James Herbert Dom czarów Przełożyła MAGDALENA NIEMCZUK AMBER Tytuł oryginału THE MAGIC COTTAGE Autor ilustracji STEYE CRISP Opracowanie graficzne Studio Graficzne „Fototype" Redaktor MARIA B. FEDEWICZ Copyright © 1986 by James Herbert For the Polish edition Copyright © 1993 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-222-3 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1993. Wydanie I Skład: „Fototype" w Milanówku Druk: Prasowe Zakłady Graficzne w Bydgoszczy „Magia ma moc doświadczania i zgłębiania prawd niedostępnych ludzkiemu rozumowi. Magia bowiem jest wielką tajemną mądrością, tak jak rozum — wielkim, powszechnym głupstwem". Paracelsus „Rzeczą Magii jest odkrycie i wykorzystanie nie znanych dotąd sił natury". Crowley „Magia polega na wierzeniu w to, w co się wierzyć nie powinno — i radości, że się w to wierzy". Stringer Ostrzegam: to nie jest bajka... Czary ATRAKCYJNA POSIADŁOŚĆ na ustroniu. Dom wiejski, położony w pobliżu lasu, wymagający renowacji. 2 sypialnie, salon, kuchnia, łazienka. Ogród 1/2 akra. Oferty składać: Cantrip 612. Czy wierzycie w Czary? Mówię o prawdziwych Czarach, przez duże C. Nie o królikach wyskakujących z kapelusza, znikających paniach w kostiumach obszytych cekinami czy o srebrzystych kulach wirujących w powietrzu. Mówię o prawdziwych cudach, a nie sztuczkach czy iluzjach. Mam na myśli moce tajemne, uroki, nawet czarną magię. Rany gojące się z dnia na dzień, zwierzęta ufające ludziom, ożywające obrazy. Mgliste postaci nie z tego świata. I wiele, wiele więcej, ale za wcześnie jeszcze, by o tym mówić. Zapewne nie wierzycie. Może wierzycie na poły tylko. A może chcecie uwierzyć. Czarodziejskie moce, które kiedyś poznałem, na długo przedtem zanim kupiliśmy dom, pochodziły z proszku i pigułek zażywanych razem z przyjaciółmi. Ale to była złuda. I strata czasu. Prawdziwe czary poznałem dopiero po przybyciu do Gramarye. Dobre Czary. Wszystko ma jednak swoje przeciwieństwo i tym razem także je odkryłem. Jeśli macie ochotę i jeśli jesteście gotowi na chwilę zwątpić — tak jak ja w końcu musiałem — opowiem wam o tym. Poszukiwania Pierwsza zobaczyła ten anons Midge. Od tygodni pilnie studiowała ogłoszenia w „Sunday Times", zakreślając czerwonym flamastrem interesujące oferty kupna posiadłości. Szykowała się do opuszczenia tego brudnego miasta z zapałem nieco większym niż ja. Co tydzień przedstawiała mi do rozpatrzenia mnóstwo propozycji zaznaczonych czerwonym kółkiem. Rozważaliśmy każdą, omawiając jej zalety i wady i sprawdzaliśmy te, które wydawały się obiecujące. Jak dotąd żadna nie spełniała naszych oczekiwań. Tej pamiętnej niedzieli było tylko jedno kółko. Posiadłość wiejska. W pobliżu lasu, na ustroniu. Wymagająca niewielkiej renowacji. I co w tym nadzwyczajnego, pomyślałem. — Hej, Midge! — Była w kuchni naszego wynajętego niedaleko w Londynie, wielkiego mieszkania z wysokimi sufitami i równie wysokim czynszem, z takim rozkładem pokoi, który umożliwiał Midge malowanie, a mnie uprawianie muzyki bez przeszkadzania sobie nawzajem. Chodziło nam jednak po głowie coś własnego, najlepiej na wsi, chociaż, jak mówię, Midge paliła się do tego bardziej niż ja. Stanęła w progu. Ciemnowłosa, o figlarnym spojrzeniu. pięć stóp i jeden cal drobnokościstej słodyczy (w każdym razie dla mnie, a należę do wybrednych). Postukałem palcem w gazetę. — Tylko jedno? Midge wrzuciła do zlewu ściereczkę — właśnie skończyliśmy późne (bardzo późne) śniadanie — i podeszła bosa do sofy, na której rozpierałem się leniwie. Uklękła, skromnie naciągając na kolana cienki, letni szlafroczek. Kiedy się odezwała, nie patrzyła na mnie, ale na ogłoszenie. — Tylko to jest interesujące. Zdziwiłem się. — Niewiele z niego wynika, poza tym że to zrujnowany dom. Zresztą, gdzie, do diabła, jest Cantrip? — Sprawdziłam. Niedaleko Bunbury. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Ach tak? — To w Hampshire. — Przynajmniej to za nim przemawia. Zaczynałem już się martwić, że to jedno z tych odległych miejsc, którymi się interesowałaś. — W odległej części Hampshire. Jęknąłem. — Czyżby? — Jakiej wielkości, twoim zdaniem, może być New Forest? — Większy od Hyde Parku? — Nieco. Spore nieco. — A Cantrip leży w sercu tego lasu. — Niezupełnie, ale ciepło — i uśmiechnęła się, a jej oczy przybrały jeszcze bardziej figlarny wyraz. — Nie martw się. bez kłopotu dotrzesz do Londynu na sesje. Masz wiele dobrych dróg dojazdowych. Powinienem wam powiedzieć, że jestem muzykiem sesyj- nym. Jednym z tego spokojnego gatunku, który niezłe zarabia na tyłach scen świata muzyki pop, pracuje w studiach nagrań i od czasu do czasu akompaniuje koncertującym artystom — zwykle takim, których zespołów nie wpuszczano tu ze Stanów. Mój instrument to gitara, a gram, cóż, wszystko, co chcecie: rock, pop, soul (przygrywałem nawet punk), trochę jazzu i, kiedy się da, nawet lekką klasykę. Może później opowiem o tym więcej. — Ciągle nie wyjaśniłaś, dlaczego właśnie ten — nalegałem. Zamilkła na moment, wpatrując się w stronicę gazety, jakby sama szukała w niej odpowiedzi. Potem odwróciła się do mnie. — Czuję, że jest odpowiedni — powiedziała. No tak. Czuje, że jest odpowiedni. I to wszystko. Westchnąłem wiedząc, że Midge ma ogromną intuicję, ale nie będąc wcale przekonany, czy i tym razem powinienem jej zaufać. — Midge — ostrzegłem. — Mikę — odparła równie twardo. — Daj spokój, bądź poważna. Nie będę się tłukł do Hampshire jedynie dla kaprysu. Ta diablica wzięła moją rękę i ucałowała knykcie. — Lubię lasy — miała czelność powiedzieć — a cena jest odpowiednia. — Nie piszą nic o cenie. — Oferty składać. Będzie dobrze, zobaczysz. Trochę poirytowany, ale nie rozzłoszczony, odparłem: — Pewnie kompletna rudera. — Tym tańszy. — Pomyśl, ile to pracy! — Wyślemy tam najpierw robotników. — Nie bądź taka szybka, maleńka. 10 Przez jej twarz przemknął słaby cień niepewności, a może nagła obawa. Wiedząc to, co wiem dzisiaj, mogę sobie tłumaczyć ów cień na tysiąc sposobów. — Nie potrafię ci tego wyjaśnić, Mikę. Pozwól mi jutro tam zadzwonić, dowiedzieć się czegoś więcej. Mogę się zupełnie mylić. Ostatnie zdanie nie było zbyt przekonujące, dałem jednak spokój. To dziwne, ale sam zaczynałem mieć dobre przeczucia, jeśli chodzi o ten dom. Gramarye Widzieliście ten film. Czytaliście tę książkę. Znacie to, tyle było tych historii: młoda para znajduje swój wymarzony dom, żona jest zachwycona, mąż szczęśliwy, chociaż bardziej opanowany; wprowadzają się, dzieci (zwykle jedno takie, drugie takie) biegają po pustych pokojach. Ale my wiemy, że w tym domu czai się coś złowrogiego, bo czytaliśmy reklamówki i za to przecież zapłaciliśmy. Powoli coś zaczyna się dziać. Coś paskudnego mieszka w zamkniętym pokoju na szczycie skrzypiących schodów albo kryje się głęboko w piwnicy, która jest najprawdopodobniej Bramą Piekieł. Wiecie, co dalej. Początkowo tata udaje, że nie widzi, jak całej rodzinie, poza nim, odbiło. Nie wierzy w zjawiska nadprzyrodzone i w duchy włóczące się po nocy; dla niego nie rna czegoś Takiego Jak Wampir. Oczywiście dopóki jemu samemu coś się nie przydarzy. Wtedy rozpętuje się piekło. Znacie to tak, jakbyście sami to napisali. Cóż, tu jest podobnie. Chociaż inaczej. Zobaczycie. Pojechaliśmy do Cantrip w następny wtorek (nasza praca pozwala na taką swobodę). Poprzedniego dnia Midge zadzwoniła pod numer z ogłoszenia i okazało się, że to telefon pośrednika handlu nieruchomościami. Opowiedział 12 trochę o domu. Niewiele, lecz wystarczyło, żeby podsycić jej zapał. Obecnie dom nie był zamieszkany, właścicielka umarła parę miesięcy wcześniej; tyle czasu zajęło uporządkowanie jej spraw, przed wystawieniem domu na sprzedaż. Midge przez całą drogę była bardzo podekscytowana i powtarzała, że nie oczekuje zbyt wiele, że pomysł niewątpliwie okaże się niewypałem, ale opis pośrednika brzmiał interesująco i dom może się też okazać wprost idealny. Podróż trwała około dwóch godzin, właściwie prawie trzy, bo parę razy źle skręciliśmy w poszukiwaniu wioski Cantrip. Jednakże sam krajobraz, kiedy dotarliśmy do New Forest z jego lasami i wrzosowiskami, wynagrodził długą jazdę. Natknęliśmy się nawet na stada kucyków i choć nie udało się nam zobaczyć żadnego jelenia, wszędzie widzieliśmy znaki informujące, że są w tej okolicy (dla chłopaka z miasta to prawie to samo co żywe zwierzę). Była piękna, majowa pogoda, powietrze rześkie i rozświetlone słońcem. Od chwili gdy zjechaliśmy z ostatniej szosy, mieliśmy otwarte tylne okno i, mimo z trudem ukrywanego lęku, Midge wtórowała mi w podśpiewywaniu Blue Suede, Mean Woman i tym podobnych (moje muzyczne nastroje zmieniały się z dnia na dzień, a tego ranka przechodziłem okres starego rocka). Świeże powietrze sprawiło, że ochrypłem, zanim jeszcze zobaczyliśmy wioskę. Muszę przyznać, że Cantrip trochę nas rozczarowało. Spodziewaliśmy się chat krytych strzechą, starych gospod, wiejskich błoni i pompy z zardzewiałą rączką — takich tam sielskich obrazków: zamiast tego zobaczyliśmy zupełnie nieciekawą ulicę, z domami i sklepami zbudowanymi chyba w późnych latach dwudziestych lub wczesnych trzydziestych. Nic, po bliższym przyjrzeniu się nic było tak źle. Miedzy nowszymi domami rzeczywiście stało kilka rozsypujących się, zabytkowych budynków, ale ogólne wrażenie nie napawało entuzjazmem. Czułem, że Midge ogarnia przygnębienie. Minęliśmy garb niewielkiego mostu, wjechaliśmy w główną ulicę, i starając się ukryć rozczarowanie, zaczęliśmy rozglądać się w poszukiwaniu biura agenta. Znaleźliśmy je wciśnięte między pocztę połączoną ze sklepem spożywczym i mięsnym; fronton był tak mały, że o mało go nie przegapiliśmy. Już go mijaliśmy, gdy Midge stuknęła mnie w ramię i wskazała palcem. — Tutaj! — krzyknęła, jak gdyby odkryła brakujące ogniwo w ewolucji człowieka. Jakiś rowerzysta przesyłał nam gniewne spojrzenie, bo samochód zatrzymał się gwałtownie, zmuszając go do raptownego manewru. Podniosłem rękę w przepraszającym geście i wskazałem na Midge, zwalając na nią winę, ale nie dosłyszałem mrukliwej odpowiedzi. Całe szczęście: wyglądał na wrednego tubylca. Zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy w stronę biura. Midge nagle stała się nerwowa jak kocię. To mnie zaskoczyło. Byliśmy z sobą od dawna i przywykłem już do tego, że niekiedy traci pewność siebie, zwłaszcza po przyjęciu nowego zamówienia (powinienem był wspomnieć, że Midge jest ilustratorką, i to cholernie dobrą, specjalizującą się w książkach dla dzieci: możecie zobaczyć jej książki na półkach obok Shirley Hughes i Maurice Sendak, chociaż znacie ją pod nazwiskiem Margaret Gudgeon), ale zdenerwowana spotkaniem z handlarzem cegieł? Szybko jednak uświadomiłem sobie, że to nie pośrednik, lecz perspektywa zobaczenia domu tak ją niepokoi. Do diabła, ten nastrój narastał od niedzieli, a ja nie mogłem zrozumieć dlaczego. 14 Zatrzymałem ją tuż przed drzwiami. Popatrzyła na mnie z roztargnieniem, zajęta raczej tym, co znajdowało się za szybą. — Uspokój się — powiedziałem łagodnie. — Będzie jeszcze tyle domów do kupienia, a zresztą ten może się nam nie podobać. Zaczerpnęła tchu, ścisnęła moją rękę i weszła pierwsza. Wewnątrz biuro nie było tak ciasne, jak można by się spodziewać, bo choć wąskie, ciągnęło się w głąb budynku. Wzdłuż ścian, niczym źle przyklejona tapeta, wisiały rysunki i opisy posiadłości. W samym przejściu sekretarka o obfitych kształtach waliła w maszynę do pisania. Siedzący nieco dalej mężczyzna w dobrze skrojonym garniturze i grubych okularach w czarnej oprawie podniósł wzrok. Zerknąłem ponad ramieniem Midge i zapytałem: — Pan Bickleshift? Uśmiechnął się szeroko; wyraźnie spodobała mu się Midge. — We własnej osobie — odrzekł wstając i gestem zaprosił nas do środka. Skinąłem głową sekretarce, która przerwała stukanie, żeby obrzucić nas spojrzeniem. Z równym skutkiem mógłbym się witać z ponurym wielorybem. — Zapewne państwo Gudgeon — domyślił się Bickleshift, wyciągając rękę nad biurkiem, żeby uścisnąć dłoń Midge, a potem moją. Wskazał dwa krzesła stojące naprzeciw biurka. — Niezupełnie... To jest pani Gudgeon. Ja nazywam się Stringer. Usiedliśmy. Pośrednik przenosił wzrok z jednego, na drugie, po czym sam usiadł: 15 — A więc to tylko pani szuka posiadłości. Nie jestem pewien, ale mógł chyba tego nie mówić i okazać się trochę nowocześniejszy. — Oboje szukamy — odparła Midge. — I chcielibyśmy zobaczyć dom z ogłoszenia w ostatnim „Sunday Times". Mówiłam panu przez telefon. — Oczywiście. Rotunda Flory Chaldean. Oboje unieśliśmy brwi. Bickleshift uśmiechnął się. — Kiedy zobaczycie państwo dom, sami zrozumiecie. — A Flora Chaldean, czy to jego była właścicielka? — zapytała Midge. — Zgadza się. Dosyć, hm, ekscentryczna starsza pani. Miejscowa dziwaczka, dobrze znana w okolicy. Znana, ale o niej samej niewiele wiadomo. Właściwie nie utrzymywała z nikim stosunków. — Mówił pan, że umarła... — powiedziała Midge. — Tak, parę miesięcy temu. Jedyna jej żyjąca krewna to siostrzenica mieszkająca w Kanadzie. Nigdy się nie spotkały. Adwokat pani Chaldean odnalazł ją w końcu i zawiadomił o spadku. Sądzę, że została także jakaś suma pieniędzy, ale chyba niewielka. O ile się nie mylę, Flora Chaldean wiodła bardzo skromne życie. Siostrzenica poleciła sprzedać dom i przesłać jej pieniądze. — Sama nie chciała go zobaczyć? Bickleshift potrząsnął głową. — W ogóle nie była zainteresowana. Florę Chaldean obchodził jednak przyszły los domu, bo dołączyła do testamentu pewną klauzulę dotyczącą sprzedaży. Midge znowu się zaniepokoiła. — Co to za klauzula? Pośrednik uśmiechnął się szeroko. — Nie sądzę, żeby pani musiała się nią martwić. 16 Podniósł ręce i rozpostarł je na biurku, jednocześnie odchylając na zewnątrz łokcie tak, że przez chwilę wyglądał jak konik polny w okularach. — A teraz — powiedział energicznie — radziłbym rzucić okiem na dom; szczegóły omówimy później, jeżeli będziecie państwo zainteresowani. — Już jesteśmy — odparła Midge, a ja kopnąłem ją w kostkę; po co okazywać zbytni zapał, zanim jeszcze rozpoczęliśmy pertraktacje. Bickleshift sięgnął do szuflady i wyciągnął komplet trzech kluczy, starych i długich, przymocowanych do kółka z tabliczką. — Oczywiście dom jest pusty, więc nie krępujcie się państwo. Nie będę wam towarzyszył, chyba że sobie tego życzycie; wiem, że klienci wolą sami dokładnie się rozejrzeć i przedyskutować kupno ze sobą. Midge złapała klucze i trzymała je z takim uszanowaniem, że można by pomyśleć, iż to Klucze do Królestwa Niebieskiego. — Dobra — zwróciłem się do Bickleshifta. — Jak się tam dostać? Od ręki naszkicował mapę; właściwie bardzo prosto, pod warunkiem, że (jak podkreślił) nie przegapimy niewielkich zakrętów. Ruszyliśmy w drogę. — W porządku — powiedziałem, kiedy jechaliśmy krętą aleją, pod liściastym baldachimem, który tłumił światło s chłodził powietrze. -— Wciąż nie kapuję. Midge popatrzyła na runie ze /dziwieniem, ale wiedziała, och, wiedziała, co mam na myśli. — Zachowujesz się tak, jakbyś już była zakochana w tym domu. — Grzbietem dłoni uderzyłem w kierownicę. — Dalej, wyrzuć to z siebie, Midge. Co w ciebie wstąpiło? Wsunęła mi palce we włosy na karku i lekko pogłaskała, lecz mówiła tak, jakby myślała o czymś innym. — To tylko przeczucie, Mikę. Nie, raczej przekonanie, że tam będzie... nam dobrze. Króciutka chwila wahania nie uszła mojej uwagi. — Dlaczego więc ja nie czuję tego samego? Teraz patrzyła na mnie i w jej oczach zabłysła wesołość. — Och, pewnie dlatego, że w najbliższej okolicy nie ma żadnego pubu, a prowincjonalne kino jest dla ciebie zbyt mało cywilizowane. To mnie zabolało. — Wiesz, że chcę uciec tak samo jak ty. Zaśmiała się. — Może niezupełnie tak samo, ale dobrze — przyznaję, że twój system wartości ostatnio się zmienił. Chociaż nie byłabym pewna, czy nie przyczyniły się do tego skargi naszych sąsiadów. — No, rzeczywiście muszę mieć gdzie grać, ale to nie wszystko. A poza tym hałas, który oni robili, też mi nie odpowiadał. — Ani mnie. Albo ten ruch i ten kurz... — Ta krzątanina... — ...i bieganina... — ...uciekajmy więc gdzieeeś... — zakończyliśmy harmonijnie, policzek przy policzku. Kiedy Midge przestała chichotać, powiedziała: — A jednak to prawda. Czasem myślę, że całe to miasto pożre kiedyś samo siebie. — Może masz rację. — Byłem zajęty wypatrywaniem 18 skrętu w lewo, jednego z tych, przed których przegapieniem przestrzegał nas Bickleshift. — Wiem, że to dziwaczne — ciągnęła, podnosząc z kolan ulotkę ze szczegółami dotyczącymi domu, którą dał nam pośrednik — ale kiedy w niedzielę przeglądałam gazetę, poczułam, że to ogłoszenie po prostu do mnie woła. Nie mogłam się skoncentrować na żadnym innym, wciąż wracałam do niego wzrokiem. Wszystko inne było jakby niewyraźne, zamazane. Jęknąłem głucho. — Midge, mam nadzieję, że się nie rozczarujesz. Nie odpowiedziała, patrzyła prosto przed siebie. Nagle zapragnąłem zawrócić i jechać, nie zatrzymując się, z powrotem do starego, zadymionego miasta, tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Dreszcz przeczucia? Tak, chyba tak. Ale wówczas nie wierzyłem w takie rzeczy, myślałem, że to tylko gęsia skórka na myśl o przeprowadzce. Może Midge miała rację; nie byłem jeszcze przygotowany na mały domek na prerii. Oczywiście jechałem dalej. Na jakiego głupca wyszedłbym, gdybym zawrócił? Jaki powód mógłbym podać? Kochałem Midge na tyle, żeby się zmienić i wiedziałem, że to, co jest dobre dla niej, z czasem stanie się dobre i dla mnie. Miała zasady i motywacje, za które ją podziwiałem i kochałem. Nie byłem aż tak zarozumiały, żeby nie przyznać, że sam chciałbym je od niej przejąć. Spędziłem dotąd życie aż nadto przejemnie, ale nie wystarczająco dobrze. Z nią spędzało się czas właściwie. Wkrótce ukazała się boczna droga, której wypatrywałem. Pośrednik miał rację, łatwo ją było przegapić. Zwolniłem, prawie zatrzymując wóz, żeby wziąć ostry zakręt. Nasz volkswagen passat zajmował niemal całą szerokość prowa- 19 dzącego wciąż przez las i wijącego się traktu. Po obu stronach ciągnęły się drzewa. Midge, z rozjaśnionymi oczami podziwiała każdy mijany jard, podczas gdy ja uważałem na drogę, od czasu do czasu ukradkiem zerkając na jej uszczęśliwioną twarz. — Nie powinniśmy go już widzieć? — Zacząłem się zastanawiać, czy dobrze skręciłem. Midge zajrzała do naszkicowanej mapy. — Chyba już niedaleko... Z całej siły nacisnąłem na hamulec, odruchowo wyrzucając w bok ramię, by Midge nie rzuciło na szybę, mimo że miała zapięty pas. Zakołysała się wraz z samochodem i spojrzała na mnie zdumiona. — Popatrz, ale ma stalowe nerwy. — Ruchem głowy wskazałem drogę przed nami. Na środku szosy przycupnęła na tylnych łapkach wiewiórka, skubiąc trzymany żołądź czy coś w tym rodzaju; za nią puszył się jasny ogon, rudawy, przechodzący w biały. Widziała nas — zwracała w naszą stronę rozczochrany łepek — ale wyglądało na to, że wcale się nami nie przejmuje. — Och, Mikę, ona jest wspaniała! — Midge pochyliła się do przodu, tak daleko, jak tylko pozwalał jej pas, prawie dotykając nosem przedniej szyby. — Czikari! Słyszałam, że wracają do tej części kraju. Och, jaka śliczna! — Jasne, ale ona... blokuje drogę. — Już miałem nacisnąć klakson, Midge musiała jednak czytać w moich myślach. — Pozwól jej posiedzieć jeszcze chwilkę — zaraz sobie pójdzie. —Westchnąłem, chociaż i mnie podobał się widok puszystego stworzonka chrupiącego swój obiad. Midge z pstryknięciem wyzwoliła się z pasów i wychyliła 20 przez boczne okno, cały czas się uśmiechając. Tego było za wiele naszemu przyjacielowi. Upuściło żołądź i uciekło w popłochu. Nie mogłem powstrzymać śmiechu. — Świetnie! Nawet nie drgnęła na widok wielkiego, głośnego, metalowego potwora, za to twoja uśmiechnięta twarz przyprawiła ją o szok. Natychmiast musiałem to odszczekać. Wiewiórka wróciła błyskawicznie i złapała swój obiad, patrzyła na nas przez chwilę, po czym kicając zbliżyła się do passata. — Cześć — powiedziała Midge życzliwie. Nie widziałem, ale możliwe, że zwierzątko odwzajemniło uśmiech! Wychyliłem się i zdążyłem zauważyć tylko poruszone poszycie, kiedy wiewiórka jeszcze raz odbiegła. Spodziewałem się, że Midge obdarzy mnie jednym ze swych pełnych wyższości uśmieszków, lecz na jej szczęśliwej twarzy malowała się jedynie niezmierna i niewinna radość. Rozbawiony musnąłem ustami jej policzek i przerzuciłem dźwignię automatycznej skrzyni biegów. — Naprzód — powiedziałem. Midge odchyliła się do tyłu i przyglądała okolicy. Wkrótce wyjechaliśmy spomiędzy drzew. Gęsta trawa po obu stronach drogi przeszła w pasy ciemnozielonych paproci i żółtego janowca, spychając w głąb gęsty las, jak gdyby mówiąc: „co za dużo, to niezdrowo". Słońce stało teraz wysoko, w zenicie, a niebo wokół spłowiało do jasnego błękitu. Wybraliśmy idealny dzień na wycieczkę na wieś i mój zapal znów zaczął rosnąć, rnimo zawodu, jaki sprawiło nam samo miasteczko. Midge ścisnęła moje ramie. — Chyba widzę — powiedziała, powściągając podniecenie. Zmrużyłem oczy, niczego jednak nie zauważyłem. — Zniknęło — powiedziała Midge. — Wydawało mi się, że widzę przed nami białą plamę, ale zasłoniły ją drzewa. Samochód zataczał właśnie szeroki łuk i las znowu przybliżył się do drogi, jeszcze gęstszy niż przedtem. Gdzieniegdzie liściaste, nisko zawieszone gałęzie ocierały się o okna. — Ten las przydałoby się przystrzyc — mruknąłem i wtedy zobaczyliśmy dom. Odsunięty od drogi, niski, zblakły płot z wieloma przechylonymi lub poprzewracanymi sztachetami otaczał ogród. Niewielka furtka była zamknięta. Na sfatygowanej i obłażącej z farby tabliczce wypisano pięknymi, choć spłowiałymi już literami: Gramarye. Dom I oto mieliśmy go przed sobą. Już na pierwszy rzut oka był czarujący. Wjechałem samochodem na trawnik przed rozsypującym się płotem i siedzieliśmy patrząc na Gramarye, rotundę Flory Chaldean. Wyglądało na to, że Midge z lękiem, a ja, no cóż, powiedzmy, mile zaskoczony. Nie jestem zupełnie pewien, czego oczekiwałem, ale na pewno nie tego. Budynek był rzeczywiście okrągły, chociaż z frontonem tradycyjnie prostym i tylko z jednej strony lekko zaokrąglonym (jego układ mieliśmy zrozumieć nieco później). Miał trzy kondygnacje, jeśli wliczyć w to strych, więc „dom wiejski" nie był najlepszym określeniem. Mimo to nie wydawał się okazały, bo trawiasty nasyp przysłaniał niejako jego rozmiary. Nasyp otaczał go ze wszystkich stron, zarośnięte mchem kamienne schodki wżerały się w lewe zbocze opadające ku ogrodowi przed domem. Wzniesienie porastały drzewa. Kilka gałęzi ocierało się o białe cegły. Z tyłu znów rozpościerał się las (czyżbyście nie wiedzieli?). Dom pokryty był wypłowiałymi dachówkami, a okna frontowe, małe i podzielone na wiele szybek, dodawały mu uroku. Tyle na pierwszy rzut oka. Ogólne wrażenie było bardziej niż miłe. — Mikę, jest cudowny — powiedziała Midge, błądząc wzrokiem po jaskrawych kolorach szalejących w ogrodzie, po kwiatach, które przywykły do samowoli. — Ładny — musiałem przyznać. — Przyjrzyjmy się bliżej, zanim... Midge już wysiadła z samochodu. Biegiem okrążyła auto i stanęła przy mnie. Jej oczy pojaśniały jeszcze bardziej. Żadnego zawodu, żadnych rozwianych złudzeń. Przygryzała nerwowo dolną wargę, ale nie przestawała się uśmiechać. Podszedłem i otoczyłem ramieniem jej szczupłą talię. Najpierw z uśmiechem przyjrzałem się jej twarzy. Później przeniosłem wzrok na Gra-marye, żeby obejrzeć je dokładniej. Przez jedną krótką chwilę miałem uczucie, że rozpoznaję ten dom, ale zbyt ulotne, zbyt mgliste, aby je pojąć. Czyżbym tu kiedyś był? Nie, nie w ostatnim tysiącleciu. Nie pamiętam nawet, żebym kiedykolwiek odwiedzał tę część kraju. A jednak było coś znajomego w... otrząsnąłem się z tego, co uznałem za rodzaj deja vu, może szczególne, choć nieostre, przeczucie. Nie było potrzeby pytać Midge o dotychczasowe wrażenie; jej oczy mówiły wszystko. Zostawiła mnie i powoli podeszła do furtki. Musiałem zawołać, aby przypomniała sobie o moim istnieniu. Odwróciła się i film się zatrzymał. Ten zatrzymany kadr pozostał w mej pamięci do dziś, pozostanie na zawsze, wyraźny, ostry i prawie mistyczny; Midge, drobna i szczupła, ciemne proste włosy okalające jej kark, lekko rozchylone usta i w tych słodkich niebiesko- szarych oczach o lekko skośnych kącikach błysk zaciekawienia i radości, wyraz, który mnie jednocześnie zaniepokoił i uszczęśliwił; stała w luźnej bluzce / krótkimi rękawami wsuniętej w dżinsy, sandałach na drobnych stopach, /a nią zaś majaczyło — nie, nic majaczyło, bo cała scena / Midge 24 na pierwszym planie łączyła się w jedno, była całością — stało Gramarye z białymi ścianami, kruszącymi się i poplamionymi, oknami pozbawionymi życia, a jednak obserwującymi, i zalanym słońcem trawnikiem, pośrodku wszechogarniającego lasu. Można by powiedzieć, że to scena wyjęta z książki, niewątpliwie pozostająca w pamięci. Potem Midge odwróciła się i czar prysnął. Pochyliła się nad zamkiem. Furtka zaskrzypiała i Midge weszła do środka, ja zaś ruszyłem za nią. Wyciągnąłem rękę, żeby ująć ją za ramię, ale znów mi uciekła. Zbiegała w dół zarośniętą drogą, radosna jak dziecko, kierując się w stronę drzwi domu. Podążyłem za nią spokojniejszym krokiem. Z bliska późnomajowe kwiaty okazały się nie tak jaskrawe. W rzeczywistości cechował je ten schyłkowoletni wygląd, kiedy to większość ma już za sobą okres świetności i w zmęczeniu, z pozwijanymi i uschniętymi płatkami chyli się ku upadkowi. Bez przesady, można by powiedzieć, że wyglądały nie całkiem zdrowo. Wszędzie rozrastały się chwasty, najzdrowsze spośród wszystkich gatunków. Droga była wyłożona płaskimi, popękanymi kamieniami. Przez szczeliny przedzierała się długa trawa, gdzieniegdzie niemal zupełnie zasłaniając kamienne płyty. Znalazłem Midge, gdy jedną dłonią osłaniając oczy i przytykając niemal czoło do szyby, zaglądała do środka przez brudne, pozbawione zasłon okno. Toporne na pozór tafle zrobione były ze staroświeckiego, grubego szkła. Zauważyłem drobne, gładkie zmarszczki u podstawy, powstałe, zanim zastygło. Niestety, ramy były nadgniłe i łusz-czyły się. — Niezupełnie ,,House and Gardens", co? — rzuciłem, nachylając się, aby zajrzeć wraz 7 nią. — Jest pusty — powiedziała. 