Pacyński „Opowiadania” Koral i smok Blaszany talerz z brzękiem potoczył się po pełnej szpar podłodze z nieheblowanych desek. Wystraszone myszy skryły się błyskawicznie w ciemnych kątach. Match tylko zaklął, z dziwną mieszaniną wściekłości i żalu. Jason taktownie zmilczał, spoglądając jednak uważnie spod spuszczonych powiek. Match niepokoił go, i to nie od dzisiaj. Te napady złości, te chwile, kiedy jak gdyby stawał się nieobecny, utkwiwszy spojrzenie gdzieś w przestrzeni. To zdarzało się często, zbyt często, jak na gust Jasona. Pół biedy, gdy chwile tęsknej zadumy nachodziły Matcha pod wieczór, gdy mógł wyjść przed chatę i spoglądać tęsknie na zachodzące słońce. Gorzej było, gdy przerywał w pół zdania rozmowę, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem, z trudnym do zniesienia, tragicznym wyrazem twarzy. Owszem, Jason znał przyczyny jego depresji. Ale obcy ludzie, i nie tylko ludzie, coraz częściej brali Matcha za głupka. Nawet ciemne gnomy z lasu, mające trudności z odróżnieniem ludzkich twarzy, a tym bardziej malujących się na nich odcieni uczuciowych, pytały dyskretnie, czy Match przypadkiem nie zjadł czegoś nieświeżego. Tak, wybuchy złości były już lepsze. Ot, choćby teraz. Wprawdzie znalezienie karalucha w kaszy nie powinno być od razu powodem chwytania za miecz i rozglądania się za karczmarzem, a już na pewno nie usprawiedliwiało rzucania talerzem. Jednak złość szybko mijała i gdy udało się bez szwanku przeczekać jej pierwszy, gwałtowny wybuch, zazwyczaj obywało się bez szkód. Większych szkód, pomyślał Jason, zdrapując z niesmakiem rozgotowane jagły z kubraka. Swoją drogą, karczmarzowi się należy. Tyle razy przecież mówiliśmy, żeby nie rozgotowywał kaszy na taką paćkę, ziarenka powinny być osobno... – Lepiej ci? – spytał Jason, już na głos. Match sapnął tylko i kopnął talerz, który potoczył się z brzękiem. Co odważniejsze myszy, które zdążyły już wychynąć ze swoich szpar prysnęły z powrotem. – Kota tu trzeba... – mruknął Match. – Co? – spytał Jason zaskoczony. Nie skojarzył w pierwszej chwili. – Kota. – Match znów był zły. – Kot, zwierzę takie. Cztery łapy, ogon, pazury. Na ogół wredny... I drapie... – A, kota... – Jason załapał i zadumał się. – Masz rację. Te tutejsze gryfy się nie nadają. Nie chcą ganiać myszy ma piechotę, zaraz by podlatywały. I zamiast złapać mysz, walą łbem w ścianę... Match kiwnął ponuro głową. Gryfy stanowczo nie sprawdzały się w pomieszczeniach zamkniętych. Skrzypnęły otwierane drzwi, jak zwykle bez pukania. Zanim jeszcze się odwrócili, wiedzieli już, kogo zobaczą. Zdążyli już poznać brak manier swego gospodarza. Zwalista, pochylona sylwetka karczmarza wypełniła wejście. Małe, chytre oczka świeciły w półmroku. Jason oczekiwał, że Match z miejsca wyskoczy na karczmarza z powodu karalucha. Jednak karczmarz był szybszy. – Rzucać talerzami nie lza – burknął gburowato, zanim Match zdążył nabrać powietrza do kunsztownej wiązanki. – Miejcie na względzie, że zastawa kosztuje, do rachunku doliczę... Popatrzył na Matcha, który porażony taką bezczelnością zastygł z otwartymi ustami. – Szlachetni panowie – poniewczasie przypomniał sobie o dobrych manierach. Jason, który zdążył wstać z barłogu, szumnie nazywanego pryczą, starał się ukradkiem wepchnąć nogą talerz w ciemny kąt. Zapomniał, że karczmarz, jak wielu na pograniczu, był mieszańcem. – A weźcie panie, tę nogę, bo ze szczętem talerz pogniecie... To na nic, dotarło do Jasona. Ten sukinsyn wie, co chcę zrobić, ma to po przodkach. Po mamusi, poprawił się w myśli. To, że karczmarz odziedziczył swe zdolności po kądzieli, było bardziej niż pewne. Nie było małżeństw mieszanych, nawet na pograniczu. Miejscowe rasy i ludzie żyli w separacji, zbyt wielkie były różnice kulturowe. I tylko te się liczyły, barier fizjologicznych nie było, ludzie mogli się krzyżować nawet z gnomami, wyjątkowo paskudnymi, jak na ludzki gust. Nie było małżeństw, nie było nawet przelotnych stosunków. Mieszańcy byli owocami gwałtu. A gwałt był specjalnością ludzi. Matka karczmarza była z pewnością lekkomyślna. Chodziła sama do lasu. I nie pomogły jej, jak widać, wrodzone zdolności. Zdolności do przenikania cudzych myśli. Karczmarz popatrzył znacząco na Jasona. Ten cofnął nogę. – Przecież powiedziałeś, że doliczysz do rachunku. – warknął. – To talerz już nasz, mogę z nim robić, co chcę... Małe oczka pod ciężkim nawisem brwi zalśniły złośliwie. – Tu jest karczma. – wyjaśnił niespiesznie ich właściciel. – Nie sklep, nie faktoria. Tu sprzedaży zastawy stołowej się nie prowadzi. Zniszczyliście, trzeba zapłacić. Ale talerz dalej jest mój... Odwrócił się, nie mówiąc więcej ani słowa. Jason zobaczył tylko przygarbione plecy i pokryte rudawym włosem ramiona. Po chwili ucichło skrzypienie schodów, zostali sami. Niezręczne milczenie przerwał Match. – A to nam się ładnie dzień zaczyna. A ty mówisz, że narzekam, że nie jest tak źle... Przerwał, spojrzał na Jasona ze zdziwieniem. – Co robisz? Jason spuścił ciężki but na nieszczęsny talerz. Popatrzył krytycznie, poprawił jeszcze raz. – Miał być pogięty... – mruknął z pasją. – To będzie! *** Awantura o talerz o dziwo poprawiła nastroje. Match nie klął już głośno, mruczał tylko pod nosem o dawnych, dobrych czasach, kiedy był uczciwym banitą, zajmującym się rozbojem i stawianiem czynnego oporu prawowitej władzy. Mamrotał coś pod nosem o świecie, w którym nie było dziwnych ludów, czarowników, a smok trafił się tylko jeden, a i to przygłupi. Jason nie przerywał. Znał wprawdzie historię smoka i jego szybkiego końca. Uważał jednak, że Match stanowczo idealizuje stare, dobre czasy. Jak to zresztą zwykle bywa. Owszem, każdy tęskni za swą przeszłością. Jednak Jason miał w życiu kilka chwil, do których nie chciał wracać. Dziwnym trafem chwile te i przeżycia związane były z Matchem. Trzeba ruszać, zdecydował. Ta złość, to z braku zajęcia. To z braku celu w życiu. Teraz, na szczęście, miało się to zmienić. Wiele trudu kosztowało Jasona znalezienie zajęcia, które zainteresowałoby Matcha. Nie dziwił się, trudno komuś z taką przeszłością zająć się na przykład pracą na roli. Albo objąć urząd, nawet wysoki. Co też Matchowi zaproponowano, ku jego szczeremu zdziwieniu. Jak również zdziwieniu postronnych, w tym Jasona Jednak to zdziwienie nie przeszkodziło w natychmiastowym odrzuceniu propozycji. Match nie chciał zarządzać hrabstwem, wolał narzekać na bezczynność. To zajęcie było lepsze. Mimo narzekania, Match zdecydował się je podjąć, nawet nie trzeba było zbytnio namawiać. Nie bez znaczenia był aspekt finansowy całej sprawy. W tym świecie też rządził ludzki wynalazek, jakim był pieniądz. Ludzie, gdy przybyli, zdeprawowali ten szczęśliwy świat. Teraz nawet skrzatom trzeba było płacić, by nasikały do mleka. Inaczej nie kwaśniało. Match przyjął zlecenie. Był najwyższy czas, mimo sławy, jaka ich tu otaczała, nikt już nie kwapił się żywić ich za darmo. Zlecenie niosło nadzieję, że wkrótce wypełnią się chude jak bezpańskie psy sakiewki. Trzeba tylko wykonać zlecenie. Tylko zabić smoka. A smoki w tym świecie nie były bynajmniej przygłupie. *** Jason pakował sakwy. Match tymczasem pociągał nasączoną olejem szmatką po klindze swego miecza. Słynnego miecza wykutego z żelaza, które spadło z nieba. Miecz, choć słynny i znakomity, nie zapewniał powodzenia w walce ze smokiem. Tylko broń dalekonośna dawała szanse powodzenia, co prawda nader nikłe, jak zapewniali miejscowi. Opowiadali przy tym, że jest jeden pewny sposób, by gadzinę uśmiercić. Zaczęli nawet tłumaczyć jak, lecz Match przerwał niegrzecznie, gdy tylko wspomnieli o owcy. Nie czekał, aż zaczną opowiadać o ingrediencjach, którymi należy ją wypchać. Zamiast tego udał się do warsztatów na podzamczu i obstalował specjalną kuszę, ze stalowym łuczyskiem i podwójnym naciągiem. Zamówił też tuzin bełtów, grubych jak kciuk, z utwardzanymi grotami, nasłuchał się bowiem wiele o warstwowym pancerzu tutejszych smoków. Taki pancerz zatrzymywał bez trudu zwyczajne pociski, nie pozwalał im dosięgnąć żywotnych organów smoka, skrytych zresztą głęboko w potężnym cielsku. Tylko ciężki bełt, wystrzelony ze specjalnej kuszy dawał szanse porażenia bestii. Może nie śmiertelnie, ale choćby tak, by dobić ją mieczem, rozpłatując miękkie podbrzusze. Plotki głosiły wprawdzie, że co młodsze osobniki stosowały aktywną ochronę, że segmenty ich pancerza rozpryskiwały się niszcząc trafiający pocisk, ale Match miał nadzieję, że są to zwykłe plotki. Które wszystko wyolbrzymiają. Miejscowy płatnerz wykonał kuszę według zamówienia, żądając co prawda niebotycznej zapłaty. Odrzucił też wszelkie propozycje kredytu, gdy tylko dowiedział się, że Match ani Jason nie posiadają spadkobierców, od których mógłby wyegzekwować należność. Ten brak wiary w powodzenie ich wyprawy wytrącił nieco Jasona z równowagi, lecz Match chwyciwszy pazernego rzemieślnika za poplamioną wczorajszym, i nie tylko jadłem brodę rozpoczął negocjacje. Z powodzeniem, zostało jeszcze na dwa, skromne wprawdzie posiłki. Płatnerz był wprawdzie pazerny, lecz biegły w swym rzemiośle. Jason doceniał to, patrząc na leżącą w kącie potężną machinę, naciąganą jeszcze cięższą korbą. Patrzył ze smutkiem, albowiem słusznie przypuszczał, że to właśnie on będzie nosił broń za Matchem, gdy przyjdzie co do czego. A także zapas pocisków. – Ruszajmy wreszcie, co tak stoisz! – ponaglił go Match. – Bierz sprzęt i ruszamy! Wskazał wymownie na kuszę. – Zaraz... – Jason pokręcił głową. – Nie tak prędko. Nie zapomniałeś o czymś? Cały Match. Ruszamy i już. Nieważne gdzie, byle ruszać. – Mieliśmy się skontaktować... Match z rezygnacją rzucił sakwy na podłogę. Nie znosił zwłoki, nawet najbardziej uzasadnionej. Popatrzył z ukosa, jak Jason wydobywa z zanadrza skórzany woreczek. Jason rozwiązał rzemyki. Ostrożnie sięgnął do woreczka. W półmroku izby błysnęła kryształowa kula. Jason chuchnął na nią, ostrożnie przetarł rękawem. Kątem oka złowił niechętny grymas Matcha. – Nie możemy po prostu do niej pojechać? – Match niecierpliwie skręcał w palcach rzemyki sakwy. – Nie wypada. – Jason uniósł wzrok znad kuli. – To czarodziejka, trzeba zachować zasady. I nie przeszkadzaj, muszę się skoncentrować. Przestań chrząkać, do cholery! – Kaszlałem tylko – zaprotestował Match. – To nie kaszlaj! Wpatrywanie się w kulę nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Krystaliczna powierzchnia wciąż błyszczała, nie powlekła się mgiełką, sygnalizującą nawiązanie kontaktu. Czoło Jasona pokryło się kropelkami potu. Po chwili podniósł wzrok, czując na sobie drwiące spojrzenie Matcha. – Cholera, znów zapodziała gdzieś kulę i nie odbiera. Albo jest poza zasięgiem, cholerna wiedźma... Match wykrzywił się jeszcze bardziej. – Przestrzegaj zasad, Jason. Nie mów wiedźma. To czarodziejka, słynna Koral... Rzeczywiście, słynna, pomyślał. I tajemnicza. Odkąd przybyli do tego świata, słyszeli wiele opowieści. W większości niewiarygodnych i przesadzonych, jednak i w tych musiało tkwić ziarno prawdy. Gdy ją osobiście poznali, przekonali się, jak niewiele było prawdy w legendach, nawet tych najsławniejszych, które rozwlekle spisał słynny bajarz Sapała. On też nie ustrzegł się błędów i przeinaczeń. Czarodziejka nie miała nic wspólnego z Lyttą Neydt, którą zwano ponoć Koral. Cóż, stary Sapała nieco już w piętkę gonił i gubił się w swych bajaniach. Niewiele prawdy było w legendach. Ale prawda, ta najprawdziwsza, była bardziej niesamowita od legend. Koral to nie był przydomek. Choć to niewiarygodne, ona naprawdę się tak nazywała, od urodzenia. Które to wydarzenie, jak to u czarodziejek bywa, ginęło w pomroce dziejów. Nie patrząc na Matcha Jason pakował kulę do woreczka. – Na nic te wynalazki... – Match nie darował. – Od początku mi się nie podobały. A w dodatku człowiek strasznie głupio wygląda, kiedy przez to rozmawia. Nie ma co, jedziemy do niej, pal diabli zasady... Jason zgodził się, z rezygnacją dźwigając okrutnie ciężką kuszę. Po półmroku karczmy słońce boleśnie raziło oczy. Gdy stali przed budynkiem, osłaniając dłońmi łzawiące oczy, stanął przed nimi człowiek z siwą, krótko przystrzyżoną bródką, prowadząc ich konie. – Dwa półgroszaki – oznajmił bez wstępów. Match cisnął sakwy na ziemię, aż uniosła się chmura kurzu. – Co? – spytał tylko z podejrzaną uprzejmością. – Dwa półgroszaki – powtórzyło indywiduum. Jason przyjrzał mu się z ukosa. – A nie może być cały grosz? Człowiek stanowczo pokręcił głową. – Półgroszak za konia, za noc. Dwa konie. To będzie dwa półgroszaki. – Człowieku, pól grosza i pół grosza to grosz... Przecież... – Za co? – przerwał Match wielkim głosem. – O żesz ty, dawaj te konie, bo jak... – Za pilnowanie – dobiegł z tyłu burkliwy głos. Obejrzeli się jak na komendę. W drzwiach stał właściciel karczmy i pogiętej zastawy stołowej. – Za pilnowanie – powtórzył. – To koniowiąz strzeżony. Strasznie tu kradną. – Jason, trzymaj mnie – Match rzucił bezradne spojrzenie. – Do cholery, musiałeś miecz przywiązać do tobołków? Akurat wtedy, kiedy jak raz potrzebny? – Nie sierdźcie się, panie – karczmarz nie raczył się przestraszyć. – To pogranicze. Gdyby nie pilnować, na piechotę byście szli. Kradną tu, mówię, strasznie, a co ukradną, to za granicę idzie. Tu w co drugiej stajni sierść przefarbują, piętno przepalą. A jak przegnają przez cło, to szukaj wiatru w polu. U nich, to jak kamień w wodę. A te wasze, zacne widać, łakoma rzecz... – Trzeba było uprzedzić – zaczął Jason pojednawczo, trzymając Matcha za rękaw. Karczmarz pokręcił kudłatą głową. – Kiedyś deska była, skryba wypisał, co i jak. A przynajmniej miał wypisać. Tu lud nie czytaty, ja też nie. Dopiero później się okazało, że ino nieprzystojne słowa na onej desce stały, wstydu tylko było, jak jeden uczony w piśmie przyjechał... – A co tam stało? – zaciekawił się Jason. Ten, co przyprowadził konie, parsknął krótkim śmiechem. Zaraz spoważniał, pod miażdżącym spojrzeniem pryncypała. – A, takie różne... – karczmarz zbył ich ciekawość i na wszelki wypadek zmienił temat. – To co, płacicie, panowie? Jason z rezygnacją pogrzebał w sakiewce. Nie musiał długo szukać. – Zaraz – ocknął się karczmarz, widząc w ręku Jasona monetę. – Ten wasz koń, to duży, miejsca zajmuje za dwa. To będą razem trzy półgroszaki... Tym razem Jason nie zdążył. – Ty wydrwigroszu pieprzony – Match podskoczył do karczmarza, który pazerność odziedziczył niewątpliwie po męskich przodkach. – Ja ci dam trzy półgroszaki... – Półtora grosza – mruknął półgłosem Jason. – Ja ci dam! Prędzej zrobię ci z dupy jesień średniowiecza! Jason zamarł z niedowierzaniem. Człowiek z siwą bródką wytrzeszczył oczy. Tylko na karczmarzu nie zrobiło to wrażenia. Spoglądał spod przymrużonych, ciężkich powiek, drapiąc się po owłosionej piersi. Korzystając z tego, że Match na chwilę zamilkł, Jason mimo oporu odciągnął go do tyłu. – Coś ty powiedział? – spytał z naciskiem. – Nic – Match tylko potrząsnął głową. Jason chwycił go za ramiona, obrócił do siebie. – Match – powiedział powoli i z namysłem. – Teraz jest średniowiecze. Sam środek. Ma się dobrze, jak widzisz dokoła. Nie słyszałem, by zbliżało się do końca. Do zmierzchu. Czy też do jesieni... Match wyrwał się. Rzucił na ziemię monety. Grosz i półgroszak. – Nieważne, ruszajmy – mruknął. – Nic tu po nas. Obyś zdechł, zdzierco... Karczmarz zarechotał z aprobatą. Skinął na pomocnika. Ten podniósł monety i oglądał przez chwilę z namysłem. Zwalisty karczmarz wyjął mu z dłoni grosz, wetknął w potężne szczęki i przełamał na pół. Obie twarze, prawie ludzka i półludzka, rozjaśniły się zadowoleniem. Teraz się zgadzało, trzy półgroszaki... *** – Cholerne schody – utyskiwał Jason, wlokąc ciężkie toboły. – Czy ta cholera nie może mieszkać niżej? Schody istotnie były wysokie i strome. Zwłaszcza dla ludzi obarczonych przeciwsmokowym orężem. Jednak Jason wiedział, że te schody mają jeszcze jedną tajemniczą właściwość. Wiedział z doświadczenia, że po wizycie u czarodziejki bardzo trudno nimi zejść. Zdarzało się zlatywać z nich na pysk. – Więcej szacunku, Jason – wysapał za nim Match. – Mówiłem, przestrzegaj zasad. Łatwo ci mówić, pomyślał Jason. Nie taszczysz tej cholernej kuszy. I od małego masz zaprawę w bieganiu po lasach i wertepach, to i schody ci niestraszne. Trudno, tak trzeba. Istotnie, trzeba było. Bez wskazówek czarodziejki trudno byłoby znaleźć smoka. Co, jak niekiedy w chwilach zwątpienia myślał Jason, nie byłoby takie złe. Jednak za chwilę wizja brzęczących monet zwyciężała i Jason wdrapywał się dalej. Bo i cóż było robić? Zdolności Jasona w tym świecie były przydatne psu na budę. Tu prawie wszyscy je posiadali, co grę w kości czyniło bezsensowną. Przy niechęci Matcha do uczciwej pracy pozostawał tylko smok. No, może posada urzędowa nie była taka uczciwa, przeszło Jasonowi przez myśl, przy powszechnej korupcji... Wszystko jedno, uczciwa czy nie, ale bardziej poważana. I bezpieczniejsza. Po raz kolejny klnąc skłonności czarodziejów do zamieszkiwania w wysokich wieżach Jason ostatkiem sił powlókł się dalej. Już na szczęście niedaleko. Z wysiłku pociemniało w oczach. Dopiero, gdy uspokoił się oddech Jason rozejrzał się po pomieszczeniu, rozświetlanym woskowymi świecami. Prawdziwymi woskowymi świecami, zauważył z podziwem, nie żadnymi ordynarnymi smolnymi szczapami w żelaznych kunach, dającymi wprawdzie mało światła, ale za to wiele gryzącego dymu. Co za rozrzutność, pomyślał z mimowolnym podziwem. Widać dochody z magicznej profesji są daleko lepsze od profitów z gry w kości, nie mówiąc już o zabijaniu smoków na zlecenie. Mylił się, woskowe świece nie były demonstracyjną rozrzutnością. Powodem takiego, a nie innego oświetlenia było to, że już na sam dźwięk słowa "łuczywo" Koral dostawała białej gorączki. Błysnąwszy krytycznym spojrzeniem spod opadających na oczy jasnych, kręconych głosów, czarodziejka wdzięcznym gestem obciążonej srebrem dłoni zaprosiła ich dalej. Widząc zastawiony wykwintnym szkłem stół Match głośno przełknął ślinę. Jason zgodził się z nim bez słowa. Jednym z wielu dziwactw Koral było to, że pijała wyłącznie wodę. Jednak jakość wody w okolicznych strumieniach przedstawiała wiele do życzenia, prawdę mówiąc ten, kto ją wypił, mógł mieć pretensje tylko do siebie. Czarodziejka używała więc eliksiru o tajemnym składzie, którego zapach pozwalał przypuszczać, że jednym z jego składników jest jałowiec. Destylat ten, w niezbyt umiarkowanych ilościach dodawany do wody w znaczący sposób podnosił jej jakość. Tak uzdatniona woda, dobra wprawdzie dla czarowników i innych odmieńców, dla normalnych ludzi była trudna do przełknięcia. Nawet Match, który nie był całkiem normalnym człowiekiem, krzywił się na sam jej widok, nie mówiąc już o smaku. Na szczęście, jak odkryli kiedyś przez przypadek, sam destylat bez wody dawał się wypić. Dawał nawet bardzo dobrze. Po pierwszej szklance Jason odetchnął, rozluźnił się. Dyskretnie rozejrzał się po siedzibie czarodziejki. Zawsze interesowała go wiedza tajemna. Wnętrze wieży co prawda wyglądało dość zwyczajnie, ot, zwykła szlachecka siedziba. Jason wiedział, że broń wisząca na ścianach nie należy do samej Koral, ale do jej aktualnego partnera, draba o groźnym wyglądzie, pochodzącego gdzieś z krańców świata. Z krańców tak dalekich, że nie posiadały nawet nazwy w żadnym zrozumiałym języku. Jak wieść niosła, ludność tamtejsza nie zeszła jeszcze z drzew, przy czym słowo "ludność" było określeniem mocno przesadzonym. Spotkawszy ongiś owego draba Match z Jasonem długo przyglądali się, usiłując dostrzec, czy ma ogon. Nie miał. Pewnie właśnie dlatego spadł z drzewa. Poza tym był sympatycznym osobnikiem, może z wyjątkiem upodobania do uzdatnianej magicznym sposobem wody. Dziś sympatycznego draba nie było, jedynym świadectwem jego istnienia była broń, walająca się dokoła oraz wizerunki tajemniczych bóstw, udatnie wymalowanych na deskach. Widać płótna jeszcze nie znają, stwierdził Jason. Sama Koral, jak twierdziła, nie wierzyła w żadnych bogów. Jason jednak powątpiewał w to. Podejrzewał związki czarodziejki z prastarym, pochodzącym jeszcze ze starego świata kultem straszliwego boga Baala. Świadczył o tym niekłamany podziw, jaki Koral żywiła do swego idola, wielkiego maga. Mag ów, zwany Baal’t’Zer był jedyną osobą, na którą nie pozwalała powiedzieć złego słowa. Baal’t’Zer był postacią, delikatnie mówiąc, dość kontrowersyjną. Match, ujrzawszy go kiedyś na książęcym dworze, gdzie ów wyczyniał swoje gusła, zapytany później powiedział, że nie ma zaufania do ludzi o skrzekliwym głosie i przylepionym do twarzy skrzywieniu warg, mających imitować uśmiech. Co zaś do czarodziejskich praktyk, mających jakoby prowadzić ku świetlanej przyszłości w nieokreślonym bliżej, aczkolwiek odległym terminie i poprawiających bilans płatniczy, to nie zna się na nich i w związku z tym ma je w dupie. Poza tym wystarczy spojrzeć dokoła, rzemiosło upada, moneta schodzi na psy a obrok dla koni podrożał już w tym roku dwadzieścia razy... Jason nie był tak ostrożny w ocenach. Sam twierdził głośno, że jeżeli Baal’t’Zer jest wielkim, to wyłącznie szarlatanem, przypominającym znanego mu z opowiadań niejakiego Copperfielda. Zaś działania podejmuje wyłącznie w interesie swoim i kolesiów szarlatanów, którzy opanowali radę książęcą. Nie były to poglądy oryginalne, podzielała je większość napotykanych ludzi i nie tylko ludzi. Jednak wypowiadanie takich ocen w przytomności czarodziejki nie było bezpieczne. Tym bardziej dziś, kiedy przyszli z całkiem konkretnym interesem. Zwykle kończyło się na inwektywach, lecz rozgniewana Koral mogła ich po prostu popędzić. A szukanie smoka na chybił trafił w pogranicznych lasach nie wróżyło powodzenia. Istniało też niebezpieczeństwo, że to smok znajdzie pierwszy... Solennie postanowiwszy trzymać języki za zębami skwapliwie zajęli się destylatem, szczodrze dolewanym przez czarodziejkę. Nawet zbyt skwapliwie. Po niedługim czasie Jason zauważył, że Match, zwykle w towarzystwie mrukliwy i ponury, opowiada z wielkim zaangażowaniem jakiś wyjątkowo mało śmieszny dowcip, zaś Koral śmieje się z niego jak idiotka. Widać woda z okolicznych strumieni też okazywała swe działanie. Jason pokręcił pobłażliwie głową, sam wielce zadowolony ze swej odporności na magiczne eliksiry. Zachęcony nią wychylił kolejną szklankę, po czym stwierdził, że ma niejakie trudności ze skupieniem wzroku. Tak go to zdenerwowało, że napił się jeszcze raz, po czym postanowił się przejść. Wstał chwiejnie. Koral i Match nie zwrócili na niego uwagi. Przechodząc do drugiej izby Jason usłyszał jeszcze, jak czarodziejka opowiada coś o człeku zwanym Ohydek, zajmującym jakieś podejrzane stanowisko na dworze. Widział kiedyś owego człeka, który wyglądał dokładnie tak, jak się nazywał. Zebrało mu się na mdłości, przyspieszył kroku. W mroku izby wpadł na coś kłującego. Klnąc wyswobodził się. Na śmierć zapomniał o dziwnych, kolczastych roślinach o wyuzdanych kształtach, które czarodziejka z upodobaniem hodowała. Wydłubując kolce z rękawa przypomniał sobie, że niektóre ponoć pochodziły z kraju leżącego za oceanem, a Koral przywiozła je tu osobiście. Pokręcił głową. Nie było to rozsądne, bowiem mroczna izba zawirowała mu przed oczyma. Gdy mętlik w głowie nieco ustał, pokręcił głową jeszcze raz, tym razem ostrożniej. Czego to ona nie wymyśli, kraj leżący za oceanem! Przecież każdy wykształcony człowiek wie, że gdy dopłynąć do krańca oceanu, to można tylko spaść i rozbić sobie łeb o tego żółwia, na którym stoi cały pieprzony świat. A kto twierdzi inaczej, jest zwykłym nieukiem. Pewnie żartowała, głupia przecież nie jest, doszedł do wniosku. Myślała, że uwierzymy. Zresztą, kto ją tam wie, pomyślał mętnie, może to nas ma za idiotów. Odsunął się ostrożnie od roślin, których kształt sugerował nieodparcie, że są używane do tajemnych praktyk fallicznych. Ostrożnie, bowiem miał coraz większe trudności z utrzymaniem równowagi. Kraj za oceanem! Myśl była natrętna, nie dawała się łatwo odpędzić. Przecież nawet Wulf, syn Thormlunda, dowódca straży szeryfa... Zaraz, to było w tamtym świecie, nie w tym... Jason przetarł twarz, co zresztą nic nie pomogło. Wulf, syn Thormlunda... To on opowiadał, jak jego wuj czy też inny stryj dopłynął do lądu, który nazwał Green Land. Pewnie zmyślał, u nich zima długa, ciemna, to wymyślają z nudów te swoje sagi. Dopłynął do lądu, swoim drakkarem bez pokładu! Śmiechu warte... Wioski na wybrzeżu łupić, to potrafią. Ale żeglować dalej, to nie do wiary, przecież to prymitywy, głupie jak młot Thora... Już prędzej ktoś z chrześcijan, albo Maurów. O ile znajdzie się król, który zechce finansować taką, z góry skazaną na niepowodzenie wyprawę. Prędzej królowa, kobiety są lekkomyślne... Tok myśli przerwał widok rozdwajającego się, wyjątkowo okazałego zielonego fallusa. Jason z wysiłkiem skupił wzrok. Udało się. Z kąta dobiegł cichy plusk. Jason ostrożnie odwrócił się, popatrzył. Nad skopkiem mleka stał brodaty skrzat w kretyńskiej, spiczastej czapeczce. Napotkawszy wzrok Jasona niespiesznie dopiął spodnie, wykrzywił się i pokazał obelżywy gest. Po czym zniknął. Jason początkowo uznał to za przywidzenie, jeszcze jeden skutek podstępnego destylatu. Jednak spieniona powierzchnia mleka świadczyła, iż wszystko zdarzyło się naprawdę. Chwiejnym krokiem wrócił z powrotem. *** Konwersacja rozwijała się w najlepsze, lecz w nie najlepszym kierunku. -...Mówię ci, tego człowieka powinno się odsunąć! Nie mówię, że od razu uciąć łeb, nic z tych rzeczy! Tolerancyjny jestem, psia... – usłyszał Jason wracając. Match poczerwieniał na twarzy, oczy błyszczały mu podejrzanie. Jason jęknął w duchu. Match nie wytrzymał. Tak gwałtowne uczucia Match okazywał zazwyczaj wypowiadając się o mistrzu i idolu czarodziejki. I to tylko wtedy, gdy wcześniej spożył nieco sławetnego destylatu. Na trzeźwo zwykł mawiać, że ma go w dupie... Jason jęknął powtórnie, lecz poprzestał na jęku. Na tym etapie dyskusji interwencja była bezcelowa i wielce ryzykowna. Match mógł rozpłatać oponenta jednym cięciem miecza, czego po wytrzeźwieniu niechybnie by żałował. A Koral... Jason nie miał nawet ochoty sprawdzać, co mogła zrobić Koral. Zamiast tego Jason nalał sobie szklankę destylatu. Sam. Dyskusja