Andrzej Żuławski Zaułek pokory Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk M, który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. „W końcu tylko nasze wycofanie się w historię doprowadza nas do tego, co rzeczywiście dzieje się dzisiaj”. Martin Heidegger „Świat wydawał się znów nowy - jak ciepły deszcz po wyjściu z kina”. Jim Harrisson Mojej siostrze Marcie 2 Zaułek pokory Ukąszenie 3 Andrzej Żuławski Zaułek pokory Projekt okładki i karty tytułowej Maciej Sadowki Redaktor Katarzyna Merta Korekta Joanna Olszewska-Głowińska O Copyright by Andrzej Żuławski, Warszawa 2000 O Copyright by Wydawnictwo Książkowe Twój STYL, Warszawa 2000 Wydawnictwo Książkowe Twój STYL Warszawa 2000 Wydanie pierwsze Skład i łamanie „Enterek”, Warszawa Druk i oprawa 1 Ukąszenie Zeszyt, w którym piszę, kupiłem w rzymskiej papeterii przy ulicy Jezusa. Brukowy katolicyzm włoski jakże bardziej jest mi znośny od polnego polskiego! Bulwar, zaułek, a może impas Jezusa są nie do pomyślenia w mojej Ojczyźnie. Choć to „mój” Papież każe i umiera na stolcu Piotrowym (Piotra nieco polubiłem za to, że dał się ukrzyżować do góry nogami, by nie równać się ze swym Mistrzem), to włoskie pogrzmienia Jana Pawła są stłumione, scywilizowane, rzadsze. Polska rozognia w nim huragan krzyków i obelg co do ulubionej, rozporkowej, a (wedle niego) morderczej materii. Co to jest wolność? Jaka jest granica? O Polsce już osiemnastowieczny podróżnik, James Harris, powiedział, że wszyscy w niej praktykują, a nikt nie wierzy. Uściślić. „Wszyscy” wierzą? Aliści w zabobon. W figury, obrazy, obrządki, wodę święconą, już w opłatek mniej jasno, bo domaga się dosłowności fabuła, że to Chrystusowe ciało, jak i że ksiądz spija białą boską krew przy ołtarzu wybudowanym dla zarzynania ofiary. Baranku Boży, który gładzisz grzechy świata swym przerżniętym gardłem. Przecież mury świątyni w Jerozolimie tonęły w trzewiach, krwiach i ekskrementach, fetor rozpościerał się w upalnym klimacie na mile. 8 Zaułek pokory Przerabianie. Przynależymy do żydowskiej sekty religijnej, ale Jezusik i Jego Częstochowska Matka mówią po polsku. Obraz Królowej Korony Polskiej jest bizantyjski, a duchowej proweniencji jeszcze starszy (bogini Ziemi, podziemia, czarnej gleby i płodności), i lepiej było, gdy mszę odprawiano po łacinie, bo mało kto z niej co rozumiał. Teraz gołosłowna zgrzebność i płaskota formuł, płytkość mechanicznej ceremonii ma na celu utwierdzenie nas, że jesteśmy kolektywem, silni, zwarci, gotowi na poziomie najniższym, jak to kolektywy. Stoimy, popatrujemy, kto w czym przyszedł do kościoła, zawodzimy z braku urody ceremoniału, powtarzalności sloganów ani poetyckich, ani tajemnych. Konwencja. Miłość, na przykład. Miłość i śmierć zlane w jedno, co jest upiornym skrótem, nie mówiącym: życie, ale mówiącym: strach. Śmierć mojego ojca była raptowna, choć przygotowana jednym wcześniej zawałem. Upadł na podłogę z tapczanu, na którym usiadł, by wziąć pod język pigułkę. Było to w nocy, światło - lampkę przy tapczanie - sobie zapalił. Śmierć mojej matki trwała długo, kilka okrutnych a abstrakcyjnych dni, bo podtrzymywano funkcje jej obumarłego ciała maszynami: pompowaniem tlenu w nieboszczkę, odprowadzaniem odchodów, podczas gdy mózg wydawał przez dziewięć dni martwą falę, falę umarłości. Nie widziałem matki przed kremacją, była, powiedział brat, bardzo odmieniona. Bardzo zmieniony, prawie nieobecny, był po śmierci ojciec. Ojca pochowaliśmy w Górze Kalwarii w mogile jego matki, której na- Ukąszenie 9 sza matka nie znosiła. Nasza matka nakazała się spalić, i pogrzeb jej wydał się lżejszy, oczyszczony tym ogniem, prawie bezcielesny. Nie było ciężaru trumny i trupa, który się w niej zacznie rozkładać. Był jasnoso-snowy kubik pudełka wkładanego do grobu jej matki, na Bródnie. Aby odsunąć szarobetonową płytę, grób zamykającą, dwaj młodzi i brudni cmentarni robotnicy wepchnęli pod nią coś w rodzaju ciężarówkowego łomu, a w szparę zakleszczyli rurę metalową, po której płytę przesuwali. Wyciągając łom, po zakończeniu sprawy, młodszy z roboli zawisł na nim całym ciężarem