ADAM RADZIEJEWSKI KONTRAKT Klemens w milczeniu obserwował, jak wpadająca przez szybę złocista włócznia słońca przesuwa się powoli po dywanie. Był to ruch niezauważalny dla ludzkiego oka, ale Kaminowicz nie przejmował się tym. Był cierpliwy. Pamiętał, że kiedyś, jako dzieciak, także lubił tak siadać i przypatrywać się, jak słoneczny promień rozjaśnia fragment ziemi czy podłogi, na który pada. Owszem — wówczas nie siedział w luksusowym fotelu, w centrum wytwornego gmachu o trzech ścianach wykonanych z drogiego szkła. Nie otaczały go półki zastawione białymi krukami, drogocennymi figurkami z Ameryki Środkowej, a dywan nie był wykonany z atłasu. Jednak już wtedy cechowała go cierpliwość pozwalająca widzieć niewidzialny dla innych ruch rzeczy. Westchnął cicho, powracając myślami do tamtych chwil. Od dwudziestu jeden lat nie obserwował promieni słonecznych. Zdążył już zapomnieć o przyjemności, jaką mu to kiedyś dawało. I o smutku, jaki wówczas odczuwał. Przechylił głowę w lewo i w lustrze ujrzał własne odbicie, na które przeciętny polski nauczyciel nie zapracowałby przez cztery wcielenia. W ciągu ostatnich dwudziestu dwu lat zdążył już przyzwyczaić się do swojej nieskazitelnie pięknej twarzy. Włosy nie były nawet trochę przerzedzone, a delikatne pasma siwizny tylko dodawały mu atrakcyjności. Gdyby nie one, nikt nie uwierzyłby, że Klemens ma czterdzieści dwa lata. Uniósł lekko lewą brew i zasalutował swojemu lustrzanemu odbiciu. Zasalutował najdroższym winem w najdroższym kieliszku. Nie uniósł go jednak do ust, a tylko odstawił na pięknie rzeźbiony stół. Czuł się bardzo słaby. Przez chwilę chciał zapalić cygaro. Wyciągnął nawet dłoń po pudełko stojące na stole, wyciągnął brązowy zwój tytoniu i włożył go sobie do ust. Na stole brakowało zapałek. Włożył więc dłoń do wewnętrznej kieszeni swojej czarnej, niechlujnie zapiętej marynarki. Tam także ich nie znalazł. Podniósł się z fotela i począł macać po wszystkich kieszeniach spodni, marynarki i koszuli. Powoli wpadał we wściekłość i już miał zakląć na głos, kiedy nagle ponownie opanowało go zmęczenie. Zrezygnował, pozwolił dłoniom swobodnie obwisnąć i z powrotem opadł na fotel. Otworzył usta tak, że cygaro z nich wypadło i wylądowało na nogach, skąd stoczyło się na dywan. Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. — Ostrzegałam cię. Słysząc znajomy głos, otworzył oczy i podniósł głowę. Amelia siedziała w fotelu po drugiej stronie stołu. W dłoni trzymała kielich, z którego Klemens nie był w stanie się napić. — Ostrzegałam cię dwadzieścia jeden lat temu. Wiedziałeś dobrze, jakiego wyboru dokonujesz. — Nie. Dopiero teraz wiem naprawdę. — To normalne. Dopiero, gdy przychodzi moment zapłaty, pojmujemy, ile tak naprawdę będą nas kosztować przyjemności, z których dotąd z radością czerpaliśmy. Przyglądał się jej tak samo, jak pierwszego dnia, kiedy ją zobaczył. W ogóle się nie zmieniła. Wciąż wyglądała na siedemnastoletnią latynoskę. Była piękna, z odrobinę dziecięcą twarzą, wąskimi oczyma i czarnymi włosami, obciętymi nieco poniżej oczu. Miała na sobie tą samą rozchełstaną białą koszulę i beżowe spodnie. Buty i czarny płaszcz leżały parę metrów dalej, niedbale rzucone na drogi dywan. — Weź mi się tak nie przyglądaj — wyszczerzyła się. — Aż mi głupio. Uniosła kielich do ust i powoli, bez pośpiechu wypiła jego zawartość. Czerwona strużka wina wyciekła jej z prawego kącika ust i potoczyła się po policzku. Odstawiła kielich na stół i ponownie błysnęła zębami. — Ech... Tego mi było potrzeba. — Długo już tu jesteś? — spytał przenosząc wzrok na jedną z szaf, gdzie na czwartej od góry półce widać było grzbiet starej Biblii. — Dość długo — rozparła się wygodnie w fotelu i wyłożyła bose stopy na stół. — Dlaczego dopiero teraz się ujawniasz? — czuł powoli narastającą irytację. — Obserwowałam cię. — Aa... Rozumiem. To aż takie przyjemne? Obserwować człowieka w moim stanie? Patrzeć jak się miota, jak... — Tylko bez taniego patosu i poezji — przerwała mu obcesowo. — I bez zgrywania ofiary. Za swój obecny stan możesz winić jedynie samego siebie. Był to twój wolny wybór, mogłeś zrezygnować. Milczał. — Nie zachowuj się jak dziecko — żachnęła się zniecierpliwiona. — To naprawdę żałosne. Próbujesz poruszyć moje sumienie, albo wywołać we mnie poczucie winy? Dałam ci wszystko, czego chciałeś, czego zawsze pragnąłeś. Czy w ciągu ostatnich dwudziestu jeden lat miałeś jakikolwiek powód do narzekania? Czy choć raz cię zawiodłam lub nie dotrzymałam warunków umowy? Milczał jeszcze przez chwilę, wpatrzony w grzbiet Biblii, aż w końcu przyznał — Nigdy. Dostałem to, czego chciałem. Wszystkie moje marzenia zostały spełnione. Masz rację — wyszeptał, po czym ponownie przeniósł wzrok na nią, a raczej na jej stopy. — Nie trzyma się nóg na stole — westchnął ze smutnym uśmiechem. — Perdone — zachichotała nie zdejmując stóp. — Wybacz. Ja niewiele wiem na temat dobrych manier. Ale musze ci przyznać, że masz gust w urządzaniu domu. — To nie ja, tylko wynajęty artysta. — Ha! Wynajęty artysta! Jak stać cię na coś takiego, to już widać, że ci się dobrze powodzi. A księgozbiór? Niejedna biblioteka zapłaciłaby majątek, żeby mieć choć jedną czwartą z tego, co ty masz. — To dzięki tobie mogłem to wszystko mieć. — Nieprawda — odparła. — To nie tylko moja zasługa, Klemensie Kaminowiczu. Sam też sobie na nie zapracowałeś. Ja dałam ci tylko to — wskazała palcem jego twarz. — Resztę sam zdobyłeś. — Gdyby nie ty, niczego bym nie był w stanie zdobyć. — Skoro tak uważasz — wzruszyła ramionami. — Amelia — odezwał się po dłuższej chwili ciszy. — Tak? — Czy mogę mieć jeszcze jedno, ostatnie już życzenie? — Mów. — Chciałbym... — zawahał się na sekundę, po czym dokończył. — Chciałbym tam jeszcze raz pójść. Pokręciła wolno głową. — To niemożliwe — odparła. — Blue Nine Club już nie istnieje. Dla ciebie istniał tylko tej jednej nocy. Tam gdzie wtedy stał, znajduje się dziś