25 — A czego się spodziewałaś? — Myślałam, że może w środku zostało trochę mebli. — Pewnie oddano je na licytację zaraz po załatwieniu spraw związanych z testamentem. Wyrobimy sobie lepszy obraz bez gratów tej staruszki. Midge wyprostowała się i obrzuciła mnie pełnym wyrzutu spojrzeniem. — Obejdźmy dom, zanim wejdziemy do środka. — Oho-ho! — Ciągle zaglądałem przez okno, dla lepszego widoku przecierając szybę palcami. Wypatrzyłem tylko wielki, czarny piec kuchenny wmontowany w komin. — Będzie się na tym świetnie gotować. — Na piecu? Może być zabawa. — Nic nie mogło ostudzić jej zapału. — Wygląda jak kuźnia — dodałem. — Myślę, że równie dobrze możemy mieć dwie, kuchenkę elektryczną i tego potwora. W każdym razie nie brak tu drewna do palenia w nim. Midge pociągnęła mnie za ramię. — Może być bardzo awangardowe, coś w stylu „powrót do korzeni". Chodź, obejrzymy dom z tyłu. Odsunąłem się od okna, a ona cmoknęła mnie w policzek i pobiegła znowu. Powlokłem się z tyłu, uważnie przyglądając się mijanym drzwiom frontowym. Drewno wyglądało solidnie, chociaż przez dolne kasetony przebiegały dwie wąskie szczeliny. Wyżej znajdowały się dwa obramowane okna osadzone nie głębiej niż na cztery cale, z boku był dzwonek z rączką, przymocowany do muru. Wejście osłaniał ganek bez bocznych ścian. Wyglądał na kompletnie bezużyteczny. Z drugiej strony wisiała osnuta pajęczynami lampa. Przechodząc pociągnąłem za uchwyt dzwonka, odgłos był głuchy i obojętny, ale dźwięk sprawił, że Midge się obejrzała. Zgarbiłem się i z oczami wy- 26 chodzącymi z orbit, i językiem wypychającym policzek, zrobiłem dla niej Quasimodo. — Uważaj, bo ci tak zostanie — zawołała, wspinając się na schody biegnące wzdłuż zaokrąglenia budynku. Dogoniłem ją na czwartym z porosłych mchem stopni. Ramię w ramię obeszliśmy zakręt i dopiero teraz zaczęliśmy lepiej rozumieć konstrukcję domu. Główną część, rzeczywiście zaokrągloną, zajmowała kuchnia (gdzie znajdował się piec), wyżej budynek rozwidlał się na dwa skrzydła, w których mieściły się pokoje. Wszystko, rozumiecie, niezbyt wielkie. Ten kształt niewątpliwie nadawał charakter i przysparzał Gramarye dziwnego uroku. Niestety, ogólny stan domu był równie nędzny jak stan chorych kwiatów w ogrodzie. Ściany, kiedyś pomalowane na biało, a teraz z wyraźnymi plamami, kruszyły się; między poszczególnymi elementami brakowało zaprawy. Na ziemi, pod stopami, walały się dachówki. Pomyślałem, że dach musi być cały w dziurach. Schody zawiodły nas pod kolejne drzwi, niegdyś pomalowane na ponury oliwkowozielony kolor, teraz całe w bąblach i obłażące, odsłaniające pod spodem nadgniłe drewno. Drzwi wychodziły na południe i las, od którego dzieliło nie więcej niż jakieś sto jardów wysokiej trawy i krzewów jeżyn; kilka rozproszonych w pobliżu drzew wyglądało jak ostrożnie wysunięte naprzód czujki. Dziesięć, dwanaście jardów od budynku rozpościerał się zadeptany przez lata obszar porośnięty mniejszymi drzewami, jak mi się wydawało śliwami i dzikimi jabłoniami, chociaż wówczas mało się na tym znałem. Stały bliżej domu, pozbawione owoców (i jakby opuszczone, co też przyszło mi na myśl). Ponieważ Gramarye częściowo wbudowane było w skarpę, z tej strony wydawało się mieć tylko dwa piętra i swoim okrągłym kształtem przypominało suszarnię chmielu. Okna pozor- 27 nego parteru miały łukowate sklepienia u góry. Midge porzuciła mnie, aby przycisnąć nos do szyby. — Mikę, chodź i zobacz! — zawołała. — W środku jest fantastycznie. Przyłączyłem się do niej i choć określenie „fantastycznie" było pewną przesadą, na mnie też wnętrze zrobiło wrażenie. W zaokrąglonych ścianach znajdowały się trzy podłużne okna, dzięki którym do pokoju przez cały dzień wpadało słońce. Naprzeciwko, przez otwarte drzwi zauważyłem hol ze schodami wiodącymi w górę i w dół; prawdopodobnie jeszcze inne drzwi prowadziły do pozostałej części budynku. Słoneczne promienie oświetlały ściany, nigdzie nie znalazłbyś ciemnego kąta, nawet kurz na oknach nie był w stanie stłumić blasku. Mimo pustki wnętrze wyglądało ciepło i radośnie. I, och tak, wyglądało zachęcająco. — Usiądźmy na chwilę. — Zauważyłem sfatygowaną, drewnianą ławeczkę wciśniętą w kąt, gdzie prosta ściana przechodziła w łuk; wyglądała, jak gdyby się zakorzeniła albo wyrastała z ziemi. — Chcę wejść do środka — odparła Midge niecierpliwie. — Jasne, za chwilę. Podsumujmy na razie to, co mamy. Niechętnie podeszła ze mną do ławki. Usiedliśmy, patrząc na pobliski las. Wyglądał na gęsty i niezbadany, ale wówczas jeszcze w najmniejszym stopniu nie złowrogi. — Jest cudownie — westchnęła Midge niepotrzebnie. — O wiele lepiej, niż się spodziewałam. — Naprawdę? Tak między nami, myślałem, że sporo oczekiwałaś. Zmarszczyła się, ale nie odebrało jej to ani trochę urody. — Jakoś... instynktownie wiedziałam, że będzie dobrze. Podniosłem rękę. — Zaczekaj, jeszcze nie weszliśmy. — Nie musimy. 28 — Właśnie że musimy. Żeby nas tylko nie poniosło. W ogłoszeniu była mowa o konieczności renowacji, tak? To może kosztować więcej, niż planowaliśmy. Już z zewnątrz wymaga to poważnych reperacji, a Bóg wie, jak wygląda wnętrze. — Możemy to uwzględnić przy ustalaniu ceny. — Myślę, że pośrednik już to zrobił. Powiedział ci przez telefon, o jaką kwotę im chodzi, ale jeśli nie opuści, możemy mieć kłopoty ze znalezieniem pieniędzy na przystosowanie tego miejsca do użytku. Mówiłem Midge o samych niedogodnościach, musiałem ją jednak zmusić, aby zdała sobie sprawę z realnej sytuacji. Patrzyła uważnie w ziemię, jakby tam leżała odpowiedź. Kiedy znów podniosła oczy, zobaczyłem w nich upór — może niezupełnie upór, Midge nie była osobą tego rodzaju, powiedzmy: spokojną determinację. Na ogół była dość miękka, nawet uległa (cecha, która mnie często drażniła, kiedy agentowi udawało się namówić ją na przyjęcie zlecenia, które jej nie odpowiadało ze względu na temat albo z powodu braku czasu), ale kryła się w niej także stanowczość, ujawniająca się tylko wtedy, gdy była przekonana, że ma absolutną rację, albo gdy pozwalało to przetrwać trudności. W istocie podejrzewałem, że jej spokojna determinacja zrodziła się z ciężkich przejść, a uwierzcie mi, Midge miała ich trochę w życiu. Otoczyłem ją ramieniem i przytuliłem do siebie. — Nie chciałbym tylko, żebyś mierzyła zbyt wysoko, Chochliku — powiedziałem czule, używając przezwiska zarezerwowanego na chwile największej tkliwości. — Na razie i mnie się tu podoba, choć położenie nieco mnie przeraża. — Będzie ci się tu dobrze pracować, Mikę — odparła, -'t w joj "losie była wzruszaiaea żarliwość. — Teao właśnie potrzebujesz, znaleźć się gdzieś daleko, z dala od tych szaleństw... tych... Urwała, a ja dokończyłem za nią: — Przyjaciół. — Tak zwanych przyjaciół. A poza tym Gramarye będzie doskonałe dla mnie. Po prostu wiem, że mogę tu pracować. — Nie boisz się, że będziemy samotni? Zdecydowanie potrząsnęła głową. — Nie ma mowy. Nie razem, Mikę, przecież wiesz. Już zapomniałeś, ile razy rozmawialiśmy o tym, żeby uciec od wszystkich, znaleźć się gdzieś, gdzie nie będą się nam naprzykrzać agenci i muzycy wpadający z wizytą albo żeby przenocować? Samotność to będzie rozkosz. Zresztą założę się, że w okolicy jest jakieś wesołe towarzystwo. Szybko zaprzyjaźnimy się z nowymi ludźmi, co prawda innego rodzaju, ale za to będziemy mogli ich trzymać na bezpieczną odległość. — Mogą być za bardzo inni jak na nasz gust. — Jesteśmy w Hampshire, a nie w Mongolii. Parę godzin jazdy od miasta. Ludzie mówią tu tym samym językiem. — Może niezupełnie tym samym. Midge zwróciła oczy ku niebu. — A wy, mieszczuchy, wciąż to samo. Nauczysz się. — W porządku, ale nie zapominaj, że dzisiaj jest pogodnie i świeci słońce... — I ani jednej chmurki na horyzoncie — zrymowała. — Kiedy zacznie padać, kiedy przyjdzie zima i mrozy albo śnieg odetnie nas od świata... — Mmm — zamruczała przytulając się. — Cudownie. Pewnie całymi tygodniami nie będziemy mogli wyjść z domu i trzeba będzie rozpalić wielki ogień, żeby się rozgrzać albo na parę dni zakopać się w pościeli. Wyobraź sobie tylko, co można by wymyślać, żeby się rozerwać. 30 Midge miała talent do uderzania poniżej pasa, w najsłabszy punkt. — Bądź rozsądna — jęknąłem. — Jestem. Urządzę wszystko tak przytulnie, że zostaniesz pustelnikiem. — Tego się właśnie obawiam. — I będę cię musiała wyganiać na ten ostry, zimny wiatr, żebyś przyniósł kawałek chleba. — Niezbyt zachęcające. Znowu spoważniała, lecz nadal się uśmiechała mówiąc: — Wczuj się w to miejsce, Mikę. Zamknij oczy i naprawdę się wczuj. Gramarye jest dobre, idealne dla nas. Co prawda, nie zamknąłem oczu, wypełniło mnie jednak osobliwe uczucie błogości, odurzenie bardzo łagodne, ale wszechogarniające. Nie, nie takie jak po dobrym skręcie, lecz inne, prawdziwsze, trwalsze. Powiedzmy, że było to ciepło słonecznych promieni, urok tego dnia i okolicy. Załóżmy nawet, że udzieliło mi się silne wewnętrzne przekonanie Midge; to przecież zdarza się prawdziwym kochankom. Kiedyś uznałem, iż tak właśnie było. Dzisiaj nie. Och nie, nie dzisiaj, kiedy wiem o tyle więcej. — Zajrzyjmy do środka — powiedziałem, żeby uniknąć wiążącej odpowiedzi. Midge uśmiechnęła się znacząco. Wstała i wyciągnęła z kieszeni dżinsów trzy klucze z tabliczką. Wręczyła mi je z powagą, jak gdyby ten gest miał oznaczać: „proszę, los jest w twoich rękach, a znajdziesz go wewnątrz". Wziąłem je i ruszyłem w kierunku domu, a Midge deptała mi po piętach. Zatrzymałem się przed poznaczonymi, odrapanymi, starymi drzwiami; trzymałem klucze, zastanawiając się, który wypróbować najpierw. Dwa były wycięte w ten sam sposób, więc doszedłem do wniosku, że 31 są od drzwi frontowych. Wepchnąłem do dziurki trzeci. Pasował, ale nie chciał się obrócić. Drugi także nie. Ani trzeci, bliźniaczy. Jęknąłem. — Wygląda na to, że Bickleshift dał nam zły komplet. — Spróbujmy od frontu — zaproponowała Midge. — Dobrze, ale jeden z nich musi być od tych drzwi, jeżeli to właściwy komplet kluczy. Zeszliśmy ostrożnie, by nie poślizgnąć się na mchu, po krętych schodkach i w chwilę później stanęliśmy na ganku. Wybrałem klucz numer jeden i włożyłem go do zamka, by znów przekonać się, że nie pasuje. Zirytowany spróbowałem drugiego i trzeciego, też bez powodzenia. Drzwi nawet nie drgnęły, gdy pokręciłem klamką i naparłem na nie ramieniem. Drewno zaskrzypiało, ale nie ruszyło się nawet o milimetr. — Może ja — powiedziała Midge, wsuwając się między mnie a drzwi. — To bez sensu. Albo zamek zardzewiał na amen, albo Bickleshift pomylił klucze. — Uważnie przyjrzałem się tabliczce: wyraźnie wypisano tam „Gramarye". Midge bez słowa wzięła je ode mnie i przez sekundę trzymała jeden z „bliźniaków" tuż przy twarzy, zanim zdecydowanie wsunęła go w zamek. Lekko poruszyła ręką w nadgarstku i miałem wrażenie, że na chwilę zaparło jej dech, jak gdyby klucz przekręcił się sam. Ale mogłem się mylić. Drzwi otworzyły się gładko, bez cienia skrzypnięcia rodem z filmu grozy; powietrze, które w nas uderzyło, było stęchłe i wilgotne, i chyba cieszyło się, że je wreszcie uwolniono. Okrągły pokój Zaskoczony, że Midge udało się tam, gdzie ja nie dałem rady, byłem mimo to gotów wejść do środka; ona jednak się wahała. I znowu nie jestem pewien, kilka rzeczy zatarło się w mojej pamięci, ale w jej zachowaniu wyczułem cień niepokoju. Wystarczający, żeby nie robiła mi złośliwych przycinków. Nie jestem pewien, bo ta nagła zmiana nastroju nie trwała długo: pamiętam, że Midge zniknęła we wnętrzu domu, zanim zdążyłem spytać, o co chodzi. Wzruszyłem ramionami i poszedłem za nią. Chłód, który nas gwałtownie ogarnął, nieprzyjemnie kontrastował z ciepłym powietrzem na zewnątrz. Znaleźliśmy się w małym pokoju, na oko miał nie więcej niż dziesięć na dwanaście stóp (plany domu zostawiliśmy w samochodzie). Przez otwarte drzwi widać było schody prowadzące na pierwsze piętro. Z prawej strony znajdowało się wejście do kuchni. W obu pomieszczeniach podłoga, pokryta kamiennymi płytkami, była nienaturalnie ciemna. Schyliłem się, żeby jej dotknąć. — Chyba wilgotna — powiedziałem i pomacałem listwę. Nie było wątpliwości, wilgotna, ciemna smuga ciągnęła się wzdłuż ściany na wysokości kilku cali nad podłogą. — Ta ściana musi się wrzynać w skarpę i kiedy pada deszcz, cegły przesiąkają wodą z gleby. Midge nie wyglądała na zainteresowaną, co mnie trochę zirytowało; wiedziałem, że tego rodzaju wilgoci nie należy lekceważyć, a poza tym myślałem w kategoriach finansowych. Ona jednak była już w kuchni. Rozdrażniony pokręciłem głową i poszedłem za nią. —— Midge, powinnaś te rzeczy brać pod uwagę — poprosiłem błagalnie. — Od tego zależy, czy kupimy ten dom. — Przepraszam, Mikę. — Przytuliła się, udając skruchę, i na moment oparła głowę o moją pierś. W następnej chwili była w drugim końcu pomieszczenia, przy dużym czarnym piecu, który widzieliśmy przez okno. Pochyliła się, żeby otworzyć drzwiczki, zajrzała do środka i zapiszczała z zachwytu. Jeszcze głośniej wykrzyknęła na widok wieszaków na garnki w kuchennej wnęce. Wisiały na nich rondle o długich rączkach i jedna dość duża patelnia. Wszystkiemu dodawał uroku żelazny czajnik, stojący na trójnogu przed kuchnią. — Wygląda jak ze starej bajki! — zawołała Midge. — Czy tej, w której wiedźma gotowała żaby i niemowlęce nóżki dla rzucania uroków? — zapytałem podchodząc. Zauważyłem, że w największej z duchówek też stały garnki z ciemnego metalu. — Nic aż tak paskudnego — odparła Midge strofująco. Wsunęła głowę do wnęki i mrużąc oczy zajrzała w komin. Szarpnąłem ją gwałtownie w tył, widząc niebezpieczną rysę w masywnym kamiennym gzymsie nad piecem. Popatrzyła na mnie zdziwiona, wskazałem więc szczelinę. — Wygląda, jakby się miało zawalić — ostrzegłem. Rozsądek zwyciężył i Midge cofnęła się. — Wątpię, żeby była głęboka. — Może i nie, ale po co ryzykować? To kolejna sprawa, którą trzeba by się było zająć. Midge zmarszczyła się. Nie podobała się jej sporządzana przeze mnie lista usterek. 34 — Dziesięć do jednego, że komin jest zatkany i nikt go nie przeczyści, dopóki nie będzie bezpieczny. Nie bawiło mnie wyliczanie tego wszystkiego, ale ktoś musi być realistą. — Może wilgoć i ta rysa to największe minusy — rzuciła Midge z nadzieją. Wzruszyłem ramionami. Dotąd obejrzeliśmy tylko parter. Pod oknem, przez które zaglądaliśmy wcześniej, znajdował się jeden z tych wielkich, fajansowych zlewów, w których bez trudu można by wykąpać szetlandzkiego kuca. Odkręciłem oba kurki. Rury zahuczały, krany prych-nęły i z obu poleciała brązowa woda. Spuszczałem ją przez jakąś minutę, ale prawie nie zmieniła koloru. — Pewnie zbiornik przerdzewiał — zawyrokowałem. — Chyba że tu taką piją. Zaczął mnie ogarniać ponury nastrój. Midge tymczasem otwierała szafki i szuflady; drewno było wiekowe, lecz w niezłym stanie. Zajrzałem za następne drzwi, spodziewając się znaleźć za nimi spiżarnię lub schowek na miotły, zamiast tego jednak odkryłem ubikację z wysoko zawieszonym rezerwuarem. — Przynajmniej nie będziemy musieli biegać do jakiejś szopy w ogrodzie. — Pociągnąłem za zardzewiały łańcuch i instalacja głośno zaryczała. Jak się łatwo domyślić, muszlę zalał potok brązowej wody, która spływała niezwykle długo, gulgocząc i czkając. — Wydawało mi się, że w ulotce wspominano o szambie — powiedziałem, zamykając drzwi. — Ciekawe, kiedy ostatnio je opróżniano. Ciekawe, czy kiedykolwiek je opróżniano. Midge stała pośrodku kuchni. Widać było, że żadna z moich uwag nie jest w stanie jej odstraszyć. — Możemy już iść na górę? — zapytała. 35 — Nie mogę się doczekać. — Nie sądź zbyt pochopnie, Mikę. — A obiecasz mi to samo? W naszych słowach nie było irytacji. Zbyt sobie wzajemnie ufaliśmy, żeby bawić się w małoduszne przytyki. Podejrzewam, że oboje czuliśmy lekki niepokój, bojąc się, by to drugie nie doznało zawodu. Midge pragnęła, bym ja też chciał kupić ten dom, a ja byłem gotów zrobić wszystko, żeby sprawić jej przyjemność. Problem jednak był nie tyle finansowy, co życiowy. Jeżeli ma się udać, to z domem musi być wszystko jak trzeba. Trzymając się za ręce, weszliśmy na pierwsze piętro. Midge szła przodem, niejako ciągnąc mnie za sobą. Schody przechodziły w niewielki hol i tam rozwidlały się. Te z prawej prowadziły do drzwi, które wcześniej próbowałem otworzyć, te z lewej do okrągłego pokoju. Blask słońca poraził nas jak błysk cichej eksplozji i przez jeden niewiarygodny moment miałem uczucie, że szybuję w powietrzu. Wrażenie było tak silne, że zakręciło mi się w głowie i gdyby Midge nie przytrzymała mnie za rękę, spadłbym ze schodów. Szybko zamrugałem powiekami, oślepiony nagłą jasnością, i przez chwilę obraz Midge pływał mi przed oczami, jak gdybym powoli tracił świadomość. Pamiętam troskę w jej oczach i ciepło, jakąś ufność, która przywróciła mi spokój. Mimo iż całe zdarzenie trwało minutę, może dwie, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że doświadczyłem jakiegoś bezmiaru czasu. Stałem w okrągłym pokoju, chociaż nie pamiętałem, jak do niego wszedłem. Na zewnątrz lśniło słońce, a widziany przez wielkie okna krajobraz był niezwykle klarowny, jak gdyby każdy liść i źdźbło trawy istniały osobno. Niebo miało odcień najczystszego, najjaśniejszego błękitu, jaki kiedykolwiek oglądałem. Wydało mi się, błędnie, że wiem, skąd ta 36 nagła niezwykła ostrość widzenia. Słyszałem, że skutki zażywania pewnych narkotyków mogą się odezwać wiele lat później w najmniej spodziewanym momencie. Ta myśl nie ucieszyła mnie; przeciwnie, napełniła uczuciem dojmującego wstydu. Doszedłem do wniosku, że nagłe przejście z chłodnego cienia w pełen blask wyzwoliło w moim mózgu jakąś reakcję chemiczną, tak jak czasem błysk flesza — i miałem krótki, niepokojący odlot. Tak to sobie wówczas wytłumaczyłem i nadal nie wykluczam tej możliwości. Moje widzenie szybko wróciło (a może cofnęło się byłoby tu lepszym określeniem) do normy i wszystko straciło tę szczególną, linearną głębię. Midge ujęła moją twarz w obie ręce i przez moment przyglądała mi się z tym samym wyrazem czułego zatroskania co przed chwilą. — Dobrze się czujesz? — zapytała. Jej delikatne dłonie spoczywały na moich policzkach. — Och, chyba tak. Już mi lepiej. — I rzeczywiście, poczucie nagłej zmiany percepcji ustąpiło bez żadnego śladu poza wspomnieniem. — Przez chwilę było mi słabo; to pewnie zmiana wysokości — zażartowałem. — Jesteś pewien, że wszystko w porządku? — Tak, słowo daję, już dobrze. Rozejrzałem się, tym razem oglądając pokój, a nie krajobraz za oknem. Gwizdnąłem nisko i z uznaniem. — To jest coś — stwierdziłem. — Prawda, że piękny, Mikę? — Uśmiech Midge był promienny i tak szeroki, że niemal przeciął jej twarz na pół. Wyrwała mi się i i obiegła pokój (w kółko oczywiście). Zatrzymała się przy niezwykłym kominku obmurowanym chropowatymi cegłami. Oparła łokieć o gzyms i uśmiechnęła się do mnie. Jej oczy błyszczały radością. — To zmienia postać rzeczy, co? — zapytała. Rzeczywiście zmieniało. Słońce odbijające się bez prze- 37 szkód od zaokrąglonych ścian sprawiało, że cały pokój jaśniał; ale było w nim coś jeszcze, coś nieuchwytnego, a jednocześnie bardzo realnego. Radość, witalność. „Musisz się na to otworzyć" — podszeptywała jakaś cząstka mojej istoty. — „Musisz to najpierw chcieć poczuć". Może i bywam cyniczny, ale nie jestem zupełnie wyzbyty wrażliwości i atmosfera pokoju (w połączeniu z entuzjazmem Midge) w dziwny sposób wyzwalała we mnie te lepsze strony mej natury. Tak, Boże, naprawdę chciałem to poczuć, naprawdę chciałem tu być. A przecież jakiś głos pytał we mnie, czy będzie tu tak samo zimą, kiedy burzowe chmury zakryją słońce? Czy ta energia ulotni się? Czy zniknie czar — wtedy po raz pierwszy przyszło mi do głowy to słowo, chociaż nie zdawałem sobie sprawy, jak jest ważne — pryśnie? Wówczas jednak mało mnie to obchodziło. Liczyła się tylko teraźniejszość i nagłe pragnienie. Podszedłem do Midge i przyścisnąłem ją do siebie tak mocno, że aż zaparło jej dech. — Wiesz co? To zaczyna na mnie działać — powiedziałem, nie w pełni pojmując, co mam na myśli. Pozostała część domu stanowiła przykry kontrast. W sąsiednim, bardziej standardowym pokoju odkryliśmy długą rysę biegnącą od podłogi po sufit, a w następnym — za-pleśniałe ściany. Maleńka łazienka była co najwyżej funkcjonalna, całą wannę pokrywały ciemne plamy. Schody wiodły do pomieszczeń na poddaszu, niezbyt przypominających pokoje i ciemnych, przez małe okienka wpadało niewiele światła. Klapa w suficie wskazywała, że tędy można wejść na strych, ale żeby się do niej dostać, musiałbym wdrapać się na krzesło albo na drabinę, więc dałem sobie spokój. Sądząc po rozbitych dachówkach leżących przed domem, w dachu musiało być kilka wcale pokaźnych dziur. Myszkując po pierwszym i drugim piętrze. 38 natknęliśmy się na zgniłe ramy okienne, spaczone, nie dające się zamknąć drzwi od szafek, ślady wilgoci oraz kolejne rysy na ścianach, chociaż były mniej groźne niż tamta, biegnąca od podłogi po sufit. Nawet schody protestowały przeciwko ciężarowi naszych ciał, jeden stopień ugiął się tak głęboko, że zeskoczyłem w obawie, iż się pode mną załamie. Oczywiście wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Nie wiem dlaczego, ale oboje unikaliśmy okrągłego pokoju. Może podświadomie czuliśmy, że jego działanie jest zbyt silne, a może po prostu chcieliśmy zachować obiektywizm po obejrzeniu reszty domu. Bez problemu zamknąłem frontowe drzwi i ruszyliśmy ścieżką z powrotem, dużo wolniej niż przyszliśmy. Otoczyłem Midge ramieniem i staliśmy przez chwilę oparci o maskę passata, każde zatopione w swoich myślach. Opłakany wygląd ogrodu i kiepski stan domu bardzo mnie przygnębiły i kiedy zerknąłem na Midge, w jej oczach także zobaczyłem cień zwątpienia. Sam walczyłem z nieustającymi przypływami i odpływami entuzjazmu, oczekiwałem, że podsyci mój zapał. Jej niepewność zupełnie mnie zaskoczyła. Spojrzałem na zegarek. — Resztę przedyskutujemy przy piwie i kanapce — zaproponowałem. Wsiadła do samochodu, nie spuszczając wzroku z Gra-marye. Kiedy odjeżdżaliśmy, odwróciła głowę i patrzyła przez tylną szybę. Nie zawróciłem pamiętając, że po drodze 2 Cantrip nie minęliśmy żadnego pubu. Ruszyliśmy przed siebie. Dobre dziesięć minut później ujrzałem to, czego szukałem, i widok ten bardzo mnie ucieszył. Krzepkie dębowe belki, ściany lśniące białą farbą, a nawet postrzępiony, kryty strzechą dach. Żadne jaskrawe, reklamowe 39 parasolki nie psuły sielskiego wdzięku surowych drewnianych stołów i ław stojących w ogródku. Tak, „Forest Inn" należała do mojego ulubionego typu knajpek. W środku też nie spotkał nas zawód: niskie belki, uprzęże z mosiądzu i grubej skóry wiszące na ścianach, kominek wystarczająco duży, by upiec w nim prosię i automat z papierosami dyskretnie ukryty w kącie. Żadnej grającej szafy, żadnych „Najeźdźców z Kosmosu". Na ladzie nie zauważyłem nawet kuchenki mikrofalowej, mimo że menu, wypisane kredą na tablicy, obejmowało gorące przekąski. Gospoda była pełna, ale nie zatłoczona. Zamówiłem kufel gorzkiego piwa dla siebie i sok pomarańczowy dla Midge. Masywnie zbudowany barman miał twarz pokrytą sinymi żyłkami i cienkie pasma włosów zaczesane wokół łysiejącej czaszki oraz pańskie obejście. — Przejazdem? — zagadnął bez cienia zainteresowania. — Coś w tym rodzaju — odparłem z roztargnieniem, pochłonięty studiowaniem jadłospisu. — Nagle zdałem sobie sprawę, że może mi dostarczyć informacji o okolicy, jeśli już nie o samym domu. — Oglądaliśmy posiadłość na sprzedaż, niedaleko stąd — dodałem. Uniósł brwi. — Dom starej Flory Chaldean, co? — mówił z bardzo uchwytnym akcentem tej części kraju. Skinąłem głową. — Tak, Gramarye. Zachichotał i odwrócił się, żeby sięgnąć po małą butelkę soku. Oboje z Midge wymieniliśmy zdziwione spojrzenia. — Bardzo ładny domek — rzuciłem, przyglądając się, jak nalewa sok. Nie przestając się uśmiechać, popatrzył najpierw na 40 mnie, potem na Midge. Skończył nalewać i powiedział, ile jesteśmy mu winni. Zwykle Midge jest pełna rezerwy, żeby nie powiedzieć nieśmiała, żeby nie powiedzieć strachliwa, zaskoczyło mnie więc, kiedy odezwała się chłodno i wyraźnie: — Co w tym śmiesznego? Barman przyjrzał jej się ponownie. Zauważyłem, że jak wielu przed nim, nie pozostał nieczuły na jej rzucającą się w oczy urodę. Co do mnie, poczułem się, jakbym miał w żołądku bryłę betonu. Mówiłem już, facet był dość potężny. Powinienem był dodać, że jego ręce, wsparte teraz o kontuar, wyglądały tak, jakby mógł nimi młócić zboże. Pochylił się ku nam, a ja przełknąłem piwo. — Przepraszam, panienko — powiedział. — Nie chciałem być nieuprzejmy. — I oddalił się w drugi koniec baru, żeby obsłużyć kolejnego gościa. — Następnym razem lepiej uważaj — przestrzegłem cicho jego plecy i, oczywiście, siebie. — Chodzi o to, Midge — mówiłem cierpliwie — żeby nawiązać stosunki z tubylcami. Nie zdążyliśmy nawet zamówić jedzenia. — Nie jestem już głodna. Może wyjdziemy do ogródka? Tylko kilka stolików było zajętych i usiedliśmy w pewnej odległości od nich. Postawiłem nasze szklanki na blacie z surowych desek i wśliznąłem się na ławkę naprzeciw Midge (zawsze ceniliśmy sobie kontakt wzrokowy). Widziałem, że ciągle jeszcze jest zła na barmana, więc ścisnąłem jej dłoń i uśmiechnąłem się. — Taki mają sposób postępowania z obcymi. Dają do zrozumienia, że wiedzą więcej niż my — pocieszyłem ją. — Co takiego? Ach, ten. To nie ma znaczenia. Flora Chaldean była jedyną ekscentryczką w tych stronach, kimś, 7. kogo zawsze można się pośmiać. Najprawdopodobniej 41 była po prostu starą, samotną i mało się udzielającą osobą. Nie, myślałam o samym Gramarye. — Wypiła łyk soku. — Już się tak nie palisz do kupna. Wyglądała na zaskoczoną. — Och, więcej niż palę, tylko że w tym domu pewne elementy kłócą się ze sobą. Teraz ja byłem zaskoczony. — O czym ty mówisz, do diabła? — Ta dziwna pustka... — Od dawna nikt tam nie mieszka. — Tak, ale czy nie zauważyłeś? Nie ma tam pająków ani pajęczyn, ani żadnych owadów. Żadnych śladów myszy. Ptaki nie zakładają gniazd pod okapem, a przecież dom stoi w środku lasu. Gramarye to tylko pusta skorupa. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, ale Midge miała rację. Dom powinien być przystanią dla wszelkiego robactwa i ptaków. — Chociaż — ciągnęła — okrągły pokój tchnął czymś niezwykłym. Poczułeś to; coś się tam z tobą stało. — No jasne, zrobiło mi się słabo i to wszystko. Pewnie z głodu — rzuciłem tęskne spojrzenie w kierunku gospody. — I nic więcej? Nie miałem ochoty tego roztrząsać. — Na przykład co? Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, to oślepiło mnie słońce, kiedy wchodziłem po schodach. Blask musiał zakłócić jakieś impulsy odbierane przez mój mózg. Przez sekundę czy dwie przyglądała mi się uważnie. Wreszcie powiedziała. — W porządku. Tylko tyle. Żadnych sporów, żadnych dyskusji. Zaakcep- 42 towała albo to co jej powiedziałem, albo to, że nie chcę dłużej wałkować tematu. Właśnie dzięki temu życie z Midge jest takie proste. Wychyliłem pół piwa. Midge nie spuszczała ze mnie wzroku. Skośne oczy, ciemne włosy i odrobinę trójkątna broda. Tak, to dlatego czasem nazywałem ją Chochlikiem. — No, więc dokąd teraz pojedziemy? — zapytałem, ocierając usta wierzchem dłoni. — Wiesz, trochę się martwię tym, ile by kosztowało doprowadzenie domu do porządku. — Ale podoba ci się, prawda? — powiedziała konspiracyjnym szeptem i pochyliła się do mnie nad stołem. Znowu posłała mi ten zniewalający uśmiech. — Nie sądzisz, że miejsce jest idealne? Wyobraź sobie, czego tam dokonamy. Moje obrazy, twoja muzyka. Zobaczysz, ile skomponujesz, Mikę. I może wreszcie zabierzesz się za pisanie tych opowiadań dla dzieci, które miałam zilustrować. Będzie z nas świetny zespół! Zastanawiałem się. Czasem Midge uciekała przed rzeczywistością w swój własny świat, daleko od dławiących się spalinami miast i skąpych śmiertelników i potrafiła zabrać w tę podróż innych — oczywiście kiedy tego chciała. Ja z kolei musiałem myśleć pragmatycznie, chociaż nigdy nie przestało mnie zadziwiać, jak potrafi być przyziemna i praktyczna, kiedy sytuacja tego wymagała. — Posłuchaj, zrobimy tak — powiedziałem. — Wrócimy do pośrednika i wyłożymy karty na stół. Wytkniemy wszystkie braki, małe i duże, i zaproponujemy niższą cenę. Jeżeli Bickleshift na to pójdzie, wszystko pięknie, jeśli nie, no cóż, będziemy musieli pogodzić się z faktami. Trudno było polemizować z moją propozycją, a mimo to nie mogłem sobie darować, że zasiałem w Midge ziarno niepokoju. 43 Zrobiliśmy tak, jak powiedziałem. Wróciliśmy do Cantrip; ja z burczącym żołądkiem, Midge w ponurym milczeniu. Kiedy mijaliśmy Gramarye, nie odrywała oczu od domu i jeszcze raz odwróciła się wyglądając przez tylną szybę, dopóki nie zniknął jej z oczu. Kiedy dotarliśmy do wioski, było już po przerwie obiadowej i Bickleshift zastanawiał się, co począć z resztą dnia. Wyjaśniłem naszą sytuację. Powiedziałem, że jesteśmy zachwyceni domem i bardzo chcemy go kupić, jest jednak kilka paskudnych usterek, które wymagają naprawy, co poważnie uszczupli nasz budżet. Może obniżyłby cenę przynajmniej o cztery tysiące? Podzielał nasze zdanie. Rozumiał doskonale. Ale powiedział: nie. W ogłoszeniu wspomniano, że Gramarye wymaga renowacji i niewykluczone, że koszty mogą być wysokie. Nie jest jednak upoważniony do przyjęcia naszej propozycji ani też, ze względów zawodowych, nie chce tego robić. W końcu jest to „atrakcyjna posiadłość" w niezwykle „atrakcyjnym" zakątku świata. Wyczułem, jak przybita jest Midge i sam spuściłem nos na kwintę. Mimo mieszanych uczuć, jakie budził we mnie dom, myśl, że nie możemy sobie pozwolić na jego kupno, przygnębiła mnie bardziej, niż się spodziewałem. Zaproponowałem trzy tysiące. Bickleshift był nieubłagany. Wyjaśnił, że wykonawcy testamentu Flory Chaldean ustalili cenę minimalną, a poza tym, jesteśmy dopiero pierwsi w długiej kolejce chętnych. Mówił to bardzo uprzejmie, lecz, jak wiadomo, pośrednicy handlu nieruchomościami nie słyną z wielkoduszności. Nasz problem polegał na tym, że chcieliśmy nie tylko mieszkać, ale i pracować w Gramarye, warunki życia były 44 więc dla nas sprawą zasadniczą. Myślałem także o wybudowaniu małego studia nagrań, nic specjalnego, rozumiecie, niemniej jednak i to wymagało gotówki. Nie było sensu się oszukiwać. Pomysł był fajny, tyle że nie do zrealizowania. Żegnaj przytulne gniazdko na wsi. Odjechaliśmy z ciężkim sercem i zapewnieniem Bickle-shifta, że odezwie się, jeśli coś się zmieni. Midge przez całą powrotną drogę milczała, a ja nie mogłem powiedzieć nic, żeby ją pocieszyć. Tej nocy płakała przez sen. Trzy uśmiechy losu Właśnie wymyśliłem stare chińskie przysłowie. Brzmi ono: „Jeżeli dopisuje ci szczęście, liczby nie mają znaczenia". Następnego dnia, około wpół do dziewiątej, obudził nas dzwonek do drzwi. Midge musiała wygrzebać się z łóżka, ponieważ dla mnie ta pora dnia nie istnieje. Otworzyłem jedno oko i zauważyłem, że jej twarz ciągle jeszcze jest zapuchnięta, a oczy zaczerwienione od łez. Naciągnęła koszulkę i wyszła z sypialni. Dobiegło mnie znajome, grzmiące: „dzień dobry". Jęknąłem, nakrywając głowę poduszką. Val Harradine, agentka Midge, oznajmiła nadejście poranka. Ich głosy dobiegały teraz z kuchni. Midge mówiła prawie niedosłyszalnie, Wielka Val zgrzytała jak astmatyczna betoniarka. Właściwie Val była w porządku, mimo że należała do gatunku dragonowatych lesbijek; irytował mnie w niej tylko sposób, w jaki starała się zmusić Midge do przyjmowania zamówień, na które ta nie miała ochoty. Kiedy dowiedziałem się, z jaką misją przybyła tego ranka, zapragnąłem ucałować jej dużą głowę, wąsy i całą resztę. Midge wpadła do pokoju i wskoczyła do łóżka. Usiadła mi okrakiem na brzuchu i potrząsała moimi ramionami. Zawyłem i próbowałem ją z siebie zrzucić. 