoczęli ucztę. Następnie, gdy siostry sprzątały ze stołu, lekarze przenieśli się na werandę, żeby omówić szczegóły tego, co Aaron ma do zrobienia w ciągu najbliższych paru dni. Gdy spotkanie dobiegło końca, wszyscy udali się do swoich pokojów, żeby się spakować i przygotować do wczesnego wyjazdu. Śniadanie przebiegało w atmosferze chaosu i pośpiechu. Ciągle ktoś wchodził i wychodził, ładowano bagaże na samochody. W końcu wszyscy zebrali się przed klasztorem. Kiedy Augustyna stała z Weroniką i z Antonią na schodach werandy i ściskały wszystkim dłonie, zza rogu budynku wyszedł Dubonnet. Wręczył Lukowi zniszczoną walizkę, związaną surowym sznurkiem i stanął przed siostrami. — Wielebne siostry — skinął oficjalnie głową w stronę Augustyny. — Odwiedzę was w Gravenwezel, jak już wyrwę się ze szponów lekarzy. Augustyna wzięła jego dłoń i pocałowała ją. Ciągnął dalej: — Weroniko, zostań z Bogiem jako jego bojowniczka, ale pamiętaj, że ludzie dobrej woli zawsze dostają po głowie. — Uczynił jej znak krzyża na czole. — A ty, Antonio, moja siostro służebna. Dziękuję ci za twoją opiekę. Niech Święta Dziewica ukoi cię w wędrówce przez ciemne tunele i wyprowadzi z powrotem do światła. — Pobłogosław mnie, ojcze — szepnęła Antonia klękając. Zrobił, jak pragnęła, i postawił ją na nogi. — Odwagi, siostro. Znasz moje stare powiedzenie: tylko dobrzy ludzie umierają przed czasem. Ty i ja... — zdusił kaszlnięcie chusteczką i mówił 218 dalej. — Chodzi mi o to, że mam przed sobą długą drogę, zanim przypną mi taką etykietkę. Antonia usiłowała powstrzymać łzy. Ksiądz odwrócił się, wsiadł na tylne siedzenie land rovera i zatrzasnął drzwiczki. Lekarze wychylili głowy, krzycząc do widzenia" i pojazdy odjechały. Aaron spędził resztę dnia na sporządzaniu zasadniczej wersji arkusza danych i przeglądaniu wraz z Augustyna i Weroniką rachunków. Musiał odbyć jeszcze kilka wypadów do wybranych wiosek, żeby posprawdzać szczegóły epidemiolo- giczne, a potem miał wyjechać z Augustyna i Antonią. Późnym popołudniem Weronika siedziała przy biurku Augustyny i robiła przegląd zapasów żywności i paliwa w misji, których po odjeździe naukowców było pod dostatkiem. Gdy wyjedzie Augustyna i Antonia, potrzebni będą nowi pracownicy do pralni i do kuchni. — Lisala potwierdziła dziś rano, że nie mogą nam przysłać więcej pomocy — oświadczyła Augustyna. Weronika wzruszyła ramionami i wes- tchnęła. Zmarszczki pod oczami i przygarbione plecy świadczyły o jej zmęczeniu. — Dam sobie radę — powiedziała. — Na pewno tak, Weroniko. Ale sądzę, że powinnyśmy przejąć sprawy w swoje ręce. Wyślę wiadomość do Binga z prośbą, żeby przysłano tu do ciebie jak najszybciej Twoją siostrę, Gabrielę. Weronika usiadła. — Naprawdę myślisz, że pozwoliliby jej tu przyjechać? — Oczywiście, jeśli ja wystąpię z taką prośbą. Adelina wróciła do Antwerpii, a Matylda jest w Niebie. Jestem teraz najstarszą siostrą tu, w Zairze. — Może powinnaś poinformować przez radio Lisala? — Nie. Zrobimy to same. Wyślę Luka z wiadomością do Binga. Po drodze może zatrzymać się w Ebonda i dostarczyć list siostrze Nuncjacie, w którym poprosiłam ją, żeby przyjechała na kilka tygodni i pomogła ci w prowadzeniu szkół. Może nadłożyć drogi do Bangabola z listem do siostry Serafiny, twojej przyjaciółki, jeśli się nie mylę. Jak wiesz, jest teraz matką przełożoną franci- szkańskich misjonarek maryjnych. Wyjaśniłam jej, jaka będzie twoja sytuacja po naszym wyjeździe i... — Napisałaś już te wszystkie listy? — wykrzyknęła Weronika i podskoczyła. Obiegła biurko i uścisnęła Augustynę. — Oczywiście. Mimo że przyczyniłaś się do moich siwych włosów, twoja energia i żywotność pomogły mi wytrwać... — Weronika znowu ją uścisnęła. Augustyna odsunęła ją, wygładziła welon i dodała: — ...w taki strasznie wykańczający sposób. Następnego dnia, o zmierzchu, Luc wrócił z trzema nowymi siostrami. Przedstawiono Aarona i posadzono go przy krańcu stołu, naprzeciwko Augustyny. Serafina, hiszpańska siostra pielęgniarka, która uczyła Sukato, zasypywała Aarona pytaniami o epidemię. Gabriela i Weronika zaserwowały obfity posiłek, 219 składający się z serów, wędlin i owoców w galaretce, które siostry przywiozły ze sobą. Aaron wcześnie udał się do swego pokoju, pewien, że zakonnice miały sobie dużo do opowiadania i bez niego będą się czuły swobodniej. Po śniadaniu Aaron, Weronika i Augustyna pozostali przy stole, a inne siostry odeszły, aby zająć się swoimi sprawami. Aaron zwrócił się do Augustyny z pytaniem, czy Weronika mogłaby mu towarzyszyć podczas ostatniej wizyty w wioskach. — Muszę sprawdzić jeszcze trzy miejsca, w tym Bongolu, gdzie zmarła Nza i Ngasa Moke, i ich rodzina — powiedział. Następnie spojrzał na Weronikę. — Znasz ich. Byłoby mi dużo łatwiej, gdybyś ze mną pojechała. — Chętnie — zgodziła się Weronika. Spojrzała na Augustynę. — Ale do Bongolu jest siedemdziesiąt kilometrów. — Wiem. Ale gdybyśmy zaraz wyruszyli, z łatwością zdążymy. Sukato opowiadał mi o nganga w Bongolu i chciałbym go poznać. — Sukato i jego nganga\ Czy naopowiadał panu, że ten starzec go wyleczył? — spytała Weronika drwiącym tonem. — Tak i przekazał mi wszystkie szczegóły tej kuracji. — I wierzy mu pan? — Tego nie powiedziałem. Powiedziałem, że chciałbym poznać tego znachora. — Nauczy się pan, że oni mają swoje własne metody, a my mamy swoje i najlepiej jest ich nie mieszać. W każdym razie, na dzisiejsze popołudnie zwołałam zebranie spółdzielni rolniczej. Aaron zwrócił się do matki przełożonej. — Ma siostra teraz wielu pomocników. Czy któraś z innych sióstr nie mogłaby jej zastąpić? — Nie dzisiaj, doktorze. Mamy tu zbyt dużo roboty. Wyślę z panem Luka. Augustyna wstała i wraz z Weroniką zaczęły zbierać filiżanki po kawie, kończąc tę konwersację. Weronika wyszła do kuchni. Augustyna, zanim poszła za nią, dodała: — Poczekamy, aż pan wróci, i urządzimy dzisiaj małą kolację pożegnalną. Odprawiła go. Aaron skinieniem głowy przyjął to do wiadomości i wyszedł na taras, żeby poczekać na kierowcę. Usiadł na schodach i martwił się, że był niedelikatny w naleganiach, aby Weronika z nim jechała. Czy naprawdę miała zebranie rolnicze? Po kilku minutach podjechał Luc. Weronika i Augustyna machały do niego stojąc w drzwiach kuchennych. Aaron odpowiedział im tym samym. Brakowało mu Weroniki bardziej, niż sądził. Czy to jej niedostępność sprawiała, że była tak atrakcyjna? Czy jego żądzę wzbudzało to, czego nie mógł dotknąć? Pod wieczór, przed kolacją, Aaron dołączył do sióstr na werandzie. Opowiadał, że dzień był udany, chociaż nie zdołał odnaleźć ngangi. Zapewnił je, że złoży oświadczenie władzom w Bumba i w Kinszasie, że oficjalna kwarantanna dla całego rejonu może zostać zniesiona. 220 __ Ależ kwarantanna jest zniesiona od wielu dni — powiedziała Weronika __ już razem z Gabrielą objechałyśmy na vespie wioski i informowałyśmy ludziom że misja funkcjonuje normalnie. ' __ Tak — zgodził się Aaron. — Oficjalne komunikaty na ogół są spóźnione w stosunku do faktów. Kolacja była na cześć tych, którzy nazajutrz wyjeżdżali. Weronika przybrała stół kwiatami. Dzięki wieprzowinie z rusztu i dwóm butelkom kalifornijskiego wina posiłek stał się świątecznym wydarzeniem. Po kolacji Weronika wyniosła na werandę gramofon. Muzyka popłynęła w nocnym powietrzu. Antonia przeprosiła wszystkich, twierdząc, że musi dokończyć pakowania. Weronika i Serafina tańczyły i, ku aplauzowi Nuncjaty i Gabrieli, zachęciły Aarona, żeby do nich dołączył. Augustyna siedziała i obserwowała, rada, że gdy wyjedzie, Weronika pozostanie w otoczeniu przyjaciół. Wszyscy jęknęli, gdy — jak to matka przełożona — spojrzała na zegarek i zakończyła zabawę. Aaron odniósł gramofon do refektarza i Weronika zeszła z nim po schodach. Szli razem powoli w stronę domku gościnnego i zatrzymali się, żeby zobaczyć, jak księżyc wschodzi nad palmami. Poszli spacerem dalej i rozmawiali o tym, jak spędzili dzień i jak szybko życie w misji wraca do normy. Nagle Aaron zatrzymał się, spojrzał na nią i powiedział: — Dużo się od ciebie nauczyłem, Weroniko. — Czego? — spytała, przechylając głowę. — Że być misjonarzem to ciężka praca, i że przynajmniej jedna zakonnica, którą znam, podlega takim samym uczuciom i lękom jak... inne kobiety. — Chciał pan powiedzieć „normalne kobiety". — Roześmiała się. — Robi pan postępy. — A tak, wielkie postępy. — Zaśmiał się z nią i zerwał gałązkę bugenwilli, którą podsunął jej, aby wchłonęła zapach. — Odsuwając żarty na bok, kiedy byliśmy razem w wioskach, uświadomiła mi siostra, jak bardzo jest oddana swemu powołaniu. — Pan również jest oddany swojej profesji. — W pewien sposób tak. Ale oddanie zawodowe nie jest tak wymagające jak oddanie ludziom. Widziałem, jaka miłość istnieje między siostrą a Afrykanami, nawet gdy byłaś dla nich surowa. Gdybym miał własną siostrę, chciałbym, żeby była właśnie taka. — Jak to miło usłyszeć coś takiego. Ja mam brata, który przypomina mi pana. On jeden w rodzinie nie poświęcił się dla życia religijnego, ale jest też dobrym człowiekiem. — Nauczyłem się też, że wy, zakonnice, żyjecie w normalnym świecie, choć nie stanowicie jego części. Weronika zastanowiła się przez chwilę. — Nasz zakon misyjny pracuje w miejscach, gdzie tubylcy potrzebują tego, co im ofiarujemy i czego ich uczymy. To nie znaczy, że musimy przyjąć wszystkie ich wartości i żyć tak jak oni. — Oczywiście — zgodził się Aaron. 221 Księżyc za Weroniką wspiął się na korony drzew i rzucał swoje łagodne światło na jej głowę i welon. Spojrzał na nią, ale twarz miała ukrytą w cieniu. — Czy zdarza się, że któraś z was w końcu porzuca to odizolowane życie? — Rzadko. Słabe odpadają jeszcze w okresie kształcenia. — Te, które mają alergię na róże? — spytał chichocząc. — Jak najbardziej! Ciernie różane nie są dla wszystkich. — Nagle spojrzała na dół i klepnęła się w kostkę. — Mrówki ogniste! — krzyknęła, zaczęła tupać i gwałtownie pocierać nogi. Pobiegli do klasztoru i zatrzymali się na werandzie, żeby pozdejmować z nóg pozostałe owady. — Mrówki przerwały nam rozmowę, która stawała się już zbyt poważna — powiedziała Weronika, śmiejąc się i łapiąc oddech. — To wszystko mówiłem serio. Ale zgadzam się, że rozmowa zaczynała być już dosyć trudna — powiedział Aaron. — Dobranoc, Weroniko. Do zobaczenia przy śniadaniu. — Odszedł w stronę domku gościnnego. — Dobranoc, doktorze. — Patrzyła, jak się oddala. Aaron spojrzał na zegarek. Wprowadził już ostatnie dane do głównego arkusza, torby miał spakowane, a wciąż jeszcze pozostała mu niemal godzina do wyjazdu. Wyruszył powoli ścieżką między dwoma rzędami królewskich palm, minął pola kawowe, nakrapiane kopcami termitów wysokości człowieka, i doszedł do małego cmentarza, gdzie pochowana była siostra Lucie, siostra Matylda i ojciec Gerard. Stał i przyglądał się koślawym literom na białych krzyżach. Weronika pokazała mu zdjęcia tych dwóch zakonnic i księdza i opowiadała historie, które przybliżały mu ich postaci. W żadnej z tych opowieści nie było nic świętoszkowatego. Opór Gerarda w obliczu rebeliantów wynikał z jego natury i zdecydowania. Poświęcenie Lucie dla ciężarnych kobiet i serdeczna opieka Matyldy nad Lucie, która doprowadziła do jej własnej śmierci, były czymś zwykłym w życiu ludzi, których celem było służenie innym. Poszedł do pustego kościoła, stanął, opierając się o framugę drzwi i jego wzrok przyciągnął potężny krucyfiks. Krew ściekała z ran od cierni po bladym czole Chrystusa i zamieniała się w strumienie cierpienia obok Jego nosa i ust. Metalowy dach wydawał dźwięki, rozgrzewając się od słońca, a blade jaszczurki pędziły na koniec zakurzonych belek w poszukiwaniu schronienia przed upałem. Aaron znowu ujrzał wiernych, stłoczonych w surowych ławkach, rząd za rzędem, kołyszących się i śpiewających w rytm bębnów. Przeszedł powoli między kwaterami pracowników i powiedział Mbote, mama i Mbote, tata do tych, którzy unieśli rękę na powitanie. Jeszcze nie spotkał Zairczyka, który nie odwzajemniłby uścisku dłoni czy uśmiechu. Zawsze byli uprzejmi. Ale widział też puste spojrzenia mężczyzn naćpanych chanvre i chwiejny chód upitych wódką bananową. Misjonarze, mimo że rozumieli, iż te zwyczaje dają upust brutalnemu ciężarowi życia w lesie, ganili ich za to. Za chatami pracowników zszedł ze wzgórza do altany i pompy. Minął święte czy też nawiedzone drzewo — zależnie od tego, kto opowiadał historie 222 0 czarowniku. Przemierzył odległość dzielącą go od lasu, wzdłuż ścieżki wijącej sic między ogromnymi kępami fikusa i innych drzew, których nie znał. Gdy się rozejrzał, odniósł wrażenie, że gęsta zielona roślinność zamyka się wokół niego Szybko wrócił do misji. .__ Wezmę pana walizki, jeśli są już gotowe, mon docteur. — Dziękuję, Luc. — Rozejrzał się po pokoju w domku gościnnym, gdzie czuł się jak w domu. — Bardzo ciężko jest wyjeżdżać. — Mamy nadzieję, że wkrótce pan wróci — oświadczył kierowca podnosząc torby. Wyszedł za Aaronem z pokoju. Augustyna, Weronika i pozostałe siostry czekały na niego na tarasie. — Zapakowałam kanapki i butelkę wody na drogę do Bumba — powiedziała Weronika, wręczając mu starannie obwiązane tekturowe pudełko. — Troskliwa i zaradna jak zwykle, Weroniko — powiedział Aaron. Podał pudełko Lukowi. — Będzie mi brak was wszystkich... i tego miejsca, i ludzi. — Zawahał się przez chwile, po czym objął Weronikę i przytulił ją. — Dziękuję za wszystko. — Allez, allez — powiedziała, jakby poganiała dzieci. I dodała cicho: — To my panu dziękujemy. — Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. — Bon voyage et bonne continuation. Aaron podał rękę pozostałym i zszedł po stopniach do land rovera. Gdy odjeżdżali, przekręcił lusterko wsteczne, tak żeby popatrzeć za siebie. Zobaczył, jak Weronika macha do niego, i zabolało go serce. Rozdział 20 Weronika pociągnęła za sznur i w misji rozbrzmiał dźwięk dzwonu. Wielkie deszcze minęły. Nocna mgła wstawała i wisiała przez chwilę w koronach drzew, a poranek tchnął świeżością. Ciągnęła sznur mocno, a ze wszystkich stron do szkoły zbiegały się dzieci, wzbijając tumany kurzu i krzycząc Noki, noki. Weronika szybko przeszła na drugą stronę drogi, klaskała w dłonie i zapędzała je do klas. Znów wróciły poranne zwyczaje. Gdy Augustyna wyjechała, Weronika, Nuncjata i Gabriela ściągnęły do pracy trzy młode kobiety, dawne wychowanki szkół misyjnych, i wyszkoliły je na asystentki nauczycielskie. Weronika doglądała i pomagała sprzątnąć domy pracowników opuszczone po zarazie. Serafina i Sukato jeszcze raz wyszorowali oddziały i inne budynki szpitalne i na nowo zapełnili aptekę i przychodnię zapasami pozostawionymi przez zespół doktora Fieldsa. Niezmiennym problemem pozostało paliwo do generatora, więc misja korzystała z niego co wieczór tylko przez dwie godziny. Teraz, każdego ranka, Weronika przewodziła modlitwom sióstr, planowała dzień, wydawała polecenia pracownikom i pochłaniało ją całkowicie wznawianie działalności misji. Jako nowa matka przełożona dołączała do ludzi, którzy codziennie o świcie zdążali do kościoła, żeby się modlić i śpiewać. Jej energia wlała w wiernych