zupełnie inny lokal. Westchnął cicho. — Rozumiem — powiedział ze smutkiem. — Tak bardzo chciałem go jeszcze raz zobaczyć. Jeszcze raz pójść tam z tobą. — Po co? Czy myślisz, że poczułbyś się od tego lepiej? Spojrzał w jej wąskie, złote oczy. — Z pewnością tak. — Pamiętasz go dobrze? Tamten wieczór? — Dziwne by było, gdybym go nie pamiętał. • • • Blue Nine Club niczym nie różnił się od innych Łódzkich lokali, ale na Klemensie, który w życiu jeszcze nie był w takim miejscu, wywarł niesamowite wrażenie. Kaminowicz bał się; miał poczucie, że wszyscy go obserwują i, zapewne miał rację. Klemens Kaminowicz miał dwadzieścia dwa lata i był szkaradny. Wiedział o tym cały świat, wiedział i sam Klemens — to było najgorsze. Miał twarz tak brzydką, że z powodzeniem można by go wystawiać w cyrku, jako wybryk natury. Przypominał mieszankę goryla ze słoniem. Był oprócz tego bardzo niski, pryszczaty i zgarbiony. Grube szkła zasłaniały jego żabie oczka. Rude włosy były tłuste i wyraźnie przerzedzone na czubku głowy. Starał się patrzeć w dół, na blat stołu tak, żeby nikt nie zauważył jego brzydoty, ale było to działanie bezcelowe. Nieopodal usłyszał złośliwy chichot. Siedzące dwa stoły dalej dwie dziewczyny — zapewne gimnazjalistki, albo wczesne licealistki — pokazywały go sobie palcami, śmiejąc się bezwstydnie. — Ale morda — usłyszał. — Takiego pięknisia to jeszcze w życiu nie widziałam. Odwrócił wzrok i dalej wpatrywał się w blat stołu, usiłując zdusić koszmarny ból w klatce piersiowej. „Co ja tu robię?” Zapytywał samego siebie w myślach, „Czego ja tu właściwie chcę? Po co ja tu przyszedłem?” Raz jeszcze wyciągnął z kieszeni zmiętą kartkę i po raz dwudziesty z rzędu przyjrzał się jej treści, wciąż nie mogąc uwierzyć ani zrozumieć. „Do Klemensa Kaminowicza. Bądź dzisiaj wieczorem o dwudziestej trzydzieści w lokalu Blue Nine Club, przy ulicy Batorego 1/3. Mam dla ciebie propozycję, która powinna cię zainteresować. Jeśli przyjdziesz, spełnię twoje marzenia... Amelia H.” Klemens nie wiedział, co ma sądzić o tym zaproszeniu, ani dlaczego w ogóle przyszedł. W ciągu całego życia był tak często oszukiwany, nabierany a następnie wyśmiewany, że powinien był już sobie wypracować pewnego rodzaju mechanizm samozachowawczy. Był niemal pewien, że dziś wieczorem zostanie ponownie ośmieszony i że wróci do domu z twarzą płonącą od wstydu, a gdy wejdzie do swojego żałosnego pokoiku na parafii, usiądzie na podłodze i rozpłacze się jak małe dziecko. A jednak był tu teraz i czekał na osobę, która podpisywała się samymi inicjałami. Czekał, nie pozwalając, aby maleńkie ziarenko nadziei w jego duszy zakiełkowało i zmieniło się w kwiat. Skoro miał już cierpieć, to przynajmniej nie chciał czynić tego jeszcze bardziej bolesnym dla siebie, karmiąc się fałszywą nadzieją, która lada chwila mogła runąć. Jedna z dziewczyn usiadła przy jego stole i uśmiechnęła się. Nie była ładna. Nijaka blondyneczka w tanich, jaskrawych ciuszkach z pryszczami na czole. — Cześć — miała ładny głos. Klemens chciał coś powiedzieć. Chciał warknąć „Zjeżdżaj stąd, głupia cipo. Idź się nabijać z kogoś innego. Lecz gdzie indziej swoje kompleksy, naśmiewając się z obcych ludzi, których nawet nie znasz.” Naprawdę chciał tak powiedzieć. Ale wydał z siebie tylko niewyraźnie jąkanie. Dziewczyna roześmiała się, zasłaniając dłonią usta z krzywymi zębami. — Chciałbyś mnie przebzykać? — zapytała. Zaczerwienił się ze wstydu, upokorzenia, wściekłości i z jeszcze paru innych powodów. — Chciałbyś, prawda? Założę się, że jeszcze w życiu nie zamoczyłeś. I pewnie w życiu nie zamoczysz. No chyba, że znasz jakąś dziewczynę, która chciałaby się rżnąć ze współczesnym dzwonnikiem z Nodren Dam. Ale wiesz co? — dodała ze śmiechem. — Jeśli chcesz, to mogę się z tobą przespać. Musisz tylko powiedzieć pięć razy bez zająknięcia „Król Karol kupił Królowej Karolinie korale, koloru koralowego”. Oczywiście musisz to powiedzieć od tyłu. No... Co ty na to, mój mały dzwonniczku z Nodren Dam? — Notre Dame, koleżanko — niewysoka, piękna dziewczyna o krótkich, czarnych włosach poprawiła ją, kładąc jej dłoń na ramieniu. — Notre Dame, maleńka. A teraz zjeżdżaj stąd i znajdź sobie jakiegoś ślepca, który może zlituje się nad tobą i w końcu cię oddziewiczy. A od Klemensa się odpieprz, bo jak jeszcze raz się do niego odezwiesz to stracisz tą twoją krzywą klawiaturę w mordzie, a może jeszcze coś więcej. Spadaj... I radzę nadrobić braki w edukacji. Blondyneczka spojrzała z przerażeniem na brunetkę, po czym poderwała się z miejsca. Zanim jednak zdążyła wycofać się do swojej koleżanki, która z paniką patrzyła na to, co się dzieje, czarnowłosa przytrzymała ją jeszcze za ramię, nachyliła się nad nią i wysyczała w ucho. — Aha. Mogę cię jeszcze zapewnić, że umrzesz przed dwudziestką. Nie wiem, czy dziś czy pojutrze, ale bądź pewna, że nie zdążysz użyć życia. Uwierz mi, ja wiem, o czym mówię. A teraz won mi stąd! Blondynka z paniką w oczach patrzyła na uśmiech brunetki, a gdy tylko ta puściła jej ramię, zaraz uciekła do swojej koleżanki. Po króciutkiej wymianie zdań obie błyskawicznie opuściły lokal, przy czym ta druga przypatrywała się swojej blond koleżance z lekkim rozbawieniem pomieszanym z zakłopotaniem. Widocznie nie bardzo chciało jej się wierzyć w to, co opowiadała jej koleżanka. Czarnowłosa już na to nie patrzyła. Rozwaliła się na krześle, naprzeciwko Klemensa, przewiesiła ramiona przez oparcie i spojrzała na niego wesoło. — No, hej Klemensie Kaminowiczu. Jestem Amelia Hostal. Miło mi cię poznać. Klemens gapił się na nią cielęcym wzrokiem. Jeszcze nigdy wcześniej nie widział czegoś równie pięknego. Zreflektował się dopiero po paru sekundach, gdy zobaczył jej oczy o dziwnie złocistym kolorze. Nie wytrzymał spojrzenia i spuścił wzrok, czerwieniąc się. „Boże.” Myślał, „Co tu się dzieje? To na pewno jakaś pomyłka...Tak, pomyliła mnie z kimś innym... Ale... Przecież wypowiedziała