Atobos Wybór Rozdział pierwszy Szedłem korytarzem. Moje ciężkie buty wystukiwały równy rytm na szarych kafelkach. Coraz to inna jarzeniówka oświetlała moją twarz. Pod pachami czułem ciężar Coltów, a ręce świerzbiły mnie by sięgnąć po te wielce użyteczne przedmioty i rozpierdolić głowy czterem wielkim jak wieżowiec debilom prowadzącym mnie przez labirynt korytarzy, z których każdy wyglądał tak samo. Wiedziałem jednak, że z budynków korporacyjnych jeszcze nikt nie wyszedł w momencie, w którym sobie tego życzył. Zastanawiałem się tylko jak ci czterej odnajdują drogę, czyżby byli inteligentni na tyle, by ją zapamiętać? Nie wyglądali na takich. Przekroczyłem drzwi otworzone przez jednego z mięśniaków. Znajdowałem się w sali przypominającej wymiarami moje ostatnie lokum. Było tam także 3 innych facetów w garniturkach takich, jaki ja miałem (wydałem na niego całe wynagrodzenie za ostatnią robótkę, a nie było tego mało, ale trzeba trzymać klasę) i przyglądało mi się badawczo. - Wykonasz dla NAS pewną robotę. - rzekł po chwili wyczekiwania jeden z nich - oto szczegóły, które powinieneś znać... - Szczerze mówiąc to miałem zamiar wziąć właśnie urlop - powiedziałem dość grzecznie, tak jak uczyła mnie mamusia zanim zastrzelił ją jakiś skurwiel. - ...oto cel, który masz zlikwidować - ciągnął jakby nie usłyszał mnie pokazując zdjęcie jakiejś laski - prawdopodobnie znajduje się ona w Nowym Jorku... - Miałem sobie właśnie wziąć urlop! - powtórzyłem głośniej - a w dodatku Nowy Jork leży na drugiej stronie kontynentu. - Jeśli nie przyjmiesz propozycji możesz się uznawać za trupa- odezwał się drugi mężczyzna. W tym momencie sięgnąłem po broń i w następnej sekundzie dwie lufy patrzyły na nich swoimi dziurkami gotowe wystrzelić w każdym momencie. - Jak na razie to wy mi wyglądacie na trupy - wyszeptałem. - Panie King, proszę to odłożyć - popłynęły spokojne słowa jednego z moich -pracodawców-. Usłyszałem ciche siorbnięcie z jednego rogu sali, po chwili z drugiego, trzeciego i czwartego. Moim oczom ukazały się miniaturowe działka laserowe zdolne rozwalić mnie za- nim powiem -Kochanie wróciłem, co tak ładnie pachnie, daj buziaka na powitanie, jak ci minął dzień, bo mi cholernie źle około piątej rozwaliły mnie pieprzone laserowe działka, zobacz jakie mam fajne dziury w klacie!- - Jeżeli nalegasz. -schowałem Colty. - Pan Luter King - wypowiedział moje nazwisko trzeci mężczyzna - jest pan najlepszy w swoim fachu, czyli zabijaniu, choć mało zna- ny... - Nie taki znowusz dobry skoro znalazłem się tutaj. - Niech pan nie będzie taki skromny zabił pan wszystkich 12 terrorystów w samolocie, którym pan leciał, gdyż uważał pan to za swój obowiązek... - Tak powiedziałem prasie, tak naprawdę to mnie strasznie zdenerwowali. - Czym, jeśli można wiedzieć... - Przyłożyli mi pistolet do głowy. - Tak, to może naprawdę zdenerwować, a więc zabił ich pan nie mając żadnej broni... - Nie miałem broni tylko na początku, po tym jak rozwaliłem tego, który przystawił mi spluwę do głowy i jego kumpli, już jej miałem pod dostatkiem. - Następnie wynajął się pan by zabić pewnego biznesmena, przez którego stracił pan rękę i musiał zamontować sobie sztuczną, a w niej działko laserowe i 2 wyrzutnie mikropocisków. Zabił pan jego, jego żonę, córkę, pięciu ludzi ochrony i lokaja. Uratowała się tylko słu- żąca, która wyszła po zakupy. - Nie macie dowodów, że to ja. - Każdy z zabitych otrzymał strzał w głowę, a dokładnie w lewe oko. Czyż nie tak zabija pan swe ofiary? - Może przejdziesz już do sedna, to że znasz mój życiorys i nauczyłeś się go na pamięć nie świadczy o niczym. - Więc zgadzasz się. - A mam inne wyjście? - Nie. Po wykonaniu roboty do twoich 7850 $ na koncie dodamy 500 000 $. Oto zdjęcie twojego celu. Ma na imię Kathren Adams. Znajdź ją i zabij. - Co zrobiła? - Jest netrunerem, wykradła informacje, a reszta to nie twoja sprawa. Znajdź i zabij, zrozumiałeś? Wyciągnąłem z za pazuchy małego, starego i wylniałego pluszowego misia i zapytałem się go cicho: Znajdziemy ją? po czym przyłoży- łem ucho do jego pyszczka. Chwilę później wyszedłem z pomieszczenia bez słowa, a jakiś służek wyprowadził mnie z budynku. Wi- działem obserwujące nas kamery. Rozdział drugi Siedziałem na motorze, którym właśnie wjeżdżałem do miasta. Było strasznie gwarne, ruch na ulicach był ogromny, a korki długie jak Boa Dusiciel. Dopiero po kilku godzinach zdołałem dojechać do jakiegoś hotelu, choć słowo hotel miało tyle wspólnego z tym budyn- kiem co truskawka i kula bilardowa. Poszedłem spać. TY KURWO!!! AAAA!!! - pisk. Zerwałem się z łóżka . BUMM. Chwila ciszy, znowu strzał. Szybko wyszedłem na korytarz. Drzwi do pokoju obok były otwarte, a na progu leżała kobieta. Martwa. Połowa jej twarzy znajdowała się na przeciwległej ścianie ociekając czerwoną i szarą cieczą. Nad nią stał mężczyzna z dymiącym jeszcze pistoletem. - Uwierzysz, że chciała 50 $. Należało się jej. - Tak, ale nie trzeba było mnie budzić. - odparłem po czym kopnąłem mu w rękę z pistoletem, który wyleciał w powietrze, wepchnąłem zdziwionego dziwkarza do pokoju i zdzieliłem go łokciem w twarz. Chrzęst i krew. Chciał mnie kopnąć, ale nie miał w tym wprawy. Przeskoczyłem jego nogę robiąc w powietrzu szpagat, a gdy opadłem na podłogę kopnąłem go z obrotu w prawą stronę twarzy. Głowa mu się obróciła, znowu chrzęst i mięcho upadło na podłogę wzniecając kurz. - Nie trzeba było mnie budzić. - powtórzyłem i wróciłem do łóżka. Wstałem późno. Zjadłem coś i wyruszyłem no poszukiwanie panny Adams, bądź co bądź, niezłej babki o długich nogach i niczego sobie piersiach, a na dodatek blondynka, jednym słowem: poezja. Nic jednak nie znalazłem. Kręciłem się po metropolii kilka dni bez żadnego rezultatu i w końcu zaczęło brakować mi pieniędzy. Zmieniłem więc cel moich poszukiwań, teraz potrzebowałem pracy, jakiejkolwiek. Wieczorem dotarłem do jednej z tamtejszych spelunek. Głośna muzyka, dymek, nie tylko papierosowy, rzeki piwa itp. Podszedłem do barmana, taki człowiek powinien coś wiedzieć o robocie, i wiedział. Wskazał na człowieka prze stoliku nr3. Podziękowałem mu pięcio- ma dolarami i poszedłem we wskazanym kierunku. - Można się przysiąść? - żadnej reakcji, usiadłem więc bez pozwolenia. Gostek ubrany był w czarną skórzaną kurtkę, spod której wyglądała owłosiona pierś. Łysą głową machał w rytm muzyki, przełknął łyk napoju, którego nie rozpoznałem i spojrzał na mnie: - Czego? - spytał grzecznie. - Barman powiedział mi, że poszukujesz pracownika. - Bzdura, spadaj. - OK. odejdę, ale ty stracisz najlepszego człowieka jaki może trafić ci się w tym bagnie. Twój szef nie będzie zadowolony. - Ha, mój szef, mój kłopot, a teraz spierdalaj. - Potrzebuje forsy. - Jak każdy. - Ale nie każdy ma takie umiejętności jak ja. - O, ten kawałek jest dobry. - powiedział, gdy zaczęła się nowa piosenka - idź sobie i nie przeszkadzaj mi, przyjdź jutro. Odszedłem od stolika, wróciłem do baru wypiłem browara i wyszedłem z klubu kierując się w stronę innej budy. Trafiłem tam dosyć szybko, oddałem broń przy wejściu: 2 Colty i Stenmayera, którego nosiłem za paskiem na plecach, i poszedłem szaleć. Bawiłem się całą noc wydając ostatnią forsę i dopiero o 6 wyszedłem lekko wstawiony na -świeże- powietrze. Powoli wlokłem się do motoru, gdy drogę zastąpiło mi kilka postaci i przez mała mgiełkę usłyszałem; - Dawaj forsę stary albo wyprujemy ci flaki. - spojrzałem, było ich 10 - Kurwa, więcej was mama nie miała, masz - i rzuciłem mu ostatnie 20 baksów. - Tylko tyle, nie kręć dawaj szmal i garnitur. - Więcej nie mam a garnitur będziesz musiał sobie wziąć sam. - Jak chcesz - skinął głową i czterech punków ruszyło w moim kierunku, a z ich palców wysunęły się -wampirki-. Otrzeźwiałem na- tychmiast i w mgnieniu oka wyciągnąłem Colty. - Żryjcie skurwiele - BUMM, BUMM rozległo się. Kule przeszły przez głowę, lewe oko, rozpryskując mieszaninę mózgu i krwi na uli- cę. Trzeci napastnik próbował mnie pociąć, ale odbiłem nogą jego rękę. Ostatni podskoczył do mnie i rozdarł mi bok, z którego szybko zaczęła wylewać się krew. Reszta punków ruszyła w moim kierunku. Z obrotu pociągnąłem temu który mnie zranił, dostał w głowę, CHRUP, upadł. Przyłożyłem lufę do głowy tego, któremu podbiłem rękę, strzał i fontanna wytrysnęła z tyłu głowy ozdabiając ścianę. Kolejny strzał i jeden z biegnących upadł bez tylnej części głowy oblewając wszystko wkoło posoką. Zobaczyłem jak ten, z którym ga- dałem wyciąga śrutówkę. Jej strzał zrobiłby sito ze mnie i jego kumpli. - Kurwa mać - krzyknąłem, gdy kolejne ostrza wpiły mi się w ciało, jednak niezbyt głęboko. Szybko zostałem otoczony przez 4 punków. Kątem oka widziałem jak ich szef mocuje się z ganem. Podskoczyłem najwyżej jak mogłem robiąc w powietrzu szpagat i celując z obu Coltów w dupka ze śrutówką. Jeden but zetknął się z ciałem miażdżąc nos i obluzowując kilka zębów. Huk strzałów zlał się w jedno, a w chwilę po tym ciało szefa punków upadło prawie