nową nadzieję. Farma rozkwitała, a kolejki chorych czekały cierpliwie obok przychodni. Wczesnymi porankami wciąż budziły ją koszmary senne przywodzące na myśl Antonię walącą do drzwi lub Matyldę wpatrującą się w nią w ciemności. Przestraszona, wychodziła z łóżka, trzymając w rękach lampę naftową człapała korytarzem do gabinetu i zagłębiała się w księgi i plany, szukając błędów czy informacji, które mogła przeoczyć. Przed zmierzchem sprawdzała pranie i zapasy w spiżarni, potem robiła inspekcję garaży i warsztatów, żeby upewnić się, że kłódki są na drzwiach. Kleofas, nocny wartownik, który przyglądał się z daleka, nie wchodził jej w drogę. Wyczerpana wchodziła do łóżka na kilka godzin przed porannymi modlitwami. Augustyna lepiej radziła sobie z przydziałem obowiązków. Pewnego wieczoru, dwa tygodnie po wyjeździe Augustyny, Gabriela i We- 224 ronika piły w gabinecie kawę po kolacji. Właśnie kończyły wstępny raport na temat postępów w pracy misji, kiedy weszła siostra Serafina. — Wszyscy ułożeni do snu? — spytała Weronika. Spojrzała na zegarek, sięgnęła po lampę na biurku, potarła zapałkę i zapaliła ją właśnie w momencie, gdy światła zamrugały i zgasły zupełnie. — Tak. Rano w przychodni było pełno ludzi i mamy tuzin pacjentów na oddziałach chorób wewnętrznych i położniczym. — Serafina przyciągnęła krzesło do biurka Weroniki i usiadła. — Wszyscy chyba czują się dobrze, oprócz mężczyzny, którego Sukato przyjął kilka godzin temu. — Skąd przybył? — spytała Weronika. — Z Yandongi. Jego rodzina przyniosła go na prowizorycznych noszach. — Co mu jest? — Nie jestem pewna. Sukato umieścił go w pokoiku obok przychodni. Spróbuję się o nim dowiedzieć czegoś więcej od rodziny. — W izolatce? — zdziwiła się Weronika. — Dlaczego? Serafina spojrzała na dwie koleżanki. — Sukato sądzi, że ten człowiek może mieć „gorączkę". — Niemożliwe — odpowiedziała Weronika. — Lekarze i naukowcy prze- szukali cały teren i byli pewni, że choroba zniknęła. Nie było ani jednego przypadku od końca października. — Więc Sukato pewnie się myli. — Oczywiście, że się myli. Musisz na niego uważać, Serafino. Starał się być bardzo przydatny naukowcom, a oni przewrócili mu w głowie. — Ten pacjent jest okropnie chory — stwierdziła pielęgniarka. — A jak ci się wydaje, co mu jest? — spytała Weronika. — Nie wiem. Nigdy nie widziałam pacjenta z „gorączką". Ma ponad czterdzieści stopni temperatury, ostre bóle głowy i... Weronika przerwała jej. — To nie znaczy jeszcze, że to jest „gorączka". Na początku epidemii zdałyśmy sobie sprawę, że wiele chorób zaczyna się w ten sam sposób. A malaria? — Sukato ubezpiecza się na taką okoliczność i podaje mu niwachinę — odparła Serafina. — Ale ten człowiek jest jakiś inny niż większość pacjentów, jakich widziałam, z ostrą postacią malarii. — To może tylko wrażenie laika, Wero, ale sądzę, że i tak powinnaś pójść i obejrzeć go. — Nie jestem pielęgniarką. Ale nie martwiłabym się o to zanadto. Sukato pewnie po prostu chce na tobie wywrzeć wrażenie swoją wiedzą. Doktor Hoffman był przekonany, że ta choroba zniknęła. — Jednak, Wero, ulżyłoby mi, gdybyś go obejrzała. Ty i Sukato jesteście jedynymi... Weronika odsunęła krzesło i rzuciła serwetkę na stół. — Dobrze, jeśli ci to poprawi samopoczucie. Ale jestem pewna, że ten człowiek cierpi na coś innego. — Poczuła ucisk w gardle i przyłożyła dłoń do szyi. — Czy coś ci jest? — spytała Gabriela. 225 — Oczywiście, że nie — odparła, przełykając ciężko i biorąc głęboki oddech. To nie może być ta zaraza. Uspokój się i nie rozsiewaj paniki. — Zakręciło jej się w głowie. — Może obejrzysz go rano, Wero? — zasugerowała Gabriela wstając. — Najwyższy czas iść spać. — Nie — odezwała się tępo Serafina. — Wiem, że może przesadzam, ale należy go obejrzeć od razu. — Dobrze — odrzekła Weronika, wycierając twarz i biorąc lampę. — Powiedziałam, że pójdę. — Serafina dodała szybko: — Jeśli pacjent cierpi na tę chorobę, Sukato ma przeciwciała i nic mu nie będzie. Powiedziałam mu, żeby nie wpuszczał nikogo więcej do pokoju. — Dobrze — zaaprobowała Weronika. — Gabrielo, ty zostań tutaj. — Weronika popchnęła w jej stronę pudełko zapałek. — Na półce stoi świeca. Za chwilę wracamy. — Pójdę z wami. — Nie! — rozkazała Weronika. Gabriela usiadła, zdziwiona stanowczością siostry. W żółtym świetle lampy cienie Weroniki i Serafiny tańczyły na krzewach wzdłuż ścieżki do szpitala. Żaby w mokrej trawie milkły i, gdy kobiety już przeszły, ponownie zaczynały rechotać. Po chwili doszły do ceglanego budynku, gdzie było otwarte okno. Sukato, w ubraniu ochronnym, kucał obok dymiącej lampy i usiłował napełnić z fiolki plastykową strzykawkę. Wyprostował się i jego cień powstał na ścianie jak potężne widmo. — Tika — zawołała Serafina. — Czekaj. Gdzie jest rodzina? — Uciekli — powiedział Sukato. — Co powiedzieli o pacjencie? — spytała Weronika. — Nic, siostro. Uciekli — powtórzył pielęgniarz. Weronika podała lampę Serafinie i pochyliła się. Na łóżku, przy oknie leżał na plecach mężczyzna. Na przednie krawędzie oczodołów, rozchylone nozdrza i poplamione zęby padało przyćmione światło lampy. Słyszała, jak łapał z trudem powietrze i wypuszczał je za każdym razem stękając. — Tata, czy mnie słyszysz? — spytała. Nie było odpowiedzi. Sukato pochylił się i poklepał go po ramieniu. Mężczyzna jęknął. — Nie śpi, ma soeur. — Od jak dawna jesteś chory? — Poso moko — odpowiedział chrapliwym głosem. — Od tygodnia. Spytała powoli, podkreślając każde słowo: — Czy przebywałeś ostatnio z kimś chorym? — Nayebi te. Nie wiem. — Czy boli cię głowa? — Iyo. — Gardło i usta, bolą? 226 — Iyo. — Czy zwracałeś i miałeś biegunkę? — Iyo. — Krew? — Te. Makila te. Nie. Krew nie. — Dobrze — powiedziała Weronika. — Ma soeur, on ma „gorączkę" — oświadczył Sukato z głębi pokoju — Niemożliwe. Nie krwawił z żołądka ani z trzewi — odparła Weronika. — Ostatni, którzy zmarli, też nie krwawili. Weronika oparła się o parapet i wbiła wzrok w twarz mężczyzny. Nagle odwróciła się do Serafiny i wrzasnęła głosem, który rozdarł ciszę nocy. — Dotykałaś go? — Nie, Wero — odparła pielęgniarka wstrząśnięta. — Mówiłam ci... tylko Sukato z nim był. Weronika trwała przy swoim, z niepokojem w głosie. — Nie badałaś go? Sama go nie dotykałaś? — Nie, nie dotykałam. Oddychając ciężko, Weronika odwróciła się i ruszyła w stronę przychodni. O Boże, co ja zrobię? Nie mogę przejść przez to jeszcze raz. Zamknęła oczy i zobaczyła postać Matyldy na łożu śmierci, wpatrującej się w przestrzeń. Gdy Serafina podeszła z lampą, Weronika siedziała na progu, ze skrzyżowa- nymi ramionami i kiwała się w przód i w tył. Nie powitała pielęgniarki, a nawet przez jakiś czas nie zauważyła jej obecności. Nagle wstała. — Musimy iść. Wyciągnij Nuncjatę z łóżka i spotkamy się w moim gabinecie. Odeszła w ciemności w kierunku klasztoru. Kilka minut później zakonnice zebrały się wokół biurka Weroniki. Miała twarz koloru popiołu. Mówiła płaskimi, rozważnymi słowami. — Siostry, nie wolno nam wpadać w panikę. Najważniejsze jest, że żadna z nas nie miała kontaktu z pacjentem. — Spojrzała prosto na Serafinę. — Zgadza się, Weroniko — odparła pielęgniarka. — Sukato był jedyną osobą, która go dotykała, a jak widziałaś, nosi rękawiczki, kitel i resztę ubrania ochronnego. — Tak, tak — Weronika machnęła ręką, żeby skończyć z tym tematem. — Teraz posłuchajcie mnie. Wszystkie wrócicie do swoich własnych społeczności. Nie możemy, nie wolno nam tutaj zostać. W tej chwili wiemy, że skoro żadna z nas nie miała kontaktu z pacjentem, nie zapadniemy na tę chorobę. Mimo to, jeśli władze dowiedzą się, że zaraza wróciła do Yambuku, zabronią nam wyjeżdżać. — Spojrzała na swoje zaciśnięte pięści. — Będziecie miały kłopoty w swoich misjach, żeby wyjaśnić, dlaczego wyjechałyście z Yambuku, ale lepsze to, niż pozostanie tutaj. Jeśli o mnie chodzi... — zamknęła oczy i głos przeszedł jej w szept. — Nie mam odwagi pozostać sama. — Przyjrzała się każdej z nich. — Jestem pewna, że ten człowiek ma „gorączkę". Jeśli umrze w nocy, będzie to osiem dni od momentu wystąpienia objawów. Dla mnie będzie to końcowy dowód. Czekała na ich odpowiedź. 227 — Ty jesteś matką przełożoną. Uczynimy, jak nam każesz — odparła cicho Serafina. Pozostałe dwie przytaknęły. Skupiły wzrok na płomieniu lampy. Nikt się nie odzywał. Przez drzwi przesączyła się srebrna poświata księżyca. Weronika wyjęła chusteczkę z kieszeni i przytrzymała ją przy ustach, co przytłumiło jej głos. — Jest jeszcze jedna rzecz, o którą muszę was prosić. — Zawahała się. — Potrzebuję czasu, żeby wyjechać. Jeśli władze dowiedzą się o chorobie i mnie znajdą, każą mi tu wrócić. Moją jedyną szansą jest złapać samolot z Gbadolite. Proszę, przez dwa dni nie mówcie nic o pacjencie ani o mnie. — Ukryła twarz w dłoniach. — Do tego czasu będę poza krajem. — Gabriela otoczyła ręką ramiona siostry. Nuncjata usiadła cicho. Po chwili Serafina sięgnęła nad biurkiem i delikatnie odciągnęła dłonie Weroniki od jej twarzy. — Rozumiemy, Wero. Przeszłaś tak wiele. Zrobimy, jak prosisz. — Jestem tak przestraszona, tak przerażona... — zaszlochała Weronika, chwytając Serafinę za rękę. Po chwili wyprostowała się, wepchnęła chusteczkę z powrotem do kieszeni i spojrzała na Gabrielę. — Obudź Luka i Evarista i każ im przygotować się do naszego odjazdu o świcie. Gdy miałyśmy się ewakuować w czasie epidemii, Augustyna dała Evariste'owi klucze i pieniądze, żeby płacił pracownikom. Teraz zrobimy tak samo. Siostry wyszły, ale Weronika pozostała przy biurku, wpatrując się w zarys palm w świetle księżyca. Wydawało się, że wskazują na cmentarz, gdzie byli pochowani Lucie, Matylda i ojciec Gerard. Znowu usłyszała pijackie krzyki Murzynów i zobaczyła, jak zataczają się z tyłu dżipa. Na tle odgłosu padającego deszczu usłyszała głuchy łoskot, gdy wpychali do dołu ciało ojca Gerarda. Zaskoczyło ją pukanie do drzwi. — Czego chcesz? Luc podszedł i stanął przed nią. — Na miłość boską, siostro, nie mów, że ten człowiek ma „gorączkę". Powiedz ludziom, że miał gruźlicę i że wróciła, żeby go zabić. Każdy rozumie, że tak może się zdarzyć. Jeśli uwierzą, że to „gorączka", wszyscy uciekną. — Zrobił krok bliżej. — Może siostra powiedzieć, że przyszło polecenie, żeby pozostałe siostry wróciły do swoich misji. Może siostra powiedzieć, że szef wezwał siostrę z powrotem do Belgii. To ludzie też zrozumieją. — Nie wolno kłamać, Luc. — Weronika zastanawiała się przez chwilę, ze wzrokiem utkwionym w lampie. — Ale może masz rację. — Spojrzała na zatroskaną twarz starego przyjaciela. — Och, tata Luc, już nic nie wiem. A co, jeśli „gorączka" tylko ukryła się gdzieś w lesie albo tutaj, w budynkach misji? A co, jeśli naukowcy się mylą? Luc nieznacznie wzruszył ramionami. —- „A co" nigdy nie pomaga, ma soeur. Teraz możemy robić tylko to, co konieczne. Będę gotowy o świcie. 228 Następną godzinę Weronika spędziła na kolanach, w samotności w kaplicy. Postawiła lampę na modlitewniku i w kółko czytała ten sam fragment z brewiarza. Próbowała się modlić, ale słowa wydawały jej się sztuczne. Wróciła do pokoju, spakowała się i położyła na łóżku. Po kilku sekundach zasnęła głęboko w ubraniu. Godzinę później rozległo się głośne pukanie do drzwi. — Co się stało? Kto tam? — spytała, krzycząc ze strachu. — To ja, Sukato. Zapaliła świecę, podeszła do drzwi i otworzyła je. — Przyszedłem powiedzieć, że ten człowiek zmarł. — „Gorączka"! — Możliwe, ma soeur. — Siostry wyjeżdżają rano — powiedziała krótko. — Rozumiem, że chce siostra być ze swoimi ludźmi — odparł pielęgniarz. — Zajmiesz się wszystkim tutaj, Sukato? — Oczywiście. — Odwrócił się i zniknął w ciemności. Weronika zamknęła drzwi i spojrzała na zegarek — druga. Wetknęła świecę z powrotem do lichtarza, zdjęła swoje wilgotne ubranie, puściła wodę do zlewu i wytarła twarz i szyję. Wyjęła z walizki czystą bluzkę, naciągnęła ją przez głowę, uczesała włosy i przypięła welon. Zapaliła lampę i na oścież otworzyła okno. Księżyc skrył się za chmurami. Było zupełnie ciemno. — Kleofasie, jesteś tam? — zawołała do wartownika. — Oui, ma soeur — odezwał się starzec, gdzieś z końca otwartego korytarza. — Szybko, obudź Luka i powiedz mu, żeby podjechał zaraz land roverem. — Oui, ma soeur. Poszła szybko wzdłuż korytarza, pukając do drzwi, i poprosiła siostry, żeby spotkały się z nią na werandzie. Wróciła do pokoju, zamknęła torbę i wyniosła ją na zewnątrz. W ciągu kilku minut zakonnice, w swoich długich, białych koszulach nocnych stanęły przed nią. W świetle lśnił pot na twarzy Weroniki. Były zaskoczone, widząc, jak bardzo jest przerażona. Mówiła zimnym, oskarżycielskim tonem. — Ten człowiek właśnie zmarł — akoufi, jak inni. — Wciągnęła głęboko powietrze i mówiła dalej, szybko. — Wezwałam Luka i wyjeżdżam, jak tylko przyjedzie. Reszta z was niech wyjedzie z pierwszym światłem dnia. Gabrielo, klucze są w szufladzie biurka Augustyny. Omiotły je światła land rovera. — Wstaw moją walizkę do samochodu, Luc. Zaraz przyjdę — zawołała. Odwróciła się z powrotem do sióstr. — Spotkamy się znowu, jeśli Bóg będzie tak chciał. — Bez dalszych rozmów uścisnęły się i Weronika zbiegła po schodach i usiadła obok Luka. Po kilku minutach land rover zniknął w ciemności. Przejechali przez Yandonga i dalej, na północ, do Abumombazi. Weronika siedziała prosto, uważając na drogę. Reflektory cięły mrok i oświetlały gęstą roślinność, która umykała po bokach. Niewiele było deszczu, droga była sucha 229 i zakurzona. Około czwartej nad ranem wjechali w wysoki długi na siedemdziesiąt kilometrów tunel, wycięty w dziewiczym lesie, gdzie nie mieszkała żadna istota ludzka. Weronika podniosła wzrok i pomyśłała o sklepieniach wysokich katedr w Europie, które w nocy kryły się w mroku, ale ciepłe rzędy świec w kaplicach wokół nawy i słodki zapach olejków zapraszały zbłąkanych i przestraszonych. Tutaj las był czarny. Ani światło księżyca, ani gwiazd nie przedostawało się do podnóża ogromnych drzew. Zadrżała i skuliła się na siedzeniu. Luc prowadził równo i spokojnie. Gdy wyjeżdżali z tunelu koło Abumombazi, świt przeświecał przez korony drzew. — Chcesz się zatrzymać tutaj w misji, siostro? — Nie, dopiero w Gbadolite. Zwolnił, żeby ludzie na drodze zdążyli zejść na bok. Niektórzy machali, gdy rozpoznali pojazd misyjny, ale Weronika nie odpowiadała na ich pozdrowienia. Wkrótce wyjechali z miasteczka i znaleźli się z powrotem w lesie. — Dlaczego nie spróbujesz zasnąć, siostro? — Nie mogę. Weronika łatwo zapadała na chorobę lokomocyjną i Luc przyzwyczaił się do tego, że nie rozmawia w czasie jazdy. Mijali inne wioski, wokół których wycięto duże połacie lasu pod uprawy kawy i manioku. Gdy przybyli do Gunde, skręcili na zachód na drogę Mobayi — Mbongo, która biegnie na południe od rzeki Ubangi i granicy z Republiką Afryki Środkowej. Obok Dondo znajdowała się wojskowa blokada drogi obsadzona komandosami Kota-Koli (mężczyźni-skały w języku Ngbandi). Luc zatrzymał się i wyłączył silnik. Żołnierze, z karabinami maszynowymi zwieszającymi się z ramion, podeszli powoli do samochodu. Sierżant poprosił o dokumenty i Luc podał mu kartę rejestracyjną. — Dokąd jedziecie? — Do misji w Gbadolite — odparł Luc. — Papierosy — zażądał jeden z żołnierzy. — Nie palimy. Żołnierz otworzył drzwi po stronie Weroniki. — Bitna. Wysiadaj. Weronika spojrzała na Luca, ten skinął łagodnie głową, otworzył swoje drzwiczki i wysiadł. Weronika prześlizgnęła się obok żołnierza, tak żeby go nie dotknąć, i cofnęła się. Sięgnął do samochodu, wyciągnął jej walizkę i próbował ją otworzyć, a Luc obszedł tył samochodu i stanął pomiędzy nią a sierżantem. — Fungula — zażądał żołnierz. — Klucz. — Nie — powiedziała Weronika ściskając torbę, którą miała na ramieniu. Luc powiedział coś sierżantowi do ucha, a ten natychmiast kazał żołnierzowi włożyć walizki z powrotem do samochodu. Niezadowolony, mężczyzna pogrzebał w schowku w desce rozdzielczej i machnął, że mogą wsiadać z powrotem. — Kota, kende. Wsiadać, jechać. — Przywieź papierosy, jak będziesz wracał — rozkazał sierżant, gdy Luc zapalił silnik. — Zwierzęta — rzuciła Weronika, gdy oddalili się od blokady. 