moje imię. I nazwisko...” — Boisz się mnie? — zapytała go, na co on podniósł wzrok powoli, nieśmiało, z niemożliwym do opanowania lękiem. — Jestem taka straszna? — skrzywiła swoją ładną buzię, przyjmując na chwilę wyraz twarzy obrażonego dziecka. — A może taka szkaradna? — Nie... Nie — zaprzeczył szybko, nie chcąc za nic w świecie urazić tej wspaniałej istoty. — Jesteś... Jesteś... — słowa nie chciały mu przejść przez gardło. — Piękna — dokończyła za niego, nie siląc się na fałszywą skromność. — Tak, wiem o tym. Cieszę się, że też tak uważasz. Bo chyba nie ma we mnie niczego strasznego? — Nnn... Nie... — No to przestań się kurwa gapić na blat stołu i popatrz mi w oczy! O, tak. Znacznie lepiej! Chyba nie jest aż tak trudno, wytrzymać spojrzenie normalnej dziewczyny. Normalnej? Klemensowi nie wydawało się, żeby to określenie pasowało do tej dziewczyny. — Kim... Kim ty jesteś? — Już ci to powiedziałam — ujęła w dłonie kosmyk włosów i zakręciła go w palcach. — Amelia Hostal. — Ale... Ale... — Ale... Ale... — naśladowała jego sposób mówienia. — Ale... Przestań do cholery mówić do mnie w taki sposób, bo wszystko mi się w brzuchu przewraca, jak widzę taką parodię faceta. Nie potrafisz wysławiać się jak człowiek? Musisz się jąkać? — Nnn... Nie... Przepraszam. — O kurwa — wywróciła oczy do góry i strzepnęła ramionami na znak rezygnacji. — Ciężki z ciebie okaz, Klemensie. Kaminowicz milczał zawstydzony. — A dokładniej rzecz biorąc: żałosny. Przykro mi, że muszę to powiedzieć, ale zbiera mi się na wymioty, gdy na ciebie patrzę. Klemens kiwnął lekko głową. Często był już wyzywany i poniżany przez różnych ludzi, ale tym razem nie czuł wściekłości. Bo Amelia nie szydziła z niego, nie nabijała się, nie drwiła. Ona po prostu mówiła mu prawdę, z której on sam także zdawał sobie sprawę. — Tylko popatrz na siebie — westchnęła. — Niedomyty, tłuste włosy, zahukany, drżący przed własnym cieniem. I ten okropny sweter! Czerwone paski na brązowym tle, przecież to aż prosi się o kopniaka. Kto cię w to ubrał? Nawet dwie cipy z gimnazjum potrafią ci dogadać i cię poniżyć. Cały świat się z ciebie śmieje, a ty co? Chowasz głowę przed nim, kulisz się w sobie i uciekasz dalej i dalej. Żałosne. I tak ma wyglądać całe twoje życie? Ej! Kurwa tylko mi się tu teraz nie porycz, bo sobie pójdę. Dużo mogę wytrzymać, ale jakieś granice są. Klemens otarł szybko łzy i spuścił głowę. — Masz rację — wyszeptał. — Masz całkowitą rację. Ale... Ale... Ja jestem taki brzydki... — Nie wiem, czego teraz ode mnie oczekujesz — powiedziała powoli Amelia. — Jeśli liczysz na to, że uniosę się i zawołam „ależ co ty Klemens! Wcale nie jesteś brzydki!” to zapomnij. Rzeczywiście jesteś szkaradny. I co z tego? Klemens spojrzał na dziewczynę nierozumiejącym wzrokiem. — No... Przecież... — Co ma twoja morda do tego, jakim jesteś człowiekiem i jak żyjesz? — No bo... Przecież wszyscy się ze mnie śmieją z powodu tej twarzy. Amelia westchnęła, nachyliła się nad stołem i piąstką popukała chłopaka po czole. — Ty kretynie. Śmieją się z tego, jak się prezentujesz, jak chodzisz, mówisz. Śmieją się, bo wiedzą, że ty im nigdy nie odpowiesz, nigdy nie odpłacisz. Ludzie, którzy śmieją się z innych to najgorsi i najobrzydliwsi tchórze z wszystkich tchórzy. Nigdy nie naśmiewają się, gdy są sami, a tylko w grupach. Pojedynczo się boją, pluskwy cholerne. Zawsze wybierają sobie ofiary słabe i bezsilne. Czasami bywa, że się pomylą. Pozorny słabeusz okazuje się mocarzem, a pluskwy uciekają popłakując, z podkulonymi ogonami. Ale czasami okazuje się, że rzeczywiście trafiły na słabeusza. A wtedy drwinom i szyderstwom nie ma końca. Pluskwy osładzają sobie młodość śmianiem się z takich ofiar losu jak ty, potem rżną się z podobnymi sobie miernotami, biorą tani ślub, płodzą dzieci, wychowują je, przedstawiają się jako godne, porządne osoby...W końcu starzeją się i zaczynają biegać do kościółka, gdzie pieprzą te swoje zdrowaśki. Aż w końcu zdychają. Ale nie myśl, że otrzymują to, na co zasłużyli. Kochany Jezus Chrystus wybacza im wszystkie grzechy i wpuszcza ich do nieba. Tym samym stawia równość pomiędzy pluskwami, parszywcami, a takimi nieszczęsnymi ofiarami jak ty. Dla Jezusa jesteście warci tyle samo. To jego boska sprawiedliwość. Zawsze wybaczać. Zaczęła to mówić spokojnie, ale z czasem, z każdym kolejnym słowem jej głos stawał się coraz bardziej nieprzyjemny i pełen gniewu. Gdy skończyła i wyczekująco patrzyła na niego swoimi bezbarwnymi oczyma, zrozumiał, jak bardzo się boi. — Kim ty jesteś? — zapytał nie zająknąwszy się ani razu. — Ty wiesz, kim ja jestem — powiedziała, wpijając w niego spojrzenie swoich wąskich oczu, które go coraz bardziej przerażały. — Ty dobrze wiesz, bo ty mnie tu wezwałeś. — Nie... O czym ty cholera mówisz?! — uczynił gest, jakby chciał powstać, ale ona przytrzymała go w miejscu ostrym: „Siedź!”. Rozejrzał się panicznie dookoła. Nikt z gości nie zdawał się zwracać uwagi na dziewczynę, ani na jej dziwne zachowanie. — Dlaczego patrzysz w ich stronę? — zapytała drwiąco. — Oczekujesz od nich pomocy? Pomocy przeciwko mnie? Nie potrafisz durniu odróżnić sojusznika od wroga? Sam mnie tu wezwałeś kretynie. Od dwóch lat podświadomie na mnie czekałeś, więc nie wygłupiaj się teraz — przegarnęła dłonią włosy i założyła nogę na nogę. — Przepraszam, że tak się rozdarłam. Nie zawsze nad sobą panuję. Jak chcesz, to możesz oczywiście wstać i pójść sobie. Możesz wrócić do nich — niedbale wskazała ręką na szybę, za którą przewijały się niewielkie grupki ludzi. — To twój wybór. Ale jeśli teraz wstaniesz i odejdziesz, stracisz ostatnią szansę na to, żeby kiedykolwiek zasmakować prawdziwego życia. Popatrzył na nią nierozumiejącym wzrokiem. Jej oczy wydawały mu się teraz mądre i pełne współczucia. Nadal się bał, ale podświadomie zrozumiał jej słowa. Wiedział, że jeśli teraz ulegnie strachowi, czeka go powrót do maleńkiej izdebki w