bez głowy na ulicę. Szybko utworzyła się sporawa kałuża obok zwłok. Napastnicy odstąpili, jeden próbował powstrzymać krwotok z nosa. Czmychnęli szybciej niż się pojawili. Sześć trupów leżało na ziemi rozlewając wokół siebie krew. Poszczególne kałuże zaczęły się już łączyć zalewając coraz większy obszar. Chciałem już tylko odejść stąd i tak zro- biłem. Rozdział trzeci Ból. Powoli wracała mi świadomość. - Jebane skurwysyny. Czemu nie załatwiłem ich wszystkich. Ooch kurwa - jęknąłem, gdy próbowałem się poruszyć. Bolał mnie zranio- ny bok. Gdy przyszedłem do hotelu odkaziłem go i zabandażowałem, miałem już w tym wprawę, za kilka dni nie będzie nawet śladu zwłaszcza, że niedawno dodałem do asortymentu moich udoskonaleń technicznych nanochirurgie. Spojrzałem na zegarek 22.47. Czas wstawać i skoczyć do baru. Skrzywiłem się wstając, lecz starałem się nie zwracać na to uwagi. Pół godziny później oddawałem broń przy wejściu do lokalu. Skierowałem się od razu do stolika nr3, przy którym siedział łysol. - I co z tą robotą? - zapytałem na wstępie. - Przyjdź jutro do doku nr 56. Tam będzie czekać ciężarówka, którą trzeba odeskortować. - Ile? - 3000 $ - Pół teraz i pół po robocie. - facet skinął głową i wyciągnął zwitek banknotów wręczając mi - dzięki, aha znasz może takiego frajera - i tu opisałem gościa, którego wczoraj zabiłem, lepiej znać swych wrogów. - Nigdy go nie widziałem. - Odszedłem. Następnego dnia zjawiłem się w dokach. Dojechałem do 56, gdzie stała ciężarówka. Przygotowałem się jak na wojnę. Oprócz pistoletów miałem jeszcze pod siedzeniem motoru śrutówkę Arasaki i obrzyna dwururkę oraz system snajperski Arasaki w kufrze z tyłu motoru. Zauważyłem jeszcze 4 ludzi kręcących się w pobliżu i dwa samochody osobowe, które tylko przy dużej wyobraźni można było tak na- zwać. Po kilku minutach oczekiwania przyjechała jeszcze jedna ciężarówka, z której wyskoczyło koło 8 osób i zaczęło przeładunek. Gdy skończyli wzięli dupę w troki i odjechali z piskiem opon. Nagła seria z karabinu trochę mnie zaskoczyła. Jeden z naszych padł z dziura- mi na całym ciele. Następny strzał, tym razem pojedynczy. Beton obok mnie eksplodował. Szukałem strzelca i zauważyłem go na dachu jednego z budynków, a obok niego stał człowiek przeładowujący karabin. Chroniąc się za motorem wyjąłem snajperkę. Otworzyłem ne- seser , w którym się znajdował i szybko go złożyłem. W tym momencie moi kolesie otworzyli ogień. Następna seria z karabinu przerwa- ła się w połowie, gdyż strzelec dostał w rękę. Wrogi snajper właśnie się przymierzał. Podniosłem broń, wycelowałem, wstrząs wystrzału, szybki lot kuli cichy jak chód rysia, śmiertelna rana głowy snajpera, który pada rozlewając życiodajny płyn, lewe oko. Ten z karabinem już się nie pokazał. - Ruszamy i to szybko - krzyknął któryś. Założyłem moją broń na plecy, wsiadłem na motor i ruszyłem za resztą. Nie jechaliśmy szybko. Wraki nazywane przez nich samochodami klekotały podczas jazdy. Nic się nie działo, ale do czasu. W pewnej odległości zauważyłem dwa samochody jadące naszym pasem. Zbliżały się nieustannie, a ich kierowcy nie planowali chyba przyszłych wakacji, bo jechali na czołowe. Szybko zatrzymałem się i zdjąłem z pleców karabin snajperski. Cudeńko niosło na dwa kilometry, więc nie było się co martwić. Wycelowałem w kierowcę pierwszego auta, strzał, sekundę po tym widać dziurę w szybie i kierowcę łapiącego się za lewe oko, albo za to co z niego zostało. Wozem zaczęło rzucać, a po chwili zjechał z jezdni przypierdalając w jakiś słup. WYBUCH. Ziemia zatrzęsła się lekko. Drugi samochód minął mnie obstrzeliwując jeden z osobówek. Kierowca dostał. Ostry skręt i samochód wypada z trasy. Napast- nik minął mnie, a ja spokojnie wymierzyłem. Strzał tym razem w tył głowy. Eksplozja mózgu i krwi. Przednia szyba zabarwiła się na czerwono. Nie patrzyłem już dalej, goniłem eskortowaną ciężarówkę. Resztę drogi przejechaliśmy bez problemu zatrzymując się na jakimś podwórzu, gdzie czekał na nas łysol. - Oto reszta forsy. Już nie będziesz nam potrzebny. - powiedział. - Żadnego dziękuję ani pocałuj mnie w dupę. - No to pocałuj mnie w dupę i spierdalaj. - Marzenie ściętej głowy - Włożyłem forsę do kieszeni i odjechałem w stronę hotelu. Rozdział czwarty Siedziałem w barze, było późno. Ciągle myślałem jak dorwać Kathren. Od czasu, gdy zarobiłem te trzy patole minęło już kilka dni, w czasie których dowiedziałem się parę nowych rzeczy. Panna Adams, jak się okazało chodziła razem ze mną do szkoły, a nawet klasy. Przeszła szereg operacji plastycznych zmieniając cały swój image. Osobowość, nazwisko, charakter, ideały. Została jednym z najlep- szych hakerów na świecie, wykradała dane z wszystkich komputerów, więc nie dziwota, że zalazła za skórę wynajmującej mnie korpo- racji. Przyłączyła się do jakiegoś ruchu wyzwoleniowego o nazwie -Czerwone bractwo-. Nie zagłębiałem się dalej. Nie miałem dostępu. Wynająłem nawet innego netrunera by ją znalazł, ale na razie nie dawał znaku życia. Dokończyłem drinka i wyruszyłem do hotelu. Otwierając drzwi usłyszałem dzwonek telefonu. Podbiegłem szybko i podniosłem słuchawkę. - Pan King - kobiecy głos, cichy, delikatny jak jedwab, jakby nieśmiały. - Tak, przy telefonie. - Cześć Luter, mówi Kathren, musimy się spotkać. - OK. Kiedy i gdzie. - Najlepiej teraz, przyjedź do starej fabryki zabawek. Wiesz gdzie to jest? - Tak - i odłożyłem słuchawkę. Wyszedłem z pokoju, wsiadłem na motor i ruszyłem zastanawiając się po drodze czy mam ją zabić, zawsze to koleżanka z klasy, a nie obca osoba, w dodatku ładna jak cholera aż żal bierze człowieka. W końcu dojechałem. Budynek był zniszczony. Ciężki metalowe drzwi zwisały na jednym zawiasie, ściany ubrane w różnokolorowe grafitti. Wszedłem rozglądając się. Wielka hala wypełniona była odpad- kami, śmierdziało zgnilizną, dziury w dachu. Zauważyłem ją jak idzie w moim kierunku. Piękna, obcisłe, niebieskie dżinsy, sweter uwy- puklony dość znacznie, długie, rozpuszczone włosy, chciałoby się pożreć ją wzrokiem. - Witaj, zmieniłaś się. - Mam nadzieje, że na lepsze. - Taak, na lepsze. Słyszałem, że masz kłopoty. Ktoś na ciebie poluje. - Tak. A ja słyszałam, że to ty. - zaśmiałem się cicho. - Ja też tak słyszałem. - Więc jak. Masz zamiar mnie zabić? - Jeszcze się nie zdecydowałem - odparłem z uśmiechem, ona też się uśmiechnęła - dlaczego mnie tu sprowadziłaś, chcesz mnie zabić? - Nie mam nadzieje, że mi pomożesz. - powiedziała nadal lekko się uśmiechając. - W czym? - kątem oka zauważyłem jakiś ruch, ale nie mogłem oderwać oczy od jej twarzy. - Mówiłem ci już, że prześlicznie wyglą- dasz? - Nagły ból, przeraźliwy, lewe ramię eksplodowało. Siła rzuciła mnie na podłogę, przeturlałem się wyjmując zdrową ręką Colta. No ziemi zostawiłem krwawy ślad. Leżąc odwróciłem głowę w stronę strzału i zobaczyłem... lufę kierującą się w moją głowę. Odruch, wyuczony na ulicy, zadziałał szybciej niż myśl. Strzeliłem. Kula trafiła w brzuch rozrywając go. Przez dziurę wylała się krew. Tego już miałem z głowy. Poszukałem wzrokiem dziewczyny. Znalazłem. Wyciągała właśnie jakiś mały damski pistolecik. Za nią pojawili się ja- cyś mężczyźni. Chyba sześciu. Ból był uciążliwy, ręka mi zdrętwiała. Podniosłem Colta odczołgiwując się w stronę ściany i jakichś be- czek. Wystrzeliłem w jednego z mężczyzn. Dostał w klatkę i przewrócił się. Pozostali strzelali. Dwie kule trafiły w nogę miażdżąc kości, reszta ominęła mnie powodując eksplozje posadzki. Oddałem kilka strzałów osłaniając swój odwrót, gdy chowałem się za beczki skoń- czył się magazynek. Odrzuciłem broń i sięgnąłem po drugiego Colta. Wychyliłem się, dwa strzały, dwa trupy upadły z przestrzelonymi głowami. Biegli w moją stronę strzelając. Beczki iskrzyły przy każdym zderzeniu z kulą. Powaliłem jeszcze dwóch. Biegł już tylko je- den i dziewczyna, ją chciałem zostawić sobie na koniec, jeśli dożyje końca. Krzycząc zerwałem się ostatkiem sił i mocno kulejąc rzuci- łem się w prawo. Kule uderzały o beczki i zagnieżdżały się kuło stóp. Znowu ból. Tym razem w stopie. Kula oderwała mi duży palec. Poleciałem do przodu obracając się w powietrzu i oddając strzały. Zauważyłem jak trafiony mężczyzna obraca się i upada, a jego pierś zalewa się czerwienią. Magazynek był pusty. Upadłem krzycząc z bólu. Przejechałem kawałek zostawiając krwawy ślad. Zamknąłem oczy, a gdy znowu je otworzyłem spoglądałem w lufę pistoletu Kathrene. - Giń pieprzony farciażu! - podniosłem nogę wykopując jej broń i opryskując krwią z odstrzelonego palca. Pistolet wyskoczył jej z ręki. Obróciłem się na plecy sięgając po Stenmayera, zauważyłem jak ona rzuca się po swojego gana. Byłem szybszy. - He, he - strzał, felerne lewe oko. Kula zmiotła jej pół twarzy miażdżąc kości czaszki krew uciekała szybko, tak jak i życie. Zadanie wykonane, zemdlałem. Wybór 2: Zemsta Rozdział pierwszy Ping...ping...ping...ping...ping... Jednostajny głos dochodzący do mojej głowy stawał się coraz