46 — W życiu nie zgadniesz! — zawołała, śmiejąc się i przygniatając mnie całym ciężarem. — Daj spokój, Midge, jest za wcześnie — protestowałem. — Wczoraj Yalerie cały dzień próbowała mnie złapać... — To cudownie. Zejdziesz ze mnie? — Nie złapała, bo nas nie było, prawda? Wczoraj wieczorem nie mogła zadzwonić, bo sama wyjechała... — To fascyn... — Słuchaj! Wczoraj rano spotkała się z szefem działu zleceń „Gross i Newby". — Nie lubisz tej agencji. — Kocham ich. W przyszłym tygodniu urządzają wielką wystawę i szef artystyczny chce, żebym im zrobiła plakaty. Chcą mieć trzy projekty, Mikę. I dobrze zapłacą. W przeciwieństwie do wydawców książek i magazynów, agencje reklamowe płacą zdumiewająco dobrze za prace artystyczne — oczywiście pieniędzmi klientów. Przez głowę przemknęła mi wizja setek funtów, płosząc resztki snu. — Pięćset od projektu — oznajmił tubalny głos. Rzuciłem okiem w stronę drzwi i zobaczyłem w nich szerokie oblicze Wielkiej Val. Niezbyt przyjemny widok na pusty, choć z leżącym na nim ciężarem Midge, żołądek. Tego ranka Val była jednak wyjątkowo pożądanym gościem i starałem się jak mogłem być miły. — Minus twoje dwadzieścia procent — powiedziałem. — Naturalnie — odparła bez uśmiechu. Mimo to przesłałem jej całusa. Byłem nagi i nie wypadało mi zrobić nic poza tym symbolicznym gestem. Położyłem ręce na udach Midge i zapytałem podejrzliwie: — Na kiedy masz je zrobić? — Na poniedziałek — powiedziała. — Och, Midge, wykończysz się. 47 — Będzie dobrze. Popracuję przez weekend. Jeśli kampania się uda, agencja podwoi stawkę. — Trzy tysiące? — Minus moje dwadzieścia procent — wtrąciła Wielka Val. — Naturalnie — odparłem. Zmartwiłem się; Midge nigdy nie oszukiwała w pracy i nie oszczędzała się. Wiedziałem, że da z siebie wszystko, mimo tak ograniczonego czasu. — Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy, Mikę? — Jej oczy były duże i lśniące. — Będziemy mogli sobie pozwolić na dom, będzie nas stać. — Niezupełnie. — Przypomniałem jej, jakie sumy wchodzą w grę. — Ciągle będzie nam brakowało tysiąca, nawet jeśli dostaniesz podwójną cenę. Myliłem się sądząc, że zmąci to jej entuzjazm: moje słowa nie miały najmniejszego znaczenia. — Po prostu wiem, że wszystko będzie dobrze. Obudziłam się z tą myślą. — Naprawdę musimy już iść, Margaret — przerwało Dwadzieścia Procent. — Obiecałam w agencji, że przyprowadzę cię na spotkanie informacyjne około dziewiątej. Schodzę po taksówkę. Masz pięć minut. Siedem minut później Midge wyszła, zostawiając mnie z pewnym zamętem w umyśle i mokrym śladem pocałunku na policzku. Byłem jednocześnie zadowolony i zaniepokojony. Te pieniądze pozwoliłyby nam może osiągnąć porozumienie w sprawie kupna i renowacji Gramarye. Może. W każdym razie przyrzekłem Midge, że zadzwonię do Bickleshifta i złożę mu nową propozycję. Stało się inaczej. Ogoliłem się i wziąłem prysznic. Właśnie popijałem łyżeczką moją „Alpenę" z nosem utkwionym w ,,The 48 Rolling Stone", kiedy odezwał się telefon. Dzwonił Bi-ckleshift. — Pan Stringer? — Tak. — Łyknąłem kawy przyniesionej do holu i skrzywiłem się, bo poparzyłem usta. — Tu Bickleshift. Z miejsca zrobiłem się czujny. — Och, witam. — Obiecałem, że zadzwonię, kiedy będzie coś nowego w sprawie Gramarye. Widzi pan, naprawdę rozumiem państwa położenie i pozwoliłem sobie skontaktować się z wykonawcami testamentu Flory Chaldean. Nie przypomniałem mu o kolejce chętnych, o której wspominał poprzedniego dnia. — Naprawdę? To miło z pana strony. — Tak. Widzi pan, nie bardzo wiem, jak to powiedzieć, ale sprzedaż Gramarye w niczym nie przypomina transakcji, jakie dotąd prowadziłem. — Nie rozumiem. — No cóż, poza ceną kupna istnieją warunki dodatkowe. Adwokat, niejaki pan Ogborn z „Ogborn, Puckridge i Quen-by" prosił, abym informował go, hmm, jakiego rodzaju osoby są zainteresowane domem. Zdaje się, że Florze Chaldean nie było obojętne, kto kupi Gramarye, jeśli siostrzenica postanowi je sprzedać. — Rozumiem. — Nic nie rozumiałem, ale co innego mogłem powiedzieć? — Pan Ogborn zastanawiał się, czy pan i pańska... przepraszam, panna Gudgeon, moglibyście wpaść do jego biura w Bunbury jutro albo nawet dzisiaj. — O, z tym może być kłopot. Nie sądzę, żeby Midge dała radę, przez najbliższe dni będzie bardzo zajęta. — Poza tym nie uśmiechała mi się wizja przesłuchania. 49 — Och. — Przez chwilę w słuchawce panowała cisza. — No cóż, to dość ważne, żeby pańska narzeczona też przyjechała. Panu Ogbornowi bardzo zależy na spotkaniu z obojgiem. Niekiedy i ja miewam przebłyski intuicji. Coś mi mówiło, że w tym układzie naprawdę liczy się Midge. — W tej chwili jej nie ma, więc nie mogę dać panu wiążącej odpowiedzi. Być może uda nam się przyjechać. — Biedna Midge rzeczywiście będzie bardzo zapracowana. — Byłoby wspaniale. Podam telefon i będzie się pan mógł umówić osobiście. Co zaś się tyczy pańskiej wcześniejszej oferty, myślę, że pan Ogborn skłonny jest pertraktować, jakkolwiek może nie zgodzić się na obniżenie ceny do proponowanej przez pana sumy. W każdym razie życzę powodzenia. Zapisałem numer i pożegnaliśmy się. Myślę, że byłem nieco otępiały, bo usiadłem w kuchni gapiąc się w miskę z muesli i zastanawiając, o co tu, u licha, chodzi. Tego ranka jednak niespodziankom nie było końca. Godzinę później odebrałem następny telefon. Midge jeszcze nie wróciła i biłem się z myślami, czy zadzwonić do agencji, żeby przekazać jej wiadomość, czy nie. Nie mogąc się zdecydować, siadałem przy kuchennym stole, ubrany już w dżinsy i szary sweter, i liczyłem. Naprzeciwko mnie, oparta o butelkę mleka, stała kartka z listą usterek, które trzeba było usunąć (jak tę szczelinę biegnącą od podłogi po sufit). Włożyłem ołówek za ucho i ciągle jeszcze mamrocząc cyfry pod nosem, podszedłem do telefonu. — Mikę? Tu Bob. Bob to mój dobry, stary przyjaciel; organizuje trasy (dla grup rockowych i tym podobnych). Jeśli chodzi o grę, był z nas niegdyś niezły tandem, ale to ja zdobyłem tę dziewczynę. Na szczęście Bob nie ma w sobie nic z zazdrośnika. 50 — Hej, Bob, coś się stało, że dzwonisz? — Nie bój się. Jesteś zajęty w przyszłym tygodniu? — Znalazłbym trochę czasu. — Mam na myśli cały tydzień. Przyjeżdżają „The Everlys". — Znowu się zeszli? — Jak zwykle. Albert kompletuje drugą grupę akompaniującą i chciał wiedzieć, czy jesteś wolny. — Żartujesz? — Czy ja kiedykolwiek żartuję? — Zdarza ci się. Mogę odwołać wszystkie inne spotkania. — Znasz ich styl? — To trochę starsze pokolenie, ale znam większość kawałków, reszty Albert mnie nauczy. — Świetnie. A przy okazji, dostaniesz za to tysiąc funtów. Uśmiech losu numer trzy. Kiedy ustaliliśmy szczegóły i umówiliśmy się z Bobem na „definitywnie ostatniego" (określenie muzyków na popijawę) w najbliższej przyszłości, odwiesiłem słuchawkę i poszedłem do kuchni, kręcąc głową zadziwiony tym niezwykłym dniem. Teraz nie miałem już żadnej wymówki, żeby nie kupować domu i nie bardzo wiedziałem, co o tym myśleć. W każdym razie uśmiechnąłem się, wyobraziwszy sobie minę Midge, kiedy przekażę jej wszystkie wiadomości. Ogborn Następnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy do Bunbury. Zdziwiła mnie reakcja Midge, kiedy powiedziałem jej o dwóch telefonach; uśmiechnęła się tylko, jak gdyby wszystko to nie było dla niej zaskoczeniem. Zarzuciła mi ramiona na szyję, pocałowała w nos i powiedziała zagadkowo: — Było nam pisane. Kierując się niezbyt precyzyjnymi wskazówkami dyrektora artystycznego (klientem była sieć magazynów dostarczających modne ciuchy dla dzieci, od bobasów po nastolatki), do późnego wieczora naszkicowała wszystkie trzy projekty. Wcześniej zadzwoniłem do tego adwokata, Ogboraa, i umówiłem się z nim na dziesiątą trzydzieści następnego dnia. Powiedział, że będzie nas oczekiwał z niecierpliwością. Podróż oznaczała, że przepadnie nam cały dzień i Midge nie będzie mogła rysować, ona jednak gotowa była pracować dzień i noc przez resztę tygodnia, aby zdążyć na poniedziałek. Agencja chciała odpowiednio wcześnie przedstawić propozycje klientowi do akceptacji. Jak to często bywa w sztuce, projekty albo od razu wychodzą świetnie, albo zupełnie beznadziejnie. Ze względu na Midge modliłem się, aby tym razem się udały. 52 Bunbury okazało się dobrze prosperującym miasteczkiem. Miało znacznie więcej uroku niż Cantrip; wąskie uliczki, drewniane domy i gospody, wysunięte dachy i łukowato sklepione okna wystawowe. Nie opodal placu targowego ciągnął się nowoczesny pasaż handlowy, ale i on harmonizował ze starszymi budynkami. Panująca wszędzie radosna krzątanina sprawiła, że odżyliśmy po wczesnej pobudce i długiej podróży. W cichej, ślepej uliczce znaleźliśmy biuro „Ogborn, Puckride i Quenby". Po obu jej stronach stały domy z wiekowej, czerwonej cegły z wysokimi, sięgającymi ramienia ogrodzeniami i balustradami przy schodach. W porównaniu z fasadą wnętrze firmy było dość surowe; funkcjonalne i bezpretensjonalne, dostojne, choć pozbawione charakteru. Bezpretensjonalny był także pan Ogborn, mimo iż niewątpliwie cechowała go staroświecka powaga i sposób bycia przypominający bohaterów Dicken-sa. Niełatwo by określić jego wiek, mógł mieć od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu lat. Spokojny, choć rześki, lekko zgarbiony, drobnokościsty. Na bezwstydnie wydatnym nosie spoczywały okulary w złotych oprawkach. Oczy o dużych, ciężkich powiekach, miały niespotykany, jasnoszary odcień, ale spoglądały życzliwie. Wyciągnął długą, kościstą dłoń i kiedy nią potrząsnąłem, zdziwiła mnie siła jego uścisku. Wydawało mi się, że patrzył na Midge ze znacznie większym zainteresowaniem niż na mnie i trzymał jej rękę odrobinę za długo. Może człowiek nigdy nie jest na to za stary? Do biura wprowadziła nas sekretarka Ogborna, będąca mniej więcej w tym samym wieku co szef i traktująca go z nabożną czcią należną kardynałowi czy spikerowi telewizyjnemu. Kiedy wyszła, cicho zamykając drzwi, wskazał nam dwa krzesła naprzeciwko obitego skórą biurka. Usiedliśmy. 53 — To bardzo uprzejmie z państwa strony, że zechcieliście przyjechać z tak daleka — zaczął, a dźwięk jego głosu nasuwał skojarzenie z jego starymi kośćmi. — Pan Bickleshift poinformował mnie, że jesteście państwo zainteresowani Gramarye, pomyślałem więc, że wskazane będzie się spotkać. Rozumiem, że jesteście państwo poważnie zainteresowani? — Marzymy o kupnie tego domu — odparła błyskawicznie Midge. Poprawiłem się w krześle i skinąłem głową, gdy Ogborn przeniósł wzrok na mnie. — Ale warunki finansowe niezupełnie państwu odpowiadają. Tym razem byłem szybszy od Midge. — Dom trzeba by wyremontować. Na przykład te wielkie szczeli... — Tak, zdaję sobie sprawę, że dom zniszczał w ciągu kilku ostatnich miesięcy — przerwał. — Jako wykonawca testamentu Flory Chaldean jestem upoważniony do rozważenia każdej rozsądnej propozycji, a moim zdaniem im wcześniej ktoś zamieszka w Gramarye, tym lepiej dla posiadłości. — No, wie pan, zabezpieczenie domu przed dalszym niszczeniem będzie wymagać sporych nakładów — zaznaczyłem. — Zgadzam się. Dużo pieniędzy i dobrej woli. Dobrej woli? Uśmiechnął się, widząc moje zdumienie. — Jestem przekonany, że domy żyją i oddychają dzięki zamieszkującym je ludziom, proszę pana. Nie chciałem się spierać, zwłaszcza że rozmowy były wciąż w tak delikatnej fazie. Midge jednak najwyraźniej w pełni się z nim zgodziła. 54 — Tego właśnie Gramarye potrzebuje, życia w starych murach — przytaknęła. W niewzruszonym spojrzeniu prawnika nie dostrzegłem cienia zażenowania, ale mimo to szybko dodałem: — Wszystkie nie zamieszkane domy są jak mauzolea, prawda? Zatęchłe i zgrzybiałe. Wietrzenie zazwyczaj dobrze im robi. Wie pan, czasami... — Czy mogę pani zadać osobiste pytanie? — zwrócił się Ogborn do Midge. — Proszę bardzo — odparła. — Ciekaw jestem, czym się pani zajmuje. — Jestem plastykiem. — Ach. — Chyba się ucieszył. — Ilustruję głównie książki dla dzieci. — Rozumiem. — Przyglądał się jej przez kilka sekund, aż zaczęło mnie to irytować. — Ja jestem muzykiem — powiedziałem. — Ach tak. — Tym razem jego uśmiech był nieco bledszy. — Czy mógłby pan opowiedzieć nam coś o Florze Chaldean? — poprosiła Midge. — Pewnie dość długo mieszkała w Gramarye. — Rzeczywiście — odparł Ogborn, prostując się w krześle, na ile pozwalały mu zgarbione plecy. — Jeśli się nie mylę, była sierotą wziętą na wychowanie przez poprzednich, bezdzietnych właścicieli domu, jeszcze przed pierwszą wojną światową. Traktowali ją jak własną córkę. Nie ma oficjalnego dokumentu adopcji, toteż nikt nie znał jej prawdziwego wieku, kiedy umarła. Nie sądzę, żeby lata miały jakieś znaczenie dla niej samej. — Czy kiedykolwiek była zamężna? — dopytywała się Midge. — Bardzo krótko. Jej mąż zginął w czasie drugiej wojny, 55 o ile wiem, po jakichś trzech latach małżeństwa. To właśnie jego siostrzenica odziedziczyła dom. Powinienem dodać, że jej odnalezienie zajęło piekielnie dużo czasu. Sama jest panią około sześćdziesiątki i Gramarye wcale jej nie interesuje, zresztą zmarła ciotka też nie bardzo. — Z czego utrzymywała się pani Chaldean? Nawet jeśli Ogborn uznał pytanie za niestosowne, nie dał tego po sobie poznać. — Och, przybrani rodzice zostawili jej niewielki spadek. O ile mi wiadomo, dostawała też skromną rentę po mężu. Zresztą jestem przekonany, że prowadziła z tutejszymi mieszkańcami rodzaj handlu wymiennego, tak popularnego na prowincji. — Handlu wymiennego? — Nie miałem pojęcia, co to może mieć wspólnego z samym domem, ale grałem na zwłokę. — Flora Chaldean cieszyła się w okolicy sławą uzdrowicielki. Żadnych tam nadzwyczajnych wyczynów, rozumieją państwo. Sporządzała lecznicze napoje dla niedomagających sąsiadów, na przeziębienia, chore gardła i tym podobne. W zamian ludzie przynosili jej kurczaka lub królika, jarzyny czy coś w tym rodzaju. Drobne rzeczy, nic wielkiego, nic co zainteresowałoby urząd skarbowy. Przygotowywała swoje medykamenty według starych receptur przekazywanych ustnie z pokolenia na pokolenie. Potrafiła też wspaniale zajmować się chorymi i rannymi zwierzętami. — Ogborn popatrzył na swoje dłonie splecione na blacie biurka i dodał, jak gdyby do siebie: — Nadzwyczajnie. Prawie się uśmiechnąłem na myśl o zaklęciach, naparach czarownic i gotowaniu nóżek niemowląt. Gdybym mógł, chętnie trąciłbym łokciem Midge. Zerknąłem na nią: była zupełnie pochłonięta słowami Ogborna. 56 Chrząknąłem i zwróciłem się do adwokata: — A jeśli chodzi o cenę?... W jednej chwili stał się bardzo oficjalny. — No tak, oczywiście. Rozumiem, że bardzo państwa interesuje sprawa ceny. Gotów jestem wziąć pod uwagę fakt, że stan domu pogorszył się w ciągu zimy po zgonie ostatniej właścicielki i wycena sprzed miesięcy jest może zbyt wysoka, chociaż muszę nadmienić, że obecnie ceny domów właściwie nie spadają. — Proszę pana, ta cena nie jest... — zaczęła Midge, ale jej przerwałem. — Myślę, że moglibyśmy pójść na kompromis. — Panu Bickleshiftowi proponowaliście państwo obniżenie ceny o trzy tysiące. — No, właściwie była mowa o czterech. — Nie zwracałem uwagi na spojrzenie Midge. Ogborn zajrzał do swoich notatek. — Ach tak, wydawało mi się, że chodzi o trzy — powiedział. — No cóż, padła taka suma, ale im więcej zaoszczędzimy przy zakupie, tym więcej będziemy mogli przeznaczyć na remont. — Widziałem się dziś z pewnym małżeństwem, oni też byli bardzo zainteresowani kupnem... — Myślę jednak, że uda nam się jakoś uskładać ten tysiąc. — Przez żyjącą krewną mojej klientki jestem zobowiązany do uzyskania jak najwyższej ceny, ale muszę też postępować zgodnie z życzeniami Flory Chaldean wyrażonymi w testamencie. To znaczy znaleźć osobę czy też osoby odpowiednie do przejęcia Gramarye. Nie bardzo podobały mi się te słowa, a jeszcze mniej uczucie, że niezupełnie zaliczam się do tej kategorii. Znowu patrzył na Midge. 57 — Co by państwo powiedzieli — ciągnął — na obniżkę o 1500 funtów. — Powiedzielibyśmy „tak" — odparła natychmiast Midge. — Powiedzielibyśmy „tak" — zgodziłem się nieco wolniej. — W takim razie przyjmuję ofertę państwa — oświadczył Ogborn. Odetchnąłem z ulgą, niedosłyszalnie, a Midge, bardziej niż ja żywiołowa, podskoczyła na krześle. — To cudownie! — wykrzyknęła z entuzjazmem i bez cienia skrępowania pocałowała mnie w policzek. — Naturalnie konieczna jest zaliczka — powiedział Ogborn. — Byłoby dobrze, gdyby adwokat państwa skontaktował się ze mną natychmiast. Rozumiem, że posiadłość będzie zapisana na nazwiska obojga państwa? Widząc jego uniesione pytająco brwi, skinęliśmy głowami. Uśmiechałem się głupkowato, chcąc pokryć zażenowanie z powodu wylewności Midge. Chociaż nie tylko dlatego. Sam cieszyłem się z transakcji. Nagle ogarnęło mnie głębokie przeświadczenie. Tak, zasmakuję w wiejskim życiu. Nikt nie twierdzi, że ma to być zupełny „powrót do natury". Gramarye będzie naszym pierwszym prawdziwym wspólnym domem. A jednak mój duch przekory ciągle dawał o sobie znać. — Hmm, trochę mnie to dziwi — zwróciłem się do Ogborna. — Pan Blickleshift dał nam do zrozumienia, że domem interesowało się wiele osób. — Od chwili zamieszczenia anonsu mieliśmy sześć poważnych zgłoszeń i, jak już państwu wspominałem, sam spotkałem się wczoraj z parą młodych ludzi. Poczułem się niezręcznie, nie chciałem jednak tego po sobie okazać. 58 — A więc dlaczego właśnie my? Proszę mnie źle nie zrozumieć, naprawdę chcemy kupić ten dom i jeśli o nas chodzi, traktujemy umowę jak już podpisaną, ale ciągle się zastanawiam, czy inne oferty były gorsze niż nasza? Moje słowa szczerze go rozbawiły. — Wręcz przeciwnie, proszę pana. Pozostali zainteresowani gotowi byli zapłacić pełną sumę. Zdziwniej i zdziwniej, jak powiedziała Alicja w Krainie Czarów. — Ale, jak już wyjaśniałem, Flora Chaldean nalegała, aby w Gramarye zamieszkali ludzie odpowiedni — ciągnął. — Kilku potencjalnych nabywców wyglądało na handlarzy nieruchomościami, którzy odnowiliby i zmodernizowali dom po to, żeby natychmiast go odsprzedać za wygórowaną cenę, inni natomiast przyjeżdżaliby do Gramarye tylko na weekendy, a to byłoby sprzeczne z wolą mojej klientki. — Zamilkł, po czym dodał bardzo cicho, jakby do siebie: — Byli też tacy, którzy mieli całkiem inne zamysły. — Słucham? — zapytałem. Odchylił się w fotelu. — To nieistotne, proszę pana, nieistotne. No cóż, przed państwem długa podróż, nie będę więc zatrzymywał. Zawiadomię pana Bickleshifta o naszej umowie. Będą państwo łaskawi przekazać zaliczkę jutro albo pojutrze — oczywiście moja firma zajmie się wszystkim. — Mikę... — ponagliła mnie Midge. — Mogę dać panu czek już w tej chwili — sięgnąłem do kieszeni. — Świetnie. Wypiszę panu kwit i wszystko załatwione. Pośrednik mówił mi, że w wypadku państwa nie wchodzi w grę sprzedaż żadnego domu, więc ten problem odpada. — To prawda, wynajmujemy mieszkanie. Ale skąd Bick-leshift mógł o tym wiedzieć? 59 — Powiedziałam mu, kiedy dzwoniłam w poniedziałek — odparła Midge. — Pomyślałam, że to okoliczność przemawiająca na naszą korzyść. Rzeczywiście była przekonana do tego domu. Dobiliśmy targu i pożegnaliśmy się z Ogbornem. Kiedy wyszliśmy, Midge natychmiast zrobiła się potulna, chociaż widziałem, że jest nieprzytomna ze szczęścia; zapewne rozładowało się napięcie, w jakim żyła przez ostatnie dni. Chcieliśmy od razu, na miejscu uczcić nowy nabytek tam i wtedy, jeśli chodzi o ścisłość, ale niestety Midge musiała wracać do pracy. Ja też byłem umówiony z Albertem Lee, żeby obgadać szczegóły błyskawicznego tournee. Miałem świadomość, że program będzie męczący i cieszyłem się na to; dawno nie byłem w trasie i trochę zapomniałem już o związanych z takimi występami niewygodach. Przegadaliśmy całą drogę powrotną. Byliśmy zdumieni, że tak się nam poszczęściło, i pełni planów na przyszłość. Czekała nas ciężka praca, ale wiedzieliśmy, że warto. Och tak, wiedzieliśmy. Przeprowadzka Następne pięć czy sześć tygodni przeleciało tak szybko, że pamiętam je jak przez mgłę. Tournee z „The Everlys" okazało się sukcesem kasowym. Cieszyłem się każdą minutą i to, że telepaliśmy się po całym kraju, dając koncerty w sześciu różnych miastach, wcale mi nie przeszkadzało. Byłem na haju, który nie miał nic wspólnego z nielegalnymi substancjami. Zanim wyruszyłem w trasę, miałem okazję obejrzeć wyniki wielodobowej pracy Midge, i muszę przyznać, że były olśniewające. Kampania dotyczyła głównie maluchów i szef artystyczny zaplanował baśniową oprawę — białe zamki, ciemne lasy i pląsające elfy, czyli to, co zwykle — a wśród nich nasze współczesne bachory. Ich zdjęcia, przy zręcznym fotomontażu, powinny wtopić się w tło. Nie pamiętam już dokładnie odbitek próbnych, ale wiem, że były całkowicie spartolone. Mimo to wierzyłem, że zaprojektowane przez Midge plakaty zrobią swoje; przedstawiały nostalgiczne wizje bliskie wszystkim matkom, prezentując równocześnie eleganckie i stylowe stroje. Nie potrafiłem wyrobić sobie zdania, czy całe założenie jest nachalne, czy też wyrafinowane, ale wiedziałem, że jeśli odniosą sukces, będą go zawdzięczać głównie pracy Midge. 61 Dzięki pewnej renomie Midge oraz mojej dość stabilnej sytuacji zawodowej uzyskanie pożyczki na hipotekę nie stanowiło problemu. Nawet to, że nie byliśmy małżeństwem, nie było problemem, gdyż każde z nas było wypłacalne. Bez trudu więc udzielono nam pożyczki z funduszu mieszkaniowego, na który, odkąd byliśmy razem, wpłacaliśmy pieniądze, tak że teraz uzbierała się już pokaźna sumka. W ciągu kilku następnych tygodni tylko dwa razy udało nam się wpaść do Gramarye. Podczas obu wizyt było pochmurnie i dom nie robił takiego wrażenia jak za pierwszym razem. Światło słoneczne potrafi wywołać różne rodzaje ciepła, nie tylko fizyczne. Cieszyłem się mimo wszystko, ponieważ po każdej wizycie dom wydawał mi się ładniejszy. W miejscowej firmie budowlanej zamówiłem robotników. Mieli się zjawić, kiedy tylko dopełnimy formalności związanych z kupnem. Dałem im listę usterek, które wymagały natychmiastowego usunięcia, i spis drobniejszych napraw. Z malowaniem i urządzaniem wnętrzy mogliśmy poradzić sobie sami, ale sprawy poważniejsze należały do fachowców. W dniu, w którym zgodnie z umową mieli zacząć pracę, odebrałem dziwny telefon. Dzień był deszczowy. Midge wyszła po zakupy, a ja przestrajałem mojego „martina", trochę zawstydzony, że go tak zaniedbałem. Wtedy właśnie zadzwonił majster, O'Malley. Chciał się dowiedzieć, czy lista usterek, którą mu dałem, jest aktualna. Kuchnia rzeczywiście jest wilgotna, a ściana wrzynająca się w skarpę wymaga izolacji, ale żebym go zabił, nie może znaleźć żadnych śladów wilgoci na pierwszym piętrze. Jaka szczelina w okapie nad kuchnią? Jego zdaniem kamień wygląda doskonale. Pęknięcie w sypialni biegnące od podłogi po sufit też przedstawia się znacznie lepiej, niż to opisałem, niewiele z tym będzie roboty. Trzeba 62 wymienić dwie czy trzy spróchniałe ramy okienne, ale żebym go zabił, nie widzi żadnych niebezpiecznych schodów. Dach rzeczywiście wymaga reperacji, chyba że lubię spać pod gołym niebem, ale zbiornik na wodę nie jest taki znów zardzewiały, chociaż radziłby go wymienić, żeby oszczędzić sobie kłopotu w przyszłości. Nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło; czy to, że przesadziłem w ocenie usterek Gramarye, czy to, że znalazłem tak uczciwego robotnika. Tak czy owak, wiadomości były pocieszające, choć dziwne. Poleciłem O'Malleyowi, żeby zrobił wszystko, co uważa za konieczne, i wróciłem do strojenia gitary zaskoczony, lecz i ucieszony. Kiedy Midge wróciła z zakupów, wszystko jej opowiedziałem. Stała przemoczona, z wilgotnymi włosami oblepiającymi twarz. Patrzyła na mnie ze zdumieniem. Tę listę ułożyliśmy razem na podstawie notatek sporządzonych podczas jednej z wizyt w Gramarye, nie było więc mowy o mojej nazbyt wybujałej wyobraźni. Pamiętam, że usterki nie wydawały się nam już tak widoczne jak za pierwszym razem, ale przecież były. Rozmawialiśmy o tym przez cały dzień, nie udało się nam jednak wymyślić żadnego zadowalającego wyjaśnienia. Zasnęliśmy nie rozwikławszy tej zagadki. W ciągu kilku następnych dni byliśmy zbyt zajęci, żeby się nad tym zastanawiać. Ja miałem jedno nagranie po drugim, głównie muzycznych przerywników do reklam — bardzo dobrze płatnych — a Midge zaczęła serię ilustracji do nowej książki kucharskiej, tematu zupełnie dla niej świeżego. Musieliśmy też dopilnować spraw organizacyjnych; wysłać karty zawiadamiające o zmianie adresu, przenieść telefon do Gramarye, podłączyć elektryczność, oczyścić szambo, podpisać czeki, by zapłacić za to, owo i Bóg wie co jeszcze, dokupić brakujące meble, zainstalować nową kuchenkę... lista ciągnęła się w nieskończoność. 63 Bob załatwił mi trzytonową ciężarówkę ford cargo, używaną zwykle do transportowania sprzętu muzycznego na koncerty, i paru „garbusów" do pomocy („garbusy" to rodzaj trolli, przenoszących ogromne wzmacniacze z koncertu na koncert), wszystko za drobną opłatą, nie potrzebowaliśmy więc wynajmować firmy przewozowej. Ustalono Dzień Przeprowadzki i oboje postanowiliśmy nie przyjmować żadnych zleceń czy zamówień przez najbliższy miesiąc. Sądziliśmy, że tyle czasu zajmie nam urządzanie się i, chociaż po tych wszystkich wydatkach nie cierpieliśmy na nadmiar forsy, mieliśmy wystarczająco dużo, by jakoś przeżyć ten okres — bogowie byli łaskawi. Zleceniodawcy przyjęli projekty Midge, a w związku z tym, że Wielka Val zastrzegła w umowie 2,25% za każdy dzień zwłoki w płaceniu po upływie dwutygodniowego terminu przyjęcia (trzeba być dobrym, żeby tak namotać), honorarium było już w banku. Ja z kolei dostawałem pieniądze pod koniec każdego dnia nagraniowego. Jako podstawę rozliczeń przyjmowano trzygodzinną pracę. Dzień Przeprowadzki okazał się dla odmiany bardzo piękny. Staliśmy w opustoszałym mieszkaniu, na dole czekała załadowana ciężarówka. Nagle zrobiło się nam przykro; przeżyliśmy tu piękne chwile, mimo że zawsze marzyło się nam coś własnego. Ale to tutaj dojrzała nasza miłość. Objęliśmy się i po raz ostatni spojrzeliśmy dokoła. W końcu trzeba było wyjść. Z ciężarówką jadącą tuż za nami ruszyliśmy w drogę do Hampshire, do New Forest, do Gramarye. W domu Tego dnia o szóstej po południu trolle odjechały z dychami w kieszeniach i znużonymi uśmiechami na obliczach. Zostaliśmy w Gramarye sami. Staliśmy na progu, czekając, aż trzytonową ciężarówka zniknie za zakrętem, a i później marudziliśmy trochę, rozkoszując się chłodnym powietrzem wieczoru. Błądziłem wzrokiem po ziemi porośniętej trawą i po ścianie lasu naprzeciw domu, zastanawiając się, czy na tej drodze kiedykolwiek panuje ruch i czy ta cisza nie doprowadzi mnie pewnego dnia do lekkiego obłędu. Z Londynu wprost do leśnej głuszy, jednym zuchwałym krokiem. Przerażające. Lecz było mi dobrze, och, jak dobrze. Czułem się znużony, ale przyjemnie; nie przeszkadzały mi bolące mięśnie. Przyciągnąłem do siebie Midge, a ona objęła mnie w pasie i położyła mi głowę na ramieniu. — Jestem taka szczęśliwa, Mikę — powiedziała cicho. — Nie potrafię wyrazić, jak bardzo. Gramarye tyle dla mnie znaczy. Uśmiechnąłem się i pocałowałem ją w czoło. — Ja też, Chochliku. Ja też. Myślę, że to była właściwa decyzja. Zobacz, nawet kwiaty odżyły na nasz przyjazd. 