kościele, gdzie do końca życia będzie przesiadywał w apatii, z krótkimi przerwami na posprzątanie parafii, umycie podłóg kościelnych i zrobienie zakupów dla księży — tak długo, aż wszechotaczające go pogarda, apatia i samotność zmienią go w wariata. O ile już nim nie był. — Jeszcze nie — uśmiechnęła się Amelia. — Ale już niedługo. Czytała w jego myślach. Szok nie był tak wielki, jaki powinien być. — Kim... — jęknął, wciąż stojąc. — Kim ty jesteś. — Prześliczną dziewczyną, która posiadła wystarczającą moc, żeby spełnić wszystkie twoje marzenia. Jeśli tylko tego chcesz. Chcesz? Jeśli tak, to usiądź proszę, bo nie lubię gadać, jak ktoś nade mną stoi. Usiadł ostrożnie, jakby na krześle leżała sterta pinezek. — Tak lepiej — obdarzyła go promiennym uśmiechem. — Muszę cię chyba przeprosić. Mój mały... monolog najwyraźniej wywarł na tobie nieszczególnie pozytywne wrażenie. Czasami tracę nad sobą panowanie, perdone. — Jesteś... — odważył się zadać pytanie. — Jesteś Hiszpanką? — Oho — uniosła brwi. — Widzę, że masz jako taką znajomość języków obcych. Si quieres, puedo ser espanol, ale jeśli nie, mogę również pozostać Polką, or English, oder auch eine Deutsche, ganz wie du magst. Jeśli sobie tak zażyczysz, to nawet watashi wa nihonjin desu, ale czy to tak naprawdę ma znaczenie? Umówmy się, że jestem Amelia, a moja narodowość nie gra żadnej roli. Liczy się to, po co tu jestem. — A jesteś...? — A jestem? — skrzywiła się zniecierpliwiona. — Cholera Klemens! Czy ty w ogóle słuchasz tego, co się do ciebie mówi? Po co ja od kilku minut z hakiem strzępię sobie język? Jestem tu po to, żeby spełnić twoje marzenia. — Na wróżkę to ty mi raczej nie wyglądasz — powiedział z lekkim przekąsem, powoli przełamując nieśmiałość. Roześmiała się lekko. — Nie, rzeczywiście nie. Ale widzę, że się już trochę rozkręcasz. Nawet masz poczucie humoru. Brawo, jeszcze trochę i pojmiesz, na czym polega przyjemna, niezobowiązująca rozmowa. Bo nasza aktualna konwersacja, jeśli musisz wiedzieć, jest zupełnie niewinna i służy jedynie poznaniu siebie lepiej. Co innego z tym, co chcę ci zaproponować, ale to już inna sprawa. — Więc...Powiedz mi, do czego dążysz? Jak chcesz mi pomóc? — mówił drżącym głosem, nawet nie próbując ukryć podniecenia i ekscytacji. Rozbawił ją tym. — Powoli, powoli — ze śmiechem uniosła dłonie w geście obronnym. — Wszystko w swoim czasie. Najpierw chcę wykorzystać fakt, że znajduję się w takim miejscu, w jakim się znajduję. — To... Znaczy. — To znaczy? — popatrzyła na niego kpiąco. — Jesteśmy w Blue Nine Club. Tam na dole — wskazała prowadzące w dół drzwi, które Klemens zauważył już na początku — trwa impreza. Chce się napić, nażreć i natańczyć. Z innych przyjemności na razie zrezygnuje, jako że ostatecznie jestem tu służbowo. Gwałtownie podniosła się z krzesła i chwyciła Klemensa za rękaw. — Idziemy się trochę rozerwać. — Nie! — przestraszył się, gwałtownie wyrywając rękaw z jej dłoni. — Nie chcę. — Jak to nie — wyszczerzyła swoje drobne, białe ząbki. — Jesteśmy młodzi i musimy korzystać z życia, tak żeby było co wspominać na starość. — Ja nie chcę... Nie potrafię tańczyć. — Klemensie Kaminowiczu — zrobiła poważną minę. — Chciałabym więc ciebie zapewnić, że dziewięćdziesiąt procent bywalców dyskotek nie potrafi tańczyć. W tłumie nikt nie zwraca na to uwagi. — Nie... — jęknął, patrząc ze wstydem w blat stołu. — Proszę cię. Wszystko, tylko nie coś takiego. — Boisz się? — zmrużyła oczy. Spojrzał w jej ciemne źrenice. — Tak. — odparł twardo i stanowczo, zadziwiając samego siebie. — Hmm — uśmiechnęła się. — Skoro masz odwagę przyznać się do strachu, to nie jest z tobą tak źle. Niewielu ludzi to potrafi. A teraz wstawaj i chodź ze mną. I nie obawiaj się, nikt nie będzie się z ciebie śmiał. A chłopaki będą ci co najwyżej zazdrościć. — Czego? — parsknął. Nachyliła się nad nim i zbliżyła usta do jego lewego ucha. — Bo będziesz tańczyć z najpiękniejszą dziewczyną wieczoru — wyszeptała. • • • Wracali ciemnymi, słabo oświetlonymi uliczkami Łodzi. Klemens chwiał się i raz po raz ze zdziwieniem zderzał się barkiem z murem. Amelia śmiała się głośno, skakała, kręciła kółka dookoła słupów drogowych, a raz nawet głośno beknęła tak, że echo poniosło się po całej ulicy. Nieliczni ludzie idący o tej porze ulicami byli w podobnym nastroju, toteż nikt nie patrzył na tą dwójkę z potępieniem, ani nie rzekł im złego słowa. W końcu padli wycieńczeni na schodki jakiejś kamieniczki. Amelia cały czas chichotała jak głupia, a Klemens w końcu też dał się zarazić jej wesołością. — I jak było? — spytała w końcu. — Za... rąbiście. — Ha ha ha! A nie mówiłam. Trochę się już nawaliłeś, no ale spoko. Dobra zabawa to podstawa, a kaca każdy musi przeżyć parę razy w życiu. — Ty też nie wyglądasz na zbytnio trzeźwą. — Ha ha ha — roześmiała się. — To co? Chciałbyś przeżyć coś takiego jeszcze raz w życiu. — Tak — wyznał. — Codziennie. Może zajrzymy tam jeszcze jutro? — O nie, Klemensie — pokręciła z uśmiechem głową, a odurzony chłopak nie spostrzegł, że jej alkoholiczne upojenie minęło w jednej chwili, zupełnie jakby dziewczyna wytrzeźwiała za sprawą magicznej różdżki. — Ja nie jestem tu po to, żeby umilać ci czas w ten sposób. Chcę dobić z tobą targu, a to, co dzisiaj przeżyłeś... Hmm, potraktuj to jako darmową reklamę. Jako przedsmak tego wszystkiego, co jeszcze przed tobą. Jeśli tylko dojdziemy do konsensusu. — No to słucham — mruknął rozczarowany nieco słowami Amelii. — Co to za konsensus? — Spełniam twoje marzenie — Amelia w zamyśleniu spojrzała na rozrzucone po niebie gwiazdy. — A w zamian za to biorę ciebie i odbieram ci wszelkie szczęście. He he... Co za tani tekst... Aż mi wstyd. — Nie rozumiem — popatrzył na nią wciąż mętnymi oczyma. — Co wolisz? — zapytała, wlepiając w niego swoje źrenice, które już nie były złote, a mieniące się dziesiątkami kolorów. — Czekać dziesiątki lat w upokorzeniu, aż nadejdzie dla ciebie