zabrnęła na poziom, przy którym nikt już nie myślał, by go zabawiać. Riposta czarodziejki była natychmiastowa. I taka jak zwykle. – A ja cię...! – wykrzyknęła. – Any time – westchnął Match i oczy zaszły mu mgiełką rozmarzenia. – Powiedz tylko, gdzie i kiedy... Jak zwykle w chwilach rozmarzenia, spotęgowanych destylatem, Match pozbywał się w tajemniczy sposób swego okropnego akcentu z zabitego dechami zadupia i zaczynał mówić wykwintną angielszczyzną... Odpowiedzi Koral Jason nie dosłyszał. W każdym razie nie była pozytywna, bo Match wyraźnie posmutniał i stracił ochotę do dalszej dyskusji. Natrętne wrażenie, że o czymś zapominają, nie opuszczało Jasona. Pomimo, a może właśnie na skutek kolejnych szklanek. Słuchał jednym uchem czarodziejki perorującej o księciu, podejmującym zbożny trud naprawy księstwa i coraz mniej parlamentarnych wypowiedzi Matcha. I to było ostatnim, co zapamiętał. *** Poranki bywają rozmaite. Są piękne, gdy świeży wiaterek owiewa twarz, słoneczko wesoło odbija się w rosie. Rześki zapach lasu przydaje energii, a koń stąpa tanecznie po wijącej się malowniczo drodze wśród szumu drzew. A niewinna ptaszyna świergocze wesoło w niebiesiech. Są też takie, gdy wiatr wysusza spękane wargi, łupanie we łbie zagłusza leśne odgłosy. Słońce, które wstało nie wiadomo po co razi w oczy. Wredna szkapa wlecze się niemiłosiernie trzęsąc, a niewinna ptaszyna może co najwyżej napaskudzić na czapkę. Ten poranek stanowczo należał do tego drugiego rodzaju. *** Wredna szkapa wlokła się niemiłosiernie trzęsąc. Słońce raziło w oczy, potęgując łupanie we łbie. Tylko ptaszyna, na szczęście, nie stanęła na wysokości zadania. Jason pociągnął po raz kolejny wody z bukłaczka. Na razie nie pomagało. Nastroju nie poprawiała też natrętna świadomość, że w zasadzie nie wiadomo dokąd jechać. W każdym razie Jason nie wiedział, Match bowiem przejawiał irytującą aktywność, poganiając co i rusz swego konia by zmusić go do kłusa. Na razie Jason zajęty uzupełnianiem niedoboru płynów nie pytał, dokąd tak naprawdę jadą. A była to sprawa istotna. Wizyta bowiem u czarodziejki oświeciła ich w wielu sprawach, z wyjątkiem tej najważniejszej. Gdzie szukać smoka. Dobrym objawem było, że wygarbowany destylatem język Jasona poczynał już wyczuwać błotnisty smak wody, nabranej świtem z podejrzanej sadzawki. Tak, pomyślał Jason, gdy ból głowy zelżał na tyle, iż w ogóle pozwolił na myślenie, mamusia zawsze mówiła, żeby nie pić wody, bo grozi to paskudnymi chorobami, od skrętu kiszek poczynając. Na czym kończąc, nigdy nie ośmielił się zapytać. Teraz jednak miał nadzieję, że skręt kiszek będzie mniej dolegliwy niż łupanie we łbie. – Czego się tak wleczesz? – dobiegło z przodu. Match wstrzymał konia, spoglądał przez ramię z naganą. – A... – zachrypiał Jason. Przełknął jeszcze jeden łyk wody o coraz wyraźniejszym posmaku błota i gdzieś głębiej niepochwytnym smaku gnojówki. Pomogło trochę. – A ty dokąd się tak spieszysz? – wyszło całkiem wyraźnie. Match nie raczył odpowiedzieć. Zgromił Jasona spojrzeniem i ruszył do przodu. – Zaczekaj... – skoro już mógł się wysławiać w miarę bez przeszkód, Jason nie zamierzał rezygnować. – Przecież, do cholery, nie wiemy, dokąd jechać. Rzeczywiście, nie wiedzieli. Match zatrzymał się. – Noo... – zaczął, w widoczny sposób sam nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu nie powiedział nic. – Noo i co? – nielitościwie podtrzymał rozmowę Jason. – Wiesz, gdzie ten pieprzony smok? – Wiem – mruknął Match półgębkiem, patrząc gdzieś w bok. – Pytałem przecież... Jason nie zniżył się do stwierdzenia, że łże. Match też wiedział, że on wie. – No dobra, Jason, daliśmy dupy... – przyznał po chwili. – Uchlaliśmy się i zapomnieliśmy. A przecież mówiłem, żebyś tyle nie pił, żeby załatwić sprawę na początku... Wprawdzie Jason za nic nie przypominał sobie, by to Match coś takiego mówił, a nawet wręcz przeciwnie, ale nie podjął dyskusji. W końcu, czy to ważne? Ważne było to, co robić z tak obiecująco rozpoczętym dniem. Jason miał sprecyzowane plany, nie sądził jednak, by Match się na nie zgodził. Zawsze przedkładał zobowiązania nad miły sen w przydrożnym rowie. – Nie ma co – zdecydował Match, jak zwykle za nich obu. – Ruszamy dalej. No, co się tak gapisz... – Posłuchaj, Match – zaczął Jason, bez nadziei, że przemówi do rozsądku. – Ja wiem, że tutaj gdzie splunąć, to smok. Ale pamiętaj, że zapłacą nam tylko za tego jednego... A za darmo, to sobie możesz sam chodzić na smoki... Match obraził się. Szarpnął wodze i ruszył bez słowa. – Zaczekaj – krzyknął za nim Jason pojednawczo. – Już trudno, jadę z tobą. Pod warunkiem... Match zatrzymał się niechętnie. – Pod warunkiem, że się chwilę zastanowimy... – A co tu się zastanawiać? – spytał Match nieco łagodniej. – Znam tę drogę, niedaleko są rozstaje. A zwykle na rozstajach... Jason nie słuchał dalej, co zwykle na rozstajach. Powlókł się za Matchem pełen najgorszych myśli. *** Jak to zwykle na rozstajach znaleźli wbity w ziemię słup. Z przybitą deską. Deska zaostrzonymi końcami wskazywała w obie strony. Na nie pociemniałej jeszcze powierzchni drewna widniały koślawe, acz czytelne litery. Podjechali bliżej. – "Pójdziesz w prawo, zginiesz. Pójdziesz w lewo, pokręci cię" – przeczytał Match głośno. Obejrzał się. – Myślisz, że to do nas? – spytał. – Hej, Jason, a ty dokąd? – Wracam – rzucił Jason sucho przez ramię. – Nie jest napisane, co się stanie, jak wrócę. – A niech cię... – Match zmełł w ustach przekleństwo. Podjechał bliżej, przyjrzał się bliżej desce. – Zaczekaj! – krzyknął. Jason zatrzymał się niechętnie. – Popatrz tu! Gdy Jason zbliżył się do deski, ujrzał naskrobany drobnymi znaczkami napis przy samej krawędzi. Napis głosił – "a kto wraca, jest...". Ostatnie słowo było zamazane. Jason splunął i zawrócił. – Wolę być..., niż martwym – oznajmił. – Albo pokręconym. – Zaczekaj – powtórzył Match. – To pewnie do nas. To jej pokręcone poczucie humoru, poznaję... – Myślisz? – spytał Jason z powątpiewaniem. – Nie zdążyłaby... Przecież wczoraj była ledwie ciepła, tak jak my... Podrapał się po głowie. – A zresztą, kto ją wie... Odporna jest, pije do rana, a potem na miotłę i do roboty. Cholera, może masz i rację, że to ona, albo któryś z jej konfratrów... Z jękiem zwlókł się z wierzchowca, trzymając go za wodze podszedł bliżej do wskazującej dwa przeciwne kierunki deski. Poskrobał wydobytym zza cholewy nożem wypalone litery. – Świeże... – mruknął z namysłem. Odwrócił się do Matcha, który wciąż sztywno siedział w siodle. Też unikał gwałtownych ruchów. – I co w związku z tym? – spytał Jason po dłuższym milczeniu. Match poskrobał się pod opaską przytrzymującą włosy. – Nie wygląda to na pułapkę – odparł wreszcie. – W związku z tym, proponuję jednak w lewo... To chyba szczere ostrzeżenie... Jason pokręcił głową z powątpiewaniem. Match rozzłościł się. – Lepiej chyba być pokręconym niż zginąć? – spytał sarkastycznie. – Czego kręcisz łbem? – Widzisz, przypominam sobie... – Jason dalej kręcił głową. – Przypominam sobie, jak mnie wiosną pokręciło... Nawet do wychodka sam nie mogłem pójść, dopiero ta maść... – Do cholery, pamiętam – oburzył się Match. – Pamiętam doskonale, przecież to nikt inny, tylko ja prowadzałem cię do tego wychodka. Ale nie powiesz przecież, że lepsza śmierć niż pokręcenie. Pokręcenie mija, śmierć zazwyczaj jest permanentna. Jason przestał kręcić głową, za to wstrząsnął się z odrazą. Przyszło mu na myśl, że może występować również permanentne pokręcenie. A wtedy trzeba się zastanowić. – Jason, nie myśl tyle, bo nic dobrego z tego nie będzie – zdecydował Match. – Siadaj i jedziemy, na lewo. Ja tam wierzę w ten napis... Stuknął konia piętami, ruszył. Jason chcąc nie chcąc wgramolił się na konia i podążył za nim. – To dobry wybór – usłyszał zrównawszy się z Matchem. – Na pewno dobry... Mimo, iż Match powtórzył to dwukrotnie, Jason czuł, że usiłuje sam siebie przekonać. – Mam przeczucie... Resztki optymizmu opuściły Jasona bezpowrotnie. Z przeczuć Matcha, jak wynikało z bolesnych doświadczeń, nigdy nie wynikało nic dobrego. *** Na wynik przeczuć nie trzeba było długo czekać. Las po obu stronach ścieżki zmieniał się, sosny i świerki zastępowane były przez wiązy i graby. Kilka stajań dalej przez wierzby i olchy. Match ożywił się. Ściągnął wodze, zwolnił. – Widzisz? – spytał ściszonym głosem. – Zbliżamy się do bagna, ani chybi... Tam będzie gadzina, lubią bagna. Sprawdził przewieszony przez plecy miecz, dociągnął przytrzymujący go pas. – Złaź z konia – rozkazał krótko. – I odtrocz kuszę, napnij. Ale jeszcze nie ładuj, żebyś mi tyłka nie odstrzelił... – Odstrzeliłem ci kiedyś? – oburzył się Jason. – Ciszej – syknął Match. – Nie, nie odstrzeliłeś. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz. Jason wzruszył gniewnie ramionami, ale wykonał polecenie. Z wysiłkiem, od którego wkrótce pociemniało mu w oczach, począł kręcić olbrzymią korbą. Skrzypiała niemiłosiernie. Match krzywił się jeszcze bardziej niemiłosiernie, ale rozsądnie milczał. Czuł, że jedno jego słowo, a Jason ciśnie nieporęczną machinę. Gdy gruba na palec cięciwa zaskoczyła wreszcie w rowku orzecha, Jason wyprostował się ze stęknięciem ulgi. Otarł pot, który wystąpił na czole mimo chłodu poranka. – Gotów jesteś? – spytał Match niecierpliwie. – To ruszamy. Jak zwykle, ja pierwszy, ty kilka kroków za mną... Ruszył, lecz jęk Jasona osadził go w miejscu. Gdy spojrzał na przyjaciela, przekleństwo zamarło mu na ustach. Jason ledwo trzymał się na nogach. Wysiłek napinania kuszy wyczerpał rezerwy nadwątlonego piekielnym eliksirem organizmu. Match zorientował się, że nie zdoła nic więcej z niego wykrzesać, przynajmniej na razie. Sam czuł się też nieszczególnie. – A, co tam... – usiadł, czując, że też potrzebuje chwili wypoczynku. – Gadzina nie ucieknie. Nigdy nie uciekają... Siedzieli dłuższy czas w milczeniu. W końcu Match począł się niecierpliwić. – Wiesz, pora ruszać – zaczął. – Może gadzina nie ucieknie, ale ja mam dosyć tego czekania. Już mi prawie przeszło, a tobie... Usłyszał niewyraźne mruknięcie. Wolał nie dociekać, co Jason powiedział. – Widzisz, trzeba było posłuchać – Match nie mógł się powstrzymać. – Nie chlać tej wody, ale napić się mleka, tak jak ja. Mówiłem ci rano, jak je znalazłem w skopku. Dobre było, kwaśne... A ty narzygałeś czarodziejce w balię. I nie dość, że się źle czujesz, to głupio będzie.... Całą reakcją Jasona był dreszcz, który wstrząsnął zgarbionymi plecami. – Głupio będzie, ale trudno – ciągnął Match, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Jason, nie przejmuj się, dobrze będzie. Znaleźliśmy znak, znaki nie kłamią... Przerwał zniechęcony. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, że Jason coś mruczy pod nosem. Wytężył słuch. -... Znaki straszliwe na niebie i ziemi. A przy gościńcu znak się objawił na kształt dziwny i osobliwy – w błękitnym polu krzyż czerwony, takąż obwódką otoczony. Był to niewątpliwie straszliwy znak... – Jason, co ty pieprzysz... Jason podniósł głowę, zamrugał oczyma. – Ja? – zdziwił się już pełniejszym głosem. – Nie pieprzę, tylko kodeks jeden starożytny cytuję, na który natrafiłem podczas swych studiów w jednym klasztorze... Studiów w klasztorze, pomyślał Match, dobre sobie. Pewnie chował się tam przed wierzycielami i z nudów kurz z ksiąg omiatał... – A kodeks ów zaciekawił mnie wielce, gdyż zdarzenia w nim opisane były rzadkie a cudowne, oraz znaki prorocze na niebie i ziemi się objawiające. Jako to cielę z jedną głową, ale za to z dwiema dupami, szyby brudne, na których cudownym sposobem Rodzicielka Boża się objawiała. Takoż o światłach osobliwych na niebie i ludzikach małych, jeno nie takich jak zwykłe gnomy czy skrzaty, ale całkiem zielonych. Kodeks ów w skryptorium w indeksie pod fascykułem krzyża ukośnego był umieszczony, albo inicjałem X, nie wiem, zatarte trochę było... A znak ten, o którym mówiłem, wędrowcowi na gościńcu się ukazywał i zatrzymywać się zabraniał pod karą... Jason urwał. – Jaką karą? – spytał Match zaintrygowany. – Jaką? – zamyślił się Jason na chwilę. – Nie wiem. Dalej pergamin myszy zjadły... Match pokiwał głową. Mimo, iż nie przyznawał się do tego, wierzył w straszliwe znaki. Jason powstał ociężale. – Chodź, Match – powiedział, unosząc ciężką kuszę. – Idziemy skopać smoczą dupę... *** Znaki nie kłamały, przynajmniej, jeżeli chodzi o znalezienie smoka. Co prawda, pomyślał Jason, smoków tu jak nasrał, co rusz to jeden. Błotne, leśne, polne, jakie tylko chcesz. Pytanie, czy to ten właściwy, na którego mieli prawo do odstrzału. Bo inaczej oznaczało to kłopoty z borowym. Poza tym za niewłaściwego nikt nie zapłaci. Ostatnie kilkadziesiąt kroków przebyli czołgając się. Gdy rozchylili kępę wysokiej, bagiennej trawy, ujrzeli bestię w całej okazałości. Match zaklął. Smok był słabo widoczny nawet z tak niewielkiej odległości, brązowo zielone plamy pomagały mu wtopić się w otoczenie. Jednak mimo to Match widział wyraźnie segmenty reaktywnego pancerza pokrywającego grzbiet i boki bestii. Za Matchem rozległ się szczęk metalu. Jason z pobladłą twarzą ładował kuszę. Match cofnął się, zległ obok niego. Położył mu rękę na ramieniu. – Zostaw – syknął. Jason spojrzał nie rozumiejąc. – Zostaw – powtórzył Match. – To na nic. Kusza się nie przyda... Ma pancerz reaktywny, pod nim pewnie warstwowy. Nie przebije... – To co, wracamy? – szepnął Jason. W oczach błysnęła mu radość. Pal diabli pieniądze, byle wynieść całe tyłki. Jednak szybko się zorientował, że tak dobrze nie będzie. – Duży jest, ciężki – mruczał Match do bardziej do siebie, znów obserwując smoka. – Jakby go tak... – Oszalałeś – skomentował krótko Jason. – Nie, nie oszalałem. To się może udać. Posłuchaj... Jason posłuchał. Jednak gdy wysłuchał do końca, wcale nie był zachwycony. Wiedział jednak, że nie odwiedzie Matcha od powziętej decyzji. *** Plan był prosty. Jason miał zwrócić na siebie uwagę bestii. Sprowokować do ataku. Gdy smok pogoni za nim, Match zabiegnie z boku, tnie w słabo opancerzoną od spodu szyję. Smok jest ciężki, nie zdoła powstrzymać pędu, odwrócić się. Powinno się udać. Plan był prosty. Zbyt prosty. Gdy Jason, wyprostowawszy się na całą wysokość, wydał z siebie coś na kształt beczenia, zamiast planowanych urągliwych okrzyków, smok nie puścił się pędem w jego kierunku. W ogóle się nie puścił. Echo żałosnego okrzyku Jasona nie zdążyło jeszcze powrócić odbite od ściany lasu za bagniskiem, gdy plamiste cielsko drgnęło. Nad niekształtną bryłą wystrzeliła długa szyja, zakończona małą główką. Po chwili dołączyła do niej druga. A za chwilę trzecia. Głowy rozglądały się czujnie. Jason aż przykucnął z wrażenia. Trafili na najgorszą bestię. Trójgłowego smoka. Trzeba spieprzać, to oczywiste... Może i oczywiste, ale nie dla Matcha. Widząc, że potwór nie rusza się z miejsca Match wypadł ze straszliwym krzykiem w trzasku łamanych zarośli. Jedna z głów drgnęła, obróciła się. Na Matcha spojrzały przecięte pionową szparą źrenicy zimne oczy. Ostatni długi krok, pewne stąpnięcie na lewą nogę. Match już w trakcie tego kroku odchylał się, brał rozmach do potężnego cięcia. Błysku klingi nie zdążyły złowić nawet bystre smocze oczy, klinga trafiła w dwóch trzecich długości. Na Matcha wirującego w uniku bryznęła czarna, gorąca posoka. Głowa wielkości dobrego końskiego łba zawirowała w powietrzu, długa szyja zwiędła i opadła jak lilia ścięta mrozem. Unik odsunął Matcha od potwora, który dopiero teraz zwrócił do niego pozostałe dwie głowy sycząc paskudnie. Plamiste cielsko sprężyło się, rozległ się głuchy syk. Za chwilę zacznie ziać, pomyślał Match, odwrócony w uniku, osłaniając plecy wyrzuconą za siebie klingą. Niepotrzebnie, smok nie odpierał ataku ciosem łapy ani ogona, zdecydował się chyba na miotanie ogniem. Match wiedział, że ma niewiele czasu, dwa, może trzy uderzenia serca. Tyle czasu zajmował zapłon gruczołów ogniowych smoka. Bardziej na wyczucie ciął z półobrotu tam, gdzie przed chwilą znajdowała się druga smocza głowa. Trafił, choć nie tak czysto. Głowa nie potoczyła się po bagiennej turzycy, zwisła połączona strzępem skóry i ścięgien z wyprężoną jeszcze przez chwilę szyją. Teraz trzecie cięcie, albo... Trzecie cięcie chybiło. Smok błyskawicznie odgiął szyję w tył na kształt łabędziej. Match przekoziołkował po ziemi, powstał błyskawicznie, wiedząc, że to i tak na nic. Za chwilę z ocalałej głowy rzygnie płomień, który spopieli go do cna. Dobrze, jak zelówki zostaną... Za kępą trawy Jason wpił palce w ziemię. Match, zdając sobie sprawę z daremności tego gestu osłonił twarz wzniesioną rękojeścią miecza. Czekał. Czekał na nieuchronne. Szyja odgięła się jeszcze bardziej do tyłu. Dwie krwawiące, boczne bezgłowe szyje zwisały bezwładnie. Cisza. Tylko świszczący oddech Matcha i cichy syk wydobywający się z paszczy potwora. Match powoli opuścił rękę. Spojrzał prosto w przepastne oczy bestii. – Pokręciło cię, czy co? – spytał smok z wyrzutem. – Ja tu tylko wodę piję... Nagroda Cień przesłonił słońce. Obdarty pastuszek, zajęty kręceniem fujarki z wierzbowego pręta wzdrygnął się z przestrachem, słysząc dobiegający z góry szum i dziwny, skórzasty łopot. Zdjęty nagłym, porażającym strachem tkwiącym gdzieś głęboko w podświadomości całych pokoleń pastuszków cisnął niedokończony instrument na ziemię porzucając swe drugie w kolejności, zaraz po dłubaniu w nosie, ulubione zajęcie. Z niezwykłą jak na nieco ociężały umysł szybkością reakcji drapnął w krzaki, pozostawiając powierzone sobie stadko swemu losowi. Losowi nader nieprzyjemnemu, jak się wkrótce okazało. Wylęknione jak pastuszek krowy zbiły się w gromadkę, porażone potężniejącym łopotem i rykiem. Rykiem pikującego od strony słońca smoka. Rozpostarte tuż nad ziemią olbrzymie skrzydła wzniosły tumany kurzu, zaprószając dokumentnie szeroko otwarte oczy skrytego w krzakach pastuszka. Ziemia zadrżała pod ciężarem bestii, lecz sam moment lądowania i to, co stało się zaraz po nim skrywały kłęby kurzu i wirujących w powietrzu śmieci. Słuchać było tylko żałosne porykiwanie krów, tupot racic i ohydne chrupnięcia. Po nieskończenie długiej chwili wszystko ucichło. Kurz zwolna zaczynał opadać. Sparaliżowany strachem pastuszek nie mógł zerwać się do ucieczki. Przypadł tylko do ziemi, rozpłaszczył się na niej, odmawiając w duchu modlitwy do wszystkich świętych ze szczególnym uwzględnieniem Świętego Jerzego. Nie modlił się o to, by sam Smoczy Rycerz pojawił się i poraził bestię. Modlił się tylko o to, by smok nie był zbyt spostrzegawczy. Miał dziwne przeczucie, iż jest smaczniejszym kąskiem niż łykowate, ojcowe krówska. Kurz i śmieci opadły wreszcie, pokrywając szarym nalotem łąkę. Już nie zieloną. Teraz zakurzoną zieleń plamiła czerwień posoki, brunatne bruzdy ziemi rozrytej racicami. Nieruchome lub drgające jeszcze krowie ciała. Smok z mlaskaniem pożerał wnętrzności wylewające się sinoczerwoną masą z rozdartego brzucha. Był czujny. Co chwila przerywał posiłek, jego nieproporcjonalnie mała w stosunku do cielska głowa unosiła się na długiej szyi, błyszczące krwawo oczy rozglądały się uważnie. Wyglądał na starą, doświadczoną bestię, o czym świadczyły liczne blizny widoczne na nie pokrytych pancerzem częściach skóry. Jeden z kręconych, baranich rogów był ułamany przy końcu, zwisające ośle uszy ponadrywane. Potwór wywlókł jeszcze trochę kiszek, lecz już bez większego entuzjazmu. Zaczął rozglądać się, wybierając zdobycz, która zabierze ze sobą. Wiedział, że smoki ucztujące na miejscu polowania nie dożywają późnego wieku. Z donośnym stęknięciem uniósł się na tylnych łapach. Gdy tak stał, pastuszkowi zdawało się, że przewyższa wzrostem kościelną dzwonnicę. Strach wszystko wyolbrzymia, smok nie był wyższy niż pięciu chłopa. Przeciętny, nie żaden okaz. Smok chwycił wybrane starannie ścierwo w pazury przednich łap, rozpostarł skrzydła. Z wyraźnym wysiłkiem wzniósł się w powietrze. Tym razem kurz nie przesłonił tej sceny w całej jej potworności, już lądowanie zdmuchnęło z łąki większość kurzu i śmiecia. Smok zawisł kilka łokci nad łąką, z wysiłkiem machając skrzydłami. Ciężar zdobyczy nie pozwalał mu wznieść się pionowo, aczkolwiek nie opadał dzięki efektowi ziemi. Wiedziony odwiecznym smoczym instynktem ruszył do przodu z głośniejszym łopotem skórzastych skrzydeł. Po chwili osiągnął prędkość translacyjną i zaczął się wznosić. Z wysiłkiem przeszedł tuż nad rosnącymi na skraju łąki drzewami przeczesując szczyty koron pazurami tylnych łap i zniknął. Pastuszek leżał jeszcze długo z twarzą wtuloną w trawę, nie śmiąc podnieść oczu. Wreszcie zebrał się na odwagę i pochlipując pobiegł co sił do miasta, aż migały w powietrzu brudne pięty. Ojcu na razie wolał się nie pokazywać. *** – Auuu! Mistrz Erazm rzucił karcące spojrzenie spod obwisłych siwych brwi. Pokręcił z dezaprobatą głową. Ten chłopak nigdy się nie nauczy, pomyślał niechętnie. Zresztą, chłopak... Pod trzydziestkę mu idzie, piętnasty rok będzie, jak terminuje, a gwoździa wbić nie potrafi. Inni dawno się wyzwolili na czeladników, warsztaty własne pootwierali, a ten nic, ino gwoździe psuje. Jednak złość przeszła szybko. Mistrz szewski Erazm, artysta w swym zawodzie co najmniej raz dziennie miał okazję by złościć się na swego wyjątkowo nieudanego ucznia. Zdążył się przyzwyczaić. Zgodnie ze swą żelazną zasadą powrócił do przerwanej pracy. Zasada owa brzmiała – pilnuj, szewcze, kopyta! Obiekt jego złości również nie przejął się niechętnym spojrzeniem. Też był przyzwyczajony, miał czas, by się przyzwyczaić. Dmuchając na stłuczony palec zagapił się w przesłonięte zasmolonymi błonami okno warsztatu. Mistrz wiedział, że nie warto go popędzać. Cóż, nie udał się... Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ktoś przecież musiał zamiatać warsztat, biegać po piwo dla mistrza i czeladników, wykonywać wszelkie prace, których nikt inny nie chciał się nawet dotknąć. A Jamroz, zwany przez wszystkich Zelówą czynił to chętnie i bez protestu, mimo, iż nie był już pacholęciem, a nawet młodzieńcem. Czynił od początku, od piętnastu bez mała lat. Tylko szewstwa nie mógł się nauczyć. Dratwa, choćby nie wiadomo jak dobrze nasmolona rwała mu się w rękach, igły gięły i łamały. Prawie nigdy nie zdarzało się, by trafił w gwóźdź, zamiast we własny palec. Przyznać należy, że rzadko próbował. Taki układ ustalił się przez lata i w końcu odpowiadał wszystkim. Mistrzowi Erazmowi, bo ojciec Jamroza, znany w mieście kupiec bławatny sumiennie od lat wpłacał należność za nauki syna. Nauczony zresztą doświadczeniem, że w ten sposób wiele oszczędza, bowiem straty, jakie poniósł przed laty usiłując przyuczyć syna do handlu były znacznie większe. Układ odpowiadał czeladnikom, którzy mieli się kim wysługiwać i mieli komu robić proste, rzemieślnicze dowcipy, zwłaszcza w ciżmy. Co najdziwniejsze, układ zdawał się odpowiadać głównemu zainteresowanemu, co powodowało, że wszyscy wkoło, nie wyłączając własnego ojca, mieli go za idiotę. Ojcu należy oddać sprawiedliwość, iż czynił to z ubolewaniem. Istotnie, Zelówa sprawiał wrażenie idioty, gdy siedział całymi dniami w kącie warsztatu, wpatrując się przed siebie niewidzącymi oczyma. Albo gdy trzymał godzinami uniesiony młotek, ze skrzywioną twarzą i zaciśniętymi powiekami, wybierając miejsce do uderzenia. Nie wyglądał też specjalnie inteligentnie, gdy popędzany rubasznymi klepnięciami w czerwieniejący kark leciał po piwo. Zelówie było wszystko jedno. Bowiem wszyscy się mylili. Nie byli w stanie ocenić jego wartości, wejrzeć w głębię duchową. Żyli jak woły w kieracie, z dnia na dzień, mozolnie dochrapując się swych żałosnych pragnień, wyzwolenia na czeladników, własnego warsztatu, tłustej żony i gromadki bachorów. Nie widzieli nic poza kopytem, śmierdzącymi skórami i lepką smołą. Przeżyją swoje i umrą, pozostanie po nich najwyżej para ciżem. Rozlazła wdowa i dzieciaki, co radośnie roztrwonią uciułane sztuki srebra. Jamroz, zwany Zelówą był stworzony do wyższych celów. Miał swoje marzenia, niedostępne dla przyziemnych profanów. Przekraczające ich zdolności pojmowania. Przecież już nie raz, jak ludzie prawili, szewczyka spotkała wielka kariera. Zelówa czekał na swego smoka. Był tylko jeden mały problem. Czekał już piętnaście lat, a żaden smok nie zapałętał się w pobliże miasta. Czasy były ciężkie, również dla bezlitośnie tępionych smoków. Ale wieczny uczeń Jamroz wciąż czekał. I wiedział, że kiedyś nadejdzie dzień, gdy stanie przed wielką próbą, z której wyjdzie zwycięsko, inaczej przecież być nie może. A wtedy... Aż westchnął, jak zawsze, gdy o tym myślał. Wtedy sława i szlachectwo, wtedy bogactwo. Koniec ze śmierdzącym skórą warsztatem, koniec z gderliwym mistrzem. Koniec z czeladnikami, którzy będą musieli w pas się kłaniać, w obawie, że wypłazuje... Zelówa uśmiechnął się do siebie. Może wypłazuje, a może i nie... Może grosz z kulbaki rzuci, uśmiechnie się tylko... Jak to ludzki pan, przecież mógł zabić... Z tyłu dobiegł śmiech. Czeladnicy pokazywali go sobie palcami. – Zobacz – zarechotał jeden. – Zelówa znowu mierzy swoje włości... – Nie – zaprzeczył drugi. – Jak tak siedzi z rozwartą gębą, to dukaty liczy, ani chybi... Jamroz zamknął istotnie otwartą gębę. Nie zareagował w widoczny sposób. Z wyrazu twarzy nie można było poznać, iż postanowił, że nie rzuci grosza, jednak wypłazuje. Plastycznie wyobraził sobie czerwone, wykrzywione strachem, spocone gęby. Trzeba było przyznać, że wyobraźnię miał bogatą. Jednak miłe, choć wyobrażone krzyki zamilkły wkrótce, bo w marzeniach pojawiła się ona. Już nie tak odległa, jak ją widywał z dna wyschniętej, zarzuconej odpadkami fosy. Stojąca wysoko na blankach, niedostępna. Teraz stała przy jego boku, a on odziany w pancerz wydawał rozkazy swej wiernej straży i rycerzom z okolicy, co nie mieszkając pospieszyli na wezwanie suwerena... Jego, znaczy się, męża książęcej córki. Albo nie, teraz w alkowie, białe ramiona wysuwające się spod niedźwiedzich skór... Skóry osuwają się niżej, już widać... – Zobacz, teraz o niej zamyśla! – Istowo! – parsknął drugi głos, krztusząc się śmiechem. – Widać! Ani chybi o... Mistrz Erazm uniósł głowę znad swej roboty. – Cichajta! – warknął ze złością. – Z Zelówy jaja sobie robić, wolna wola! Ale od