65 — To dlatego, że ostatnio miały tyle deszczu. Stąd te piękne kolory. — Tutaj nie będziesz musiała długo szukać natchnienia. — Wszystko, czego mi trzeba, mam obok siebie. — He-he. — Wiem, ale lubię ci to mówić. — Patrzyła na mnie rozświetlonymi oczami. — Będzie dobrze, prawda, Mikę? — Też pytanie! Będzie świetnie. Boże, słyszę już swoją nową piosenkę! — Oszczędź mi tego! — Nie mogę! Otworzyłem usta, lecz dała mi sójkę w bok. — Wystraszysz zwierzęta. — Och, rzeczywiście. Zapomniałem. Jezu, przespałbym cały tydzień! — Przynieść ci piwo? — Chcesz powiedzieć, że Igor i Mongo nie wypili wszystkiego? — Zagoniłam ich do ustawiania mebli. Pozwoliłam wam tylko na półgodzinną przerwę na piwo i kanapkę. — Pamiętam. Wiesz, na co mam ochotę? — Mówiłeś, że jesteś zmęczony. — Nie na to. W każdym razie nie w tej chwili. Nie, napiłbym się herbaty. — Czy to mówi ten sam miłośnik mocnych wrażeń, z którym mieszkałam w Londynie? To chyba czyste wiejskie powietrze. A może kawy? — Nie, mam ochotę na herbatę. — Po prostu dlatego, że jesteś przy mnie. — „To zabawne, ale kiedy jesteś przy mnie — zacząłem śpiewać — nastaw tylko czajnik". Uciekła do domu, zaśmiewając się. 66 Ruszyłem leniwie w stronę furtki i usłyszałem nadjeżdżający samochód. Wkrótce wyłonił się zza zakrętu i mogłem mu się przyjrzeć, kiedy mnie mijał. Taka rozrywka rzadko musi się zdarzać w tej części lasu. Pasażerowie citroena też gapili się na mnie, więc pomachałem im przyjaźnie. Siedząca z tyłu dziewczyna uśmiechnęła się i samochód odjechał, zostawiając w powietrzu lekki zapach spalin. Koniec przedstawienia. Zawróciłem w stronę domu, napawając się widokiem, przypominającym cukierkowy obrazek: dom na tle mrocznego lasu, z orgią kwiatów na pierwszym planie. Ogarnęła mnie fala zadowolenia. Minie trochę czasu, zanim się przyzwyczaimy do nowego życia, czeka nas też sporo ciężkiej pracy, ale atmosfera tego miejsca zaczynała działać. Czułem radość i głęboki spokój, zarazem wyostrzone zmysły chłonęły wszystko dookoła. Wyraźnie też czułem obecność Midge w tych nieregularnych murach, jakby natychmiast stała się częścią domu, częścią jego istoty. Świetnie pasowała do takiego otoczenia. Przystanąłem gwałtownie. Chwileczkę, upomniałem samego siebie. Nie dajmy się ponieść emocjom. Nie chciałbym robić pani przykrości, pani Chaldean, ale mówimy o cegłach, zaprawie i przyjemnym widoku, a nie o jakiejś cholernej świątyni. Kręcąc głową nad własnymi myślami, ruszyłem dalej. Po raz drugi stanąłem jak wryty, widząc siedzącą na progu ziębę. Siedziała do mnie tyłem i zaglądała do mrocznego wnętrza domu, co chwila wyciągając gwałtownie szyję i przekrzywiając łepek, jak gdyby nasłuchiwała. Czekałem, nie chcąc jej przestraszyć; było to moje pierwsze bliskie spotkanie ptasiego stopnia. 67 W drzwiach pojawiła się Midge i powoli zaczęła zbliżać się do ptaka, gruchając zachęcająco. Kiedy była już całkiem blisko, uklękła, a ja zauważyłem w zdumieniu, że zięba nie cofnęła się, ani nie odleciała. Patrzyła na nią z zuchwałą ciekawością. Midge wyciągnęła rękę z okruchami chleba i zięba przyjrzała się im podejrzliwie. Zamarłem, nie mogąc oderwać oczu od tej sceny. Midge wysypała okruchy na podłogę przy drzwiach, zaledwie kilka cali od ptaszka. Zięba jeszcze raz przekrzywiła łepek i przyglądała się jej, nie zwracając uwagi na jedzenie. Potem w podskokach zbliżyła się jeszcze bardziej i byłem pewien, że odważy się wejść do domu. A jednak nie; cofnęła się gwałtownie, wydała jedno przenikliwe ćwierknięcie, które zapewne znaczyło „do widzenia", i odleciała. Roześmieliśmy się, ptak okrążył ogród i zniknął w pobliskim lesie. Myślę, że ten drobny epizod uszczęśliwił Midge. — No to koniec — powiedziałem wesoło i wszedłem do domu. — Teraz już wiedzą, że jesteśmy, i będą oczekiwać parapetówy. — Wtedy przyjmiemy je serdecznie — odparła zarumieniona z radości. Ciągle się uśmiechając, przeszedłem przez pokój i kucnąłem przy ścianie. Dotknąłem jej palcami, sprawdzając, czy nie jest wilgotna. — Wygląda na to, że O'Malley i jego ludzie odwalili kawał dobrej roboty — zauważyłem. — Sprawdzałaś może, co z tym pęknięciem na górze? Midge otwierała kartonowe pudełka z paczkowaną i puszkowaną żywnością. — Tak — odparła wbijając nóż w karton. — Nie 68 poznałbyś, że tam w ogóle było. Odmalowali cały pokój i nie ma żadnych skaz. Nie jesteś jeszcze głodny? — Wystarczy coś lekkiego. — Możesz dostać wyłącznie coś lekkiego. Jutro wyskoczę do wioski i zrobię zakupy, a teraz masz do wyboru: pizza, hamburger czy zupa? — Och, zupa! Ale poczekaj z godzinę, aż nabierzemy apetytu. — Dobrze. — Podała mi kubek świeżo zaparzonej herbaty. — Aha, woda już jest czysta. — Tak, sprawdzałem. — Wziąłem kubek z jej ręki. — Chyba jesteśmy w domu, co? — Zdaje się, że mój uśmiech był coraz bardziej rzewny. Objąłem Midge. Jej oczy błyszczały wilgotnie i nie musiała nic odpowiadać. Wcale nie musiała. Nieco później wypoczywaliśmy na ławce z tyłu domu, mocząc kawałki chleba w kubkach z zupą i patrząc, jak słońce zapada za ciemną ścianę lasu. Wieczór był ciepły i oboje byliśmy skąpani w łagodnym blasku. Białe mury Gramarye nabrały różowego odcienia. Ekipa O'Malleya fachowo zabrała się do roboty; najpierw oskrobali i uszczelnili ściany, a potem położyli kilka warstw rzadkiej zaprawy cementowej. Słuchaliśmy szczebiotu ptaków przygotowujących się do snu, co jakiś czas docierał do nas stłumiony odgłos przejeżdżającego drogą samochodu. Większość rzeczy była jeszcze nie rozpakowana; moje instrumenty, ciągle w pudłach i futerałach, znajdowały się w jednym z pomieszczeń na poddaszu, w którym miałem zamiar pisać i nagrywać, przybory do rysowania i rajzbret Midge tkwiły w okrągłym pokoju, który z czasem miał się 69 stać naszym salonem, ale i jej pracownią. Było to sensowne rozwiązanie, biorąc pod uwagę, jak niekłopotliwa jest praca Midge. Ustawiłem nasze łóżko w pokoju sąsiadującym ze świeżo pomalowanym, bo żadne z nas nie chciało spać w oparach świeżej farby. Kiedy zapach wywietrzeje, przeniesiemy je z powrotem. O ściany opierały się obrazy w ramach, a bibeloty stały w małych grupkach, jak przyjaciele zagubieni w obcym otoczeniu. Rozstawiliśmy już jako tako stoły i krzesła i zawiesiliśmy lampy. Kilka najbliższych dni zostawiliśmy sobie na dopracowanie szczegółów. Wcześniej dzwoniła Wielka Val pytając, czy zainstalowaliśmy się na dobre; na szczęście nigdy nie należała do osób tracących czas na pogawędki przez telefon. Zresztą słychać było fatalnie i Midge rozmawiała z nią krótko. Kiedy słońce zaczęło zmierzać leniwie ku zachodowi, doszliśmy do wniosku, że dość już tej pracy na pierwszy dzień. — Smaczna — powiedziałem mlaszcząc z uznaniem. — Jesteś pewien, że nie chcesz nic więcej? — Wystarczy. Jestem zbyt zmęczony, żeby jeść. — Mm, ja też. Czy ten las nie wygląda intrygująco? Na górze oświetlony czerwonym słońcem, a w dole taki mroczny i tajemniczy. — Moim zdaniem, wygląda trochę niesamowicie. — Dopiłem resztę zupy, odstawiłem kubek i wziąłem do ręki puszkę piwa. — Mgła już się podnosi. — Ziemia jest tu pewnie nieźle przesiąknięta po deszczu. — Otworzyłem puszkę i pociągnąłem łyk. — Myślisz, że w nocy jest tu bardzo zimno? — Może trochę zimno dla chłopca z miasta, ale nie sądzę, żebyś potrzebował na razie swoich grzejników. — Pewnie w nocy jest strasznie ciemno. Nie ma latami. 70 Midge oparła się o ławkę i wyciągnęła smukłe nogi. — Przywykniesz, Mikę. — Wydała z siebie długie, głębokie, pełne błogości westchnienie i powiedziała: — Znowu w domu. — W głębi duszy ciągle jesteś wiejską dziewczyną, co? — Myślę, że tak. Dziewięć lat w mieście nie wymaże tego, w czym się wyrosło, zresztą nigdy tego nie chciałam. — Zmiana nastroju, jak często u Midge, przyszła błyskawicznie. Spuściła wzrok. — Żałuję, że nie mogą zobaczyć Gramarye; wiem, że by im się tu spodobało. Odstawiłem puszkę, wziąłem jej dłoń w swoje ręce i trzymałem mocno. Mówiła cicho. — Chyba mieli nadzieję, że wyjdę kiedyś za miłego, wiejskiego weterynarza albo pastora. — Uśmiechnęła się, ale był to smutny uśmiech. — Tata by to uwielbiał, mogliby spędzać długie wieczory rozmawiając o pracy. — Nie znalazłby wiele wspólnego ze mną. — Och, Mikę, nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Tata by cię pokochał. Pod wieloma względami jesteście bardzo podobni. — Ja też bym go lubił, Midge. Po tym wszystkim, co o nim opowiadałaś, pewnie także bym go pokochał. — Matka uważałaby cię za hultaja. Tak właśnie by o tobie mówiła: h u 11 a j. I uwielbiałaby cię. Pierwsza łza spłynęła jej po policzku. — To było takie okrutne, Mikę, takie potwornie okrutne. Objąłem ją i przytuliłem twarz do jej głowy. — Musisz spróbować zapomnieć. Oni chcieliby, żebyś pamiętała to, co najlepsze. — Tego nie da się zapomnieć. — A więc pogódź się z tym. Pogódź to, co okrutne, 71 z dobrymi wspomnieniami. I pomyśl, jacy byliby z ciebie dumni. — Właśnie to boli. Nie wiedzą, nigdy się nie dowiedzą o mojej pracy, o tobie... o, o tym domu, a tak wiele by to dla nich znaczyło. I dla mnie też, gdybym wiedziała, że są ze mnie dumni. Niewiele mogłem powiedzieć, więc objąłem ją mocno i pozwoliłem płakać. Miałem nadzieję, jak wiele razy przedtem, że łzy były rodzajem wyładowania, częścią leczniczego procesu pozbywania się bólu. Ile jeszcze miała go w sobie, nie wiedziałem, ale musiałem być cierpliwy; była tego warta. — Przepraszam, Mikę — powiedziała po chwili. — Nie chciałam wszystkiego zepsuć. Scałowałem łzy. — Nie zepsułaś. Jeśli masz płakać, to tu i teraz, przy mnie. Chciałbym tylko móc ci jakoś ulżyć. — Zawsze mi pomagałeś, zawsze rozumiałeś. Wiem, że to głupie, ciągle rozpaczać po tylu latach... — Na to nie ma reguły, Midge, to nie zegarek na baterię, który możesz w każdej chwili wyłączyć. Musi samo przejść. — Podniosłem palcem jej brodę. — Pamiętaj tylko, co mówił lekarz, żal nie może wszystkiego zatruć. Masz prawo do szczęścia, tego chcieliby twoi rodzice. — Jest ze mną aż tak źle? — Nie, wcale nie. Chociaż właśnie wtedy, kiedy jesteś szczęśliwa, wkradają się wspomnienia. — Wtedy najbardziej mi ich brakuje. Poczułem się niezręcznie. Myślę, że w takich okolicznościach wszyscy czują podobnie. Niczego nie mogłem jej ofiarować poza kojącym objęciem i uczuciem, które do niej żywiłem. Łkanie umilkło, a rozpacz rozproszyła się na tyle, aby dopuścić do głosu inne uczucia. 72 Pocałowała mnie czule i zatopiłem się w niej wszystkimi zmysłami. Przywykłem już do namiętności cechującej naszą miłość, zwłaszcza po łzach, ale tym razem poczułem się oszołomiony. Kiedy wreszcie odsunęliśmy się od siebie, poczułem zawrót głowy i musiałem nabrać powietrza jak płetwonurek po wynurzeniu. Midge także była trochę otumaniona. — To wiejskie powietrze działa przedziwnie — zażartowałem, nie mogąc ukryć lekkiego drżenia głosu. — Chyba... chyba powinniśmy wejść do środka — powiedziała. Jej twarz była skąpana w ciepłym blasku zachodzącego słońca. Mimo że w jej głosie nie było cienia pożądliwości, oboje rozpoznaliśmy wspólne pragnienie. Podniosłem się i pomogłem jej wstać. — To był męczący dzień — wymruczałem. — Długi dzień — odparła. — Trzeba odpocząć. Skinęła głową. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła w stronę domu. Nagle, na widok jednego z okien, stanęliśmy zdumieni. Midge wstrzymała oddech i ścisnęła moją dłoń. Promienie słońca tak żywo odbijały się od zakrzywionych ścian, że okrągły pokój zdawał się płonąć. W zjawisku tym nie było jednak nic przerażającego; promieniowanie łagodne, przedziwnie uspokajające, nie miało w sobie nic z płomiennej gwałtowności. Patrzyliśmy, a nasze cienie stały się ledwie widoczne na tle czerwieni. Odwróciłem się do Midge i przez jeden szalony moment wydawało mi się, że widzę tańczące w jej oczach ogniki, ale kiedy zamrugała, zniknęły i promieniowała już tylko odbitym ciepłem. Wyglądała spokojnie, stojąc tak z tajemniczym uśmiechem na ustach, włosami zabarwionymi słonecznym światłem na kasztanowo, i z jakiegoś powodu 73 poczułem lekkie ukłucie... nie wiem czego — niepokoju, zdenerwowania? Nie potrafiłem określić tego uczucia. Tym razem ja ruszyłem pierwszy. Weszliśmy do środka, zamykając drzwi na zasuwę. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak jesteśmy senni. Zmęczenie spadło na nas nagle jak ciężki koc i poruszaliśmy się powoli, niemal ospale. Zrzuciwszy z siebie ubranie i pozostawiając je tam, gdzie upadło, znużeni wsunęliśmy się do łóżka. Nie mam pojęcia, jak długo spaliśmy. Obudziliśmy się równocześnie, w jednej chwili, jak gdyby czując nawzajem swoje podniecenie. Wokół panowała głęboka ciemność, ale i w tej czarnej pustce nie było nic przerażającego. Midge przysunęła się do mnie, a ja do niej. Później Jego protesty przypominały bzyczenie komara. — Gillie, powiedz mi, gdzie znajdę Midge? — zapytałem, zbliżając się do niej. — Mikę, nie możesz... — Dobra, dobra. Jest tu, prawda? Popatrzyłem na nią uważnie, spuściła wzrok. — Prawda? — Tak, Mikę. Ale jest z Mycroftem i nie wolno im przeszkadzać. — Jej oczy spoczęły na mnie znowu, błękitne i szczere. — Przeszkadzać? Co tu się, do cholery, dzieje? Otworzyły się kolejne drzwi i wyjrzały przez nie inne głowy. — Na miłość boską, powiedz mi! Unikała mojego spojrzenia, miałem ochotę nią potrząsnąć. Zamiast tego minąłem ją i zajrzałem do pokoju, z którego właśnie wyszła. Twarze pozbawione wyrazu zwróciły się w moją stronę. Jedynymi meblami w pomieszczeniu były meble o sztywnych oparciach, ustawione w dużych odstępach, siedzący na nich Synergiści wydawali się zupełnie bezczynni — żadnych książek, niczego. Zapewne ich godzina szczęśliwości. Czas medytacji. Nie było wśród nich Midge. Wycofałem się i przeszedłem przez korytarz, dwie osoby w progu rozstąpiły się bezgłośnie, robiąc mi przejście. Znowu Synergiści na krzesłach, sprawiających wrażenie niewygodnych, i prawie żadnych innych mebli. Kilku z nich siedziało na podłodze, też najwyraźniej nie zajmowali się niczym. Tu jej nie było. Ani w następnym pokoju. Ani w kolejnym. Teraz biblioteka. Czułem, że mi się poszczęści. Nie poszczęściło się. Pokój, do którego zaprowadzono nas podczas pierwszej (a dla mnie dotychczas jedynej) wizyty, gdzie zanurzono moje oparzone ramię w zielonkawym płynie, mogącym służyć do mycia naczyń lu.b czyszczenia metalu, pokój, w którym Mycroft usiłował wywrzeć na nas wrażenie swoją wyjątkową mocą, był pusty. Ani żywej duszy. Narastała we mnie złość. Ominąłem szerokie schody i wpadłem do pokoju naprzeciwko. Nikogo w nim nie zastałem, ale samo pomieszczenie było bardziej interesujące niż poprzednie. Skórzane fotele, małe, ozdobne stoliki, 326 327 wspaniały kominek zajmujący niemal całą długość ściany. Nad okapem długi gobelin przedstawiający wyszukany krzyż z symboliczną różą pośrodku, ramiona i część pionowa zdobne jakimiś powtarzającymi się symbolami. Na pozostałych ścianach, pomiędzy wysokimi oknami, rozpoznałem symbole znaków zodiaku, a w odległym rogu znajdowała się duża mozaikowa mandala, wewnątrz niej kwadrat, w nim druga mandala. Na stoliku obok leżała drewniana maska: długie, spiczaste uszy i skośne, wąskie jak szparki oczy nad sterczącym pyskiem — rzeźbiona podobizna szakala. Mimo że zasłony były do połowy zaciągnięte i w pokoju panował licujący z wystrojem półmrok, szczegóły wryły mi się w pamięć, jakbym długo oglądał wnętrze. W istocie zaś stałem w progu nie dłużej niż kilka sekund. Silnie wrażenie, jakie wywołał na mnie ten pokój, należało chyba przypisać temu, że czegoś podobnego oczekiwałem — nie zaskoczeniu. Odwróciłem się, niezadowolony. Synergiści tłoczyli się teraz w holu, niektórzy mamrotali coś między sobą, podczas gdy większość przyglądała mi się w milczeniu, z wyrazem tępego oburzenia. Czułem się jak gość w szpitalu dla umysłowo chorych, którego pacjenci biorą za wariata. Gillie stała w pierwszym rzędzie i przynajmniej jej twarz nie wyrażała jedynie zimnej wrogości. Podszedłem i wziąłem ją za łokieć, delikatnie, nie chcąc jej płoszyć. — Proszę, pomóż mi, Gillie — powiedziałem. — Chcę tylko pomówić z Midge. Nie odezwała się, ale jej oczy zdradziły mi, gdzie mam szukać. Zastanowiłem się, czy to spojrzenie w górę było mimowolne, czy też umyślne. Popatrzyłem w tę samą stronę, puściłem ją i zacząłem biec po schodach przeskakując po dwa stopnie. W połowie 328 schodów pojawili się Kinsella i Kościsty. Ten drugi wskazywał mnie, zupełnie niepotrzebnie, i Kinsella uśmiechnął się z pewnym ociąganiem. — Cześć, Mikę, jakiś problem?! — zawołał. Nie odpowiedziałem, dopóki nie znalazłem się na najwyższym stopniu. — Szukani Midge — powiedziałem. — I wiem, że tu jest. — Jasne. Chodźmy na dół, zrobię ci kawy i pogadamy. W przyjacielskim geście położył mi rękę na ramieniu, lecz strząsnąłem ją. — Chcę się z nią widzieć teraz — oświadczyłem. — Och, wiesz, teraz to niemożliwe, Mikę. — Jezu, nienawidziłem tego uprzejmego tonu. — Widzisz, ona jest z Mycroftem i nie należy im przeszkadzać. — Dlaczego nie? — Wiesz, czego chciała. Przypuszczam, że musiałem wyglądać na nieźle przerażonego. Skinął głową, nie przestając się uśmiechać. Tylko w arcy-amerykańskim błękicie jego oczu dostrzegłem maleńką iskierkę złośliwej satysfakcji. — Zgadłeś, Mikę. Mycroft pomaga jej skontaktować się z rodzicami. — O chole... — Rzuciłem się naprzód, gotów przeszukać każdy pokój. Jego ręka zablokowała moją pierś jak metalowa sztaba. Odepchnąłem go i ruszyłem ko% rytarzem. Złapał mnie za ramię i obrócił. Przez jeden krótki moment grymas wykrzywił jego śliczną buzię. W chwilę później wrócił na nią uśmiech, równie ciepły co uśmiech piranii. — Przepraszam — zaczai — ale... Tym razem pchnąłem mocniej i zatoczył się w tył. Nie 329 zdążyłem się jeszcze odwrócić, kiedy złapał mnie jedną ręką za kark, drugą pod pachę i rzucił na przeciwległą ścianę. Straciłem równowagę i upadłem. Jak widzicie, bohater nie zawsze zwycięża, gdy dochodzi do rękoczynów. Gillie, która weszła za mną na górę, uklękła teraz obok, ja zaś próbowałem złapać oddech. Kinsella już się nie uśmiechał i bardzo mi to odpowiadało. Zacząłem się podnosić. — Nie, Mikę — poradziła Gillie. Kinsella wyglądał, jakby tylko na to czekał. Wizja najbliższych kilku minut nie przedstawiała się zbyt różowo, ale byłem pewien jak cholera, że nie wrócę do domu sam. Stanąłem już na nogach, zbierając się do kontrataku, kiedy nagle wszyscy poczuliśmy czyjąś obecność. Kinsella i Kościsty odwrócili się, jakby ktoś ich zawołał (nie usłyszałem, żeby padło choć jedno słowo). W głębi korytarza stał Mycroft z cienką laską w dłoni. W drzwiach za jego plecami dostrzegłem Midge. Zobaczyła mnie i oniemiała. Korzystając z tego, że ich uwaga była odwrócona, minąłem dwóch mężczyzn tarasujących mi drogę i pospieszyłem korytarzem w jej stronę. — Co ty tu robisz? — powitała mnie. To mnie zatrzymało; w jej głosie brzmiało takie rozdrażnienie. — O to samo mógłbym zapytać ciebie — odparłem. A potem, ciągle łapiąc oddech, dodałem: — Chcę, żebyś ze mną wyszła. Zaraz. Obruszyła się, wreszcie odpowiedziała z ociąganiem: — Nie... — Myślę, że to nieodpowiednia chwila, by o to prosić. Popatrzyłem na Mycrofta, bo to on się odezwał. Wyglądał, jakby przybyło mu sto pięćdziesiąt lat, nagle stracił 330 całą tę gładkość. Jego głos nie był jednak suchy ani drżący, lecz łagodny jak zawsze. — Jest kilka spraw, które Midge i ja chcemy przedyskutować, Mikę, więc zaprosiłem ją, żeby została z nami dziś wieczorem. Nie ma powodu do zdenerwowania — później ktoś odwiezie ją do Gramarye. Potrząsnąłem głową. — Wraca do domu ze mną. Midge podeszła do mnie, jej oczy płonęły, ale nie czułością. — Za kogo ty się masz, żeby mi dyktować, co mogę robić, a czego nie? Jakim prawem? — On chce naszego domu — powiedziałem nie podnosząc głosu. Popatrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, potem przeniosła wzrok na Mycrofta. — Oszalałeś? To było do mnie. — Próbowali odebrać dom Florze Chaldean. — Wciąż mówiłem spokojnie. — Próbowali kupić go od niej legalnie, ale nie chciała o tym słyszeć. Czy wiesz, że zadała sobie trud zamieszczenia w testamencie klauzuli, na mocy której Gramarye nie może być sprzedane Synergistom ani żadnej związanej z nimi osobie. To dlatego tak nas przesłuchiwano. To dlatego adwokat wypytywał nas o życie prywatne. -Dziś wieczorem widziałem się z Ogbornem i powiedział mi wszystko, choć niezbyt chętnie. Nie chciała, żeby kiedykolwiek dostali Gramarye, Midge, i musiała mieć po teniu ważne powody. — To nie może być prawda. — Sama zapytaj Ogborna. A może Mycroft ci wytłumaczy? Wątpię jednak, żeby udzielił ci szczerej odpowiedzi. Nie chciała sprzedać domu, więc spróbowali innych metod. Myślę, że próbowali ją zastraszyć. 331 W odpowiedzi Mycroft smutno potrząsnął głową. — Mieliśmy uwierzyć, że nigdy nie byłeś w Gramarye — zwróciłem się do niego — ale parę dni temu doskonale wiedziałeś, że jest drugie wyjście z tyłu. — Oczywisty wniosek, zobaczyłem schody na zewnątrz. Zresztą, czyż większość domów nie ma drzwi kuchennych? — Racja. Ale twoje zachowanie dało mi do myślenia. Byłeś taki cholernie spięty, zupełnie jak gdybyś się bał wejść przez kuchnię. Nawet Kinsella kiedyś dostał dreszczy siedząc w niej. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że tak się denerwujecie, bo to tam umarła Flora Chaldean. Midge nabrała powietrza. — Mikę, nie wiesz, co mówisz. — Na własne oczy widziałaś, co się stało, kiedy przyjechali z wizytą, Midge. Chryste, przecież w końcu niemal uciekali. — Czułem, że Kinsella i pozostali podchodzą do mnie z tyłu. Złapałem Midge za ramiona. — Dobra, brzmi to po wariacku, przyznaję; ale działo się tyle, że zacząłem się martwić. Chryste, to, co się działo, odkąd tam zamieszkaliśmy, powinno nas wystraszyć do nieprzytomności! Ale ty udawałaś, że niczego nie widzisz i tego też nie mogę zrozumieć. Dlatego w końcu pojechałem zadać Ogbornowi parę pytań. — Jeżeli Florze coś groziło, dlaczego nie zawiadomiła policji? — dopytywała się Midge. — I co by im powiedziała? Widziałaś, jak ci tu działają, jak gładko wśliznęli się w nasze życie. Żadnej nachalności — są na to zbyt subtelni. I, oczywiście, żadnej przemocy fizycznej wobec starszej pani. Podejrzana organizacja religijna nie może sobie pozwolić na taki błąd, prawo od razu dobrałoby się im do tyłka. O tak, ludzie w okolicy cieszyliby się, sądząc z tego, co mówił Sixmythe. Ale Mycroft i jego kompania nie są głupi, nie podejmują ryzyka. Nie mogę 332 tylko zrozumieć, dlaczego Gramarye jest dla nich takie ważne. Na karku czułem oddechy Kinselli i Kościstego. — Masz bujną wyobraźnię, Mikę — powiedział Mycroft bez śladu irytacji. — Doceniam oczywiście twoje zainteresowanie naszą sektą, choć trudno mi pojąć, dlaczego wyciągnąłeś tak krzywdzące nas wnioski. — Nie zaprzeczysz, że prześladowaliście Florę Chaldean. — To nieodpowiednie słowo. Tak, stale ponawialiśmy propozycję, ale nasze intencje zostały źle zrozumiane. Flora była samotną i pozbawioną pomocy starszą panią, żyjącą w fatalnych warunkach. Ofiarowaliśmy jej tylko opiekę i troskę. — Chcieliście domu! Uśmiechnął się dobrodusznie. — Tylko pod takim pozorem dumna dama przyjęłaby naszą pomoc. Mogłaby mieszkać w domu, pod naszym zarządem, a zyskałaby finansowo, dzięki czemu mogłaby się czuć niezależna. Palnąłem się w czoło gestem bohatera komiksu. — O Boże, dobry jesteś. Cholernie cwany. — Miałem nadzieję pomóc Midge dojść do ładu z poczuciem winy, które nękało ją zbyt długo. — A przy okazji zrobić z niej swoją tak zwaną, Wychowankę? — Może nią zostać, jeśli zechce. Chciałbym też pomóc tobie. Mikę, i może przekonać cię o naszych dobrych zamiarach. Masz kłopoty z samym sobą, jesteś młodym człowiekiem o wypaczonych pojęciach, przepełnionym cynizmem. Pomógłbym ci odnaleźć drogę. — Nie zauważyłem, żebym ją zgubił. — Ależ ty nigdy nie znałeś właściwej drogi. Czy wierzysz w Magię? 333 Nagły zwrot przestraszył mnie. — Magię? — zapytałem głupio. — Odkrywanie i wykorzystywanie nieznanych sił Natury przez ludzką wolę? Przymierze między tymi dwiema siłami. Można to opisać jako synergizm. — A co to ma...? — Najistotniejszym celem Magii jest odkrycie swojego prawdziwego i ostatecznego ja. Pod moim kierunkiem możesz to osiągnąć. — Midge, wychodzimy — pociągnąłem ją za łokieć. — Poświęć mi tylko chwilę na wyjaśnienie — powiedział Mycroft. — Proszę cię, Mikę. — Midge opierała się. — Nie widzisz, że to wariat? — Mikę, właśnie rozmawiałam z rodzicami. Najpierw się przeraziłem, teraz zgłupiałem. — Pomógł mi do nich dotrzeć. — Prawie płakała, a jednocześnie uśmiechała się. — Rozmawiałam z nimi zaledwie parę chwil temu, zanim hałasy na dole zakłóciły sygnały myślowe wysyłane przez Mycrofta. — Widziałaś matkę i ojca? — Nie, lecz słyszałam ich głosy. — Pierwsza łza zaczęła spływać ku kącikowi jej ust. — Przebaczyli mi, Mikę. — Tu nie ma nic do przebaczania, na miłość boską! — Posłuchaj mnie. Są ze mnie dumni, ale powiedzieli, że jest droga, którą powinnam iść... — Niech zgadnę... — Słuchaj, do diabła! Mycroft położył jej dłoń na ramieniu. — Uspokój się, w Świątyni nie ma miejsca na gniew. Przewróciłem oczami. — Może uwierzy dopiero, gdy zobaczy na własne oczy. 334 Czy jesteś gotów otworzyć przed nami umysł i serce, Mikę, i pozbyć się nieufności? — Czy dzięki temu będzie im się lepiej rozmawiało? Midge uderzyła mnie boleśnie w pierś. — Czy możesz choć raz wysłuchać kogoś innego? Czy... czy nie możesz pogodzić się z tym, że wokół nas jest coś więcej niż tylko to, co widzisz czy słyszysz? — Jeżeli powiem nie, czy wyjdziesz stąd ze mną? Poczułem, jak jakiś ciężar przygniata mi serce, wiedziałem, że ją tracę. Ona także wiedziała. — Nie mogę pójść z tobą — odparła; była taka mała i bezbronna. — Potrzebuję tego, Mikę, nie rozumiesz? Skończony dureń, odwróciłem się do Mycrofta i powiedziałem: — A więc porozmawiajmy. W głębi jego oczu, za dobrodusznym spojrzeniem, czaiła się satysfakcja. Niemal usłyszałem, jak Kinsella i jego kumpel odetchnęli z ulgą: doszli do wniosku, że już mnie ma. Mycroft cofnął się o krok i wskazał laską pokój, z którego wyszli przed chwilą z Midge. (Ten nowy rekwizyt w postaci laski trochę mnie zdumiał, dopiero później odkryłem jej znaczenie). — Myślę, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiamy tutaj — powiedział zapraszająco. Midge się nie wahała. Wyglądało na to, że pilno jej tam wrócić. Ruszyłem za nią mniej ochoczo. Znalazłem się w najdziwniejszym pokoju, jaki w życiu widziałem. Pokój w kształcie piramidy Miał kształt piramidy, wysokie strome ściany zbiegały się w górze tak, że nie było sufitu. Czarny. Nawet podłoga czarna. Ponad nami — przynajmniej dziesięć stóp wyżej — na każdej z pochyłych ścian umocowano mały, ukryty reflektor, cienkie wiązki światła, w których wirowały drobiny kurzu, tworzyły na gładkiej podłodze księżyce o miękko zarysowanych konturach. Dopiero kiedy drzwi zamknęły się za nami, ich blask nabrał mocy. Poza tymi promieniami panowała nieprzenikniona ciemność. Zrozumiałem, że pokój na górze musi być częścią piramidy, że strome ściany wrzynają się w jego podłogę, a może i sufit. Pośrodku stało pojedyncze krzesło. Cztery snopy światła otaczały je jak cztery smukłe kolumny. — Co tu robicie? Ostrzycie żyletki? Pomimo mroku zauważyłem, że moja uwaga nie rozśmieszyła Mycrofta. — Tak jak iglica kościoła ma ściągnąć duchową łaskę na wiernych w dole, tak piramida ukierunkowuje psychiczną 336 energię — odparł. — Ten sam kształt powtarza się pod nami, z tym że oczywiście odwrócony tak, iż wierzchołek dotyka ziemi. Usiadł na krześle, wspierając dłonie o gałkę laski. — Midge, czy zechciałabyś usiąść tak jak przedtem, ty zrób to samo. (Nie zadał sobie trudu, żeby wymienić moje imię). Wcale mnie nie korciło, żeby siadać u stóp Synergisty, ale w końcu bieg przez las był dość wyczerpujący. Poszedłem za przykładem Midge, chociaż nie usiadłem w pozycji kwiatu lotosu, a skrzyżowałem nogi w kostkach i oparłem się na łokciu, udając odprężonego. Znajdowaliśmy się z Midge między dwoma snopami światła. Odwróciłem głowę, żeby zerknąć na jej profil, z napięciem patrzyła na Mycrofta. W pokoju unosił się zapach kadzidła. Synergista nachylił się ku mnie. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. — Pytanie? — Wierzysz w Magię? — Znam parę sztuczek z kartami... Przerwał mi, chociaż jeszcze się nie wściekł. (Uparte udawanie kretyna może wyprowadzić z równowagi). — Czy potrafisz wyobrazić sobie, że Człowiek stanowi dokładny odpowiednik wszechświata i wszystkich zawartych w nim sił, że wszechświat sam w sobie nie jest niczym więcej i niczym mniej niż nieskończenie mały ludzki organizm? Że energia kierująca i rządząca wszechświatem to ta sama energia, którą mamy w sobie? Czy rozumiesz, że Człowiek ze swoją wewnętrzną wiedzą jest w stanie przekroczyć wszelkie bariery materialne, z barierą czasu i przestrzeni włącznie? Nie byłem pewien, czy oczekiwał odpowiedzi, ale mimo to udzieliłem jej, dla własnej przyjemności, dalej udając kretyna, może w nadziei, że straci cierpliwość. 337 — Nie zrozumiałem nawet pytania — odparłem. — No tak, oczywiście. Zapewne przeceniałem twoją inteligencję. No i proszę, pierwsza rysa. Skinąłem głową z ponurą satysfakcją, doceniając uszczypliwość. — Niemniej — ciągnął; jego oczy pozostawały w cieniu — jesteś na pewno w stanie zrozumieć, że ludzka wiedza celowo ogranicza się do pewnego tylko wycinka rzeczywistości, takiego, którego może się nie obawiać i którego prawdziwość wykazują naukowcy i materialiści. To przykre, że wolimy znać tylko najmniej istotną rzeczywistości. Wszystkim innym — tym otaczającym nas i tym w nas samych — przez ostatnie kilkaset lat nie poświęcano właściwej uwagi. — Poważnie? Jego ręce odrobinę mocniej zacisnęły się na gałce laski. — Z tym że obecnie jasnowidzenie, percepcja ponad-zmysłowa i psychokineza zostały uznane nawet przez najbardziej zagorzałych sceptyków. Owe ukryte siły, które naukowcy tak długo odrzucali, stały się teraz przedmiotem studiów naukowych. Zaczynałem się niecierpliwić. — A co to ma wspólnego z tak zwaną Magią? — Rozumiesz chyba, do czego zmierzam? Te siły, nieuchronnie już uznawane przez najbardziej pragmatyczne umysły naszej epoki, kiedyś uważano za magiczne czy też nadprzyrodzone. Panował pogląd, że zakłócały one naturalny porządek w naturze, ale to było wielkie nieporozumienie: ludzie parający się magią próbują jedynie odkryć owe ukryte moce i działać poprzez nie i z nimi, bez względu na to, czy są one częścią nas samych, czy całości. Usilnie starałem się zachować dystans do tego wszystkiego, muszę jednak przyznać, że nie bardzo mi się to 338 udawało. Nie chcę przez to powiedzieć, że śledziłem jego wywody, ale jego głos stał się łagodnie przekonujący, działał niemal hipnotycznie (poddawaliście się kiedyś hipnozie? Człowiek wie, co jest grane, a mimo to nie rozumie, co się dzieje); dziwny pokój, zapach kadzidła i padające z góry światła, dostarczyły dodatkowych efektów specjalnych. Musiałem świadomie stawić temu opór. —Udałem, że ziewam. Udał, że tego nie widzi. — Musimy uczyć się stopniowo, najpierw zrzucając więzy nałożone nam od dzieciństwa, oczyścić się. Konwencja, racjonalizm, materializm, nasze zasady i etyka są niczym innym jak tylko psychologicznymi zasłonami. Musimy na powrót stać się dziećmi, wolnymi od tych wpływów. Dzieci wierzą w Magię, dopóki nie zmienią się pod wpływem dorosłych. Trzeba obalić przekonania dojrzałości nieoświeconej i odrzucić krępujące kajdany doktryn religijnych, ponieważ religia rezerwuje boską moc tylko dla Boga, podczas gdy Magia ofiarowuje ją każdemu. Skurczyłem się wewnątrz, czekając na uderzenie pioruna. Niestety, nie doczekałem się. — Trzeba opanować każdy kolejny krok na drodze do wtajemniczenia, zastanowić się głęboko nad każdą nową tajemnicą, jaka się objawia, rozważać każdą fazę rozwoju. A pierwszą i najważniejszą chyba tajemnicą jest to, co kryje się w nas samych. Pochylił się do przodu tak, że jego głowa spoczęła niemal na rękach złożonych na lasce, zniżył głos. — To jest — powiedział poważnie i konfidencjonalnie — tajemnica naszej wewnętrznej energii, sił astralnych naszej ziemi, a także niezmiernych sił wszechświata. Czarodziej, mój przyjacielu, zawsze poszukuje tych ukrytych związków. 339 Wyprostował się, jego twarz skamieniała. Zaschło mi w gardle. — A kiedy je odkryje — dodał tym samym cichym głosem — może je wykorzystać do swoich celów. Zamilkł, bym miał czas dogłębnie zrozumieć jego słowa. — Tyle zachodu, żeby wyciągnąć królika z kapelusza? — powiedziałem. Pozwolił sobie na chłodny uśmiech. — Tyle zachodu po to, żeby odkryć prawdziwe ja i ukrytą moc, która w nas tkwi. Nie ma niczego bardziej pierwotnego, bardziej transcendentnego. Człowiek, posiadający tę wiedzę, ma dostęp do nieograniczonych sił swojej woli. Może pobudzić wyobraźnię tak skupioną, tak żywą, że w świetle astralnym stworzy ona inną rzeczywistość. — Wskazał końcem laski podłogę obok mojej nogi. — Taka rzeczywistość może znaleźć odbicie w tym świecie fizycznym, jeśli zechcemy. W miejscu, na które wskazał, pojawił się mój królik. Podskoczyłem, a Midge otworzyła usta. Królik poruszył nosem. Ostrożnie wyciągnąłem rękę w stronę białego, puszystego kłębka, nie wierząc, że jest prawdziwy. Natychmiast ją cofnąłem, gdy zamienił się w czarnego szczura. Cholera, nie znoszę szczurów. Potem zniknął, Mycroft zaś uśmiechnął się tak, jakby mówił: „no i co na to powiesz, mądralo?" Zamrugałem oczami, ale powstrzymałem się od pytania, jak to zrobił. Nikt nie lubi, gdy inni się popisują. Poza tym chciałem zebrać myśli. — Swego rodzaju czary — rzekł lekceważąco — trywialny przykład siły woli. Wskazał laską przestrzeń między dwiema wiązkami światła i pojawił się tam wąski stolik, stały na nim butelka 340 i pusty kieliszek. Na naszych oczach butelka podniosła się, przechyliła i do kieliszka popłynęło wino. Zdumiony odwróciłem się do Midge. Na jej twarzy malował się zachwyt i podziw, jak na twarzy dziecka w „Bliskich Spotkaniach". Ujrzawszy ten wyraz szczerej, naiwnej niewinności zapragnąłem złapać ją i szybko uciekać z owego ciemnego, stożkowatego pokoju, gdzie w zapachu kadzidła wyczułem teraz lekką domieszkę woni rozkładu. Rozważałem w myślach ucieczkę i na chwilę zapomniałem o stoliku; gdy spojrzałem nań ponownie, jego obraz był niewyraźny, falujący. Potem zaś się ustalił, znieruchomiał raz jeszcze. — Możesz się poczęstować — zaproponował niedbale Mycroft. — Ręczę, że będzie ci smakowało. — Nie, dziękuję — odparłem i opuścił laskę, obraz rozwiał się błyskawicznie. Wiedziałem, co robi, nie rozumiałem tylko jak: zawsze mi się wydawało, że hipnotyzerzy muszą najpierw powiedzieć ci, co masz zobaczyć albo jak powinieneś zareagować. W każdym razie byłem przekonany, że to, co widzieliśmy, nie istniało nigdzie poza naszą wyobraźnią. Zastanawiałem się właśnie nad następną kpiącą uwagą, kiedy Mycroft sprawił, że promienie światła załamały się. Jasne kręgi światła na podłodze zaczęły - powoli zbiegać się ku środkowi, dwa z nich dotarły do stóp Synergisty, podczas gdy dwa pozostałe zaczęły pi$ć się po nogach jego krzesła. Odwrócił laskę i skierował jej koniec w swoją twarz, tam właśnie dążyły smugi światła, w których wirowały drobinki kurzu. Wygięły się jak rury kanalizacyjne, niemal pod kątem prostym, na wysokości jakichś czterech stóp nad podłogą. Głowa Mycrofta była teraz oświetlona ze wszystkich stron, skóra lśniła. 341 W tej chwili wyczułem w tym człowieku więcej niż kiedykolwiek przedtem. Energia, witalność — jakkolwiek nazwać tę wewnętrzną siłę — wydawała się tańczyć na jego twarzy jak małe wyładowania elektryczne, a jego oczy, utkwione w moich, były krystaliczne i oślepiające, wielokątne źrenice odbijały światło. Zniknęły gdzieś głębokie bruzdy jego twarzy, każda jej płaszczyzna skąpana była w promiennym blasku, inaczej odbijała światło, tu jaskrawe, gdzie indziej przytłumione, chociaż nigdy matowe. Żadnych cieni, jego rysy zlały się w jedno, nos zrównał z ustami, czoło z oczodołami; miałem przed sobą maskę wyrzeźbioną przez światło. Nawet włosy promieniały srebrzyście. Na ten widok trudno było nie przełknąć śliny. Przez krótką chwilę cała jego głowa promieniała — albo wydawała się promienieć — światło rozeszło się wokół, stożkowaty pokój wypełnił feerią barw, które rozproszyły czerń i kazały nam przysłonić oczy. Przedtem jednak ujrzeliśmy w tych tęczowych pastelach inne światy, wirujące planety, które przypominały komórki ciała, gwiazdy i słońca pulsujące zielenią, błękitem i głębokim fioletem, kształty, które czasem były ludzkie, a kiedy indziej stanowiły niezmierzone masy protoplazmy, ogromne stężenie życiowych sił. Doświadczyliśmy samotnej ciemności nieobjętej przestrzeni i nieskończoności czasu, a obie były odpryskami tego samego niebytu; poczuliśmy przenikające przez delikatne jak pajęczyna galaktyki olbrzymie przypływy i odpływy zmiennych uczuć, kształtujące losy i tworzące siły, które przeobrażą się w tkankę i kamień, i jeszcze więcej emocji, emocji, będącej twórczą energią, która karmi się samą sobą, jest źródłem, praojcem wszystkiego, co nam znane i nieznane. W samym zaś centrum tego objawienia dostrzegliśmy 342 biel, która by nas oślepiła, gdyby była prawdziwa; to ona, nie jasność panująca w pokoju kazała nam zasłonić twarze. A był to tylko przebłysk poznania, przebłysk, na który pozwolił nam Mycroft. Przypadliśmy do ziemi i wizja zniknęła. Powróciła ciemność i ciężki zapach kadzidła. W oszołomieniu potrząsnąłem głową, bardziej zmęczony niż wystraszony; miałem w żołądku dziwne uczucie, jak gdyby coś stamtąd promieniowało, coś jaśniało i wlewało ciepło w moje żyły. Ciepło rozlało mi się po całym ciele, dotarło do czubków palców rąk i nóg, a potem uszło nimi i ulotniło się. Przysunąłem się do Midge, niezbyt pewien, czy zdołam już wstać. Mycroft znów wyglądał zwyczajnie, patrzył na nas beznamiętnie, jak entomolog obserwujący chrząszcza przebitego szpilką. — Midge, Midge, wszystko w porządku? Wciąż zasłaniała twarz rękami, odsunąłem je delikatnie. Zamrugała oczami, jak gdyby mnie nie poznawała i zobaczyłem, że białe światło nadal jarzy się w jej źrenicach, choć odległe, blednące z każdą chwilą, aż wreszcie zupełnie znikło. Popatrzyła nad moim ramieniem na Synergistę, z ostrożnym, niepewnym uśmiechem. Odwróciłem się ku Mycroftowi i napotkałem spokojne, chłodne spojrzenie. — Co to było? — zapytała Midge cichym, zdyszanym głosem. Spodziewałem się po nim jakiejś głębokiej wypowiedzi, lecz tylko uśmiechnął się enigmatycznie. — Tak, ja też chciałbym wiedzieć — powiedziałem. — Byliście świadkami tajemnic. Rzeczywiście głęboka wypowiedź. — To niewiele wyjaśnia. 343 — A jak wam się wydaje, co widzieliście? Odpowiedziała Midge. — Czułam, że jestem świadkiem początku wszechrzeczy, ale to był jedynie fragment. Powoli skinął głową (miałem wrażenie, że ze zbytnią powagą, jakby to też należało do przedstawienia). — Wizja zaledwie fragmentu. Nic więcej. Twoja wyobraźnia przetworzyła prawdę w wizję, którą twój umysł mógł przyswoić — tylko tyle. W takich chwilach wzrok staje się równie bezużyteczny jak słowa, wyobraźnia równie bezradna jak rozum. Nawet sny dają zaledwie przeczucie Jedności. Cokolwiek to było, rozbolała mnie głowa. — Ładny pokaz, Mycroft, tylko po co? Żeby zrobić na nas wrażenie? — Być może. — Jesteśmy pod wrażeniem. Możemy już iść? — Pozwól nam ujrzeć twoją moc — powiedziała żarliwie Midge, pochylając się ku niemu. — Odsłoniłem przed wami pewien kanał mocy, ten, który przechodzi przez moje ciało i umysł — odparł Mycroft. — Są też inne... potężniejsze kanały wokół nas, których należy szukać. Punkty przejścia, przewodniki — nazwijcie je jak chcecie. Można ich użyć... Nagle zaciął się, unikał naszego spojrzenia. Myślę, że własny geniusz zaczynał go ponosić. — Nie rozumiem, czego od nas chcesz — nie dawałem za wygraną. — Nie chcemy zostać Synergistami ani niczym w tym rodzaju... — Myślę, że twoja dziewczyna chce — znowu opanowany, tajemniczy jak zawsze. — Niech pan ich jeszcze raz odnajdzie — powiedziała Midge. — Niech pan pozwoli im przemówić do mnie. Niech Mikę usłyszy na własne uszy. 344 Obaj wiedzieliśmy, o kim mówiła. Dotknąłem jej dłoni. — To szaleństwo, Midge. Nie widzisz, co on robi? Projekcja myśli, manipulacja umysłem, stara, dobra hipnoza — wszystko to jedno i to samo. Nic się nie wydarzyło. Mycroft chce, żebyśmy to widzieli, to złudzenie... — Czuję ich obecność w pokoju — przerwał. — Czuję ich i ty także — zwrócił się do Midge. — Tak — odparła po prostu. — Chcą ci powiedzieć coś jeszcze. Skinęła głową. — Chcą, żebyś słuchała. Ponownie skinęła głową i zamknęła oczy. Teraz i ja poczułem w pokoju czyjąś obecność, ale nie byłem pewien, czy to dlatego, że uległem sugestii Mycrofta. — Mówią — powiedziała Midge przyciszonym głosem. — Nic nie słyszę — odezwałem się również szeptem. Lekki powiew powietrza wokół nas. — Są bardzo słabi, ale są tutaj. — Midge otworzyła oczy. Zauważyłem, że Mycroft wpatruje się w nie z natężeniem. Potem przeniósł wzrok na mnie, jego źrenice były jak maleńkie czarne dziurki, bezdenne, lecz nie puste. Za nim zobaczyłem cień. Zbliża} się, szary i niewyraźny. Za nim pojawił się drugi i zatrzymał tuż za lewym ramieniem Mycrofta. Oba zaczęły przybierać migotliwe kształty. , Głosy oddalone o całą wieczność. Takie słabe. Z innego wymiaru. Chociaż wcale nie głosy. Raczej myśli wciskające się w nasze. — Tato? — zapytała Midge. Jeden z niewyraźnych obłoków za ramieniem Mycrofta drgnął, jakby poruszany prądem powietrza. I myśl w moim mózgu odpowiedziała na jej pytanie. 345 Powiew przeszedł w podmuch. — Pokaż Mike'owi, że naprawdę tu jesteś — poprosiła Midge. Obłok zaczai przybierać inną formę: przezroczysta głowa, zarys ramion. Stał się niemal płynny, począł się układać w rysy twarzy. Rysy powoli zaczęły wydawać się znajome, chociaż wciąż falowały niewyraźnie. W mój umysł wkradło się słowo: — ... zaufaj... Ale ja nie chciałem zaufać, bo mówił mi, żebym uwierzył Mycroftowi, mglisty duch ojca Midge kazał mi zawierzyć temu Synergiście, a ja nie chciałem mu wierzyć, bo wiedziałem, że to szarlatan i że chce czegoś od Midge, choć nie wiedziałem czego, i nie miałem zamiaru ustąpić, nie miałem zamiaru... Moje niedowierzające spojrzenie przyciągnął drugi kształt unoszący się za ramieniem Mycrofta. On także wydał mi się znajomy, znałem tę twarz ze zdjęć, które tak często w przeszłości pokazywała mi Midge. Zjawa kobiety powtórzyła to samo: — ... zaufaj... mu... Midge klęczała, wyciągając do nich ręce, jej uniesiona twarz jaśniała wewnętrznym blaskiem mimo panującego w pokoju mroku. Złapałem ją za ramię i przytrzymałem w miejscu, drugą dłonią ściskałem przegub jej ręki; mimo to wyrwała się do przodu, na kolanach, pełznąc ku Mycroftowi jak kaleka ku uzdrowicielowi, jak wyznawca ku wysokiemu kapłanowi. Na ułamek sekundy z jego twarzy spadła maska obojętności i zobaczyłem, że napawa się triumfem. Zauważyłem ten radosny błysk w jego oku i coś zaskoczyło mi w głowie, jakbym usłyszał paznokieć stukający w okno mojego mózgu, jakby ktoś chciał mnie ostrzec, 346 żebym w nic nie wierzył. Te duchy były tylko oparami, pozbawionymi kształtu i myśli. — To sztuczka! — ryknąłem na Midge, pociągnąłem ją w dół i oboje upadliśmy na ziemię, u stóp Mycrofta. — To nie są twoi rodzice! Widzimy to, co on chce, żebyśmy widzieli! Krzyknęła głośno, nie chcąc uwierzyć w moje słowa, zaczęła się wyrywać. Wiatr przybrał na sile, szarpał nasze ubrania, rozpraszał te obłoczne kształty, mgła rozwiewała się i wreszcie zniknęła. Mycroft rozejrzał się wokół, jak gdyby niemile zaskoczony i to mnie zdziwiło. Ciekaw byłem, jaką też nową zagrywkę wymyśli. Nagle wydawał się równie zdezorientowany, jak ja sam. Próbował wstać, ale wiatr pchnął go tak, że zatoczył się w tył. Podniósł laskę chcąc go powstrzymać, i w tej samej chwili nasze oczy się spotkały. W innych okolicznościach pewnie bym się roześmiał, widząc jak opada mu szczęka, tym razem jednak sytuacja nie sprzyjała wybuchowi wesołości. Patrzył na mnie z niedowierzaniem, a ja nie rozumiałem dlaczego. Dopóki nie zobaczyłem, że z moich ust sączy się obłok, niczym dym z papierosa. Wydobywał się także z czubków moich palców jak długie macki, wił i skręcał w powietrzu, wreszcie ginął rozszarpany podmuchami wiatru, który wyrwał się ze mnie i rozszalał po pokoju. Miałem takie wrażenie, jakby wnętrzności mi płonęły, a czubki palców i usta byry jedynymi otworami, przez które ten dym mógł się wydostać. Nic mnie jednak nie bolało, czułem tylko lekkość w środku. Wydobywająca się ze mnie mgła kłębiła się w całym pokoju, obracała wokół nas, tworząc miniaturowy wir. Z tego wiru dobiegały znowu głosy. 347 Mogły to być, tak jak poprzednio, nasze myśli, wydawało się jednak, że te pochodzą z zewnątrz. Nie miały nic wspólnego z Mycroftem, bo skulił się za swoją laską jak za tarczą. Kiedy wypowiadane przez owe głosy słowa stały się zrozumiałe, usłyszeliśmy coś zupełnie innego niż przedtem: — ... Uciekajcie stąd... uciekajcie z tego domu... Dwa głosy, dwie myśli rozbrzmiewały w naszych umysłach, wśród wyjącego wiatru. Midge patrzyła na kłębiącą się mgłę, z twarzą mokrą od łez. Jej głos przypominał głos dziecka, pięcioletniej dziewczynki: — Mamusiu... Tato... Bałem się jak cholera. — Mamusiuuuu... Tatooo...! Teraz wyglądała jak dziecko. Stanąłem na nogi, zauważyłem z ulgą, że przynajmniej przestały się ze mnie wydzielać te dymy. Midge spoglądała błagalnie w przestrzeń szeroko otwartymi oczyma. Mycroft wciąż kulił się na podłodze, jego oczy też były szeroko otwarte, ale ze strachu. W to mi graj. — Chodź, Midge. — Wyciągnąłem do niej rękę. Jej spojrzenie natychmiast skupiło się na mnie. — Tak! — krzyknęła. — Tak! Gdy wstała, wiatr się uspokoił, strzępy mgły przez chwilę wisiały w powietrzu, potem zaczęły się rozwiewać. Nie czekałem ani chwili dłużej. Pociągnąłem ją za sobą do wejścia, po drodze obcierając kark o pochyłą ścianę. Szarpnąłem drzwi, za nimi stali Kinsella, Kościsty i kilku jeszcze Synergistów. Wyglądali na zaniepokojonych. Podniosłem zaciśniętą pięść. 348 — Nie zbliżajcie się do nas! Tylko się, kurwa, nie zbliżajcie! Kinsella popatrzył niepewnie, ale nie dał za wygraną. Podchodził do mnie powoli. — Nie! — dobiegł ze stożkowatego pokoju głos Mycrof-ta: — Nie tutaj! Puśćcie ich! — A potem ciszej: — Puśćcie ich... Uciekaliśmy. Uciekaliśmy, jakby goniła nas śmierć. Ucieczka Pole wznoszące się ku lasowi nie wydawało się takie strome, kiedy schodziłem nim wcześniej, inaczej było jednak przy wchodzeniu pod górę: miałem wrażenie, że wspinamy się po ruchomych schodach jadących w dół. Wkrótce rozbolały mnie mięśnie ud, a ciężar tulącej się do mnie Midge utrudniał wspinaczkę. Pierwsza linia drzew zdawała się być bardzo daleko. Byliśmy jednak przerażeni, nic zaś tak nie pobudza adrenaliny jak strach. Może uciekaliśmy w nie najlepszym stylu, ale z pewnością wkładaliśmy w to wiele wysiłku. Midge potknęła się w połowie podejścia i kiedy pomagałem jej wstać, spojrzałem przez ramię na dom. Stał jak olbrzymi monolit, posępnie szary i zimny jak grób; wyglądał jak gdyby za chwilę miał się zerwać i ruszyć w pościg. Mimo że nie mogłem zajrzeć w ciemne oczy okien, czułem, że Synergiści nas śledzą. Midge oddychała ciężko, niepokoiło mnie jej osłabienie. — Co... co tam się stało, Mikę? — wykrztusiła. — Mycroft — odparłem tylko. Złapałem ją za łokieć i podtrzymywałem w biegu, chcąc czym prędzej dotrzeć pod osłonę drzew, z dala od tych oczu. Biegliśmy wolno jak w męczącym śnie, wydawało się, 350 że grzęźniemy w błocie, chociaż grunt był suchy i pewny. W końcu musiałem złapać ją wpół i przycisnąć do swego biodra. Światło było coraz słabsze, słońce przypominało wymyślną kopułę na horyzoncie. Zapadała noc. W lesie wkrótce zrobi się ciemno. Nie przystając, jeszcze raz zerknąłem za siebie, spodziewając się chyba, że zobaczę Synergistów (to jest uczniów), jak wysypują się ze Świątyni i ruszają w pościg; nikt nas jednak nie gonił, dom był cichy i nieruchomy jak przedtem. Dlaczego więc, u diabła, miałem wrażenie, że ktoś podąża tuż za nami? Zbliżaliśmy się do drzew, biegnąc niczym w takt ścieżki dźwiękowej Yangelisa, nasze ruchy wydawały się niezmiernie zwolnione, wyczerpanie przesadne. Kiedy wreszcie dotarliśmy do lasu, ulga była natychmiastowa. Spadł z nas ciężar, napięcie opadło. Tłumaczyłem to sobie ożywczym chłodem lasu, ale czułem, że chodzi o coś więcej. Już nie można nas było dostrzec z domu. Midge oparła się o moją pierś i zarzuciła mi na szyję bezwładne ramiona, jej pierś falowała, gdy starała się odzyskać oddech. Pocałowałem ją w czubek głowy, zanurzając palce we włosy i tuląc do siebie, szczęśliwy, że jest znowu ze mną. Dałem jej czas na odzyskanie sił,;na uspokojenie, szeptem dodając otuchy. Nie chciałem jednak czekać zbyt długo. Zmierzch zapadał zastraszająco szybko, cienie pod drzewami stawały się coraz głębsze. Gałęzie przypominały wykręcone ramiona, poruszone naszym wtargnięciem, niektóre sięgały w dół, jak gdyby chciały nas pochwycić, poszycie zaszeleściło, gdy coś przemknęło dołem. Ten las też miał oczy; ostrożne, zaniepokojone naszą obecnością. — Ruszajmy lepiej — powiedziałem do Midge, gładząc 351 jej policzek wierzchem palca — zanim zrobi się za ciemno, żeby znaleźć drogę do domu. — Muszę to zrozumieć, Mikę, muszę wiedzieć, co stało się w Świątyni. — Porozmawiamy po drodze. Przylgnęła do mnie. — Wybacz mi, że ostatnio tak się zachowywałam — powiedziała cicho. — Nie potrafię wyjaśnić, co właściwie i dlaczego we mnie wstąpiło — dlaczego tyle miałam ci za złe. — To nie twoja wina. Myślę, że... inne wpływy odegrały tu niemałą rolę. Nie wiem, wszystko to takie dziwne, wszystko, co zdarzyło się od naszego przyjazdu do Gra-marye, było trochę zwariowane, ale jakoś się z tym godziliśmy — albo, powiedzmy, nie zadawaliśmy sobie zbyt wiele pytań. To nie twoja wina, Midge, ale jakoś wiąże się z tobą. Z tobą i domem. Prowadziłem ją za rękę jak dziecko i cały czas mówiłem, opowiadałem o ilustracji, którą namalowała parę lat wcześniej — tej wypartej ze świadomości — o tym, że namalowała Gramarye, zanim po raz pierwszy zobaczyła dom na oczy, że musiało istnieć gdzieś, w głębi niej, zamknięte w podświadomości, przeczucie przyszłych wydarzeń albo gdzie się mają rozegrać. Przypomniałem jej, że to ona znalazła ogłoszenie dotyczące Gramarye w gazecie — sama tam zadzwoniła, nie zwracając uwagi na wszystkie inne. A w momencie kiedy tu przyjechała, ten związek został przypieczętowany, nastąpiło zjednoczenie. Tak miało być! Adwokat Flory Chaldean przekazał mi instrukcje, które starsza pani wydała przed śmiercią, szczegółowe wymagania, jakie należy spełniać, by kupić Gramarye i zamieszkać w nim. Musi to być ktoś młody, wrażliwy, ktoś o nieposzlakowanej prawości. Ktoś „wyjątkowy". Takie były warunki, nic więc 352 dziwnego, że stary prawnik wykazał takie zainteresowanie Midge. — Ten dom przeznaczony był dla kogoś takiego, jak ty, Midge. — Odsunąłem gałęzie blokujące nam drogę. — Nie pytaj mnie dlaczego, nie dam ci żadnej sensownej odpowiedzi. Wszystko co wiem, to, że jest w tobie coś, co współgra z czarami Gramarye. Zatrzymała mnie gwałtownie. — Czarami? Wzruszyłem ramionami. — Tak, sam jestem zażenowany. Ale jak inaczej można to nazwać? Pamiętasz ptaka ze złamanym skrzydłem? Kiedy rano znaleźliśmy go latającego w kuchni, wmawialiśmy w siebie, że poprzedniego dnia mylnie oceniliśmy jego stan. I wszystkie te drobiazgi. Kwiaty, które ozdro-wiały, ptaki i zwierzęta tłoczące się pod drzwiami. To nie było normalne, po prostu nauczyliśmy się tak to traktować. Może udałoby się nam z czasem zaprzyjaźnić ze zwierzętami, ale tak od razu? Ruszyłem naprzód i Midge podbiegła, żeby dotrzymać mi kroku. — A sam dom. Przypomnij sobie wszystkie usterki — spaczone drzwi, przegniłe drewno, pęknięty okap! O'Malley ich nie naprawił. Same się naprawiły, na miłość boską! Dzięki tobie! Mój głos przetoczył się echem po lesie. Przystanąłem znowu, żeby na nią popatrzeć. — No tak, i moje ramię. Myśleliśmy, że Mycroft wyleczył oparzenia, teraz jednak wiem, że to wcale nie on. Jasne, ma jakąś moc — właśnie nam ją zademonstrował. Ale ona bierze się z jego głowy, moc sugestii! Przekonał mnie, że ramię przestało mnie boleć — może ten płyn trochę pomógł — i coś pokonało mój sceptycyzm. Cholera, kto lubi, 23 — Dom c/arów 353 żeby go bolało? Moim zdaniem współdziałasz z tym domem. Tak naprawdę moje ramię wyleczyłaś ty! Jezu, wcale się nie dziwię, że Mycroft tak się tobą zainteresował! Co za gratka dla ruchu Synergistów. Wola ludzka i Boska Siła — jesteś chodzącą reklamą. Patrzyła na mnie potrząsając głową, ale po jej oczach poznałem, że mi wierzy. Jakiś ptak zerwał się z drzewa przed nami i rozejrzeliśmy się wokół nerwowo. Liściasta gałąź zakołysała się, patrzyliśmy na nią, dopóki nie znieruchomiała. Las znowu ucichł i zdaliśmy sobie sprawę, że o zmroku powietrze jest cięższe. — Dobrze idziemy? — zapytałem Midge spoglądając to tu, to tam. Przez chwilę była niepewna; wreszcie skinęła głową. — Za chwilę będą rozstaje, skręcimy w prawo. — Skoro tak mówisz — powiedziałem ponuro. Poruszaliśmy się szybko, mając oczy i uszy otwarte. Czasem w lesie o zmroku panuje taka cisza, że staje się on podobny do kościoła, gdzie każde kaszlnięcie, każdy szept brzmią niestosownie głośno; mówiłem cicho, nie chcąc zakłócić tego spokoju. — Nie mogę przestać myśleć o tym, co takiego zaszło między Florą a Mycroftem, że zadała sobie trud zamieszczenia klauzuli, która uniemożliwia mu nabycie Gramarye pod jakimkolwiek pozorem. Jaką różnicę mogłoby jej to robić po śmierci? I dlaczego, do cholery, jeśli nie miał nic wspólnego z jej śmiercią, powiedział nam, że nigdy nie był w Gramarye? — Naprawdę myślisz, że próbowali ją zastraszyć? — Myślę, że udało im się napędzić jej takiego stracha, że to ją zabiło. Widzieliśmy, do czego zdolny jest Mycroft. Wyczarowanie królika czy szczura z powietrza to dla niego pestka. Wino? Założę się, że mógłbym je wypić i nawet nie 354 zauważyć, że to iluzja. Uwierzyliśmy nawet, że umie zgiąć promień światła. To as, Midge, iluzjonista numero uno. Nie chcę nawet myśleć o tym, co zobaczyła nasza staruszka. Tygrysa na progu? Płonącą wokół niej kuchnię? Jej własne serce rozsypujące się w piersi? Nie musiał jej nawet tknąć palcem. — Nie wierzę, że była taka bezbronna, Mikę. — Prawdę mówiąc, ja też nie. Musiała walczyć do ostatka, ale wiek działał na jej niekorzyść. Może stare serce samo się poddało. Dotarliśmy do rozstajów i puściłem Midge przodem. — Prowadź, Wielki Wężu. To ty masz nosa. Jesteś pewna, że dobrze idziemy? — Jeśli w ciągu dwóch minut nie natkniemy się na zwalony cedr, to znaczy, że się pomyliłam. — Pamiętam, leży przewrócony w wąwozie. — Otóż to. xaa Wysforowała się naprzód, a ja podążałem za jej szczupłą sylwetką; nie zwalnialiśmy ani na chwilę, oboje chcieliśmy czym prędzej znaleźć się na otwartej przestrzeni. Nie podobało mi się, że Midge nerwowo rozgląda się po lesie, zamiast patrzeć na drogę przed sobą. I mimo że zostawiliśmy Synergistów daleko w tyle, nie opuszczało mnie przyprawiające o dreszcze wrażenie, że ktoś idzie naszym śladem. Midge wskazała palcem i jakieś sto jardów przed nami zobaczyłem zwalone drzewo. Ruszyliśmy do niego biegiem,, jakby było ostatecznym celem, w ciszy odgłos naszych stóp na sprężystym podłożu rozlegał się nieprzyjemnie. Zobaczyłem puszczyka, siedzącego wysoko na gałęzi i patrzącego na nas z rezerwą, powieki co chwila opadały na wielkie, okrągłe oczy, jak przesłona aparatu utrwalającego wszystko wokół. Midge oparła się o chropowaty pień, a ja obok niej. 355 — Lepiej ruszajmy dalej — poradziłem, dysząc ciężko. Przesunęła