raj, czy też wolisz samemu sobie stworzyć ten raj — tu, na Ziemi? Co wolisz, Klemensie Kaminowiczu? Co wybierasz? Muszę cię jednak ostrzec, że ten raj na Ziemi będzie trwał znacznie krócej, a gdy minie, nastąpi ból i cierpienie. Ale będzie to twój raj, stworzony przez ciebie i to ty będziesz w nim dyktować warunki, niszczyć, kochać, brać, dawać co tylko chcesz i kiedy tylko chcesz. Strach pomógł Klemensowi wytrzeźwieć. Poderwał się niedbale ze schodów. Dopiero teraz zaczynał rozumieć. Miał do czynienia z wariatką. Z czubkiem, która zapewne niedawno uciekła z wariatkowa i teraz najwyraźniej upatrzyła sobie nową ofiarę. — Jeśli jestem zwykłą wariatką — zadrwiła — to wyjaśnij mi, z łaski swojej, jakimże to cudem czytam w twoich myślach? Fakt ten nie uspokoił Klemensa. Wręcz przeciwnie. Ale właśnie w tym momencie okazało się, że jego wytrzeźwienie jednak nie było całkowite. Bezsilnie uderzył tyłkiem o asfalt, nawet nie czując bólu. Amelia nadal siedziała niedbale na schodkach i patrzyła na niego kpiąco. — Nie przeceniaj swoich sił, Klemensie — rzuciła. — Jeszcze nie jesteś w stanie, w którym mógłbyś przede mną uciec. Zresztą, nie będzie takiej potrzeby. Musisz tylko powiedzieć, żebym sobie odeszła, a już mnie nie ma. Radziłabym jednak najpierw poważnie się zastanowić nad moją propozycją, bo — jak już mówiłam — drugiej takiej nie będzie. Chcesz raj w Niebie czy raj na Ziemi. Raj wieczny, czy krótszy, ale za to jaki intensywny? Co wybierasz? — A... A co to jest ten raj na Ziemi? — Przecież mówiłam. To spełnienie wszystkich twoich marzeń i żądz. Dostajesz wszystko, czego zapragniesz... W określonym czasie, oczywiście. — A co potem? — Piekło — odparła spokojnie Amelia. Tym razem Klemens nie wytrzymał. Zerwał się z nóg i z głośnym krzykiem rzucił się w prawo, pragnąc jak najszybciej wydostać się z tej przeklętej, ciemnej ulicy. Przebiegł raptem pięć kroków, zanim zaplątały mu się nogi, a on sam wymienił z asfaltem gwałtowny pocałunek. — Taa... — mruknęła Amelia, niespiesznie podchodząc do niego z dłońmi schowanymi w kieszeniach kurtki. — Zazwyczaj reagują właśnie w ten sposób. Ale nic to, przejdźmy do dalszej części interesów. Wciąż leżąc na brzuchu, Klemens uniósł głowę. Amelia kucnęła przy nim. Poderwał się gwałtownie i cofnął twarz przed chustką trzymaną w dłoni dziewczyny. Z nosa i ust ciekła mu krew, będąca efektem upadku. Na jego twarzy malowało się wiele uczuć, ale żadne z nich nie wyrażało chęci na przechodzenie do dalszej części „interesów”. — Oj, głuptasie — westchnęła. — No powiedz mi, czego ty się boisz? Wiesz już, kim jestem, ale to nie powód, żeby zaraz reagować w ten sposób. Nie bój się kretynie, nie jestem groźna...W każdym razie nie dla kogoś, kto jeszcze żyje. Po śmierci, to już co innego. Nadal nie wyglądał na przekonanego, jednak przestał się cofać i pozwolił wytrzeć sobie usta chustką. — Unieś głowę — powiedziała. — Szlag by to! Sika ci z nosa jak z hydrantu. Przechyl łeb do tyłu mówię! Przestań się wygłupiać! Myślisz, że rzucę się na ciebie i cię zeżrę? Nażarłam się już czipsów, a ludzi nie jadam od trzystu lat, od kiedy po jednym księdzu z Bolonii dostałam takiego rozwolnienia, że przez dwa dni nie wychodziłam, z kibla. Wybuchła śmiechem, widząc wyraz jego twarzy. — No coś ty! Żartowałam bałwanie! Nie podejmuj proszę kolejnych prób ucieczki, bo znowu się wywalisz na ryj, a ja już nie mam chustek. Zwinęła chustkę w rulon i wsunęła mu w dziurkę od nosa, tamując wypływ krwi. — A teraz — powiedziała, podnosząc się — za twoim pozwoleniem przejdziemy się w jakieś spokojne miejsce, żebym mogła dokładnie opisać wszelkie pożytki, jakie niesie ci proponowany przeze mnie interes. — Klemens Kaminowicz, urodzony piątego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego trzeciego roku w Kutnie. Gdy miał pięć lat, jego rodzice przeprowadzili się do Łodzi. Od samego początku oznaczał się wielką nieśmiałością, która uniemożliwiała mu nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami. W okresie podstawówki rozpoczęły się kpiny i docinki, które trwają po dziś dzień. Wcześniej jednak, w wieku sześciu lat stracił rodziców i trafił do domu dziecka. Po ukończeniu osiemnastu lat, wziął go do siebie ksiądz, który potrzebował kogoś do sprzątania w kościele. Odtąd Klemens mieszka w parafii przy kościele św. Jana. Trudni się zamiataniem podłóg, lataniem po zakupy dla księży i innymi zaszczytnymi funkcjami. Na studia nie poszedł, bo nikt nie mógł mu ich opłacić. Boi się ludzi i rzadko kiedy wychodzi ze swojego pokoiku na parafii, nie chcąc narażać się na kpiny... Taa, oto cały ty Klemensie Kaminowiczu — Amelia odrzuciła wyciągnięty z kieszeni notes i spojrzała na chłopaka z wyrzutem. Siedzieli na drewnianych skrzynkach, w zapuszczonym, słabo oświetlonym pokoju, gdzieś na jednej z ulic Łodzi. Za półotwartymi oknami widać było ciemną, wąską uliczkę i odrapany mur jakiegoś budynku. Z sufitu zwisała na starym kablu żarówka, zdająca się słabnąć z chwili na chwilę. Nie licząc kilku drewnianych skrzyń i jednej gnijącej komody, pokój był pusty. Wypełniało go nieznośne bzyczenie komarów, znęconych światłem żarówki. — A więc, Klemensie Kaminowiczu? — zapytała Amelia. — Jaki będzie kolejny rozdział historii twojego życia? Czy ma się on toczyć stałym, znanym ci już stylem, czy też może wspólnie spróbujemy zaskoczyć świat czymś nowym? Nowym Klemensem? No, jak będzie? Nie wiedział, co odpowiedzieć. Przez kilka minut wysłuchiwał, jak czytając z notesu przedstawiała mu jego własne życie, a on czuł się coraz podlej i podlej. — Beznadzieja — mruknął w końcu. — Zmarnowane życie. — No, nie do końca — odparła. — Masz dopiero dwadzieścia jeden lat. Jeszcze można co nieco naprawić, użyć trochę życia, a co najważniejsze — uśmiechnęła się paskudnie — dokonać zemsty. — Zemsty? — No... Nie mów mi, że przez te wszystkie lata przez twoje życie nie przewinęła się wystarczająca ilość