głośniejszy. Narastał, pulsował, zmieniał tonację. Ciemność przed oczami zaczęła blednąć. Robiło się coraz jaśniej i jaśniej i w końcu otworzyłem oczy. - Witaj wśród żywych Luter! Jak miło zobaczyć, że znowu wytrzeszczasz ślepia. - Aahherrr - próbowałem coś wyjąkać, jednak nie wychodziło mi to zbyt dobrze. - Gdyby cię to interesowało jesteś w szpitalu. - Cześć Peint - no w końcu udało mi się coś powiedzieć. - Znalazłem cię w kałuży krwi, na dodatek nie tylko twojej. Jako dobry samarytanin zabrałem cię więc do szpitala, gdzie się już tobą za- jęli, nie wyglądałeś najlepiej. Dlaczego ty nigdy mi nic nie mówisz jak idziesz trochę poszaleć. - rozglądnąłem się wokół siebie nie zwracając uwagi na dalsze narzekanie, białe ściany, białe prześcieradła, jednostajne ping...ping...ping maszyny stojącej przy moim łóż- ku, a obok drugie łóżko z taką samą maszynką ping...ping............ping.......piiiiiiiiiiiiiiiiiiii. - Wiesz co stary, chyba mam Deja vu, czy ja już tu nie byłem i nie słuchałem tego twojego ględzenia? - To pewnie od odniesionych urazów, gdyby nie ja, to nie wiem czy leżałbyś w takim ciepłym pomieszczeniu. - Pewnie tak. Jak mnie znalazłeś? - Usłyszałem, że szukasz panny Adams, popytałem się trochę tu, trochę tam i dowiedziałem się, co to za osóbka, miałem właśnie cię odwiedzić, tyle, że nie było cię w motelu. Portier tzn. ten miły pan co wydaje klucze i otwiera drzwi co ładniejszym panienkom po krót- kich pertraktacjach powiedział mi, że dość szybko wyjechałeś. Po kilku dokładniejszych pytaniach i lekkim przyciśnięciu delikwenta dowiedziałem się paru innych szczegółów. Nawet sobie nie wyobrażasz ile wie taki człowiek, który siedzi cały czas w jednym miejscu i obserwuje. Naprawdę fascynujące. Sam się zdziwiłem jego wiedzą i ... - Dosyć! Przestań już gadać!!! Jesteśmy przyjaciółmi, ale nie nadużywaj mojej cierpliwości. Długo już tu jestem? - Będzie z 5 dni. - Cholera. - zamknąłem oczy - wiesz może kiedy mnie wypuszczą - Powinien pan poleżeć jeszcze przynajmniej 3 dni. - usłyszałem jakiś obcy, kobiecy głos, otworzyłem oczy, przede mną stała ubrana na biało pielęgniarka uśmiechająca się serdecznie. - Niestety musimy przenieść pana do Miejskiego Szpitala. - Co? Dlaczego? Miejski Szpital to umieralnia. Ktoś miał niezłe poczucie humoru nazywając to "szpitalem", bardziej pasuje do tego kostnica. - Niestety nie ma innej rady. - powtórzyła pielęgniarka, nie uśmiechała się już sympatycznie, teraz miała uśmiech w stylu "i tak nie wal- niesz mnie w mordę frajerze, nie jesteś w stanie!" i ten blask w oczach wyraźnie dawał mi do zrozumienia, że czasy, w których pielę- gniarki były miłymi osóbkami niosącymi pomoc minęły bezpowrotnie. - Pańskie konto jest zablokowane i nie ma pan czym płacić, więc jedynym wyjściem jest przeniesienie pana w inne miejsce. To jest szpital, a nie instytucja charytatywna. - Konto zablokowane? Mam rozumieć, że jest puste? To ile mnie kosztowało leżakowanie w tej budzie? - Z pana konta pobraliśmy 1100$. 100$ wpisowe i po 200$ za każdy spędzony tu dzień. Jednak nie możemy pobrać następnej kwoty, gdyż bank zablokował konto, co równa się z usunięciem pana z listy naszych pacjentów. - Kurwa, ten uśmiech, jeszcze chwila, a posta- ram się, by zniknął z jej twarzy na zawsze i wtedy zamienimy się miejscami. - Przepraszam - zapytałem grzecznie, starałem się nie okazywać chęci wbicia jej noża w brzuch i pokręcenia nim na wszystkie strony, to zazwyczaj zniechęca ludzi do dalszej rozmowy ze mną, a wprowadzenie tych chęci w życie jeszcze bardziej pogarsza sytuację. - czy bank podał jakąś informację co do zablokowania konta? - Nie, nic takiego nie miało miejsca. Zostanie pan przewieziony do drugiego szpitala za dwie godziny. - Chwileczkę - wtrącił się Peint - proszę skorzystać z mojego konta, zapłacę za niego. - Dobrze. Proszę udać się ze mną do recepcji. - i Peint ruszył raźnym krokiem za panią w białej spódniczce wyszeptawszy "zaraz wra- cam, nie odchodź" zniknął za drzwiami razem ze swoim sarkastycznym uśmieszkiem. Mogłem się założyć, że już próbuje dobrać się do biednej pielęgniarki i gdy tylko wróci zacznie się chwalić swoim nowym podbojem. Tylko co się kurwa dzieje z moim kontem, wyczer- pać się nie mogło, bo nawet po odjęciu tych 1100$ pozostało mi na koncie prawie 1000 dolców, no i przecież miałem dostać 500 000$ za zabicie Kathren Adams. Nie przychodziło mi nic do głowy oprócz kolejnego "kurwa mać". Mike wrócił dopiero po 20 min. Uśmiechnięty jak człowiek, który idzie odebrać miliard w lotka i nie wie, że zaraz przejedzie go cięża- rówka. - Hehe, no to wieczór mam już zajęty. Wiesz, że panna Natalia jest tak naprawdę bardzo miłą osóbką. - Jezu!!! Cały Michael Peint. Mówiłem ci już, żebyś nie szedł do łóżka z każdą kobietą, którą spotkasz. Jeszcze kiedyś tego pożałujesz. - Ale jak na razie jest O.K., więc nie martw się na zapas. - Ja się o ciebie nie martwię, tyle, że masz takie znajomości, że szkoda mi będzie, gdy coś ci się stanie. No właśnie, spróbuj się dowie- dzieć co jest nie tak z moim kontem. - Dobra, zobaczę co da się zrobić, a ty leż tutaj spokojnie i nie narób kłopotów. - Postaram się - powiedziałem lekko się uśmiechając - Aha, wiesz może gdzie jest mój pluszowy miś? - Zobacz w szafce. - powiedziawszy to wyszedł. Sięgnąłem do szafki i rzeczywiście leżał tam mój miś. Był już lekko wyliniały i trochę przybrudzony (głównie krwią) no i miał naderwane jedno ucho. Wziąłem go do ręki i podłożyłem pod głowę, trzeba jakoś przeczekać te trzy dni. Spróbowałem zasnąć i chyba mi wyszło, bo już po kilku chwilach jednostajne ping...ping...ping znikło z mojej jaźni i nastała ciemność. Rozdział drugi Zapiąłem rozporek i już zabierałem się za guzik, gdy drzwi się otworzyły. Podniosłem wzrok, w wejściu stał Mike. - Cześć, jesteś już gotowy? - Noo, tzn. tak, już idę - powiedziałem mocując się z guzikiem, próbowałem go zapiąć, ale gdy już przechodził przez dziurkę w ostatniej chwili z niej wypadał. Chwyciłem go jeszcze raz i spróbowałem ponownie, z tym samym skutkiem. - Kurwa, co jest! - Może ci pomóc, hehe. - Spierdalaj, lepiej poszukaj moich zabawek, nigdzie nie mogę ich znaleźć. - Są w samochodzie, chyba nie myślisz, że odwiózłbym cię do szpitala z takim arsenałem. - Jest!!! Uff w końcu się udało, powinienem dostać Nobla. - zarzuciłem marynarkę, poprawiłem białą koszulę i rozprostowałem ręce - Choć zmywamy się, bo już nie mogę tu wytrzymać. - Wodzu prowadź. - powiedział z uśmiechem i wyszliśmy. Po drodze do wyjścia zahaczyłem jeszcze o recepcje, gdzie otrzymałem resztę moich rzeczy, zegarek, kartę kredytową itp. Raźnym krokiem ruszyliśmy do drzwi wyjściowych. - Aha, mówiłeś coś o samochodzie, to już nie jeździsz autobusami? - Nie, hehe, już nie jeżdżę. Po ostatniej naszej robótce już nie musze, choć znowu zaczyna brakować mi pieniążków - doszliśmy już do wyjścia, drzwi otworzyły się automatycznie, świeże powietrze (no może nie takie świeże, powiedzmy powietrze różniące się od tego, które zażywałem przez ostatni tydzień) wtargnęło do płuc i ... zacząłem kaszleć. - Cholera, czy mi się wydaje czy tego smogu robi się coraz więcej. - powiedziałem robiąc kilka kroków do przodu. - Hoho, posiedział trochę w szpitalu i już narzeka na domowe pielesze, choć lepiej przywitać się ze swoim motorem i zobaczyć samo- chód. - Już ... ekhem idę - przez chwilę starałem się nie kaszleć, szedłem za Peintem, drapanie w gardle zaczęło jednak narastać - poczekaj chwilę - zdołałem powiedzieć i skuliwszy się trochę zacząłem kaszleć. Pyk...lekki, prawie niesłyszalny dźwięk, trawnik obok chodnika, po spotkaniu z kulą, wybuchnął wyrzucając w przestrzeń kawałki ziemi. - Co jest? - rzuciłem się do przodu biegnąc w stronę motoru, patrząc w stronę, z której prawdopodobnie padł strzał. PYK, świst kuli po- czułem na szyi, coś zaiskrzyło obok, rzuciłem się do przodu upadając koło motoru i chowając się za niego, Mike nerwowo otworzył drzwi czerwonego Ferrari. - TO JEST TEN NOWY SAMOCHÓD??? - Tak, podoba się? Łap - i rzucił mi Colta, - Powiem ci jak przestaną do mnie strzelać - chwyciłem go i wyjrzałem zza motoru. Lot kuli wskazywał na to, że strzelano z dachu bu- dynku po drugiej stronie ulicy, gdybym się nie schylił to pewnie już nigdy nie musiałbym się martwić o ból głowy. Uważnie oglądałem dach, ale nikogo tam nie było! Za to dwóch policjantów szło w naszym kierunku, szybko schowałem Colta za pasek. Już po chwili byli przy nas. - Czy coś się stało panowie, mogę zobaczyć wasze dowody tożsamości? - Nie, wszystko w porządku. Ścigaliśmy się z kolegą i chyba się potknąłem. - powiedziałem przywołując na twarz uśmiech numer 52, specjalnie na takie okazje. - Wyglądało na to, że pan specjalnie skoczył za motor. - Wzruszyłem ramionami i podałem mu dowód. - Chyba to nie jest karalne. - Na szczęście dla pana nie, - przejrzał dokument - proszę, i niech pan, panie King już tak nie robi, bo możemy uznać to za zakłócanie porządku. - Dobrze, postaram się. - odpowiedziałem uśmiechając się pod nosem, nienawidziłem dzielnic korporacyjnych - czy to wszystko? - Tak, dobrego dnia. - W takim razie papa - powiedziałem słodkim głosem, policjant obrócił się i popatrzył na mnie, jakby zauważył sarkazm, czyżby jakiś inteligentniejszy??? Jego wzrok spoczywał na mojej twarzy przez dłuższą chwilę, więc podniosłem rękę i pomachałem mu wymawiając bezgłośnie "pa, pa" Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. Z uśmiechem satysfakcji patrzyłem w ślad za nimi, gdy nagle zobaczyłem człowieka w garniturze, z teczką w ręku, rozglądającego się nerwowo na boki, wybiegającego z budynku po drugiej stronie ulicy. W głowie od razy zaświeciła mi się żaróweczka powiedziałem "Mike poczekaj tu" i truchtem ruszyłem na drugą stronę. Dobiegłem do niego , gdy wsiadał do taksówki, popchnąłem do środka i wsiadłem za nim. Przystawiłem mu pistolet do brzucha. - Gdzie mam jechać? - zapytał taksówkarz nie odwracając się. - Powiedz gdzie, a jeśli coś piśniesz to sprawdzę co jadłeś na śniadanie. - Bank na jedenastej alei - wyszeptał trzęsącym się głosem. - Kto cię wyknął? - Co? Mnie, ja... nie. Chcesz pieniądze? Są...są tu - uniósł rękę. - Nie! Stój, nie chce żadnej forsy. Otwórz teczkę, tylko powoli.