230 — Po prostu im się nudzi — powiedział Luc. Weronika z niesmakiem zmarszczyła brwi. — Co powiedziałeś sierżantowi? — Nic ważnego — odparł kierowca. — Luc, co powiedziałeś? — powtórzyła srogo Weronika. — Powiedziałem, że jedzie siostra, żeby zaopiekować się starą ciotką prezydenta. — Jego głos był niemal niesłyszalny przez huk silnika. — Luc! — Oui, ma soeurl — Nic. Przejechali przez Banzyville i przybyli do Gbadolite tuż przed południem. Po drodze Luc zjadł trochę bananów i orzeszków i napił się ze starego, wojskowego bidonu. Weronika nic nie jadła. — Dokąd teraz? — spytał Luc. ** — Na lotnisko. Dziesięć minut później zatrzymali się przed dworcem lotniczym. Był zupełnie nowy i nowoczesny. Zbudowano go, żeby obsługiwał prezydenckie odrzutowce. Weronika wbiegła do budynku, mając nadzieję, że nikt jej nie rozpozna. Przed kontuarem Air Zaire stała grupa krzyczących, przepychających się ludzi. Spojrzała na plansze z przylotami i odlotami i zobaczyła, że do Kinszasy lata tylko jeden samolot dziennie. Odlatywał o siódmej i po drodze zatrzymywał się w Mbandaka. — Czy ci ludzie chcą się dostać na jutrzejszy lot? — spytała mężczyznę, który stał obok niej. — Tak. Policzyła, że przed nią jest dziesięć osób. Kolejka posuwała się strasznie powoli. Weronika była pewna, że jej jedyna nadzieja leżała w tym, że nękany przedstawiciel linii za ladą jest Europejczykiem i może ma słabość do sióstr. Przez chwilę przedstawiciel sprzeczał się z niezwykle grubym mężczyzną, który walił w ladę i krzyczał. Urzędnik odmawiał przyjęcia trzech metalowych skrzynek na poranny lot. Musiała interweniować policja i w końcu, po długiej, zajadłej kłótni, grubas zgodził się na zabranie tylko jednej skrzynki. Gdy Weronika w końcu przesunęła się na czoło kolejki, poprosiła o miejsce i położyła pieniądze na ladzie. — Przykro mi, siostro. Ranny lot jest cały wyprzedany — powiedział urzędnik. — To niemożliwe, Muszę dostać się do Kinszasy. — Jeśli będzie siostra tutaj o szóstej, może będzie jakaś rezygnacja, ale wątpię w to. Czy mam siostrze zarezerwować miejsce na pojutrze? — Nie. To w ogóle nie wchodzi w rachubę. — Miała ochotę na niego wrzasnąć. — Powinnam być w stolicy dziś wieczorem, ale ponieważ latacie tylko raz dziennie, będę musiała pojechać rano. Zadzwonił telefon. Mężczyzna odebrał go i słuchał, wgapiając się w sufit, gdzie wentylator popychał gorące powietrze na ludzi zebranych na dole. — Niech pożyczy sobie DC-10 prezydenta, na miłość boską! — Przyłożył dłoń do słuchawki. — Przepraszam, siostro. Gabinet gubernatora potrzebuje na 231 jutro dziesięć miejsc. — Mrugnął do Weroniki i powiedział do słuchawki: — może zabrać nonnette, która stoi tutaj przede mną. — Z trzaskiem odłożył słuchawkę, wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Mężczyzna stojący za Weroniką próbował ją odepchnąć. Wbiła mu łokieć w żołądek i wycofał się. Chwyciła się lady obiema rękami. — No i? — Siostro, nawet gdybyś była samą Marią Panną, nie mogę nic zrobić oprócz wpisania siostry na ranną listę oczekujących — powiedział przed- stawiciel. Weronika zgarnęła swoje pieniądze i odwróciła się na pięcie. Mężczyzna stojący za nią usunął się z drogi. Przepchnęła się w stronę wyjścia. Próbowała myśleć, coś zaplanować. Misja Ojców mogłaby użyć swoich wpływów, żeby zdobyć jej miejsce. Ale nie odważyłaby się tam pokazać. Wsiadła z powrotem do land rovera. Luc czekał na polecenia. — Do klasztoru francuskiego — powiedziała Weronika. — Znam tam jedną z sióstr. Klasztor znajdował się tylko dziesięć minut jazdy od lotniska. Zakonnice serdecznie powitały Weronikę, ale zmartwiły się, gdy zobaczyły, jak jest wykończona i wyczerpana. Zaprowadziły ją do refektarza i zaproponowały lunch. Napiła się kawy, ale niemal nie tknęła jedzenia. — Czy jesteś chora, Weroniko? — spytała jej przyjaciółka, Madeleine. — Nie, tylko zmęczona. — Unikając wzroku przyjaciółki dodała: — pozostałe siostry z Yambuku zostały wezwane do swoich misji, a ja mam polecenie powrotu do Belgii. Polepszy mi się, jak trochę odpocznę. — Podeszła do land rovera, gdzie czekał Luc. — Do widzenia, Luc. Poproszę siostry, żeby pozwoliły ci tu zatankować samochód. Powinieneś zostać na noc i rano wrócić do Yambuku. — Po- dziękowała mu i uścisnęli sobie dłonie. Weronika odeszła i wróciła za chwilę. — I Luc, jeśli w ciągu trzech miesięcy nie wrócę do Yambuku, vespa jest twoja. — Wrócisz, ma soeur. Weronika weszła do klasztoru, a Madeleine zaprowadziła ją do pokoju gościnnego, gdzie szybko się rozebrała i wsunęła między szorstkie, bawełniane prześcieradła. Spała przez kilka godzin. Gdy się obudziła, przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest, i nawiedziła ją ponownie groza poprzedniej nocy. Próbowała znowu zasnąć, ale nie mogła. Czy wiadomość o „gorączce" wydostanie się z Yambuku? Czy ją wytropią i każą wrócić? Każdy krok w korytarzu, to mógł być ktoś po nią; każdy odległy dzwonek telefonu mógł być poleceniem, ze w przypadku znalezienia siostry Weroniki, należy ją zatrzymać. Wyobraziła sobie zaciszny pokój pod ciężkimi belkami, który należał do niej w domu rodzinnym w Schilde. Miała ochotę wejść do starego dębowego łóżka i przykryć głowę ciężkim pledem, który zrobiła babcia, żeby uczcić jej pierwszą komunię. Ileż razy odnajdywała bezpieczeństwo w tym ciepłym, ciemnym gniazdku, gdy burze trzęsły szczytowymi oknami. Tutaj nie było schronienia. Nie było dla niej 232 schronienia w całym tym kraju. Czy naprawdę była bezpieczna w tym pokoju? Kaplica byłaby bezpieczniejsza... sanktuarium. Może Bóg by jej dopomógł, gdyby ją zobaczył w takim stanie. Wyskoczyła z łóżka, zarzuciła na siebie ubranie i ostrożnie otworzyła drzwi. Korytarz był pusty. Po cichu zamknęła drzwi za sobą i, czując się jak zbieg, pospieszyła korytarzem do kaplicy. Gdy odprawa lekarzy w szpitalu Gbadolite dobiegła końca, był już zmierzch i Collard pojechał do domu ojców na kolację z tamtejszym księdzem. Po posiłku obaj mężczyźni usiedli na werandzie. Nad pełną szklaneczką koniaku dyskutowali na temat pogarszającej się sytuacji gospodarczej w kraju i zaciskającego się, coraz silniejszego ucisku „gorillas" na ludzi. Po chwili ksiądz przerwał tok rozmowy. — Zanim pan przyjechał, miałem telefon od jednej z zakonnic z klasztoru francuskiego. Martwi się o siostrę z Yambuku, która jechała przez całą noc, żeby tam dotrzeć. Podobno zachowuje się nieswojo. Był pan tam w czasie epidemii. Może powinien pan ją zobaczyć. Może potrzebuje pomocy lekarskiej. Collard był zmęczony po długim locie z Kinszasy i po zebraniu, ale powiedział swojemu gospodarzowi dobranoc, wsiadł do dżipa, którego pożyczył od jednego z lekarzy, i pojechał do klasztoru. Przedstawił się zakonnicy przy drzwiach, która przyznała, że przyjechała belgijska siostra z Yambuku, ale nie mówiła, że oczekuje odwiedzin. — To oczywiste — powiedział lekarz. — Nie wie, że jestem w Gbadolite. Czy wie siostra, jak ona ma na imię? — Przykro mi, doktorze... — Siostro, proszę, poszukaj jej i powiedz, że jest tutaj doktor Collard. Niechętnie zaprowadziła Collarda do saloniku i kilka minut później wróciła, donosząc, że siostra jest sama w kaplicy i nie można jej przeszkadzać. — To bardzo ważne, żebym z nią porozmawiał. — Zastanowił się przez chwilę, próbując wymyślić najlepszy sposób, żeby poradzić sobie z tą sztywną zakonnicą. — Przypuszczam, że może mieć problem natury medycznej — zwierzył jej się. Zawahała się i odrzekła: — Dobrze, doktorze. Faktycznie wygląda, jakby była jej potrzebna pomoc. Proszę za mną. Collard zatrzymał się w wejściu, żeby przyzwyczaić wzrok do zmierzchu prześwitującego przez witraże za ołtarzem. Po chwili ujrzał zakonnicę klęczącą przy barierce. Która to była siostra? Podszedł cicho do ławki i usiadł. Pomalowana, gipsowa figura Matki Boskiej lśniła delikatnie w słabym świetle świec u podstawy piedestału. Odległy pomruk miasta był stłumiony i słabe dźwięki płaczu siostry przerywało jedynie, od czasu do czasu, skrzypnięcie dachu chłodzonego zbliżającą się nocą. Mała, czerwona lampka nad ołtarzem i płomienie świec jaśniały wraz z zapadaniem ciemności. Żarówka w korytarzu rzucała przyćmiony poblask wzdłuż przejścia i na tylne ławki. Siostra wstała, podpierając się o barierkę, przeżegnała się i przyklękła. Odwróciła się i ze spuszczoną głową poszła wzdłuż 233 przejścia, przyciskając brewiarz do piersi. Collard rozpoznał Weronikę i podniósł się, gdy się zbliżała. Podniosła wzrok, zobaczyła sylwetkę mężczyzny i krzyknęła przerażona. — Spokojnie, Weronika. To ja, Collard. — Instynktownie wyciągał dłoń. — Znalazł mnie pan! Nie wrócę z panem. — Cofnęła się przed jego dotykiem, jak dzikie zwierzę. Był zadziwiony zmianą, jaka w niej zaszła. — Dokąd mam siostrę zabrać? Na miłość boską, Weroniko, dlaczego jesteś taka przerażona? Przez chwilę patrzyła na niego jak osaczone zwierzę, aż w końcu wyszlochała: — Och, doktorze, uciekłam. — Collard otoczył ja ramieniem i poprowadził do ławki. Wyciągnął chusteczkę z kieszeni i wytarł jej oczy. — Teraz proszę mi opowiedzieć, co się stało — powiedział spokojnie. Mówiła ledwo słyszalnym głosem. — Wczoraj do szpitala przybył mężczyzna z „gorączką". Wpadłam w panikę i uciekłam. Jestem przerażona, że władze się dowiedzą i zmuszą mnie do powrotu. — Skryła twarz w jego ramieniu i płakała. Przytulił ją i po chwili przestała szlochać. Nagle odsunęła się i popatrzyła na niego. On stanowił „władze" na początku epidemii. — Nie doniesie pan na mnie ani nie każe mi pan wracać do Yambuku? Przyrzekam, że nie dotykałam tego pacjenta. — Przerwała i nagle do głowy wpadł jej inny pomysł. — Moglibyśmy razem wrócić do Yambuku. Jeśli pan byłby ze mną, czułabym się w porządku. Po prostu nie mogę być tam sama przy kolejnym wybuchu epidemii. — Wróci siostra do Belgii — powiedział lekarz. — Po epidemii powinna siostra być wysłana do domu na odpoczynek. — Ale ja chciałam zostać. Wszystko znowu zaczynało działać, aż nagle przybył ten mężczyzna. Gdyby był ze mną lekarz, nie bałabym się tak. Luc jeszcze tu jest, moglibyśmy wrócić do misji i... — Weroniko, nie mogę pojechać teraz do Yambuku. Przykro mi, ale jutro muszę być w Kinszasie. Jak tylko będzie to możliwe, wyślę tam jednego z naszych lekarzy, żeby zapanował nad sytuacją. Weronika wzięła od niego chusteczkę, wytarła oczy, wydmuchała nos i oddała mu ją z powrotem. Ciągnęła dalej: — Wywołałabym pana przez radio i poprosiła o pomoc, ale wtedy Lisala i wszyscy inni dowiedzieliby się, co się dzieje, i nie pozwoliliby mi się ruszyć, jak przedtem. — Wraca siostra do Brukseli — powiedział zdecydowanie Collard. — Próbowałam wcześniej kupić bilet, ale nie ma miejsc. — Proszę się nie martwić. Może siostra pojechać ze mną. Mam oficjalne pierwszeństwo. — Ale mam pieniądze tylko na bilet do Kinszasy. — To też nie jest problem. Kupię siostrze bilet do Brukseli. Ambasada 234 belgijska może zrobić chociaż tyle. Teraz proszę iść do swojego pokoju i przespać się. Przyjadę po siostrę o szóstej rano. — Weronika zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek. — Dziękuję — powiedziała. — Nie ma za co. — Poczuł, że się zarumienił i chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zdecydował się pozostać przy oficjalnej uprzejmości. — Cieszę się, że mogłem pomóc. Dopiero gdy wróciła do łóżka, zaczęła się zastanawiać, jak ją odnalazł w Gbadolite. Wrócił jej strach. Czy już wiedział o zmarłym pacjencie? Czy może, tak naprawdę, przysłano go tutaj, żeby zabrał ją tam z powrotem? Nie chciała w to uwierzyć i mimo że echa jej ucieczki przez chwilę nie dały jej spokoju, w końcu zasnęła. O trzeciej nad ranem powracający koszmar Ferminy walącej do drzwi z okrzykiem „Ona umiera! Chodź szybko" przerwał jej sen. Obudziła się zlana potem. Zaczęła recytować „Zdrowaś Mario", na kolanach obok łóżka, aż ustało łomotanie serca. Siłą przyzwyczajenia obudziła się znowu o piątej. Ubrała się, zastanawiając, które z wydarzeń poprzedniego dnia i nocy były snem. Przeszła korytarzem i weszła do kaplicy. Francuskie siostry zebrały się w pierwszych rzędach na poranne modlitwy. Weronika wślizgnęła się do tylnej ławki, gdzie siedziała z Collardem. Podziękowała swojemu aniołowi opiekuńczemu za to, że jej strzegł, i pomodliła się do Błogosławionej Dziewicy, żeby rozwiała nękające ją wątpliwości co do intencji Collarda. Poranne nabożeństwo dobiegło końca i zakonnice wyszły. Siostra Madeleine zaprosiła ją na śniadanie, ale Weronika odmówiła, twierdząc, że musi być gotowa, gdy przyjedzie po nią doktor. Usiadły cicho w wiklinowych fotelach na werandzie i czekały. Im więcej Weronika rozmyślała o „cudownym" pojawieniu się Collarda w kaplicy, tym większego nabierała podejrzenia, że wiedział wcześniej o zgonie pacjenta w Yambuku. Jego obecność nie była zbiegiem okoliczności, a odmowa towarzyszenia jej z powrotem do Yambuku oznaczała, że już poczynił kroki, żeby odizolować ten rejon. Czy Gabriela i pozostałe siostry zostały zatrzymane po drodze? Czy ich przełożone wszczęły alarm? Czy Zairczycy znowu rozpraszają się po lesie, żeby tam umrzeć? Na podwórzec klasztorny wjechał samochód. Collard siedział obok kierowcy księdza. Gdy samochód zatrzymał się przed nią, Weronika przycisnęła ręce do piersi. Collard skierował się po schodach na werandę. — Jest siostra gotowa, Weroniko? — Dlaczego przywiózł pan księdza? — Ojciec jest moim starym przyjacielem. — Sięgnął po jej walizkę. — Zaofiarował się, że zawiezie nas na lotnisko. — Powiedział mu pan o Yambuku! — Nie, Weroniko. Powiedziałem mu, że jesteś jedną z sióstr, które trzymały wszystko w garści podczas epidemii, oraz że jest siostra wyczerpana i jedzie do Belgii na zasłużony wypoczynek. 