książęcej córki wara! Czeladnicy umilkli jak zmyci. Znali ciężką rękę mistrza Erazma. Nagle zajęli się pilnie swoją robotą. Twarz Jamroza pokraśniała. Wreszcie zrobił się zły, jak zwykle, kiedy mu przerwali. Ciekawe, po czym poznali, pomyślał ze złością. Wkrótce jednak humor mu się poprawił. Co oni wiedzą! Przecież kiedyś pojawi się smok. *** Czeladnicy poszli już do domów, za przyzwoleniem mistrza oczywiście. Sam mistrz kończył jakąś pilną pracę, wymagającą jego ręki. Coś dla któregoś z wielmoży, coś, czego nie można powierzyć czeladnikom. Zapadł już wczesny, jesienny zmierzch, mistrz pracował przy świetle kopcącego kaganka, mrużąc krótkowidzące oczy. Jamroz czekał cierpliwie, aż przyjdzie jego kolej. Kolej na pozamiatanie izby, wygaszenie ognia na palenisku. A kiedy już to zrobi, będzie mógł pójść na stryszek, do swej izdebki nad warsztatem. Będzie mógł położyć się na posłaniu i układać plany. Trzeba być przygotowanym. Smok może zjawić się w każdej chwili. Trzeba mieć plan, by pokonać bestię. Coś było w tym jesiennym zmierzchu, coś, co przejęło wrażliwą duszę Zelówy zwątpieniem i zniechęceniem. Nie po raz pierwszy zresztą. Bo ile można czekać? Sam był jeszcze młody, dla mężczyzny to pełnia sił. Ale, na Boga, książęca córka się starzeje! A smoka jak nie ma, tak nie ma... Może w ogóle już nie ma smoków? Z wysiłkiem odepchnął od siebie defetystyczne rozmyślania. Kiedyś zjawi się smok, musi się zjawić. Przecież jestem do tego stworzony, pomyślał z nowym przypływem optymizmu. Skrzypnęły drzwi, płomyk kaganka zamigotał od podmuchu. Mistrz Erazm uniósł głowę. – Hej, Zelówa! – dobiegł od drzwi wesoły, choć nieco bełkotliwy okrzyk. – Skończyłeś? To chodź na piwo, wy, szewcy... Przybysz nie dokończył, że szewcy zwykli mieć pieniądze, czego o uczniach mularskich nie można powiedzieć. Zelówa zobaczył, iż przekrwione oczy jego przyjaciela, ucznia mularskiego zwanego Obszczymurem prawie wyszły z orbit. Obszczymur zbladł tak, że twarz przypominała kolorem wapno, plamiące jego fartuch. Tylko fioletowy nos, którego barwa była niewątpliwym skutkiem trapiącej mularzy choroby zawodowej pozostał fioletowy. – Wybaczcie, mistrzu Erazmie – wybełkotał, zrywając z głowy czapkę. – Nie wiedziałem... Odwrócił się i zniknął bez słowa. Mistrz Erazm bez słowa powrócił do przerwanej pracy, uśmiechając się pod wąsem. Nie był formalnie we władzach cechu, nie miał nic do mularzy. Ale z jego zdaniem liczyli się wszyscy. Zaś Obszczymur miał się niedługo wyzwalać na czeladnika. Kaganek znów świecił równym płomieniem. Mistrz pochylił się niżej, przygryzł obwisły wąs, jak zwykle, gdy praca wymagała uwagi i skupienia. Nie zwracał uwagi na dobiegające z zewnątrz, od bramy miejskiej odgłosy rogów. Nie zwrócił uwagi nawet wtedy, gdy nierównym rytmem rozdzwonił się kościelny dzwon. Drzwi z łomotem uderzyły o ścianę. Kaganek zamigotał, zgasłby niechybnie, gdyby mistrz nie osłonił go dłonią. Gdy płomień rozgorzał równym blaskiem mistrz Erazm wyprostował się ze ściągniętą gniewem twarzą, widząc stojącego w drzwiach, dyszącego Obszczymura. – To niebywałe – syknął groźnie. – To zupełnie niebywałe, żeby taki gówniarz jak ty przeszkadzał mistrzowi w pracy. Poczekaj, już ja... To rzeczywiście było niebywałe, bo mularczyk nie pozwolił mistrzowi skończyć. – Smok! – wydyszał. – Smok srogi wioski pustoszy! *** Dwie niedziele minęły jak z bicza trzasł. Jamroz był w rozpaczy. Co dzień przychodziły nowe, straszliwe wieści. Podgrodzie pękało w szwach od koczujących wieśniaków, którzy w panice porzucili swe wioski i chudobę, a poniektórzy korzystając z okazji również baby i bachory. Od obozowiska uchodźców unosił się straszliwy zaduch nędzy i strachu, a także czegoś jeszcze, tłumiąc nawet zwyczajny odór rynsztoków i wypełnionej wszelkimi odpadkami fosy. Jak wieść niosła smok poczynał sobie srodze, od czego blady strach padł na ludność, zbrojnych i drużyny książęcej nie wyłączając. Jedyna nadzieja w odsieczy, po którą posłał książę umyślnego, zaraz, jak tylko złowieszczą nowinę usłyszał. Tą jedyną nadzieją żył cały gród. I tylko jeden człowiek jej nie podzielał. Zelówa. Dla niego był to koniec marzeń. Dwie niedziele. Zda się, dużo czasu, by na bestię wyruszyć, łeb plugawy odciąć, rzucić go księciu pod nogi. A potem nagrody zażywać, szlachectwa dostąpić, książęcą córkę... Zelówa zmełł pod nosem plugawe przekleństwo. Miło byłoby pomyśleć, co zrobi z książęcą córką, ale... Dwie niedziele. A on wciąż nie był gotów. To była straszliwa ironia losu. Całe lata przygotowywał się do tej chwili. To nieprawda, że był bezwolnym marzycielem. Wiele czasu poświęcił na zgłębianie smoczych obyczajów. Zbierał każdy strzęp informacji, choćby najbardziej nieprawdopodobnej, każdą pogłoskę. Nie było bajki czy legendy, której by nie znał. Znał wszelkie rodzaje smoków, ich obyczaje. Oglądał przerażające ryciny, zadręczał mnichów z klasztornego skryptorium, by wynajdowali i odczytywali mu stosowne pergaminy. Co zresztą mnisi chętnie czynili w zamian za piwo i inne napitki, groszem żywym też nie gardząc. Znał wszelkie sposoby, by pokonać bestię. Cóż z tego, kiedy bestia pojawiła się w bardzo złym czasie. Najlepszy sposób niestety był nie do zastosowania. Jamroz był spłukany, w sakiewce na dnie znalazł grosza najwyżej na parszywą kozę. O owcy nie mógł nawet marzyć, a co dopiero mówić o siarce, saletrze i innych kosztownych ingrediencjach do jej wypchania. Zamysł wykopania wilczego dołu z zaostrzonymi palami na dnie też spełzł na niczym. Problem nie leżał w przynęcie, w tym wypadku nie trzeba było jej kupować, Zelówa sam byłby przynętą. Rydel też by się znalazł. Na przeszkodzie realizacji tego planu stanęło asekuranctwo księcia, który zabronił komukolwiek opuszczać miasto, by nie powiększać strat. Lub też nie przysparzać pożywienia bestii, aby wygłodzona i zniechęcona opuściła okolicę. Jak przekonał się Jamroz, strażnicy sumiennie wykonywali swe obowiązki. Krzyż jeszcze go bolał. Z tego też powodu bardziej desperackie plany nie miały też szans powodzenia. Zelówa rozważał szarżę konną z kopią. Jednak z braku kopii nie rozglądał się nawet za koniem. Pozostawała inna broń. Rohatynę można było kupić na targu całkiem tanio. Jak wiedział, podania zawierały udokumentowane przypadki, gdy śmiałkowie ruszali na smoka samopas z rohatyną, jak, nie przymierzając na dzika w mateczniku. Ale z rohatyną czy bez, straż i tak nie wypuściłaby z miasta. Zelówa nie wiedział, iż składało się to nawet szczęśliwie. Bowiem podania i owszem, zawierały opisy śmiałków wyruszających z rohatyną. Natomiast żadne z podań nie opisywało przypadku, aby którykolwiek wrócił. Dwie niedziele minęły, Życiowa szansa wymykała się z ręki. Bowiem dziś był dzień, kiedy u bram miasta stanął wezwany przez księcia smokobójca. Słynny rycerz Roger z Mons. U bram miasta zagrzmiały rogi. Słynny rycerz wjeżdżał do miasta, by, jak to miał we zwyczaju, oddalić od niego zgubę. Choć targany rozpaczą Zelówa jak inni pobiegł ku bramie. Musiał zobaczyć słynnego zabójcę smoków. *** Kopyta ciężko stukały po balach mostu. Z cienia barbakanu wyłonili się konni zbrojni, na sam widok których tłum zaszemrał z podziwem. Jamroz używając łokci bezceremonialnie przepchnął się do przodu, odpychając chuderlawego staruszka i odsuwając kopniakiem wrzeszczące w podnieceniu, plączące się pod nogami bachory. Chciał widzieć jak najlepiej. Zbrojni prezentowali się doskonale. Chłop w chłopa, znakomicie wyekwipowani, bogato odziani. Widać łowy na smoki dawały znakomity dochód, skoro sir Roger mógł pozwolić sobie na taki poczet. Zelówa poczuł, jak zazdrość i żal skręca mu wnętrzności. Tłum zaszemrał głośniej, wybuchły okrzyki przechodzące w jednostajny ryk, z którego wybijały się podniecone piski kobiet. Z cienia wyłonił się sam rycerz Roger. Na ogromnym koniu, sztywno wyprostowany w pełnej, niebiesko szmelcowanej zbroi wyglądał jak wyniosły hulajgród szturmujący miejskie mury. W niezłomnej prawicy dzierżył kopię z powiewającym u ostrza proporcem. Na tarczy zwisającej u siodła wyobrażony był jak żywy buchający ogniem ze wszystkich otworów smok. Ze wszystkich trzech, miał bowiem trzy głowy, wszystkie jednako plugawe. Koń rycerza sprawiał równie imponujące wrażenie. Opancerzony jak jego pan, równie nadnaturalnych rozmiarów stąpał ciężko z dumnie wzniesioną, osłoniętą pancerzem głową. Okrywał go szkarłatny czaprak, na którym wyhaftowano misternie złotą nicią sylwetki smoków. Dwanaście całych, dwie połówki i trzy zaznaczone jedynie konturem. Sława rycerza wyprzedzała go znacznie. Przeto każdy z tłumu, pokazującego z podziwem wyszyte sylwetki, wiedział, co one oznaczają. Dwanaście pełnych oznaczało dwanaście plugawych potworów, które rycerz Roger własną ręką położyć raczył. Dwie połówki oznaczały bestie ubite wspólnie z niemniej sławnym rycerzem znanym jako Trzy Bycze Głowy. Bowiem śluby tajemne zabraniały owemu słynnemu mężowi imię swe prawdziwe podawać, zaś skąd wziął się przydomek nikt nie wiedział. Sylwetki konturem jeno haftowane oznaczały zwycięstwa prawdopodobne, gdy śmiertelnie raniony smok buchając posoką zdołał się wyrwać i zapaść w swych komyszach, by tam niechybnie i marnie zdechnąć. Honor nie pozwalał prawemu rycerzowi przypisywać sobie pewnego zwycięstwa, wolał więc zadowalać się prawdopodobnym. Rycerz kroczył na swym koniu, nie rozglądając się. Za nim turkotały wozy, wyładowane wszelakim sprzętem, przydatnym do polowania na smoki opancerzone i lekkie, pełzające i latające, trójgłowe, jednogłowe i bezgłowe. Oraz na wszelkie inne potwory, które piekło zwykło wyrzucać ze swych cuchnących czeluści. Entuzjazm tłumu dosięgnął szczytu. Mężowie i podrostki wpatrywali się w rycerza twardym, wilgotnym wzrokiem, jakim mężczyźni patrzą na swego wybawcę, którego dzielność i przywództwo bez zastrzeżeń uznają. Niewiasty, sądząc z wyrazu twarzy i odgłosów doznawały zbiorowego orgazmu. Tuż obok Zelówy z tłumu wyrwało się coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak kłąb brudnych szmat. Gdy rzuciło się wprost pod kopyta rycerskiego wierzchowca i zaczęło zawodzić, wszyscy poznali, iż była to żebraczka, której imienia nikt nawet nie pamiętał. – Sokole nasz, wybawco! – rozległo się w wąskim tunelu uliczki piskliwe zawodzenie. Koń nawet nie zwolnił. Ludzie prawią, iż koń nigdy nie nastąpi na leżącego człowieka. Widać rycerski rumak nigdy o tym nie słyszał, gdyż postawił nogę z ciężką podkową w sam środek zawodzącego kłębu. Głuche chrupnięcie utonęło we wrzaskach rozentuzjazmowanego tłumu, zawodzenie urwało się. Gdy koń postąpił dalej dwóch zbrojnych odciągnęło szmaty pod mur, by wozy mogły przejechać, a triumfalny wjazd mógł przebiegać bez zakłóceń. Nadmiar hołdów wybił jednak rycerza z rytmu. Ściągnął wodze, zatrzymał się. I przemówił. – Dobiegły końca dni twoje – zahuczało spod przyłbicy. Tłum przycichł, nie chcąc uronić niczego z wiekopomnych słów. – Stopę na łbie twym plugawym postawię, Bogu przeciwny potworze, ohydny w swej niezmierzonej ohydzie. W obronie dziewic przez ciebie umęczonych... Jamroz bezwiednie wzruszył ramionami. Z tymi dziewicami to chyba przesada, pomyślał. Równie rzadkie jak i smoki. Owszem, w mieście było kilka koncesjonowanych dziewic, które pielęgnowały swe zasuszone i mocno przeterminowane dziewictwo w oczekiwaniu na ten jedyny dzień w roku, by idąc w białych giezłach i wiankach na głowie przed procesją rozsypywać wonne płatki kwiecia. Cóż, gdyby były trochę ładniejsze, otwierałyby się przed nimi całkiem inne możliwości. Zaś jeśli chodzi o inne, to podobnie jak na smoka, Zelówa nigdy na żadną nie trafił. To spostrzeżenie sączyło niepokój w jego analityczny umysł. Przecież ktoś je wszystkie rozdziewicza. Coś się tu nie zgadza... Niewczesne rozmyślania sprawiły, że umknął mu dalszy ciąg przemowy rycerza. Usłyszał jeszcze coś o niechybnym przeznaczeniu, któremu rycerz zaraz z rana stawi czoła i zdążył zobaczyć oddalający się orszak. Tłum rozchodził się z wolna, wsiąkał w wąskie uliczki. Jamroz powlókł się jego śladem, targany przez powracająca rozpacz. *** Nieświadom swej rychłej zguby smok żeglował wysoko na szeroko rozpostartych skrzydłach. Od rana mu się nie wiodło. Tak naprawdę to od paru dni. Trzeba zmienić okolicę, przemknęła przez plugawy łeb równie plugawa smocza myśl. Już się zwiedzieli, zawsze tak jest. Pochowali się za murami, reszta bydła się rozbiegła, wilcy ją w chaszczach wykańczają. Tylko patrzeć, jak pułapki zaczną szykować, wilcze doły. Owieczki z farszem podrzucać. Wstrząsnął się mimowolnie, aż końcówki skrzydeł wpadły w łopot. Przypomniał sobie, jak kiedyś, jako młode i niedoświadczone smoczę skusił się na taką. Od początku mu się nie podobała, stała tak sztywno, oczy miała tak dziwnie wybałuszone. Jednak łakomstwo wzięło górę. Do dziś pamiętał to uczucie. Prawie się wtedy wynicował od wymiotów. Miał szczęście, młody, silny organizm przezwyciężył zatrucie, może zresztą skąpy szewczyk pożałował siarki. Ale pamiętał kuzyna, który po takim posiłku zwyczajnie pękł. Latał już od rana, o pustym żołądku. Wczoraj zresztą też, przedwczoraj również. Ani jednej krówki, owieczki, kozy nawet. Przysiółki puste, wymarłe. Jak tak dalej pójdzie, trzeba się wziąć za dziewice. Znów się wstrząsnął. Wiedział, że pożarcie od czasu do czasu dziewicy jest w dobrym tonie. Ale od dwustu lat z okładem trafiały się strasznie łykowate. Coś w dole mignęło bielą, kilka białych plamek na tle zieleni, zrudziałej już nieco z jesienią. Obniżył lot. Owce! Kilka owiec na polance. Na polance... Małej polance otoczonej lasem. Zatoczył koło, przyglądając się uważnie. Polanka była mała, za mała, by wystartować z niej z obciążeniem. Trzeba by zeżreć na miejscu, a to ryzykowne. Poza tym nie lubił cichych polanek otoczonych lasem. Nigdy nie wiadomo, co kryje się w gąszczu, czy w momencie przyziemienia nie wyskoczy horda wrzeszczących wieśniaków z kłonicami i sieciami, czy z lasu nie posypią się bełty. Pancerz nie chronił przecież całkowicie, żadne latające stworzenie nie może pozwolić sobie na pełną ochronę. Pancerne płyty chroniły żywotne organy, resztę mogło dziecko przebić patykiem. Wprawdzie skrzydła powinny wytrzymać trafienie typowym bełtem i pozwolić na powrót do pieczary, ale po co ryzykować... Większość smoków, jakie znał, zginęła podczas lądowania na takich pozornie cichych polankach. W smoczym języku było na to specjalne określenie – gorąca strefa lądowania. Ostrożność wzięła górę. Trzeba wracać do pieczary, postanowił. Ogryźć resztki, co się przed nią walają, wyspać się dobrze i wynosić stąd... Skręcił zdecydowanie, kierując się ku swemu niechybnemu przeznaczeniu. *** Przeznaczenie musiało poczekać. Rycerz wprawdzie zapowiadał, iż wyruszy z samego rana, jednak po uczcie zapragnął dalszych atrakcji. Odwiedził słynny na całe miasto i okolice zamtuz mamy Lantrie. Atrakcje zaś spowodowały, ze dopiero koło południa, na oczach ciekawej gawiedzi, gromadzącej się od rana pod słynnym przybytkiem dwóch zbrojnych wyprowadziło rycerza. Bez zbroi wyglądał równie imponująco, gdy chwiejnie szedł, rzucając wokół złe spojrzenia przekrwionych oczu. Gapie rozstępowali się z szacunkiem. Stojący wśród nich Jamroz poczuł nowy przypływ desperackiej nadziei. Jego improwizowany plan mógł się powieść. Żądny wrażeń tłum jął z braku lepszego zajęcia wypytywać wychylające się z okien dziwki o upodobania rycerza. Dziwki odwracały oczy i czerwieniły się. Widać upodobania owe były niezwykle dworne. Zelówa polecił się wszystkim świętym, ze szczególnym uwzględnieniem Świętego Jerzego. Chyłkiem ruszył zrealizować swój ostatni, desperacki plan. Plan zasadzał się na wielce prawdopodobnym założeniu, iż po wczorajszej uczcie z okazji przybycia wybawiciela straże będą mniej czujne. Znając zresztą obyczaje strażników Zelówa mógł przypuszczać, że wcale nie będą czujne, a zwyczajnie pijane. Jeżeli zdąży podprowadzić pryncypałowi konia, może zdążyć. Nie zastanawiał się już, czy zardzewiały kord jest wystarczającą bronią na smoki. Nie zastanawiał się wcale, gnany rozpaczą rozpalaną wciąż przez rozpływającą się w oddali okazję. Plan istotnie był desperacki. *** Jak dotąd wszystko szło dobrze. Jamroz niemiłosiernie poganiał konika, który z potulnego, pociągowego zwierzęcia awansował wbrew swej chęci na bojowego rumaka. Gnał skrótami, mając nadzieję wyprzedzić rycerza, który dla zachowania powagi swego stanu musiał jechać godnie i powoli. Nie myślał o tym, co czeka go na końcu drogi. Jak stawi czoła bestii. Czuł swe przeznaczenie. Wreszcie robił to, na co czekał od lat, do czego od lat się przygotowywał. Nie myślał o końcu, dla niego był to zaledwie początek. Czekała sława. Zaszczyty i bogactwo. I ona... Znów popędził chrapiącego z wysiłku konika. Pochylił się pod nisko zwisającymi gałęziami. Już niedługo wypadnie na trakt. Zdąży przed rycerzem, musi zdążyć. Las przerzedzał się, już niedaleko. Kopyta zadudniły po trakcie. Zdążył... Prawie... Tuż przed sobą, na zakręcie, zobaczył stojącego spokojnie bojowego rumaka. I postać siedzącą na pniu. Wszystko w Zelówie zamarło. Wszystko na nic. Załamała się ostatnia nadzieja. Bezwiednie ściągnął wodze. Zatrzymał się na gościńcu, gapiąc się jak idiota z rozdziawioną gębą. Nie próbując nawet zerwać czapki z głowy, pokłonić się. Nie bacząc, że obrażony rycerz może zdzielić przez łeb, albo i uczynić coś gorszego. Stał i patrzył, czując, jak marzenia rozsypują się w gruzy. Twarz sir Rogera nie ściągnęła się gniewem. W twarz Zelówy patrzyły spokojne, smutne oczy. Zelówa ochłonął. Zeskoczył z okrytego derką zamiast siodła konia. Zerwał czapkę z głowy, pochylił się w niskim pokłonie. – Nie trzeba, dobry człowieku – odezwał się rycerz łaskawie i ospale. W głosie był bezdenny smutek, coś, co przeniknęło szewczyka do głębi. Spojrzał spod oka na rycerza. – Wybaczcie, panie – zabełkotał. – Ja tylko... – Chciałeś zobaczyć śmierć bestii – to nie było pytanie, to było stwierdzenie. – Nie wstydź się, zawsze ktoś chce zobaczyć. Zobaczyć, jak prawość zwycięża nad złem z piekieł. Zobaczyć, jak bestia korzy się pod rycerskim mieczem... Rycerz mówił cicho, jakby do siebie. – Zobaczyć śmierć... – powtórzył. – Zobaczysz. Pewnie moją. – Jakże to? – wydusił z siebie szewczyk. – Jakże to, panie? Zapomniał o straconej okazji, tyle smutku i beznadziejności było w głosie rycerza. – Wielem smoków tym mieczem pokarał – rycerz pokiwał smutno głową. – Za wiele... Zelówa zapominając o wszystkim padł na kolana. – Jakże to, panie? – wykrzyknął. – A któż, jak nie wy bestyję zgładzi? Któż dziewice ocali, włościan i dobytek? Któż, jak nie wy? Rycerz ociężale wstał, położył mu na głowie ciężką dłoń. – Wstań, mój dobry człeku – powiedział łagodnie. – Wstań, i słuchaj... Sam nie wiesz, co los ci przeznaczył, co dla ciebie wybrał... Jamroz poczuł kompletny zamęt w głowie. – Choć niskiego stanu, prawym być musisz... – usłyszał. – Prawym, i odważnym. Zaiste, nie chamskie serce w tobie bije. Wyruszyć, by walkę na śmierć i życie zobaczyć, nie ulęknąć się widoku bestii... No, no, niewielu się na to zdobywa... Po prawdzie, pomyślał Zelówa, to nie po to wyruszyłem. Zmilczał jednak. – Przeto misję ci powierzam – głos rycerza zabrzmiał twardo. – Misję, byś świadkiem był i wieść zaniósł. Wieść o mojej ostatniej walce. Oczywiście, jeżeli poczwara oddalić ci się pozwoli. – Jakże to? – Zelówa nie zdobył się na nic więcej. Rycerz milczał przez chwilę. – Wielem smoków zabił... – podjął znów. – Wielem na dzwona wprost pochlastał. Zbyt wiele... Sił już braknie, by miecz unosić. Steranym wielce w tej walce ze złem, walce, którą na chwałę Bożą i pożytek ludzki od lat toczę. Dłoń już niepewna... Uniósł dłoń z głowy szewczyka. – Popatrz – powiedział rozkazująco. Zelówa uniósł głowę, popatrzył na sztywno wyciągniętą rękę, wyglądająca jak wyciosana z kamienia. Spojrzał pytająco. – Jestem leworęczny – wyjaśnił rycerz. Uniósł lewą dłoń. Drżała jak liść osiki na wietrze. Jamroz spuścił oczy, tak żałosny był widok dzielnego, steranego w bojach rycerza. – Stanę do walki – dobiegł głos głuchy jak z oddali. – Honor droższy żywota... Polegnę w chwale, a ty wieść o tym zaniesiesz. Jeśli zdołasz... – Zdołam, zdołam! – wykrzyknął Zelówa z zapałem. – Samemu księciu zaniosę... Rycerz wzniósł oczy do nieba. – Dzięki Ci, Panie w niebiesiech, za onego młodzieńca o wielkim sercu i odwadze. Polecam go Tobie, ufając, iż do godności go wyniesiesz, zasługuje bowiem na to... Położył dłoń na ramieniu Zelówy. – Dzięki i tobie, dzielny młodzieńcze. Czas ruszać, spotkać się z przeznaczeniem... Szalona myśl zakiełkowała w głowie Jamroza. Obudziła się nadzieja. – Panie – wykrzyknął. – Panie! – Cóż znowu? – rycerz odwrócił się z lekkim zniecierpliwieniem. Zelówa padł mu do nóg. – Panie, pozwólcie... – zaczął żarliwie. – Przodem ruszę, bestię z pieczary wywabię, Uwagę odwrócę, może co pomogę... łatwiej wam będzie... Rycerz zastanawiał się chwilę. – Nie, szalony młodzieńcze – pokręcił zdecydowanie głową. – To śmierć pewna. Wielkie w tobie serce, rycerskie bez mała. Ale ja nie mogę pozwolić. To mnie śmierć dziś pisana, nie tobie.... Honor żywota droższy... – Panie! – Zelówa nie rezygnował. – Ja wiem o smokach wiele, uczyłem się pilnie, studiowałem... Poradzę sobie, nawet sam bym na smoka ruszył... Rycerz zatrzymał się niezdecydowany. – A cóż ty możesz wiedzieć? – spytał z powątpiewaniem. Gdy Zelówa w natchnieniu zalał go potokiem fachowej wiedzy sir Roger tylko z podziwem kiwał głową. – Przyklęknij! – przerwał wreszcie potok wymowy. Zelówa zdziwiony zająknął się, przewrócił oczyma. – Przecież klęczę... Głos rycerza nabrał uroczystego tonu. – Zaiste, niezwykłym jest, by młodzian twego stanu posiadł tak ogromną wiedzę, równą mojej bez mała... Ujął miecz. – Podnoszę cię tedy do stanu swego – uderzył ogłupiałego i uszczęśliwionego szewczyka płazem klingi w ramię. – Przyjmuję cię na giermka, obiecując do wszelkich arkanów tajemnych dopuścić. W nadziei, że dzieło zbożne po mnie przejmiesz i ku chwale Bożej a ludzkiemu pożytkowi ze wszech sił kontynuować będziesz... – Przyrzekam! – wyszeptał Zelówa, a łza spłynęła mu z oka. – Przyjmij przeto ten miecz i zmierz się z bestią, a twoja prawość i odwaga będzie ci pancerzem... Jamroz ujął obciągniętą jaszczurem rękojeść, czując jak bijące, mężne serce omal nie rozsadzi mu piersi. – Tarczy i zbroi nie dam – dodał rycerz po chwili. – Zbroja nie będzie pasować... Smok zresztą jest stary i niemrawy, poradzisz sobie. A, konia masz, to dobrze...Ruszaj, szlachcicu... Zaraz, jak ci na imię? – Zelówa... To jest, Jamroz... – Ruszaj przeto, sir Zelówo, to jest sir Jamrozie... Ruszaj, w imię Świętego Jerzego. Zelówa wskoczył na niepozornego konika. – Wyłaź, smoku – wrzasnął z zapałem, aż rycerz skrzywił się, a bojowy rumak zarżał nerwowo.