- facet trzęsącymi rękoma sięgnął do szyfru i otworzył, wysypało się tro- chę papierów. Szybko przeszukałem dno teczki, a później jego samego, nic nie znalazłem, chyba nie byłby taki głupi, by wywalać kara- bin snajperski! - Przepraszam pana najmocniej, chyba się pomyliłem. Proszę pokazać mi swoje dokumenty. - Gostek sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął portfel, przeglądnąłem go i powiedziałem: - Najlepiej by było, gdyby zapomniał pan o tym spotkaniu i nikomu o tym nie mówił, każdy ma prawo się pomylić, czyż nie? - patrzył się na mnie dziwnym wzrokiem, jego oczy przypominały raczej szklane kulki, otworzył usta, ale zamiast słów wyleciała z nich stróżka śliny. Odjąłem Colta od jego brzucha. - Proszę, oto pańskie dokumenty, jeśli się dowiem , że pan coś powiedział to pana zabije, dobrze? - pokiwał głową w odpowiedzi, ślina pokapała na jego garnitur. - No to super. - ścisnąłem mu policzek jak wujaszek odwiedzający swojego małego krewnego - To dobrze, że się rozumiemy, dzięki za przejażdżkę, miło było cię poznać. Znikam - popukałem w szybę oddzielającą nas od kierowcy i powiedziałem - Ja tu wysiądę, zatrzy- maj się. - Kierowca szybko wjechał na chodnik zahaczając lekko tyłem o lampę. Wysiadłem nie zwracając już uwagi na człowieka leżą- cego na masce i krzyczącego coś do taksówkarza. Wróciłem do szpitala. Michael czekał na mnie przy swoim samochodzie. - No, nareszcie wróciłeś, już zaczynało mi się nudzić - To nie ten. Daj mi resztę broni i wynosimy się stąd. - odpowiedziałem i wyruszyliśmy. Po kilku minutach drogi w kasku motoru ode- zwał się głos Mike'a. - Miałeś powiedzieć co myślisz o wozie. - A co można myśleć, super fura, rzuca się w oczy, pewnie kosztowała cię fortunę. Dziwię się tylko skąd masz jeszcze forsę. - No to jest ten problem - już nie mam, za ostatnią wynająłem pokoje w motelu. - Heh, dużo to cię nie kosztowało, w takiej dzielnicy - Wyjechaliśmy właśnie z korporacyjnych posiadłości i wdarliśmy się przez zasłonę brudu. Znaleźliśmy się, tak jak Alicja, w całkiem innym świecie i zagłębialiśmy się w niego coraz bardziej jak bezdomny do wnętrza śmietnika. W pewnej chwili do moich uszy dobiegł terkot karabinu i już po chwili zauważyłem człowieka z tym właśnie urządzeniem prującego do kilku ludzi gorączkowo szukających schronienia. Mike zatrzymał się, a ja dojechałem do niego. Zauważyłem jak dwóch ludzi wykrzywiając się upada na ziemie z krzykiem. Pozostali migiem zniknęli nam z oczy chowając się za śmietnikami lub domami. Człowiek z karabinem odwrócił się w naszą stronę i zaczął podchodzić, twarz wykrzywiał mu wyraz szaleństwa, usta otworzyły się wy- dając głośne, nieartykułowane dźwięki, po dwóch krokach nacisnął spust, kule zagruchotały obok, szybko skręciłem i wjechałem w boczną uliczkę zatrzymując się w niej. Usłyszałem odgłos silnika, wielu silników i po chwili ulicą, z której wyjechałem przyjechało sta- do motorów, do odgłosów silników dołączyły się szaleńcze okrzyki i wrzaski, gdy przejeżdżali obok, ludzie wymachiwali bronią, a nie- którzy strzelali, hałas narastał. Z zainteresowaniem podjechałem tak, by widzieć co się stanie. Kanonada motocyklistów zwaliła z nóg gościa z karabinem, lecz ten upadając oddał celną serię. Jeden z ludzi na motorze dostał, jego ciało zachwiało się, przechyliło do tyłu po czym razem z motorem zaczęło ślizgać się po jezdni sypiąc na około iskry. Inny motocyklista próbując na niego nie wpaść zderzył się z kolegą i razem krzycząc polecieli na ziemię pociągając za sobą kolejnego. Jakiś motocykl uderzył w tą zaporę i kierowca wyleciał krzy- cząc przeraźliwie aż do momentu upadku. Reszta zatrzymała się przed wrakami i wtedy jeden z ludzi, którzy uciekali przed kulami kara- binu rzucił w nich mały, owalny przedmiot. Spowodował on wielkie zamieszanie, którego nieszczęśnik już nie dostrzegł, gdyż kula ude- rzyła go o głowę i spryskując pobliskie otoczenie krwią upadł na ziemię. Przedmiot ów wybuchł nagle milionem barw, ogień uderzył w motocykle i ich jeźdźców, ogarnął wszystko i podzielił się swoim ciepłem, sekundę po tym pierwszy motocykl wybuchł przyłączając się do ognia i scalając się z nim. Krzyki, wrzaski, wyciekający z nich ból, BUM, kolejna ofiara, obok mnie przejechał motor z palącym się kierowcą, jego krzyk narastał w miarę zbliżania się i milkł w miarę oddalania. Po kolejnym wybuchu coś upadło niedaleko mnie, coś, co patrzyło się na mnie swoim jedynym, sczerniałym okiem, włosy płonęły, ogień próbował dostać się do środka głowy, zakosztować mą- drości, połączyć się całkowicie ze swym nowym "przyjacielem". - Spadamy - szepnąłem we wnętrze kasku, a ciche mruknięcie potwierdziło moją decyzję. Ruszyłem więc próbując jak najszybciej odda- lić się od tego miejsca. W pewnej odległości przed nami pojawił się samochód, a tuż za nim dwa motocykle. Pojazdy były oznakowane, co znaczyło, że policja pofatygowała się, by zobaczyć co się dzieje. Tego się właśnie obawiałem. HUK. Coś śmignęło koło mnie. HUK. Kuloodporna pokrywa motoru zaiskrzyła. Gdy dojechaliśmy do pierwszej bocznej uliczki Mike skręcił w nią i nie zmieniając prędkości pognał dalej. Wchodząc w zakręt zatrzymałem motor czemu towarzyszył głośny pisk, szybko chwyciłem Colty w obie dłonie i strzeli- łem. Szybka kasku jednego z motocyklistów pękła na poziomie oczu, siła wystrzału wyrzuciła go z siodełka i z głową odchyloną do tylu szybował w kierunku asfaltu. Drugi motocyklista dostał w pierś, uderzenie odrzuciło go do tyłu, a że mocno trzymał kierownicę motor poderwał się w górę stając dęba. Kierowca spadł z siodła, zaś motor iskrząc szalenie sunął ulicą. Z piskiem ruszyłem dalej widząc jak z samochodu wysuwa się policjant wyciągając za sobą pokaźnych rozmiarów karabin. Zdążyłem jeszcze nadusić przycisk, który powodo- wał zwolnienie granatu przyczepionego z tyłu. Potoczył się za mną. Przyśpieszyłem, mijając skrzyżowanie, mijałem lampy, które coraz szybciej migały mi w oczach, WYBUCH, spojrzenie do tyłu - dym, kawałki muru. Szybki skręt w boczną uliczkę, później w następną i następną. Dojechałem tak do parkingu, który znajdował się najbliżej motelu. Zostawiłem tam motor i pieszo poszedłem do przybytku, w którym miałem spędzić noc Mike czekał na mnie przy wejściu. Powiedział, który mam pokój i zaproponował, byśmy spotkali się za kilka godzin omówić dalsze działanie. Nie miałem nic przeciwko. Rozdział 3 Siedzieliśmy przy stoliku pijąc piwo. Wszechobecna muzyka wciskała się w uszy, Mike paplał jak szalony przeżywając "wypadek" (jak to określiła pani z radia), który wydarzył się parę godzin temu. Przez jakąś godzinę słuchałem, jak to Michael Peint radził sobie od czasu naszego ostatniego rozstania. Dopiero kilka minut temu przeniósł się na aktualne wydarzenia. - Dobra, przestań gadać i powiedz czy dowiedziałeś się czegoś o koncie. - Co?...A no tak, pewnie, że się dowiedziałem. Popytałem się to tu to tam, spotkałem się z kilkoma przyjaciółmi, no ... nie każdy mnie lubił, ale zdołałem jakoś przekonać ich, by pomogli mi w potrzebie, a tak przy okazji masz może pociski do Stenmayera, bo mi się już kończą? Nie? Szkoda, ale na pewno? - MÓW DO JASNEJ CHOLERY BO CI ZARAZ PYSK ROZPIERDOLE! - No dobrze nie gorączkuj się. Chce tylko żebyś wiedział jak wiele mnie to kosztowało. - A więc?!? - Hmm, to trochę dziwne, bo konto zablokowano ci z polecenia Arasaki. - Arasaki? Przecież to oni mnie wynajęli. - No właśnie to mnie tak zdziwiło, hmm, na koncie masz... - wyciągnął jakąś kartkę - o jest, 498 050$. Wynika z tego, że wynagrodzenie dostałeś i hmm, zablokowano ci je dość szybko. Po wizycie kilku panów dyrektor kazał zablokować konto z numerem - znowu zerknął na kartkę - 2896508434844207656, czyli twoje. Zastanawiałem się nad tym... - Misiu, czy mogę cię prosić do tańca? - usłyszałem cichy męski głos nad uchem, a ciepłe powietrze wtargnęło do środka. - ...nad tym, że...