235 Weronika spojrzała, jak Madeleine podeszła do samochodu i pozdrowiła księdza. — Co ona mu mówi? — Weroniko, otrząśnij się z tego. Zachowuje się siostra jak dziecko — powiedział Collard stanowczym głosem. Wziął ją pod ramię. — Należy się wstydzić takiego braku zaufania. Teraz proszę się odprężyć i pójść ze mną albo ucieknie nam samolot. Gdy Weronika zbliżała się do samochodu, potulnie, ale wciąż z podejrzliwoś- cią, Madeleine odwróciła się do niej: — Bon voyage, ma soeur, et bon retour. — Proszę, wybacz mi, że byłam taka nieprzytomna. Jestem zbyt zmęczona, żeby być sobą — powiedziała Weronika. — Czy mogłabym poprosić cię o jeszcze jedną przysługę? Czy mogłabyś przekazać Lukowi, że wszystko jest w porządku? Powiedz mu, że niedługo będzie w Yambuku lekarz. I życz mu bezpiecznej drogi do domu. — Oczywiście to zrobię — obiecała francuska zakonnica. Weronika wyjęła z torby na ramieniu pięciozairowy banknot. — I daj mu to. Powiedz, żeby nie zapomniał papierosów dla żołnierzy w Kota-Koli, i przekaż mu, że przykro mi, że... wyjeżdżam w taki sposób. Weronika spojrzała na drogę w stronę lotniska. Łzy spływały jej po policzkach i nie zauważyła, jak Madeleine machała do niej, gdy wyjeżdżali z podwórca. Rozdział 21 Po kilku minutach muskularny Belg, noszący na koszuli z krótkim rękawem epolety Air Zaire, przyszedł z Collardem do dżipa. — Wszystko załatwione, Weroniko. To jest Vanderbeck, kierownik lotniska. Jedziesz na przepustkę lekarską. Potężny mężczyzna i Weronika uścisnęli sobie dłonie. — Dzień dobry, siostro. Przykro mi, że nie czuje się siostra najlepiej. Wraz z doktorem ma siostra miejsca z przodu, za przepierzeniem. To nie żaden luksus, ale jest trochę ciszej niż z tyłu, z dziećmi i kurami. Przyślę kogoś po wasze bagaże i sam przyjdę po was, gdy będzie już można wsiadać. — Jesteś prawdziwym przyjacielem — powiedział Collard. -— To żaden problem — odparł Vanderbeck. Zwrócił się do Weroniki. — Czy może to sobie siostra wyobrazić? On tutaj przyjeżdża, je lunch z lekarzem i kolację z księdzem, a o swoim starym przyjacielu od butelki zapomina, chyba że potrzebuje dodatkowego miejsca w samolocie. — Niech pan będzie dla niego wyrozumiały — powiedziała Weronika. — Jest dla mnie prawdziwym błogosławieństwem — Ach, tak! — wykrzyknął Vanderbeck. — Zawsze rycerski! — Następnym razem. Obiecuję — powiedział Collard. Kierownik lotniska posadził ich na miejscach, zanim pozostali zaczęli wchodzić po schodach fokkera Przyjaźń. Weronika przyglądała się nerwowo pasażerom, jak przechodzili przez przednie wejście samolotu. Wielu szamotało się z nieporęcznymi tobołkami albo z wypchanymi kartonowymi pudłami, przewiązanymi sznurkiem. Spocone mamy poganiały dzieci wzdłuż przejścia, po czym same wciskały się w wąskie fotele. Weronika odwróciła twarz do okna i wpatrywała się w odległy las. W końcu zakończono załadunek, zamknięto drzwi i uruchomiono silniki. Przez nawiewy nad głowami pasażerów dmuchnęła klimatyzacja, a na suficie zebrała się cienka mgiełka, obiecująca nieco ulgi od obezwładniającego upału w kabinie. Kołowali, jak się wydawało, nieskończenie długo. Pas startowy został wydłużony, żeby mógł obsługiwać prezydenckie jumbo jęty. Gdy samolot w końcu rozpędził się do startu, Weronika sięgnęła po dłoń Collarda i chwyciła ją mocno. 237 Lot przez równik, do Mbandaka, był krótki. Samolot wylądował i pod- kołował do budynku lotniska stolicy prowincji. Wysiadła tylko garstka pasażerów i wsiadło kilku innych. Do samolotu wkroczył niewysoki mężczyzna, w ciężkich okularach słonecznych w czarnej oprawce, ubrany w granatowe abacos i lekki zielony krawat, obowiązkowy u oficjeli partyjnych i usiadł obok Collarda, po drugiej stronie przejścia. Skłonił się lekarzowi i wpatrywał się w Weronikę. Uruchomiono, po czym niespodziewanie wyłączono silniki. Gdy wycie turbośmigieł ucichło, przez głośniki w kabinie zapowiedziano lekkie opóźnienie. Jeden z członków załogi otworzył drzwi kabiny i do samolotu weszło dwóch mężczyzn w mundurach polowych. Weronika złapała Collarda za ramię i szepnęła: — Nie pozwoli pan im mnie zabrać! — Kontrola bezpieczeństwa — odezwał się jeden z ludzi. — Proszę przygotować bilety do sprawdzenia. Przeszli między siedzeniami, przyglądając się raczej twarzom niż kartom pokładowym. — W porządku, Weroniko. Sprawdzają Zairczyków, nie nas — zapewnił ją Collard. Chwilę później żołnierze wrócili, popychając przed sobą jakiegoś mężczyznę, którego wysadzili na płytę lotniska. Znowu włączono silniki i kilka minut po starcie samolot przebijał się przez chmury, w stronę czystego nieba. Collard poklepał ją po ręce i rozluźnił uścisk. — Teraz jest siostra bezpieczna, Weroniko. Niech się siostra prześpi. — Przytaknęła, umieściła torbę między siedzeniem a oknem, odchyliła oparcie i zamknęła oczy. Po chwili Collard przerwał swoją lekturę i przyjrzał się śpiącej Weronice. Pod oczami miała ciemne kręgi, a jej skóra była blada i wysuszona. Nie była tą pełną wigoru, opaloną siostrą, jaką pamiętał. Zmarszczyła przez sen brwi, wymamrotała coś i znieruchomiała. Nigdy nie widział tak wrażliwej, podatnej na zranienie zakonnicy. Wlepił wzrok w oparcie fotela przed nim. Napłynęły wspomnienia z dzieciństwa. La merę Gudrun — ogromna, straszna, z którą nie należało zadzierać — prowadziła szkołę klasztorną przy szpitalu rządowym w Dolnym Kongu, gdzie się wychował. La merę i monsieur le docteur, jego ojciec, reprezentowali dwie szczęki kolonialnego zacisku, który kontrolował kraj — kościół i króla. Gudrun była prostolinijna w swoim przekonaniu, że les autochtones, tubylcy, powinni być trzymani krótko pod dziesięcioma przykaza- niami, oczywiście zgodnie z interpretacją kościoła macierzystego. Wstrząsy polityczne końca lat pięćdziesiątych nie były dla niej wcale ważniejsze niż rzadkie przypadki niezdyscyplinowania w szkole. Cierpiał od razów jej chicotte z niewyprawionej skóry częściej niż jego kongijscy koledzy ze szkoły. Wielebna matka czuła, że syna szanowanego belgijskiego lekarza należy zmuszać do dawania innym dobrego przykładu. Rozmyślania o Gudrun przywiodły mu na myśl jego ojca; o wiele mniej rygorystycznego. Lekarz ten był urzędnikiem państwowym, który poświęcił się utworzeniu służby zdrowia w Kongo. Zamieszki w Leopoldville, w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym dziewiątym roku, wpędziły go w depresję. Wraz ze wszystkimi evolues, nauczonymi myśleć i zachowywać 238 się jak Europejczycy, nie mógł zrozumieć lekkomyślnego dążenia kraju do niepodległości. Collard spojrzał na Weronikę. Spała głęboko Teraz król i Bóg, przynajmniej Bóg Gudrun, stracili kontrolę nad tym krajem. Po następnych trzech godzinach zaczęli zbliżać się do Kinszasy, zniżając się nad chińską pagodą prezydenta i posiadłościami na nabrzeżach Konga, i w chwilę później wylądowali na lotnisku Ndjili. Główny budynek był białą rotundą ozdobioną nowoczesną, afrykańską ceramiką. Kroki rozbrzmiewały pod wysoką kopułą, gdzie płatami odpadała farba, a niektóre szyby w oknach były popękane lub brakowało ich zupełnie. Collard odebrał ich bagaże, ułatwiając to sobie zwitkiem zairów wciśniętych w dłoń tragarzowi. Zaprowadził Weronikę do rogu wielkiej, rozbrzmiewającej echem poczekalni i posadził ją na ławce. — Proszę mi dać paszport. To nie potrwa długo. — Podszedł do kontuaru Sabeny. Jak tylko odszedł, postarała się wyglądać jak najmniej podejrzanie. W samo- locie nie było miejsc, ale Collard, który czasami opiekował się personelem linii, był dobrym przyjacielem kierownika; w końcu wystawiono bilet. Wrócił do Weroniki i wstał tylko raz, żeby iść na górę, kupić jej filiżankę kawy i kawałek ciasta oraz butelkę Primusa dla siebie. Gdy zapowiedziano rejs, towarzyszył jej do samolotu, wprowadził po schodach do kabiny i pomógł usadowić się w fotelu z tyłu, obok okna. — Teraz już wszystko będzie dobrze. Dopilnuję sytuacji w Yambuku, więc 0 to proszę się nie martwić. Głównym zadaniem siostry jest wydobrzeć. — Dziękuję — powiedziała, a do oczu napłynęły jej łzy. — Proszę już nie płakać, Weroniko. Zobaczymy się, gdy siostra wróci. Bon voyage. — Położył jej rękę na ramieniu, odwrócił się i wysiadł szybko z samolotu. Po starcie Weronika odchyliła oparcie, podłożyła sobie poduszkę pod głowę i szybko zasnęła. Dwie godziny później otworzyła oczy i przeciągnęła się. Wyjeżdżała z Afryki, była w drodze do domu, domu, który opuściła dwadzieścia lat temu. Zastanawiała się, kogo z jedenaściorga rodzeństwa zastanie. Wyobrażała ich sobie jedno po drugim, w końcu doszła do Gabrieli... i natychmiast poczucie winy, jak gorzka żółć, podeszło jej do gardła. Co ja zrobiłam, co ja zrobiłam? Uciekłam i zostawiłam swoją własną siostrę. Ona i Serafina, i Nuncjata pewnie przechodzą kwarantannę w ponurych pokojach... i Luc, i Evariste, i wszyscy inni, których porzuciłam. Jaki ze mnie tchórz! Wyjrzała przez okno i tysiące stóp pod sobą zobaczyła długie cienie rzucane przez słońce, zachodzące za czarne, bazaltowe góry. Opuściła swoją misję i nigdy nie pozwolą jej wrócić. Będzie żyła we wstydzie. Jej poświęcenie i praca legły w gruzach. Jak będzie mogła stanąć twarzą w twarz z tymi, którzy jej zaufali i uważali za zdolną zakonnicę? Cienie na pustyni poniżej wydłużyły się i po chwili zmierzch zgęstniał. Pustkowia stały się czarną, bezdenną plamą. Weronika była jak odrętwiała, czuła w sobie pustkę i beznadziejny smutek. Nagle pomyślała o Aaronie. Przypomniała sobie, że prawdopodobnie wciąż ;cze jest w Antwerpii, w Instytucie Medycyny Tropikalnej. Zadzwoni do jeszcze jest 239 niego, jak tylko dotrze do Brukseli. Mógłby zaraz przyjechać na lotnisko i przywieźć pieniądze na bilet, a wtedy, wróciłaby do Zairu tym samym samolotem, zanim ktokolwiek zauważyłby jej nieobecność. Może nawet mógłby wrócić razem z nią. *** Gdy wielki odrzutowiec kołował do rękawa, Weronika była już gotowa. Jak tylko zgasły napisy, że wolno rozpiąć pasy, podniosła się, zabrała swoje rzeczy i wygramoliła się, przeciskając obok portugalskiego biznesmena. Gdy pasażerowie zaczęli wysiadać z samolotu w powolnym, zmęczonym pochodzie, ruszyła, przepychając się, w stronę wyjścia. Wbiegła rękawem do hali międzynarodowej i rzuciła się do automatów telefonicznych. Wszystkie były zajęte. Pospieszyła wzdłuż długiego korytarza, unikając powolnych, ruchomych chodników i weszła do hali głównej. Znalazła numer Instytutu w Antwerpii, wpadła do pustej kabiny, wepchnęła monety do aparatu i wykręciła numer. — Instytut Medycyny Tropikalnej — odezwał się kobiecy głos. — Czy mogłabym mówić z doktorem Aaronem Hoffmanem? — Doktor Hoffman? — chwila ciszy. — Z jakiego on jest działu? — Nie wiem. Był w Zairze w sprawie epidemii w Yambuku. — Znowu cisza. — Przełączę panią do biura asystenta doktora Thysa. Telefon dzwonił, a Weronika zaczęła liczyć. Przy dziesiątym sygnale ktoś podniósł słuchawkę. — Tu Melina, sekretarka doktora van Ecka. W czym mogę pomóc? — Próbuję znaleźć doktora Aarona Hoffmana. — Przykro mi, proszę pani. Był tutaj, ale wczoraj skończył swoją pracę. Nie wiem, czy jest jeszcze w mieście. Zatrzymał się w Rubenshofie. Może dam pani numer telefonu? — Och, kochana... tak, poproszę. Chwileczkę, znajdę ołówek. — Wcisnęła słuchawkę między ucho i ramię, pogrzebała w torbie i wyciągnęła resztkę ołówka i bilet. — Jestem gotowa. — Zanotowała numer, podziękowała i wykręciła ponownie. — Zadzwonię do pokoju doktora — powiedziała telefonistka w hotelu. Jakaś kobieta odpowiedziała: — Słucham? — Czy mogę mówić z doktorem Aaronem Hoffmanem? — spytała Weronika po francusku. — Przykro mi, ale nie ma go teraz — odpowiedziała kobieta. — Muszę z nim porozmawiać. — Weronika nie dawała za wygraną. — To bardzo ważne, żebym się z nim skontaktowała. — Wyszedł zrobić małe zakupy, zanim wyjedziemy. Może przekażę mu wiadomość? — Wyjeżdża? Och nie, to niemożliwe! — wykrzyknęła Weronika. — Jestem panią Hoffman. Czy mogę pani pomóc w jakiś sposób, mademoiselle czy też madame. 240 — Jestem Weronika. Siostra Weronika z Yambuku. Na pewno opowiadał pani o mnie i co razem robiliśmy. — Tak. Opowiadał, że była pani niezwykle pomocna w wioskach. — Zapanowała wyjątkowa sytuacja. „Gorączka" znowu pojawiła się w Yam- buku i pomyślałam, że powinien się o tym dowiedzieć i że może uznałby za niezbędne, żeby ze mną wrócić. — Nie sądzę, żeby to było możliwe — odparła Rachel. — Mamy plany dwutygodniowej wycieczki po Europie, zanim wrócimy do Stanów. — Przepraszam panią. Tak tylko sobie pomyślałam. Proszę mi wybaczyć, że panią niepokoiłam... Tylko, że... — oparła się bezsilnie o ścianę budki. Próbowała mówić-dalej. — Pani Hoffman, proszę, niech pani zrozumie... — ale głos jej się załamał, gdy udręka podeszła do gardła. Odłożyła słuchawkę i odwróciła się do ściany, żeby ukryć łzy. Aaron był ostatnią nadzieją na ocalenie jej reputacji. Próbowała zebrać myśli, mimo zmęczenia. Czy powinna zadzwonić do rodziny? Nie, to by tylko skomplikowało sprawy jeszcze bardziej. A może do siostry Adeliny? Była w Gravenwezel. Można by ją przekonać, żeby wysłała ją z powrotem. Weronika wykręciła numer i odezwała się po francusku, zamiast po flamandzku, żeby siostra w kancelarii nie poznała jej po głosie. — Przykro mi, proszę pani. Siostry Adeliny nie ma w tej chwili w domu. — A gdzie jest? — Proszę pani, nie mogę... — Wiem, wiem — ucięła Weronika — ale proszę zrozumieć to bardzo ważne, żebym mogła się z nią skontaktować. — Pojechała do Brukseli załatwić kilka spraw. Będzie pani musiała zadzwonić wieczorem — odparła siostra w kancelarii. — A siostra Augustyna? Czy może podejść do telefonu? — usłyszała, że głos jej się zamienia w skowyt. — Matka przełożona z misji w Yambuku? — Tak, czy jest tam? — Proszę pani... Weronika zacisnęła dłoń na słuchawce i przechodząc na flamandzki wybuchła: — Jestem siostra Weronika. Proszę poprosić Augustynę do telefonu. — Weronika! Dlaczego mówisz po francusku? Tu Urszula. Gdzie jesteś? Czy nic ci nie jest? Masz taki dziwny głos, jakby coś się stało. — Błagam cię, nie zadawaj pytań. Muszę porozmawiać z Augustyna. — Jest z wizytą u Claesów — U rodziny siostry Matyldy? — Tak. Jeśli chcesz tam do niej zadzwonić, dam ci numer. Weronika zapisała go, podziękowała i odwiesiła słuchawkę. Zawahała się, zanim wykręciła numer. Nie chciała, żeby rodzina Matyldy wiedziała, że jest w Belgii. Ale skoro Urszula wiedziała, wiadomość rozniesie się w ciągu kilku minut. Nakręciła numer i czekała, aż Augustyna podejdzie do telefonu. Obok przeszła młoda para, obejmując się za ramiona. Za nimi szło dziecko, ssąc lizaka, i przyglądało się kilku opalonym, młodym ludziom w szortach i w kolorowych 241 koszulach, pod ciężkimi plecakami, którzy śmiali się na myśl o nowych przygodach. Obok budki przejechał znudzony człowiek z personelu, popychając na wózku inwalidzkim jakąś staruszkę. Na kolanach trzymała stos paczek i plastykowych toreb. Weronika pragnęła z całego serca wtopić się w ten tłum zwykłych ludzi z ich nieskomplikowanymi problemami. — Słucham, tu siostra Augustyna. — Tu Weronika. Jestem w Brukseli. — Weronika? Siostra Weronika? — Tak. — Jesteś w Brukseli? — Tak. Na lotnisku. — Dlaczego? Co się stało? — Do Yambuku wróciła „gorączka". — A ty jesteś tutaj? Kto dał ci pozwolenie na wyjazd z Zairu? — spytała Augustyna srogo. — Nikt. Wpadłam w panikę i uciekłam. Ogromnie tego żałuję... — Weronika próbowała się kontrolować, ale głos jej się załamywał. — Gdybyś mogła przyjechać na lotnisko z