– Idę po ciebie... Zanim ruszył, zdążył jeszcze dojrzeć na twarzy steranego bojami rycerza nieznaczny uśmiech. Ze wspomnieniem tego dodającego otuchy uśmiechu pognał traktem przed siebie. *** Zaduch był nieznośny. Przed ciemnym otworem pieczary walały się kości, poszarpane skóry, sierść. Z pieczary unosił się swąd, słychać było donośne chrapanie. Zelówa zsiadł z konia, ściskając kurczowo ciężki jak diabli rycerski miecz. Duża część zapału zdążyła się ulotnić. Poruszał się sztywno jak drewniana kukła. Chrapanie ustało, z pieczary dobiegł niewyraźny pomruk. Zabrzmiał jak odległy grom. Wśród niewątpliwie bydlęcych kości dostrzegł porwane, pokryte zakrzepłą krwią białe giezło, zgnieciony wianek. Poczuł dreszcz. Zabrał się za nasze dziewice, pomyślał spanikowany. Potwór musi być strasznie wygłodzony. Już nie chciał sławy i zaszczytów, nie chciał bogactwa. Nie chciał nawet księżniczki. Chciał być gdzieś daleko stąd. Powoli, ostrożnie zrobił krok do tyłu, jeden, potem drugi. Jeszcze kilka i zniknie w zaroślach. Pod stopą z suchym trzaskiem pękł ogryziony do czysta piszczel. Chyba ludzki, bo krowi by się tak łatwo nie złamał. Z otworu pieczary buchnął dym, ziemia zatrzęsła się od ryku. Zelówa zamarł bez ruchu, sparaliżowany strachem. Przepadło. – Kim... jesteś... – dobiegły z czarnej czeluści dziwnie artykułowane, aczkolwiek zrozumiałe grzmiące słowa. – Kim jest ten, co ośmiela się... Jak ginąć, to z honorem. Zelówa zmobilizował resztki odwagi, wahając się między odpowiedzią "jestem najgorszym z twoich koszmarów" a "pieprz się, dupku". Otworzył nagle zaschnięte usta. – Odpowiadaj! – ryknęło z pieczary. Jamroz poczuł ciepło rozlewające się po nogawkach. Zapomniał, co chciał powiedzieć. – Jestem terminatorem! – wrzasnął piskliwie. Pieczara zatrzęsła się od grzmiącego śmiechu, przerywanego huczącą czkawką. Z czeluści wychynął trzęsący się od śmiechu łeb bestii. – Ty?! – spytał smok, krztusząc się z wesołości i wypuszczając kłęby dymu nawet uszami. – Terminatorem... szewskim, znaczy... Smok uspokoił się. – A, to co innego... Bo już myślałem, że całkiem ci się popieprzyło we łbie... Dlaczego szewcy są tak głupi? – Stój, bestio plugawa! – Strach całkiem odszedł Zelówę, może z powodu wstydu ze zmoczonych spodni. – Stawaj do walki! Smok wytoczył resztę cielska z pieczary, zgrzytnął zębami, aż posypały się iskry. Może był stary i niemrawy, jednak jak na gust Jamroza całkiem wystarczający. Honor droższy żywota, pomyślał desperacko Zelówa. – Stawaj – wrzasnął z histerią w głosie. Oczy zaszły mu czerwoną mgłą. Uniósł miecz, nie czując jego ciężaru. – A co ja niby robię? – zdziwił się smok obłudnie. – Zaraz spalę cię mym ogniem, tylko ciżmy zostaną, he, he... Począł się nadymać. Nieproporcjonalnie mała głowa uniosła się, świdrując przeciwnika bezdennymi oczyma. Jamroz skoczył, choć wiedział, że nie zdąży. Gdzieś w trzewiach bestii następował już zapłon. Za chwilę spomiędzy rozchylających się powoli warg, zza pożółkłych i wyszczerbionych, lecz wciąż ostrych zębów runie strumień piekielnego ognia. Ten miecz taki ciężki, nie zdążę, przemknęła Zelówie rozpaczliwa myśl, gdy parł do przodu. W przepastnym gardle potwora zahurgotało, buchnął kłąb dymu. Smok nadął się jeszcze bardziej, pochylił łeb ku małej, atakującej go istotce. Natężył się... ... i zaniósł suchym kaszlem, puszczając rzadkie obłoczki dymu. Smok był stary i niemrawy. Spotkał swoje przeznaczenie. Kierowana niepewną ręką klinga była ostra i ciężka. Wcięła się z tępym odgłosem w szyję, przecięła ją jak trzcinę, poleciała dalej, o mało nie wyrywając Zelówie ręki ze stawu. Upadł ciężko, zanim chlusnęła na niego czarna, gorąca posoka. Coś ciężko upadło tuż obok głowy Jamroza. Gdy pod dłuższej chwili, nie czując palącego ognia oni wgryzających się aż do kości zębów odważył się otworzyć oczy, ujrzał tuż przy swej twarzy potrzaskane kręgi, białe ścięgna, tchawicę i wszystko to, co smoki zwykły mieć wewnątrz szyi. I oko, martwe teraz i puste... Wstał niepewnie, zgięty, wstrząsany torsjami. Popatrzył jeszcze raz na smoczy łeb, na bezwładne, zapadnięte w sobie cielsko. Zaczynało do niego docierać. Zawsze wiedział, że tego dokona. Zawsze. Pokonał smoka. Sława i zaszczyty. Bogactwo. I ona... Nagroda za męstwo. Wyprostował się, jeszcze drżący z emocji. Był szczęśliwy. *** Wbijający się w podstawę czaszki bełt nie zostawia czasu na agonię. Na wizję zbliżającej się śmierci, rozpacz i ból. Na refleksję nad marnością tego świata. Świadomość gaśnie jak zdmuchnięta świeca. Później nie ma nic. Zelówa umarł szczęśliwy. *** Stopa w ciężkim bucie przycisnęła kark. Prawy rycerz Roger stęknął z wysiłkiem wyrywając bełt wbity głęboko w czaszkę. Nigdy nie lubił tej części roboty. Wreszcie poszło. Rycerz rozejrzał się, podniósł kamień, spuścił z rozmachem na czaszkę. Wprawdzie nie przypuszczał, by ktokolwiek bliżej przyglądał się zwłokom, ale kto wie... A tak, będzie na smoka... Kiedyś grzebał ciała. Teraz już mu się nie chciało. Popatrzył na smoczy łeb, zakręcone rogi, oczy zaszłe bielmem. Niezła sztuka. Cóż, szczęście nowicjusza. Jak zawsze zresztą. Szewcy są tacy głupi, pomyślał. Jak zawsze. Prawda, raz to był bednarz. I ten drugi, chyba dekarz. Ale większość to szewcy. Teraz tylko przytroczyć łeb do siodła i do zamku, po nagrodę. Pieniężną, oczywiście, po co mi ta głupia siksa. Młoda, przyuczać by trzeba... Oczywiście należy się rekompensata za rezygnację z przyrzeczonego małżeństwa. Rycerz pogwizdując zabrał się do roboty. Świat był piękny. Czekał jeszcze niejeden smok. I niejeden szewczyk. Nic osobistego Sir Roger z Mons kuląc się pod przenikliwymi podmuchami niosącego mokry śnieg wiatru zastanawiał się ponuro. Zastanawiał się, jak długo jeszcze powinien stać pod zamkniętą na głucho bramą. Wyniosłe ceglane mury lśniły wilgocią. Płatki śniegu miotane wiatrem topniały w błocie. Zawodzący wicher szarpał wilczą szubę rycerza, łopotał płachtami okrywającymi wozy ze sprzętem. Kołysał wisielcami na przydrożnej szubienicy, nie pozwalając wypasionym krukom na spokojne kontynuowanie posiłku. Przecież nie zacznę łomotać do bramy, pomyślał rycerz ze złością, czując przenikające do szpiku kości zimno. Nie uchodzi, nie honor. Herolda trzeba, żeby otrąbił. Zaklął pod nosem. Herolda musiał zostawić po drodze, w odległej wsi, po tym, jak ów nieostrożny człek napił się miejscowego piwa. Rycerz przypuszczał, iż herold wciąż jeszcze skręca się w boleściach. W każdym razie gdy rankiem odjeżdżali wszystko na to wskazywało. Został jeno róg, cóż z tego jednak, kiedy nikt ze zbrojnych nie potrafił na nim zatrąbić. Podczas prób wydobywali jedynie ciche, aczkolwiek mocno obscenicznie brzmiące odgłosy. Wiatr z lekka zmienił kierunek. Wiało teraz prosto od szubienicy. Sir Roger skrzywił się jeszcze bardziej. Nie, żeby miał cokolwiek przeciw surowemu traktowaniu poddanych. Ale tak pod samymi murami... Po raz kolejny pożałował, że w ogóle podjął tę wyprawę. Po raz pierwszy udał się na odległe kresy cywilizacji. Niektórzy twierdzili zresztą, iż kraj ów leży poza jakimikolwiek kresami. Po tygodniu podróży rycerz zaczął przyznawać im rację. Po dwóch tygodniach był o tym przekonany. Przepaściste, ciemne i ponure lasy, gdzieniegdzie lśniące ciemnymi wodami jeziora. Zwierz srogi w lasach. Gościńce podłe. Wioski... Nie, o wioskach lepiej nie wspominać... Podczas drogi, męczonego zgagą po pieczonej rzepie, stanowiącej tu podstawę jadłospisu rycerza ogarniały coraz większe wątpliwości. Owszem, kraj dziki i niezbadany, srogie bestie muszą kryć się w niedostępnych komyszach. Smoki, jakich za Zachodzie nikt już od wieków nie widział. Co z tego, skoro rzemiosło było ty najwidoczniej na bardzo niskim poziomie. Ledwie widoczny na blankach knecht wysmarkał się z odgłosem, który dobiegł wyraźnie mimo świstu wiatru. Był to jedyny przejaw aktywności knechta od dłuższego czasu. Na nawoływania nie reagował zupełnie, spoglądając w dół tępym wzrokiem. Wyglądał jak mokra, obleczona w pancerz kukła. Rycerz popatrzył w tył, na swych zbrojnych skulonych obok wozów. Zaklął po raz kolejny, nie wiedzieć już który. Nie takiego powitania oczekiwał. Wiózł glejty do wszystkich załóg zakonnych, wiózł list do samego komtura. Nie spodziewał się wprawdzie powitania z fanfarami, ale to, co zobaczył przeszło wszelkie oczekiwania. Gdy tylko ukazał się na drodze prowadzącej do zamku, gdy zza zakrętu wyjechali zbrojni na blankach muru wszczął się ruch. Brona opadła ze zgrzytem i hukiem, zadźwięczały łańcuchy podnoszące most. I to wszystko. Na blankach muru został tylko ten jeden knecht, sprawiający wrażenie głuchego i ślepego zarazem. W każdym razie nie zwracał uwagi na nic, na nawoływania, przekleństwa. Zaczynało się ściemniać. Śnieg gęstniał. Płatki spadające na ziemię nie topniały już, zaczynały pokrywać ją białym, coraz grubszym całunem. Przyjdzie wracać do miasta. Miasta, zaklął rycerz pod nosem. Ortelsburg. Paskudna mieścina na paskudnym zadupiu. Zamek, kilka domków, gospoda. Na myśl, że zapewne przyjdzie tam stanąć rycerz aż się wstrząsnął. Zdążył już nazbierać złych doświadczeń. Pchły jak myszy, myszy jak szczury, szczury jak koty... Ciekawe, jakie tu są smoki... Pomyje zwane piwem i pieczona rzepa. – Co mnie tu skusiło... – mruknął pod nosem. Wiedział dobrze, co. Smoki były coraz rzadsze. A żyć z czegoś trzeba. Nie miał żadnych doświadczeń w innych sposobach zarobkowania. Nie walczył na turniejach. Sama myśl o uprawie rodowych dóbr, o hodowli owiec przyprawiała go o mdłości. Trudno zresztą byłoby, kmiecie rozpierzchli się, gdy nie poświęcał im uwagi. Trudno zresztą doglądać dóbr, gdy człowiek cały czas w rozjazdach. Zarządca go okradał w sposób jawny. Gdy go powiesił, nie szukał już następnego. Cały rok szukał okazji. Pieniądze z ostatniej nagrody topniały, nie było po co wracać do zamku. A smoków ani na lekarstwo. Skuszony opowieściami ruszył na wschód. Ale tam też nie było lepiej. Wprawdzie sława pozwalała przeżyć, każdy z rycerstwa uważał za zaszczyt gościć słynnego pogromcę smoków, ale co z tego. Trudno przecież żyć z opowieści, jak jaki minstrel czy inny wierszokleta. Nie uchodzi. Tak, sytuacja nie była najlepsza. – Zawsze można wrócić do... – mruknął rycerz pod nosem i splunął. Zaczynam gadać sam ze sobą, pomyślał ze złością. I to jeszcze takie głupoty. Nie ma co, zdecydował, trzeba ruszać. Może nikogo nie ma w zamku, poza załogą, może ruszyli na wyprawę. Durne knechty boją się wpuścić, rozkazów pewnie nie mają. Trzeba ruszać, co będę tak stał... Spojrzał po raz ostatni w górę, na ledwie widoczne już w mroku i padającym coraz gęściej śniegu mury. Prawie nic nie widział, śnieg sypał się do oczu. Przetarł rękawicą zaśnieżone brwi. Knecht zniknął. Za to podniesionego mostu dały się słyszeć niewyraźne okrzyki, brzmiące jak przekleństwa. Ze szczękiem zardzewiałych łańcuchów i skrzypieniem kołowrotu most począł zwolna opadać. *** Na zamkowym podwórcu było zaciszniej. Nie dochodziły tu podmuchy wiatru, płatki śniegu wirowały spokojnie rozświetlane trzymanymi przez knechtów pochodniami. Sir Roger po raz kolejny przetarł oczy, mając nadzieję, iż czyni to tego dnia po raz ostatni. W krąg migotliwego blasku wszedł wysoki mężczyzna w łosiowym, naznaczonym odciskami od zbroi kubraku. Skłonił się dwornie. Sir Roger zeskakując z konia miał mocno mieszane uczucia. Radość z ujrzenia znajomej twarzy w tym koszmarnym zakątku. Złość na tego, który go do tej wyprawy namówił. Arnold von Egger, zwany Czarnym Eggerem, świecki rycerz w służbie krzyżackiej skłonił się jeszcze raz. Na młodej, szerokiej twarzy malowało się poczucie winy. – Wybaczcie, panie... – zaczął nie patrząc gościowi w oczy. – Wybaczcie, zaniedbałem... Wiem, nie czas na tłumaczenia, ale kto się spodziewał w taki czas... Sir Roger machnął tylko ręką. Perspektywa znalezienia się w ciepłej izbie, garnca grzanego wina, ciepłej strawy odegnała złość, która wzbierała w nim podczas długiego oczekiwania pod murami. – Nie szkodzi – wymamrotał łaskawie, czując, że cała twarz zdrętwiała z zimna. – Nie szkodzi – ·············powtórzył już wyraźniej. –Wiem, czas wojenny u was, tu, na posterunku u kresów, na rubieży... Istotnie, wiedział, iż mimo formalnego pokoju wojna tli się wciąż na pograniczu. Ostrzegano go po drodze przed bandami grasantów, przybywających z ościennego królestwa by pogan przeciwko Zakonowi wspierać. Ostrzegano przed samymi poganami, utajonymi wśród miejscowego ludu, poganami krwi chrześcijańskiej chciwymi, wciąż odprawiającymi swe obrzędy wszeteczne. Rycerz uwierzył w ostrzeżenia. Uwierzył tym bardziej, że ostrzegający go młynarz sam miał gębę zdeklarowanego poganina, który dopiero co zakończył wszeteczny obrzęd i nawet nie umył po tym rąk. Arnold von Egger speszył się jeszcze bardziej. Pokręcił głową. – Komtur zapewne przeciw pogaństwu pociągnął? – spytał sir Roger nie spostrzegłszy dziwnego zachowania młodego rycerza. – Plugastwo tępić, na chwałę Bożej Rodzicielki, którą na chorągwiach i w sercu nosicie? – Amen! – odparł machinalnie Arnold. – To jest, nie... To znaczy, tak, i w sercu.... Zaplątał się beznadziejnie. Sir Roger poklepał go krzepiąco po ramieniu. – Nie, komtur jest, w swojej komnacie... – wydusił z siebie młody rycerz po krótkiej chwili. – Wiecie, panie, to taka głupia sprawa wyszła, aż wstyd powiadać... Ale tego, pozwólcie, panie, do izby, ziąb srogi... Ziąb istotnie był srogi, lecz sir Roger zaciekawił się. – Ależ mówcie, panie. I tak zaczekać muszę, aż konia do stajen odprowadzą, cenny to rumak, jakiego w całym chrześcijańskim świecie nie znajdziesz. Dopilnować trza, czy stajenny zadbać potrafi... – Potrafi, potrafi – zapewnił młody rycerz skwapliwie. – Sam baczenie będę miał, możecie być spokojni. Zachodźcie do izby. Wyraźnie unikał wzroku sir Rogera, zaostrzając tylko jego ciekawość. – No dobrze... – mruknął wreszcie von Egger, widząc, że gość nie rusza się z miejsca. – Już powiem. Jednak milczał jeszcze chwilę, zanim w końcu zaczął. – Bo widzicie, panie, komtur w zamku jest, jeno w izbie się swojej zamknął. Kazał most podnieść i mówić, że go nie ma. Bo to wszystko przez knechtów głupich... Zaciął się znowu. – Co przez knechtów? – spytał sir Roger już ostrzej. Arnold von Egger wyprężył się słysząc ten ton. Rycerz uśmiechnął się nieznacznie. Sława największego pogromcy smoków miała swoje dobre strony. W hierarchii stał nieskończenie wyżej od młodego, choć dzielnego i prawego Arnolda, dobijającego się już swej własnej sławy pogromcy pogan. – Bo wiecie, głupi knecht pomylił się. – wypalił von Egger nie patrząc na sir Rogera. – Myślał, że to ten Mazur, co tu cały czas przyjeżdża. – I co? – spytał z niedowierzaniem sir Roger. – Przed jednym Mazurem kazał bramę podnosić? Co, myślał może, że zamek będzie zdobywać? – Nie znacie, go, panie... – pokręcił głową von Egger. – Znaczy, tego Mazura, nie komtura... On tu cały czas przyjeżdża, po córkę. Co to ją na zamku trzymamy, zbójom na gościńcu odjąwszy. To straszny człek, panie... Bardzo straszny... Sir Roger skrzywił się. Walka z pogaństwem swoją drogą, pogranicze, rubieże, pełzająca wojna. Ale żeby dziewkę w niewoli trzymać, nawet córkę śmiertelnego wroga... Nie rycerski to uczynek, pomyślał z dezaprobatą. Nie przystoi rycerzowi prawemu nawet słuchać o tym. Dziwne obyczaje tu panują, widać i oni, heroldzi cywilizacji pogaństwem i zdradą na wskroś przesiąkli. Spojrzał wyniośle na młodego rycerza, aż ten skulił się pod tym miażdżącym spojrzeniem. – To nie tak, panie, jak myślicie – wyjąkał, spuściwszy wzrok. – My byśmy ją oddali, nawet zaraz. Kłopot jeno i zgryzota. Cięgiem jeno po nocach na gęśliczkach gra, śpiewa, spać nie daje. A w dzień szkudna taka, tego nie zje, to niedobre... Zaraz byśmy ją oddali... – To czemu nie oddajecie? – warknął sir Roger ze złością. – Okupu chcecie? – Jakiego okupu? – von Egger wybałuszył oczy. – Toż komtur sam by zapłacił, by ją ojciec zabrał. Wszyscy bracia rycerze by dołożyli! Ino nie da się... – Jak to się nie da? – Ano, ojciec, jak ją zobaczył, pieklić się srodze począł od razu. Żeśmy ją zamienili, niedojdę mu chcemy oddawać. Nijak nie chciał słuchać, że taka od początku była. Powiedział, że takiej nie weźmie i już. Zezłościł się i knechtów jeno poszczerbił, szkód narobił. – Może istowo nie tę zbójom odjęliście? – zastanowił się rycerz. – Albo i zły ją odmienił? – Gdzie tam! – parsknął Arnold ze złością. – Od początku taka była! Toż ona znana na całą okolicę, a wierzcie mi, panie, nie z mądrości! Z urody, po prawdzie, też nie...Próbowalim... Arnold przerwał na chwilę. Z wieży poprzez szum wiatru dobiegł tęskny, acz mało harmonijny śpiew. Sir Roger wzdrygnął się, Arnold splunął. Konie zaczęły się szarpać u koniowiązu, z szubienicy za murem wzbiły się spłoszone kruki. – Sami słyszycie... – Arnold pokręcił głową zrezygnowany. – Próbowalim... Wiecie, panie, komtur próbował przyuczyć, choć by obyczajów nabrała. Służkę zakonną przydał do towarzystwa i nauki. Ale gdzie tam! Jak była głupia, tak i jest. A służka chce przejść do zakonu kontemplacyjnego, tam, gdzie milczenie ślubują. Za murami, gdzieś daleko w obskurnym miasteczku poczęły wyć psy. – Prowadźcie, panie, do izby – zdecydował sir Roger. Ciężka jest misja prawych rycerzy na pograniczu. *** W wielkiej zamkowej sali wiało chłodem, mimo ognia buzującego na olbrzymim palenisku. Długi stół był pusty, dopiero teraz służba poczynała się krzątać. Rycerz ciężko opadł na ławę. Dopiero teraz z całą siłą poczuł zmęczenie, dopiero teraz uświadomił sobie jak jest przemarznięty i głodny. – Wybaczcie, panie – z zażenowaniem odezwał się von Egger, gdy wydał już rozkazy służącym. – Komtur nie będzie nam towarzyszył. Tłumaczył, że niezdrów. Może to zresztą lepiej... Arnold przygryzł wargi, jakby wymknęło mu się coś niepotrzebnego. Sir Roger nie zwrócił na to uwagi, pochłonięty widokiem wnoszonych do sali mis z dymiącym mięsiwem i parujących dzbanów, z których unosił się korzenny aromat. – Będę czynił wam honory – powiedział Arnold. – Musicie, panie, zrozumieć... Tu pogranicze, rycerze zakonni z podjazdu wrócili, strudzeni wielce... Zabójca smoków machnął łaskawie ręką. Nie pora zwracać uwagę na honory. Po tylu dniach na solonym mięsie i pieczonej rzepie... Urwał potężny kawał razowego chleba, sięgnął do misy. I zamarł ze zdziwienie, widząc jak młody rycerz dobywa miecza. Arnold chwycił pieczony udziec, zamachnął się. Uciął plaster mięsa, usłużył sir Rogerowi. Ależ upadek obyczajów, pomyślał rycerz. No cóż, wysepka cywilizacji otoczona pogaństwem... Widząc jego wzrok Arnold poczerwieniał. – Wybaczcie – sumitował się po raz kolejny. – Mieczów ci u nas dostatek, ale tasaków zbrakło. Widzicie, było u nas niedawno poselstwo, od księżnej mazowieckiej. I taki jeden wszystkie tasaki w trąbkę poskręcał, myślał, że to kogoś bawi. Chełpił się, marne u was żelazo, mówił, niewiela nim dokażecie. Może i niewiela, a tymczasem nie ma czym mięsa rąbać. Czymkolwiek rąbana, pieczeń była niezła. Zwłaszcza po takiej drodze. Po kilku kubkach grzanego wina sir Roger zaczął dochodzić do siebie. – Wiecie, sir Rogerze... – zaczął rycerz Arnold niepewnie. – Jest jeszcze jedna sprawa... Dostaliście, widzę, mój list... Zabójca smoków skinął głową, nie mogąc mówić z pełnymi ustami. Przełknął z wysiłkiem. – Dostałem – odparł zaniepokojony. – Wszystko mi skryba odczytał. Czyż nie jest tak, jak napisaliście? – Ależ na pewno! – zapewnił von Egger pospiesznie. – To znaczy, o ile skryba dobrze zapisał... – zatroskał się. Otarł jasne wąsy. – Jest tylko jeden mały... A właściwie to nie ma... Sir Roger z trudem powstrzymał się, by nie zerwać się z ławy. Opanował się, takie zachowanie nie przystoi rycerzowi. – Nie ma smoka?! – okrzyku jednak nie powstrzymał. Po takiej drodze! Po poniewierce na kiepskich gościńcach, wśród ludu do zwierza bardziej podobnego. Po noclegach w zapchlonych gospodach, po pieczonej rzepie... Arnold wbił wzrok w stół, nerwowo kreślił esy floresy palcem zamoczonym w winie. – Ależ, co wy, panie... – mruknął cicho. – Jest smok, niejeden. Dużo ich tutaj. Ino nagrody nijakiej nie ma... Sir Roger już nie pytał. Cała droga na nic. Nie miał najmniejszej ochoty na darmowe łowy na potwora. Był zbyt zmęczony, by chociaż zakląć. Zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad swym niewesołym położeniem. Jutro będzie czas, by się martwić. Swoją drogą, pomyślał, ten gołowąs ma szczęście. Szczęście, że nie poluję na ludzi. Z przyjemnością wytrzaskałbym go po gębie rękawicą, wyzwał na udeptaną ziemię. Wymamrotał pod nosem przekleństwo. – Wybaczcie, panie... – Arnold von Egger znów zaczął przepraszać, jak to czynił od samego początku. – Pomyślałem sobie, że dla samej sławy potwora ubijecie, takiego, jakiego u was ze świecą szukać. Że szczęśliwi będziecie, mogąc bestię srogą pokarać, lud od terroru uwolnić... A pies z ludem tańcował, prawie na głos pomyślał sir Roger. Co mnie obchodzi lud, chudoba, nawet dziewice. Jedyne, czego potrzebuję, to pieniądze. A tu, okazuje się, nic z tego. Sława dzielnego zabójcy smoków to dobra rzecz. Ale oznacza też duże wydatki. Trzeba żyć na poziomie. – Panie? – z ponurego zamyślenia wyrwał rycerza natarczywy głos. Arnold wpatrywał się weń z napięciem. – Czego? – mruknął sir Roger niezbyt uprzejmie. – Bo wiecie, panie, jest jeszcze jedna sprawa... – von Egger swoim zwyczajem patrzył w ziemię. – Komturowi nie lza mówić, po coście przyjechali... Bo wiecie, on myśli, że przeciw pogaństwu ruszycie... Dobre sobie! Co on tu nagadał, z rozpaczą pomyślał sir Roger. Jeszcze tego brakowało, przeciw pogaństwu! Cholera, jakbym chciał przeciw pogaństwu, to w Palestynie ich ile chcesz. A klimat lepszy. Sam dolał sobie wina, uprzedzając usłużnego Arnolda. Pociągnął wystygły już nieco napój. Trzeba się spokojnie zastanowić. Miesiąc już straciłem, zima za pasem. Trzeba stąd ruszać czym prędzej, żeby tu do wiosny nie ugrzęznąć. Wstrząsnął się na samą myśl o spędzeniu zimy w Ortelsburgu. Chyba z samych nudów wyruszyłby przeciw poganom. Dobrze, wracać, tylko co dalej? – Smoków tu dużo, pod samym bokiem – Arnold niezrażony brakiem okazywanego zainteresowania ciągnął swój monolog. – Szkody czynią okrutne. Co prawda nie nam, jeno wioski pustoszą, bydło porywają. Nawet to dobrze, bo te wioski to ostoja pogaństwa. W ogóle, dziwny to kraj... Z kolei Arnold otrząsnął się z obrzydzeniem. – Smoki, poganie, kłobuki – ciągnął, popiwszy wina. – Takie, wiecie, złe duchy, jak zmokła kura wyglądające. Strzygi po lasach, utopce w jeziorach. Powiadam wam, pogaństwo to nic, nawet najazdy Mazurów zza granicy. Tu nie tylko rycerzy zbrojnych trzeba, ty trzeba specjalistów, nie przymierzając, jak wy... Albo i czarnoksiężnika. Ale cóż, komtur nawet słuchać nie chce. On tylko pogan widzi. Wszystko inne do niego nie dociera, nawet jak skrzaty nocą po zamku harcują. Myszy, mówi... A widzieliście, żeby myszy szczały do mleka? Sir Roger wzruszył ramionami. Starał się nie pijać mleka, niewiele go to więc obchodziło. – Nie widzieliście! – powiedział triumfalnie młody rycerz nie doczekawszy się odpowiedzi. – Co ja zresztą mówię, skrzaty! Tu w co drugim zagajniku złe siedzi, ślepia wytrzeszcza. Jeno komtur tego nie widzi, pogan ino... Ot, będzie ze dwie niedziele, smok nad samym zamkiem przeleciał. Krowę w pazurach niósł, żywą jeszcze. Tumult się wszczął, knechci z kusz poczęli szyć. Postrach w mieście. A komtur popatrzył w górę, głową pokiwał. Duże te bociany w tym roku, powiada. Nie dociera, mówię, nie dociera... Hier ist Krieg, powiada, obowiązków pilnować, nie za smokami ganiać. Dlatego nagrody nijakiej nie ma... – Mieszczanie nic nie dają? – spytał sir Roger bez większej nadziei. – Cechy? Arnold von Egger pokręcił smutno głową. – Ano, nie dają. Kraj wojną wyniszczony, biedny. Wioski wrogie, a miastu potwory się nie naprzykrzają. – A cechy? – nalegał rycerz. – Choćby po to, by łeb wypchany na ścianie powiesić, splendoru dodać. – Cechy też nie dają... – von Egger rozwiewał kolejne nadzieje. – Z tej przyczyny, że nie masz w mieście cechów. Dziura to prawa, powiadam wam, panie. Na zamku rzemieślników mamy, płatnerzy... W mieście szewców kilku, bednarz, i to wszystko. To jest... Tak, wiem, dopowiedział w myśli rycerz. To jest pogranicze. Pociągnął z kubka mocno już wystygłe wino, pogrążając się w niewesołych rozmyślaniach. *** Długo nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok na twardym posłaniu w surowo urządzonej komnacie. Trzeba przyznać, że zakonni rycerze nienawykli byli do luksusów. Może też srogi komtur, zahartowany nieustanną wojną nie pozwalał im zgnuśnieć. Cały zamek nosił piętno surowości obyczajów i ascezy. Począwszy od wielkiej sali, noszącej jeszcze widome ślady gniewu srogiego Mazura po ostatniej wizycie w sprawie córki, aż do tej komnaty. Wyścielona grochowiną prycza, toporny zydel stanowiły całe umeblowanie. Nawet wierny giermek musiał zadowolić się wiązką słomy przykrytą płaszczem na kamiennej posadzce. Zza okiennic dobiegały dźwięki gęśliczek i monotonny śpiew. W oddali wtórowały psy. Giermek chrapał, przewracając się z chrzęstem na swym słomianym posłaniu. Sir Roger rozmyślał z wytężeniem. Sytuacja była nieciekawa, chociaż już pod koniec wieczerzy usłyszał od Arnolda coś, co dało pewną nadzieję. Nie było nagrody za smoka. Nagrody z góry wyznaczonej. I nie było co na nią liczyć w państwie krzyżackim. Ale na południu, na Mazowszu... Jak mógł wywnioskować ze słów von Eggera panowały tam nieco inne obyczaje, bardziej przypominające te, do których przywykł. Można ubić bestię, zawieźć tam łeb, potargować się. Nie musi od razu mówić, że smoka ubił za granicą. Arnold wprawdzie mówił, że lud tam dziki, w dodatku poganom sprzyjający. Ale też opowiadał o dwornych obyczajach na ciechanowskim zamku, o turniejach, gonitwach, pięknych damach. O goszczących zachodnich rycerzach. Coś mówiło sir Rogerowi, że będzie tam lepiej niż tu, w tym zamku, gdzie czuło się nastrój oblężonej twierdzy. Pozostawał tylko jeden problem. Trzeba zabić smoka. Właściwie problemy były dwa. Po pierwsze, jak zdążył się zorientować z opowiadań, smoki były tu wyjątkowo okazałe i groźne. Przypuszczał, że to z powodu srogiego klimatu, a być może dlatego, że nikt ich tu jak dotąd nie tępił. Drugi problem był gorszy. Rzemiosło było tu bardzo słabo rozwinięte. Mógł się sam przekonać, widząc wyjątkowo źle uszyte ciżmy, które nosili służący. W dodatku brak nagrody. Nie ma co liczyć na przedsiębiorczego szewczyka znęconego wizją awansu. Smoka trzeba zabić samemu. No cóż, nie pierwszy raz, pomyślał melancholijnie zdmuchując kaganek. Nie był zachwycony, ostatecznie było to bardzo dawno. Jednak nie było wyjścia. Gdy zasypiał, pomyślał jeszcze, że komtur jest wyjątkowo skąpy. Nie miał wprawdzie córki na wydaniu, zawsze jednak mógł zaoferować dzielnemu szewczykowi za żonę swą mazurską brankę. *** Ranek wstał ciemny, bardziej zimowy niż jesienny. Gdy rycerz wyszedł na podwórzec śnieg pokrywał bruk cienką, lecz nie topniejącą warstwą. Sir Roger przeciągnął się, rozprostowując kości obolałe po niewygodnym posłaniu. Zamek był okazały. Wysokie, potężne mury z czerwonej cegły, masywne wieże. Potężne budynki spichrzy i arsenałów. Most był opuszczony. Przed bramą stał wóz, dwóch żydowskich kupców zamaszyście gestykulując kłóciło się ze strzegącym bramy knechtem. Knecht dłubał spokojnie w nosie nie zwracając uwagi na coraz natarczywsze głosy i gesty. Rycerz postanowił zajrzeć do stajni, jak też zajęto się jego bojowym wierzchowcem. Wprawdzie młody Arnold obiecał wszystkiego dopilnować, ale zawsze warto sprawdzić. Koń wart był majątek, zaś w obecnej sytuacji był niewątpliwie najcenniejszą częścią dobytku rycerza. Rycerz ruszył w kierunku stajni. – Herr Roger! – usłyszał za sobą. Odwrócił się, by z szacunkiem pokłonić się rycerzowi i zakonnikowi. Komtur odkłonił się niedbale, nie zatrzymując się nawet. Czerwona twarz buchała złością, nie licującą z powagą zakonnej osoby. Nie bacząc na powagę sir Rogera, na sławę znaną w całym chrześcijańskim świecie stanął tuż przed nim. Mimo wczesnej pory komtur miał na sobie pełny pancerz, okryty białym, przekreślonym krzyżem płaszczem. Brakowało jedynie hełmu, spod okrywającej głowę misiurki wymykały się rude kosmyki. Komtur był wściekły. Sir Roger skłonił się raz jeszcze, nieco chłodniej. Ostatecznie był gościem, nie chciał uchybiać obyczajom. Twarz komtura poczerwieniała jeszcze bardziej. Rycerz chciał wypowiedzieć słowa powitania, nie zdążył jednak. – Tu przedmurze chrześcijaństwa, verstanden? – wykrzyknął komtur łamaną francuszczyzną. – Tu walczyć z pogany! Nie ze strzyga, nie z Teufel! Znaczy, z Teufel też, ale po naszemu! Pracą i modlitwą, czasem tylko mieczem przez łeb! Nie sława, jeno obowiązek! Komtur aż się zachłysnął. Knechci i sługi starali się zniknąć z pola widzenia. Korzystając z przerwy sir Roger wpadł mu w słowo. – Smok, szlachetny komturze, Bogu przeciwną bestią jest – zaczął pojednawczo. Nie miał problemów z językiem, poznał tutejszą mowę podczas rocznych bez mała wędrówek po niemieckich księstwach. – Przeto uczynkiem dobrym na miarę rycerską jest pokonać go, moce piekielne upokorzyć. Co na pożytek Zakonu całego... Urwał, widząc jak komtur wybałusza oczy ze złością. – Himmelherrgott! – zgrzytnął zębami prawy i święty rycerz Maryi Panny. – Hier ist ordnung! Tu nie ma żaden szmok! Keine szmok! Knecht wykłócający się z żydowskimi kupcami zniknął z załomku murów. Kupcy pozbawieni słuchacza zamilkli, zaintrygowani znajomym słowem. – Shmock? – spytał jeden unosząc brwi. Drugi pociągnął go za rękaw chałata. Pierwszy spojrzał na komtura, po czym obaj skwapliwie poszli za przykładem knechta. – Keine szmok, keine Geld! Przyczyna niechęci komtura do wiary w smoki stała się jasna. – Szlachetny komturze – zaczął znów rycerz, widząc, że twarz komtura zaczyna sinieć. – Nie oczekuję ja doczesnej nagrody. Pełnię swoją misję ile sił starcza, by świat od plugastwa zbawiać, w imię Boże i Świętego Jerzego, któregom na patrona swych poczynań i wzór niedościgły przyjął. Tak i teraz bez trwogi na bestię wyruszę nie mieszkając... Komtur przybrał znów nieco zdrowszy odcień. Być może krew zaleje go jeszcze nie tym razem. – Skoroś nie dla zysku a czczej sławy przybył... – zaczął łagodniejszym głosem. – Wprawdzie nie smok naszym głównym jest wrogiem, jeno poganie i przeklęte Mazury, że o Żmudzinach już nie wspomnę, ale skoro przybyłeś... I nagrody nie oczekujesz... Witaj przeto w naszym zamku, gościem bądź, póki w bój nie wyruszysz... Sir Roger odetchnął nieznacznie. Jego przemowa, najlepsza od lat odniosła skutek. Komtur sięgnął do boku. – Klnę się... – sapnął wydobywając miecz. – Klnę się na tę rękojeść, iż pomocy w twym zbożnym dziele... Z wieży dobiegły pierwsze tony gęśli. – Herr Jesus! – wrzasnął komtur, wzywając imienia Zbawiciela swego jak najbardziej nadaremno, śpiew bowiem nie ucichł. Zamachnął się i cisnął mieczem w stronę ciemnego okienka, z którego dobywała się melodia. Oręż z brzękiem uderzył o mur, odbił się nieszkodliwie. Komtur zgarbił się, przycisnął dłonie do głowy jakby w obawie, by nie pękła. Ruszył przed siebie mamrocząc coś pod nosem. Sir Roger posłuchał chwilę tęsknych tonów, po czym pospiesznie podążył za nim. *** Grube mury chroniły nieco, zwłaszcza gdy zawarto wierzeje. Komtur opadł na ławę. – Słyszycie, panie? – spytał z rezygnacją. – Ona tak cały dzień... A i w nocy potrafi. Rycerz przytaknął. Mimo, iż spędził w zamku tylko jedną noc zdążył już sam się przekonać. – Smoki, mówicie, zabijacie... – komtur zamyślił się. – Wiem, sława was wyprzedza, nawet tu słyszeliśmy o was. Chwalebna to rzecz, chwalebna, piekłu na pohybel stwory diabelskie niszczyć. Ale wiecie, u nas gorsze plagi... Popatrzył chytrze na rycerza. – Nie mówię, smoka roztratować, wielka to rzecz. Ale tutaj, skoro przybyliście, możecie inaczej się Bożej sprawie przysłużyć... Sir Roger słuchał przez uprzejmość, domyślając się już, co usłyszy. – Tu pogaństwo wrogiem jest głównym, i źli sąsiedzi. Ot, jest taki, niedaleko, na grodzie Pupy osiadły. Kat męża i niewiasty, przez niego całe pogranicze krwią spływa. Nie, nie, nie mówię, że rady mu nie damy, ale skoro już jesteście, to może najpierw spróbujecie... Rycerz stanowczo pokręcił głową. – Żałuję, cny komturze – odparł. – Rad bym wielce pomóc wam, alem śluby poczynił. Zabraniają mi one z ludźmi walczyć, póki ostatni smok oddechem swym ziemię plugawi... Komtur posmutniał wyraźnie. – Jeden wyjątek śluby mi dozwalają, honoru swego bronić – ciągnął rycerz. – A, to nie ma problemu! – ożywił się komtur. – Powiedzcie jeno, że ode mnie przybywacie, zaraz wam w gębę napluje. Wtedy honoru bronić możecie. – Żałuję, może innym razem – uciął dalsze namowy sir Roger.