że - Mike podniósł wzrok na przybysza i przez chwilę panowała cisza. - To jak będzie z tym tańcem, mój ty prosiaczku? - odwróciłem głowę, stał przede mną mężczyzna ubrany w obcisłe skórzane ciuszki i mrugał do mnie okiem. - Mógłbyś potrząsnąć głową? Proszę. - powiedziałem spokojnie. - Czego tylko pragniesz - odpowiedział nieznajomy uśmiechając się szeroko po czym zaczął merdać łepetyną na prawo i lewo, gdy skończył powiedziałem. - Teraz przynajmniej wiem, że zaistniała szansa zderzenia się twoich dwóch szarych komórek i może dzięki temu skokowi inteligencji nie będę musiał powtarzać. - przechyliłem na bok głowę - Wynoś się. - Ależ kotku ja cię kocham, nie porzucaj mnie. - Nie, ty mnie nie zrozumiałeś, skup się - nabrałem powietrza - SPIERDALAJ!!!! Masz to?? - Ale...ale, ty brutalu, ty gnido!, ty... - przez chwilę patrzyłem na poruszające się usta nieznajomego, poruszały się rytmicznie wyrzucając coraz to nowe obelgi, twarz robiła się coraz bardziej wykrzywiona, słowa płynęły i płynęły, nie słyszałem już ich widziałem tylko poru- szające się wargi, przypomniał mi się film, który oglądałem będąc dzieckiem, a mianowicie "Nie kończąca się opowieść", nie wiem dla- czego, ale zacząłem go sobie przypominać, skupiałem się na nim powtarzając zapamiętaną treść, gdy z zamyślenia wyrwał mnie krzyk: - Słuchasz mnie!! - wyciągnąłem Colta i przystawiłem mu do ucha - Masz brudne uszy, wyczyszczę ci je, dobrze? - nacisnąłem spust, BUM, mieszanka szarej cieczy wytrysnęła z prawego ucha, zabierając je ze sobą, leciała przez chwilę po czym upadła na podłogę z cichym pluskiem rozchlapując się jeszcze bardziej. - No teraz jest czyste - ŁUP, ciało uderzyło o deski. - Nokaut - usłyszałem głos Michaela. - Oglądałeś kiedyś "Nie kończącą się opowieść"? - powiedziałem siadając z powrotem na krześle - Co? - Taki film. - Nie...nie sądzę. - wpatrywał się za moje plecy. Sszzuuu...szszuuu, odwróciłem głowę patrząc na ciało ciągnięte przez bramkarza. Mike spojrzał na mnie. - No co, nie mogłem się przez niego skupić. - Peint potrząsnął lekko głową, chrząknął, i przeniósł na mnie wzrok. - O czym to ja mówiłem? - Właśnie nad czymś się zastanawiałeś - przypomniałem grzecznie, wyjąłem z kieszeni pluszowego misia i zacząłem częstować go pi- wem. - Co? A, no tak, eee, zastanawiałem się nad tym trochę i poszperałem dalej. Jeden ze znajomych obiecał, że zobaczy co da się zrobić. Je- śli pozwolisz to zadzwonię do niego. - Ależ proszę - powiedziałem wycierając pyszczek misia ręką - Ech, ty brudasku! Nawet nie umiesz piwa wypić i się przy tym nie uświnić. Smakowało ci chociaż? - schyliłem głowę przykładając ucho do pyszczka. - Niedobrze - powiedział Peint odkładając komórkę. Chwilę czekał na moją reakcję. Wyprostowałem głowę, pogłaskałem misia po łepku uśmiechając się i schowałem go z powrotem do kieszeni. Podniosłem wzrok na Mike'a. - Ten strzał przed szpitalem to też sprawka Arasaki. Wynajęli zabójcę. - chwila ciszy - Rozumiesz coś z tego? - Konto, zabójca, konto, zabójca, kontozabójca... - Jest jeszcze coś. Policja szuka zabójcy Kathrin Adams. - Mieli wszystko załatwić, łobuzy. Nigdy nie ufaj korporacji przyjacielu. - I co teraz? - Teraz? BUHAHA! - zaśmiałem się odchylając głowę do tylu - Teraz zabawa zacznie się na dobre, ale nie martw się, to już moja potań- cówka. - No, no. Nawet nie próbuj robić czegokolwiek beze mnie. - Heh, dobra. Jutro spróbuj znaleźć nazwisko gostka, który na mnie poluje. A ja spróbuje załatwić gotówkę. A na razie bawmy się! Duszkiem dopiłem piwo, które zostawił misio, wstałem przewracając krzesło i ruszyłem połączyć się z tłumem. Szał ogarnął mnie szyb- ko, przestałem myśleć, scalałem się z muzyką, ze światłem. Byłem jednym z tłumu, zrosłem się z nimi, tworzyliśmy jedno ciało i duszę ogarniętą tylko jednym - zapomnieć. Problemy zniknęły rozbijając się o ogrom otaczającej mnie atmosfery, umysł przestał działać, za- stąpił go instynkt, który opuścił mnie dopiero następnego popołudnia, gdy wstawałem z łóżka. Nawet nie wiedziałem jak się w nim zna- lazłem. Rozdział 4 Otworzyłem oczy i przez chwilę wpatrywałem się w sufit. Gdzie ja jestem? Zmusiłem moje szare komórki do myślenia, ale szło to im jak ostatnie metry biegu na 1000 metrów. Przez chwilę miałem pustkę w głowie. Wstałem powoli przypominając sobie wszystko (czyżby moje komórki urosły, założyły korki i zaczęły grać w piłkę? Dlaczego mnie tak łeb napierdala???). Gdy zasiadałem do odgrza- nej pizzy służącej mi za śniadanie miałem już jaki taki porządek w głowie. Zjadłem i poszedłem do Mika. Nie było go, może to i lepiej, bo nie wiem czy zdołałbym się odezwać, a jeśli już dokonałbym tego heroicznego czynu pewnie z gardła nie wydobyło mi się nic więcej niż "aghrh". Z myślą, by znaleźć trochę forsy udałem się do garażu i już po chwili jechałem w stronę granicy miasta. Pieniądze to bardzo dziwna rzecz (prawie tak dziwna jak kobiety!!!), a jedynym znanym mi człowiekiem, który potrafił je zrozumieć był Xaviert. Za bardzo nie wiedziałem, gdzie może się podziewać. Słyszałem jedynie, że znajduje się gdzieś na trasie New York - Nightcity, więc zacząłem po- szukiwania. Jechałem w stronę Nightcity zwiedzając każdą napotkaną stację benzynową i zajazdy. Na jednej z takich stacji zauważyłem człowieka stojącego przy agregatorze, a obok niego ciągnęła się sporawa kolejka samochodów. Podjechałem do niego. - Witaj Xaviert! Jak miło cię spotkać, cóż za niespodzianka! - Twarz wykrzywiona uśmiechem zwróciła się w moją stronę, dredy pod- skoczyły przy tym szybkim ruchu, a białe zęby kontrastujące z murzyńską twarzą ukazały się w pełnej krasie. - Luter King! Witaj brachu. - odwracając się do stojących w kolejce wrzasnął - Dobra panowie koniec zabawy możecie iść do domu! - Widzę, że klientów ci nie brakuje. - powiedziałem patrząc na odjeżdżających z ociąganiem ludzi. - Jeśli byłbyś tak miły mógłbyś mi zatankować? - Pewnie - podszedł do agregatora, trochę przy nim pogrzebał wystukując na pulpicie jakieś liczby - co cię sprowadza, bo nie uwierzę, że wpadłeś z przyjacielską wizytą. - Niestety masz rację, potrzebuje pieniędzy i pomocy. - Hoho, ty to masz wymagania. Powiadasz, że potrzebna ci pomoc? Zawsze sam sobie radziłeś, to musi być coś poważnego. - No, takie tam przepychanki. Arasaka na mnie poluje. - Ekhem. Co powiedziałeś? - Mam mały problem z Arasaką. - Mały problem z korporacją jest śmiertelnym problemem. - Nie przesadzaj, pomożesz? - Tak, nigdy nie lubiłem tych bogatych dupków, czemu nie. - Hahaha, no to niech zabawa się zacznie! New York 15 - głosiła tablica. W polu widzenia pojawiały się pierwsze wieżowce przysłonięte chmurą spalin. Jechałem przodem przed półciężarówką Xavierta, linie na drodze zmywały się w jeden wielki szlak znaczący naszą podróż. Oprócz wieżowców pojawił się przed nami także rój pojazdów. Gdy podjechaliśmy bliżej posypały się w naszą stronę pierwsze przekleństwa. Zbieranina pojazdów różnora- kiego typu ciągnęła się na jakiś kilometr. Motory przeplatały się z samochodami, trójkołowcami i innymi cudami techniki, których nigdy nie podejrzewałbym o istnienie. Spróbowałem wjechać w tę zgraję i utorować przejazd Xaviertowi, lecz już po chwili drogę zajechało mi kilka aut zagradzając drogę. - Spierdalaj stąd. To nasza droga. - Lepiej znajdź sobie objazd, chyba, że chcesz uzupełnić niedobór żelaza w swoim organizmie, buhaha. - człowiek odsłonił kurtkę i po- kazał spluwę. Przyśpieszył odjeżdżając do przodu, a dwóch motocyklistów pojawiło się przy moich bokach próbując mnie zepchnąć. Zwolniłem, ale jeden z motorów zahaczył o mój motor i odrapał go trochę, 3 małe iskierki uleciały w stronę asfaltu. Nasze motory lekko się zachybotały. Ze zdziwieniem popatrzyłem na zdarty lakier, uśmiechnąłem się: - Odrapałeś mi mój motor. - Jeśli nie chcesz żebym cię odrapał to lepiej wypierdalaj na grzyby, jarzysz? - Ja bardzo lubię swój motor, a ty mi go popsułeś - puściłem kierownice i wyjąłem misia, jadąc bez trzymanki wsłuchiwałem się w wy- rok, który szeptał mi do ucha. Gdy skończył odłożyłem go z powrotem. Popatrzyłem w twarz mężczyzny na motorze, patrzył się na mnie jak na wariata, nie przeszkadzało mi to, bo wiedziałem, że to nie ja zwariowałem, to świat zwariował. Usta przysłaniały mu wąsy, lecz nie ukrywały one lekkiego uśmiechu tlącego się na nich. Sięgnąłem rękoma pod pachy wyciągając Colty, wypaliły równocześnie robiąc dziurę w lewym oczodole, kolega zajeżdżający mi drogę z drugiej strony podzielił jego los, uśmiech momentalnie zniknął, część głowy odleciała do tyłu, a reszta upadła z ciałem na ulicę. Huk obudził pozostałych. Odwrócili się w moim kierunku sięgając po broń, wstałem, skokiem przeniosłem nogi na siodełko i z trudem utrzymując równowagę uniosłem się, BUM, kula przedarła się przez cienką barierę