pieniędzmi, kupię bilet i natychmiast wrócę. — Po drugiej stronie zapanowała cisza. — Augustyno, proszę cię, co ja mam zrobić? — Jeśli już jesteś w Brukseli, nie możesz wrócić do Zairu. Mogłaś narazić na zakażenie ludzi w samolocie. — Nie! — wykrzyknęła Weronika do słuchawki. — To nie tak. Możesz być pewna, że się nie zaraziłam. Po krótkim milczeniu Augustyna wydała Weronice polecenia. — Czekaj na lotnisku, ale nie podawaj nikomu ręki ani z nikim nie rozmawiaj. Musimy się upewnić, że nie jesteś zakażona. — Jestem tego pewna — powiedziała Weronika niecierpliwie. — Mam nadzieje, że się nie mylisz, ale muszę zadzwonić do Instytutu Medycyny Tropikalnej i spytać, co z tobą zrobić. A tymczasem wyślę po ciebie furgonetkę misyjną. Czekaj tam, gdzie podjeżdżają po pasażerów taksówki i, Weroniko... nie dotykaj nikogo. — Rozumiem — odparła Weronika, poddając się. Odwiesiła słuchawkę i oparła się o ścianę budki. Taka była pewna, że nie miała kontaktu z chorobą. Teraz Augustyna wyraziła wątpliwości i lekarze z Instytutu Medycyny Tropikalnej zmuszają do opowiedzenia wydarzeń ostatnich kilku dni. Czy Serafina może być zakażona? Czy mogła ją zarazić, gdy się ściskały? A jeśli tak, to czy Collard nosi teraz wirusa? — To niemożliwe — powiedziała na głos, trzęsąc głową przed telefonem. Podeszła powoli do stanowiska odprawy paszportowej. Policjant, blondyn o różowych policzkach, uśmiechnął się i wziął jej dokumenty. — Witam w domu, siostro — powiedział, stemplując jej paszport i wręczając go z powrotem. — Dziękuję. Czy mógł się zarazić, dotykając jej dokumentów? Poszła do hali bagażowej. Została już tylko jej walizka. Jeździła dookoła na taśmie jak zabłąkany pies, 242 porzucony przez pana. Podniosła ją i zaniosła na chodnik edzie ustawiały się taksówki. Podsunęła walizkę pod ścianę i usiadła na niei Trochę potrwa, zanim samochód dotrze z Antwerpii. Obserwowała mijających ludzi: — szczęśliwe rodziny znowu razem; smutne, żegnające się. Ją Przypomniało jej się, jak pierwszy raz wyjeżdżała z domu do Afryki Całe życie temu. Monseigneur sam odprawił mszę. Weronika i Lucie, ubrane w nowe, białe habity, które oznaczały, że mają odbywać służbę misyjną w tropikach, siedziały w pierwszym rzędzie. Za nimi klęczały siostry ze zgromadzenia,' w czarnych szatach i czarnych welonach, sterczących na rogach kornetów. Za zakonnicami, które skierowano do pracy za granicą, siedziały ich rodziny i przyjaciele. Po nabożeństwie wszyscy udali się korytarzem do refektarza, gdzie nakryto długie stoły do śniadania. Weronika zajmowała miejsce między,swoimi dumnymi rodzicami i promieniała. Gabriela, która miała wtedy kilkanaście lat, siedziała po drugiej stronie stołu, z oczami szeroko otwartymi z podziwu. Przybyli bracia i siostry Weroniki. Przez chwilę znów poczuła się podniecona, że nosi biały strój w odróżnieniu od swoich odzianych na czarno sióstr. Ale teraz.być inną było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła. Znowu zmusiła umysł do wspomnień. Razem z Lucie siedziały za plecami swoich ojców, w autokarze misyjnym, w drodze do doków Antwerpii. Ojciec Lucie, który handlował rzadkimi, flamandzkimi książkami, był zdenerwowany, że jego młodziutka córka wyrusza w obce, dalekie strony. Weronika pamiętała, jak jej własny ojciec powiedział: „Nie martw się. Jadą pod opieką Boga". — Ale dla ojca Lucie Afryka wciąż była „ciemnym kontynentem", zamieszkałym przez prymitywne plemiona o dziwnych i czasami dzikich zwyczajach. Jako formalistyczny katolik popierał religijne przekonania swoich kobiet, a jako porządny mieszczanin z Antwerpii doceniał rolę cywilizacyjną, jaką odgrywali belgijscy nauczyciele i pielęgniarki misyjne. Ale Kongo było zbyt odległe i istniało tam zbyt wiele niewiadomych. Weronika wciąż pamiętała S.S. Elizabethville, okręt admiralski Compagnie Maritime du Congo. Czuła zapach wilgotnych stert lin i „łonej wody, który unosił się z doku. Rodziny zbierały się w pakamerze, gdzie odbywała się odprawa. Urzędnicy sprawdzali papiery, a tragarze, cuchnący piwem i czosnkiem, zabierali bagaże ręcznymi wózkami. W końcu ruszyły się wskazówki zegara na wieży ponad dokami i wybiła godzina. Urzędnicy portowi ruszyli w stronę tłumu i krzyczeli: „Pasażerowie, proszę na pokład". Weronika przytuliła i pocałowała każdego z członków rodziny. Rozpłakaną Gabrielę przytrzymała trochę dłużej i szepnęła jej do ucha: — Wkrótce przyjdzie kolej na ciebie. Pamiętała, jak podekscytowana się czuła, gdy stała i patrzyła na ojca, wiedząc, jaki jest dumny, że ją wybrano do tej pracy. Uczynił znak krzyża na jej czole i powiedział: — Jedź z Bogiem. Przytuliła go, potem szybko odwróciła się i wraz z innymi pasażerami 243 przeszła przez bramkę, a dalej po trapie, i zniknęła w ogromnej czeluści oceanicznego liniowca. Czarny steward zaprowadził dwie zakonnice do malutkiej kabiny. Sprawdziły bagaże i pobiegły po schodach na pokład szalupowy, z wielkim białym kominem, na którym była wymalowana niebieska flaga i złote gwiazdy Le Congo Belge. Przytrzymując się barierki przeszukały wzrokiem tłum w dole i pomachały, gdy od ich rodzin dotarł odległy, radosny okrzyk. Weronika zamknęła oczy i znowu usłyszała, jak parowy gwizdek za kominem bulgocze i syczy, żeby przetrzeć swoje mosiężne rury i wydać gardłowy gwizd, który zaskoczył pasażerów na pokładzie i zawibrował w porcie. Słyszała krzyk mew wokół szczytów masztów i widziała, jak pikują, żeby musnąć wodę w miejscu, gdzie ze ścieku okrętowego pozostawała na powierzchni ścieżka odpadków. Potem przestrzeń między statkiem a nabrzeżem powoli się rozszerzyła, a gdy liniowiec wypłynął z estuarium rzeki Scheldt i pasa nieczystości i śmieci, unoszących się na spokojnej wodzie, pojawiły się oświetlone słońcem drobne falki. Spojrzały po sobie z Lucie i spróbowały się uśmiechnąć, ale świadomość czasu i odległości, jakie miały oddzielić je od ich bliskich, była zbyt bolesna. Starały się powstrzymać łzy, gdy przepychały się wśród innych pasażerów, do zacisza swojej kajuty. Płacz dziecka przywiódł Weronikę z powrotem do teraźniejszości. Chodnikiem szła młoda kobieta, niosąc w jednej ręce ciężką walizkę, a drugą ręką ciągnąc za sobą mazgające się dziecko. Rzuciła walizkę obok Weroniki i wróciła po dziewczynkę. — Przestań grymasić. Wiem, ze jesteś zmęczona. Ja też jestem. Tata zaraz przyjedzie i nas zabierze. Nie będzie się cieszył, jak zobaczy, że płaczesz. — Matka wyciągnęła z kieszeni chusteczkę, wytarła dziecku oczy i twarz i prze- dmuchała nos. Spojrzała na Weronikę. — Quel voyage! Bonjour, ma soeur. — Bonjour, madame — wymamrotała Weronika. — Podaj rękę siostrze — powiedziała kobieta, popychając dziecko w stronę Weroniki. — Bonjour, ma soeur — powtórzyła dziewczynka nieśmiało. Weronika uśmiechnęła się, wyciągnęła rękę w stronę dziecka i schowała ją gwałtownie. — Bonjour, ma petite. Nie mogę ci podać ręki. Mam... Boli mnie dłoń. — Co się stało? — zainteresowała się matka. Zażenowana, Weronika odparła: — Och, nic poważnego, po prostu... nic poważnego. W tej chwili podjechała szara furgonetka klasztorna i zatrzymała się przed nią. — Proszę mi wybaczyć. Muszę już iść. Do widzenia. Kierowca obszedł furgonetkę od tyłu i powitał Weronikę. Ten sam staruszek woził zakonnice, odkąd pamiętała. — Witam w domu, siostro. — Dziękuję, Pięter. Chyba będzie lepiej, jeśli nie podamy sobie dłoni. Mogę być zakażona, chociaż nie sądzę — powiedziała Weronika. 244 Stary mężczyzna załadował jej walizkę do tyłu. Ruszyli i po chwili już pędzili autostradą w stronę Antwerpii. Weronika patrzyła przez okno Nad płaskim terenem i bezlistnymi lasami, przez które prowadziła autostrada, wisiały niskie, szare chmury. Puste pola były pocętkowane łatami brudnego śniegu, tu i ówdzie widać było skupiska wiejskich domów i stodół, krytych czerwonymi dachówkami, skulonych razem, w obronie przed wiatrem z wybrzeża. — Jak tam sprawy w Zairze? — spytał Pięter, spoglądając na Weronikę w lusterku wstecznym. — Jak zwykle. — Nie miała ochoty rozmawiać, a poza tym staruszek nigdy nie był za granicą i wiedział jeszcze mniej o Afryce niż Luc o Belgii. Pięter skupił się na prowadzeniu samochodu. Na skraju miasta zjechał z autostrady, pojechał bocznymi drogami, wjechał do Gravenwezel i skręcił, w lewo, w alejkę, która prowadziła do klasztoru i szkoły przyklasztomej. Weronika zadrżała, gdy pojawiła się potężna fasada z czerwonej'tegły i otoczone okiennicami okna głównego budynku klasztoru. Pięter zatrąbił klaksonem, żeby oznajmić ich przyjazd. Wyciągnął z tyłu furgonetki walizkę Weroniki, po czym otworzył drzwi samochodu. Wyszła ostrożnie na zamarznięty śnieg i spojrzała na okna. Zza żaluzji przyglądały jej się jakieś twarze. Poszła za Pieterem do ogromnych mahoniowych drzwi, z wypolerowaną, mosiężną klamką. Usłyszała trzask, gdy ktoś zamknął małą, metalową kratkę, przez którą można było oglądać odwiedzających. Gdy Pięter sięgał do dzwonka, drzwi się otworzyły i w progu stanęła Augustyna. — Wejdź i usiądź w salonie dla gości — poleciła. Weronika weszła przez drzwi do małego ciemnego pokoju, na lewo od holu wejściowego. Usłyszała, jak wielkie drzwi zatrzaskują się za nią. 245 Rozdział 22 Weronika siedziała sama, na krześle z prostym oparciem, w przedpokoju zarezerwowanym dla odwiedzających. Jej wzrok błądził po meblach, które w większości były podarunkami od dobroczyńców lub pochodziły z lik- widowanych posiadłości. Na ścianie, po drugiej stronie pokoju, nad komin- kiem, wisiał krucyfiks z zawieszonym Chrystusem z miedzianej blachy. Po jednej stronie kominka, w plastykowym opakowaniu, chroniącym przed kurzem, stała lalka, z koroną na blond lokach, ubrana w niebieską szatę, obramowaną złotą lamówką. Po drugiej stronie — cherubinki dźwigały mosiężną kulę ziemską nad bogato zdobionym zegarem, którego wskazówki zatrzymały się w południe lub o północy. Niewielkie, ceglane palenisko było częściowo zakryte przez stary klęcznik, którego delikatne inkrustacje kością słoniową lśniły w szarym świetle, sączącym się przez żaluzję okienną. To był pokój przeznaczony dla obcych, dla których zestawienie różnych rupieci nie miało żadnego znaczenia. Przed wypłynięciem do Afryki Weronika czasami wybawiała przyjaciół z tego ponurego miejsca i prowadziła ich do bardziej komfortowego salonu obok schodów przeznaczonego dla rodzin zakonnic. Dręczyła ją cisza; taka sama jak w komórce na ziemniaki, dokąd matka odsyłała ją, gdy narozrabiała jako dziecko. Zaskoczyło ją otwarcie drzwi. Weszła Augustyna. — Załatwiłam, żebyś miała osobny pokój — powiedziała, zamykając za sobą drzwi. — Teraz muszę zadzwonić do profesora w Instytucie. Chce ci zadać kilka pytań. — Usiadła obok telefonu i wykręciła numer. Profesor był ostatnią osobą, z jaką Weronika miała ochotę rozmawiać. Ten człowiek, który w Yambuku był w stosunku do niej tak niegrzeczny, miał teraz ją przesłuchiwać. — Tu siostra Augustyna, profesorze. Siostra Weronika właśnie przyjechała. Oddam jej słuchawkę. Wskazała słuchawkę Weronice, a ta podeszła, żeby ją wziąć. — Halo. — No i co zrobiłaś, siostro? — powiedział oschle profesor. — Co pan ma na myśli mówiąc: „Co zrobiłaś"? 246 — Siostra Augustyna powiedziała mi, że do szpitala w Yambuku przyjęto nowy przypadek z „gorączką i że siostra opuściła misję jak sie zdaie hU pozwolenia. Ton głosu profesora przypominał mowę oskarżyciela, zastawiającego sidła na niewygodnego świadka. W Weronikę wstąpił gniew. — Zgadza się, proszę pana, ale nie byłam narażona na zakażenie. — Skąd to siostrze wiadomo? Jeśli mnie pamięć nie myli, nawet nie jest siostra pielęgniarką. — Wiem, ponieważ przeżyłam tę epidemię i dowiedziałam się, jak ta choroba jest przenoszona i w jaki sposób należy zachowywać ostrożność. — Niemniej jednak muszę dowiedzieć się dokładnie, co zaszło, kto z siostrą przebywał i co siostrze wiadomo na temat pacjenta. To ja zdecyduję, a nie siostra, czy ma siostra pozostać w izolacji, a mogę to zrobić dopiero po zebraniu wszystkich faktów. A teraz, siostro, proszę zacząć od początku. Weronika usiadła, zamknęła oczy i zdała mu relację z każdego szczegółu, jaki zapamiętała, od momentu, kiedy Serafina zaczęła podejrzewać, że pacjent ma „gorączkę", do chwili, kiedy zdecydowała się wyjechać i przybyć do Brukseli. Profesor słuchał nie przerywając. — Dziękuję, siostro. Mam jeszcze kilka pytań. Usłyszała, jak przekłada jakieś papiery. — Zastanówmy się... mówi siostra, że nie dotykała pacjenta, tylko rozmawiała z nim przez okno. Ale skąd pewność, że druga siostra go nie dotykała? — Ponieważ Serafina jest dobrze wyszkoloną pielęgniarką i jak tylko zdała sobie sprawę, że ten człowiek może mieć „gorączkę", powiedziała Sukato, że tylko jemu wolno się zbliżać do pacjenta. Sukato posiada przeciwciała. — Tak, pamiętam go — powiedział profesor. — Ale skąd wiadomo, że tamta siostra nie dotykała pacjenta, zanim postawiła diagnozę? Jestem pewien, że skoro jest tak dobra, jak siostra twierdzi, zbadałaby go, zanimby doszła do wniosku, że jest śmiertelnie chory. — Wiem tylko to, co mi powiedziała, to znaczy, że nie dotykała pacjenta. — Może skłamała. Może bała się powiedzieć siostrze prawdę. — Siostry nie kłamią, profesorze. Spojrzała na Augustynę, a ta odwróciła wzrok. — Czy miała siostra jakikolwiek kontakt fizyczny z siostrą... siostrą Serafina? — Oczywiście, że nie! — Nie uścisnęłyście sobie dłoni, gdy siostra wyjeżdżała? Weronika zastanowiła się. — Nie. Przytuliłam ją i podziękowałam, że przyjechała, gdy jej po- trzebowałam. — Czy ją siostra pocałowała? — Nie! Oczywiście że nie! Nie pamiętam... wątpię. — Ale nie jest siostra pewna — zauważył profesor, z nutką triumfu w głosie. — Wiem, że siostra Serafina nie miała kontaktu z pacjentem i nie mogła się 247 zarazić. Jak panu mówiłam, byłam tam przez cały czas trwania epidemii. Wiem, że tylko ci, którzy dotykali pacjenta z „gorączką", zarażali się i umierali. — Wiem o tym, siostro. Po prostu próbuję uzyskać potwierdzenie, że siostra sama nie dotykała żadnej osoby, która mogła mieć kontakt z pacjentem. — Powtarzam, że nie miałam takiego kontaktu. — Czy wyjeżdżając, podała siostra dłoń Sukato? Czy którekolwiek z was dotykało kogoś z rodziny pacjenta? Pytania nie ustawały. Jaki kontakt fizyczny miała z francuską zakonnicą w Gbadolite, z Collardem i z pasażerami w samolocie? Weronika była już wycieńczona, gdy wylądowała w Brukseli. Teraz zaczęło kołować jej się w głowie. Ten człowiek po drugiej stronie telefonu był natarczywy jak komar. Wiedziała, że, prędzej czy później, korzystając z jej zmęczenia i narastającego zagubienia się w tym wszystkim, przedrze się przez jej linię obrony. Spojrzała w stronę Augustyny, szukając wsparcia, ale starsza kobieta utkwiła wzrok w dłoniach, złożonych na kolanach. — Siostro, zadałem pytanie — przypomniał jej głos przy uchu. — Przepraszam, doktorze, nie uważałam przez chwilę. — I to jest właśnie problem, prawda? W ciągu ostatnich kilku dni również mogła siostra czasami być roztargniona i robić rzeczy, które mogły zagrażać innym. Jego atak był bezlitosny, a pytania sypały się jak pociski. Odpowiedzi Weroniki stawały się coraz krótsze. „Tak, proszę pana. Nie, proszę pana" wypowiadane beznamiętnym głosem. W końcu profesor doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie jest zakażona, jednak, żeby nie stwarzać zagrożenia, nie wolno jej było mieć z nikim kontaktu fizycznego, miała używać jedynie swoich własnych naczyń i ręczników i przez dwa tygodnie miała spać sama w pokoju. Nakazał jej codzienne mierzenie temperatury. Gdyby pojawiła się gorączka albo jakiekolwiek objawy, miała do niego dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Weronika oddała słuchawkę Augustynie i skryła twarz w dłoniach. Augustyna przyjęła do wiadomości polecenia profesora i odłożyła słuchawkę. Przez chwilę stała cicho obok Weroniki, a następnie odezwała się: — Chodź, zaprowadzę cię na górę. Możesz się umyć i dołączyć do nas na obiad. Weronika podniosła walizkę i, gdy wyszły z pokoju, zapytała: — Gdzie jest Antonia i ojciec Dubonnet? — Ojciec dochodzi do siebie po operacji gardła, a Antonia jest w domu opieki. Zamknęła się w sobie jak w muszli i wymaga specjalnej opieki. Weronika podążyła za Augustyna po ciemnych schodach, do małego, zapasowego pokoju. Rzuciła torbę na łóżko i umyła w zlewie twarz i ręce. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze — jakże zmizerowane i stare — i wcisnęła twarz w ręcznik. Dwa tygodnie odosobnienia w tym ciemnym klasztorze! Gdy wyszła, Augustyna czekała na nią. Zeszły na dół i przeszły wyłożonym kafelkami korytarzem do refektarza. Gdy weszły do sali, zakonnice w czarnych welonach odwróciły się z ciekawością. Ucichły rozmowy. Weronika była świadoma, że razi tutaj jej biały habit misyjny. Urszula, jej przyjaciółka, 248 wyciągnęła rękę na powitanie, ale szybko ją opuściła. Rodzona siostra Matvl od lat zaufana koleżanka, uśmiechnęła się krótko i odwróciła. Weronika poszła za Augustyną do końca pustego stołu. W wielkiej, sali ponownie zaczęły^- rozmowy; najpierw urywane, a dalej już normalne, jakby nie stało sie nic nadzwyczajnego. Młoda siostra nalała im kartoflanki z dużej wazy. Augustyna i Weronika jadły w ciszy. Jakie to wszystko było inne, gdy Weronika wróciła do klasztoru ostatnim razem. Była wtedy na urlopie po czterech owocnych latach pracy nad swoimi projektami rolniczymi. Liczba członków spółdzielni zwiększała się, przerastając jej oczekiwania. Zbiór ryżu pobił wszelkie wcześniejsze rekordy. Podczas pierwszego posiłku siostry skupiły się wokół niej, a ona raczyła je opowieściami o wyprawach do ukrytych wiosek, o młodzieży, która uczyła się nowych sposobów upraw i zajmowania się ziemią. Taka była wtedy ^szczęśliwa, tak dumna. * Po posiłku Weronika wróciła na górę, żeby się rozpakować. Wzięła prysznic i ubrała się na czarno, wkładając czarny sweter, żeby chłód nie dawał jej się ^ we znaki. Stanęła pośrodku pokoju i spojrzała przez firanki w wąskim oknie. Gałęzie drzew rosnących obok parkingu kłuły ołowiane niebo. Jedyny dźwięk, jaki do niej docierał, to odgłos ciężarówek i autobusów na Principalstraaf w Gravenwezel. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie szkarłatnie kwitnące drzewa obok domku Masangayi, widoczne w obramowaniu okna w gabinecie Augustyny Od zmęczenia kręciło jej się w głowie i mdliło ją. Szybko otworzyła oczy i oparła się o stolik nocny. Zwalczyła chęć dopełnienia swojej izolacji poprzez położenie się do łóżka i zwinięcie w kłębek. Odwróciła się od okna i podeszła do drzwi, otworzyła je i wyszła na korytarz. Obok, w ogóle nie zwracając na nią uwagi, przeszła stara zakonnica, z głową zwieszoną w medytacjach ponad złożonymi dłońmi. Weronika zeszła na dół i przeszła przez hol do kaplicy Podeszła blisko barierki ołtarza ściskając różaniec, uklękła i próbowała sie modlić. W głowie pojawiły jej się wizje umierającego mężczyzny; Gabrielj i innych sióstr, jak stoją na schodach klasztoru; długiego tunelu przez las. Jak automat powtarzała „Zdrowaś Mario", „Wierzę w Boga" i „Ojcze Nasz" i błagała Matkę Boską, żeby złagodziła jej ciężar winy i wstydu. Usłyszała za sobą kroki spojrzała przez ramię, zobaczyła, że zbliża się Augustyna, i wstała, żeby z nią porozmawiać. Ale Augustyna weszła do ławki i uklękła. Weronika odwróciła się z powrotem do sanktuarium i dalej modliła się do Marii, przesuwając paciorki różańca. Po chwili usłyszała oddalające się kroki Augustyny. Znowu została sama. Opuściła głowę na złożone dłonie i zamknęła oczy. Chwilę później różaniec wyślizgnął jej się z palców i ocknęła się, gdy usłyszała, jak zagrzechotał, spadając na marmurową posadzkę. Wstała, przyklękła, wyszła z kaplicy i udała się do swojego pokoju. Gdy położyła się do łóżka, natychmiast zapadła w głęboki sen. Około północy obudziła się, zapaliła światło i zobaczyła, że ktoś przyniósł jej talerz zupy, trochę chleba i zostawił to wszystko na stoliku przy oknie. Jej pierwszą myślą po przebudzeniu była spowiedź, jaką chciała odbyć przed 249 porannym nabożeństwem i przystąpieniem do komunii. Ubrała się szybko i kiedy le pere Anzelmus, stary, pomarszczony ojciec spowiednik, przyczłapał opierając się na lasce, była pierwsza w kolejce. Z ulgą go zobaczyła, zadowolona, że nie był to młodszy ksiądz, którego poznała w czasie ostatniego urlopu i który przypominał jej ojca Gerarda w jego najsurowszym wydaniu. Podeszła do konfesjonału i po zwyczajowej inwokacji wyznała swoje grzechy: strach i porzucenie służby. Ksiądz, spostrzegawczy staruszek, który wysłuchiwał grzechów sióstr od lat, zachęcił ją do dalszej spowiedzi. Przyznała, że grzeszyła dumą i brakiem tolerancji, łatwo wpadała w złość i sprzeciwiała się poleceniom. Jakby dotykając piórkiem, łaskotał zakamarki jej świadomości. Opowiedziała mu też o rozmowach z doktorem Aaronem, po czym, z wahaniem, opisała epizod w chacie podczas burzy. Ksiądz czekał cierpliwie — wystarczająco długo, żeby mogła wyznać wszystko. Wtedy, zadowolony, że jej spowiedź była szczera i całkowita, udzielił jej rozgrzeszenia ze wszystkich grzechów prawdziwych i wyimaginowanych. Jako pokutę, przez następne siedem dni, miała pozostałym siostrom czytać fragmenty Biblii. Sam wybierze dla niej odpowiednie fragmenty; dostanie je przed wieczornym nabożeństwem. Weronika nie klęczała jako pokutnica przed całym zakonem od czasów, gdy była tu jako nowicjuszka. Gdy odeszła od konfesjonału, twarz spłonęła jej wstydem. Staruszek łagodnym głosem przywołał ją z powrotem. — Siostro Weroniko, proszę nie zapominać, że wielkie upadki przytrafiają się jedynie tym, którzy dużo ryzykują dla wiary. — Oui, mon pere. Ojciec Dubonnet, to znaczy ojciec Jef Maas, powiedział mi coś podobnego, zanim wyjechał z Yambuku. Czy widział go ojciec od czasu powrotu? — Tak. Dochodzi do siebie po operacji, ale wciąż ma kłopoty z mówieniem. Gdy matka przełożona pozwoli ci wychodzić, odwiedź go. To dobrze zrobi wam obojgu. Tuż przed nieszporami Augustyna wręczyła Weronice kopertę od ojca Anzelmusa. Weronika otworzyła ją i znalazła fragmenty, które wybrał dla niej, żeby odbyła pokutę. Siostry mijały ją, a ona stała w drzwiach kaplicy i zaznaczała fragmenty w Biblii. Gdy już wszystkie usiadły, dzwon zadzwonił na nieszpory i Weronika, w uduchowionym nastroju, poszła wolno wzdłuż przejścia, ściskając w rękach Biblię. Uklękła na marmurowym stopniu przed ołtarzem. Dzwon przestał bić. Otworzyła Biblię, wzięła głęboki oddech i przeczytała głośno, żeby wszyscy mogli słyszeć: — List Świętego Pawła do Filipian 2, III: „Modlę się, żebyście dostarczyli mi najwyższej radości ze świadomości, że żyjecie w zgodzie, z jednym poczuciem miłości, z jednym sercem i z jedną duszą, nie działając nigdy dla prywatnej korzyści, ani z próżności, ale pokornie odnosząc się do siebie wzajemnie, jak do lepszego człowieka i wszyscy z oczami otwartymi tak na dobro innych, jak i na swoje". Przypowieści 16, XVIII i 18, XII: „Duma kończy się katastrofą... Wyniosłość kończy się katastrofą. Pokora jest wyrazem czci". 250 Przeleciała kilka linijek. Ksiądz napisał, że na zakończenie może wybrać swój „ulubiony fragment z Pisma Świętego". Zamknęła oczy i wyrecytowała- — „Przyjrzyj się liliom na polu, jak rosną. Nie mozolą się ani nie skręcają; ale zaprawdę powiadam ci, że nawet Salomon, w całej swojej chwale, nie był jak one" Pochyliła głowę, a matka przełożona rozpoczęła nieszpory. Weronika nie ruszyła się przez następną godzinę. W kaplicy było zimno, a kolana bolały ją od chłodu gołego kamienia. Gdy skończył się siódmy dzień pokuty przed zgromadzonymi tego wieczoru w kaplicy, czuła, że i tak wszyscy się nad nią wywyższają. Ale Bóg wybacza chętniej niż Jego wybrani słudzy. Kolejny tydzień Weronika spędziła w cichej udręce. Niewiele sióstr z nią rozmawiało, a te, które się do niej zwracały, skrywały swoją dezaprobatę za woalem oziębłej oficjalności. Większość nie odzywała się w jej obecności. Podczas pewnego południowego posiłku w refektarzu, dyrektorka szkoły podstawowej odczytała na głos część listu, który dostała od siostry Klarysy z misji w Binga: „Kościół zairski ma na celu przejęcie wszystkich misji. Oczywiście jest to ich prawem, ale mamy nadzieję, że upłynie wystarczająco dużo czasu, żeby odbyło się to w atmosferze spokoju i uczciwie. Miejscowi politycy, szczególnie młodzieżowe skrzydło partii, jest dość agresywne w swoich dążeniach do wypędzenia nas. Oczywiście pragną naszych samochodów i sprzętu. Mamy nadzieję, ze Bóg pokieruje nami w swojej mądrości". Przy stole wywiązała się rozmowa i jedna z sióstr zapytała Weronikę i Augustynę: — Co, według was, powinny uczynić nasze misje? Augustyna odparła: — Musimy pozostać tak długo jak możemy, żeby nauczyć Zairczyków odpowiedzialności za swoje sprawy. Mimo że nasi Afrykanie sprawiali nam bardzo niewiele kłopotu, jestem przekonana, że gdy politycy zaczną sobie poczynać zbyt śmiało, utrudni nam to życie. — Ależ oczywiście — wtrąciła dyrektorka szkoły patrząc prosto na Wero- nikę. — Jeśli życie w Zairze stanie się zbyt ryzykowne, my, katolicy, możemy po prostu uciec. Weronika otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale Augustyna powstrzymała ją, ściskając za ramię. Weronika, wściekła, wstała, odeszła od stołu i pobiegła korytarzem. Gdy zaczynała wbiegać po schodach, odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z Augustyna, która podążyła za nią. — Afrykanie są bardziej chrześcijańscy niż niektóre siostry. Złodziej, którego przyłapie się na kradzieży, chodzi przez kilka dni po drogach w wiosce z martwą kurą na szyi, po czym jest z powrotem przyjmowany do społeczeństwa. Tutaj rozkoszują się moją winą. — Teraz nie jesteś w Afryce. — Doprawdy? — wykrzyknęła Weronika. — Jakaż jestem niemądra, ze o tym zapomniałam. 251 4 Ą Pokonała kilka ostatnich stopni, dzielących ją od podestu. — Weroniko! — Przepraszam, Augustyno. Ale nie zniosę już więcej traktowania mnie jak wyklętej. — Nie przejmuj się — odparła Augustyna. — Po południu rozmawiałam z profesorem. Dzisiaj oficjalnie kończy się twoja kwarantanna. Weź płaszcz. Twoi rodzice bardzo chcą się z tobą zobaczyć. Dzwonią co wieczór. Powiedziałam im tylko, że w Yambuku były problemy i że wróciłaś... na konsultacje. — Dlaczego mi nie powiedziałaś? — Nie chciałam, żebyś płakała do telefonu i ich martwiła. Tego wieczoru Weronika ułożyła list do Gabrieli. Gravenwezel, grudzień 1976 Gabrielo, Moja Droga Siostro, piszę do Ciebie, ponieważ wiem, że zrozumiesz. Mimo że jestem Twoją starszą siostrą, modlę się, żebyś nigdy nie stawiała mnie na piedestale. Przez ostatnie dwa tygodnia szłam sama przez ciemny tunel. Jak szare i mroźne są wiatry w Antwerpii! Jak zimne są serca naszych sióstr w stosunku do jednej z nich. Dziś po południu pojechałam z Augustyna zobaczyć się z naszymi rodzicami. Oboje mają się dobrze. Ojciec cichy, jak zwykle, a matka bardzo opanowana. Było to trudne, ponieważ nie wiedzą, dlaczego wróciłam, i ufają, że ma to coś wspólnego z naszą pracą misyjną. Jestem im wdzięczna, że się nie dopytywali. Trudno im zrozumieć, że dla mnie domem jest Afryka. Bardzo do niej tęsknię; do chmur, do kwiatów, do łagodnych ludzi, szczególnie do dzieci z ich radosnym spojrzeniem i, oczywiście, do słońca, a nawet do upału. Tęsknię do spotkań z moimi przyjaciółmi rolnikami w wioskach. Nawet tęsknię do nocnych burz. Ale, po klasztorze, z wdzięcznością przyjmuję ciepło kominka w domu naszych rodziców. Chciałabym móc spędzać z nimi więcej czasu. Może tak się stanie. Mam nadzieję, że wkrótce dostanę od Ciebie list, w którym napiszesz mi, że czujesz się dobrze i że rozumiesz, że nie miałam odwagi przyjąć odpowiedzialności za wszystko i wszystkich w Yambuku, w obliczu kolejnej epidemii. Nie jestem taka opanowana jak Augustyna. Niemal boję się zapytać, czy słyszałaś o innych pacjentach z „gorączką". Wkrótce napiszę znowu. Módl się, żebym ponownie odnalazła pokój serca. Z całą moją miłością, Twoja siostra i siostra w Chrystusie Weronika Następnego dnia wybrała się do Domu Ojców z Scheut, dwadzieścia minut marszu od klasztoru. Poranek był bezwietrzny, śnieg cicho sypał jej pod nogi, gdy skręcała w wijącą się aleję, obsadzaną kasztanami, która prowadziła do klasztoru. Świeże białe pokrycie na drzewach przywiodło jej na myśl szklaną 252 kulę, którą ojciec podarował jej kiedyś na Gwiazdkę. W szalejącej zamieci śnieżnej, którą można było wywoływać, potrząsając kulą, stał bałwanek w czarnym kapeluszu i w czerwonym kubraku. Był to jej ulubiony przedmiot' jeden z tych, które najciężej było zostawić, gdy szła do zakonu. Dzisiaj' mrugając rzęsami, na których osiadały białe płatki, czuła się jak ten bałwanek' Pospieszyła w stronę starej, kamiennej budowli, która przycupnęła pod rozrośniętymi dębami. Jej głęboko osadzone okna i przysadziste, zakończone blankami wieże przywodziły jej na myśl obrazki z książki do historii, gdzie domy były albo ruderami, albo zamkami. Czy Dubonnet mógł czuć się dobrze pozbawiony swobody w tym starym, ponurym klasztorze? Jakże odmienne były tutejsze zimy od wszystkich, które spędzili razem w tropikach. Jak ją powita? Jak wiele wie? Gdy zadzwoniła wcześniej, żeby poprosić o zezwolenie na odwiedziny, siostra, opiekująca się chorymi ojcami, unikała „pytań na jego temat. Pociągnęła za rękojeść dzwonka obok, nabijanych żelaznymi gwoździami, gotyckich drzwi i po chwili otworzył jej bardzo stary i przygarbiony ksiądz z siwą brodą do pasa, jak Staruszek Czas. Wyprostował się, jak mógł najbardziej i przesunął szczupłą ręką po kilku kosmykach, które wciąż wystawały mu z pomarszczonej głowy. — Siostra Weronika z Yambuku? — spytał, mrużąc małe, niebieskie oczka przed blaskiem śniegu — Oui, mon pere. — Proszę wejść, proszę wejść. Oczekujemy siostry. Dubonnet... tak, my też go tak nazywamy... czeka w solarium. Weronika weszła do frontowego holu. — Jak się czuje? Starzec zamknął drzwi. — Proszę mi pozwolić płaszcz. Kiedy wręczyła mu go, strząsnął z niego śnieg. — Jak się czuje? — powtórzył, wieszając jej płaszcz na wieszaku. — Tak jak zawsze się czuł, tylko że ma dziurę w szyi. Wie siostra o jego operacji? — Bardzo niewiele. — Wycięli mu guz tuż obok