– Smok mym jest przeznaczeniem. Zapadło milczenie. Dopiero gdy słudzy przynieśli garnce piwa komtur odezwał się. – A kiedyż to na smoka zamierzacie ruszyć? – spytał. Zabójca smoków otarł pianę z ust. – Nie wcześniej niż w dwie niedziele. Teren obcy, ludzi rozpytać trza, bestii plugawe obyczaje poznać. Plotkę po mieście puścić, dodał w duchu. Popatrzył nieznacznie na służących, stojących pod ścianą sali. Zobaczył, że nadstawiają uszu. – Bo wiecie, szlachetny komturze, smok bestią straszliwą jest, ale czasem głupią. Jako ten funt hufnali. Zdarza się, że tak się w swej pazerności zapamięta, iż nie tylko rycerz, ale człek prosty zdoła go pokonać... Ha, wiele znam przypadków, gdy bestię srogą prosty szewczyk albo i inny pachoł poraził, do sławy i zaszczytów dochodząc. Jeden z pachołków postąpił do przodu, nie chcąc uronić słowa. – Sposobem też można, jako to dzielny szewczyk kiedyś uczynił – ciągnął rycerz udając, iż nie dostrzega zainteresowania. – Podstępem bestię struć. Ale nawet i z orężem dzielne pachołki nieraz stawały, sławę zdobywając, do rycerskiego stanu się wynosząc. Książęce córki za żony pojmując. Komtur kręcił z powątpiewaniem głową. – Ten nasz głupi nie jest – mruknął. – Szkody straszne czyni. Wioski spustoszył, nawet tabory potrafi atakować. Rycerz zdziwił się srodze. Nie spotkał jeszcze takiego potwora, co ryzykowałby atak na chronione tabory. Owszem, wioskę spustoszyć, bydło pożreć, nawet dziewicę. Widać wygłodzone bestie w tym wyniszczonym wojną kraju. Znów poczuł przypływ zwątpienia. Z tego co słyszał, wszystkie smoki, które w życiu napotkał były niczym w porównaniu z miejscowymi. – Wiecie, panie, tak myślę... – komtur ściągnął misiurkę, w zamyśleniu podrapał się po rudej, przetykanej siwizną spotniałej czuprynie. – Tak myślę, że i wam trudno z bestią będzie. Co tu mówić o szewczykach czy innej hołocie. Toż kiedyś kompania knechtów smokowi nie zdzierżyła, srodze ich poszczerbił. Nie mam mowy, żaden szewczyk, żaden podstęp się nie zda, jeno wy, panie, wasza sława... A niech cię, zaklął w duchu rycerz. Dzięki za dobre słowo. Spostrzegł, jak pachołkowie usuwają się cichaczem. No nic, pomyślał, jeszcze mamy czas, może ziarno zakiełkuje. Zbrojni w karczmie też swoje opowiedzą. Szewcy tutaj marni, ale może któryś się skusi. Nie, żeby od razu smoka zabił, ale może odciągnie uwagę, łatwiej będzie. Nieco podniesiony na duchu rycerz zajął się piwem. *** Smok unosił się wysoko, niesiony prądami powietrza na rozpostartych nieruchomo skrzydłach. Wysoko, patrząc z ziemi można było wziąć go za dużego ptaka. Jego ostry, smoczy wzrok pozwalał z tej wysokości dostrzec wszystkie szczegóły na ziemi. Był bestią groźną i złośliwą, dufną w swą siłę i przebiegłość. Od lat grasował w tej okolicy, sprzyjała temu wojna i panujący chaos. Nikt go nie ścigał, nikt nie próbował ubić w jamie. Ludzie bronili się tylko, i to tylko wtedy, gdy atakował ich bezpośrednio. Na rabunki bydła nawet nie reagowali, traktując je jak dopust Boży. Tu nie było błędnych rycerzy, szukających sławy w łowach na smoki. Nie było zawodowych zabójców. Smok przypominał sobie, jak to w latach młodości musiał sypiać czujnie, nasłuchując, czy nie zbliża się żądny chwały rycerz. Tak było w kraju, który dawno opuścił. Tutaj, w tych lasach, w bezkresnej puszczy zwanej przez ludzi Wildniss znalazł to, czego szukał. Tu miał wszystko, czego chciał. Obfitość pożywienia, ludzki strach i odrazę. Zwłaszcza z tej odrazy był szczególnie kontent. Jego orli wzrok dostrzegł na dole ruch. Wąskim traktem wśród bagien poruszał się tabor. Zniżył nieco lot by się lepiej przyjrzeć. Kilka zaprzężonych w woły wozów, eskortowanych przez zbrojnych. Wozy ciężko wyładowane, pewnie wiozą ziarno. Zawahał się. Nic mu po ziarnie. Z drugiej strony... Z drugiej strony warto ludziom przypomnieć, kto rządzi w tych lasach. Niewiele myśląc, co zresztą jest u smoków normalne, ruszył do ataku. Rycząc pikował prosto na tabor, widząc rozbiegające się ludzkie figurki. Nie spodziewał się przeciwdziałania, nie przy zaskoczeniu. Istotnie, na jego spotkanie nie wzbiły się bełty. Nad ziemią wyrównał i pomknął wzdłuż traktu. W jednym nalocie mógł zaledwie dwukrotnie ziać ogniem, toteż gdy minął kolumnę zakręcił w ostrym podciąganym zakręcie, nabierając wysokości. Rzucił okiem na kolumnę, na trzy płonące wozy, na osmalone poskręcane z żaru ludzkie sylwetki. Trzeba jeszcze raz, postanowił, skręcając ostrzej, uważając, by przy utracie szybkości nie zwalić się w skręcie na ziemię. Znów zapikował. Okazało się, że paru knechtów było odważniejszych, albo po prostu nie mieli tyle wyobraźni. Gorączkowo kręcąc korbami kusz zdążyli je napiąć. Gdy wyrównywał lot nad kolumną powitały go bełty. Poczuł trafienia, na szczęście pociski przebiły tylko błonę skrzydeł. Trafienia, oraz to, że oślepiał go dym spowodowały, że udało się zapalić tylko jeden z dwu pozostałych wozów. Opuścił się tuż nad korony drzew by uniknąć ostrzału podczas odchodzenia od celu. Trafione skrzydło drgało nieco, nie czuł jednak bólu. Takie trafienie było niczym, nawet po ugodzeniu w bardziej żywotne części byłby zdolny powrócić do pieczary. Dla pewności trzymał się nisko, omijając machinalnie przeszkody terenowe. Taki lot był najbezpieczniejszy. Znów pokazał, kto jest panem tych uroczysk. Nikt nie ośmieli się zakłócać mu spokoju. *** Zasiane ziarno plotki wschodziło. Miejscy rzemieślnicy, marni, bo marni, szeptali po kątach o nadarzającej się okazji. Nagle okazało się, że w małej mieścinie na krańcu świata jest wielki popyt na smołę, siarkę, saletrę i skóry owcze. Rycerz, gdy mu o tym doniesiono, uśmiechnął się pod wąsem. Wprawdzie od wieków już smoki nie nabierały się na faszerowane owce, ale widać sprawy szły w dobrym kierunku. Hołota szukała sposobów. Tylko patrzeć, jak ktoś, komu nie starczy cierpliwości i środków na zakup niecodziennych ingrediencji ruszy na smoka osobiście. Wschodzące kiełki rzemieślniczych nadziei jak mróz zwarzyła wiadomość o ataku na konwój. Sir Roger, gdy mu o nim doniesiono zaklął szpetnie. Bestia była bardziej agresywna, niż to sobie wyobrażał. Nastroje wśród rzemieślników opadły. Na szczęście tylko na chwilę. *** Tym razem nie można było liczyć na zwykłe szczęście. Toteż przed wyruszeniem prócz kuszy sprawdził pieczołowicie miecz. Podociągał rzemienie uprzęży, naoliwił przyłbicę. Tym razem może przyjdzie samemu stanąć naprzeciw bestii. Tak, jak kiedyś, dawno temu, pomyślał, przyglądając się, jak kapelan zamkowy błogosławi go znakiem krzyża. A, co tam, jakoś to będzie.... Gdy przejechał dobrą milę przez przepastne lasy począł powoli zmieniać zdanie. Gdy za zakrętem drogi zniknęły wyniosłe zamkowe mury, nad głową zamknął się dach ciemnych, świerkowych gałęzi rycerz poczuł ogarniające go zwątpienie. Zaczął zastanawiać się, czy dobrze uczynił, ruszając samopas. Bez czeladzi, bez ciężkiego sprzętu, który woził ze sobą. Jak dotąd tak się składało, że sprzęt nie przydał się ani razu. Nigdy nie musiał organizować obławy, nie musiał oblegać bestii w jej barłogu. Wyruszał sam, co w końcu stało się częścią jego legendy, jego znakiem. Zbrojni czekali, popijając piwo i wielce sobie chwaląc takie postępowanie. Musiał ruszać sam. Nie mógł pozwolić sobie na świadków swych dokonań. Ciężki sprzęt zgromadził już dawno, na wszelki wypadek. Część odkupił prawie za bezcen od wdowy po rycerzu, który podczas obławy na całkiem niewielkiego gryfa potknął się w najgorszym dla siebie momencie. Nie to zresztą było najgorsze, iż potknął się, ścigany przez potwora. Gorsze było, że zaraz próbował powstać. Trafił go bełt przeznaczony dla gryfa. Sprzęt był zacny. Były plecione z grubych sznurów sieci, do chwytania potworów jak tłustych karasi. Były odporne na smoczy ogień zbroje i specjalne pancerze dla koni, ciężkie zresztą i nieporęczne, niechętnie używane przez wytrawnych łowców. Cóż z tego bowiem, że można przetrzymać atak płomieni, gdy nie sposób było uchylić się przed ciosem ogona? Tak czyniła większość smoków, najpierw ziały, a potem dla pewności na odlew ogonem. Była też niewielka balista, strzelająca monstrualnymi, okutymi żelazem strzałami. Takie strzały przebijały bez problemów smoka na wylot, nawet te nieliczne bestie z warstwowym pancerzem. Miała jednak istotną wadę, była bardzo ciężka i nieporęczna, trudno było nią manewrować w terenie. Sir Roger dokupił kiedyś od sławnego alchemika i czarodzieja magiczne bełty, przeznaczone specjalnie na smoki. Bełty owe naprowadzały się same na cel, alchemik stawiał na to swą cała reputację. Do tej pory rycerz ich nie użył, słyszał bowiem opowieści, że pociski potrafiły się naprowadzać równie dobrze na inne przypadkowe cele w okolicy, jak to konie, psy lub podwładnych. Wyglądały jednak bardzo profesjonalnie, robiły wielkie wrażenie gdy pokazywał je przed wyprawą. Teraz, jadąc podobną do ciemnego tunelu wśród przepastnych lasów rycerz zastanawiał się ponuro, czy dobrze uczynił. Czy nie lepiej byłoby tym razem ruszyć całą potencją, zorganizować obławę, podciągnąć ciężki sprzęt. Dać wreszcie rozleniwionej świcie zarobić na chleb. Po kilku dniach przymrozków szła odwilż. Z gałęzi wyniosłych drzew kapała wilgoć, zimna mgła osiadała na odzieniu. Śnieg jeszcze nie topniał. Nie topniał. I na wąskim trakcie widać było odciśnięte wyraźnie ślady. Ktoś jechał tędy całkiem niedawno, jechał kierując się wprost na smoczy barłóg. Rycerz zwolnił, pochylił się w kulbace przyglądając śladom. Jeden jeździec, śpieszył się wyraźnie. Na twarzy ocienionej zwilgotniałym od mgły kapturem pojawił się nieznaczny uśmiech. A więc jednak! Wyprostował się, ruszył teraz wolniej, ostrożniej, nasłuchując uważnie. Nieznajomy wyprzedzał go znacznie, świadczyły o tym rozmazujące się już, nadtajałe ślady. Jak dobrze pójdzie, powinien dojechać już po wszystkim. Legowisko potwora było coraz bliżej. Nadstawiał ucha, chcąc usłyszeć zawczasu ryki, łopot skrzydeł, trzask tratowanych zarośli. Ale jeszcze nie. Z lasu dobiegł tylko szyderczy, przypominający pianie koguta chichot kłobuka. *** Przez gęsty młodnik przedzierał się ostrożnie, przeklinając pod nosem uderzające w twarz kłujące gałęzie, uchylając się przed spadającą za odrzucony na plecy kaptur nie stopniałą jeszcze okiścią. Dochodzące z coraz mniejszej odległości odgłosy walki już ucichły. Po ostatnim głuchym "puff", oznaczającym niechybnie erupcję ognia ze smoczej gardzieli, po ostatnim bolesnym ryku zakończonym głuchym łomotem, od którego zadrżała ziemi, wszystko zamilkło. Słychać było tylko z dala skrzeczenie przerażonej sójki. Na skraju młodnika rycerz pochylił się, ostrożnie odgarnął zasłaniające widok gałęzie. Spojrzał na podmokłą, pokrytą stratowanym śniegiem i błotem polanę. Znów uśmiechnął się pod wąsem. Wszystko odbyło się tak, jak zawsze. Tak, jak powinno się odbyć. Nad olbrzymim, pół polanki zda się zawalającym nieruchomym cielskiem stał oddychając chrapliwie pleczysty osiłek w skórzanym kubraku bez rękawów. W chłodnym powietrzu parował cały z wysiłku jak koń po wyczerpującym biegu. W opuszczonej, powęźlonej muskułami ręce trzymał wielką, okutą pałę, zbroczoną na końcu czarną krwią posoką. Na ten widok sir Roger skrzywił się. Pała, a więc trofeum popsute, musiał rozbić smokowi łeb. Rozpostarte bezwładnie na ziemi błoniaste skrzydło jeszcze lekko drgało. Rycerz sięgnął po bełt, by załadować napiętą kuszę. Wiedział, że przedzieranie się przez gąszcz z naładowaną bronią to proszenie się o nieszczęście. Starannie ułożył pocisk w rowku kuszy. Uniósł broń. I zaraz opuścił. Poczuł, jak coś nieprzyjemnie ostrego napiera na łopatkę, prawie przebijając łosiowy kubrak. Sir Roger nie miał zwyczaju dyskutować z faktami, zwłaszcza nieprzyjemnymi. Ostrożnie położył kuszę przed sobą, trzymając palce z daleka od spustu. Uniósł dłonie, nie próbując się odwracać, stał spokojnie, bez ruchu. Tak dać się podejść, prawie splunął ze złości. Nic nie usłyszeć, nie obejrzeć się za siebie. Nacisk zelżał. Rycerz odwrócił się powoli, dbając, by uniesione ręce były cały czas widoczne. Coś nieprzyjemnie ostrego okazało się ostrzem sulicy, które teraz znalazło się pod podbródkiem rycerza. Na jej drugim końcu zobaczył równie pleczystego draba jak ten, co stał z pałą nad pokonanym smokiem. Drab wpatrywał się w rycerza bezczelnym spojrzeniem, w równym stopniu pełnym nienawiści co wrodzonej tępoty. Trzeba spróbować, pomyślał rycerz. Cholera, i tak pewnie nie zrozumie... Spojrzał wyniośle na draba, z wyglądu ucznia szewskiego z małymi szansami na wyzwolenie. – Zabieraj to, sierściuchu! – zaczął lodowatym tonem. Wiedział, że chama najlepiej od razu z góry. Znam ja was, skurwysyny, pomyślał, znam, jak... Skrzywił się na niezamierzoną ironię. Jednocześnie spróbował odsunąć godzący prosto w grdykę grot. Grot ani drgnął, człowiek trzymający drzewce nie zmienił wyrazu twarzy. Wynikało z tego kilka ważnych wniosków. Drab był głuchy, albo nie rozumiał. Ale był silny, bardzo silny. – Na szlachcica się porywasz! – wrzasnął rycerz już z mniejszym przekonaniem. – Nie ujdzie ci to.... Z boku zatrzeszczały gałęzie. Ktoś przedzierał się przez młodnik. Ten nie szedł cicho, robił tyle hałasu, że słychać go było z daleka. Rycerz usiłował dojrzeć, nie tracąc jednocześnie z oczu zagrażającego wciąż ostrza. Zrobił przy tym straszliwego zeza. Z gąszczu wyszedł drugi rzemieślnik. Starszy, postawny mężczyzna z posiwiałymi, obwisłymi wąsami. Nieco przygarbiony od wieloletniego ślęczenia nad kopytem. Uśmiechał się złośliwie i złowrogo. Kurwa, o co tu chodzi, prawie na głos jęknął sir Roger. Przecież nie o rabunek. Zbój, psia jego mać, na traktach napada, tam jego miejsce przyrodzone. Nie lezie za człowiekiem pod smocze legowisko... – Rycerza oprymujecie! – spróbował jeszcze raz. – Chamy bure! Na szubienicę za to! Ćwiartowanie! A potem rozwłóczenie! Żeby człeka wyższego stanu... Stary tylko pokręcił głową uśmiechając się ironicznie. Widać zrozumiał. – Uspokójcie się, panie rycerzu – podszedł bliżej. – Nie uchodzi, by słynny sir Roger z Mons... Pochylił twarz, zionąc rycerzowi prosto w nos piwem i niewątpliwie czosnkiem. Rycerz usiłował się odsunąć, jednak nacisk ostrza na skórę nie pozwolił na to. Z tyłu zatrzeszczały łamane gałęzie. Ktoś jeszcze przedzierał się przez zarośla, czyniąc jeszcze więcej hałasu. Stary wyszczerzył popsute zęby. – Uspokójcie się, panie szlachcic – zasyczał jadowicie. – Uspokójcie się, szlachetny sir Rogerze! A może wcale nie Rogerze? Może wcale nie sir? Krew odbiegła z twarzy rycerza. Poczuł, jak mięknął mu nogi. – Skąd, kurwa, wiesz?! – wypalił bez zastanowienia, zanim zdążył ugryźć się w język. Z tyłu ktoś sapnął, jakby krztusząc się śmiechem. – Ode mnie! – usłyszał za sobą głęboki, kulturalny głos. Rycerz odwrócił się, jakby ostrze sulicy dźgnęło go w tyłek. Na pysku smoka trudno rozpoznać uczucia. Jednak widząc przed sobą smoczą gębę sir Roger mógłby przysiąc, że smok jest szczerze ubawiony. *** – Ode mnie – powtórzył potwór, z ukontentowaniem machnął ogonem obalając kilka młodych sosenek i przy okazji osiłka z pałką, stojącego opodal. – O, przepraszam.... – dodał, widząc, jak osiłek zbiera się z ziemi wypluwając śnieg i igliwie. Z zamętem w głowie rycerz spojrzał tylko na starego szewca. Ten tylko skinął głową przygryzając z zadowoleniem siwego wąsa. – Dogadaliśmy się – dodał smok swym głębokim głosem. Gdyby zamknąć oczy możnaby przysiąc, że przemawia gruby, jowialny szlachcic. Nawet akcent był odpowiedni, bez typowego dla smoków chrapliwego przydechu, bez połykania końcówek wyrazów. – Dogadaliście się? – prawie szeptem, z niedowierzaniem zwrócił się rycerz do starego. – Dogadaliście się? Ze smokiem?! – A wierę, ze smokiem! Bo bestyja to wprawdzie plugawa i piekielna... Smok chrząknął znacząco, buchając niewielkim obłoczkiem dymu. Stary zastrzygł uszami i nieco spuścił z tonu. – Tego, co to ja mówiłem... Ano w porównaniu z nim to jesteście kurwi syn, panie, he, he, rycerzu... Dogadalim się. Powiedział nam, co z ciebie za sukinsyn, co z naszymi kamratami robisz. Powiedział nam, ktoś ty, chamie bury, jako to sam na nas mówiłeś, lepszy nie będąc. Tfu! Stary strzyknął śliną na buty rycerza, celnie zresztą. Sir Roger pobladł jeszcze bardziej. – A ty? – spytał cicho. – Skąd wiesz? Smok popatrzył uważnie. – Rzekłbym, że w twojej obecnej sytuacji to wszystko jedno, czy się dowiesz, czy nie – zaczął z namysłem. – Ale nie, nie będę taki. Otóż młodym smoczęciem będąc... Przysiadł wygodniej na tylnych łapach. – Młodym smoczęciem będąc, ze stryjcem swym przed jamą się siedziałem, nie wadząc nikomu, kości dogryzając. I zjawił się ten, no wiesz Roger. Prawdziwy. Bez dania racji na nas uderzył, wyzwawszy wprzódy od... Nie, nawet nie będę powtarzał. Przyznaję, pola ustąpiłem, stryjca w opresji zostawiając. Poradziłby sobie, gdyby nie ty... Rycerz przymknął oczy. Owszem, poradziłby sobie. Gdyby nie młody czeladnik szewski, co w poszukiwaniu losu odmiany pociągnął chyłkiem za zabójcą smoków. Wspomniał powalonego ciosem ogona rycerza, hełm strącony z zakrwawionej głowy. Jego przerażone oczy, rękę macającą rozpaczliwie w poszukiwaniu rękojeści wytrąconego ciosem miecza. Pamiętał, jak nie bacząc na nic wyskoczył z zarośli, porwał oręż, ciął na odlew we wznoszącą się nad nim, łabędzi wygiętą szyję, na końcu której kołysał się potworny łeb szczerzący kły. Pamiętał, jak cielsko zwaliło się z łomotem. Jak cucił rycerza, jak podtrzymywał go, wstrząsanego torsjami. Jak padł na kolana... – Widziałem, jak padłeś przed nim na kolana – dodał smok, obserwując uważnie poruszoną wspomnieniem twarz. – Jak błagałeś, by swym giermkiem pozwolił zostać, buty niemalże mu całowałeś. Sir Roger, czy jak mu tam, nie był już blady. Poczerwieniał na samo wspomnienie. – Słyszałem, jak ci powiedział, żebyś, excusez le mot, spierdalał... – wydawało się, że w głosie potwora zabrzmiało coś na kształt współczucia. Ten dzień, kiedy po raz pierwszy zabił smoka. Kiedy słuchając wzgardliwych słów o tym, jak to cham chamem, zobaczył zamiast wykrzywionej szyderczo, jeszcze zakrwawionej twarzy czerwoną mgłę przesłaniająca wszystko. Kiedy poczuł w dłoni wciąż ściskaną kurczowo rękojeść miecza. Rycerz też ją spostrzegł. Kazał oddać miecz, by chamska dłoń nie brukała szlacheckiej broni. Dostał ją z powrotem, natychmiast. Prosto w gardło. – Zastanawiałem się, jak ci się udało. – ciągnął smok. – odjechałeś w jego zbroi... – Dosyć gadania, smoku plugawy – wyrwał się stary. – dogadalim się, to przetrąć mu kulasy, jak było ustalone, a mu go już sprawim... – Cisza, chamy bure! – huknął smok, aż echo zagrzmiało po lesie. – Teraz ja mówię! Chamy bure istotnie się uciszyły, cofnęły się nawet nieco. Jak się udało, pomyślał człowiek zwany sir Rogerem. Sam się nieraz nad tym zastanawiał. Gdy stał wtedy nad trupem rycerza był pełen rozpaczy. Nic nie wyszło ze służby u możnego, dzielnego pana. Teraz czekała w najlepszym wypadku szubienica. Nie zastanawiał się wiele, gdy obdzierał zwłoki ze zbroi. Chciał tylko uciec jak najdalej. Jednak gdy ochłonął... Gdy ochłonął, zaczął myśleć. I postanowił zaryzykować. Wiedział wiele o smokach, o rycerzach. Od lat czekał na swą okazję, święcie wierzył, że będzie kimś więcej, niż pieprzonym szewcem. Od lat marzył. Wiedział sporo. Zjawił się w zamku, cisnął smoczy łeb komesowi pod nogi. Zgarnął nagrodę, opuszczoną cały czas przyłbicę tłumacząc ślubami srogimi, co dwie niedziele po zabiciu bestii zakazują twarz odsłaniać. Wszyscy uwierzyli, bo dlaczego nie? Z początku zamierzał odjechać w dal, ciesząc się pieniędzmi. Potem jednak postanowił kontynuować grę. Wiedział, że sir Roger był błędnym rycerzem, od lat bawiącym poza domem. Był w jego wieku, podobny nawet trochę. Zaryzykował. Wszystko poszło dobrze. Nawet zaniedbywana od lat żona nic nie podejrzewała, gdy zjawił się na rodowym zamku. Broda i długie włosy (znowu śluby!), blizna, której dorobił się jeszcze w warsztacie, gdy majster przeciągnął go pocięglem po grzbiecie, a on rozbił sobie twarz o kopyto. Wszystko to odsuwało podejrzenia. Tylko żona, całkiem niezła zresztą, była mile zaskoczona sprawnością w alkowie. Wszelkie pytania zbywał opowiadając o pamięci szwankującej nieco po wrednym ciosie smoczego ogona w potylicę. Udało się... Udawało się... Do czasu, jak widać. – I co teraz? – spytał smoka. Z chamami nie chciał rozmawiać. – Dogadaliście się, mówisz. Może mnie więc oświecisz. Był zrezygnowany. Smokowi może by się odjął, ale nie tym... – Znam ja was, skurwysyny – mruknął pod nosem. – Znam jak siebie samego... – Co tam mruczysz? – zainteresował się smok uprzejmie. – Nieważne zresztą. Otóż wyjaśnię ci. Mam ci przetrącić kulasy, jako rzekł ten dobry człek. Potem cię sprawią. Ja zaś oddalę się i wszystko zostanie po staremu, tak jak było, zanim cię tu przyniosło... Dogadali się ze smokiem, niebywałe, pomyślał rycerz. Wciąż uważał się za rycerza, zapracował na to. Może nie? – To nic osobistego – zapewnił smok. – Nie chodzi o zemstę, w każdym razie nie mnie. Ty burasom owszem, zemścić się chcą za konfratrów, zawzięte to takie. Ja nie chcę się mścić, nawet za stryja. Należało mu się, bijał mnie zawsze, kąski najlepsze zabierał, owieczki, mnie tylko dziewice zostawiał. A one, jak wiesz, nienajlepsze, niezależnie od tego, jak się ich używa... Smok zaśmiał się, puszczając obłoczki dymu. – Ja chcę tylko spokoju. Ma zostać po staremu. I nie potrzeba nam tutaj różnych błędnych czy obłędnych, nieważne, prawdziwych, czy fałszywych... Jak oni cię sprawią, odstraszy to innych, wierz mi... Dogadali się ze smokiem... – Dogadaliśmy się – smok popatrzył po zadowolonych gębach szacownych rzemieślników. – Wieść o tym, jak sobie poczynałeś, szeroko się niesie. Widziano cię nie raz, nie myśl sobie, zdarzali się świadkowie, byłeś nieostrożny. Teraz ci dobrzy ludzie są na ciebie naprawdę źli. Chcą pomścić kamratów. Taka, widzisz, szewska solidarność... Dobrzy ludzie dobywali zza cholew dobrze wywecowanych noży, spoglądając ze zniecierpliwieniem na gadatliwego smoka. Oczekiwali wypełnienia jego części umowy. Dogadali się ze smokiem... *** – Umowa jest umową – smok pokiwał łbem, aż zakołysały się zwisające ośle uszy. – Trzeba się wywiązać... Uniósł ogon, machnął nim parę razy, aż zaświszczało. Osiłek z sulicą odsunął się nieco. – Dogadaliśmy się – smok mówił spokojnie, nabierając rozmachu. – A zatem... Rycerz przymknął oczy. Nie było sensu uciekać, mając przed sobą smoka, za sobą draba z dzidą. Szkoda, kurwa... To była jedyna refleksja, na jaką się zdobył. – ...a zatem padnij! Padł na ziemię, wiedząc od razu, kogo dotyczą te słowa. Nad nim z hukiem rozcinanego powietrza przewalił się potężny ogon. Tępe uderzenia świadczyły jasno, że trafił. Ktoś kwiknął dziko, kwik ucichł, przechodząc w odgłosy rozdzierania. Ktoś zacharczał, zagulgotał, niedługo zresztą. Wszystko ucichło. W promieniu zasięgu ogona młode sosenki były powalone. Gdy rycerz przetarł zalepione mokrym śniegiem oczy dojrzał dwa nieruchome, pogruchotane ciała, plamiące zryty śnieg parującą krwią. Trzecie... Trudno było powiedzieć, gdzie znajdowało się trzecie. Na pierwszy rzut oka wszędzie. Smok wypluł coś spomiędzy