ludzi, zasługujących na twoją nienawiść. Ci, którzy się z ciebie naśmiewali, albo poniżali cię, albo po prostu wykluczali z towarzystwa, bo nie pasowałeś do ich radosnej, wesołej grupki. Przyznaj, że często myślałeś o tym, jakby się na nich odegrać... Zresztą, nie musisz nic przyznawać, znam twoje myśli i wiem, co się w tobie działo przez ostatnie lata. — Tak... — podchwycił jej myśl i sam się uśmiechnął. W ciągu ostatnich lat wielekroć marzył o zemście. Dziewczyny śmiejące się z niego w autobusie. Chłopak ośmieszający go, żeby popisać się przed swoją dziewczyną. Ksiądz, którego kiedyś usłyszał, jak przy zakonnicy mówił ze śmiechem, że „trzeba nauczyć Klemensa operowania dzwonami. Byłby z niego idealny Quasimodo.” Tak. Było dużo ludzi, na których chciał się zemścić, ale zawsze brakowało mu siły, albo odwagi. Najczęściej jednego i drugiego. Amelia uśmiechnęła się z zadowoleniem, czując, jak powoli zaczyna przekonywać chłopaka. — Taa... — powiedziała. — Zemsta. Najpiękniejsze z ludzkich uczuć. Najprzyjemniejsze. Chociaż... — przyjęła komiczny wyraz twarzy natchnionego moralisty. — To bardzo nieładnie, żeby taki grzeczny sługa boży myślał o takich grzesznych przyjemnościach. Z moich informacji wynika, że, należysz do bardzo rzadkiego gatunku osób, które nie dopuściły się praktycznie żadnego grzechu. Nie licząc oczywiście dziecięcych grzeszków, w rodzaju deptania mrówek itp. Takich ludzi jak ty, spotyka się raz na dziesięć lat, jak nie rzadziej. — uśmiechnęła się drapieżnie. — Mówiąc szczerze, właśnie dlatego mnie zainteresowałeś. — Nie rozumiem. — Och, nie udawaj — żachnęła się. — Co to za osiągnięcie zdobyć duszę zbrodniarza? Albo skusić rozpustnicę do kolejnej libacji? Żadne. Ty, to zupełnie inna sprawa. — Podbudujesz sobie pozycję w piekle? — uśmiechnął się drwiąco, zapominając już o wszelkim strachu. — To moja sprawa — odparła bez gniewu. — Ciebie powinno aktualnie interesować coś zupełnie innego. — Masz rację. Przyjmuję twoją propozycję — odparł. — Hoo... — uniosła brwi w geście zaskoczenia. — Tak szybko? — Chcę tego wszystkiego, o czym mówiłaś. Żyć tak, jak zawsze pragnąłem i odpłacić wszystkim, którzy kiedykolwiek ze mnie drwili. — Zdajesz sobie sprawę z tego, co cię czeka potem? — Zdaję, i nic mnie to nie obchodzi. Piekielne męki przeżywam tutaj, na co dzień. Nie chcę ich znosić ani chwili dłużej. — Proszę, proszę — pokręciła głową. — Zazwyczaj potrzeba więcej czasu, żeby przekonać klienta... O ile w ogóle daje się go przekonać. Czyżby pragnienie zemsty u ciebie było aż tak silne? Czy to może coś innego cię skłoniło? Uśmiechnął się lekko. — No dobra — klasnęła w dłonie i zeskoczyła ze skrzyni. — Zresztą, mało mnie obchodzą twoje faktyczne motywy. Skoro się zgodziłeś, to czas podpisać umowę. — Cyrograf? — Jego uśmiech poszerzył się, ukazując pożółkłe, krzywe zęby. — Owszem — odparła poważnie. — Cyrograf. Tylko proszę — uniosła dłoń w ostrzegawczym geście. — Oszczędź mi tekstów typu „jak w tanich filmach”. Nawet nie masz pojęcia, jak często słyszę to od klientów. Cyrograf to cyrograf cholera. Umowa, jak każda inna. A jeśli go podpiszesz, to będziesz już nasz i żaden Bóg ani Mesjasz ci już nie pomogą. — Chcesz mnie przestraszyć? — skrzywił się niechętnie, wciąż dziwiąc się samemu sobie. W całym swoim życiu nigdy nie rozmawiał z dziewczyną dłużej niż dwie do trzech minut, przy czym rozmowa ograniczała się zazwyczaj do pytania o drogę czy innych drobnostek. Nigdy nie myślał, że będzie w stanie w taki sposób rozmawiać z kimkolwiek, a co dopiero z tak piękną osobą. Która na dodatek była wysłanniczką piekieł. — Nie próbuję cię przestraszyć — zmarszczyła brwi. — Po prostu chcę, żebyś zrozumiał konsekwencję kroku, który właśnie podejmujesz. Po śmierci nie będzie Raju, Klemensie. Ostrzegam cię nie z dobrego serca, ale z obowiązku. Przed podpisaniem cyrografu zawsze mamy obowiązek przestrzec klienta. — W porządku. Więc wykonałaś swój obowiązek i możesz z czystym sumieniem przejść do dalszego etapu naszej transakcji. Uśmiechnęła się. — Ja nie mam sumienia, Klemensie Kaminowiczu. To cecha dana tylko wam, ludziom. Takim jak ja, tylko by przeszkadzało — wyciągnęła dłoń w bok, spodem do góry i mrugnęła uwodzicielsko. Momentalnie nad powierzchnią jej dłoni zmaterializowała się kartka papieru. — Trzeba jeszcze ustalić czas, kiedy zakończy się nasz kontrakt. — Słucham? — Klemens spojrzał na nią zaskoczony. — A coś ty myślał? — posłała mu kpiące spojrzenie. — Że będziemy cię wspomagać aż do emerytury? Piekło to bardzo zajęta instytucja, a my musimy stale pozyskiwać nowych klientów. — To znaczy? — To znaczy — uczyniła efektowną pauzę. — To znaczy, że korzystasz z naszych usług przez parę lat, a potem grzecznie opuszczasz ten padół łez. — Zabijecie mnie? — dawny, zastrachany Klemens powrócił w jednej chwili. — Nie, nie — uśmiechnęła się paskudnie Amelia. — To będzie wyglądać inaczej. Sam zobaczysz — roześmiała się złośliwie, widząc jego wyraz twarzy. — Gdzie twoja pewność siebie, Klemensie? — zakpiła. — Teraz znasz już wszystkie warunki umowy, a więc masz ostatnią okazję, żeby się zastanowić. No i jak? — Przyjmuję — odparł niemal natychmiast, poświęcając zaledwie ułamki sekundy na przemyślenie. Wiedział zbyt dobrze, jakie szczęście go spotykało, i, że taka okazja już się nie powtórzy. — Brawo — mrugnęła. — Taką odwagę chciałabym widzieć u wszystkich — podrzuciła cyrograf, który, zamiast opaść na podłogę zawisł w powietrzu, a następnie popłynął w stronę Klemensa. Chłopak popatrzył pytająco na Amelię, a kiedy ona skinęła głową, pochwycił dokument i z zaskoczeniem stwierdził, że kartka jest zupełnie pusta. — Spokojnie — powiedziała Amelia, widząc jego pytające spojrzenie. — Zaraz wszystko wypełnimy — pstryknęła palcami, po czym z kieszeni jej kurtki wysunęło się długie, gęsie pióro. — Wszystko takie staromodne — westchnęła. — Chyba nie wszyscy u nas zauważyli, że mamy koniec XX