krtani i założyli rurkę, żeby mógł oddychać, zanim wszystko się nie zagoi. Żeby mówić, zatyka dziurę palcem. Brzmi jak stara ropucha. Ale poza tym miewa się nieźle. — Oficjalnie wyciągnął dłoń. — Jestem brat Bonifacy, odźwierny i ogólny totumfacki u ojców. Wielki to dla mnie zaszczyt siostrę poznać. — Zaszczyt...? — delikatnie ujęła jego kruchą dłoń. — To siostra jeździ po lesie na czerwonej vespie. Wszystko nam o siostrze opowiedział. Ale proszę wejść. On czeka. Weronika uśmiechnęła się i wyszła za nim z holu wejściowego, przez pokryty śniegiem ogród, otoczony krużgankami, do obszernego solarium. W kącie, przy tylnej ścianie, w czyściutkiej, białej sutannie leżał Dubonnet, wyciągnięty na wiklinowej kanapce. Nad nim rozpostarto rozłożyste, szerokolistne drzewo 253 kauczukowe, przymocowane do altanki w kształcie baldachimu. Po jednej stronie wartę trzymała zasadzona w doniczce palma gwardyjska, po drugiej — czerwony krzew hibiskusa i paprocie otaczające stolik do kart, na którym porozrzucane były papiery i książki. — Voila — powiedział Bonifacy i zatoczył krąg ręką. — To najbardziej przypomina dżunglę, przy naszych możliwościach. Roześmiała się. — Och, mon pere... — La soeur Weronika we własnej osobie — stwierdził Dubbonet chrapliwym głosem. Wyciągnął rękę spod brody. Sięgnęła po nią. — Jak się czujesz, ojcze? Poruszył wargami i piersią wstrząsnął mu świszczący kaszel. Zabrał od niej dłoń i złapał się za szyję. — Jak widzisz — zaskrzeczał. — Żyję w królewskim przepychu. Nasz Bonifacy dostarcza mi dobrego koniaku i cygar Bukavu. Sięgnął za siebie i wydobył plik ciemnych cygar, związanych razem rafią. — Musimy je chować przed zakonnicą wiedźmą, która została wyznaczona na moją opiekunkę. Twierdzi, że mi nie służą, ale prawda jest taka, że nie potrafi docenić doskonałego, lokalnego tytoniu. Weronika roześmiała się i usiadła na taborecie, który Bonifacy podsunął jej do nóg. — Kawy? Herbaty? A może coś mocniejszego na zimowy dzień? — spytał. — Z przyjemnością wypiję filiżankę kawy — zgodziła się Weronika. — Lubi mocną, z dużą ilością cukru — powiedział Dubonnet. — I dodaj trochę naszej świeżej śmietanki. — A ty, ojcze? — spytał staruszek, przekładając papiery na stoliku do kart. — Szklaneczka twojego dobrego portwajnu mogłaby zdziałać cuda na mój głos i anemiczną krew — odparł Dubonnet. Bonifacy odszedł, szurając nogami. Dubonnet przyglądał się Weronice. Na chwilę ich oczy spotkały się i Weronika odwróciła wzrok. — A ty, siostro Weroniko, jak się teraz miewasz? — Teraz? — spytała. Przytaknął. — Lepiej, skoro mogłam się z tobą zobaczyć, ojcze. Opowiedzieli ci wszystko? — Nie, ale wystarczająco dużo, żebym modlił się codziennie za odrodzenie twojego ducha i żeby ci oszczędzono zgorzknienia. — Mój duch walczy. — Takie jest prawo natury, że jeśli skruszy się dumę, duch często upada. Wyciągnął kilka chusteczek z paczki na kolanach, odsunął brodę i po głębokim świszczącym wdechu, wybuchnął potężnym kaszlem, który oczyścił z flegmy metalową rurkę w przełyku, ale sprawił, że Dubonnet nie mógł złapać 254 tchu. Weronika zerwała się i pochyliła nad nim, zupełnie bezradna. Po czole spłynął mu pot, a skóra wyglądała jak wilgotny kit. W tym momencie do pokoju wszedł brat Bonifacy, szybko postawił napoje na stoliku i pospieszył z powrotem, mówiąc: — Pójdę po siostrę Chan tal. — Nie! — zaświszczał Dubonnet, chwytając za otwór w szyi. Zatkał go palcem i starał się oddychać, ale znowu dostał ataku kaszlu. — Ojcze, postaraj się rozluźnić — błagała Weronika. — Rozluźnić! — Jego palce ponownie znalazły się na dziurze i falowały wraz z oddechem. Dmuchnął, spojrzał na nią, uśmiechnął się i poruszył swoimi krzaczastymi brwiami. — Poczuję się lepiej, kiedy nauczę się grać na tej rurce jak na flecie — powiedział zgrzytliwym głosem. — W każdym razie nie znasz Chantal. Wymyła mi brodę środkiem wybielającym, gdy wciąż byłem otumaniony zastrzykami, które dostawałem po operacji. — Wiedziałam, że coś się w tobie zmieniło! — wykrzyknęła Weronika. — Pachniałem jak wyprana pielucha. — Teraz pachnie jak unefumiere, kupa nawozu — odezwał się łagodny głos w progu. Siostra Chantal podeszła do kanapki, upewniła się, że atak minął, i zwróciła się do Weroniki. — Pewnie siostra Weronika? Jesteśmy siostrze wdzięczni za wizytę. Ojciec Jef często o pani opowiadał i w samych superlatywach. Jak siostra i siostra Augustyna dawałyście sobie z nim radę? — Uśmiech Chantal i jej ciepły głos były obezwładniające. — Nie dawałyśmy sobie — odparła Weronika. — To on z nami dawał sobie radę. Uderzył ją spokój w twarzy tej pięknej zakonnicy. — Może nauczenie czystości i dobrych manier tubylców Czarnego Kon- tynentu jest mniej uciążliwe niż próby ucywilizowania niektórych chrześcijan — stwierdziła Chantal, opierając dłoń na ramieniu księdza. Przeczesał palcami swoją dziką brodę i spojrzał na nią jak zadomowiony, kudłaty pies. Bonifacy z tyłu parsknął rubasznym śmiechem. Chantal podała Dubonnetowi szklankę z portwajnem, a Weronice kawę. — Teraz was zostawię. Na pewno macie sobie dużo do opowiadania. — Odwróciła się przy drzwiach. — Proszę zawołać, jeśli byłabym potrzebna. Mój gabinet jest w głębi korytarza. Weronika przyjęła to do wiadomości i odwróciła się do Dubonneta. — Myślałam, że czarownica wjedzie na miotle. To chodząca dobroć. Dubonnet ściągnął usta. — Słodycz może być aksamitną wyściółką, która łagodzi jarzmo. — Jest ojciec niemożliwy. — Wiem. Dużo czasu zajęło mi, żebym doszedł do takiego dobrego stanu. — Przerwał. — A teraz, Weroniko, chcę się dowiedzieć, jak się czujesz? Usiadła. — Ukarana i wyjałowiona. Fragmenty, które ojciec spowiednik kazał mi czytać, uderzały prosto w serce. Znasz go? 255 — Mieszka w pokoju obok mojego. — Czy ty...? — Dubonnet spojrzał w jej pozbawione wyrazu oczy. — Och, mon pere... — Och, mon pere, och, mon pere — zaskrzeczał ksiądz. — Zaczynasz wydawać dźwięki jak jedna z tych porysowanych płyt, które puszczałaś w refektarzu. — Utkwił w niej wzrok i nie ustępował. — No więc, Weroniko, co z tobą? Ukryła filiżankę w dłoni. — Poczynając od tej chwili, przestaję myśleć, że jestem nic nie warta, jak uważałam w ciągu ostatnich tygodni. — To dobrze. — Jedną ręką sięgnął po szklankę, a drugą zakrył dziurę w szyi. — Kiedy byłem młodym księdzem, w tutejszym ogrodzie pracowała pewna Polka. Miała wyczucie do róż i zupełny brak tolerancji dla chwastów. Pewnego dnia, gdy obchodziła ogród, przyłapała mnie, jak siedziałem na kamiennej ławce w altanie i użalałem się nad sobą. — Dubonnet łyknął portwajnu i polizał usta. — Zatrzymała się, spojrzała na mnie i oznajmiła „Smutny chrześcijanin, to naprawdę smutny chrześcijanin" i poszła dalej. — Wysączył ze szklanki ostatnią kroplę i wręczył ją Weronice. — Powinnaś spędzać więcej czasu ze swoją rodziną i pracować na zewnątrz. Zgarnij na bok zimowy brud, ma soeur, i przygotuj się do wiosny. — Tak zrobię, ojcze. Teraz muszę już iść, bo siostra Chantal powie, że cię zmęczyłam — Nie przejmuj się nią! Uczyniłaś ze mnie szczęśliwego, starego chrześ- cijanina. — Miał radosne spojrzenie, takie jakie pamiętała. — Przyjdziesz znowu? Wzięła jego dłoń i ścisnęła ją. — Oczywiście. Odwróciła się szybko i wyszła. Z upływem czasu Weronika dostała pozwolenie na spędzanie czasu między mszą poranną a nieszporami ze swoją rodziną. Pewnego dnia przyszła do domu i na stole obok frontowych drzwi znalazła list. Był wysłany w Antwerpii, ale poznała charakter pisma. Pobiegła na górę, zamknęła drzwi i trzęsącymi się palcami rozerwała kopertę. Misja Katolicka w Binga Republika Zairu, grudzień 1976 Droga Weroniko, Moja Ukochana, Najstarsza Siostro, wyobrażam sobie, że do tej pory udało ci się odpocząć, czego tak bardzo potrzebowałaś. Żebyś się nie martwiła, muszę Ci donieść, że miałyśmy wiadomość od Luka, ii sprawy w Yambuku mają się całkiem nieźle. Wspomniał, że po śmierci tego człowieka nie widziano już pacjentów z objawami „gorączki". Jak mnie prosiłaś, przez kilka dni po powrocie do Binga nie wspominałam 256 o sytuacji i o powodzie wyjazdu. Ponieważ wszyscy tutaj Cię znają i szanują, nie było to wielkim kłopotem. Gdy poinformowałam matkę przełożoną, iż przypuszczałyśmy, że ten pacjent miał „gorączkę", musiałam zastosować zwyczajowe środki ostrożności. Powiedziałam jej, że nawet nie widziałam tego pacjenta, ale nalegała. Ta choroba rozsiewa strach, jak wścieklizna albo dżuma. Teraz wszystko wróciło do normy i czuję się dobrze. Weroniko, znając Cię tak dobrze jak ja, nie wydaje mi się, że będziesz bardzo szczęśliwa w Belgii. Mam nadzieję, że wkrótce wrócisz. Jestem pewna, że wszyscy w Yambuku tęsknią za tobą i że ty też musisz tęsknić za nimi. Proszę, uściśnij ode mnie naszych rodziców, a oni -niech uścisną Ciebie. Muszę ten list zanieść teraz do domu ojców, ponieważ ojciec Verlinden jedzie do Lisala, a potem do Belgii, i zgodził się zabrać go ze sobą. Moje modlitwy i miłość są z Tobą. Od Twojej rodzonej siostry i siostry w Chrystusie, Gabrieli Weronika położyła list na łóżku, wzięła poduszkę i przytuliła ją, jakby chciała przytulić Gabrielę. Kołysała się lekko, a jej nos i usta delikatnie ocierały się o poduszkę. Moja mała siostrzyczko, dziękuję, że jesteś tak serdeczna i tak szczera. Nie świeciłam Ci dobrym przykładem, ale to nie miało wpływu na twoją miłość. Przez kilka minut klęczała przy łóżku, z listem w dłoniach, następnie wstała i zeszła na dół. Matka spojrzała przez ramię i nadal mieszała zupę na kuchni. — Widzę, że dostałaś dobre wieści. — Sama możesz przeczytać list — powiedziała Weronika, kładąc go na stole kuchennym. Podeszła do matki, wyjęła jej z dłoni drewnianą łyżkę, obróciła ją do siebie i przytuliła. — To od Gabrieli. Matka odwzajemniła uścisk. — Tak się cieszę, że zaczynasz być sobą. — Już najwyższy czas — stwierdziła Weronika. — Gdzie jest ojciec? — We frontowym pokoju. Powiedz mu, żeby przyszedł zjeść — powiedziała matka, odbierając od córki łyżkę. Spojrzała na sufit i powiedziała: — Dziękuję ci, Dziewico Błogosławiona. Stary ojciec czytał przy kominku wieczorną gazetę. — Kolacja gotowa, ojcze — powiedziała Weronika wchodząc. Starannie złożył gazetę i położył ją na stoliku obok swojego krzesła. Wstał, wyjął z ust fajkę i umieścił ją w stojaku na kominku. Przytuliła się do niego i położyła mu głowę na ramieniu. — To musiał być bardzo dobry list, skoro przywrócił uśmiech na twarzy mojej najstarszej córki — powiedział cicho. — Taki właśnie był, ojcze. Gabriela przesyła ci pozdrowienia. Jest taka wyrozumiała i nie wydaje osądów. 257 Pocałował ją w czubek głowy. Gdy po kolacji siedzieli przy kominku, Weronika opowiedziała rodzicom o ostatnich dwóch miesiącach w Yambuku. Następnego ranka Weronika powiedziała Augustynie, że chciałaby pracować na cmentarzu klasztornym i w ogrodach. Trzeba było pozbierać i spalić liście i patyki, które zostały po zimowych wiatrach. Przez najbliższe tygodnie Weronika pracowała na zewnątrz i regularnie odwiedzała Dubonneta. Czasami ubrana w żółty sztormiak, jak rybacy na Scheldt, wypełniała swoje obowiązki w deszczu lub w szaleńczych nawałnicach, które nawiedzały niziny. A potem, niemal z dnia na dzień, w trawę znów tchnęło życie, a soki w krzewach i w drzewach owocowych parły ku górze, gdy wstąpiła w nie nowa energia i prężność. Ojciec Dubonnet stopniowo tracił na wadze, ale nie tracił poczucia humoru. Pewnego dnia, pod koniec miesiąca, powiedziała mu, że jest gotowa wrócić do Yambuku. Ruchem ręki nakazał jej przysunięcie się z krzesłem. — Jesteś pewna, że jesteś gotowa? — Jestem gotowa, mon pere — odparła Weronika. Wskazał na list leżący na stoliku, po czym zatkał palcem dziurę. — Z misji w Bumba... łódki rzeczne są sparaliżowane... nie ma paliwa. — Zakaszlał i zassał powietrze. — Zbiry z partii przywłaszczyły sobie ciężarówkę misyjną... strajkują nauczyciele, którzy od miesięcy nie otrzymali pensji. — Sięgnął do stolika. Weronika podała mu szklankę. — To pewne, że im jest gorzej, tym bardziej nas potrzebują, ojcze. Przełknął łyk wody i zrobił grymas. — Bonifacy zapomniał koniaku albo ten anioł stróż go schował. Weronika odebrała od niego szklankę. — Mam ją zawołać? Potrząsnął głową i spojrzał na nią, jakby była naiwnym dzieckiem. Po chwili podjął dalej. — Potrzebują nas... ale w inny sposób. — Wziął kilka głębokich oddechów i ciągnął dalej krótkimi zdaniami. — Jak wrócisz... popieraj Zairczyków, jak tylko będziesz mogła... w dobrej wierze. Bądź poplecznikiem... nie intruzem. I Weroniko... łagodź dyscyplinę współczuciem. — Przerwał, żeby odpocząć. — Na pewno ktoś przejął twoją pracę w spółdzielni... Czy jesteś w stanie to zaakceptować? — Chyba tak — powiedziała z wahaniem. Ksiądz przykuł ją wzrokiem. — Siostro, czy jesteś gotowa przyjmować polecenia... od Zairczyka? Spojrzała na niego, wzruszyła lekko ramionami i podniosła się. — Pomyślę o tym. Z biegiem dni świt nadchodził wcześniej. Słaby zapach i dotyk wiosny 258 zastąpiły mroźną wilgoć zimy. Pewnego ranka, pod koniec marca, Weronika zauważyła, że między gałęziami dębu, nad głową, pojawiły się małe bryłki. Podniosła gałązkę, wyczuła palcami zieleń spozierającą spod miękkiej, brązowej skorupy, lepkiej w dotyku. Zawsze odwiedzała dom latem. Od dwudziestu lat nie widziała wiosny. Podczas następnych dni, podcinając drzewka owocowe w ogrodach klasztor- nych — sztuki tej nauczyła ją siostra Matylda, gdy Weronika była jeszcze nowicjuszką — rozmyślała o przestrogach ojca Dubonnet. — Miałyśmy wiadomość od misjonarzy w Bumba — oświadczyła Adelina pewnego ranka przy śniadaniu. — Jeden z nich dwa tygodnie temu pojechał do Yambuku i donosi, że szpital działa nadzwyczaj dobrze pod kierownictwem Sukato, ale że wiele dzieci spóźnia się na lekcje, w klasie zachowują się głośno i nie można ich opanować. Wiedziałyście, oczywiście, że doktoj Collard poprosił doktora Miatambę, żeby zajął się szpitalem do czasu, aż do Yambuku zostanie przydzielony stały lekarz. Augustyna i Weronika przytaknęły. Adelina ciągnęła dalej. — Ojciec napisał, że ogrody są zadbane, ale z powodu braku paliwa do ciężarówek ryż i maniok zalegają na polach i gniją. Jego konkluzja jest taka, że siostry powinny wrócić i znowu wziąć sprawy w swoje ręce. — Wero, czy przeglądałaś jakieś gazety podczas ostatnich dziesięciu dni? — Widziałam nagłówki o kolejnym kryzysie między Zairem a Belgią — odparła Weronika. — Już to kiedyś przechodziliśmy. Narasta presja, obie strony idą na kilka ustępstw, tak żeby żadna nie straciła twarzy i sprawy wracają do normalnego stanu chaosu. — Myślę, że tym razem to poważniejsze, przynajmniej dla nas, które pracujemy w Zairze. Chodzi tu o rozplanowanie budżetu i o belgijsko-zairskie programy współpracy. Prezydent Mobutu zawiesił loty Sabeny do Kinszasy, a nasz minister do spraw współpracy odpowiedział, zakazując belgijskim nauczycielom powrotu do Zairu po feriach wielkanocnych. — To śmieszne — stwierdziła Weronika. — Afrykanie nas potrzebują. Dopóki produkujemy ryż i zajmujemy się ludźmi, jestem pewna, że władze zairskie pozostawią nas w spokoju. — Mam nadzieję, że masz