powietrza i zagnieździła się w głowie, lewe oko wyszło na jej przywitanie, BUM, dziura w szybie otoczona pajęczyną pęknięć, samo- chód skręcił przewracając jakiegoś motocyklistę, wyprostowałem się balansując na motorze, otworzyłem usta, BUM, BUM, BUM...pierwsze kule wyleciały w moim kierunku, Patrzyłem na zdziwione twarze, niedowierzanie cisnęło im się na usta, uśmiech pew- nego zwycięstwa wykrzywiał inne. Zmusiłem moje struny głosowe do pracy, zadziałały: - "Kolorowe kredki w pudełeczku nosze, kolorowe kredki bardzo lubię je..." - dźwięk wydobył się na świat. Kolejne dwa strzały, kolejne dwie głowy eksplodowały w miejscu lewego oka. BUM, coś przeleciało mi koło ręki, chciałem podnieść ją i oddać zmarnowaną na mnie kulę, lecz ręka odmówiła posłuszeństwa, zwróciłem na nią wzrok śpiewając dalej: - "...kolorowe kredki kiedy je poproszę namalują wszystko to co chce..." - ręka zwisała znacząc moją drogę strumykiem krwi, coś ude- rzyło mnie w pierś, przez chwilę widziałem mój motor jadący przede mną, lecz mnie już nie było na siodełku, widziałem jak przewraca się po kilku metrach wpadając na czyjeś ciało, coś twardego uderzyło mi w plecy, głowa odbiła się od czegoś i zamazany stróżkami ja- kiejś lepiej cieczy obraz zniknął całkowicie. Usłyszałem huk, jednostajny, ciągły, jakieś strzały, a później pojawiła się cisza i ciemność, otaczający mnie mrok rozjaśniało światełko. Rozdział 5 Ping...ping...ping...ping...ping... Jednostajny głos dochodzący do mojej głowy stawał się coraz głośniejszy. Narastał, pulsował, zmieniał tonację. Ciemność przed oczami zaczęła blednąć. Robiło się coraz jaśniej i jaśniej i w końcu otworzyłem oczy. - Witaj wśród żywych Luter! Jak miło zobaczyć, że znowu wytrzeszczasz ślepia. - Aahherrr - próbowałem coś wyjąkać, jednak nie wychodziło mi to zbyt dobrze. - Gdyby cię to interesowało jesteś w szpitalu. - Cześć Peint - no w końcu udało mi się coś powiedzieć. - Znalazłem cię w kałuży krwi, na dodatek nie tylko twojej. Jako dobry samarytanin zabrałem cię więc do szpitala, gdzie się już tobą za- jęli, nie wyglądałeś najlepiej. Dlaczego mnie nigdy nie ma, gdy dzieje się coś ciekawego. - rozglądnąłem się wokół siebie nie zwracając uwagi na dalsze narzekanie, białe ściany, białe prześcieradła, jednostajne ping...ping...ping maszyny stojącej przy moim łóżku, a obok drugie łóżko z taką samą maszynką ping...ping............ping.......piiiiiiiiiiiiiiiiiiii. - Wiesz co stary, chyba mam Deja vu, czy ja już tu nie byłem i nie słuchałem tego twojego ględzenia? - To pewnie od odniesionych urazów, gdyby nie ja, to nie wiem czy leżałbyś w takim ciepłym pomieszczeniu. - Pewnie tak. Jak mnie znalazłeś? - Xaviert zadzwonił do mnie i powiedział co się stało, wziąłem kumpla z furgonetką i przywiozłem ciebie i twój motorek do bezpiecznej przystani. Pamiętasz co się stało? Nie? To ci opowiem. Z tego co mówił Xaviert to zaatakowałeś rodzinę nomadów, nigdy cię nie zro- zumiem, samemu porwać się na całą rodzinę to trzeba być szalonym, rozumiem kilku opryszków, ale tyle ludzi, przecież to pewna śmierć i to jeszcze z samymi Coltami, trzeba było mi... - Możesz przejść do rzeczy?!!!! Przestań tyle paplać. - No więc, gdy zastrzeliłeś tych dwóch cała reszta rzuciła się.... - ...na mnie, WIEM! Powiedz mi jak się tu znalazłem i dlaczego. - No dobra, dobra. Przyleciały służby policyjne utrzymujące porządek na drodze. Widocznie ktoś miał, z tymi nomadami, wcześniej kło- poty i powiadomił ich. Jednym słowem miałeś cholerne szczęście. - Gdzie Xaviert? - Załatwił remont twojego motoru, a teraz odblokowuje ci konto. - Dowiedziałeś się czegoś nowego? - Właściwie to tak. Znalazłem netrunera, który przypadkiem przechwycił zlecenie twojego zabójstwa, mam jego adres. - OK. Jutro do niego pójdę. - Jutro?? Musisz leżeć jeszcze przynajmniej przez tydzień. Zbytnio ufasz tym cybernetycznym zabawkom, poleż i odpocznij, a my się wszystkim zajmiemy. - Nie pozwoliłbym wam nawet zanieść mojego garnituru do pralni, a co dopiero oddać wam w ręce koleje mojego życia. Przyjaźń to jedna sprawa, ale nie pozwolę żebyście coś spieprzyli. Już te małe skurwysyny, które sobie wszczepiłem zajmą się moim zdrowiem, nic mi nie będzie. - To poleż chociaż dzisiaj, jutro cię wypiszę i odwiedzimy tego netrunera. - Dobrze mamusiu. - zaśmiałem się - Dzięki za troskę. Do jutra. Następnego dnia wyszedłem ze szpitala, na zewnątrz stał mój motor, wyglądał jak nowy. Pojechaliśmy do znajomego motelu, gdzie cze- kał na nas Xaviert. Razem pojechaliśmy pod wskazany przez Peinta adres. - Mike, ty poczekaj tutaj, gdyby coś się działo to usłyszysz. - powiedziałem i skinąłem na Xavierta, by poszedł za mną. Weszliśmy do odrapanego budynku, wydawało się, że ściany zaraz przewrócą się nam na głowy, pod nienaturalnym kątem przechylały się do środka korytarza. Grafitti ozdabiały każdą wolną przestrzeń ściany, tak jak śmieci podłogę. Przekroczyłem jakiegoś mężczyznę leżącego we własnych wymiocinach, podszedłem do drzwi i zapukałem. Zacząłem się rozglądać czekając na odpowiedź, rozglądałem się i rozgląda- łem, ale nikt nie otwierał. Sięgnąłem do klamki i otworzyłem drzwi, z lekkim skrzypnięciem ustąpiły, więc wszedłem do środka. - Jest tu kto? - chwila oczekiwania, żadnej odpowiedzi. Wąskim korytarzem postąpiłem kilka kroków, zaglądnąłem do dwóch pokoi, na prawo i na lewo ode mnie. W końcu doszedłem do końca wchodząc do ostatniego pomieszczenia. Znajdował się tu mały stolik, na nim leżał no- tebook, a na nim głowa netrunera. Wszedłem dalej wpuszczając Xavierta. - Zobacz czy znajdziesz coś w notebooku, a ja zobaczę co się stało temu panu. - Ten pan nie żyje. - To wiem, ale dlaczego? - podniosłem jego głowę, oczy miał otwarte, emanował z nich strach i ból, kilka przednich zębów zmieniło miejsce zamieszkania. Leżały teraz na podłodze. Na szyi ktoś namalował czerwoną pręgę, chyba za mocno, bo gostek nie wytrzymał. Odrzuciłem go na bok nie chcąc patrząc na trupa. Nie lubiłem widoku uduszonego człowieka, takie okazywanie siły irytowało mnie, bo czy nie lepiej strzelić komuś w oko? Raz, że ofiara nie męczy się, dwa, że ja się nie męczę, a trzy to, że dajemy pracę sprzedawcom bro- ni. W świecie, w którym panuje takie bezrobocie jest to wręcz w dobrym guście. - Luter znalazłem coś. - Mów. - Tu jest tylko jeden plik. Zawiera... - podszedłem i sam popatrzyłem w monitor. "Gurtensky masz znaleźć i zabić Lutera Kinga, ostatnio był w New Yorku, czeka na ciebie 1.000.000 $." I podpis "wiesz kto". - Co? Tylko milion dolców? Oni mnie zaczynają denerwować. I dlaczego mi nie dali tyle! Musimy znaleźć tego Gurtenskiego! Znam go to debil. Dlaczego wybrali tego kretyna? - Arasaka schodzi na psy, aha, udało mi się nawet odblokować twoje konto - Nie doceniasz ich, coś tu nie gra. - Wiesz co? - Jeszcze nie, ale Gurtensky mi to powie. Chodź idziemy stąd. - Wróciliśmy do Peinta, obok jego samochodu stała jakaś laska, długie nogi przykryte obcisłymi dżinsami, wypięty w naszą stronę tyłeczek zachęcał tylko do klepnięcia, bluzeczka osłaniała tylko wydatne piersi ukazując płaski brzuch. Zaśmiała się odrzucając do tyłu głowę, a jej długie włosy zafalowały błyszcząc rozświetlane tymi reszt- kami światłą przedzierającymi się przez spaliny. Podeszliśmy bliżej, gdy nas zauważyła przestała się śmiać i trochę zmieszana popatrzy- ła na nas przyglądając się każdemu kawałkowi. - Już jesteście? Poznajcie Justin, najpiękniejszą dziewczynę jaką poznałem! - Chyba w tym tygodniu - dodałem śmiejąc się serdecznie - Witaj, miło mi cię poznać. Uważaj na tego drania, bo to niezłe ziółko. - Dzięki za radę. - uśmiechnęła się ukazując zęby. - Nono, Luter nie przesadzaj! Lepiej powiedz co znaleźliście. - Nie teraz, jak przyjedziemy. - To pewnie przeze mnie. Mogę poczekać trochę dalej. - powiedziała Justin - pogadajcie sobie. - zaczęła się oddalać. Przez chwilę pa- trzałem za nią, po czym spojrzałem na Xavierta, jego oczy wpatrzone były w postać dziewczyny. Zamachałem mu ręką przed oczyma, a on tylko odtrącił ją jak niesforną muchę i dalej pożerał ją wzrokiem. - Xaviert zapadł w śpiączkę, heh, to mamy go z głowy na parę lat. - Onna jest nawet ładna, jak na białą kobiałkę - powiedział cicho, charczącym głosem. - Obetrzyj brodę i powiedz co znaleźliście. - Chwila, gdzie ją znalazłeś? - Sama podeszła i poprosiła, żebym ją podwiózł do centrum. - Pytałeś się czy ma się gdzie zatrzymać? - zapytałem patrząc jak podchodzi do mojego motoru i powoli przekładając nogę na drugą stronę siada na siodełku. Złapała rękoma kierownicę i popatrzyła się w naszą stronę, a widząc, że my też się na nią patrzymy uśmiechnę- ła się lekko, spuściła wzrok i trochę poczerwieniała. - Tak, powiedziała, że jest tu nowa i zapytała się czy nie znam jakiegoś lokum. - I co powiedziałeś? - Że znam, u nas. - roześmiał się. - zgodziła się, tyle, że ja nie mam czasu dziś wieczorem. O dziewiątej mam się spotkać z Ambrozją, a o czwartej rano mam wpaść po Ann, bo kończy pracę