rękami po twarzy i szyi. — Czy to byli oni, Mikę? Czy kolejna sztuczka Mycrofta? Ich głosy... brzmiały tak bardzo... Zawahałem się, zanim odpowiedziałem. — Jestem pewien, że na początku to był jeden z jego numerów. Ale potem... do diabła, nie mam pojęcia, co stało się potem. — A na samym końcu to byli moi rodzice. Wiem, że to byli oni! Oprzytomniałam słysząc ich ostrzeżenie. Wszystkie złudzenia, jakie miałam co do Mycrofta, po prostu nagle prysły... Przelazłem przez zwalone drzewo i wyciągnąłem rękę, żeby jej pomóc. — Nie czas teraz się nad tym zastanawiać, za dużo tego, Midge. Wracajmy do domu, póki jeszcze coś widać. Wdrapała się za mną i zdążyła pocałować mnie w kark, zanim ruszyliśmy dalej. Myślę, że bez niej nigdy nie znalazłbym drogi, zmrok zapadał szybko; ale ona szła pewnie, z rzadka tylko przystając, żeby sprawdzić jakiś szczególny punkt orientacyjny (jedynym, który sam pamiętałem, była kolonia czerwonych muchomorów pod spróchniałym drzewem). Plecy miałem mokre od potu, uda zesztywniały mi z wysiłku; Midge zaczęła się potykać, jej kroki gubiły rytm. Nie minęło też nasze zdenerwowanie, toteż kiedy jakiś wielki kształt w białe pasy wybiegł nam na drogę, niemal wyskoczyliśmy ze skóry. Borsuk był nie mniej przerażony i szybko ukrył się w krzakach po drugiej stronie drogi. Patrzyliśmy, jak przedziera się przez ściółkę, liście zaszeleściły głośno. Kawałek dalej potknąłem się o korzeń, przez który Midge widocznie przeskoczyła, i jak długi rozciągnąłem na 356 ziemi. Usiadłem chwytając powietrze, a ona pochyliła się nade mną i usiłowała mnie podnieść. Stanąłem niepewnie, z jedną ręką wspartą na kolanie, drugą obejmując ramiona Midge. — Daleko jeszcze? — zapytałem w przerwach między haustami powietrza. Zrobiło się tak ciemno, że widziałem tylko jej rozmazane rysy, dyszała równie ciężko, jak ja. — Chyba już nie, przebiegliśmy kawał drogi. — Tak, jakieś sto mil. W porząd...? Cień, który zobaczyłem, nie był niczym więcej, jak tylko krzakiem przypominającym zakapturzoną postać ukrytą za drzewem. Westchnienie, które usłyszałem, niczym więcej, jak powiewem wiatru wśród liści. Łomot w mojej piersi niczym innym, jak tylko moim własnym sercem. — Chryste, mam dreszcze — przyznałem się. Jej głos był cichy. — Czy to wszystko nam się śni? — Moje posiniaczone kolana mówią mi, że nie. Ale głowa nie jest pewna. Teraz szliśmy ramię w ramię, nie dbając o to, że tak było mniej wygodnie. Potrzebowaliśmy bliskości dla dodania sobie odwagi i ochrony przed duchami. Ciemność zaległa w lesie jak dym w płucu. Kuśtykaliśmy podtrzymując się nawzajem, najszybciej jak było można i wkrótce, dzięki Bogu, zobaczyliśmy fragmenty nieba w prześwitach między drzewami. Ulga wlała nowe siły w nasze zmęczone ciała i znowu ruszyliśmy biegiem, trzymając się za ręce. Wrzeszczałem w uniesieniu, a Midge śmiała się z mojego wrzasku. Wystrzeliliśmy z lasu jak dwie pestki. Zmierzch przeszedł już właściwie w noc, ale było odrobinę jaśniej niż pod osłoną drzew. Biegliśmy w stronę 357 Gramarye, chcąc czym prędzej znaleźć się za zamkniętymi oknami i zaryglowanymi drzwiami. Dopiero gdy znaleźliśmy się bliżej, zdaliśmy sobie sprawę, że to, co widzimy, nie ma najmniejszego sensu. Zwolniliśmy. Szliśmy powoli, ze zgrozą patrząc na dom. Trąciłem stopą coś miękkiego i zatrzymałem się widząc zdechłego królika. Był maleńki, prawie niemowlak, zęby wyszczerzone miał w grymasie przerażenia. Obręcz krwi zastygła mu na karku. Palce Midge zesztywniały w mojej dłoni. Odkryła kolejne, bezwładne ciało. To było większe, pewnie matka, od głowy do ogona biegła pręga zakrzepłej krwi. Nie odzywaliśmy się. Myśleliśmy, że padły ofiarą lisa, ale żadne z nas nie powiedziało słowa. Wokół pełno było martwych królików. Ostrożnie posuwaliśmy się do przodu. Wciąż nie mogliśmy pojąć, na czym polega zmiana, która zaszła w Gramarye. W słabym świetle widzieliśmy tylko szare fragmenty murów. Dominującym kolorem była czerń. Wciąż nie rozumieliśmy. Dopóki ściany nie ożyły. Czarnym, pokrytym futrem życiem. Składające się i prostujące skrzydła. Ciała, o wiele większe niż przedtem, pulsujące oddechem. Byliśmy jak sparaliżowani, patrząc na oblepiające dom nietoperze; Znowu w domu Przez chwilę staliśmy tak gapiąc się na Gramarye, zdrętwiali z przerażenia, niezdolni zebrać myśli. Jak to możliwe, że jest ich tak dużo? Nie mogły przecież wszystkie wylecieć z naszego strychu, musiały tu skądś przylecieć. Może to jakiś zlot nietoperzy? Ale jakim cudem urosły do tak monstrualnych rozmiarów? I co najważniejsze: jakie mają zamiary? Wszystkie te pytania zadawaliśmy sobie w duchu, nie chcąc przerywać im drzemki. Mieliśmy zamiar dopaść samochodu, wskoczyć do środka i wynosić się z tego zanietoperzonego miejsca tak szybko, jak tylko się da. Problem w tym, że zostawiłem kluczyki w domu. Kiedy wspomniałem o tym Midge (bardzo cicho), zachwiała się na nogach. — Zaczekaj w samochodzie — szepnąłem. W tej samej chwili dwa nietoperze oderwały się od ściany i przeleciały na drugą stronę budynku. Księżyc stał wysoko na bezchmurnym niebie, ukazując jedynie profil, i w jego czystym, tajemniczym świetle zobaczyłem skrzydła nietoperzy w pełnej okazałości. Ich rozpiętość poraziła mnie. Skuliliśmy się, gotowi uciec z powrotem do lasu. — Idź, Midge — ponagliłem ją. 359 — Nie, Mikę — odszepnęła. — Zostaję z tobą; razem pójdziemy po kluczyki. — To głupi pomysł. — Nie pozwolę ci iść samemu! Jej głos, choć cichy, był tak ostry, że wtuliłem głowę w ramiona. Wciągnąłem powietrze i ścisnąłem jej rękę. — Dobrze, dobrze. Ale jeśli się obudzą, masz biec do samochodu nie czekając na mnie. — A ty gdzie będziesz? — Przed tobą. Odwzajemniła uścisk, nie zdołała się jednak uśmiechnąć. — Obejdziemy dom i spróbujemy dostać się przez drzwi kuchenne — zaproponowałem. — Może tam będzie ich mniej. Zebrała się na odwagę i ruszyła za mną, oddychając szybko i płytko, nie tylko księżyc nadawał jej twarzy ten nienaturalny odcień. Kolor mojej skóry zapewne był podobny. Powoli, zgięci wpół, zaczęliśmy się skradać, starając się nie ściągnąć na siebie ich uwagi. Miałem wrażenie, że cała ściana porusza się jak oleiście gładka fala. Podkradaliśmy się w stronę skarpy, zamieraliśmy, ruszaliśmy znowu. Wszystko wokół było nieruchome i nieziemskie, w tle majaczył ciemny masyw lasu, a przed nami przedziwny obraz domu okrytego nietoperzami niczym wystrzępionym kapturem; Półksiężyc oświetlał coraz więcej ciał rozrzuconych w trawie, przyprawiający o mdłości finał króliczych harców. Dotarliśmy do skarpy i ześliznąłem się z niej cicho. Podałem rękę Midge, kiedy znów znalazłem się na płaskim terenie. Wpadła mi w ramiona i przylgnęła do mnie na chwilę, bojąc się wyjść zza ich osłony. Szary pas 360 ścieżki wiodącej do furtki zdawał się przyzywać zachęcająco, droga w dali należała do normalnego świata, reprezentowała rzeczywistość, i pokusa, żeby ruszyć na piechotę, była ogromna; ale wioska znajdowała się daleko, a droga biegła przez mile lasu. Lepiej wziąć samochód. Nie myliłem się co do nietoperzy po tej stronie: przylgnęły głównie do górnych partii muru niczym drgająca, pulsująca życiem strzecha. Ostrożnie, nie odrywając od nich wzroku, podprowadziłem Midge do drzwi kuchennych. Jakiś nietoperz z trzepotem oderwał się od ściany. Za nim następny. I jeszcze jeden. Odruch, żeby rzucić się do drzwi, był prawie nie do pokonania, powstrzymała nas jednak myśl, że to poderwałoby je wszystkie do lotu. Uspokój się, powtarzałem sobie. To tylko latające ssaki, nie ma między nimi ani jednego wampira. Powiedz to króliczkom, odpowiedziałem wrednie sam sobie. Drzwi były zamknięte na zatrzask i ręce mi drżały, kiedy je wyciągałem, żeby zwolnić przycisk. Nacisnąłem go najdelikatniej, jak umiałem, a mimo to dźwięk, który dał się słyszeć, sprawił, że zacisnąłem zęby. W każdej chwili spodziewałem się kłów wbitych w moją szyję. Pchnąłem drzwi. Woń pleśni i zgnilizny ostrzegała, że i wewnątrz domu coś było nie w porządku; czyhająca w środku czerń też niezbyt zachęcała do wejścia. Gdyb^y cienie potrafiły szczerzyć zęby, te uśmiechałyby się od ucha do ucha. Wnętrze było groźne, a jednak... jednak w jakiś sposób kuszące. Czułem się jak mały chłopiec w progu gabinetu grozy; przestraszony, ale ponieważ zapłaciłem, zdecydowany wejść tam, żeby nie wiem co. 361 O mały włos nie przewróciłem się o coś na progu. Byłem tak zdeterminowany, że nawet nie spojrzałem pod nogi. Wszedłem ciągnąc za sobą Midge i natychmiast zacząłem macać ścianę w poszukiwaniu kontaktu. Nacisnąłem go i, chwilowo oślepiony, sięgnąłem za siebie, żeby zamknąć drzwi. Zanim zdążyłem to zrobić, Midge złapała mnie za ramię. Zamrugałem pytająco, chcąc czym prędzej odciąć nas od n i c h; rozszerzonymi oczami patrzyła na próg. W drzwiach leżał Rumbo, futerko miał przesiąknięte krwią, zęby wyszczerzone z przerażenia. Jego szklane oczy były martwe. Wtargnięcie Położyliśmy go na stole, Midge płakała głośno, ja z trudem dławiłem łzy. Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo byłem do niego przywiązany. Miał wstrętne rany na grzbiecie; głębokie, krwawe pręgi biegły przez całą długość ciała, gdzie nietoperze — na pewno było ich kilka — dosięgnęły go pazurami. Ślady wokół szyi były jeszcze głębsze, zastanawiałem się jednak, czy ostatecznie nie zabił go strach. W niektórych miejscach futro było wyrwane, jedno z uszu w strzępach; musiał walczyć do ostatka. Bez cienia nadziei nasłuchiwałem najlżejszego choćby uderzenia serca, bez skutku. Jego ciało nie zdążyło jeszcze ostygnąć i zacząłem go głaskać szepcąc, jak gdybym chciał zachęcić tę zwierzęcą duszę, żeby wróciła i ożywiła krzepnące arterie. Rumbo jednak odszedł i, co dziwne (a może nie — kiedy przyjdzie co do czego, kobiety są zawsze większymi realistkami niż mężczyźni), to Midge pierwsza pogodziła się z tym faktem. Ujęła moje dłonie w swoje. — Biedny głuptas — powiedziałem, nie mogąc odwrócić spojrzenia od nieruchomego ciałka na stole. — Czym są te stworzenia na zewnątrz, Mikę? To nie 363 mogą być nietoperze z naszego strychu. Ich wielkość... Dlaczego zaatakowały zwierzęta? Wzruszyłem ramionami, to jedyna odpowiedź na szaleństwo. Oczy zaszły mi mgłą i nie chciałem przez chwilę nic mówić, bojąc się, że mógłby mi się załamać głos. Rozejrzałem się po kuchni, odwracając głowę od Midge i mrugając. To nie ból chciałem przed nią ukryć — wycierpieliśmy razem tyle, że łzy nie budziły już wstydu: nie chciałem, żeby spostrzegła mój strach. Gramarye zmieniło swój charakter. Chorobę, która toczyła dom od śmierci Flory, zahamował nasz przyjazd, tak jak nowe lekarstwo powstrzymuje na chwilę raka. Proces rozpadu zatrzymał się, nastąpiła regeneracja. Czary ponownie zaczęły działać. Uświadomiłem to sobie, chociaż wewnętrzny głos mówił: „Posłuchaj, chyba zwariowałeś, mówisz o kamieniu i drewnie, nie o żywym człowieku, nawet nie o bezmyślnym organizmie. O nieożywionej, głupiej kupie cegieł, na miłość boską!" Wiedziałem jednak, że tak nie jest. Coś szeptało mi do ucha, sączyło domysły, może nawet naigrawało się ze mnie. A może było śmiertelnie poważne i bało się, że nie posłucham. Albo nie zrozumiem. I, szczerze mówiąc, głos ten był tak nikły, tak cichy, że sam nie wiedziałem, czy go słyszę, czy tylko sobie wyobrażam. Kimże byłem, by oceniać stan własnego umysłu? A jednak wrażenie było przemożne. To nie sam dom żył, lecz a n im a tych, którzy żyli kiedyś w jego murach, przenikająca ściany, sufity, podłogi, zamknięta jak energia w baterii. Dzięki niej, z czasem, budynek upodobnił się do żywej istoty. Dopóki ten ożywający go pierwiastek nie uległ zatruciu, rakowaceniu, nieczystym wpływom. Zrozumiałem, że rozpad zaczai się, gdy dom po raz pierwszy odwiedzili Synergiści. 364 Wraz ze śmiercią Flory moc Gramarye zaczęła słabnąć, podlegać rozkładowi. Dopiero nasza obecność — a raczej obecność Midge — powstrzymała ten proces, nawet pobudziła regenerację. To właśnie powiedział mi cichy głos i uwierzyłem mu. I po części miałem rację. Chrząknąłem i powiedziałem szybko: — Gdzie, do cholery, położyłem kluczyki? — ostatnie słowo wyszło trochę zdławione i Midge mocniej ścisnęła mnie za rękę. — Pewnie na górze. Boże, ależ tu zimno. Jakby na dowód tych słów zadrżała lekko. Ja byłem mokry od potu. Przyszło mi do głowy, że oboje odczuwaliśmy gorączkę Gramarye. Głuchy łomot w sąsiednim pokoju rzucił Midge w moje ramiona, ledwie usłyszałem jej krzyk poprzez łoskot walących się kamieni. Do kuchni wtargnął tuman pyłu. Odgadliśmy, co się stało, tak jak wąchając mleko wie się, że skisło, ale podeszliśmy do drzwi, żeby przekonać się na własne oczy. Stanęliśmy w progu rozgarniając rękami pył, który nie zdążył osiąść. Okap poddał się w końcu i roztrzaskał o piec, a za nim spadła pokaźna część muru. Echo rozbrzmiewało jeszcze w zakurzonym powietrzu, wyszczerbiona rana w piersi komina odsłaniała czarne jądro Gramarye, pęknięcie, kamiennej tkanki, przez które widać było jego mroczną istotę. — Nie, to nieprawda, to niemożliwe! — jęknęła Midge i zrozumiałem, że odniosła to samo wrażenie. W wyrazie jej twarzy było tyle rozpaczy i obrzydzenia, jak gdyby dowiedziała się, że jej ukochany wujek jest zboczeńcem. Chciałem czym prędzej znaleźć się jak najdalej od tego miejsca. Uciekliśmy ze Świątyni Synergistów tylko po to, żeby przekonać się, że i tutaj nie ma dla nas schronienia; nasz dom sprzymierzył się z szarym domem, rządziła nim 365 ta sama złowroga siła. Nie wiedziałem, czy bardziej jestem oszołomiony, czy oszalały; wiedziałem tylko, że musimy się stąd wydostać. Deski skrzypiały nam pod nogami, gdy biegliśmy na górę, jedna z nich zatrzeszczała tak głośno, jakby miała się pode mną załamać, zapobiegł temu dywan i ruszyliśmy dalej, Midge omijając niebezpieczny stopień. Po drodze zapalałem światła, które jakby dopiero po pewnym wahaniu zapłonęły zwykłym blaskiem. Wpadliśmy do okrągłego pokoju, gdzie odór był wprost nie do zniesienia, a ściany ociekały wilgocią. Nie zatrzymałem się nawet, żeby o tym pomyśleć. Kluczyki do samochodu leżały na małym stoliku do kawy i rzuciłem się w ich stronę. — Weź z sypialni najpotrzebniejsze rzeczy, Midge, nie chcę zostawać tu dłużej niż to konieczne. Bez słowa obróciła się na pięcie i zniknęła w sypialni, zostawiając mi chwilę na rozejrzenie się. Nie podobała mi się plama czarnej pleśni u zbiegu ścian i sufitu, grzyb pełznął w dół grubymi łatami, jak gdyby Midge ochlapała ściany używając najgrubszego ze swoich pędzli. Jeszcze dziwniejsze były burchle na dywanie: deski pod spodem spaczyły się, w niektórych miejscach brzegi sterczały w górę. Wyglądało to tak, jakby krety chciały wydostać się na zewnątrz, ale powstrzymała je gruba warstwa na powierzchni. — Mikę! W ułamku sekundy dopadłem drzwi sypialni. — Och nie... Na ścianie, przez którą do niedawna biegła cienka jak włos rysa, teraz widniało jednocalowe pęknięcie. Wydawało mi się, że widzę zaglądającą przez nie noc. — Daj spokój pakowaniu — zwróciłem się do Midge. — Zabierajmy się stąd, zanim wszystko runie. 366 Zawahała się. Widać było, że kłębią się w niej myśli i uczucia. Rozumiałem jej konsternację i przerażenie; dziwiłem się, że zachowała w ogóle przytomność umysłu. Sen Midge okazał się koszmarem, wszystkie wydarzenia straciły pozór logiczności, napawały lękiem (łagodnie mówiąc). Idylla została zniszczona przez siły, których żadne z nas nie rozumiało i, jeśli o mnie chodzi, wcale nie chciałem ich rozumieć. Dla niej było to jeszcze gorsze, wiedziała bowiem, że odgrywa jakąś rolę w tym rozprężeniu, ale nie wiedziała jaką. Ja miałem przebłysk zrozumienia, kiedy jednak przyszło co do czego, okazało się, że niewiele wiem. Jednego byłem pewien: Gramarye przestało już być bezpiecznym miejscem. Właśnie miałem podejść do Midge i wyciągnąć ją z pokoju — z jej zadumania — kiedy z rozszerzonymi nagle oczyma wskazała okno. Zobaczyłem reflektory samochodu zatrzymującego się po drugiej stronie płotu. Następny samochód oświetlił żółtego citroena. — Sukinsyny — mruknąłem. Złapałem Midge za rękę i wyskoczyłem na korytarz. — Co chcesz zrobić? — przylgnęła do mnie, kiedy porwałem słuchawkę telefonu, jej drżenie udzieliło mi się, jak gdybym dotknął kamertonu. — Najwyższy czas, żeby zajęła się tym policja. Nie wiem, jakich bzdetów im naopowiadam, ale coś wymyślęv Na początek może przetrzymywanie cię w ich domu wbrew woli. — Przecież to nieprawda. — No to trochę skłamię. Musimy sprowadzić policję. W słuchawce zagwizdało, jak gdyby bawiły się nią gremliny. Trzymając ją z dala od ucha i klnąc, zacząłem nakręcać 367 numer. Znowu trzaski, a po nich długi, ochrypły dźwięk, jaki może wszyscy usłyszymy w dniu, kiedy zrzucona właśnie bomba stopi przewody, gdy będziemy usiłowali dodzwonić się do najbliższych. — Cholera! — powtórzyłem (w chwilach napięcia mój język staje się bardzo ubogi). Stukałem w widełki, dopóki zakłócenia nie osłabły i znowu zacząłem kręcić. Ten sam dźwięk — ostry, rozdzierający ucho. Skrzywiliśmy się oboje i rzuciłem słuchawkę. — Tędy! — krzyknąłem, sięgając do drzwi. — Schowamy się w lesie — tam nas nigdy nie znajdą. — Nie, Mikę. Jesteśmy bezpieczniejsi w Gramarye. Wytrzeszczyłem na nią oczy. — Żartujesz? Nie widzisz, co tu się dzieje? To przeklęte miejsce. — Nie sądzę, żeby tu stała nam się krzywda. — Flora Chaldean pewnie też tak myślała. Posłuchaj, nie wiem, co chodzi po łbie Mycroftowi i jego świrom, ale na pewno nie przyjęcie nas do stowarzyszenia. Mycroft pozwolił nam wrócić, bo to tutaj chce nas dopaść, Bóg wie dlaczego, lecz niewątpliwie ma swoje powody. Więc chodź, wynosimy się! Otworzyłem drzwi, poruszone nietoperze zerwały się, ocierając o moją głowę i uniesione ramiona, a potem zniknęły w mroku. Ze strachu zupełnie o nich zapomniałem. Czekałem na zmasowany atak. Nie wróciły, ulga trwała jednak krótko. Z lasu wypełzły światła. Cofnąłem się i błyskawicznie zamknąłem drzwi. — Rozdzielił siły, część wysłał lasem, a część samochodami. Chyba miałem rację — chce nas uwięzić w tym domu. Dopiero po chwili dotarło do niej, co mówię; potem skinęła głową i nagle uspokoiła się, już nie drżała. — Chryste, drzwi frontowe! Nie zamknięte! — Spiesząc 368 na dół, potknąłem się na szczycie schodów i ledwie utrzymałem na nogach. Ześliznąłem się z paru schodków, ale nie przestałem biec. Zatrzasnąłem zasuwy, górną i dolną, potem oparłem czoło o framugę, łapiąc oddech. Minęła chwila, zanim zebrałem odwagę, żeby wyjrzeć przez okno. Reflektory zgasły i widziałem tylko blask księżyca odbijającego się od karoserii. Żadnych ludzi, żadnych Synergistów. O ile dobrze widziałem. — Midge! — krzyknąłem. — Znajdź numer Sixmythe'a i zadzwoń do niego! Może tym razem się nam poszczęści. Zaciągnąłem zasłony, nie chcąc, żeby nas widzieli, jeśli tam w ogóle byli. Idąc na górę nie mogłem opanować chęci dotknięcia futrzastego kłębka leżącego na stole. Nie był to gest świadomy, a już na pewno nie poświęciłem mu wiele myśli: przelotne muśnięcie, nic więcej. Może dowód uczucia, żalu, że Rumbo odszedł. Może moje prywatne: „żegnaj, stary". Pognałem na górę. Spodziewałem się zastać Midge nakręcającą numer albo przynajmniej kartkującą książkę telefoniczną. Hol był jednak pusty. Znalazłem ją w okrągłym pokoju, stała przy oknie, obrysowana światłem półksiężyca i patrzyła na zgromadzenie na dole. — Midge, dlaczego nie zadzwoniłaś... — On nie może nam pomóc, Mikę. — Sixmythe to jedyny człowiek, którego tu znamy. — Nie wiedziałby, jak nam pomóc. Zresztą już za późno: Pobiegłem wzrokiem za jej spojrzeniem i nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Nie, wcale mi się nie spodobało. Mycroft i jego banda byli przed domem, czarne sylwetki wyraźne na tle zalanej księżycowym światłem trawy, rozstawione w pewnej odległości od siebie niczym nieruchome, kamienne menhiry. Ci, którzy przyszli z lasu, pogasili 24 — Dom czarów 369 latarki i, chociaż każde z nich stało osobno, stanowili grupę, zjednoczoną przez swego przywódcę w jakimś niezrozumiałym i przerażającym celu. Patrzyli na dom, a my patrzyliśmy na nich. Przysunąłem się do Midge. Powiedziała cicho: — Chcą, żebyśmy umarli. Tak się wyraziła. Nie: „Chcą nas zabić", lecz właśnie: „Chcą, żebyśmy umarli", jak gdyby nie mieli brać udziału w tym akcie, nie chcieli sobie plamić rąk krwią. — Trochę drastycznie to ujęłaś. — Nawet jeśli moje lekceważenie pocieszyło ją, to z pewnością nie pocieszyło mnie. — Nie mogą ot tak mordować, tylko dlatego że podoba im się jakiś dom. To karalne. — Chcieli, żeby Flora umarła, i umarła. Najwyraźniej moja próba żartobliwego podejścia się nie powiodła. — Miała atak serca. Dobra, może rzeczywiście oni ją tak wystraszyli, ale to była starsza pani; w jaki sposób uda im się to z nami? — Nie bałeś się w Świątyni, w tym okropnym pokoju? Nie bałeś się w lesie? — Jasne, teraz jednak jesteśmy na własnym gruncie — zobaczymy, co Mycroft potrafi tu zdziałać. Widzicie, czasem brawura jest najlepszą metodą na skuszenie losu. Co potrafił zdziałać? Mnóstwo. Wkrótce mieliśmy się o tym przekonać. To nie stało się nagle. Sekunda upływała za sekundą i miałem wrażenie, że wszystko zamarło w bezruchu — także na niebie nie było ani jednej przepływającej chmurki. Wszędzie panowała cisza, cmentarna cisza. Nawet deski podłogi przestały jęczeć. Niemal słyszało się odór zawisły w powietrzu. Chciałem odstąpić od okna — nie byliśmy za blisko, nie 370 na tyle, żeby Synergiści nas zobaczyli, ale wrosłem w miejsce, zafascynowany, chorobliwie ciekaw tego, co się dzieje (a raczej nie dzieje) na dworze. Nawet oddychanie przychodziło mi z trudem, skóra wydawała się zbyt mocno opinać pierś. My wyglądaliśmy na zewnątrz, a oni zaglądali do środka. Potem najbliżej stojąca postać uniosła rękę i trzymaną w niej laskę. Rozpętało się piekło. Pierwszym dźwiękiem był stłumiony ryk przypominający podwodną eksplozję, coś w rodzaju głębokiego „uszsz", z wolna przechodzącego w przyspieszone, nieregularne bębnienie. Księżyc skrył się na chwilę i pomyślałem, że przysłoniła go chmura; ale w chwilę później księżycowe cienie ukazały się z powrotem. Nietoperze wzleciały w górę i krążyły teraz wokół domu czarną, gęstą chmarą. Wzniosły się ponad księżyc, jak gdyby leciały ku gwiazdom, oszalały łopot skrzydeł zanikał coraz bardziej. Przysunęliśmy się do okien, wykręcając głowy, bowiem spektakl był tak niesamowity, że zapomnieliśmy o strachu. Znalazły się poza zasięgiem wzroku. Poza zasięgiem słuchu. Ale zaledwie na kilka sekund. Bębnienie wróciło. Rytmiczny łomot, coraz głośniejszy, tak głośny, że budynek wydawał się drżeć. Odwróciliśmy się od okien i popatrzyliśmy w sufit niezdolni oddychać, niezdolni powiedzieć słowa. Hałas osiągnął punkt kulminacyjny, przeszedł w niskie dudnienie i nasze spojrzenia pobiegły w stronę komina. Wleciały przez palenisko jak ptaki u Hitchcocka, wtargnęły szturmem, wypełniając pokój skrzekami i potwornym łopotem skrzydeł. Krzyki Midge (Bóg jeden wie, czy nie moje) urwały się jak nożem uciął, kiedy jedna z szyb eksplodowała do środka. 371 Odruchowo padliśmy na podłogę. I całe szczęście: przez wybitą szybę wdarły się nietoperze i dołączyły do tych, które niczym cyklon krążyły wzdłuż ścian. Poczułem, że coś ląduje mi na plecach, małe szpony szukały oparcia. Kiedy usiłowałem zrzucić z siebie nietoperza, inny spadł mi na kark i wbił weń ostre zęby. Obróciłem się łapiąc tego, który siedział mi na karku, i miażdżąc drugiego. Odgłos małych kości, łamiących się pod moim ciężarem był odrażający, ale trzymanie w rękach wiercącego się stworzenia, które właśnie otwierało sobie rachunek w banku krwi na mojej szyi, jeszcze gorsze. W górze łopotały skrzydła, idący od nich powiew zmierzwił mi włosy. Zamęt w pokoju był taki, że wszystkie kontury się rozmazały. Słyszałem tylko krzyki Midge. Dwa kolejne nietoperze wylądowały mi na piersi i zacząłem walić je wściekle jedną ręką, podczas gdy drugą zacisnąłem, żeby zmiażdżyć tego, który wciąż siedział mi na karku. Był tuż przy moim uchu i kiedy ścisnąłem mocniej dłoń, usłyszałem pisk. Oderwałem wampira od szyi, nie czując bólu, mimo że przeciął mi skórę, i rzuciłem go w kłębowisko pozostałych. Strząsnąłem te, które zdążyły przylgnąć mi do piersi, szarpiąc zębami i pazurami koszulę. Kiedy je odrzuciłem, opadły mnie następne. W słabym świetle padającym z korytarzyka zobaczyłem wijące się ciało Midge, tak oblepione przez nietoperze, że przypominało wieloskrzydłego potwora z jakiegoś komiksu. Wrzeszczała histerycznie i okładała się pięściami. Poczoł- gałem się ku niej nie zwracając uwagi na nietoperze, czepiające się mojego własnego ciała. Upadła na kolana, a ja w ślepej furii zacząłem tłuc te potwory, rwąc i łamiąc skrzydła, z wściekłością, której nawet one nie mogły powstrzymać. Odpadły. Dwa z nich wydarłem z włosów Midge. Zrywa- 372 łem je z ramion, ściągałem z karku. Musieliśmy uciekać, ale dokąd? We wszystkich pokojach były okna. Wciąż walczyłem, ale w miejsce każdego ogłuszonego nietoperza zjawiały się trzy następne. Zmęczył mnie mój własny, beznadziejny wysiłek, i stopniowo przygniatał połączony ciężar atakujących nas stworzeń. Upadliśmy oboje, nasze ciała pokryła czarnoskrzydła zaraza. Leżeliśmy na podłodze, tuż obok siebie, i nie czuliśmy nawet bólu, śladów ugryzień i zadrapań. To przerażenie nie pozwalało nam się podnieść. Przykryłem Midge swoim ciałem, próbując ją osłonić, chociaż wiedziałem, że to się na nic nie zda. Sukinsyny i tak nas dostaną. Tak jak króliki. Tak jak Rumbo. Zamknąłem oczy i czekałem. Aż nagle nietoperze zniknęły. Moc Powietrze opustoszało. Nie przygniatał nas już żaden ciężar. Wsłuchiwaliśmy się w zanikający odgłos ich skrzydeł, wciąż z twarzami ukrytymi w pofałdowanym dywanie, czekając, aż łopot oddali się, ucichnie całkowicie. Dopiero wtedy podniosłem głowę, żeby upewnić się, czy naprawdę jesteśmy sami. Słabe trzepotanie w pobliżu kazało mi instynktownie szukać źródła: jeden z nietoperzy o złamanym skrzydle kręcił się po podłodze podpierając się drugim, nie uszkodzonym. Inny ciemny kształt w przeciwległym rogu pokoju drgał lekko. Pozostałe, które udało mi się zabić, leżały w nieruchomych stertach. Odór zabitych oraz tych, którym udało się uciec, zawisł w pokoju, mieszając się ze stęchłym zapachem wilgoci i pleśni; nawet powiew wpadający przez wybite okna nie zdołał rozwiać tego smrodu. — Midge. — Zsunąłem się z niej, ale pozostała w tej samej pozycji z twarzą wciśniętą w dywan.— Już po wszystkim, Midge, odleciały. Jej plecy zadrżały i zorientowałem się, że płacze. Klęknąłem i przytuliłem ją do piersi zakrwawionymi rękami. To nie była chwila na zadawanie pytań, mogłem tylko objąć ją i delikatnie kołysać w ramionach jak przestraszone dziecko. 374 Nasze ubrania były poszarpane, gdzieniegdzie w strzępach; lecz pomimo licznych plam krwi żadne z nas nie odniosło poważnych ran. Nawet ugryzienie na moim karku krwawiło tylko nieznacznie. Łzy Midge przesiąknęły przez materiał podartej koszuli. Nagle znieruchomiałem słysząc jakiś dźwięk. Dobiegał z jasno oświetlonego holu. Od strony drzwi. Drzwi wejściowych. Nie wierzyłem własnym oczom — klucz sam obracał się w zamku. Midge, zaalarmowana moim nagłym bezruchem podniosła głowę. Ona też patrzyła na klucz. Wykonał pełen obrót i znieruchomiał w nowej pozycji. Rygiel na dole zaczął się odsuwać powoli, równo, poruszany niewidoczną dłonią. Metalowa sztaba zatrzymała się dopiero, gdy dotarła do końca swej drogi. Z początku nic się nie stało. Potem, niemal leniwie, drzwi się otworzyły. W mroku stanął Mycroft. Jęknąłem, a Midge osunęła się w moje ramiona. Postąpił w stronę światła i uśmiechnął się. Sam Boris Karloff nie zrobiłby tego lepiej. Skuliłem się na jego widok. Mycroft niespiesznie wszedł do środka, wyciągając przed siebie cienki kij niczym ślepiec laskę. Mimo że miał na sobie zwyczajny, szary garnitur, nie wyglądał już tak zwyczajnie. Prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę to, co już zdążyłem poznać, jego spokój nie wróżył nic dobrego: zaczynał budzić grozę. Zatrzymał się na progu okrągłego pokoju, z twarzą ukrytą w cieniu. Usłyszałem, że głęboko wciąga oddech, jak gdyby chciał wessać wypełniające pokój zatęchłe powietrze. Użył nietoperzy, żeby nas zmiękczyć, a teraz zjawił się we własnej osobie. 