zębów. – Tfu – z niesmakiem wykrzywił i tak odrażający pysk. – Czym oni te skóry garbują? Cały tym przesiąkł... Dogadali się ze smokiem, pomyślał rycerz z przekąsem. Tylko że smoki nigdy nie dotrzymują układów. *** – I co teraz? – spytał rycerz. – Uczciwa walka, jeden na jednego? Smoczy łeb zakolebał się w geście przeczenia. – Nie – odparła bestia po chwili. – Pójdziemy każdy w swoją stronę. Ty wrócisz tam, skąd przybyłeś, i nigdy tu nie wrócisz. Ja zostanę... Na pysku wykwitło coś na kształt uśmiechu. Rycerz odwrócił się. Nawet bez uśmiechu smok wyglądał wystarczająco wstrętnie. Rycerz spoglądał z zastanowieniem, ważąc coś w umyśle. Smok zrozumiał. – Nie bój się, nie powiem. Chodziło mi tylko o to, żebyś się stąd wyniósł. Mnie tam za jedno, czy ty szlachcic, czy nie. Zresztą... Kto ma konia, miecz, zbroję, zamek to szlachcic. Kto ma gówno, to cham. Ty masz zbroję i wszystko inne. Toś szlachcic... Pokręcił łbem z dezaprobatą. – Mnie tam za jedno – powtórzył. – To tylko u was, ludzi, wszystko tak popieprzone. U nas, smoków, to wszyscy równi... No, może za wyjątkiem tej bagiennej hołoty... Sir Roger, uprawniony do tego miana z racji posiadania wszystkich koniecznych akcesoriów milczał. – Nie powiem, obiecuję – zapewnił smok. – Pod warunkiem że zabierzesz dupę w troki i nie pokażesz się tu więcej. Co robisz gdzie indziej, to mnie nie interesuje. To co, układ stoi? Rycerz schylił się, podjął z ziemi porzuconą, okutą żelazem pałę. Zważył ją w dłoni. Dobra, ciężka. Smok przyglądał się z niepokojem. – Nie, przyjacielu – powiedział z wolna rycerz. – Niestety nie stoi... Stanął w pozycji bojowej. – To nic osobistego – dodał, widząc jak smok nadyma się groźnie. – Ja po prostu potrzebuję gotówki. Cholernie potrzebuję... Nie mogę wracać z niczym. Potrzebny mi twój łeb... Smok zrozumiał. Ryknął gniewnie, wspiął się na tylnych łapach. Ryk zagłuszył ostatnie słowa rycerza. – To naprawdę nic osobistego... Rycerz Roger, zabójca smoków stanął do drugiej w życiu uczciwej walki. No, może niezupełnie uczciwej... *** Po tej stronie granicy wszystko wyglądało tak samo. Takie same przepastne, mroczne lasy, kiepskie gościńce. Może tylko lud wyglądał odrobinę bardziej dziko. Posoka ze zwisającego u kulbaki smoczego łba plamił czaprak konia. Dziko wyglądający lud patrzył z podziwem, gdy rycerz przejeżdżał przez puszczańskie osady. Smoki nigdy się niczego nie nauczą. Zawsze oczekują szlachetnego pojedynku, idioty rycerza szarżującego z kopią, by mogły go zwalić z siodła jednym ognistym oddechem. Oczekują kwiecistej tyrady, wyzwań i wyzwisk, podczas której mogą zdzielić tokującego szlachcica ogonem po goleniach. Oczekują wiekopomnej walki, którą bardowie będą mogli wysławiać w balladach. Stąd sukcesy szewczyków, rzeźników i chłopów, którzy nad szlachetną sztukę walki przedkładają skuteczność i zwykłe chamstwo. Stąd sukcesy chłopów, którzy na smoka idą hurmem, grzebiąc potem potrzaskany kłonicami, pokłuty widłami zewłok gdzieś w opłotkach obok poborców podatkowych. Zaiste, reputacja smoków przewyższa ich rzeczywistą sprawność. Na szczęście mało kto o tym wie. Smocza szyja, długa, wyniosła, znakomita jest do ataku, gdy smok uderza sztychem, jak czapla rybę. Zupełnie nie jest odporna na zdradliwy cios z boku ciężką pałą. Może to i nieładnie, trochę tak, jakby na turnieju rycerskim, w szrankach, po wytwornym salucie nagim ostrzem kopnąć znienacka przeciwnika w jaja. Może to i nieładnie. Ale skutecznie. Sir Roger z Mons, zabójca smoków, rycerz prawy i dzielny wesoło pogwizdując zdążał w stronę Ciechanowa. Opowieść wigilijna Zbliżali się, otaczając półkolem. W środku brodaty drab, o tłustej, zapijaczonej gębie, ułomkiem kija bilardowego uderzał we wnętrze lewej dłoni. Na gębie rozlewał się obleśny uśmiech. Był pewien przewagi, nawet nie musiał się rozglądać, czuł obecność kompanów. Ten z lewej nie miał nic, żadnego kija, kastetu, bejsbola. Nie musiał, już na pierwszy rzut oka widać było, że wystarczą mu gołe ręce. Gołe, świecące od potu przedramiona, pokryte obscenicznymi tatuażami. Za to drugi, ten szczurowaty, kryjący twarz w cieniu... Złowiła błysk, nisko, błysk światła odbity od rozbitej, trzymanej za szyjkę butelki. Tak zwanej różyczki. Nie przestraszyła się jednak. Oblizała tylko wyschnięte wargi. Tłustogęby drab uniósł ułomek kija, wznosząc go do beznadziejnie sygnalizowanego uderzenia. Runął do przodu... Z dezaprobatą wydęła wargi. Zawsze tak jest. Szybki unik, tłustogęby z wyrazem zaskoczenia usiłuje złapać równowagę. Cios w kark, lekki, zadany jakby mimochodem powala go, wyprężonego, na podłogę, z brudnych desek podnosi się kurz. Smugi światła ładnie tańczą w ciemnym wnętrzu speluny. Zawsze tak jest. Teraz, przy wtórze pięknych, przypominających rąbanie drzewa przez tuzin drwali odgłosów, Steven Segal szybkimi ciosami masakruje twarz drugiego, tego z wytatuowanymi łapskami. Ten spluwa krwią w tak uderzeń, z regularnością i obfitością urządzenia do polewana ogródka. Teraz... – Eeee, tam... – mruknęła, macając po kołdrze w poszukiwaniu pilota. Teraz ten z butelką podkradnie się z tyłu, ustawi tak, by dostać w samo ciemię podbiciem stopy w kowbojskim bucie. Błądzące po kołdrze palce nacisnęły guzik. Ten sam odgłos, głuche ciosy w niesamowitym tempie. Na następnym kanale Jackie Chan robił to samo, tylko z większym wdziękiem. Jeszcze raz. Bez sensu, animowane śnieżynki, kurduple w czerwonych czapeczkach. Jeszcze raz. – Proszę... Ręka trzymająca pistolet schowana za plecami, czujne spojrzenie przez wizjer. – Proszę... – usta drgają, z oczy wypełniają się łzami, spływają po policzku, rozmazują krew z rozciętej wargi. Szeroko otworzyła oczy. Wpuść ją, no wpuść... Czekała na szczęk zamka, szczęk zwalnianych rygli. Czekała, cała napięta, choć słyszała ten dźwięk tyle razy, choć wiedziała, ze usłyszy za chwilę. Długa chwila, wreszcie upragniony dźwięk. Matylda wsuwa się do środka. Szkoda, pomyślała, szkoda, że dopiero teraz. Bezbłędnie trafiła w guzik, na ekranie pokazała się zielona kreska. Będzie głośniej. Szkoda. Chętnie zobaczyła by jeszcze raz tłustą gębę tatusia, czołgającego się w korytarzu, zanim Gary Oldman strzeli po raz kolejny. Tatusia, czy kolejnego wujka, wszystko jedno. Poczuła skurcz żołądka. Nie wszystko jedno, ten ostatni wujek jest wyjątkowo wredny. Zwłaszcza, jak go obudzić, gdy chrapie po pijaku. Chrapie po pijaku... Wciąż czując skurcz żołądka macała w poszukiwaniu pilota, nie trafiła, plastikowe pudełko spadło na podłogę. Rzuciła się za nim, wyskakując spod kołdry, namacała, na szczęście od razu, tuż pod łóżkiem. Ściszyła telewizor, przez chwilę nasłuchiwała, stojąc boso na zimnej podłodze. Cisza. Tylko niewyraźne chrapanie, dobiegające przez cienką ścianę działową. Może nie... Skrzypienie łóżka dobiegło wyraźnie przez cienki gips z kartonem. Gips z kartonem, wiedziała dobrze, od kiedy poprzedni wujek wypił po pijaku dziurę piąchą. Chciał trafić mamę. Ale ona zawsze była szybka, prawie jak Steven Segal. Musiała być szybka, w takiej pracy. Łóżko zaskrzypiało jeszcze raz, dobiegło niewyraźne przekleństwo. Stała nieruchomo, ściskając pilota w spotniałej nagle dłoni. Na ekranie Leon rozlewał mleko do szklanek. Jeszcze raz niewyraźny pomruk. Przechodzący powoli w rytmiczne pochrapywanie. Rozluźniła się, czując, jak drżą jej nogi. Jak zimne są płytki PCV. Cicho, by nie poruszyć skrzypiącego łóżka wpełzła pod kołdrę. Ostrożnie zwiększyła siłę głosu, tylko trochę. I tak znała dialogi na pamięć. Pieprzone święta. Mama wróci nad ranem, blada pod makijażem, długo będzie rozmasowywać opuchnięte od szpilek stopy. Wujek będzie się snuł po mieszkaniu, przewracając graty po kątach i szukając flaszki, którą niechybnie wieczorem gdzieś zachomikował. Dopóki nie znajdzie i nie łyknie klina, lepiej mu pod łapy nie podchodzić. Nie będzie wprawdzie obmacywał, nie z rana, ale zdzielić może. Odruchowo dotknęła opuchniętej jeszcze wargi. Rano zdzielił, nie bacząc, że mama zagroziła wydrapaniem ślepiów. Zdzielił, w wigilijny poranek. – Czy życie zawsze jest takie zasrane? – spytała Matylda. – Zawsze – odpowiedziała razem z Leonem. – Zawsze, siostro... – dodała po chwili. *** Matylda składała pistolet. Oksydowane części trafiały bezbłędnie na swoje miejsce. Mógłby przynieść coś takiego, ten cały cholerny Mikołaj. Ma gdzie zostawić, uśmiechnęła się, jest nawet choinka. Z lampkami, za dychę od ruskich, wujek się szarpnął, kiedy zobaczył, że mama przyniosła drzewko. Nawet starał się być miły, po tym, jak już walnął swojego klina. Zbyt miły. Poczuła dreszcz, gdy przypomniała sobie dotyk oślinionych warg na policzku, drapanie nieogolonej skóry. I łapsko, boleśnie ściskające pośladek. Będą siniaki. Mama wydarła się wtedy, szarpnęła za ramię, błysnęła paznokciami w ślepia. Zaczął się głupio tłumaczyć, rozmemłany i dobroduszny po pierwszej porannej ćwiartce. Skończyło się na awanturze. Mógłby przynieść pistolet. Mógłby... Ale przecież nie ma żadnego Świętego Mikołaja. Może pod choinką znajdzie się banknot, od mamy, oczywiście, jeśli wstanie wcześnie, jeśli wujek nie zdąży go zwinąć na gorzałę. Bo mama wpadnie tylko nad ranem, na chwilę. I znów pójdzie do pracy. Dużo pijanych tatusiów i wujków szlaja się po knajpach, zamiast siedzieć przykładnie z rodziną. Nawet więcej, niż w zwykłe dni. I jak mówiła mama, żal ich nie oskubać. Pewnie. Mogliby przecież pakować prezenty, zamiast chlać i szukać wrażeń. Bo przecież Mikołaja nie ma... Ale pistolet mógłby przynieść. Wyobraziła sobie, jak stoi nad wujkiem, wyobraziła sobie wykrzywioną strachem twarz, muszkę dokładnie między przekrwionymi ślepiami. No, teraz będziesz trzymał łapy przy sobie... Ale Mikołaja nie ma. A wujek nie handluje prochami, w ogóle niczym nie handluje. Nikt nie przyjdzie go zabić, żaden Oldman ze swoją drużyną. Bo wujek nie skręci nikomu prochów, żadnemu wielkiemu bossowi. Najwyżej znów przyjdzie dzielnicowy, a potem wujka wypuszczą z powodu małej szkodliwości społecznej. No, ale dobre i dwa dni. Nie ma Mikołaja. To na co ta pieprzona choinka? Na co to wszystko? *** Nikt nie zapuści korzeni. Oszukujesz się, Matyldo. To tylko roślina, głupie zielsko. Leon odszedł i nie wróci. Zostałaś sama, głupia gówniaro. Otarła łzy, nacisnęła wyłącznik na pilocie. Końcowe napisy zamieniły się w cienką kreskę, potem w punkt. Punkt zgasł, ekran jeszcze chwilę żarzył się słabnącą poświatą, blady prostokąt w ciemności. Wreszcie ściemniał do końca. I wtedy usłyszała ten dźwięk. Ciche dzwonki. *** Jingle bell, jingle bell... Srebrzyste dźwięki dzwonków układały się natrętnie w melodię, dobiegały gdzieś z zewnątrz, zza ciemnego okna, zasłoniętego szczelnie. Przybliżały się i oddalały. Leżała cicho, znów była małą dziewczynką, nie wyzutym ze złudzeń, twardym podlotkiem. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność, ale zamiast niej widziała rozświetloną choinkę, srebrne nitki anielskiego włosa, łańcuchy z kolorowego papieru. Krągłe bombki, śmiesznie odbijające dziecięce twarze, wyolbrzymiające ciekawe noski, pucołowate policzki. Królewnę Śnieżkę z krasnoludkami, jelonka Bambi, czy jak mu tam było... Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz, po czym ścichły. A potem... Zza cienkiej ściany doszedł głuchy łomot, niewyraźne przekleństwa. Zmartwiała, pierzchła choinka, mrugające lampki. Wujek spieprzył się z wyra. Zaraz wstanie i... Przekleństwa zmieszane z cichym szuraniem, a w tle regularny charkot. Wujek zawsze tak chrapie po pijaku, jakby się miał udusić, jakby za chwilę miał poderwać się z łóżka w beznadziejnej walce o zaczerpnięcie oddechu. Im bardziej charkocze i się dławi, tym mocniej śpi. Coś stuknęło o podłogę. A wujek chrapie... Znów stuknięcie. Ale nie tam, za cienką ścianką działowa, gdzie stoi rozmemłany barłóg. To przecież... Tak, to z dużego pokoju, pustego zwykle i zimnego, tam, gdzie stoi choinka. Ktoś włączył ruskie lampki, bo zza drzwi, przez matową szybę sączy się kolorowa poświata. Jingle bell, jingle bell... Dzwonki znów dźwięczą, srebrzysty dźwięk przybliża się, znów oddala. Zdaje się wypełniać ponura norę, zwaną nie wiadomo dlaczego mieszkaniem. Poświata płynąca od drzwi wydobywa z mroku plamy na tapetach. Czuła chłód w koniuszkach palców, gdzieś głęboko czający się strach. Przecież... Przecież to niemożliwe. Przecież go nie ma. To tylko sen. Zaraz się obudzę. Będzie zimne mieszkanie w obskurnym bloku. Będzie ten wieprz chrapiący za ścianą, ten... Ped... Zaraz, jak mama mówiła? Ty pedale? Nie, ty pedofilu, przypomniała sobie. Będzie zielony drapak z ruskimi lampkami, krzywo wetknięty w garnek z piaskiem. Wujek się krzywił, że kotem śmierdzi, jak przyniosła. A czym ma śmierdzieć, przecież piasek z piaskownicy... Zaraz się obudzę. Z tą myślą odrzuciła jednak kołdrę, stanęła na zimnych płytkach, poczuła dreszcz. Ale realny ten sen, przemknęło jej przez głowę. Sztywno zrobiła krok, potem drugi. Ujęła klamkę. Dzwonki wciąż rozbrzmiewały, wypełniały cała głowę, zdawały się otaczać zewsząd. Jingle bell... Nacisnęła klamkę, drzwi zaskrzypiały żałośnie, jak kot nadepnięty na ogon. Mimo wypełniającego wszystko srebrzystego brzmienia dzwonków usłyszała, jak chrapanie wujka urwało się na chwilę. Chwila trwała długo, odmierzana głuchymi uderzeniami serca. A gdy myślała, że już minęła nieskończoność zaskrzypiały sprężyny, wujek zamamlał coś i zachrapał znów z regularnością kwarcowego zegarka. Poczuła ulgę, spływającą z falą ciepła. Wciąż otoczona dźwiękiem dzwonków zdecydowanie pchnęła drzwi. Ruskie lampki nie mogły dawać takiego światła. Chuderlawy świerczek mienił się wszystkimi barwami tęczy, rozbłyski igrały na gałązkach. Nawet kotem nie śmierdziało, nozdrza wypełnił balsamiczny zapach żywicy i coś jak woń niedawno zapalonych świec, ciepła woń topiącego się wosku. Twarz dziewczynki rozjaśniła się. Szeroko otwartymi, zachwyconymi oczyma wpatrywała się w choinkę. I w tego, który odwrócony tyłem klęczał pod nią. A klęczał tam ktoś, ubrany w długi, lamowany białym futerkiem, czerwony płaszcz. Spod czapki, też czerwonej, z pomponem wymykały się długie, srebrne włosy. Święty Mikołaj mruczał coś pod nosem, grzebiąc w wielkim, wypchanym worku. Też czerwonym. Brzuchatym, wypełnionym po brzegi niespodziankami. Już nie była twardym podlotkiem. Już nie chciała być Matyldą, z wielkim pistoletem. Znów była mała dziewczynka, małą Anią. Znów, jak przed laty, jak to ledwie pamiętała. Kiedy jeszcze był z nimi tata... Uśmiechnęła się szeroko, radośnie, wargi same składały się do nucenia do wtóru dzwonkom. Z zachwytu aż klasnęła w dłonie. Pochylone nad workiem plecy mamroczącego Mikołaja drgnęły. – ...mać! – dokończył z rozpędu, głośniej i wyraźniej. Odwrócił się powoli. Gdy dojrzał dziewczynkę, skrzywił się. – ...mać! – powtórzył. – No i znowu... *** Dzwonki ucichły. Widziała twarz Mikołaja, ze zdziwieniem spostrzegła, że nie jest pucołowaty, rumiany i dobroduszny. Patrząc na wychudzoną, brodatą twarz można było go wziąć za Osamę bin Ladena. Gdyby nie czapka ze śmiesznym pomponikiem. No, ale wszystko poza tym się zgadzało. Płaszcz, i worek. I prezenty. – Czy... – zaczęła nieśmiało, wyciągając ręce. – Stój tam gdzie jesteś! – warknął Mikołaj. Jego oczy twardo błysnęły. Jak oczy Osamy. Cofnęła się, uśmiech zamarł jej na twarzy. – No, nie bój się – uśmiechnął się nieszczerze Mikołaj. – Tak, jestem Świętym Mikołajem... – dodał szybko, widząc wyginające się w podkówkę usta. Nie można tak ostro, zganił się, jeszcze się spłoszy, przestraszy... Uśmiech powoli wrócił na twarz Ani. To tylko sen, pomyślała. Ale niech trwa... – Przyniosłeś mi prezenty? Mikołaj zmieszał się wyraźnie. Odwrócił wzrok i zaczął grzebać w worku. – Taak... – mruknął. – Ale to i tak już na nic... W porę ugryzł się w język. Byle nie przestraszyć. – Co powiedziałeś? A co tam. Ręka świętego grzebiąca w worku natrafiła na poszukiwany przedmiot. Ujął go mocno i odwrócił się powoli. Już czas, im szybciej, tym lepiej. Trzeba iść dalej, dopiero niedawno zabłysła pierwsza gwiazdka, roboty jeszcze wiele. Może następnej nie spartoli. – Muszę cię zabić. Uwierzyła od razu. Musiała uwierzyć. Z twarzy Mikołaja spoglądały zimne, nieruchome oczy Osamy bin Ladena. Spoglądały wprawdzie spod śmiesznej czapeczki z pomponikiem, ale znad lufy tęponosego rewolweru. Co najmniej .45 ACP, spostrzegła mimo woli, mimo nagłego paraliżu, który ją ogarnął. Zbyt wiele filmów oglądała. – Muszę cię zabić. Widziałaś mnie, więc muszę. Wciąż trzymała ją na muszce, mierząc z środek piersi. Zna się na rzeczy, zauważyła jakaś część umysłu Ani, ta nie wypełniona do końca paraliżującym strachem. Z takiego rewolweru strzela się w najszersze miejsce celu. – Takie są zasady... – dodał Mikołaj, zupełnie niepotrzebnie, grzebiąc wolną ręką w worku z prezentami. *** Dzwonki ucichły. Zamiast nich słychać było paskudny dźwięk, skrzypienie gwintu tłumika nakręcanego na lufę. Święty znał się na rzeczy. Pod lufa rewolweru kołysał się uwiązany na nitce kartonik, ozdobiony pyzatą buzią aniołka i tłoczonymi gałązkami jedliny. Można było odczytać odręczny napis. For Michael with love, Merry Christmas – Mamma. Po angielsku, lecz wyraźnie sycylijskim charakterem pisma. Mikołaj złowił jej spojrzenie. – A tak – powiedział. – Michael był grzeczny tego roku. Bo dla Tessia mam rózgę... To sen, pomyślała z ulgą. Odprężenie odbiło się na jej twarzy. – Nie łudź się, mała, to rzeczywistość. Jestem tak samo rzeczywisty, jak Michael Corleone, i jak ty. A raczej tak samo nierzeczywisty. To noc wigilijna, noc cudów... Zachichotał obleśnie. – Zwierzęta mówią ludzkim głosem, Mikołaj przynosi prezenty. Tylko w tę noc. A to... Uniósł rewolwer, z kolbą oklejoną specjalną taśmą. Nie zostaną odciski, pomyślała bezradnie, nikt... Jezu, co ja... Przecież... Przecież on zaraz... – A tak – z oczu Mikołaja zniknęły wesołe błyski. – Zaraz cię wykończę... Splunął. – Wykończę, i dalej do roboty... Niech to szlag trafi, jak ja nie znoszę wigilii. Znów spoglądała w wylot lufy, tym razem mierzył między oczy. Mała, czarna dziurka na końcu cylindra tłumika. Ciekawe, co za skurwiel był tak grzeczny, żeby zasłużyć na tłumik pod choinkę? Lufa obniżyła się, celowała teraz między piersi, małe, ledwie rysujące się dziewczęce piersi. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wychudzona twarz Świętego, widziała, jak język powoli oblizuje wąskie wargi. Krótka, sięgająca połowy ud koszulka, małe, skurczone sutki odznaczające się przez cienki materiał. Tak cienki, że widać prześwitujący zarys majteczek. W oczach Mikołaja błysnęło coś, co przypominało wzrok wujka pedofila. Oblizał wargi jeszcze raz. A może najpierw... Złowiła jego spojrzenie. I zamiast strachu pojawiła się złość. – No strzelaj! Rób swoje i zjeżdżaj! Nie pamiętała, z jakiego to filmu. Lufa znów celowała między oczy. Rozzłościła go. – No dobrze, mała, pamiętaj, to biznes. To nic osobistego. Lewa ręka namacała coś na stoliku. Kanciasty kształt popielniczki. Ciężkiej, kryształowej, wujek przyniósł z ostatniego włamu, nie potrafił się oduczyć zostawiania fantów w domu. Zagadać, zyskać na czasie... – A... Nacisk na spust zelżał. W oczach Mikołaja pojawiło się zniecierpliwienie. – Słuchaj, mała, nie mam czasu, robota czeka. Trzeba rozwieźć prezenty... No dobra, wiem, ostatnie życzenie... Byle szybko. Opuścił nieco broń. – Opaski na oczy nie mam – dodał. – A papierosy dzieciom szkodzą... Zachichotał złośliwie. – Chcia... – zaschnięte gardło odmówiło posłuszeństwa. Nie mogę, pomyślała rozpaczliwe, nie powiem. Nie wydobędę głosu. Niech się to już skończy. W pustych oczach świętego błysnęły złośliwe ogniki. – Tylko się nie posikaj – doradził życzliwie. Drwina poskutkowała. – Powiedz mi... – o co go spytać? O co? – Powiedz... powiedz, jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina? – wypaliła nagle. Sama nie wiedziała, skąd jej to przyszło do głowy, nie była zresztą ciekawa. Palce zaciskały się na popielniczce. O dziwo, święty wyraźnie się zmieszał. Opuścił trochę broń, uciekł spojrzeniem. – Następne pytanie – mruknął. – O nie! – krzyknęła triumfalnie, widząc, że przypadkiem trafiła. – To ostatnie życzenie, musisz odpowiedzieć! Takie są zasady! Nie wiedziała tego, strzeliła w ciemno. Znów trafiła. – Zasady, zasady... – warknął Mikołaj. – Ale to tajemnica służbowa... – Zaraz, jaka tajemnica? – parsknęła jak kotka. – I tak mnie przecież zabijesz... Gadaj, albo... No i trafiła, mała wredna suka. Wie, że muszę odpowiedzieć. Niech ją szlag... – Jak brzmiało pytanie? – mruknął. Teraz on chciał zyskać na czasie, choć zupełnie nie wiedział, po co. – Jak wchodzisz do domu, kiedy nie ma komina? Milczał chwilę, uciekając wzrokiem przed jej natarczywym spojrzeniem. – Przez kibel – wypalił wreszcie. Chude policzki poczerwieniały. – Przez kibel! Dlatego tak was, gówniarzy, nienawidzę! Nienawidzę tej roboty! Podniósł wzrok odrobinę za późno, złowił tylko błysk lecącej popielniczki, tęczowy błysk choinkowych lampek. Był szybki, zdążył nacisnąć spust, rewolwer wypalił z cichym kaszlnięciem, ze ściany posypał się tynk i odłamki betonu. Rewolwer na dwa metry znosił o dobre pół metra w prawo i w górę, mama Corleone zawsze lubiła kupować na wyprzedażach. Popielniczka walnęła świętego w czoło, rozsypała się na drobne odłamki. Zanim jeszcze opadły na podłogę, rzuciła się w bok. Aby tylko dobiec do drzwi, wybiec na klatkę... Odwróciła się na wznak, chciała poderwać. Stał nad nią, z dołu wydawał się wielki. Po chudej twarzy spływała krew z rozciętego czoła. Zgubił gdzieś czapeczkę z pomponikiem, teraz wyglądał zupełnie jak Osama. – Nie chciałaś po dobroci, będzie po złości – powiedział głucho. – Będzie w brzuszek, w żołądeczek albo w wątróbkę. Nie wygadasz, umrzesz, zanim cię znajdą. Ale to potrwa... Uniósł broń. Już chciała przymknąć oczy, ale nagle... – Nie nabierzesz mnie na to – śmiech zabrzmiał jak zduszony charkot. – Nie na ten stary kawał, nie na wpatrywanie się za moje plecy. Tam nikogo... Fontanna krwi eksplodowała z piersi Mikołaja, wraz z odłamkami kości chlusnęła na leżącą dziewczynkę. Jej krzyk utonął w łoskocie serii, pokój, zamiast wonią stopionego wosku wypełnił się smrodem kordytu. W dźwięk dzwonków wdarły się dźwiękliwe uderzenia spadających na podłogę łusek. – Co ty, kurwa, wiesz o zabijaniu – powiedział ktoś. Mikołaj stał jeszcze, wolno ugięły się pod nim kolana. Padł na twarz tuż przy leżącej Ani, tuż przy jej twarzy. Mogła spojrzeć prosto w jedno oko, martwe teraz i puste. Wąskie wargi rozchyliły się, strużka krwi splamiła srebrzystą brodę. Wydawało się, że trwało to bardzo długo, zanim mogła wstać. Nie pamiętała tego później. Pierwsze, co potem mogła przywołać z pamięci to korpulentny mężczyzna o rumianych policzkach, w czerwonej czapeczce z pomponikiem, srebrną brodą, jasnych, niebieskich oczach. Niebieskich i zimnych. Czerwony płaszcz lamowany białym futerkiem był rozchylony. Wyglądała spod niego lufa z charakterystyczną rurą gazową. Kałach. – Kim ty, do cholery, jesteś? – spytała, gdy już mogła wykrztusić słowo. Nieznajomy uśmiechnął się, – Nazywam się Mróz – odparł. – Dziadek Mróz. *** Gładził ją delikatnie po głowie. Teraz trzęsła się już, nie mogła ustać na nogach. Wargi wygięte w podkówkę drżały, jak u skrzywdzonej dziewczynki. Która była, w rzeczy samej. Gładził, i nic w tym gładzeniu nie było z lepkiego dotyku wujka pedofila, czy innych wujków, którzy byli wcześniej. Zapragnęła nagle przytulić się do szerokiej piersi, wypłakać. Zesztywniał nagle. – No wiesz, nie jestem Pinokio. Nie jestem z drewna – wyjaśnił, widząc rzucone spod oka ciekawe spojrzenie. Wstał. – Dawno chciałem skurwiela dostać. Panoszył się strasznie, zwłaszcza, jak u nas ciężkie czasy nastały. Sprowadzili tego, MacDonalda, i zaraz jego też. No, ale udało się, dzięki tobie. – Dzięki mnie? – spytała. Już zaczynała się uspokajać. – A tak, dobra jesteś. Przytrzymałaś go, mogłem zdążyć. Wstała. Nie był wysoki, mogła zajrzeć prosto w niebieskie oczy. – Ty też jesteś dobry – powiedziała, mrugając zalotnie. – Gdzie się tak nauczyłeś strzelać? Zmieszał się, nie wiedzieć, czy pod tym spojrzeniem, czy słysząc pytanie. – Afganistan – mruknął po chwili. – No wiesz, jak kto bezrobotny, to różnych zajęć się ima. A turbaniarzy nie lubiłem, prezentów nie dają... Zakręcił się w miejscu, uśmiechnął. Gdy tak przymrużył oczy, wyglądał zupełnie jak dobrotliwy Dziadek na noworocznej choince dla dzieci aktywu robotniczego. – A właśnie, prezenty... – zafrasował się. – Niech to diabli, powinienem ci coś dać, ale wiesz, jak się idzie na akcję, wora się nie bierze... No dobrze, niech będą trzy życzenia. Aż trzy, pomyślała wolno. Albo tylko trzy... Czarodziejski dywan, na którym odlecę z tej pieprzonej meliny. Od tego smrodu, zasikanej klatki schodowej, wiecznie tych samych filmów. I od wujków... No dobrze, to będzie pierwsze... Chociaż... Ten nie jest najgorszy, rzadko bije, a i często nie trafia, bo zawsze zapity. Nie taki, jak poprzedni, co się przechwalał, ze ma penisa na trzydzieści centymetrów... Ten się nie przechwala. Ale też boli. – Najpierw dasz mi na chwilę... *** Chrapanie urwało się. Dziadek Mróz pokręcił głową. – Dlaczego? – skomlący, płaczliwy głos, jak skowyt zapędzonego w kąt psa. – W imię zasad... Choć przygotowany, na odgłos serii Dziadek drgnął. Gdy ucichła, jak zauważył z uznaniem krótka, zaledwie pięć-sześć pocisków, cos kotłowało się przez chwilę na jęczących sprężynach. Kotłowało krótko, ucichło wraz z ostatnim bulgotliwym charkotem. Dziadek Mróz uśmiechnął się. Wiedział, jakie będzie następne życzenie. No i dobrze, od dawna potrzebował asystentki. Tym bardziej, że nie miał reniferów, Lapończycy strasznie podnieśli ceny. Trzeciego życzenia nie zgadł. – Jeszcze jedno – powiedziała, gdy zbierali się do wyjścia. Jeszcze raz ogarnęła spojrzeniem pokój, rozświetlona choinkę, odblask lampek w martwym, szeroko otwartym oku. – Nazywaj mnie Matyldą. *** Jingle bell, jingle bell. Dzwonki wciąż dzwoniły, gdy wyszli ze śmierdzącej, zasikanej klatki przed blok. Nie czuła zimna, choć szła boso po rozkislym, zasolonym miejskim śniegu. Noc wigilijna zmierzała do końca, zwierzęta może już i mówiły ludzkim głosem, sąsiedzi właśnie przestawali. Z okien niosły się