wieku. No ale dobra, przejdźmy do rzeczy, bo znowu zaczynam się rozgadywać. Musimy ustalić okres, w jakim według kontraktu będziemy cię wspomagać. Zazwyczaj poprzestajemy na klasycznych siedmiu latach, ale specjalnie dla ciebie chciałabym zaproponować promocję: całe dziesięć lat. — Chcę dwadzieścia jeden lat — odparł Klemens, patrząc w jakiś nieokreślony punkt za oknem. Amelia zamrugała gwałtownie. Przez chwilę przypatrywała mu się niedowierzającym spojrzeniem. — Chyba cię porąbało — powiedziała w końcu. — Nie. Dlaczego? — Dwadzieścia jeden lat?! — wybuchła. — Zwariowałeś? Nikt tyle nie dostaje! To zupełnie wykluczone. — Powiedziałem ci, czego chce. Nie zmienię zdania. Nie chcesz, to nie. — No to nie — warknęła Amelia, odwracając się do niego i kierując się w stronę drzwi. — Co ty sobie wyobrażasz? Łaskę mi robisz, czy co? Chcesz to zostań taki, jaki jesteś i do końca życia bądź osobistym niewolnikiem proboszcza Watańskiego. Miłego, nędznego życia życzę. Klemens przestraszył się, widząc, że Amelia naprawdę ma zamiar wyjść. Przez krótką chwilę chciał zawołać, że zgadza się na wszystkie jej warunki, ale opanował się. „Spokojnie” myślał „To jedyna taka szansa...Nie zmarnuj jej.” — Przez dwadzieścia jeden lat byłem śmieciem i pomiotłem wszystkich tych, którzy uważali się za lepszych ode mnie — powiedział, kiedy ona już dotykała klamki. — Nie miałem żadnej radości z życia. Rodziców straciłem, zanim skończyłem sześć lat. Nie miałem nic, oprócz proboszcza i bandy księży, którzy pogardzali mną tak samo, jak wszyscy inni, tylko że próbowali to ukrywać...Zresztą niezbyt przekonująco. Podstawówka i liceum były dla mnie prawdziwym koszmarem. Bałem się wyjść z klasy, bo zaraz gdy pojawiłem się na korytarzu, zaczynały się śmiechy i drwiny. Dwadzieścia lat mojego życia było po prostu koszmarem. A teraz mam poużywać sobie przez żałosne dziesięć lat, a potem iść na wieczne potępienie? Nie. Na to się w życiu nie zgodzę, wolę już kontynuować tą żałosną egzystencję. Chcę dwadzieścia jeden lat szczęścia, za dwadzieścia jeden lat straconych. — Stawiasz zbyt duże wymagania — mruknęła Amelia. — Dwadzieścia jeden lat to po prostu za dużo i nie widzę powodu, żeby tyle dać akurat tobie. — A dlaczego nie? Sama powiedziałaś, że posiadam bardzo rzadką duszę. Cenną duszę. I wiem, że chcesz ją zdobyć, bo gdyby było inaczej, już dawno nacisnęłabyś tą klamkę i poszła sobie, a ty nadal stoisz i słuchasz mnie. Amelia z zaskoczeniem spojrzała na własną dłoń, jakby należała ona do kogoś innego. Oderwała ją od klamki i z niesmakiem wytarła o kurtkę, po czym zacisnęła usta, jak mała, obrażona dziewczynka. — Naprawdę trudno uwierzyć, że ktoś taki jak ty nie osiągnął w życiu niczego więcej, jak tylko biegania z posługami dla proboszcza — warknęła, obrzucając go spojrzeniem pełnym niechętnego uznania. Nagle jej twarz rozpogodziła się i powrócił na nią zwykły, drwiący uśmieszek. — No dobra, mądralo. Rozgryzłeś mnie. Dostaniesz te swoje dwadzieścia jeden lat, ale jak już się skończą, to... — nie dokończyła. Klasnęła w dłonie, a w powietrzu przed Klemensem ponownie zawisł cyrograf. Prowadzone niewidzialną dłonią pióro wypisywało nieznanym Klemensowi językiem treść umowy. Litery wydawały się dziwacznie koślawe, pulsujące niemożliwym do określenia kolorem, który jednak w dziwaczny sposób jednoznacznie kojarzył się z cierpieniem, pożogą i potępieniem. — Czego więc sobie życzysz, Klemensie Kaminowiczu? — głos Amelii wydawał się teraz znacznie donioślejszy i dostojniejszy. — Bogactwa, sławy, siły...? — Ty dobrze wiesz, czego — odparł. Zmarszczyła brwi. — Możesz mieć wszystko, czego chcesz, a ty prosisz mnie o coś, co może ci dać pierwsza lepsza operacja plastyczna? — Nie chcę operacji plastycznej. Nie interesują mnie bogactwo czy sława. Chcę tylko... Patrzeć w lustro i nie krzywić się na swój widok. — Twoja wola — odparła. — Ale myślę, że postępujesz głupio i strasznie dziecinnie. No, ale to nie moja sprawa. Gdy pióro skończyło pisać, Amelia chwyciła je i schowała z powrotem do kieszeni. Potem pochwyciła cyrograf i ułożyła go na kolanach chłopaka. — Teraz ostatni element — zachichotała, podsuwając Klemensowi pod nos szpilkę. — Podpis krwią. Wiem, że to zajeżdża tanim horrorem, ale to najłatwiejszy sposób na zapobieżenie próbom oszustwa. Nasi klienci zazwyczaj są chętni do podpisywania kontraktu, ale gdy przychodzi moment zapłaty, stają się nieco... Oporni. Była kiedyś taka zabawna sytuacją z księdzem w Bolonii. — Bolonia? — trzymający już szpilkę w dłoniach Klemens spojrzał na dziewczynę z lekkim przestrachem. — Mówiłaś, że to był tylko żart. — Ups — zasłoniła dłonią usta, po czym uśmiechnęła się figlarnie, jak ktoś, kto powiedział więcej, niż powinien. — Za dużo gadam. Nie przejmuj się tym Klemensie Kaminowiczu, tylko podpisz to, co trzeba. Dzięki temu możesz być pewien, że nie spotka cię los księdza z Bolonii — zachichotała, jakby właśnie przypomniała sobie zabawne wydarzenie z przeszłości. Klemens poczuł suchość w gardle. Po raz kolejny zostało mu przypomniane, że ta piękna dziewczyna z czarującym uśmiechem jest demonem. Nie miał jednak zamiaru teraz się wycofać. Nakłuł palec i pozwolił ciemnym kroplom krwi opaść na blady papier. • • • Klemens obudził się w brudnej, bocznej uliczce, ukrytej pomiędzy dwiema kamienicami. Przez pierwszych kilka sekund nie docierało do niego, gdzie jest, ani skąd się tu wziął. Dopiero po chwili zorientował się w swoim położeniu. Przerażony zerwał się ze sterty śmieci, potknął o starą skrzynkę i zatoczył na przeciwległą ścianę kamienicy. Przechodzący zaułkiem młody mężczyzna popatrzył na niego z niechęcią. Klemens usłyszał jego gniewne mruknięcie. — Cholerni studenci. Jak zwykle pijani. Zamrugał, po czym przetarł oczy. Przypomniał sobie, jak poprzedniego wieczoru wymknął się z parafii i udał do tego podejrzanego baru...Jak on się nazywał... A, Blue Night... Coś tam. Machnął