375 Wielkie brawa dla Maga Mycrofta, iluzjonisty extraor-dinaire. Tyle że nietoperze nie były iluzją — świadczyły o tym wpadający przez rozbite szyby wiatr i plamy krwi na mojej podartej koszuli. Drzwi rzeczywiście same się otworzyły — dowodziła tego jego obecność. Zacząłem się zastanawiać, czy potrafi również zagotować wodę w chłodnicy; jeśli tak, to zwabienie nas do swojej siedziby tamtej niedzieli nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Mycroft wyciągnął rękę i zapalił światło, nim przestąpił próg pokoju. Jego uśmiech nie był już taki miły. Inni wsunęli się za nim, zaczęli wypełniać pokój ustawiając się pod ścianami i otaczając nas ze wszystkich stron. Myślę, że było ich około tuzina, reszta pewnie została na straży przed domem; posterunki w świetle księżyca. Powiodłem wzrokiem po ich twarzach, a oni beznamiętnie odwzajemniali spojrzenie. Nawet Gillie nie zdradzała żadnych emocji. Spodziewałem się przynajmniej złośliwego łypnięcia okiem ze strony mojego starego kumpla, Kinselli, ale on też był zimny jak głaz. — Czy... — zająknąłem się i musiałem zacząć jeszcze raz: — Czym możemy ci służyć, Mycroft? Zważywszy okoliczności, nie było to takie złe, ale jakoś nikogo nie rozśmieszyło, a już na pewno nie mnie samego. — Już nie — odparł i myśl o tym, że nie jesteśmy mu już potrzebni, zmroziła mnie jeszcze bardziej. Wskazał laską Midge: — Ona mogła mi pomóc, ale się wycofała. To twoja wina. — Teraz koniec laski wymierzony był we mnie. Potrząsnąłem głową. — Dalej nie wiemy, o co chodzi. Nie chcemy z tobą walczyć, Mycroft, nie chcemy ci stawać na drodze w urzeczywistnieniu Wielkiego Planu, czymkolwiek, u diabła, on jest. Więc może dałbyś nam spokój? 376 — Niestety, za późno. Staliście się integralną częścią Gramarye. — To szaleństwo. Chcesz domu? Więc go bierz. Zaproponuj mi rozsądną cenę. Gówno mi na nim zależy. — Nie kłamałem, naprawdę już mi nie zależało. — Nie! To krzyknęła Midge, odskoczywszy ode mnie. — Nie wiesz, dlaczego tak zależy mu na Gramarye, dlaczego Flora tak o nie walczyła? Powiedział nam to w Świątyni, nie pamiętasz? Znowu potrząsnąłem głową, tym razem tępo. — Gramarye, albo ziemia na której stoi, jest kanałem siły, którą on się posługuje, rodzajem źródła. Nie rozumiesz? Każdy, kto tu zamieszka, staje się strażnikiem tej siły. Tak jak Flora, ktoś, kto mieszkał przed nią i jego poprzednik także. To sięga pewnie zamierzchłej przeszłości. Miesiąc wcześniej — nie, tydzień wcześniej — roześmiałbym się na podobną myśl; teraz nie byłem taki pewien. Wydawała się niewiarygodna, ale przecież wszystko, co wydarzyło się w Gramarye, też było niewiarygodne. Czyż sam nie miałem ostatnio „przeczuć" na temat tego domu? Mycroft wyglądał na rozbawionego. — Wreszcie zaczynacie rozumieć. Zaczynacie czuć czarodziejską siłę, która daje życie ziemi, tworzy powietrze, którym oddychamy, strumienie, które stają się rzekami, byśmy mogli pić, dostarcza niezbędnego nam pożywienia. Czy naprawdę sądziliście, że to, w czym żyjemy, jest jednym wielkim przypadkiem, że Natura nie rozwija się według planu, że nie rządzi nią żadna siła? Nie rozumiecie, że ta planeta zawiera źródła, które nigdy nie zostaną poznane? Źródła, których od wieków poszukują jedynie 377 oświeceni? Czy byliście na tyle głupi, żeby myśleć, iż te pradawne legendy, opowieści o czarnoksiężnikach, czarownicach i zaklętych królestwach, to tylko dziecinne bajeczki? — Roześmiał się głośno, Karloff w najlepszym wydaniu, a jego dwór wydał pełen uznania pomruk. — Ta głupia wiedźma — ciągnął Mycroft, powoli się rozkręcając — nie pozwoliła mi dotrzeć do źródła, wchłonąć jego mocy, użyć eterycznej siły witalnej, przesączającej się stąd do skorupy ziemskiej. Ale była stara i słaba, wkrótce przestała stać na zawadzie. W tym momencie zacząłem chichotać. Nie mogłem się powstrzymać. Może był to atak histerii, połączenie wyczerpania i lęku, ale miałem nieodparte wrażenie, że w tej sytuacji nic innego mi nie pozostało. Bóg wie dlaczego, wyobraziłem sobie, jak stary, dobry, twardo stojący na ziemi Bob zareagowałby na diatrybę Mycrofta. Chryste, śmiałby się przez tydzień! Im dłużej o tym myślałem, tym większa ogarniała mnie wesołość. Aż musiałem oprzeć się o sofę. Mycroftowi nie spodobał się mój dobry humor. Wcale a wcale. Wycelował we mnie swoją laskę i nagle zrozumiałem, że używa jej jako różdżki. „Czarnoksiężnik Mycroft i jego Pieprzona Magiczna Różdżka!" Śmiałem się do łez. Midge popatrzyła na mnie, jakby mi odbiło (pewnie miała rację). Chciałem jej wyjaśnić, jakie to zabawne, ale dławiłem się ze śmiechu. Wyobrazić sobie tylko twarz Boba słuchającego bzdetów Mycrofta! To ponad moje siły! Synergiści zgromadzeni w pokoju spoglądali na mnie ze zgrozą. Chryste, ci nigdy nie zrozumieją, jakie to śmieszne! Ukryłem twarz w miękkim obiciu sofy, ramiona trzęsły mi się od śmiechu; chciałem zapytać Mycrofta, gdzie trzyma 378 swój wysoki spiczasty kapelusz i czarną szatę, ale krztusiłem się tak, że nie mogłem wydusić słowa. Nagle poczułem, iż sofa pod moimi palcami faluje. Nie przestając chichotać, zdziwiony podniosłem głowę. Moja wyciągnięta ręka poruszała się wraz z obiciem sofy. Od tapicerki odpadł guzik i przez dziurkę wydostało się coś czarnego. Za nim kolejne, wielonogie stworzenie. Następne i jeszcze następne, aż utworzyły strumień biegnących, czarnych pluskiew. Pojawiły się następne otwory. Wypełzły z nich następne pluskwy. Kolejne otwory. Kolejne pluskwy. Odskoczyłem i przerażony patrzyłem jak setki — tysiące — przegryzały materiał, wkrótce sofa kipiała od lśniących, czarnych insektów. Zmieniły szyk i w regularnych szeregach zaczęły zbiegać po krawędzi sofy ku mojej wyciągniętej nodze. Wówczas przypomniało mi się, że właściwie Bobowi nie było w tym pokoju tak znów bardzo do śmiechu (prawie umarł tu ze strachu) i opuściła mnie obłąkańcza wesołość. Cofnąłem nogę, kiedy wspięła się na nią pierwsza pluskwa. — Przestań, przestań! To Midge zerwała się na nogi i wrzeszczała na Mycrofta. Posłał jej nikły uśmiech. — Nie możesz używać do tego Gramarye! Ma służyć dobru, a nie twoim niegodziwościom! — Jej oczy płonęły^ twarz wykrzywił grymas wściekłości. — Mocy zawartej tutaj można użyć w każdym celu — odparł Mycroft. — Ta stara nie miała sił, żeby ją ukierunkować, była za słaba, lata ją wyczerpały. — To ty ją zabiłeś! Uśmiechnął się, wyraźnie spodobał mu się ten pomysł. — Ależ tak, wierzę, że tak było. Kusiłem ją ukazując jej 379 drugą stronę, tę którą ty i tobie podobni mogliby nazwać ciemną stroną Magii. Umarła — wyglądał na zdziwionego, potem strzelił palcami — o tak! To była szybka śmierć. Widzisz, nie wytrzymała tego, co jej wyjawiłem, nie mogła się pogodzić z mroczną częścią własnej duszy. Jakże inaczej zdołałbym ukazać jej tę ciemną stronę, gdyby nie drzemała w głębi niej samej. Zadziwiające, jak szybko rozpadło się jej ciało, jak gdyby to zło, które w sobie nosiła, zniszczyło jej fizyczną powłokę, skurczyła się jak suszona gruszka. — Zachichotał, widząc obrzydzenie na twarzy Midge. Światło przygasło i rozjarzyło się, jakby w sąsiednim pokoju właśnie stracono kogoś na krześle elektrycznym, i na chwilę Mycrofta opuściła pewność siebie. Przebiegł wzrokiem po ścianach, podłodze, suficie. Potem uśmiech powrócił na jego oblicze. — Czy czujecie przypływ siły kinetycznej? — zapytał swoich uczniów. — Odbierajcie ją, połączcie wasze myśli, chłońcie tę siłę. Napełnijcie się tą życiodajną mocą! Większość zamknęła oczy, na twarzach pojawił się wyraz skupienia. Zobaczyłem, że Gillie, stojąca pod ścianą, zachwiała się i prawie upadła. Inna kobieta w drugim kącie pokoju głośno jęknęła. Kinsella nie spuszczał wzroku ze mnie i Midge. Najdziwniejsze było to, że siła sugestii Mycrofta podziałała także na mnie i poczułem lekkie mrowienie rozchodzące się po palcach. Miałem wrażenie, że coś idącego od podłogi sunie w górę, przechodziło mi przez ramiona i piersi. Nagle przypomniały mi się pluskwy i spojrzałem w dół, ale już ich tam nie było. Na sofie też nie dostrzegłem niczego poza paroma poduszkami. Pluskwy okazały się kolejną iluzjonistyczną sztuczką Mycrofta. 380 — Potrafię to powstrzymać! — krzyknęła Midge. — Dlatego tu jestem, dlatego zostałam wybrana! — Ach tak, ty — powiedział Mycroft ze złośliwym uśmieszkiem. Uniósł różdżkę i Midge runęła w tył. Nie upadła jednak. Odzyskała równowagę i popatrzyła na niego z wściekłością, wypchnęła ramiona w przód i zacisnęła pięści. — Potrafię! — wrzasnęła i popatrzyłem na nią z uwielbieniem. Stanęła na szeroko rozstawionych nogach i powoli zaczęła podnosić ręce na wysokość twarzy, wyprostowała palce i złączyła je w geście niemal modlitewnym. Potem obróciła dłonie tak, że palce wymierzone były w Mycrofta. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaniepokojenia. To przynajmniej dodawało otuchy. Midge trzęsła się, wyglądało to tak, jakby każdy mięsień jej ciała był napięty, jakby całą swą siłę skierowała na Mycrofta. Chciałem krzyczeć, zagrzewać ją do walki. Uda jej się, wiedziałem, że jej się uda! Ale mój krzyk okazał się szeptem: — Załatw skurwiela, Midge! Zacięła zęby tak mocno, że jej twarz zamieniła się w wykrzywioną maskę, ciało wyprężyło się jak różdżka, przez którą płynie energia. — Potrafisz, Midge! — zawołałem, ciągle zduszonym szeptem. I byłem pewien, że potrafi. Była następczynią Flory Chaldean, naturalną spadkobierczynią przedziwnych mocy mających swe źródło w Gramarye i otaczającej je ziemi. Wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich paru miesięcy, wiodło ją do tej decydującej chwili. Cokolwiek rządzi tajemniczymi prawami magii, postanowiło, że to Midge ma przejąć po starej Florze dzieło czynienia dobra, być straż- 381 niczką, opiekunką tej siły, chronić ją przed niepowołanymi. Zabawne, ale czułem się dumny (choć wolałbym, żeby to wszystko było mniej wstrząsającym przeżyciem). — Dołóż draniowi, Midge! Wyciągnęła przed siebie ramiona, składając prosto dłonie i palce; wyglądało to tak, jakby mierzyła w głowę Mycrofta z niewidzialnego rewolweru. Napawałem się jego rosnącym niepokojem. Lecz napięcie ścisnęło mi gardło i nie mogłem jej już zagrzewać. Moje zaciśnięte pięści drżały w powietrzu. Teraz go dopadła, teraz położy kres tym jego cholernym wszawym sztuczkom! Jej ręce były naprężone jak struna, niemal widziałem płynącą przez nie energię. Oczy Mycrofta rozwarły się tak szeroko, że widać było białka okalające tęczówki. Kinsella chciał się zbliżyć i przygotowałem się, żeby mu w tym przeszkodzić. Przystanął jednak, niezdolny wykonać najmniejszego ruchu. Rosnące ciśnienie dudniło mi w uszach. Midge rozwarła palce. Ze świstem wypuściła powietrze. I nic się nie stało. — Cholera! — wrzasnąłem, tupiąc w podłogę. Mycroft zdumiał się. Potem ucieszył. Podniósł swoją laskę i nagle stopy Midge oderwały się od dywanu. Uleciała w górę. Jej ciało przechyliło się, a ona wykrzyknęła moje imię. Wzniosła się na wysokość czterech stóp, pięciu, sztywna jak deska i ułożyła w powietrzu poziomo. Zasłoniła oczy rękami, widząc przybliżający się sufit, mogłem tylko patrzeć na to z przerażeniem, niezdolny cokolwiek zrobić. 382 Ciało Midge znajdowało się kilka cali od sufitu, kiedy Mycroft roześmiał się i pozwolił jej opaść. Runęła w dół, a ja rzuciłem się szczupakiem, złapałem ją na ręce i oboje przewróciliśmy się na podłogę. Leżeliśmy potłuczeni, dysząc ciężko. Słyszałem tylko śmiech Mycrofta — jego chichot. Kinsella i cała reszta też bawili się świetnie. Z wyjątkiem Gillie, która zemdlała. Byliśmy zgubieni. Zabije nas i pewnie upozoruje wszystko tak, żeby wyglądało na rezultat sprzeczki kochanków, albo może tak, jakby zaatakowali nas włamywacze, przyłapani na gorącym uczynku (wystarczy spojrzeć, w jakim stanie jest dom). Znajdzie jakieś racjonalne wyjaśnienie, tego byłem pewien. Ale po co ja miałbym się zastanawiać jakie? W końcu to jego zmartwienie. Uniosłem się na łokciu, przygotowany na najgorsze, gotów jednak walczyć do ostatka. I właśnie wtedy rozległ się dzwonek u drzwi. Flora Sytuacja była absurdalna: Midge i ja leżeliśmy rozciągnięci na podłodze, w pokoju roiło się od żądnych krwi Synergistów — i oto ktoś składał nam wizytę. Tylko że nie był to ktoś sprzedający perfumy. Nie dzwoniono do drzwi frontowych: ten dźwięk, brzmiący jak: „powstańcie umarli", wydał stary dzwonek wiszący za drzwiami kuchennymi. Natarczywe brzęczenie wyraźnie dawało do zrozumienia, że gość nie zamierza odejść (samochody zaparkowane na zewnątrz wskazywały na to, że ktoś musi być w domu). Mycroft skinął nieznacznie głową w stronę Kinselli, i zanim zdążyłem się poruszyć, ten rzucił się do przodu i wsunął ramię pod brodę Midge. Gdy ją podniósł, zamachała nogami w powietrzu. Mycroft zbliżył się do mnie. — Ktokolwiek to jest, pozbądź się go. Nie obchodzi mnie jak, po prostu masz go spławić. Jeśli ci się nie uda, twoja słodka, mała przyjaciółka będzie bardzo cierpiała. Jeden ruch ramienia i zmiażdży jej tchawicę. On może to zrobić, wierz mi, może zrobić to z łatwością... Przeniosłem wzrok na Kinsellę. Ani przez moment nie wątpiłem, że może i zrobi. Patrząc na jego szeroką, 384 przystojną twarz zadałem sobie pytanie, gdzie się podziała cała amerykańska serdeczność i dobroduszność. Przez chwilę rozważałem, czy nie rzucić się na niego i nie wykręcić mu ręki albo znokautować, zanim zdąży wyrządzić jakąś krzywdę, ale szybko porzuciłem ten pomysł: drań był zbyt silny i zbyt szybki. — Jeśli coś jej się stanie... — zacząłem bez przekonania, t moja groźba bardzo mu się spodobała. Wolną dłonią ścisnął pierś Midge, żeby mi pokazać jak bardzo się boi, a jego obłąkańczy uśmiech przyprawił mnie o dreszcz. Midge wyrywała się przyciśnięta do niego, nie mogła krzyczeć, ramię dławiło jej gardło. Postąpiłem krok w ich stronę i Kinsella musiał ścisnąć mocniej, bo oczy niemal wyszły jej z orbit. — Skończę z nią, a ty będziesz następny — ostrzegł przyjaźnie. Wycofałem się z podniesionymi rękami. Nie mogłem nic zrobić. Dzwonek na dole zadźwięczał jeszcze natarczywiej. — Nie rób żadnych głupstw — poradził Mycroft. Wzruszyłem ramionami i minąłem go, idąc w stronę holu. Szaleństwo, powtarzałem schodząc na dół. Cała ta cholerna sprawa to jedno wielkie, niewiarygodne szaleństwo. A jeśli ci obłąkani i tak zechcą z nami skończyć, dlaczego by nie uciec, gdy będę na dole? Przynajmniej dotrę na policję. Kluczyki do samochodu zostały jednak na górze, zagubione gdzieś w pobojowisku. Nasz gość musiał przyjechać samochodem. Wykorzystam to i pojadę po pomoc do wioski; tak właśnie należy postąpić. Ale zostawić Midge samą w rękach tych świrów? To pytanie nie wymagało nawet odpowiedzi. Stopień załamał się pode mną i usiadłem z jedną nogą zaplątaną w dywan. Usłyszałem ruch za plecami i wiedzia- Dom czarów 385 łem, że to któryś z Synergistów wyjrzał zza zakrętu schodów, żeby w razie czego zameldować, jeśli będę próbował jakichś numerów. Dzwonek umilkł. Poczułem, że ogarnia mnie rozpacz. Nagle ktoś zaczai walić pięściami w drzwi. Pozbierałem się, zbiegłem po kilku pozostałych stopniach, w paru susach dopadłem wejścia i sięgnąłem do klamki, nie zastanawiając się dłużej. Drzwi napierały na framugę, jak gdyby ktoś, kto stał za nimi, niecierpliwie i ze złością domagał się wpuszczenia do środka. Moje palce dotknęły górnej zasuwy i zastygły na chłodnym metalu; nagle uświadomiłem sobie, kto tam jest. Nie wiem skąd, po prostu wiedziałem. Powoli opuściłem ramię i stałem patrząc na drzwi. Od tak dawna próbowała się do nas dostać. Mój strach osiągnął kolejne apogeum, podnosząc się z grzęzawiska przerażenia jak stwór powstający z bagien. Czy naprawdę chciałem stanąć twarzą w twarz z postacią, która śledziła nas od dawna? Czy chciałem spojrzeć prosto w to zniekształcone oblicze? Czy chciałem z tak bliska poczuć smród rozkładu, odór śmierci, które już przedtem zatruły powietrze w naszym domu? Czy chciałem w końcu spotkać swój własny koszmar? Czy miałem inne wyjście? Walenie w drzwi ucichło, jak gdyby wiedziała, że jestem po drugiej stronie i zaraz otworzę, to tylko kwestia czasu. Sięgnąłem do górnej zasuwy i otworzyłem ją, powodowany cudzą, nie własną wolą. Palce ześliznęły się po malowanym drewnie ku dolnej, schyliłem się, ustawiłem blokadę poziomo i zacząłem odsuwać. — Nie! 386 Ciągle przykucnięty, odwróciłem się i zobaczyłem stojącego u stóp schodów Mycrofta, coś kazało mu zejść za mną. Nuta paniki w jego głosie upewniła mnie, że on także wie, kto jest za drzwiami. — Nie otwieraj! Uśmiechnąłem się może nerwowo, ale zawsze był to uśmiech. Odsunąłem zasuwę, wstałem i przekręciłem klucz w zamku. Potem otworzyłem. Patrzyłem na postać w progu, oniemiały z wrażenia. Bo, oczywiście, znowu się pomyliłem. Przemaszerowała obok mnie, surowa jak zwykle. — Myślałam, że nigdy nie otworzysz — powiedziała gniewnie. Dopiero gdy weszła do kuchni, Val odwróciła się do mnie. — Zobaczyłam przed domem samochody, więc byłam pewna, że się bawicie, ale dzwoniłam i waliłam w te drzwi całe wieki. Już miałam spróbować z drugiej strony. Wielka, brodata Val; tweedowa garsonka, ciężkie buty i grube pończochy. Cudowna, wąsata Val. — Val — skrzeknąłem; nie byłem zły, jak ostatnim razem. Powiew wpadający przez otwarte drzwi chłodził mi spocony kark. — Dobry Boże, patrząc na ciebie można pomyśleć, że wziąłeś mnie za ducha. Wszystko w porządku, Mąkę? Przyjechałam, bo nie dawało mi spokoju to, o czym rozmawialiśmy dziś rano. Widzisz, jest coś bardzo dzjw-nego... — Pozbądź się jej! — skrzeknął Mycroft. Val z pewnością dostrzegła go już wcześniej, ale dopiero teraz raczyła zwrócić uwagę na przywódcę Synergistów. — Słucham? — Kilka razy w przeszłości samemu zdarzyło mi się być zmiażdżonym owym tonem i spojrzeniem. — Każ jej wyjść. 387 Mycroft powiedział to spokojnym, cichym głosem, ale widziałem, że zaraz wybuchnie. Ucieszyłem się na widok Val, chociaż wiedziałem, że jej obecność nic nam nie pomoże. Przy całych swych imponujących rozmiarach na niewiele mogła się przydać, bo przewaga wroga nie była przewagą liczebną jedynie. — Mikę, przykro mi, jeśli w czymś przeszkodziłam, ale bądź łaskaw poinformować tego źle wychowanego kretyna... Odwróciła się do mnie i wyraz oburzenia zniknął z jej twarzy na widok czegoś, co zobaczyła w progu kuchni. Powiew wpadający do środka stał się chłodniejszy, niósł ze sobą nikły, osobliwy cierpko-słodki zapach. Jakaś ręka dotknęła z tyłu mojego ramienia. Bojąc się od razu odwrócić, odkręciłem tylko lekko głowę i zobaczyłem cień. Jego oddech musnął mi policzek. Teraz odwróciłem się całkiem. Była niska, znacznie mniejsza, niż się spodziewałem. Maleńka. I krucha. Miała najstarszą i najsłodszą twarz, jaką kiedykolwiek widziałem. Jej oczy były jasne, jaśniejsze od oczu Midge, i wydawało się, przesuwają się w nich chmury. Usta, choć starczo wąskie, o opuszczonych kącikach, układały się w przyjemny wyraz i nie psuły go okalające je zmarszczki. Nos był ostry, znamionował nie arogancję, lecz siłę woli. Zmarszczki, proste i zaokrąglone, pogłębiły jej rysy, ale była to jasna, czysta twarz, pełna współczucia, twarz Matki Teresy, kogoś kto wiele widział i wycierpiał i te doświadczenia wyryły swe ślady równie czytelne jak słowa w książce. Na głowę miała narzucony kolorowy szal utkany z szorstkiej wełny, wymykały się spod niego pasma białych włosów i opadały na ramiona. Długa suknia była zapięta wysoko pod szyją i ciemnoszara, w stylu Matki Whistlera. 388 Flora Chaldean wyciągnęła druga rękę i również ja oparła na moim ramieniu. Kiedy mnie dotknęła, zrozumiałem nagle, jak wiele energii duchowej musiała zgromadzić, żeby do tego dojść. Jej poprzednie stopniowe zbliżanie się do domu nie było niczym innym jak wizualnym (a może wizjonerskim) odpowiednikiem walki o zmaterializowanie się, gromadzeniem sił psychicznych, kształtowaniem swojej duchowej egzystencji w formę namacalną. W jakiś sposób jednak czułem, że dopiero to, co działo się w Gramarye tej nocy, pozwoliło ostatecznie przełamać barierę między światem duchowym i fizycznym. Zobaczyłem to w jej chmurnych oczach, jak gdybym czytał przepływające tam myśli. Miałem świadomość, że jej pojawienie się jest ostrzeżeniem, tak jak było nim od początku naszego życia w Gramarye, kiedy dawała się widzieć zaledwie jako widmowy cień w oddali. Przysunęła się i otworzyła usta, nie wiem jednak, czy usłyszałem to słowo, czy wyczułem myśli. Powiedziała zaś czy też pomyślała: - Ty... Potem nagle zaczęła rozkładać się na moich oczach. Jak gdyby zużyła już całą energię, która pozwoliła dotrwać jej do tego momentu, jakby wejście do Gramarye odebrało jej resztkę sił; teraz cały proces przebiegał w odwrotnym kierunku, cofał się, jak przewijany na video filiru. Nie żałowałem, że nie zbliżyłem się do niej we wcześniejszych stadiach, gdy widziałem ją stojącą na skraju lasu. Zmarszczki na jej twarzy i rękach pogłębiły się, potem zniknęły, pozostawiając tylko niewyraźne linie, ciało traciło... spoistość. Z oczu uszło życie, zmatowiały, jak gdyby chmury połączyły się z zapadającą mgłą. Jej ręce drżały na moich ramionach, wybijając cichy, nieregularny rytm, skóra 389 stała się woskowa, połyskiwała jak mięso. Później napięła się, cienka jak papier, zaczęła się drzeć. Jej rozkład był szybki, trwał minutę, może dwie, ale każda sekunda ciągnęła się w nieskończoność. Jej ciało zaczęło gnić. Tam, gdzie wiele miesięcy temu muchy złożyły swoje jajeczka, zaczęły pojawiać się ich larwy, rosły w oczach w nieustannym ruchu, jak świetnie zorganizowany oddział miniaturowych drapieżników. Zniknęły wkrótce w otworach, które same utworzyły. Poczułem ciężki odór i wstrzymałem oddech, bojąc się wyziewów. Ciało zaczęło odpadać, odsłaniając mięśnie, kości i mrowiące się wewnątrz życie. Powieki nie kryły już oczu, które wypłynęły z rozkładającej się twarzy. Jedna ręka osunęła się z mojego ramienia, kości palców — zostało na nich niewiele ciała — zahaczyły o rozdarty materiał mojej koszuli. Kurczyła się w oczach, mała za życia, stała się jeszcze mniejsza, kiedy zostały z niej tylko kości i mięśnie. Druga ręka — jej szkielet — odpadła. W pustych, czarnych oczodołach wiło się coś jeszcze, czarne kształty skręcały się i splatały ze sobą, ucztując wspólnie. Szczęka, przez nic już nie podtrzymywana, opadła i nawet jej czarny, zeschnięty język przyłączył się do ucztującego robactwa. Szal ześliznął się z głowy, białe włosy zwisały w rzadkich kępach, wysepki skóry oblepiały czaszkę. Jej zwłoki skurczyły się i zaczęły rozpływać, zanim opadły na ziemię. Ubranie, kości i resztki ciała przez chwilę leżały na podłodze, ale i one zniknęły w ciągu kilku sekund. Po Florze Chaldean nie zostało nic prócz zapachu. Zatoczyłem się w tył, ciężko opierając o framugę drzwi. Val z niedowierzaniem wpatrywała się w podłogę kuchni. 390 Mycroft niemal osunął się na schody. Zauważyłem, że ma na wpół przymknięte oczy, jak gdyby był wycieńczony, wyzuty z wszelkiej siły. Co najdziwniejsze, ja sam czułem się naładowany, czułem rozpierającą mnie energię. Krew krążyła szybciej, zakończenia nerwowe świerzbiały i łaskotały. Flora dotknęła moich ramion i jej oczy, jej myśli mnie wypełniły. Ale ciągle nie pojąłem! Dopóki nie napotkałem wystraszonego spojrzenia Myc-rofta, nie wyczułem jego lęku i respektu. Wtedy zacząłem rozumieć... Rozpętane moce Mycroft zniknął na schodach — a za nim podążyli uczniowie. Trzymałem ręce rozpostarte w powietrzu i patrzyłem na nie, zastanawiając się, dlaczego tak dygoczą i dlaczego głowa (oraz inne owłosione części ciała) zaczęła mnie tak swędzieć. Dotknąwszy włosów poczułem, że są nastroszone (spodziewałem się, że będą stały jak u punka). A więc to takie wrażenia fizyczne oznaczają, że posiadłem czarodziejską moc? Posiadłem czarodziejską Moc. Nie, to niemożliwe! Nie ja, Mikę Stringer, sceptyk i niemal etatowy niedowiarek. Byłem jednak we władzy czegoś, co nie zważało na wątpliwości i zamęt w mojej głowie. — Mikę... Val oparła się o stół, ściskając krawędzie obiema rękami. Wyglądała na wstrząśniętą i trudno było się temu dziwić, biorąc pod uwagę, czego doświadczyła od chwili, gdy przekroczyła próg domu. Teraz jednak zaintrygowała ją zachodząca we mnie zmiana. Nie sądzę, żeby zmiana ta była widoczna, ale ona dobrze wiedziała, że coś się dzieje. Możliwe, że jakieś błękitne iskry wylatywały mi z uszu, chociaż to mało prawdopodobne. 392 Zmiany w moim umyśle zachodziły wolno, w przeciwnym wypadku chyba uległbym całkowitej metamorfozie. Najśmieszniejsze, że bałem się, lecz ten strach mnie nie przerażał. Bez sensu, prawda? Podniecał, był czymś nowym, i wraz z uzyskaniem — a raczej uwolnieniem — mocy przyszło dobre samopoczucie, które pomogło odzyskać równowagę. Wyobraźcie sobie, że rodzicie są niewidomi, aż tu nagle, pewnego dnia stuknięcie w głowę przywraca wam wzrok (zdolność ta była w was zawsze). Pomyślcie o podnieceniu, o podziwie dla wszystkiego wokół. O lęku przed wszystkim. Mimo to nie miałem jeszcze stuprocentowej pewności. Dotknięcie Flory i jej myśli wlały we mnie wiedzę, uświadomiły mi moją moc, ale co u diabła? — może to przywidzenie. Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać, i nerwowy dreszcz przebiegł mi po plecach, kiedy skierowałem się ku schodom. Val chciała chwycić mnie za ramię, lecz coś kazało jej się cofnąć. Wbiegłem na schody, przygotowany do (a może nawet gnany pragnieniem) walki. Synergiści czekali, nie tworzyli już jednak tak zwartego szyku: to nie widoczna panika Mycrofta ani też nie moje nadejście wzbudziły taki zamęt. Wszystko w pokoju emanowało błękitnofioletowym blaskiem — sofa, krzesła, regały, książki, obrazy, półka nad, kominkiem, ramy okien, zasłony — wszystko zalewało pokój dziwacznym światłem, nawet sufit nabrał owego elektrycznego koloru. Sam Spielberg nie wymyśliłby bardziej wstrząsającego efektu. W mniejszym, chociaż równie przerażającym stopniu blask ten emanował z ciał zgromadzonych w pokoju ludzi. Gdyby ktoś strzelił palcami, usłyszelibyśmy grom, gdyby ktoś kichnął, zerwałaby się burza. 393 Okrągły pokój ożył. Tętnił i huczał od wewnętrznej siły, chociaż nie słychać było żadnego dźwięku, nie widać było żadnego ruchu: dawało się tylko wyczuć jej tajemnicze istnienie. Stanąłem w progu i poczułem na sobie tchnienie tego pokoju. Z jednej strony Gillie próbowała się podnieść, wspomagana przez dziewczynę imieniem Sandy. Inni z niepokojem wodzili wzrokiem po ścianach i meblach. Neil Joby znowu wyglądał, jakby miał zwymiotować. Widziałem, jak jeden z mężczyzn dotknął stojącego pod oknem rajzbretu i odskoczył gwałtownie, kiedy światło przebiegło mu przez ramię, wzmagając na chwilę blask, którym sam promieniował. Kościsty też tam był i najwyraźniej miał ochotę uciec, tylko że zastawiałem sobą przejście. Zastygł w postawie rezygnacji. Kinsella wciąż trzymał Midge i wyglądał najspokojniej ze wszystkich. Spokojniej niż Mycroft stojący pośrodku i patrzący tylko na mnie. Nadszedł czas próby. Przełknąłem ślinę. Najpierw Kinsella. Zawahałem się — któż by nie miał wątpliwości na moim miejscu? — pewnie dlatego nie udało mi się od razu. Potrzebowałem czasu i doświadczenia, żeby uwierzyć we własne siły, a brakowało mi i jednego, i drugiego. Nagle Kinsella zorientował się, że trzyma w ramionach kozę. Nie mam pojęcia, dlaczego wybrałem akurat kozę — po prostu przyszła mi taka myśl i przesłałem ją w jego objęcia. Niestety, trwało to ułamek sekundy: Midge z powrotem pojawiła się w jego uścisku, zanim zdążył się zdziwić i wypuścić ją z rąk. Zdumienie przyszło w chwilę później. Trzymał ją jednak mocno, mimo że szczęka mu opadła i uniósł brwi. Zamrugał, myśląc że mu się przywidziało, a Midge zaczęła się wyrywać. 