rację, Weroniko. W każdym razie sądzę, że powinnaś wkrótce zaplanować powrót do Yambuku — stwierdziła Augustyna. — Ale na razie nie będę mogła pojechać z tobą. — Dlaczego nie? — spytała Weronika. — Jesteś tam znacznie bardziej potrzebna niż ja. — Lekarze znaleźli u mnie narośl na piersi. — Narośl? Rak? Augustyna przytaknęła. — Od jak dawna o tym wiesz? — Czułam coś, zanim wyjechałam z Yambuku. — Unikała wzroku Weroni- ki. — Gdy tu wróciłam, lekarz mnie zbadał, zrobił prześwietlenie i przeprowadził 259 biopsję. Dzień przed twoim przyjazdem poinformowali mnie telefonicznie o wynikach. — I nic mi o tym nie powiedziałaś? Siostra Augustyna położyła dłoń na dłoni Weroniki. — Nie byłaś w odpowiedniej formie, żeby sobie poradzić z dodatkowymi jeszcze problemami — powiedziała cicho. — Będą cię operować? — Tak. Za dziesięć dni — odpowiedziała Augustyna. — Poczekam, aż wrócisz do zdrowia, i pojedziemy razem. — Nie, Weroniko. Musisz wyjechać za kilka dni. Nie wiem, jak długo będę musiała zostać po operacji. Może będzie konieczna inna terapia, zależnie od tego, co znajdą. Weronika podniosła Augustynę i otoczyła ramionami. — Byłam dla ciebie taką kiepską przyjaciółką Augustyna oswobodziła się. — Przeciwnie. Twoja odwaga w obliczu twojego bólu pomoże mi znieść mój własny. Weronika szła wolno alejką w stronę klasztoru. Dotarła do nabijanych gwoździami drzwi, zatrzymała się, postanowiła nie mówić ojcu Dubonnet o Augustynie i pociągnęła za dzwonek. Po chwili usłyszała odsuwane zasuwki i Bonifacy otworzył drzwi, — Dzień dobry, mon frere. Mam dobrą wiadomość dla ojca Dubonnet — oznajmiła. Uścisnęli sobie dłonie i staruszek zamknął drzwi. — To, czego on potrzebuje, to dobrych wiadomości — wymamrotał, gdy Weronika spieszyła do solarium. Dubonnet leżał bezwładnie na swojej kanapce, głowę na poduszce miał odchyloną do tyłu, a usta otwarte. Przez brodę wypuszczał z rurki w szyi krótkie, ciężkie oddechy. Jego krzaczaste brwi i bokobrody nie były w stanie zakryć jego wychudzonej twarzy. Weronika odwróciła się na dźwięk kroków. Za nią stanęła siostra Chantal z palcem przy ustach. — Co się stało? — spytała Weronika? — Guz przeniósł się poniżej szyi. Prawie nie może przełykać — odparła cicho zakonnica. — Czy go boli? — Nie, jeśli pozwala nam na zrobienie zastrzyku. — Jak długo...? Chantal uniosła lekko ramiona, potrząsnęła głową i otoczyła Weronikę ramieniem. Wiklinowa kanapka zatrzeszczała. Siostry spojrzały na Dubonneta. Zakaszlał słabo, dźwignął się i obserwował je bystrymi oczami. Ręką odszukał rurkę i chrapliwym głosem wykrzyknął: — Ca alors! Cest du jamais v«; zakonnice się przytulają... w klasztorze! Sięgnął po szklankę z wodą, stojącą na stole. Chantal podeszła i pomogła mu. 260 — Dziękuję. Tylko sępy by się przypatrywały... staremu człowiekowi i mu... nie pomogły. Chantal zwróciła się do Weroniki: — Jak przyjdzie czas na naszego drogiego ojca, ciekawa jestem, co powie Świętemu Piotrowi? — Pewnie: „Czego tak stoisz. Otwórz bramę" — odparła Weronika. Stary ksiądz wydął usta i przytaknął. Weronika odwróciła się w jego stronę. — Mon pere, Przyszłam się pożegnać i prosić cię o błogosławieństwo. Za kilka dni wyjeżdżam do Yambuku. Ksiądz zamknął oczy i przez chwilę się nie odzywał. — Wracasz z nowym nastawieniem? — Tak, ojcze. Spróbuję. — Więc uklęknijcie. — Obie siostry klękły obok łóżka. Uczynił kciukiem znak krzyża na czole Weroniki. — W imię Ojca... i Syna, i Ducha Świętego... polecam cię Jego opiece. Idź z Bogiem... służyć... nie rządzić. Siostry wstały, a kiedy ksiądz spojrzał na Werę, na jego twarz spłynął uśmiech i wokół jego głęboko osadzonych oczu pojawiły się zmarszczki. — Kende malamu, ma soeur. Odejdź w zdrowiu, moja siostro. Rozdział 23 Siostra Weronika wróciła do Yambuku wkrótce po ostatniej rozmowie z ojcem Dubonnet. Decyzja podjęcia pracy pod kierownictwem Afrykanina została wystawiona na próbę już w dzień jej przybycia. „Dziecko" Weroniki, spółdzielnię rolniczą, przejął ambitny Zairczyk. Rok później wyznaczono jej zadanie przekazania misji w Yambuku zairskim siostrom. Obecnie uczy w szkole w Binga, cały dzień jazdy na południe od Yambuku. A Epilog Po pierwszym wybuchu epidemii wirusa Ebola w Zairze w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku, kraj nadal nieubłaganie popadał w zrujnowanie gospodarcze i chaos polityczny. Trzy lata później, w południowym Zairze pojawiła się nowa odmiana Eboli. Tak jak przedtem nadeszła... zabiła z Dziesięć lat po tragediach w Yambuku osiadłem w Wyoming norw. otworzyłem praktykę lekarską w odizolowanej od reszty świata wiosce. Pewnego dnia otworzyłem gazetę i przeczytałem, że armia Stanów Zjednoczonych ma wybudować pracujące nad aerozolami laboratorium w Centrum Ćwiczebnym Dugway obok Salt Lakę City, w celu przeprowadzania testów na wirusach gorączek krwotocznych, między innymi Eboli, dla „celów obronnych" SaltLake City znajduje się zaledwie trzy i pół godziny jazdy od mojego domu i poczułem ucisk w żołądku. Jeśli dojdzie do wypadku w laboratorium niebędzie żadnej obrony. Gwałtowny protest mieszkańców Utah opóźnił projekt - przynajmniej Cztery lata temu Zair znowu znalazł się na czołowych stronach gazet Gwałtowna rebelia chwyciła kraj za gardło, jakby dobijała rannego. Wojsko wspierane przez zdesperowaną, wygłodniałą ludność, przewaliło się przez główne miasta C zniszczyło to, co jeszcze pozostało C przemysłu, handlu To psującej się infrastruktury. W sierpniu tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku wróciłem do Zairu na zaproszenie premiera rządu przejściowego, pana Kengo wa Dondo starego przyjaciela. Z zairskimi i belgijskimi kolegami przeanalizowaliśmy fatalną sytuację zdrowotną kraju nękanego nadal chorobami. Śpiączka ślepota rzeczna, choroby tarczycy oraz malaria znajdowały się pod kontrolą od dziesięcioleci, od czasów uzyskania niepodległości, aż do lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Rozpad gospodarki Zairu, spotęgowany szeroko zakrojoną korupcją i złym zarządzaniem, na początku lat dziewięćdziesiątych był jedną z przyczyn, dla których choroby te znowu nawiedziły dużą część ludności. We wszystkich miastach również AIDS zaczął odgrywać swój scenariusz powolnej śmierci. Złożyłem wizytę w głównym szpitalu stolicy, zwanym „Mama Yemo", od 263 imienia matki prezydenta. Jej brązowe popiersie wciąż stoi między cuchnącymi, opustoszałymi budynkami czegoś, co niegdyś było dumnym i spełniającym swe zadanie centrum medycznym na dwa tysiące łóżek. Stare akuszerki muszą iść cztery godziny, żeby dotrzeć do pracy. Lekarze dojeżdżają do wezwań autostopem. Jest personel, wyszkolony i gotów do pracy, ale nie ma sprzętu, nie ma lekarstw, nie ma kroplówek. Lekarze i służba pielęgniarska ciągle mają nadzieję, że będą w stanie coś zrobić dla ludzi. Rząd premiera Kengo rozpoczął długą i niebezpieczną drogę reform gospodarki narodowej. Oznacza to wyeliminowanie wpływowych, zamożnych sił, które odniosły korzyści z upadku rządu. Oznacza to również prze- ciwstawienie się różnego rodzaju osobom na arenie politycznej i nadepnięcie im na odcisk. Komunikacja, szkoły, służba zdrowia i normalne działania rządowe, jak pobór podatków i ceł w portach wjazdowych, muszą zostać stworzone od podstaw. Żeby to mogło nastąpić, konieczne jest sprawne funkcjonowanie dróg, telefonów, usług pocztowych, dopływu wody i systemu kanalizacyjnego. Dezintegracja tych złożonych służb sprowadza się do in- frastruktury, która doszła do katastrofalnego poziomu. Nic więc dziwnego, że w takich warunkach wybuchają poważne epidemie, a choroby, jak żółtaczka, AIDS, „czerwona biegunka", a obecnie, ponownie, Ebola, zagrażają ludności kraju, a może i świata. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku Zair wciąż był klientem Zachodu i mimo że długa, wszechwładna dyktatura prezydenta Mobutu zdławiła postęp ciągnąc korzyści dla prezydenta i jego otoczenia, z krzywdą dla narodu, działalność niektórych sektorów wciąż się utrzymywała. Dotyczyło to na przykład szpitali i szkół misyjnych. Obecnie sytuacja jest znacznie gorsza. Zair, Rwanda i Burundi są przykładami krajów, których znaczenie strategiczne dla Zachodu przestało istnieć wraz z upadkiem muru berlińskiego. „Afryka spadła z horyzontu". „Pomożemy panu, panie Kengo, jak pan zaprowadzi porządek w kraju". Kwadratura koła ubrana w nic nie znaczący, dyplomatyczny żargon i opisana w dokumentach, które zaczynają się: „Wyrażamy ubolewanie..." Obecnie nawrót Eboli w Zairze i zgony w Kikwit — pacjentów, zairskich lekarzy, pielęgniarek, pracowników szpitala i włoskich sióstr pielęgniarek — mogą wywołać panikę, przyczynić się do zwiększonej liczby filmów katastroficznych lub też dać sygnał, żeby w nas wszystkich coś się obudziło. Żyjemy pośród niewielkiej wspólnoty narodów. Gdy jeden naród kaszle, drugi nie może spać. Gdy ludność jakiegoś narodu ginie z braku środków do życia, katastrofy związane z rewolucjami i zarazami są nieuniknione. I wreszcie mogą zmusić do większego zaangażowania kraje takie jak nasz, które przy niewielkich nakładach byłyby w stanie udzielić pomocy i powstrzymać najgorsze. Dowodzi tego najnowsza historia. Epidemie wylęgają się w gniazdach biedy. Wielu zairskich lekarzy i pielęg- niarzy to dobrze wyszkoleni, kompetentni zawodowcy, ale nie mają wiele albo wcale podstawowych narzędzi pracy. W szpitalach rządowych z powodu nieudolnego wszędzie zarządzania, charakterystycznego dla reżimów, które 264 poprzedzały rząd pana Kengo, brakuje środków utrzymania i nawet „„ih-M • • podstawowych materiałów. Trzeba przejść od ocen ii bezczynnoW H J J poczynań i dodać odwagi garści mężczyzn i kobiet walczą^u gantylT przeciwnosciami, w krajach zupełnie porzuconych przez Zachód tycznynu Smutkiem napawa mnie fakt, że wydanie mojej książki zbiega sie z kolein, wybuchem tej afrykańskiej gorączki krwotocznej w Zairze. Łączę się w serc? z wieloma osobami pogrążonymi w żałobie. Chylę czoło przed tymi którzy ma' odwagę zajmować się chorymi i umierającymi. Czy to ponowne wystąpienie choroby wiąże się z naszym igraniem z równowagą w przyrodzie czy z jakimiś innymi, tragicznymi okolicznościami? Miejmy nadzieję, że tym razem zostanie odkryta kryjówka Eboli. lianie Jeśli książka ta otwiera serca, ożywia umysły i poszerza ludzkie spojrzenie znaczy, że udało mi się odegrać niewielką rolę w pokonaniu ogromnego wyzwania. «* W.T.C Big Piney, Wyoming .73 . Słowniczek abacos: szyta na miarę marynarka z krótkimi rękawami z charakterystycznym krawatem, spopularyzowana przez zairskiego prezydenta Mobutu (lingala) akoufi: martwy (lingala) banda mikolo boni ozali na mpasi?: od jak dawna jesteś chora, mama? (lingala) bangi: marihuana (lingala) bitna!: wysiadaj! (lingala) bokende malamu: idź w pokoju (lingala) botikala malamu: życzę zdrowia (lingala) - , • ca, alors! Cest du jamais vu: tego jeszcze nie było (franc.) . - '-^ ca ira, peut-etre: może wszystko będzie dobrze (franc.) ca ne va pas! nie jest dobrze? (franc.) ca ne va pas du touf. jest zupełnie niedobrze (franc.) ca ne se fait pas!: tak się nie robi! (franc.) c'est comme ca: tak już jest (franc.) chanvre: marihuana (franc.) chicotte: bicz z nie wyprawionej skóry nosorożca (lingala) 266 chikwangue: sfermentowany maniok zwinięty w cienka roli, ¦•- • (lingala) kę z llscia °ananowca confrere: kolega (franc.) debrouillez vous: radź sobie sam (franc.) elamba: długa płachta kolorowej bawełny otaczająca biodra i ^u,;*, w pasie (lingala) zawiązywana elles ont pris fuite: uciekły (franc.) entrez: proszę wejść (franc.) les evolues: „cywilizowani" według norm zachodnich (franc.) ezali pamba, Nza akufi: to na nic, Nza nie żyje (lingala) feticheur: szaman, znachor (franc.) formidable! formidable!: wspaniale! wspaniale! (franc.) une fumiere: kupa nawozu (franc.) fungula: klucz (lingala) fynproevers: delikatesy (holend.) gendarme: policjant (franc.) iyo: tak (lingala) kende malamu: odejdź w zdrowiu (lingala) kisi ya basenji: miejscowa medycyna (lingala) kitisa motema!: uspokój się! (lingala) kota, kende: wsiadać, jechać (lingala) kwanga (jak chikwangue): długa rolka sfermentowanego manioku zawinięta w liście bananowca (lingala) lakisa ngai mwana: pokaż mi dziecko (lingala) 267 libela, libela: wiecznie, wiecznie; również przydomek, jaki Zairczycy nadali ojcu Gerardowi (lingala) liputa: sarong (lingala) longwa: odejdź (lingala) lotoko: wódka bananowa (lingala) makayabu: wędzona, solona ryba (lingala) makila: krew (lingala) malembe, mama, kobanga te: spokojnie, mama, nie bój się (lingala) masanga: wino lub piwo (lingala) masanga ya mbila: świeże wino palmowe, tylko lekko sfermentowane (lingala) matanga: żałoba (lingala) mbondo: trucizna, którą w pewnych plemionach zairskich miesza się z wódką bananową, żeby dowieść swojej niewinności przez oparcie się śmierci (lingala) mbote: cześć lub dzień dobry (lingala) mbutu muntu: szanowny starszy (lingala) merę: matka (franc.) mikolo minso: codziennie, od zawsze (lingala) mikolo sambo: siedem dni (lingala) mindele: biali (lingala) mobali: chłopak, mężczyzna (lingala) mokumi: szlachetny człowiek (lingala) molimo: nasze dusze (lingala) mondele: biały człowiek (lingala) 268 monfrere: mój bracie (franc.) monganga: specjalista od białej medycyny (lingala) motumolo: starsze rodzeństwo (lingala) mpondu: surowy, zielony liść manioku (lingala) mwatnbe: afrykańskie danie z kurczakiem lub rybą, przyprawami, orzeszkami ziemnymi i z olejem palmowym (lingala) mwana: dziecko (lingala) mwana kitoko: dobre dziecko (lingala) ** mwana ngai: moje dziecko (lingala) mwembu: czarownik (lingala) nayebi te: nie wiem (lingala) nazali na pasi awa: boli mnie tutaj (lingala) ndoki: zły duch (lingala) nganga: szaman, miejscowy uzdrowiciel (lingala) nini?: co? (lingala) nkoko na ngai: mój szanowny ojcze (lingala) nkumu: wielki wódz, ważna osobistość (lingala) noki-noki: szybko, szybko (lingala) nonnette: zakonnica; określenie potoczne (franc.) nsoni!: wstydź się! (lingala) ntonga: zastrzyki (lingala) nyonso: wszędzie (lingala) oui: tak (franc.) 269 oyeh: wiwat dla... (lingala) papa akufi, akeri! tata umarł, odszedł! (lingala) pasi na lokolo: boli mnie noga (lingala) pondu: danie jarskie przyrządzone z utartych liści manioku (lingala) poso moko: jeden tydzień (lingala) pulupulu: biegunka (lingala) sango nini?: co słychać? (lingala) sante: na zdrowie (franc.) sese: mocne wino Budja (lingala) sik'oyo nini!: teraz co! (lingala) sik'oyo, pema makasi, tata: teraz oddychaj głęboko, ojcze (lingala) simba: lew; przydomek, którym określano rebeliantów w Zairze (suahili) soeur: siostra (franc.) tata: ojciec (lingala) tata na ngai: mój ojcze; pełny szacunku zwrot do osoby starszej (lingala) tata-nkoko: szanowny, stary ojcze (lingala) te: nie (lingala) teeeeeee: wypowiedziane z palcem skierowanym do tyłu znaczy „dawno temu" (lingala) tika: poczekaj (lingala) tikala malamu: bądź zdrów (lingala) tolongwa awa: musimy stąd uciekać (lingala) tonga: igły (lingala) 270 yo, kobwaka te: poczekaj (lingala) zela moke: trzymaj się (lingala) zoba: idiota (lingala) 271