i chciała, abym zrobił jej masaż. Nie wiem czy się wyrobię. - Nie ma sprawy, ja się nią zajmę. - powiedziałem obserwując jak Justin kołysze się na motorze bezgłośnie poruszając ustami naśladując głos silnika. - To może mi powiecie co znaleźliście. - Dobra. - zacząłem nie odrywając wzroku od motoru - no więc... - próbowałem zebrać myśli - eee, ten, no Xaviert ty powiedz. - Hę?... - przez chwilę Mike czekał na dalszy rozwój opowieści, ale boleśnie się zawiódł. Cisza trwała przerywana iskrzącym się powie- trzem na trasie Ferrari Mike'a - mój motor. - No powie mi ktoś wreszcie?! - powoli zacząłem odwracać w jego stronę głowę. - Poszliśmy na górę i tam znaleźliśmy pana netrunera odpoczywającego na klawiaturze notebooka. - Nie żył? - Taa, ktoś go udusił. Xav rzucił okiem na notebooka i znalazł zlecenie mojej śmierci. Ma ją wykonać niejaki Gurtensky. - Ten fajtłapa? Chyba cię nie docenili. - Taa, - mruknąłem odchodząc od Ferrari. - Ej, poczek... - Znajdź go, potem pogadamy. - krzyknąłem nie odwracając się, podszedłem do Justin - podoba ci się? - Tak, jest taki duży. - Nawet nie wiesz jak. - Masz dużo paliwa? - Nigdy nie narzekałem. Przejedziemy się? - Z przyjemnością. - To będzie dla mnie zaszczyt. - wsiadłem, zapaliłem maszynę i ruszyłem z piskiem zostawiając za sobą kumpli i chmurę dymu. Kątem cybernetycznego oka zauważyłem postać stojącą w wejściu do mieszkania netrunera, stała wpatrując się w moją stronę, zdawało mi się, że widzę wymiociny na ubraniu. Przestałem o tym myśleć, gdy poczułem zaciskające się na pasie ręce, może trochę za mocno, ale nie przeszkadzało mi to, ciało przyciskające się do mnie - miękkie i ciepłe, włosy uderzające o moją twarz, głowa przyciskająca się do ple- ców, to wszystko skutecznie rozpraszało moje myśli. Jechałem przed siebie wybierając jak najdłuższą drogę, chciałem, by ta jazda trwa- ła jak najdłużej, chciałem jak najdłużej czuć ten ciężar na plecach. Justin zamieszkała w tym samym motelu co my, zapłaciłem za jej pobyt, Mike'a nie było cały dzień, wyruszył na poszukiwanie informa- cji, pojawił się przed wieczorem, zdobył adres mojego zabójcy, nie mógł jednak z nami pójść, bo miał bardzo ważne spotkanie z Am- brozją. Wyszedł po pięciu minutach, a zaraz za nim ja i Xaviert. Dojechaliśmy motorem pod wskazany dom. Była to piętrowa, jednorodzinna chałupa tak rzadko już spotykana, teraz wszędzie pełno by- ło bloków, wysokich drapaczy chmur zasłaniających słońce. Podeszliśmy pod drzwi. Sięgnąłem do klamki, było otwarte. Wyciągnąłem Colty i po cichu wszedłem do środka. Cisza świdrowała mi w głowie, dom znajdował się na uboczu i nie docierał do niego gwar miasta. Zacząłem sprawdzać pokój po pokoju wchodząc do każdego ostrożnie z wystawionym pistoletem. Nikogo nie było. Wszedłem po scho- dach na górę, trzy pomieszczenia. Wszedłem do pierwszego. Na środku leżało ciało mężczyzny, krew rozlała się po dywanie barwiąc go na czerwono, na jednej ze ścian rozmazana była jakaś szara substancja i duże zgrupowanie krwi. Wszystko powoli zastygało tworząc makabryczną ozdobę pokoju. - Ten pan już nam chyba nic nie powie. - Aha, to wszystko jest trochę dziwne, nie uważasz? - Mhm - potwierdził mruknięciem. Przez chwilę stałem nieruchomo starając się ułożyć jakąś całość z tych puzzli, które miałem w ręku. - Coś mi tu nie gra, coś nie gra, coś ... o kurwa!!! Uciekaj!! - krzyknąłem, czas jakby zatrzymał się, w mózgu trybiki przeskoczyły. - Co??? O... - podbiegłem łapiąc go i biegnąc w stronę okna. HUK, ogromny trzask łamanych desek i pękających ścian, BRZDĘK szyba pękła pod moim naporem znalazłem się w powietrzu, coś uderzyło mnie w plecy, poczułem ciepło, podmuch popchnął mnie do przodu, usłyszałem krzyk, daleki, odległy, leciałem czując pęd powietrza i ciepło bijące mi w plecy. Upadłem na trawę, BUM, dom eksplodował, kawałki sprzętów wyleciały w powietrze, nadal słyszałem krzyk, stawał się coraz wyraźniejszy, głośniejszy, po chwili zdałem sobie sprawę, że dochodzi on z mojego gardła, zamknąłem usta. Rozejrzałem się, Xaviert leżał obok próbując się podnieść, obok upadło coś, co kiedyś mogło być stołem. - Wynosimy się stąd i to szybko! - krzyknąłem i już po chwili jechaliśmy pełną prędkością oddalając się od płonącego budynku. Po go- dzinie dojechaliśmy do motelu. Bolała mnie każda część ciała, a ubranie śmierdziało dymem i było przypalone w kilku miejscach, zwłaszcza z tyłu. Poszedłem pod prysznic, nie mogłem myśleć, nawet nie próbowałem. Leżałem, gdy usłyszałem pukanie. Justin weszła do pokoju, chciała wyjść na miasto, więc się zgodziłem. Może to i lepiej, musiałem choć na chwilę odciąć się od kłopotów. Poszliśmy do baru, dość szybko przestałem zwracać uwagę na to co się wokół mnie dzieje, znów dałem się ponieść muzyce, chciałem, by trwało to wiecznie, zapomniałem o Arasace, o wybuchu, o wszystkim. Była tylko ona i muzyka, piłem na początki piwo, później coś mocniejszego, ciemność, błyski stroboskopu, dym, hałas, wszystko zlewało się w jedną, doskonała realność, która przenosiła mnie do innego świata. Pamiętałem tylko taniec, szaleństwo i alkohol. W pewnym momencie utrwaliła się tyl- ko ciemność. Rozdział 6 Powracająca świadomość, jeszcze senny i zmęczony otworzyłem oczy. Głowa pulsowała bólem, czułem jak wydziera się poza nią prawie przerywając jej powłokę. Leżałem w łóżku na rozbebłanej pościeli, na piersi leżała głowa Justin, a jej włosy spływały mi po tor- sie. Jedna z jej nóg przykrywała moje, była naga. Wpatrywałem się w nią przez chwilę podziwiając doskonałość budowy i ciesząc się ciepłem i miękkością jej ciała. Pukanie do drzwi przerwało mi i przywróciło do realnego świata. Wstałem delikatnie odsuwając Justin i zacząłem się szybko ubierać. - Chwila, zaraz otworze. - wybełkotałem - To ja Mike, nie śpiesz się, jak skończysz to przyjdź do mnie. - Dobra zaraz będę. - już spokojniej dokończyłem ubieranie i wyszedłem. W pokoju Peinta był już Xaviert. - Jak się czujesz? - Głowa mi napierdala jakbym miał w niej balon i ktoś w niego dmuchał. - Wypij to, pomoże. - powiedział Xaviert podając mi szklankę z jakimś płynem. - Trzeba by pomyśleć nad dalszym postępowaniem. Co masz zamiar zrobić? - zapytał Peint. - Taa, teraz to ci chojracy z Arasaki porządnie mnie wkurwili. - łyknąłem płynu ze szklanki - Trzeba im skopać dupę. - Jak masz zamiar to zrobić? - Dostanę się do środka budynku i zabije skurwysynów. Proste. - Hahaha, to rzeczywiście brzmi banalnie. A brałeś pod uwagę wydostanie się? - Wczoraj, gdy wróciliśmy z domu Gurtenskiego myślałem trochę o tym. Jeśli dobrze wszystko pójdzie to powinno się udać. - Nie uważasz, że to cię trochę przerasta. - Nie. Oni zaczęli to ja skończę. Ale to ich głowy polecą! Zdobądź plany budynku, a ja się zajmę resztą. - Mike zdobądź to, Mike zdobądź tamto. Czy ty uważasz, że ja mogę wszystko załatwić? - Tak. I zrób to jak najszybciej. Nie udało im się mnie zabić u Gurtenskiego to wymyślą coś innego. - Ehhh, Luter jesteś nie do podrobienia. Zrobię co w mojej mocy. Mike już po 7 godzinach wrócił niosąc plany. Zaczął mówić coś o trudach, o tym, że musiał kogoś zabić, ale szybko wyrwałem mu pa- piery i poszedłem studiować. Gdy podniosłem z nad nich głowę była trzecia rano, ale miałem już pomysł zemsty i to dopracowany tak, że przy dużej dozie szczęścia mógł się udać. Rozdział 7 Szedłem ulicą podnosząc wzrok na wielki budynek Arasaki. Wieżowiec ciągnął się pod chmury wywołując lekki zawrót głowy. Robiło się coraz ciemniej, noc zbliżała się szybko. Przechodząc przez drzwi sprawdziłem czy moje Colty leżą na swoich miejscach, były tam. Tak samo Stenmayer i dwa granaty. Wnętrze budynku było piękne, wszędzie czysto, kafelki błyszczą się wypolerowane, na ścia- nach obrazy i trochę zieleni. Naprzeciw znajdowały się 4 windy, a obok nich stało kilku strażników. Miałem ochotę wystrzelać ich wszystkich, porozpierdalać im głowy, utopić to wszystko we krwi, poczuć ją na wargach, posmakować. Wiedziałem jednak, że to nie jest właściwa droga i to mnie tylko powstrzymywało. Wsiadłem do jednej z wind kierując się jak najwyżej. Guziki powyżej 48 piętra by- ły przysłonięte, co sprawiało, że musiałem się przedostać przez dwa ostatnie, by dać upust swojej złości. Ruszyłem, przez chwilę czułem jak żołądek podchodzi mi pod gardło, ale to uczucie ustąpiło, krew burząca się w mózgu była silniejsza. Drzwi się otworzyły i zobaczyłem strażników. Powoli wyszedłem, obejrzałem się w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo. Nic nie jechało. Wierząc, że pracownicy skończyli już pracę odwróciłem się do jednego ze strażników. Ręka sama powędrowała do jego krtani, chrzęst, zdziwione oczy przez chwilę wpatrywały się we mnie, a ja w nie. Kątem oka zobaczyłem jak drugi strażnik sięga po broń, otwiera usta. Prawą nogą sięgnąłem jego twarzy, chrzęst, z ust zamiast głosu wydostała się krew i zęby. Odwracając się zrobiłem obrót i jeszcze raz uderzyłem go w głowę, która odskoczyła nienaturalnie w