394 Niemniej jednak c o ś się stało i przydało nieco wiarygodności temu, w co starałem się uwierzyć. Potrafię! Muszę się tylko trochę skoncentrować i potrafię to zrobić! Przez cały czas myliłem się co do Midge: niewątpliwie stanowiła tu ważny element, swego rodzaju katalizator, ale to nie ona była strażniczką Gramarye. Och nie, to ja, na miłość boską! J a! Nie miałem jednak czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Myśli uderzyły znowu i próbowałem je zatrzymać, powoli ucząc się sztuczek, a może sztuki czy też rzemiosła Magii. Kinsella odkrył, że trzyma w ramionach pytona. Tym razem złudzenie trwało dłużej i Amerykanin z dziewczyń-skim piskiem puścił ową ofiarę. Midge upadła na podłogę. — Tutaj, Midge! — ryknąłem i zaczęła się czołgać w moją stronę, nie rozumiejąc i pewnie nie dbając o to, dlaczego Kinsella ją wypuścił; chciała po prostu być już przy mnie. Laska Mycrofta zatrzymała ją w miejscu i Midge zastygła w bezruchu. — Myślisz, że jesteś godnym mnie przeciwnikiem?! — krzyknął do mnie Mycroft. Wówczas, jak Boga kocham, zachichotałem. Myślę, że ponownie miałem atak histerii. Teraz wyraźnie był wściekły — pewnie uważał, że się, z niego naigrawam (i może miał rację). Skinął swoją laską-różdżką i framuga wokół mnie strzeliła płomieniem. Zatoczyłem się do przedpokoju, osmalony i ogarnięty strachem. Drzwi stanęły w ogniu. Mignęła mi Val. Stała na schodach i patrzyła nieprzytomnym wzrokiem, przerażoną twarz podświetliły płomienie. Nigdy przedtem nie widziałem, żeby odebrało jej mowę, ale muszę jej oddać sprawiedliwość — usilnie starała się coś powiedzieć. Zdołała tylko otworzyć usta. 395 — Nie pytaj — rzuciłem. Potem, nie dając sobie czasu na zastanowienie, rzuciłem się przez płonący otwór. Na tym etapie gry albo wierzyłem, albo nie — nie było miejsca na półśrodki. Usłyszałem chrapliwy krzyk Val, który utonął szybko w powodzi odgłosów w pokoju. Ogień zgasł za moimi plecami, natomiast ja nie byłem nawet lekko poparzony. Staliśmy z Mycroftem naprzeciw siebie, podczas gdy Synergiści wokół wyli i jęczeli, zainteresowani nie tyle mną, ile tym, co rozgrywało się wokół nich. Wszystko w pokoju — rzekomo przedmioty martwe — nie tylko dziwnie promieniowały, ale i pulsowały: krzesła, regały, nawet ściany tętniły niczym serca o dziwacznym kształcie. Dywan poruszał się, jakby silne ręce wypychały go od spodu. Okruchy stłuczonych szyb przemieszczały się nad podłogą jak żywe srebro. Kościsty sięgnął do klamki okna, kilku innych tłoczyło się za nim, chcąc wydostać się jak najszybciej. Kiedy jednak złapał metalowy haczyk, jego włosy zaczęły trzaskać, a ciało zawibrowało jak porażone prądem. Odskoczył przewracając tych, którzy stali z tyłu, i upadł w kłębowisko splątanych rąk i nóg. Dały się słyszeć krzyki kobiet (i niewątpliwie niektórych mężczyzn). Zobaczyłem, że Joby zwrócił wreszcie zawartość żołądka, tyle że nie całkiem zdołał się od niej uwolnić — spływały mu po szyi i piersi lepką warstwą. Cegły i sadza zasypały kominek, chmura kurzu wtargnęła do pokoju i zawisła w powietrzu, grzyb na ścianach wyglądał jak bulgocząca zgnilizna. Okrągły pokój stracił wiele ze swego uroku. Mycroft recytował coś, czego nie mogłem zrozumieć poprzez panujący wokół zgiełk; przypominało to raczej inkantację niż stłumione przekleństwa i ciekaw byłem, co też ma teraz nastąpić. Już po chwili się dowiedziałem. 396 Wokół moich rąk i nóg zaczęła się owijać pajęcza nić, okręcała mnie, napięta jak twarda stal, unieruchamiając mi pierś i dolną połowę ciała, krępując uda. Srebrzysta sieć oplotła mi ramiona i dopiero teraz zobaczyłem, że krzątają się w niej krocie małych pajączków, biegają w tę i z powrotem, ani na chwilę nie przerywając pracy. Kokon pęczniał szybko, dotarł do mojej szyi, gdzie zacisnął się jeszcze mocniej; tak mocno, że zaczynałem mieć kłopoty z oddychaniem. Midge upadła na kolana, Kinsella trzymał ją za włosy. Wykrzykiwała moje imię. A ja, czy się bałem? O tak, bardziej niż umiem wyrazić. Zmusiłem się jednak do spokoju wiedząc, że to sztuczka, na tyle tylko realna, na ile pozwoli mój własny umysł. Wyobraziłem sobie nóż tnący sieć. Odpadła i zniknęła, zanim ostrze dotarło na wysokość brzucha. — Nie znasz lepszych numerów? — zwróciłem się szyderczo do Mycrofta, choć ta fanfaronada daleka była od tego, co naprawdę czułem. Cios niewidocznego młota, po którym wylądowałem w korytarzu, upewnił mnie, że to dopiero rozgrzewka. Leżałem pod tylnymi drzwiami, zwinięty w kłębek, przysięgając sobie na przyszłość powściągać niewyparzony język. Czułem jednak ból w ramionach, a nie w piersi gdzie, jak mi się wydawało, zostałem uderzony. Wstałem i wbiegłem do okrągłego pokoju, zderzając się z Synergistami, których strach okazał się silniejszy niż lojalność wobec przywódcy. Rozpierzchli się przede mną jak przed trędowatym i zawrócili. Wcale mnie nie dziwiło, że próbowali uciec, bo atmosfera w pokoju zrobiła się zdecydowanie niezdrowa. Gdyby nie było tam Midge, sam bym zwiał. 397 Deski podłogi przebiły dywan, jak gdyby wciągnięte przez wir powietrza, nawet sufit wygiął się i przybrał kołyskowaty kształt. Po ścianach biegły długie, wyszczerbione rysy. Z laski Mycrofta wystrzeliła błyskawica w stronę mojego serca, ale zablokowałem ją myślą i odbiłem. Laska eksplodowała, płonące drzazgi zawirowały w powietrzu. Zatoczył się i prawie upadł. Udało mu się jednak utrzymać równowagę. Popatrzył na mnie z mieszaniną zdumienia i potwornej nienawiści. Uczeń prześcignął mistrza, pomyślałem ponuro. Wtedy pokazał mi rzeczy, których nigdy więcej nie chciałbym oglądać, ani też sobie wyobrażać. Otworzył przede mną koszmar i wepchnął mnie do środka. Nie znajdowałem się już w Gramarye, ale gdzieś indziej, w innym wymiarze, mrocznym i bezkresnym, gdzie zgnilizna i rozkład były upajającą wonią, gdzie ból i cierpienie przynosiły radość; na czarnej równinie, gdzie nienawiść zastąpiła miłość, gdzie pługawość zajęła miejsce czystości. Nie wiem, czy wepchnął mnie bocznymi drzwiami do piekła, czy też powiódł zapomnianym korytarzem w głąb mojej własnej duszy. Może to zresztą jedno i to samo. Wiedziałem tylko, że jeśli nie wyrwę się z tego innego świata, gdzie zewsząd w ciemności otaczała mnie ohyda, jeśli szybko nie znajdę drogi powrotnej, to zostanę tam na zawsze; że nie wolno mi wyrzec się własnej woli. Zobaczyłem jakąś wyłaniającą się z cieni i sunącą w moją stronę masę, którą początkowo wziąłem za zbliżający się tłum. Widziałem potykające się stopy, gdzieniegdzie podskakujące głowy; ale kiedy znaleźli się blisko, zobaczyłem, że to spalony zlepek wielu ludzi o ciałach stopionych przez ogień w jedno. Ujrzałem rzekę przepływającą w powietrzu nad moją głową, a w jej cuchnącej wodzie stwory nie 398 będące ani ludźmi, ani rybami, ale jednym i drugim jednocześnie; karmiły się sobą, wybierając spośród siebie ofiarę i pożerając ją. Ujrzałem gady pełzające po spalonej na popiół ziemi, a kiedy podpełzły, okazało się, że to tylko błoniaste worki wypełnione wijącymi się stworzeniami, robactwem, larwami i insektami dzielącymi tę samą, przezroczystą powłokę, którą wprawiał w ruch ich nieustanny niepokój. Ujrzałem potwory o kształtach, których nie sposób opisać, wchłonąłem myśli zbyt ohydne, by o nich mówić. Przebywałem w ponurym, mrocznym, piekielnym regionie, który nęcił właśnie swą potwornością. Coś oślizgłego i zimnego owinęło mi się wokół kostki i wrzasnąłem. Zanim jeszcze krzyk zamarł mi na ustach, głos Midge przywołał mnie do rzeczywistości, jeśli rzeczywistością można było nazwać to, co mnie otaczało. Nie wiem, jak wyrwała się Kinselli, ale dopadła mnie i potrząsała teraz moimi ramionami, okładała pięściami, wyszarpując z tamtego innego wymiaru, wyciągając z jakiejś otchłani wewnątrz mnie samego, z ciemnego, tajemniczego świata, który kryje się w każdym z nas. Przestała dopiero wówczas, gdy wreszcie spojrzałem na nią przytomnie. Wtuliła głowę w moją pierś. — Och, Mikę, Mikę, tak się bałam! To nie ty tu stałeś — przez chwilę byłeś skorupą pozbawioną życia!' Objąłem ją, ulga przeszła w uniesienie — takie uczucie ma się chyba wychodząc cało z potwornego wypadką, Przerażenie na myśl o tym, co mogło się stać, przychodzi dopiero później. Uświadomiłem sobie ponownie, jak ważną — choć zupełnie inną, niż sądziłem początkowo — rolę odgrywała w tym wszystkim Midge: niewątpliwie była katalizatorem, ale nie w tym sensie, w jakim rozumiałem to wcześniej; 399 stanowiła ogniwo między mną a Florą Chaldean — jej zadanie polegało na sprowadzeniu mnie do Gramarye. Sama wywierała dobroczynny wpływ. Odsunąłem ją na bok. Mycroft cofnął się opierając o gzyms kominka, sadze ciągle kłębiły się nad paleniskiem i spowijały go czarną mgłą. Jak mogłem dać się kiedyś zwieść pozorom dob-roduszności? Ze złowrogim błyskiem w oczach, skulonymi ramionami, dłońmi wysuniętymi przed siebie niczym szpony, wykrzywionymi ustami, porytą zmarszczkami twarzą, usma-rowany sadzą — Jezu, wyglądał jak mieszkaniec owego koszmarnego świata, z którego właśnie się wyrwałem. A jednak przegrywał. Dotychczasowe sztuczki na nic się nie zdały i najwyraźniej nie mógł się z tym pogodzić. Tak, nie skłamię, jeśli powiem, że utracił wszelkie pozory opanowania, lecz wyglądał wręcz na obłąkanego. To mi się podobało: niedobrze mi się już robiło od jego samozadowolenia. Ale ten drań miał jeszcze w sobie trochę życia. Poruszył rękami i utworzył między nami ścianę gryzoni, ich połyskujące włochate ciała dosłownie tworzyły mur (czy już wspominałem? Cholernie nie znoszę szczurów!) wysokości pięciu stóp. Widoczna spoza niego głowa Myc-rofta wyglądała jak obłąkany Humpty Dumpty. Synergiści wpadli w jeszcze większą panikę — im też nie przypadło go gustu to, co widzieli. Ściana runęła, kiedy wyobraziłem sobie rozbijającą ją kulę, szczury rozpierzchły się na wszystkie strony, znikając, zanim zdołały się ukryć. Uśmiechnąłem się do niego, nie zwracając uwagi na panujący wokół zamęt. Rozdarł powietrze przede mną, z szybko rozszerzającej się szczeliny ziała absolutna nicość, gwałtowny wiatr wciągał mnie w otchłań. 400 Zamknąłem otwór, ściągając brzegi wyimaginowanymi szwami. — Jestem od niej młodszy, Mycroft! — krzyknąłem i wiedział, że mam na myśli Florę. — Zniosę każdy strach i szok, jaki mi zgotujesz. Młody i z nie zużytym zasobem sił, jak widzisz! Nic mi nie zrobisz! Czy ja się nigdy nie nauczę? Cofnąłem się gwałtownie, bo nagle z dziur w podłodze zaczęły wypełzać stwory, o których myślałem, że zostały w tamtym piekielnym świecie. Dywan rozerwał się w wielu miejscach i spod niego wydobywały się obślizgłe potwory; ręce pokryte strupami i ociekające ropą wczepiały się w strzępy dywanu, chcąc wydźwignąć na wierzch resztę ciała. Błony wypełnione mrowiącym się życiem wytykały na zewnątrz tępo zakończone pyski. Długie, smoliście czarne macki wznosiły się w leniwych splotach; one też pełne były chorych mikroorganizmów. Zło z najgłębszych otchłani szukało drogi na powierzchnię, chciało się ukazać, określić — urealnić. Osłabłem, padłem na kolana, bo ich istnienie zależało także ode mnie: byłem ich źródłem i to ze mnie czerpały soki żywotne. W pobliżu jednej z powiększających się dziur klęczał również Kinsella, z rękami wciśniętymi między uda (teraz zrozumiałem, jak Midge udało się od niego uciec), i to, co owinęło mi się wokół kostki, kiedy przepadłem w tym krótkim, ale niezmiernym koszmarze własnej podświadome--ści, sięgało teraz z otchłani w jego stronę. Wrzasnął i zaczai walić pięściami połyskującą mackę. Cofnęła się do dziury, a Kinsella uciekł na czworakach, bełkocząc coś płaczliwie. Zaczęły pojawiać się kształty, które najwyraźniej wzbudzały lęk nawet w Mycrofcie. Pokryte błotem, ohydne, 26 — Dom czarów 401 wyglądały, jak gdyby zostały wyciśnięte z ziemi pod okrągłym pokojem. Obok mnie zerwał się gwałtowny wiatr, rozwiewając mi włosy i ubranie; pozostali przewracali się, wyli, próbowali uchwycić się innych. Wyładowania elektryczne były coraz silniejsze. Meble unosiły się w powietrzu, książki fruwały po pokoju. Rajzbret Midge roztrzaskał się o ścianę, a przy okazji zmiażdżył jednego z Synergistów — chyba Kościstego, na pewno Kościstego. Teraz ściany zaczęły się rozstępować. Jakieś ciało padło tuż obok mnie i oto Midge trzymała mnie za brodę zmuszając, bym na nią spojrzał. — Potrafisz je powstrzymać, Mikę! — zawołała przekrzykując hałas. — Potrafisz je przepędzić! Potrafisz powstrzymać Mycrofta! — Nie, nie wiem jak! To jedna wielka pomyłka, Midge, nie jestem właściwą osobą, nie umiem uprawiać Magii! — Wystarczy, że pomyślisz! Gr amory e ci pomoże! Te siły są tutaj, ty musisz je tylko ukierunkować! Czyżby to było takie proste, takie łatwe? Głosy myśli — mówiły mi, że tak, i zapewnienia te, wypowiedziane czy zasugerowane, pochodziły od tych, którzy żyli tu wcześniej, którzy byli strażnikami, chronili siłę tego miejsca, tej ziemi, dla Dobra. Nie tylko Flora, ale również jej poprzednicy i ich poprzednicy, sięgający wstecz, aż od czasów, kiedy to miejsce było zaledwie okrągłą polaną w gęstym lesie, może ery smoków, czarnoksiężników i białych zamków, czasu legend, które podobno sami wymyśliliśmy. A może wieków jeszcze wcześniejszych. Wyobraziłem sobie tamtą epokę i obrazy powstałe w moim umyśle zaczęły się rozprzestrzeniać. Ryknąłem na to plugastwo i zawahało się, zaczęło cofać, 402 wracać do pokrytych śluzem nor, z których wypełzło. Z powrotem, w najgłębsze otchłanie moich własnych myśli. Stopniowo z tumultu wyłonił się inny dźwięk, dudniący łopot, narastający rytm wśród wycia wiatru. Zahuczało w kominie i ponownie wypadły z niego nietoperze; skrzecząc rzuciły się na Mycrofta, bijąc skrzydłami. W ciągu paru sekund oblepiły go i przycisnęły do obudowy kominka. Pokryły go tak całkowicie, że upodobnił się do owych stworów, które chyłkiem wycofały się właśnie do swych piekielnych czeluści. Jasność w moim umyśle rozproszyła ciemności, które niemal go ogarnęły — jak świt pokonuje noc. Z pomocą Midge podniosłem się na równe nogi i po raz ostatni mój wzrok spotkał się ze wzrokiem Mycrofta, zanim jego twarz okryły ucztujące stwory. Nie miałem pojęcia, co czuje, w jego oczach dostrzegłem tylko bezkresną pustkę. Spomiędzy rozszalałych ciał nietoperzy popłynęła krew, ściekając na podłogę, tworząc kałużę. Stał tam, wykrwawiając się na śmierć. W korytarzu drzwi otwierały się i zamykały wabiąc tych, którzy próbowali uciec, i chwytając ich w pułpakę. Kilku udało się wyskoczyć na zewnątrz, inni zostali zmiażdżeni o framugę i wypluci jak pestki z żujących ust. Przez rozstępujące się ściany zaczęły się przeciskać kolejne, nietoperze, wdzierały się też przez rozbite okna. Latały w kółko po pokoju, unoszone przez wiatr, atakując obnażone ręce i twarze. Cegły zaczęły fruwać w powietrzu, furkocząc jak pociski. Midge chwyciła mnie za ramię i wskazała w górę. Sufit uniósł się pośrodku, jeszcze bardziej wyginając się w łuk. Deski przedarły się przez dywan i wystrzeliły w górę, 403 żeby dołączyć do unoszących się pod sufitem książek, poduszek i drobiazgów. Sofa tańczyła w powietrzu, tylko jedną nogą dotykając ziemi. Kilku Synergistów rozpłaszczyło się o ściany. Sam musiałem mocno stanąć na nogach, by nie rzuciło mną w górę czy na bok. Gramarye trzęsło się aż do korzeni (a Bóg jeden wie, gdzie się znajdowały). — Musimy uciekać! — krzyknęła Midge, włosy opadły jej na twarz. — Czuję, że tu stanie się coś jeszcze straszniejszego! Ja też to czułem. Wiedziałem, że ma rację. Zostały przywołane, uwolnione siły, które teraz tryskały jak gejzer, ja zaś nie potrafiłem ich powstrzymać. Ciasno przytuleni, potykając się ruszyliśmy z Midge ku wyjściu, zostawiając za sobą pobojowisko, potworny widok wykrwawiającego się Mycrofta, twarze zmiażdżone przez kamienie albo rozorane przez nietoperze, huragan szalejący w kolistych, rozsypujących się ścianach. Wszystko skąpane w tej przedziwnej, elektrycznej poświacie. Byliśmy w drzwiach, kiedy jakieś ręce brutalnie schwyciły mnie od tyłu za gardło i wciągnęły z powrotem do środka. Zostałem rzucony na ryczącą, rozrywaną wybuchami podłogę i przygwożdżony ciężarem jakiegoś ciała, ręce na mojej szyi nie zwalniały uścisku. Oszołomiony, po chwili otworzyłem oczy i zobaczyłem Amerykańskiego Bohatera charczącego coś do mnie. Nie wyglądał już ładnie i świeżo; nos i policzki oblepiała mu czerwona maź, z otwartej rany przecinającej czoło krew spływała na oczy. Jego jasne włosy były rozczochrane i zakurzone; Bóg wie, w jaki sposób powyrywane całymi kępami, tak że w nienaturalnym świetle gdzieniegdzie prześwitywały fragmenty różowo-niebieskiej czaszki. Obłęd w jego spojrzeniu upewnił mnie, iż mam do czynienia z prawdziwym uczniem Mycrofta. Złapałem go za przeguby rąk i próbowałem oderwać od 404 swojej szyi, ale sprawiłem mu tym tylko radość i przydusił mnie jeszcze mocniej. Midge rzuciła się na niego, rozdrapując mu twarz paznokciami i szarpiąc za brzeg rany, odsłaniając w głębi czerwoną od krwi kość. Kinsella odtrącił ją bez trudu, nie zwracając uwagi na własny ból i krew zalewającą oczy. Nie tak łatwo jednak było się pozbyć innej masywnej postaci, która w chwilę później zwaliła się na niego. Silna ręka złapała go pod brodę i odciągnęła głowę do tyłu, druga uderzyła w odsłoniętą krtań. Ślina opryskała mi twarz, ale wcale się nie przejąłem. Val odrzuciła Kinsellę na bok i, zanim zdążył się podnieść, dołożyła mu swym ciężkich butem prosto w szczękę. Rozprawiła się z nim na dobre. Wyciągnęła rękę, żeby pomóc Midge, schylając głowę, by uniknąć zderzenia z nietoperzami i unoszącymi się w powietrzu przedmiotami. Odwróciła się do mnie, lecz zdołałem już wstać. Jakieś siły rozsadzały pokój wokół nas, środkowa część podłogi zarwała się zupełnie, deski sterczały pod kątem, wygięte jak skamieniałe serpentyny; ziemia i błoto tryskały z otworu, ochlapując kołyskowaty sufit. Kawały muru wypadały ze ścian zbyt ciężkie, by porwał je szalejący wiatr. Ci z Synergistów, którym nie udało się uciec — i którzy nie leżeli na podnoszącej się i opadającej podłodze — przylgnęli do ścian, nie mogąc się od nich oderwać. Val pchnęła nas do wyjścia, stanowcza i niezłomna jak zwykle, choć widać było, że jest poważnie wystraszona. Tylne drzwi wciąż kłapały zapraszając, żebyśmy spróbowali szczęścia, zaryzykowali — lepiej bądźcie zwinni, lepiej się pospieszcie. 405 — Przez kuchnię! — zakomenderowała Val, nawet nie rozważając innej możliwości. Rzuciliśmy się do schodów, i poślizgnąwszy się na obluzowanych deskach na zakręcie wszyscy troje runęliśmy na dół w lawie splątanych nóg i rąk, by zatrzymać się dopiero na ostatnich stopniach. Ściany po obu stronach pulsowały. Pozbieraliśmy się pojękując i ruszyliśmy dalej, huk za naszymi plecami przybierał na sile. Przebiegliśmy przez kuchnię, Midge przodem, światło rozjarzało się i gasło raz po raz. Kafelki podłogi obluzowały się i grzechotały jak tłuczone naczynia, niełatwo było nam utrzymać równowagę. Zarejestrowałem kątem oka jakiś ruch, ale nie zatrzymałem się, popychany przez Val. Midge otworzyła frontowe drzwi i wszyscy troje wyskoczyliśmy z domu jednym długim susem, dosłownie jak wystrzeleni. Biegliśmy przed siebie niczym sprinterzy, kwiaty i zioła falowały po obu stronach ścieżki, wiedzieliśmy, że zaraz nastąpi katastrofa, że dom wybuchnie, zapadnie się, zostanie wchłonięty w ziemię. W połowie ścieżki nagle przystanąłem. Midge i Val dopadły już bramy, kiedy zorientowały się, że zostałem w tyle. — Mikę! — wrzasnęła Midge. — Nie czekajcie! — odkrzyknąłem i zawróciłem do Gramarye. Wpadając do kuchni słyszałem, że wciąż mnie wołają. Zakończenie? No i proszę, oto cała historia. Ostrzegałem was na wstępie, że musicie odsunąć na bok niewiarę i jeśli przyszło wam to z trudem, wyobraźcie sobie, co ja musiałem wtedy czuć. Do dzisiaj czasem się zastanawiam... Chciałbym umieć wyjaśnić to dokładniej, ślicznie uporządkować jak ten psychiatra pod koniec „Psychozy", kiedy wyjaśniał nam siedzącym w ciemnej sali (a także kolegom aktorom, zapewne równie mało rozumiejącym) powody dziwnego zachowania Normana Batesa; on jednak miał do czynienia z zawiłościami ludzkiej natury; tu zaś chodzi o coś innego. O Magię. Tej nie da się tak łatwo wytłumaczyć. Nawiasem mówiąc, nauczyłem się, że nie ma czegoś takiego jak Dobre Czary i Złe Czary, Biała czy Cąarna Magia. Są po prostu Czary. Liczy się tylko kto i w jakim celu się nimi posługuje. To my nimi kierujemy — j e ś1! i mamy moc. Przez cały czas myślałem, że miała ją Midge, a okazało się, że została dana właśnie mnie. To był szok — chociaż kiedy to zrozumiałem, dość szybko i łatwo się z tym pogodziłem, jak chyba zauważyliście. Trochę jak z jazdą na 407 rowerze — kiedy już wiesz, że potrafisz, po prostu jedziesz. Mój przykład wskazuje jednak, jak niewiele wiemy o sobie, o swoich ukrytych możliwościach, których prawdopodobnie nigdy nie wykorzystamy. A także jak mało wiemy o regułach rządzących takimi sprawami — że właściwie nie ma żadnych reguł. Midge odegrała w całej historii ważną rolę: polegającą na sprowadzeniu mnie do Gramarye; w każdym razie, kierując się jakąś iskierką w swej podświadomości, skierowała mnie tam właśnie. Była osobą wyjątkową, no, ale to wiedziałem zawsze — jedną z wybranych w Wielkim Planie. Czyim Wielkim Planie? Wielkiego Planisty, oczywiście, kimkolwiek On, Ona czy też Ono jest. Mycroft należał do tradycji owych staroświeckich łajdaków, którzy chcą rządzić światem — potrzebował mocy Gramarye do swoich własnych celów — nie mam pojęcia, jakich właściwie. Zniknął we wnętrzu domu razem z tymi ze swoich wyznawców, którzy nie zdążyli uciec, zanim ściany się zawaliły, był wśród nich Hub Kinsella (nie będę go opłakiwał). Gramarye nie eksplodowało ani nie runęło po prostu w gruzy. O nie. To była i m p l o z j a, zapadło się do wewnątrz. Pozostało po nim tylko dymiące rumowisko, kanał pod nim zasklepił się, mam nadzieję, na zawsze. Trochę trudno było wyjaśnić to wszystko policji i straży pożarnej, które zjawiły się, żeby przeprowadzić dochodzenie. Zeznaliśmy, zgodnie z prawdą, że nie mamy pojęcia, co się stało. Oni natomiast doszli do wniosku, że pod domem od pewnego czasu gromadził się gaz ziemny i wreszcie wybuchnął jak kuchenka gazowa z wadliwą instalacją. Według mnie nie było to zbyt rozsądne wytłumaczenie — według nich pewnie też — wiecie jednak, jak bardzo władze lubią mieć wszystko starannie zaszufladkowane, wyjaśnione i racjonalne. Pomyślnie dla nas, kiedy byliśmy przesłuchiwani, 408 zjawiła się Gillie Slade (tak, należała do tych szczęśliwców, którzy byli jednocześnie szybcy i zwinni) i rozwiała wszystkie wątpliwości co do tego, czy między nami a Syner-gistami nie doszło do jakiegoś nieporozumienia. Wkrótce potem pozostali przy życiu Synergiści rozstali się i udali każdy w swoją stronę; mam nadzieję, że już nigdy nie wrócą. Dlaczego nie powiedzieliśmy prawdy o tym, co się wydarzyło? A wy byście powiedzieli? Myślicie, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach by nam uwierzył? Macie rację, do diabła, nikt. Wszyscy troje trzymaliśmy się wspólnej wersji, powtarzając, że nie mamy pojęcia, co się stało. Synergiści przyszli nas odwiedzić i podczas ich wizyty wydarzyła się katastrofa. Co więcej mogliśmy powiedzieć? Znów mieszkamy z Midge w mieście, Val nam matkuje. Muszę przyznać, że pokochałem Wielką Val. Po pewnym użeraniu się z towarzystwem ubezpieczeniowym — czym właściwie jest dopust boski? — dostaliśmy w końcu czek opiewający na ładną sumkę, mającą pokryć stratę Gramarye i pozwalającą nam znowu urządzić dom (czy, w naszym przypadku, wynajęte mieszkanie). Na razie wszystko idzie jak z płatka: skończyłem swój rockowy musical — w ostatecznej wersji znalazło się mnóstwo wróżek, chochlików i Czarów — a Midge zaprojektowała zapierające dech w piersi dekoracje (myślę, że bardzo przyczyniły się do sukcesu widowiska). Obecnie musical grają w Manchesterze, ' Bob tymczasem rozgląda się za odpowiednią sceną w Londynie. Napisałem kilka hitów (głównie dzięki wielkim nazwiskom tych, którzy je nagrywali) i zabieram się za następną książeczkę dla dzieci, którą zilustruje Midge. A ona? Robi się coraz bardziej znana, ma więcej pracy, niż jest w stanie wykonać (chociaż osiągnęła już taką pozycję, 409 że naprawdę może sama wybierać), Val zorganizowała jej kilka wystaw autorskich. Znalazła się w niedzielnym dodatku ilustrowanym i wystąpiła nawet w telewizji śniadaniowej. Jest śliczna jak zawsze, a do tego skromna. I kocham ją bardziej niż kiedykolwiek (na dodatek z wzajemnością). Myślę, że tymczasem można o nas powiedzieć, iż żyjemy długo i szczęśliwie. Ja i Magia? No cóż, siła, którą czerpałem z Gramarye, opuściła mnie. Czasem robię rzeczy, które wprawiają nas oboje w zdumienie, ale te przebłyski trwają krótko i zdarzają się rzadko. Bardzo rzadko. Ciągle nie mogę rozgryźć sztuczki z trzema kartami. Podejrzewam, że potrzebna mi jest bliskość źródła mocy, z którego mógłbym czerpać, ale nie zawracam tym sobie głowy. Z czystej ciekawości pojechaliśmy niedawno do New Forest, wszystko, co zostało z Gramarye, to idealnie okrągła łata czarnej ziemi na szczycie nasypu, w miejscu, gdzie kiedyś był okrągły pokój. Uśmiechnęliśmy się na ten widok. Zajechaliśmy do pubu w miasteczku i właściciel powiedział nam, że zarząd ma ostatnio na oku naszą dawną posiadłość: podobno pojawiły się tam w obfitości tak zwane czarodziejskie grzyby, które wywołują halucynacje, i zewsząd przybywają pielgrzymki podróżujących hipisów. Zarząd opylił, zaorał i posypał ziemię wszelkimi truciznami, ale minie wiele czasu, zanim wyplenia te grzyby. Ach tak. Pewnie dziwicie się, dlaczego zawróciłem do domu na chwilę przedtem, zanim się zawalił. Pamiętacie, jak powiedziałem, że biegnąc przez kuchnię zarejestrowałem kątem oka jakiś ruch? Otóż mignęło mi, że mała kupka futra, którą uznaliśmy za martwą i zostawiliśmy na stole, poruszyła się; Rumbo podniósł łepek rozglądając się wokół, ciekaw, o co tyle wrzasku. 410 To, co zobaczyłem, dotarło do mnie dopiero, gdy byłem w połowie ścieżki i dlatego pędem wróciłem do domu. Udało mi się zgarnąć go ze stołu na chwilę przed tym, jak Gramarye przestało istnieć. Chyba docenił ten gest, a może po prostu ucieszył się, że żyje, bo oblizał mi twarz i ręce jak szczeniak. Nigdy nie będzie już takim przystojniakiem jak kiedyś — blizny na karku i gardle mogą z czasem zaniknąć, ale nie porosną już futrem — sądzę jednak, że guzik go to obchodzi. Wypuściłem go po drugiej stronie furtki i, po wybuchu radości Midge, która na jego widok wpadła w głośny zachwyt, zniknął w ciemności, beztroski jak zawsze. Pokicał do lasu i swojej trzymanej w ukryciu narzeczonej. Wtedy widzieliśmy Rumbo po raz ostatni. Wszystko to już więc za nami i życie jakoś nam się układa. A jednak... czasami coś nas korci. Dzisiaj Midge zostawiła mi na stole gazetę z zakreślonym ogłoszeniem — w dziale domów na sprzedaż. Mały, ale bardzo ładny domek w odludnym miejscu. Gdzieś niedaleko Cotswolds. Może zadzwonię jutro do pośrednika. Może. Spis treści Czary ........................... 7 Poszukiwania ...................... 8 Gramarye ........................ 12 Dom ........................... 23 Okrągły pokój ...................... 33 Trzy uśmiechy losu ................... 46 Ogborn .......................... 52 Przeprowadzka ..................... 61 W domu ......................... 65 Hałasy .......................... 75 Szary dom ........................ 85 Gość ........................... 98 Powtórne odwiedziny .................. 108 Pod obserwacją ..................... 123 Postępy .......................... 138 Bójka ........................... 142 Synergiści ........................ 155 Sixmythe ......................... 166 Mycroft ......................... 183 Uleczony ......................... 201 Żywy obraz ....................... 204 Oskarżony ........................ 215 Bliżej ........................... 220 Nie ma nikogo ...................... 236 Towarzystwo ....................... 238 Zły odlot ......................... 252 Szczelina ......................... 260 Zniszczony obraz .................... 268 Kuszenie ......................... 270 Duchy .......................... 294 Narodziny ........................ 296 Strona dwudziesta siódma ............... 315 Głosy ........................... 323 Pokój w kształcie piramidy ............... 336 Ucieczka ......................... 350 Znowu w domu ..................... 359 Wtargnięcie ....................... 363 Moc ........................... 374 Flora ........................... 384 Rozpętane moce ..................... 392 Zakończenie? ...................... 407