ręką. Nazwa była nieważna. Ważne było spotkanie z dziewczyną o imieniu Amelia. Ważny był kontrakt. — Czy to był sen? — zapytał cicho samego siebie, opierając się plecami o ścianę kamienicy i drapiąc się po głowie. — Czy naprawdę się z nią spotkałem? Kontrakt... Kontakt... — powtarzał ten wyraz jak jakieś zaklęcie. Dopiero po chwili, gdy już w pełni odzyskał przytomność umysłu, ogarnął go strach. — Sen — pomyślał. — Cholera, przecież to mógł być tylko sen. Uciekłem z parafii, upiłem się gdzieś samotnie, może nawet zostałem pobity — popatrzył z niechęcią na swoje upaćkane ciuchy i zamarł w tej pozycji, nie mogąc uwierzyć w to, co widział. Paskudny sweter i stare dżinsy zostały zastąpione elegancką marynarką, białą koszulą i czarnymi spodniami. Co prawda marynarka była rozpięta, koszula rozchełstana, a całość mocno pobrudzona, ale efekt i tak był o niebo lepszy od tego, co Klemens miał na sobie ostatniego wieczoru. Chłopak zaczął krążyć w kółko, gładząc dłońmi po swoim nowym stroju, podziwiając jego elegancję. Wyczuł zgrubienie przy klatce piersiowej. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej białą kopertę. W środku znalazł kilkadziesiąt banknotów dwustuzłotowych i mały liścik. „Mały bonus ode mnie. W końcu przyda ci się trochę pieniędzy, żeby zacząć nowe życie. Tylko mi tego nie przepij, jasne? PS Ubranie też ode mnie. Wybacz, ale nie mogłam patrzeć na ten twój sweterek. Trzymaj się, Klemens Amelia H.” Klemens drżącymi dłońmi schował kopertę do kieszeni i wybiegł na ulicę. Nie zwracał uwagi na to, że odbija się od ludzi, że śpieszący do pracy przechodnie posyłają za nim stosy obelg. Nic nie było w stanie zwrócić teraz na siebie jego uwagi. Zatrzymał się dopiero przed sklepem, w którym na wystawie stało kilkanaście luster. Przechodnie ze zdziwieniem patrzyli na młodego, oszałamiająco przystojnego mężczyznę, który płakał, patrząc na własne odbicie lustrzane. Odtąd życie Klemensa zmieniło się. Nie wrócił już do parafii. Zamieszkał w małym mieszkanku na Popowicach. Nie było zbyt piękne, ale wystarczało mu. Nie zmienił swojego nazwiska, zresztą i tak nikt nie mógłby skojarzyć go z „tamtym” Klemensem. Był zdecydowany, pewny siebie i pełen energii. Odkrył w sobie talent aktorski i szybko zyskał okazję na pokazanie go. Przedtem jednak przeleciał i porzucił kilkadziesiąt dziewczyn. Były to głównie dziewczyny, które znał, które kiedyś go wyśmiewały i im podobne. Była wśród nich też ta gimnazjalistka, która naśmiewała się z niego w klubie. Miała dopiero czternaście lat i bardzo przeżyła, gdy ją porzucił. Popełniła samobójstwo, ale Klemens nie był pewien, czy wyskoczyła z okna, czy też się otruła. Zresztą, mało go to obchodziło. Zdobył sławę i bogactwo. Do ruiny doprowadził księdza proboszcza, który niegdyś go przygarnął. Trzy dziewczyny doprowadził do samobójstwa. I czuł się wspaniale. A gdzieś wśród cieni ukrywała się niewysoka istota i trzęsła się ze złośliwego śmiechu, urągając Bogu, aniołom i moralistom. • • • — Takie było twoje życie, Klemensie Kaminowiczu. Nieładne, niegrzeczne, a wręcz zbrodnicze. — Będziesz mi prawić morały? — parsknął. — Skądże. Po prostu gadam tak, żeby gadać. Podtrzymuję rozmowę Klemensie. I nie zaczynaj znowu swoich dąsów, bo robisz się wtedy strasznie śmieszny — Amelia siedziała w fotelu i kartkowała Biblię Klemensa. — Nie mam pojęcia, czemu trzymasz przy sobie coś takiego? „Powiadali wam, abyście miłowali przyjaciół waszych a w nienawiści mieli nieprzyjaciół. A ja wam powiadam, miłujcie nieprzyjaciół waszych i módlcie się za nich...” Bla, bla bla — wystawiła z obrzydzeniem język. — Nie jest to moja ulubiona lektura — cisnęła Księgę w kąt. — Nudna, poza tym nie lubię historii z happy endem. — Słuchaj... — Tak? — Powiedz mi — mruknął niepewnie. — Jak to jest w piekle? Co mnie tam czeka? Amelia patrzyła w zamyśleniu na leżącą pod ścianą Biblię. — Wyobraź sobie to, co cię najbardziej przerażą, obrzydza i czego najbardziej się boisz, a będziesz miał jako takie wyobrażenie tego, co cię czeka. Pamiętaj, że piekło dla każdego jest inne. — Ty... Wiesz już... Jak będzie wyglądać moje piekło... Prawda? — Tak — odparła chłodno, po czym bezlitośnie dodała. — Ty też już to wiesz. — Taa... — oparł głowę o oparcie fotela i przymknął oczy. — Wiem dobrze. I chyba zaczynam się bać. — Trzeba było... — Wcześniej pomyśleć! — gwałtownie wpadł jej w słowo. — Tak, wiem, nie powtarzaj się! Ale wiesz co? Ja tak wcale nie uważam. Nie żałuję tego, co zrobiłem. Używałem życia, spełniłem marzenia i odegrałem się na każdym gnoju i każdej dziwce, która kiedykolwiek mnie poniżała. Nie żałuję niczego. — Ładnie powiedziane, Klemensie — zawołała Amelia. — Naprawdę ładnie powiedziane. Podoba mi się takie podejście do sprawy. Niczego nie żałować. — Niczego nie żałować — potwierdził Kaminowicz, po czym roześmiał się głośno. — Niczego nie żałować. To dobre. Dobre. Wyciągnął spod siedzenia fotela pistolet i uniósł go w górę, tak jakby chciał go zademonstrować ze wszystkich stron. — Niczego nie żałować — wycharczał, przystawiając sobie pistolet do czoła. — Pokazałaś mi raj... No to teraz pokaż piekło — pociągnął za spust. Szyby w pokoju zadrżały od huku. Krople krwi opryskały fotel, stolik, zasłony i twarz Amelii. Dziewczyna wstała i powoli podeszła do ciała Klemensa, które teraz przypominało kukłę rzuconą na fotel. Chwyciła go za włosy i uniosła jego głowę do góry. Uśmiechnęła się lekko na widok znajomej, szpetnej twarzy, teraz jednak pełnej pewności siebie, zaklętej w tym ciele aż do ostatniej minuty. — Ech, głupku — westchnęła. — Nie potrzebowałeś tej pięknej buzi, żeby osiągnąć to wszystko — potoczyła wzrokiem po luksusowym wystroju pokoju. Ponownie spojrzała na twarz Klemensa Kaminowicza i zastygły na jego wargach uśmiech. Była pewna, że z tym samym uśmiechem dusza Klemensa wkracza teraz w świat najgorszych koszmarów i że ze śmiechem wita wieczne kaźnie i męki piekła.