bok. Łup, ciało upadło. Wzrok powędrował na nie chcąc wypatrzyć śladów ży- cia, łudząc się, że będzie w stanie jeszcze stanąć do walki. Dźwięk dochodzący od strony okna obudził mnie. Otworzyłem najbliższe drzwi szybko wchodząc do pomieszczenia, w środku nikogo nie było, ale światło było zapalone. Zacząłem nasłuchiwać dźwięków do- chodzących od strony korytarza. Ciche kroki, coraz bliżej, bliżej, już prawie w zasięgu, lekkie uderzenia o podłogę, JUŻ! Otworzyłem drzwi i moim oczom ukazała się kobieta ubrana na czarno, krótkie włosy, czarne, kombinezon przylegał do jej gibkiego ciała błyszcząc w świetle jarzeniówek, ze zdziwieniem wpatrywała się w trupy na podłodze. Słysząc otwierające się drzwi z szybkością kota odwróciła się, jej oczy się zwęszyły, a z palców wyskoczyły 30 centymetrowe pazurki, prawdziwa kocica. Rzuciła się na mnie, złapałem jej rękę uzbrojoną w ostrza, wykręciłem i podstawiając nogę rzuciłem za siebie. Nie przewróciła się, zrobiła w powietrzu salto i spadła, jak kot, na cztery łapy. Podszedłem bliżej chcąc ją złapać, ale wyślizgnęła mi się i stanęła naprzeciwko gotowa do ataku. - Kim jesteś? - zapytałem cicho, coraz bardziej zaciekawiony, patrząc na wyciętą w szybie dziurę. - Gówno cię to obchodzi skurwielu, kto zabił tych dwóch. - Heh, sama zgadnij. - Niby ty? Jakoś nie mogę w to uwierzyć. - Co tu robisz? Tylko nie mów, że wpadłaś z wizytą na 48 piętro i to nie używając schodów. - A dlaczego nie? Zabronisz mi? - Ja nie, ale nie wiem jak koledzy tych dwóch - wskazałem skinieniem głowy martwych strażników. - Poradzę sobie. - spojrzałem jej w oczy, jeszcze nigdy nie widziałem całkowicie czarnych, a te takie były, wydawało się, że prowadzą do innego świata, świata, który różnił się całkowicie od mojego. Chciałem go zakosztować, sprawdzić, zrozumieć. Intrygowała mnie. - Wiem, jestem tego pewien, ale nie wiem czy ja sobie poradzę. - wargi leciutko mi drgnęły, im dłużej wpatrywałem się w jej twarz wy- dawała mi się tym bardziej piękna, zacząłem pogrążać się w oczach, powoli tonąłem. - Może połączymy siły? Mnie też oni nie lubią. - podszedłem bliżej, bardzo blisko, chciała mnie uderzyć, ale znów złapałem jej rękę i tym razem nie puszczając osadziłem ją na podło- dze. Szybko znalazłem się na niej, próbowała mnie zrzucić, ale byłem silny no i nie taki lekki. - To jak połączymy siły? - szepnąłem blisko jej ucha. - Spierdalaj, puść mnie. - A magiczne słowo? - Zaraz zacznę krzyczeć i przyjdą strażnicy, i... - Zabiją ciebie i mnie, tego chyba nie chcesz? Powiedz co tu robisz. - przez chwilę szarpała się, ale chyba zauważyła, że nie ma szans. - O co ci chodzi. Puść mnie i pozwól robić swoje. - Nie mogę tego zrobić, jeszcze coś ci się stanie, a tego nie będę mógł sobie wybaczyć. - schyliłem głowę zbliżając ją do jej ust, wycią- gnąłem język przejeżdżając jej po wargach. Zdezorientowana patrzyła się przez chwilę na mnie nie wiedząc co zrobić. Jej wzrok powę- drował za poły marynarki, gdzie podczas szarpania wysunął się Misio. - Co to? - powiedziała wskazując na niego. - To? Mój przyjaciel. Misio. - dziwnym wzrokiem popatrzyła na mnie wpatrując się w oczy. - Dobrze się czujesz? - Tak, a czemu pytasz? - Zwariowałeś. - bardziej stwierdziła niż zapytała. - Czuje się bardzo dobrze, to jak pracujemy razem? - To może wstań ze mnie. - Jak sobie życzysz. - Zawsze nosisz przy sobie pluszową zabawkę? - powoli wstała nadal trzymając się w pewnej odległości. - To nie zabawka, to mój najlepszy przyjaciel, trochę małomówny, ale przecież nikt nie jest doskonały. A zresztą to tylko malutki misia- czek, nie można od niego zbyt dużo wymagać.- wyciągnąłem misia i zacząłem głaskać go po pyszczku. - To jak powiesz mi co tu ro- bisz? - cichutko zaśmiała się rozchylając wargi i ukazując zęby. Włosy okalające jej głowę poruszyły się i zamigotały w świetle. - Cze- mu nie. Przyszłam pozabijać tych popierdoleńców z Arasaki. - Przyszłam, heh. - spojrzałem na okno, przez które się tu dostała. - Nieźle. - Masz jakiś plan? - Idziemy tędy. - powiedziałem wskazując na wentylację. Podskoczyłem łapiąc się jej jedną ręką, wyciągnąłem śrubokręt i zacząłem od- kręcać, po dwóch śrubach krata urwała się. - Wchodź za mną i trzymaj się blisko. - Znalazłem się w ciemnym i wąskim tunelu, zacząłem iść do przodu. Po kilku minutach zatrzy- małem się, odkręciłem kolejną kratę wciągając ją do tunelu i zeskoczyłem. Na dole było trzech strażników stali koło drzwi otwierają- cych drogę na 50 piętro. Rzuciłem się biegiem w ich stronę, mężczyźni zaczęli wyjmować broń, coś śmignęło koła mnie, zobaczyłem moją nową przyjaciółkę biegnącą po ścianie, w mgnieniu oka znalazła się obok strażników, nagle krew polała się po podłodze, jeden z nich złapał się za szyje, lecz nie mógł zatamować rzeki płynącej z rozoranego gardła. Z wyskoku wleciałem pomiędzy nich kopiąc jed- nego w pierś, odleciał na ścianę, kociak skoczył na niego, okręciłem się i pięścią uderzyłem w twarz ostatniego pana, pistolet wypadł mu z ręki, on jednak złapał równowagę i spróbował mnie kopnąć, odbiłem cios ręką i nogą kopnąłem go w szyję, upadł martwy. - Uff, dobrze jest. Idziemy dalej. - Otworzyłem drzwi wbiegając szybko na schody, przeskakiwałem po kilka starając się jak najszybciej doprowadzić do końca, chciałem już poczuć krew, ich krew. Wypadając za drzwi spodziewałem się strażników, nie było ich. Byli tak ufni w swoją potęgę, nawet im do głowy nie przyszło, że ktoś może ich zaatakować. Znów powtórzyłem operacje z kratą, i po chwili znalazłem się ponownie w tunelu wentylacji. Szybko przemierzałem jego czeluście, mijałem kraty, przez które wdzierało się trochę światła. W końcu doszedłem do tej właściwej, usłyszałem głosy. Powoli zacząłem odkręcać śrubki, starałem się zachować cisze. Na dole kłócili się o coś. Poczułem na ramieniu oddech. - Co ty chcesz zrobić??? - ledwo dosłyszalny dźwięk wlał się w moją głowę. - Zaufaj mi. - Pozabijasz nas, jesteś pieprzonym wariatem. - krata puściła, upadła na dół, a wraz z nią dwa granaty. Rzuciłem się do przodu najszyb- ciej jak mogłem. HUK, wielki huk. Mijałem rozgałęzienia, nagle usłyszałem hałas, alarm wył jak szalony. Krata, ta upragniona, tym ra- zem u góry, serce biło szybko, śrubokręt znalazł się w ręku, jakieś strzały. Krata upadła wzniecając hałas. Wyskoczyłem na górę, byłem na dachu, przede mną stał AV-6. Wyciągnąłem Colta, otworzyłem drzwi i przystawiłem go do skroni pilota. - Jedno słowo, nie żyjesz, rozumiesz? - pokiwał głową. Wpadłem do środka, a za mną ona. Jakiś hałas, pojawili się ludzie, tak jak myśla- łem, granat ich nie zabił, teraz z obstawą zmierzali do pojazdu. Zdenerwowanie wyczuwało się na odległość, zdenerwowanie, zdziwienie i złość. Wsiedli wchodząc prosto w moje ręce, pilot dostał rozkaz odlotu, spojrzał na mnie, a ja pozwoliłem skinieniem głowy. Wystar- towaliśmy. Pojazd wzniósł się, odlatywał coraz dalej, słyszałem rozmowę, śmiech i radość, wydawało im się, że uciekli od niebezpie- czeństwa. Wyszedłem z kabiny pilota i ukazałam się pasażerom. - Witajcie, jak miło was znowu zobaczyć. - śmiech ucichł, spojrzenia trzech mężczyzn, od których tak niedawno dostałem zlecenie zabi- cia Kathren powędrowały w moim kierunku. - King. - jedno słowo wyrażało wszystko, strach, zdziwienie, zrezygnowanie i co najważniejsze - śmierć. - Nie próbujcie niczego, bo skończy się to nieciekawie. Próbowaliście mnie zabić, a tego nie potrafię wybaczyć. Za błędy się płaci. - cofnąłem się do pilota, po krótkim pytaniu o spadochrony wskazał właściwe miejsce. Kazałem mu lecieć poza miasto. Mijaliśmy budyn- ki, ulice pod nami zapełnione były ludźmi i samochodami, z tyłu panowała cisza. Gdy miasto powoli zaczęło znikać za nami, kazałem wznieść się wyżej. "Będą się dłużej bali" - pomyślałem z uśmiechem. Po osiągnięciu odpowiedniej wysokości wyciągnąłem Colta i strzeliłem pilotowi w głowę, wywołało to krzyk z części pasażerskiej. Krew zamazała jedną z szyb, razem z mózgiem zaczęła spływać w dół. Otworzyłem drzwi. - Panie przodem - powiedziałem ustępując ubranej na czarno przyjaciółce. Popatrzyła się na mnie z politowaniem i skoczyła. Nacisną- łem na ślepo kilka przycisków, skierowałem maszynę w dół i wyskoczyłem. Spadałem szybko, przez moment pomyślałem co by było gdybym nie otworzył spadochronu, jednak zrobiłem to. Lot wyhamował się, począłem spadać wolniej, w dole widziałem drugi spadochron, wylądował już na ziemi. Ja też się już zbliżałem. Wstrząs, krótki bieg, i jestem już na twardym podłożu. Odpiąłem niepotrzebny już bagaż i podszedłem do niej. - No, chyba się udało. - w tym momencie ziemia się zatrzęsła, potężny wybuch, słup ognia, to wszystko brzmiało jak upragniona muzy- ka. - Taa, chyba się udało. Hahaha. - Jak masz właściwie na imię? - Patrycja. - No więc Patrycjo, masz ochotę na drinka? - Hahaha, pewnie, że tak. - i znów wybuchła śmiechem, miękkim, słodkim, aksamitnym. Przyłączyłem się do niej nie mogąc się kontro- lować. Czułem się wolny, spełniony.