pijackie śpiewy, zgoła nie kolędy. Sąsiad z parteru trzymający się trzepaka zmierzył mętnym wzrokiem wychodzących. We wzroku nie drgnęło żadne zrozumienie. Nad blokiem zaprzęg Świętego Mikołaja zataczał ciasne kręgi, renifery były zdezorientowane. No cóż, pomyślała Matylda, trafiły na gorącą strefę lądowania. Pijak przy trzepaku czknął, równo z wybiciem północy. Zogniskował z trudem wzrok na przyglądającym mu się uważnym wzrokiem piwnicznym kocurze. – Kisssi... kisssi – zabełkotał pijak. – Ciiicha noooc.... Powiesz coś, koteczku, luzkim goosem? – Spierdalaj – odparł beznamiętnie kocur i oddalił się z godnością. Matylda nie wiedziała, jak pod płaszczem Dziadka Mroza zmieściła się długa rura wyrzutni. Najważniejsze, że się zmieściła. – Pamiętaj... – zaczął Dziadek. -Wiem. Nie stawać za tobą, niebezpieczna strefa – uśmiechnęła się. Też się uśmiechnął, nie odrywając oczu od celownika. Nacisnął spust, z szumem i błyskiem stinger wyskoczył z rury, rozłożył stateczniki i pognał za saniami. Renifery były czujne. Rozpaczliwym skrętem próbowały uniknąć rakiety, rozsypując za sobą pasma anielskich włosów. Błąd, pułapki termiczne byłyby lepsze. Błysk rozświetlił niebo, wydobył kształty bloków, bezlistnych drzew. – O kuuurwa! – wrzasnął pijak z zachwytem, klaszcząc w dłonie. Pomyliło mu się z Sylwestrem. Z nieba spadały kawałki desek, skrawki sierści. Wolno opadały anielskie włosy. Tuż obok Matyldy spadł mały, srebrny dzwoneczek. Trąciła go nogą. Jingle bell, jingle bell... Wspomnienie Ogień całkiem już przygasł. Brzozowe polana pochłonął żar, rozsypały się w siwy popiół, lekki, drżący od ciągu powietrza w kominie. Może gdzieś głęboko, pod grubą, szarą warstwą drzemią jeszcze iskierki, ale wkrótce i one zgasną, obrócą się w szarość. Płomienie nie rozświetlają izby, nie ma więc zwodniczych cieni, tańczących po ścianach i posadzce. Cieni, które widziane kątem zmrużonych oczu, zmuszają do czujności, każą nasłuchiwać i wypatrywać, co czai się w ciemności, poza migotliwym blaskiem, na krawędzi postrzegania. Wiem, nic nie skrobie pazurami posadzki, nie słychać ostrożnego, skradającego się stąpania. Tam nigdy nic nie ma, nic takiego, co potrafiłoby podejść niepostrzeżenie. Ale zawsze, gdy w palenisku trzaskają polana a iskry cicho spadają na posadzkę, łowię kątem oka poruszenia. Są jedynie grą światła i cieni, ale otwieram szeroko powieki, by zobaczyć coś, co jest tylko plamą mroku, co, będąc jedynie złudzeniem, przed chwilą jeszcze jawiło się czymś przyczajonym w kącie, drgało w rytmie migotania płomieni. I zanim jeszcze zrozumiem, że to tylko cień zydla czy sukni przerzuconej niedbale przez poręcz fotela, sprężam się, gotów do ataku, zanim to coś zaatakuje pierwsze. Ale nie teraz. Ogień zgasł, izba tonie w ciemnościach. Wszystko jest szare, płaskie, dwuwymiarowe. Można już tylko słuchać bębnienia kropel w małe, oprawne w ołów szybki. Wyczuwać raczej niż słyszeć niski pomruk wiatru w kominie czy chrobot małych pazurków gdzieś dalej, w komorze. Coś z tym trzeba zrobić, myślę leniwie. Te myszy są coraz bardziej bezczelne. Trzeba coś zrobić, ale nie dziś. Żar wygasł, lecz rozgrzane cegły kominka oddają teraz ciepło, w które zamieniły się brzozowe kłody. Wystarczy na długo. Zresztą, przecież nie dorzucę do ognia, jeszcze czego! Dla mnie ciepła wystarczy, a ona niech sama rozpala, kiedy wróci. Pewnie rozpali - jest taka delikatna i wrażliwa na chłód. Niewytrzymała, jak one wszystkie. Nie to co my, wojownicy, nam niestraszne zimno i niewygody. Możemy miesiącami sypiać bez dachu nad głową, obywać się bez ognia. Oczywiście jeśli nie mamy wyboru. Ale nie widzę powodu, by umartwiać się bez potrzeby. Kiedy można, należy korzystać z ciepłego komina, miękko wyścielonego łoża. Nie kłaść się byle gdzie, to dobre dla młodzików, oni jeszcze mają czas na wygody. Zresztą, tak naprawdę to każdy z nas zawsze na to czas znajdzie, bez względu na wiek. Miłe ciepło promieniujące od nagrzanych cegieł i ciosanych kamieni, miękkie posłanie. Czegóż więcej brak? Ano, brak. Zjadłoby się coś, najwyższa pora. Takie leżenie jest strasznie wyczerpujące, nie można przecież zasnąć kamiennym snem. Trzeba się rozglądać od czasu do czasu, nasłuchiwać, czy wśród odgłosów uderzeń kropli o szyby, wśród trzasków mebli i cykania świerszcza nie słychać czegoś, co wymagałoby co najmniej sprawdzenia. Mogłaby wreszcie wrócić, w końcu nie mieszka sama! O siebie nie potrafi zadbać, ale to jeszcze nie powód, żebym ja chodził głodny. No, dobrze - leżał głodny. Przecież obiecywała, że wróci szybko. Pamiętam, mam przecież podzielność uwagi, szeptała mi wprost do ucha, jednocześnie drapiąc delikatnie po karku, tak jak lubię. Sam nic nie mówiłem, trzeba się szanować, to ona ma okazywać miłość zawsze, od tego w końcu jest. Ja, owszem, mogę, ale od czasu do czasu, żeby jej się nie przewróciło w tej ślicznej główce. I tylko wtedy Kiedy mam na to ochotę, w końcu jest jakaś hierarchia, tradycja uświęcona od wieków. To ona była samotna, to jej życie nie miało żadnego sensu i celu. Snuła się po świecie, wracała do pustego domu, gdzie nikt jej nie witał. Sypiała też sama, no, może nie zawsze, ale na ogół nikt nie dzielił z nią łoża. Bez sensu zupełnie, łoże ma szerokie i wygodne, w sam raz dla dwojga, marnowało się tylko. A ten baldachim... Dobra, o rozmaitych zastosowaniach baldachimu opowiem później... Ja też byłem wtedy sam, zdarza się w życiu. Tak po prawdzie, to jeszcze nikogo przed nią nie miałem, młody byłem. Młodość musi się wyszumieć, trzeba mieć czas na bójki, na miłosne podboje. Bez zobowiązań. Na trwałe związki czas przychodzi później, kiedy trzeba się ustatkować, kiedy nie można już robić wszystkiego, bo po prostu wiekowi nie przystoi. W końcu trzeba poświęcić się obowiązkom, osiąść gdzieś na stałe, zdobyć szacunek u sąsiadów, najlepiej zabarwiony odrobiną lęku. Nic nie przychodzi łatwo, pamiętam. Wiele mnie to kosztowało trudu, kilka blizn. Teraz w sąsiedztwie wszyscy schodzą mi z drogi, ale zawsze trzeba być czujnym i gotowym, by po raz kolejny udowodnić, kto jest kim w okolicy. Tak już w życiu bywa, nigdy nie dostajemy czegoś na zawsze, każdego dnia może się okazać, że trzeba podjąć wyzwanie. Taki jest świat, sprawiedliwy. Dziś ja ich, jutro oni mnie. Ale może jeszcze nie jutro, a nawet nie pojutrze. Albo i później. Przymykam oczy. Kiedyż ona wreszcie przyjdzie? Lubię ją taką, pachnącą wiatrem i zarumienioną od mrozu. Lubię wychodzić naprzeciw, no, bez przesady, tylko do drzwi, nie myślcie sobie. Przecież nie na dwór a nawet nie na schody, kręcone i mroczne, wyziębłe o tej porze roku. Nawet z powitaniem nie można przesadzać, jeszcze sobie pomyśli, że mi zależy. Ale zawsze wstaję, kiedy już wiem, że właśnie wraca, zanim jeszcze skrzypną zawiasy ciężkich, okutych wrót w dole wieży, zanim na kamiennych stopniach zastukają obcasy jej pantofelków. Zawsze nosi pantofelki, nawet w zimie. Trzeba dbać o prezencję, mawia, i tu się z nią zgadzam. Poświęcam wszak toalecie więcej czasu niż ona, zadbany wygląd jest najważniejszy, nawet dla wojownika. Nie można być takim flejtuchem, jak niektórzy ludzie. Ona jest inna i nosi pantofelki nawet zimą, brnie w nich przez nawiany na ulicach śnieg. Ale jej drobne stopy nie marzną, bo to nie są zwykłe buciki. Sprawdzają się na mrozie, w śniegu i błocie. Nie rozmiękają na deszczu, kiedy musi przeskakiwać kałuże składające się w równych proporcjach z wody i szczyn, końskich i jeszcze innych. Są magiczne, zrobione ze skóry legendarnego zwierza, którego dziś można oglądać jedynie na starych rycinach. Przynajmniej tak powiadają, mam lepsze zajęcia, niż oglądanie rycin, nawet starych. Ach, prawda, nie mówiłem wam jeszcze - ona jest czarodziejką. Dobrze sobie wybrałem, nieprawdaż? Pewnie zaczynacie już zazdrościć. I słusznie. Jest piękna, młoda, zasobna. Pachnie ślicznie, nie tak jak inne, nawet wysokiego rodu szlachcianki. I kocha mnie, jak tylko może kochać kobieta. Kocha, ale coś się spóźnia. Zaczynam się niepokoić, rzadko jej się to zdarza. Zawsze wyczuję kiedy wraca, zanim jeszcze skrzypną zawiasy, zanim cokolwiek usłyszę. Nigdy nie przegapię, zawsze przywitam u progu. Tak trzeba. Ona też o tym pamięta, bo zwykle już na schodach uśmiecha się do siebie. Skąd wiem, że się uśmiecha? Po prostu wiem, to wam musi wystarczyć. Znów przymykam powieki i zaczynam marzyć. Nie o takiej, jakiej się spodziewam, okutanej w futro, rozpryskującej po sieni paskudne kropelki. Nigdy nie pomyśli, żeby otrząsnąć się z deszczu na schodach. Nie, nie o takiej rozmyślam, pachnącej wiatrem i deszczem. Wolę widzieć ją w krótkiej nocnej koszuli, siedzącą przed lustrem w rozświetlonej blaskiem świec sypialni. Wtedy można położyć głowę na jej nagim udzie, cieszyć się gładkością skóry pod policzkiem. Poczuć na karku jej palce, gładzące delikatnie, czasem karcące, kiedy zapędzam się za daleko. Nagle pojawia się myśl, która sprawia, że szeroko otwieram oczy, sprężam się cały mimowolnie. Czy będzie sama? Czy będę ją miał tylko dla siebie? Wiem, taki jest układ. Oboje nań się zgodziliśmy, zresztą jak najbardziej leży on i w mojej naturze. Każdy ma prawo do własnego życia, nikt nie ma nikogo na wyłączność. Ona też nic nie mówi, gdy wracam nad ranem, zmordowany do granic, ledwie powłócząc nogami. Kiedy mijam ją, nie zwracając uwagi, wlokę się do posłania i natychmiast zasypiam, nie zaszczyciwszy jej nawet spojrzeniem. Nic nigdy nie mówi, nie spogląda nawet z dezaprobatą. Wie, że mam swoje potrzeby, widocznie nie może dać mi wszystkiego, czego potrzebuje wojownik. Wie, że zawsze będą te inne. Ale też wie, że zawsze do niej wrócę. Obiecałem jej to kiedyś i słowa dotrzymam. Zawsze dotrzymujemy słowa. Czasem widać, że się niepokoi. Niepotrzebnie, jestem w pełni sił, byle kto mi pola nie dotrzyma. Owszem, zdarzają się szramy, czasem naderwane ucho. Ale nic więcej, są przecież jakieś zasady. Ona ich nie rozumie, pewnie dlatego niekiedy trzęsą się jej dłonie, podejrzanie drgają kąciki ust. Ale tylko czasem, gdy oberwę rzeczywiście mocno, co nawet najlepszym się zdarza, żaden wstyd. Przyznam, że ten niepokój mi nawet pochlebia. Zależy jej na mnie. Trudno, myślę sobie. Taki jest układ. Jeśli nie będzie sama, usunę się jak zwykle. Bez zazdrości, w tym związku nie ma na nią miejsca, ustaliliśmy to jasno na samym początku. To jest sprawiedliwe, trudno wymagać, by świat ograniczał się do mnie. Ona też ma potrzeby, trzeba to zrozumieć. I nie może przecież w celu ich zaspokojenia wychodzić sobie ot tak, jak robię to ja. To wszak nie uchodzi. Chociaż teraz wolałbym, żeby wróciła sama. Dziś pragnę jej tylko dla siebie. Chcę chłonąć jej zapach, cały się nim owinąć, zamknąć w nim cały świat. Zrywam się na równe nogi. Zaraz szczęknie zamek na dole. Jestem w sieni zanim jeszcze skrzypnęły zawiasy. Słyszę na schodach stukot drobnych, szybkich kroków. Jest sama. Prostuję się z zadowolenia, wypinam pierś. Wąsy sterczą jak należy, prezencja ogólna dobra. Stukot obcasów słychać coraz bliżej. Kiedy wreszcie otwierają się drzwi, nie wytrzymuję, z gardłowym pomrukiem ruszam naprzód. Z dzielnie wyprężonym ogonem ocieram się o łydki, te jedyne łydki na świecie, o które warto się ocierać. I wiecie co? Mruczę. Zupełnie jak mały kociak. *** Coś poszło nie tak. Wyczułem to od razu, dotyk palców na karku był dziwnie krótki i roztargniony. Nie to nie, bez łaski, jeszcze sama będziesz chciała. Oddalam się powoli i z godnością, wyprostowany, uniesiony ogon zaginam gestem pełnym ironii. Przecież nie będę miauczał, żeby coś dała, trzeba mieć swój honor. Sama spostrzeże swój błąd, prędzej czy później. Będzie załamana ogromem winy, może da co dobrego. No, lepiej prędzej niż później - myślę, rzucając ukradkowe spojrzenie na pustą miskę. Coś jest mocno nie tak. Przysiadam w bardzo dobrym miejscu, na środku izby, starannie wybierając kawałek posadzki przykryty niedbale rzuconą chustą. Nie siądę przecież na gołych kamieniach. Znieruchomiały obserwuję spod półprzymkniętych powiek, tylko koniec ogona drga mimowolnie. Wyczuwam jakieś kłopoty. Zrzuciła tylko futro, została w sukni, nie odpięła nawet pochwy sztyletu na udzie. Siedzi odwrócona do mnie profilem, przed sekretarzykiem, meblem bez sensu, po którym walają się rozrzucone pergaminowe karty, pieczęcie, pióra. Jest tak piękna, mimo cienia smutku na twarzy, że mimo woli uśmiecham się wewnętrznie. Tylko tak mogę, nie pochodzę z Cheshire, nie umiem inaczej. Rodowód mam raczej chamski, wystarczy spojrzeć, nic ze wschodnich puszystości czy pastelowych syjamskich odcieni. Bury jestem, pręgowany, i dobrze mi z tym. Ciemniejsze paski na szarym futrze, kamuflaż znakomity. O zmierzchu wszystkie koty są szare, ze mną na czele, a to się przydaje. Wspomniałem już, że nas nie lubią? Nie musiałem, wiecie o tym dobrze. Diabelskie nasienie, powiadają o nas, że niby z diabłem się kumamy, czarownicom służymy za igraszkę. Nie kochają nas ludzie zanadto. Nie pamiętają, że bez nas szczury by ich zeżarły, zwłaszcza przy tym ich zamiłowaniu do czystości. A to kamieniami rzucają, a to kopnąć próbują. Czasem, jak złapią, gorsze rzeczy potrafią czynić. Wtedy tylko w pazurach nadzieja, jeśli da się sięgnąć ślepiów. Wszystko to co gadają, to przecie kłamstwa. Nie znam kota, który chciałby służyć diabłu. Ostatni czart, którego widziałem, miał wredną gębę, jak każdy inny zresztą. Ach, prawda, ludzie ich nie widzą. Tym bardziej to bez sensu, te pomówienia, wredne i bezpodstawne. Nie o diabły im chodzi, nie o konszachty ze złym. To przez tę naszą niezależność, stosunek do życia, którego nam skrycie zazdroszczą. Bo czy widział ktoś kota, który służyłby komukolwiek? Który zajmowałby się przez większość dnia bezsensowną pracą, by zdobyć jeszcze bardziej bezsensowne metalowe krążki, dobre tylko do zabawy dla małych kociaków? Wszak można je najwyżej toczyć po podłodze, to jedyny z nich pożytek. Nas nie można wytresować, jak te bezmyślne, futrzane worki na pchły, zwanych psami. Nikogo nie będziemy lizać po rękach, nie będziemy skomleć, kiedy biją, ani machać ogonem, gdy łaskawie cisną kość. Na nas trzeba zasłużyć. Chodzimy własnymi drogami. Ceną za wolność jest nieustanna czujność. To niezbyt wysoka cena. Płacimy chętnie. A ona wciąż nie zwraca na mnie uwagi, nie odzywa się. Nie będę się narzucać, wstaję i idę do szafy, powoli, jak na kocura przystało. To nic, że nie patrzy, godność nie jest na pokaz. Godność ma się przede wszystkim dla siebie. Mijam fotel przed kominkiem, rzucam okiem na miejsce, gdzie zwykłem spędzać większą cześć doby, oddając się najważniejszemu kociemu zajęcie. Celem kota jest sen, od początku świata. Ciężka to praca, nie każdy może jej podołać, spać, czujnie nasłuchując, spoglądając od czasu do czasu spod spuszczonych powiek. Nikt, kto nie jest kotem, nie potrafi tego docenić. Spoglądam na fotel i przyspieszam kroku, wymrukując mimo woli gardłowe przekleństwo. Godność godnością, ale warto się pospieszyć. Znowu będzie na mnie, chociaż jak zwykle to jej wina. Położyła na fotelu czarną suknię, nie powiem, wygodną, dobrze się na niej spało. Ale też znakomicie widać na niej szarą sierść, moim zdaniem nawet ładnie się komponuje, ożywia gładką czerń materiału. Kocie kłaki jeszcze nikomu nie zaszkodziły - myślę, znikając za uchylonymi drzwiami szafy. Uff, udało się... Nie zauważyła, i całe szczęście. Trzeba wam wiedzieć, że ona potrafi miotły używać nie tylko do latania. Kota skrzywdzić łatwo, ale żaden to honor, wierzcie mi. Złote myśli chodzą mi dziś po głowie, mruczę, sadowiąc się na stosie batystowych majtek. Szafa jest ciepła i przepaścista, ciemna, pachnąca lawendą. Aż wierci w nosie, coś z tym zapachem trzeba zrobić, domyślacie się pewnie, w jaki sposób? Ale znowu będzie awantura. Trudno, niech będzie... Z tą myślą znów zabieram się do pracy. To znaczy zasypiam. *** Pracowałem długo, wiem, bo kiszki już zupełnie przyrastają mi do kręgosłupa. Z jednej strony to nic złego, jak to mówią chudy kocur, dobry kocur. Muszę dbać o linię, łatwo się zapuścić w takich warunkach. No, ale bez przesady, daleko mi jeszcze do tych, co pracują u rzeźników. Swoją drogą, to szczyt kariery, kot w jatce. Wielu o tym marzy, niewielu się udaje. Ale nie narzekam, posada wprawdzie znakomita, ale pretendentów dużo. A upadek jest bolesny, tym boleśniejszy, im wyżej się zajdzie. Nie jest dobrze. Wyszedłem z szafy, sprawdziłem, a w misce pusto. Moja pani wciąż siedzi nieruchomo, nie odzywa się. Patrzy w swe odbicie w zwierciadle, jakby widziała się po raz pierwszy. I smutna czegoś. Wiem, że smutna. Znam ją dobrze, potrafię rozpoznać wyraz twarzy, co nie jest łatwe u ludzi, ich mimika jest słaba. Trudno się dziwić, ona nie ma przecież wąsów. Nie potrafi się napuszyć ani zjeżyć. No a uszy - są po prostu żałosne. Nie może nimi zastrzyc, położyć ich po sobie, w ogóle nie wiadomo, po co jej takie uszy. Nawet są przedziurawione, jak u porządnego kota, ale nie ponadrywane, nie znać po nich całej życiowej eksperiencji. Ani im się równać z moimi, zwłaszcza z lewym. Poza tym zupełnie bez sensu w dziury wsadza takie metalowe kółka. A przecież to dziury zdobią uszy, nie co innego. No, ale mam doświadczenie, nawet z tej kamiennej wręcz twarzy mogę się zorientować, że jest smutna. I chyba zła. To rozpoznać już jest trudniej, ludzie są tak upośledzeni, nie mają ogonów. Nie potrafią chłostać się po bokach, nie mają czego dumnie zadrzeć. Biedni, nie mogą wyrazić całej gamy uczuć czy nastrojów. Czasem zastanawiam się, jak udaje im się porozumieć. Przecież i zapachów niewiele rozróżniają. Żal mi ich czasami, zwłaszcza samców, nigdy nie wiedzą, kiedy można. Muszą się strasznie często mylić a to pewnie nic przyjemnego. No, ale co by nie mówić, jest zła. Nie pytajcie, skąd wiem. Wiem, i już. Trzeba spróbować. Wprawdzie nie powinienem, cóż sobie o mnie pomyśli, ale jest mi jej po prostu żal. Wskakuję na sekretarzyk, ocieram się o twarz, schodzę na kolana. Głaszcze mnie, ale miły dreszcz nie przechodzi od nosa aż po czubek wyprężonego, drgającego z ukontentowania ogona. Głaszcze machinalnie, nawet nie burczy, że wskoczyłem na sekretarzyk. Ma rację zresztą, to nie miejsce dla uczciwego kota, kiedyś spotkała mnie tam niemiła przygoda. Gdy ona swym zwyczajem paskudziła czysty pergamin, stawiając na nim piórkiem dziwne znaczki, zebrało mi się, wstyd powiedzieć, na zabawę. Wstyd powiedzieć, bo skończyło się źle, rozlaniem śmierdzącej, czarnej cieczy z flakoniku. Co było dalej, nie powiem, wspominam to bardzo niechętnie... Minęły lata, dawno już zapomniałem o takich figlach, ale sekretarzyk staram się omijać szerokim łukiem. No, dalejże. Mogłabyś coś powiedzieć i bardziej przyłożyć się do głaskania. Nic z tego, wzrok ma nieobecny. Idę sobie, niech nie myśli, że mi zależy. Zastygam w pół kroku. Słyszę łomotanie do drzwi na dole, głośne, natarczywe. Ktoś stuka, i to nie mosiężną kołatką, odgłos jest taki, jakby walił rękojeścią miecza. Jeżę się mimowolnie, koniec ogona zaczyna zataczać nieznaczny łuk. Panuj nad sobą - karcę się w myśli - nie okazuj emocji. Ale nie przestaję, coś mi się tu nie podoba. Chyba czekała na kogoś. Ale nie w tym celu, w jakim zwykle przyjmuje u siebie mężczyzn. Poznałbym wcześniej, zachowywałaby się inaczej. Zbliżające się kroki przywołują mnie do rzeczywistości. Pewnie to jeden z tych, jak to nazywa, dobrych klientów, bo tylko takich przyjmuje osobiście. Dobra wiadomość. Tacy nie siedzą zwykle długo, szybko załatwiają sprawę, odliczają brzęczące krążki. Nie zostają na noc, ten zapewne też nie zostanie. Będę ją miał dla siebie, będę mógł usiąść jej na twarzy, gdy zaśnie. Będę mógł czule udeptywać piersi, nie bacząc na lekkie, wręcz urocze w swej nieśmiałości protesty. Dość tego. Pomyślmy o złych stronach. Jest tylko jedna - obcy w domu to nic dobrego. Nawet ci, którzy przychodzili w innych celach nie byli najmilsi. Trzeba było uważać, choć nigdy się nie narzucałem, nie okazywałem zazdrości. Nie jestem przecież zboczony, nie robimy takich rzeczy. Jak ten piesek z zamku, od starej hrabiny. Taki mały, paskudny, z płaską mordą, co to go nazywają... Nie, nie powiem, jak go nazywają, ale przydomek jest jak najbardziej uzasadniony. Mniejsza z tym. Wstała, poszła do sieni. Zostałem na miejscu, stąd wszystko znakomicie widać. Płomienie świec zamigotały od przeciągu, w drzwiach stanęła cuchnąca własnym i końskim potem postać. *** - Ależ tu śmierdzi kotem! Nawet się nie poruszyłem. A czym ma pachnieć? Pachnieć, nie śmierdzieć, ty profanie. Sam byś tak chciał, ale nic z tego, to moje terytorium, spróbuj tylko. Wzruszyła nieznacznie ramionami, milcząc, wskazała, by szedł za nią. Bezszelestnie zszedłem z drogi. - Pieprzona wiedźma, pieprzone koty - usłyszałem, jak klient mruczy niewyraźnie pod nosem. Prychnąłem równie cicho, z lekceważeniem. Ludzie myślą, że nie rozumiemy. Mylą się. Z tego, że kot jeszcze nigdy nie powtórzył tego, co usłyszał, wyciągają całkiem błędne wnioski. Doszło do mnie prychnięcie, podobne do mojego, równie ciche. Klient nie wiedział, że ostrością słuchu czarodziejki prawie dorównują kotom. Jak również w wielu innych dziedzinach. To kotki bez mała. W kącie siedziała mysz pod miotłą, dosłownie i w przenośni. Zagapiła się, biedaczka, w czarnych paciorkach oczu widniało przerażenie. Nie bój się, głupia, nic ci nie zrobię, nie teraz. No, zjeżdżaj, zanim się rozmyślę. Strach ją całkiem sparaliżował, musiałem zasyczeć, obnażając kły. Dopiero wtedy prysnęła do dziury. Usiadłem w ciemnej komorze, moje uszy drgały, łowiąc dźwięki. Szuranie przesuwanego zydla, brzęk sprzączek. Klient nie rozpiął pasa, nie odłożył tego paskudnego, ostrego, metalowego przedmiotu zwanego mieczem. Usłyszałem bulgotliwe, treściwe pociągnięcie nosem, potem kichnięcie. Chyba się usmarkał. Wąsy zadrgały mi z radości. To jeden z tych, co to jeden włosek z kociego ogona przywodzi ich do kichania. Ślozy ciekną im z oczu i gile z nosa, niektórym aż czerwone plamy na gębie występują. Dobra nasza, długo nie posiedzi. Trzasnęła łamana woskowa pieczęć, zaszeleścił rozwijany pergamin. I nadal ani słowa, tylko szkło zabrzęczało, zabulgotał nalewany płyn. Kwaśny zapach wina dochodzi aż tutaj, drażni moje wrażliwe powonienie Zupełnie nie rozumiem, co ludzie w nim widzą, śmierdzi przecież jak diabli. A zachowują się po nim jakby, nie przymierzając, kocimiętki się nawąchali. Przełykam ślinę. Też bym się nawąchał . - Kiedy? - Nazajutrz - głos klienta jest równie nieprzyjemny, jak jego zapach. Trzeba będzie dokładnie naznaczyć zydel, na którym siedział. - Zdążysz? Pytanie zawisło, urwane. Od razu dopowiedziałem sobie resztę. Zdążysz, wiedźmo? Tak to miało zabrzmieć. Nie musiał kończyć, pogarda była wyraźnie słyszalna. A pod nią skrywał się strach, oślizgły i lepki. Wyobraziłem sobie jak spotniałą, wyposażoną w żałosne pazurki dłonią ściska rękojeść swego miecza, żeby dodać sobie odwagi. Ona też słyszała pogardę i lęk, dopowiedziała sobie wszystko. - Zdążę, zdrajco - syknęła niczym porządna kotka. Nie mogła zdać się na niedopowiedzenia, nie zrozumiałby. Ale i tak byłem z niej dumny, syczała pierwszorzędnie. Gdyby jeszcze mogła położyć płasko uszy... - Zamilcz... Licz się z tym, do kogo mówisz! Wyobraziłem sobie, jak mierzy ją wściekłym spojrzeniem. Nad pochwą pokazuje się lśnienie metalu, na cal, góra dwa cale, słyszę cichy zgrzyt stali. To tylko odruch, nieświadomy. Zbyt się boi, by otwarcie dobyć broni, strach emanuje aż tutaj, wibruje w końcówkach moich wąsów, gęsty, dotykalny. Silniejszy od obrzydzenia, od poczucia wyższości i nienawiści. My, koty, znamy to wszystko aż za dobrze. Wiedźma, czartowska kochanka. Kot, diabelskie nasienie. - Wiem, do kogo mówię. Jest spokojna, ale czuję skrywane napięcie, z trudem przebijające się przez aurę strachu, roztaczaną przez zdrajcę. - Czekaj tu. Niczego nie dotykaj, najlepiej się nie ruszaj. Tak będzie najlepiej. Ja niebawem wrócę. Drga powietrze, ciepła, miękka fala muska moją sierść. Wiem, co to znaczy. Nie wyszła, zniknęła od razu, na jego oczach. W krótkim błysku, w zafalowaniu przestrzeni. Ostrożnie węszę. Klient jest twardszy niż myślałem, nie popuścił pod siebie na ten widok, jak wielu innych przed nim. Widać wiedział, czego się spodziewać. Niczego nie dotknie, nie poruszy się nawet, nie przejrzy pergaminów na sekretarzyku. Wie jak się zachować we własnym, dobrze pojętym interesie. Zdarzali się kiedyś i tacy jak ten, który chciał ukraść medalion, wiszący zazwyczaj na lichtarzu. Chyba nic już więcej nie ukradnie, a już na pewno nie prawą ręką. Tak już jest z ludźmi, nie wyczuwają aury. W ogóle mało widzą a jeszcze mniej czują. Mnie nie trzeba było tłumaczyć, od początku wiedziałem, co należy omijać z daleka. Tylko raz, gdy omsknęła mi się łapa na oparciu fotela zawarłem bliższą, na szczęście przelotną znajomość z medalionem. Nie ma o czym mówić, sierść szybko odrosła. Ale ręce ludziom nie odrastają. Ale na wszelki wypadek należy klienta przypilnować. Szybki rzut oka, wąsy jak należy, trzeba się trochę bardziej nastroszyć. Ogon w górę. Siedzi sztywno, tak jak przypuszczałem. Tylko oczka ma rozbiegane, błyszczą w spoconej gębie. Ściska rękojeść aż bieleją kostki. Dostrzega mnie dopiero kiedy wskakuję na stół. Spoglądam w przekrwione oczy ciężkim, nieruchomym wzrokiem. Wiem, nie lubią tego, ten też nie wytrzymuje długo, mruga raz i drugi. Złośliwie przenoszę spojrzenie obok, wpatruję się ze skupieniem. Klient mimowolnie podąża za moim wzrokiem. Tego nie lubią jeszcze bardziej. Wiedzą, że widzimy niewidzialne. Wstrząsa się, wpatrując w pusty kwadrat posadzki. Zupełnie pusty, nie ma tam nawet zasmarkanego skrzata, jak najbardziej zresztą nieszkodliwego. Przypadam do blatu, kładę uszy po sobie, wściekle biję ogonem napuszonym do rozmiarów zbójeckiej pały. I syczę, jakby o łokieć od śmierdzącego strachem i potem człowieka siedziała co najmniej strzyga. Powietrze faluje, migocze jak latem nad piaszczystą drogą. Kształty zamazują się. Ściskający rękojeść swego miecza człowiek wydaje z siebie dziwny kwik, przykro brzmiący, bo na wdechu. W powietrzu unosi się dziwny swąd, przypominający woń rozgrzanego uderzeniami krzemienia. Jak zwykle po teleportacji. Moja pani właśnie wraca. - Nie wygłupiaj się - marszczy brwi z dezaprobatą. Ona też widuje niewidzialne i znakomicie zdaje sobie sprawę, że na posadzce nic nie ma. - Uciekaj. Z godnością, nie spiesząc się zbytnio, zeskakuję ze stołu, żeby sobie nie pomyślał, że jego na wierzchu. Nie wychodzę z izby, lepiej mieć wszystko na oku. - Napij się, nie otruję - jej głos brzmi drwiąco. - Nie ciebie, przynajmniej dopóki mi nie zapłacisz. A zapłacisz, jak cię znam, jutro. Klient kiwa głową. - Dziś... - skrzeczy i urywa. - Dziś dostałaś połowę. Reszta po wszystkim... - Mówiłam, napij się, dobrze to robi na gardło. Pije, obejrzawszy najpierw nieufnie kielich pod światło. Moja pani tylko uśmiecha się pogardliwie. Możesz sobie oglądać, myśli zapewne, i tak byś w razie czego nic nie zauważył. Nie poznałby. To niebywałe, ale ludzie zupełnie nie wyczuwają trucizny. Klient trochę się odpręża. Aura strachu słabnie, za to wyraźnie wyczuwam pogardę i obrzydzenie, nieuchwytny zapach złych myśli. - Dasz wreszcie? - burczy ze złością i zniecierpliwieniem. - Nie chcę tu długo siedzieć, ktoś zobaczy. - Nie zobaczy. Nikt nie może zobaczyć. Niech cię nie zwiodą te okna, przecież z zewnątrz ich nie widziałeś. - Ale kiedyś muszę stąd wyjść. Moja pani prycha pogardliwie. - Ale to chyba wszystko jedno, kiedy wyjdziesz, teraz, czy trochę później. Pomyśl trochę, to nie boli. Klient nadyma się, świeci spotniała gęba, czerwienieją krwawe plamy. - Licz się, wiedźmo, ze słowami... Pomiocie szatański, Bogu przeciwny... Nie pozwala mu dokończyć. Nie jest widać ciekawa, wyzwiska zawsze są takie same. - To ty się licz. Za nic mam twoje tytuły, twój herb. Za nic twoje pogróżki... Pochyla się nad nim. - Za nic twojego Boga - parska mu prosto w twarz. Oczy herbowego szlachcica wychodzą prawie z orbit, twarz czerwienieje jeszcze bardziej, choć przed chwilą wydawało się to niemożliwe. Sierść staje mi dęba na grzbiecie, strzelają z trzaskiem niebieskie, kłujące iskierki. Nie znoszę, kiedy ona rzuca uroki. To bardzo nieprzyjemnie dla otoczenia. - Chciałeś coś powiedzieć? Nie krępuj się. Co, nie możesz? Nagle zwalnia niewidzialny chwyt. Klient opada bezwładnie na zydel, dłonią gmera przy gardle. W przekrwionych oczach błyska mu nienawiść. Tylko błyska, mówić się nie ośmiela. Albo nie może. - Poczekasz cierpliwie, niedługo zresztą. Skończę, dostaniesz to, co chciałeś. Potem wyjdziesz. Nie bój się, nikt cię nie zobaczy, zadbam o to. Nie, nie o ciebie. O siebie. Sama nie wiem, dla kogo to większy wstyd. Odwraca się, siada przy sekretarzyku, nie zwracając już uwagi na szlachcica, którego twarz przybiera teraz interesujący, szarawy odcień. Słyszę niewyraźnie przekleństwa mamrotane na przemian z modlitwami. Gość spogląda na mnie. - Tfu, zgiń, przepadnij... Psik! Do mnie mówisz "psik", przyjacielu? Wstaję, przeciągam się demonstracyjnie. Zobaczymy, kto lepszy. Wskakuję na stół, defiluję przed nim z dumnie uniesionym ogonem. No, pokaż, co potrafisz, bądź kocurem! Pokaż, kto ma większe! Pękł. Nie pokazał. Widać nie ma czym się pochwalić. *** Nie pojmuję napięcia w jej głosie. On przecież nie jest groźny, nie sprostał wyzwaniu. Zupełnie pozwolił sobie wejść na łeb, nie zareagował nawet, gdy ostrzyłem pazury na nodze jego zydla. Próbował tylko odsunąć mnie nogą, ale przestał, gdy zasyczałem. Żaden z niego kocur. Nie wyjął miecza, swej żałosnej namiastki pazurów, nawet wtedy, kiedy poszedłem na całość i obsikałem jego sakwę, którą postawił na posadzce, obok zydla. Nic nie powiedział ani nie zrobił, sapał tylko, śmierdział potem i strachem. Żałosne. - Dość tego - mówi moja pani, nie odwracając się. Słucham od razu, to należało do naszego układu. To jej klient, może mi się nie podobać, ale nic mi do tego. W końcu trzeba z czegoś żyć, nawet ja to rozumiem. Wróciłbym do szafy, na batystowe majtki, w ciepłe, wygrzane miejsce, z dala od smrodu, trudno, lepsza już lawenda. Ale nie wracam. Coś mi się bardzo nie podoba. Można mówić chyba o kociej intuicji, o czymś, o czym ludzie nie mają pojęcia. Nie znam myśli szlachcica, nie chcę ich znać. Wyczuwam tylko mroczną aurę nienawiści i knowań. Machinalnie zaczynam ostrzyć pazury. Nie na koci łeb to wszystko. Pani podaje klientowi mały flakonik. On bierze go dwoma palcami, jakby miał chwycić za ogon żywego skorpiona. Nagle znika nienawiść i wstręt, zastąpiona... No właśnie, czym? Miauczę z irytacją, co wywołuje kolejne karcące spojrzenie. Ma rację, porządny kot tak się nie zachowuje. Napięcie gęstnieje. Kiedy już zaczynam się już jeżyć, klient wstaje bez słowa, chowa ostrożnie flakon do obsikanej sakwy. Wychodzi bez pożegnania a wraz z nim znika aura strachu, duszny zapach nienawiści i pogardy. Smród potu niestety pozostaje, trzeba będzie się tym zająć później. Ostrożnie obwąchuję zydel, marszcząc nos z obrzydzeniem. Nie można zaniedbywać obowiązków, ktoś w tym domu musi troszczyć się o bezpieczeństwo, nie można tak ważnej sprawy powierzać człowiekowi, nawet czarodziejce. Nie dane mi dokończyć oględzin. Czuję, jak pani unosi mnie, odwraca, przytula do piersi. Zastygam w idiotycznej pozycji, łapami do góry. Choć tego nie lubię to nie protestuję, ludzie nie potrafią okazywać uczuć w normalny sposób. - Futrzaczku... - szepcze pani cicho. - Już dobrze, już poszedł. Wcale nie dobrze, myślę sobie. Poszedł, owszem, ale wróci, mam takie paskudne przeczucie. Poza tym, co za idiotyczne przezwisko! Kotu nie można nadać imienia. Ona robi coś jeszcze gorszego, wilgotnymi wargami cmoka mnie w nos. Aż cały sztywnieję, takie to obrzydliwe. Nazywają to pocałunkiem. Wie, że tego nie znoszę, ale czasem sobie folguje. No, ale dzisiaj nie będę protestował. *** Płomyki leniwie pełgają nad brzozowych polanami, cienie tańczą na ścianach. Deszcz wciąż bębni o szybki, wiatr postukuje obluzowaną dachówką. Wiem, że jest obluzowana, sam sprawdzałem, zanim jeszcze zaczęło padać. Swoją drogą, dachówki to paskudny wynalazek. Nie to, co stare, dobre gonty, w które można się wczepić pazurami. Wiem coś o tym, zdarzało się zlecieć przez dachówki właśnie. Niemiłe przeżycie, najpierw szybkie, rozpaczliwe drapanie pazurkami, potem stwardniałe nagle powietrze uderza w pysk. Koty nie latają, a przynajmniej nie powinny. Ile to trzeba się nawykręcać, żeby spaść na te cztery łapy. A czasu mało, ziemia pędzi na spotkanie. Cóż, jest ryzyko, jest zabawa. A gołębie upodobały sobie dach naszego domostwa, żal byłoby przepuścić taką okazję. I tak dobrze, że mieszkamy w wieży, opodal miejskich murów. Bez śmierdzących rynsztoków dokoła, sami, tylko we dwoje, bez zbrojnych, pachołków, służących i innej hołoty, patrzącej tylko, jak kota ukrzywdzić. Niekoniecznie zresztą od razu rzucić kamieniem czy kopnąć, wystarczy, że poleją wodą albo co gorsza pomyjami. A tak, pachołków nie trzeba, straży też. Wejścia strzeże magia, magiczne pole. Wprawdzie sierść się od niego jeży, iskierki skaczą, jak od głaskania pod włos, ale lepsze to niż nagła kąpiel. Dobrze wybrałem, prawda? To ważne, dobrze wybrać sobie człowieka. Nie brać każdego, jak leci, pomyśleć a czasem zdać się na kocia intuicję. Za nic nie brać zwykłej gospodyni, która tylko, żeby myszy łapać. Nie, jak kot już chce mieć człowieka, powinien znaleźć odpowiedniego. Niezły jest masarz, albo rzeźnik. Co prawda jest to bardzo niezdrowy tryb życia, trzeba dużo ćwiczyć, żeby całkiem tłuszczem nie porosnąć. Ale niektórzy to lubią. Ale najlepiej mieć czarodziejkę. Pełgają płomyki w kominie. Rozciągam się, rozpłaszczam, wyciągam łapę. Rozcapierzam pazury. Patrzę w te niebiesko-szare oczy, w których migocze odbłysk ognia. Dziwne oczy, z okrągłą źrenicą, ale mimo to dosyć ładne. Zaczynam mruczeć. Ona to lubi, ja zresztą też. Wreszcie mamy czas tylko dla siebie. *** Z czego się cieszycie, burasy? Co, łżę może? Co wy tam wiecie, śmietnikowe pomiotła. Do was nikt nigdy nie powiedział "futrzaczku", co najwyżej "ty sierściuchu pierdolony". A w ogóle to moja wieża. I albo słuchacie dalej, albo spieprzać, myszy łapać, po śmietnikach szperać! Nie chcecie to nie, więc wynocha! Że co, opowiadam za każdym razem to samo? To po co przyłazicie tu słuchać? Mogę skończyć, tylko bez drwin, burasy. Tak, do ciebie mówię, jak zaraz palnę w ten rudy łeb... No masz, poszli sobie, tylko ty zostałeś. Młody jesteś, nie słyszałeś pewnie moich opowieści, pierwszy raz wybrałeś się tutaj ze starszymi kocurami. Słyszałeś, jak naśmiewali się pomiędzy sobą, nie zaprzeczaj. Wiem, głupio ci, widziałem, tylko ty słuchałeś uważnie. Ech, co oni tam wiedzą. Nie będę opowiadał dalej, nie warto. Ty też nie uwierzysz. Jednak chcesz posłuchać? Dobrze, opowiem. Ale wiesz, mały, to tylko bajka, taka jaką ludzie opowiadają swoim dzieciom. Smutna bajka, z tych, co to kończą się źle. Oni już nie wierzą w bajki, zwłaszcza w tę. Słyszeli ją zbyt wiele razy, wyrośli z niej. Opowiadałem ją im kiedy byli tacy jak ty, młode kocurki, niepoznaczone jeszcze bliznami, nie skażone cynizmem po latach bytowania na śmietnikach. Nigdy w nią nie wierzyli, nawet wtedy. Nigdy nie widzieli wyniosłej wieży, krytej czerwoną, lśniąca po deszczu dachówką, nie słyszeli postukiwania pantofelków na kamiennych stopniach. Nie napotkali błysku spojrzenia spod lamowanego futerkiem kaptura, nie słyszeli jej śmiechu. Dla nich zawsze była tutaj ruina, strasząca poczerniałą więźbą dachową, pustymi oczodołami okien. I obsrane przez gołębie mury. I stary, zgorzkniały, wyleniały kocur. Tak, mały, o sobie mówię. Mieszkam tu długo, ich jeszcze nie było na świecie. Wiem, koty tyle nie żyją. Ale ja tak. Chcesz posłuchać. Proszę bardzo, słuchaj. Ale pamiętaj, to bajka, okrutna i zła. Dobrze się nie skończy. *** Środek nocy to dobra pora, w sam raz aby wypuścić się na łowy. Bezczelne gołębie śpią napuszone na gzymsie, myszy smyrgają po posadzce, zwabione okruchami, ośmielone ciemnością. Można skoczyć znienacka, przytrzymać, usłyszeć cichy, przerażony pisk. Poczuć pod zaciśniętymi pazurami, jak po krótkim szamotaniu wycieka kosmate mysie życie. Słyszę spokojny oddech. Już dobrze, już nie przewraca się z boku na bok, nie emanuje od niej to niepokojące strapienie. Zasnęła wreszcie głęboko, mógłbym ułożyć się wygodnie, wtulić w poduszkę, czując zapach czarnych włosów. Zwinąć w ciasny kłębek, dla pewności owinąwszy ogonem. Dobrze byłoby tak leżeć, czuć ciepło i spokój. Poleżę jeszcze chwilę, zaraz wstanę, naprawdę, coraz bezczelniej popiskują buszujące w komnatach myszy, coraz wyraźniej słyszę chrobot pazurów moszczących się na gzymsie gołębi. Środek nocy to dobry czas na polowanie, na atak z mroku, skryty i zabójczy. Ciemność rozjarza się upiornym, niebieskawym blaskiem płynącym zza okien, cienie okiennych ram przecinają pościel, śnieżnobiałą w tej sinej poświacie. Zanim jeszcze dotrze do mnie dźwięk rozbijanych odrzwi, sierść staje dęba jak od głaskania pod włos, z wąsów, z łap i z ogona sypią się klujące iskry. Swąd spalenizny aż zatyka, przestaję widzieć i czuć cokolwiek. To magia, kołacze mi się w głowie. Obca magia. Za silna dla kota, choćby i wojownika. Z tą rozpaczliwą świadomością zapadam w ciemność. Te myszy są bezczelne. Siedzi taka tuż przede mną, lśnią czarne paciorki ślepków, nos marszczy się jej, gdy węszy, śmiesznie obnażając długie, żółte siekacze. Mógłbym sięgnąć ją bez trudu łapą. Nie mógłbym. Tylko oczy mnie słuchają. Mogę się rozglądać, mrużyć powieki. To wszystko. Widzę śmiesznie, świat stanął na boku, z posadzki zrobiła się ściana, dziwne, że sprzęty nie spadają. Mysz też siedzi na niej siedzi, ale ona w końcu mogła się wczepić pazurkami, myszy nie takie rzeczy potrafią. Mogę tylko patrzeć. Nawet ogonem nie jestem w stanie poruszyć, a chętnie biłbym po bokach, syczał ze złości i strachu. Tak, ze strachu, bo dzieje się coś zupełnie niezrozumiałego. I ten zapach. W swąd nadpalonej sierści, mojej własnej, jak się domyślam, wwierca się znajomy odór zdrajcy. Mogę też słuchać. Głos klienta nie jest już przepojony lękiem, teraz brzmią w nim triumfalne nuty. Ale nienawiść pozostała. Słyszę głośny stukot podkutych obcasów na kamieniach posadzki, brzęk ostróg. Warkliwe słowa komendy, po których następuje szybszy rytm kroków. I właśnie w tej chwili czuję, jak przez całe ciało przechodzą mi ciarki, gdy po odgłosie uderzenia z chaosu dźwięków wyławiam coś jak szloch. Wyciągnięta łapa drga, pazury wysuwają się. Patrzę na to, jakby nie należały do mnie, jakby były czymś obcym, aż po chwili spostrzegam, że odzyskuję władzę nad własnym ciałem. Mysz pierwsza to spostrzegła, zniknęła w jednej chwili. Niepotrzebnie, i tak nie mam na nią czasu. Świat powoli odzyskuje właściwe proporcje i kierunki, dociera do mnie, że leżę na boku, czuję już ból poparzonego ciała, mrowienie w kończynach. Silna była ta magia, za silna nawet dla mojej pani, nie mówiąc już o mnie. Coś trąca mnie w bok, kątem oka widzę znajome, długie buty. Te, które jeszcze nie tak dawno chciałem obsikać. Buty klienta, zwanego zdrajcą. Nie muszę udawać, przewalam się bezwładnie, ciało nie słucha mnie jeszcze. Całe szczęście, zdrajca spluwa tylko. - No i co, wiedźmo? - zgrzytliwy śmiech. - Trafił swój na swego. A raczej na silniejszego. Powoli wysuwam pazury, usiłuję zapanować nad ogonem zataczającym coraz szersze, wściekłe łuki. Wiem, że tylko ja mogę jeszcze walczyć, bronić naszego domu. Powoli, nieznacznie próbuję się podnieść, usiłując ze wszystkich sił nie słyszeć kolejnego uderzenia. - Odpowiadaj! - A po co? - głos mojej pani jest zduszony, ale wyraźny. - Widać zdradzasz wszystkich. Ciekawe kiedy i jego zdradzisz. Kiedy i na niego przyjdzie pora. Świat wraca do normy, ściana znów jest ścianą, posadzka posadzką. Wreszcie staję na własnych czterech łapach, nikt szczęśliwie nie zwraca na mnie uwagi. Dopiero teraz mogę zobaczyć, co się właściwie dzieje. Moja pani stoi z hardo uniesioną głową, na policzku nabrzmiewa czerwony ślad. Nie czas teraz jej się przyglądać, trzeba ocenić sytuację. Dwóch zbrojnych, rozglądają się niepewnie, wyczuwam bijący od nich strach. Nic dziwnego, niebezpiecznie zadzierać z czarodziejką. Klient zamierza się właśnie, chce uderzyć jeszcze raz. Sprężam się, powinienem dosięgnąć go jednym skokiem. Byle od razu dostać ślepiów. - Stój! To nie było do mnie, ale samo brzmienie głosu osadza mnie w miejscu. To ten, którego nie dostrzegłem. Moja pani uśmiecha się, dziwnym skrzywieniem opuchniętych warg. - Daj spokój, Reinhold - mówi cicho, niewyraźnie. - On musi przecież, ma wreszcie swoją władzę. Sprytny jest, nawet mnie oszukał. Człowiek zwany Reinholdem krzywi się z niesmakiem. Jest czujny, dostrzegam lśnienie magicznej aury, otaczającej jego sylwetkę zwodniczo delikatną mgiełką. - Sama się oszukałaś, Dominique. Zawsze byłaś zarozumiałą dziwką, nie doceniałaś ludzi. Ten tutaj może jest i głupi, ale ma swój spryt. Klient czerwienieje, widać chce coś powiedzieć. - Zamknij się! - Reinhold nie dopuszcza go do słowa. - Może teraz i jesteś jedynym dziedzicem, ale nie zapominaj, że tylko dzięki mnie. Skłania się ironicznie w stronę mojej pani. - I dzięki tobie, Dominique, a raczej twojej naiwności. Pani nic nie mówi, spluwa mu tylko w twarz. Ale krople różowej, zmieszanej z krwią śliny nie dolatują do celu, z sykiem zatrzymują się na niewidzialnej zbroi, zamieniają w obłoczki pary. - Ejże, moja droga... - czarodziej kręci głową. - Zachowuj się, bo jak nie, to zaraz zmienimy zaklęcie, że nawet już nic nie powiesz. Nie wspominając już o pluciu. A byłoby za wcześnie, chciałbym jeszcze usłyszeć, że jestem od ciebie lepszy. Ot, słabostka taka, próżny jestem, jak wiesz. Pani uśmiecha się znowu. Twarz Reinholda twardnieje. - Co, nie przyznasz się? Niech ci będzie. Przegrałaś, i to wystarczy. Dałaś się oszukać, nie jemu przecież... Wskazuje na klienta, który sapie ciężko, spoglądając z nienawiścią na wszystkich wkoło. - On ma tylko jedną zasługę, dogadał się ze mną. Nie mam takich skrupułów jak ty, wolę pewniejsze sposoby. To ty nie zgodziłaś się na śmierć prawowitego następcy, kombinowałaś inaczej, w imię zasad. Mariaż wspomagany napojem miłosnym, żałosne doprawdy. Wierz mi, trutka pewniejsza, zwłaszcza, że będzie na ciebie. Jeśliby koty znały modlitwy, to właśnie przyszedłby na nie czas. Niestety, nie znają. Poprzestaję na przypadnięciu do posadzki, czujnej obserwacji klienta, coraz bardziej zdenerwowanego. To od niego trzeba zacząć. - Kończ, mości czarodzieju! - obecny następca książęcego tronu wymawia te słowa z trudem, widać wiele go kosztują. - Spokojnie - uśmiecha się Reinhold. - Mamy czas, zdążymy oddać ją katu. Nie denerwujcie się tak, mości... A w zasadzie, jaki to tytuł ci obecnie przysługuje? W głosie czarodzieja słychać drwinę. - Nie ciesz się tak, Reinhold - pani potrząsa głową, uśmiecha się złośliwie, tylko w oczach błyska nieskrywana nienawiść. - Wygrałeś tym razem. Ale będziesz następny. Kto zdradził raz, zdradza zawsze. Obaj zbrojni śledzą bez zainteresowania niezbyt zrozumiały dla nich spektakl. Strach powoli mija, zaczynają się rozglądać, w ich oczach błyska pożądliwość, gdy dostrzegają otwartą szylkretową szkatułkę. Coraz lepiej, myślę, starając się zapanować nad nerwowymi ruchami końca ogona. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Reinhold kiwa głową z ubolewaniem. - Wygrałem, Dominique, i to nie tylko tym razem. Zawsze wygrywam. I nie będzie tak, jak z tobą, ja poradzę sobie na dworze. Jestem magiem, ale prócz tego mężczyzną, wojownikiem. Równie dobrze mogę rzucić urok, ale przecież nie muszę, mogę dać po prostu w pysk. Albo zabić w pojedynku. Wymownym gestem kładzie dłoń na rękojeści miecza. - A ty prowokowałaś, kręcąc tyłkiem, rzucając zalotne spojrzenia. Nie zaprzeczaj, znam cię, Dominique. Przyznaj się, temu tutaj nie dałaś, chociaż chciał. Nieładnie, toć to bogaty i możny szlachcic. Nie dziw się więc teraz, że cię nienawidzi. A ja... Cóż, uwierz mi, to nic osobistego, to tylko interes. Teraz ja jestem czarodziejem w tym mieście, a ty zostałaś tylko trucicielką. Co prawda niezbyt długo. Czarodziej z niego niezły, przyznaję, jeszcze nie czuję się najlepiej po uderzeniu magicznych sił na samym początku. Ale stanowczo jest zbyt gadatliwy. Lepszej chwili nie będzie. Już mam odbić się od ziemi, z gardłowym bojowym zawołaniem skoczyć do twarzy klienta. Może się uda, może dam jej tę jedną, jedyną szansę. - Nic osobistego, powiadasz? - jej głos powstrzymuje mnie na chwilę. - Tobie też nie dałam, Reinhold, pamiętasz? Dostrzegam jak twarz czarodzieja ściąga się gniewem, czuję jak słabnie magiczna aura. Teraz! *** Za dobry jest, jak dla mnie przynajmniej. Trzeba mu to przyznać. Znów nie mogę się ruszyć, mogę tylko czekać, aż spadnie ten ostatni cios, który zakończy wszystko. Oby już spadł, nie mogę słuchać już wycia zbrojnego, który klęczy, obejmując dłońmi twarz, spomiędzy palców ścieka krew zmieszana z gęstym śluzem. Drugi miał więcej szczęścia, zostało mu jedno oko, ale też zawodzi, przyciskając do twarzy jakaś szmatę. Klient, trzeba przyznać, jest twardy. Nawet nie ociera krwi z rozchlastanego policzka. Chybiłem paskudnie, nie sięgnąłem ślepiów. A tak mało brakowało. - Zabij wreszcie tego pierdolonego kota! Bo jak nie, to ja go zabiję! Reinhold krzywi się z niesmakiem. Jest nietknięty. - A odważysz się? - pyta z przekąsem. - Jeśli go puszczę? Przestań odgrywać bohatera, wołaj zbrojnych. Pora na igrzyska minęła, czas na ciebie, Dominique. Loszek już czeka. Klient nie wytrzymuje. Wznosi miecz, robi krok w moją stronę. On naprawdę nienawidzi kotów. Czarodziej robi nieznaczny gest, broń wypada klientowi z bezwładnej ręki, spada z brzękiem na posadzkę. - Wynoś się, śmieciu, ale już! - w głosie Reinholda po raz pierwszy słyszę nutę gniewu. - I pamiętaj, kto tu tak naprawdę rządzi. Już na zawsze. Podchodzi do mnie, ogląda z uwagą. Chciałbym rzucić mu się do ślepiów, ale nie mogę. Głupio tak wisieć łokieć nad ziemią, jak mucha schwytana w pajęczynę. - Czas na ciebie, Dominique - powtarza Reinhold, nie odwracając się do niej. - Chyba, że chcesz jeszcze coś powiedzieć. Wtedy po raz ostatni słyszę jej głos. - Wrócę, futrzaczku. Obiecuję. Słyszę kroki żołnierzy, brzęczą sprzączki oporządzenia. Wreszcie skrzypią odrzwia na samym dole schodów. Czarodziej jeszcze przez chwilę zostaje ze mną. - Dzielny jesteś, kocurze - mówi wreszcie. - Ale na twoim miejscu nie liczyłbym na nią. Czar mija, gdy Reinhold jest już daleko. Z wysokości łokcia spadam bezwładnie na posadzkę. Wszystko odchodzi w ciemność. *** Wiatr postukuje obluzowaną dachówką, jedną z ostatnich, jakie zostały jeszcze na dachu. Reszta dawno spadła na dół, popękała na drobne kawałki, wdeptywane potem w ziemię, zarastające trawą u stóp muru. Silniejszy podmuch porusza reszką wierzei, spróchniałymi deskami trzymającymi się jeszcze tylko dzięki masywnym okuciom. Przeraźliwie zgrzytają zardzewiałe zawiasy. Ogień oszczędził niegdyś część budowli. Kiedy tak przechadzam się po kamiennej posadzce, odciskając w grubej warstwie kurzu ślady łap, mogę wciąż przypominać sobie gdzie stały sprzęty, zanim rozbiła je plądrująca tłuszcza. Jeszcze widać wciąż na poszarzałym tynku jaśniejsze ślady po oprawnych rycinach. Gdy przechodzę obok miejsca, w którym niegdyś stała szafa, prawie czuję wywołany z pamięci natarczywy zapach lawendy. W kominie pojękują podmuchy wiatru, dawno rozwiał się popiół ze spalonych polan, już od lat cegły i kamienie nie promieniują ciepłem. Do sypialnej komnaty nawet nie wchodzę. Nie ma już łoża z baldachimem, nie ma nic, nawet stropu, tylko pojedyncze belki i gruba warstwa gołębiego łajna. Już tam nie wejdę, po co budzić wspomnienia. Już nie wierzę, że wróci. Nie po tych wszystkich latach, złych, pustych i samotnych. Zostawiła mnie. Kobiety jednak są wredne. Skąd wiem? Zaraz, mały, co ty tu jeszcze robisz? Nie widzisz, że chcę zostać sam? No już, zjeżdżaj. Zresztą, zaczekaj jeszcze chwilę. Nie odpowiem ci wprawdzie na pytanie, nie mogę. Nie uwierzyłbyś wcale, tak jak nie powinieneś wierzyć w to wszystko, co ci opowiadałem. Ot, takie bajanie starego kocura. Ale za to dam ci dobrą radę. Poszukaj sobie człowieka. Nie martw się, poznasz, który powinien być twój. Najlepiej niech to będzie człek stateczny, choćby kupiec zbożowy, właściciel spichrza pełnego tłustych myszy. Albo kramarz, u którego będziesz mógł liczyć nawet na miskę mleka od czasu do czasu. Ale wystrzegaj się czarodziejek, bo pewnego dnia możesz zostać sam. I tylko czekać, jak ja. Czarodziejów zresztą też, to bardzo niepewny zawód. Zawsze może takiemu spaść na łeb obluzowana cegła z muru, zwłaszcza jeśli się ją popchnie w odpowiednim momencie. Jak przydarzyło się na przykład niejakiemu Reinholdowi. *** Młody kocurek odchodzi powoli, ogląda się, jakby chciał coś jeszcze usłyszeć. Ale to już koniec złej bajki. Teraz zostanę sam, w mrocznych, wyziębłych ruinach. Nigdy stąd nie odejdę, tylko tu mam wspomnienia. Czasem w szparze między kamieniami posadzki błyśnie zapomniana perła z zerwanego naszyjnika. A czasem wydaje mi się, że czuję jeszcze jej zapach, zagubiony gdzieś w pokrytych pajęczyną kątach. Mam nadzieję, że kiciuś zrozumiał. Że poszuka sobie odpowiedniego człowieka, który będzie jego własnością. Nie będzie gonił za mrzonkami, jak ja kiedyś, przed laty. Bo marzenia mają to do siebie, że prowadzą do rozczarowań, albo do rozpaczy. Chciałbym, żeby pojął tę prostą prawdę, bo przecież nie mogę powiedzieć mu wszystkiego. Czasem uświadamiam sobie, jak dobrze być kotem. Bo też nie na koci łeb to wszystko. Gdybym był człowiekiem, może rozumiałbym więcej. Wiedziałbym, czym jest zdrada, paskudne, złe słowo, jeszcze dziś zjeżam się machinalnie, gdy tylko wypłynie z głębi wspomnień, z zakamarków świadomości. Zdradzić, czyli nadużyć czyjegoś zaufania. To tylko proste określenie. Zdradzić, czyli zostawić kogoś, kogo się kochało. Odejść prawie bez słowa, bez pożegnania. Gorzej nawet, bo obiecując, że się wróci. Nie na koci to łeb i dobrze. Gdybym był człowiekiem, może zrozumiałbym. Wciąż czekam. Kolejne lata, podczas których w promykach słońca padających przez wybite szybki tańczą pyłki kwiatów i kurz wzniesiony moimi łapami. Kolejne słoty, kiedy to trzeba szukać sobie suchego miejsca, gdzie nie sięgają zacieki i kałuże wody spływającej ze zrujnowanego dachu. I zimy, gdy kłęby śniegu niesione podmuchami tańczą na posadzkach i skrzypią potępieńczo zardzewiałe zawiasy rozbitych, zmurszałych drzwi. Czekam, przecież obiecała. Gdybym był człowiekiem może już zwątpiłbym, że kiedyś wróci. Podszedłbym do wszystkiego... racjonalnie? Racjonalnie, też dziwne, ludzkie słowo. Skądś je znam i czasem zaczynam tak właśnie myśleć. A jeśli ona nie wróci, jeśli nie może wrócić? Jeśli nie żyje? Nie, to niemożliwe. To byłaby najgorsza ze zdrad. Nie można umierać, tego nie robi się kotu. Nie skazuje się go, by wciąż czekał. To niemożliwe. Kiedyś się doczekam, pobiegnę do sieni w podniesionym dumnie ogonem, z nastroszonymi zadzierżyście wąsami. Będę wsłuchiwał się w szybki tupot na kamiennych stopniach, szykował na chwilę, kiedy znów otrę się o jej łydki, prężąc i wyginając grzbiet. Przechodzę przez komnatę, zostawiam za sobą ślady łap odciśnięte w kurzu. Nie zostaną długo, rozwieje je wiatr wpadający przez szpary, tak jak rozwiewał przez te wszystkie lata. Złe i puste. Ale ja wciąż czekam. I tylko czasem, gdy zwijam się w kłębek, by zatrzymać jak najwięcej ciepła, w chwili gdy zatrzymuję się na pograniczu snu i jawy, przychodzą wspomnienia. Wypełzają z głębi, choć chciałbym za wszelką cenę zagnać je tam z powrotem. Dobrze, że tylko wtedy rozumiem i pamiętam, nie wytrzymałbym tego na co dzień. Chwile, kiedy po raz pierwszy ją ujrzałem, kiedy szła uliczką, omijając kałuże. Wtedy zapragnąłem jej po raz pierwszy, choć była kimś nieosiągalnym, równie bliskim jak gwiazdka z nieba. Nawet dla mnie, szlachetnie urodzonego, przecież była czarodziejką. Widywałem ją często, starałem się jak najczęściej, ale wciąż tylko z daleka. Pragnąłem tylko, by zwróciła na mnie uwagę. Uśmiechnęła się do mnie. Choć w marzeniach nie ograniczałem się tak bardzo. Cóż, nie wiedziałem wtedy jeszcze, że marzenia czasem się spełniają. Przewrotnie spełniają. Chciałem, by kiedyś powiedziała do mnie "mój kocie". I wreszcie powiedziała. Tak się to wszystko zaczęło.