ciała, aż gumiaki zadyndały mu w siwym powietrzu. Ksiądz, do którego parafii ojciec nominalnie należał, bo kościół Zbawiciela był najbliższy mieszkania rodziców, nie chciał wydać pozwolenia na przeniesienie ciała i pochówek w Górze Kalwarii, bo ojciec na msze nie chodził i na tacę nie kładł. Mój młodszy brat pokazał księdzu legitymację AK ojcową, z wydrukowaną na wewnętrznej stronie okładki rotą przysięgi z „tak mi dopomóż Bóg”. Czy ktoś, kto się tej przysięgi trzymał przez całą okupację, mógł być „niewierzący?” A potem młody chłopski proboszcz w Górze Kalwarii nie chciał wiedzieć, nad kim ma odprawiać obrzędy, i powiedział, że kazanie ma być pouczeniem dla żywych. Ocknął się dopiero, i pąsy wykwitły mu na lico, gdy zobaczył, że na cmentarzu zjawiły się telewizyjne kamery. Stroniczkę z książki mego ojca przeczytał nad mogiłą mój drugi brat z Londynu, bardzo źle, hucząc i dukając, i tego mi było najbardziej żal. Kartka była z tekstu „Niebieskie migdały” i opowia- 10 Zaułek pokory dała, jak to ojciec godzinami leżał na wysokiej gałęzi w sadzie swoich dziadków, marząc. Ani ojciec, ani matka nie byli katolikami, tak myślę. Matka była zabobonna, i nosiła przy sobie spisaną na wąskim pasku papieru modlitwę o spokój duszy. Nie prosiła ani o spowiedź, ani o komunię, choć nie tylko dlatego, że nie wiedziała, iż umiera. Uczepiła się ręki Zosi z całą siłą, i chciała wstać ze szpitalnego przykucia, od tych rur i igieł, i pokazywała niemo, jak jest posiniaczona. Miała miękkie wypielęgnowane ciało, łatwo je było obrazić. Usta jej były spiekłe, twarz cała obrzękła, i niemo z całą siłą chciała, by ją młoda Zośka stąd zabrała. By jej pomogła, nie synowa, ale kobieta kobiecie. Przedtem pytała „co się dzieje?”, a jeszcze przedtem zaczynała zdanie, przerywała i mówiła „ja nie wiem”. Nie wiem, nie będziemy wiedzieć. Ci, co wracają ze śmierci, nigdzie nie byli. Nie dotarli do nikąd. To, co im się śniło, śniło się na jawie. Ze śmierci nie ma powrotu, jest tylko - być może - błąkanie tej rzeczy trzeciej, którą wytworzyło nasze ciało w materii myślenia: błądzenie informacji, która z myślenia wynikła, i jest samoczynna póki to, z czego się składa (z czego?), też się nie rozejdzie, rozpuści, rozmigocze i rozsnuje. Fizyk polskiego pochodzenia (Wojciech Żurek) twierdzi w Ameryce, że informacja jest sama w sobie członem istnienia równie ważnym, jak trzy pozostałe, że istnieje sama w sobie. Ja rzucam myśl, „a wy go łapcie”, mawiał Gomułka, komu- Ukąszenie 11 nistyczny sekretarz Polski, materialista i ciemniak, jak go eufemistycznie nazwał Kisiel. Więc o śmierci. W absurd śmierci uwierzyłem - skoczył mi do oczu, z kłami i pazurami - gdy byłem nastolatkiem. Było to szokujące odkrycie, zdawało mi się najważniejsze. Po co cokolwiek, skoro umieramy? Skoro umrę ja? Ten stan zatrwożenia, stan obnażenia bezradności własnej, jeśli się utrwali, może uczynić z odkrywcy poetę. Poezja jest zadziwieniem wobec rzeczy, proza stanem opisu zadziwienia, filozofia zdziwieniem nad zadziwieniem. Filozofia i poezja więc muszą być mętne, bo wyrażają przeczucia nie współleżące w słowach, sieć słów je oczywiście obmacuje, ale nie określa tego, czego określić się nie da. Proza, którą wolę, którą wolę o wiele bardziej, wręcz brzydzi się mętności, i dlatego proza przeczuwalników (jak S.I. Witkiewicz) wśród sztychów i błysków, jest en masse - powiedziałby on - nieznośna. I choć filozofia i poezja wydają się być głównie o śmierci, pytaniem o naturę natury, to proza leży w temacie śmierci właściwym, ją opisując. Moja matka nie bała się umierania, choć pieściła się, by żyć jak najdłużej. Ojciec bardziej się jej lękał, bo pewności matki były prostsze i twarde, rzekłbym: chłopskie, a ojciec pewności nie miał żadnej, tylko wiedział, że trzeba siodłać wiatr, czyli jak się podobać, co czynił z wdziękiem do końca, podczas gdy matka starać się przestała, gdy lustro jej odpowiedziało, że straciła urodę, czyli że nie warto. Oboje byli egoistami - kto nim nie jest? Czy pobrali się po- 12 Zaułek pokory przez najbardziej błahe swe cechy? Matka głębinnie była dwoista, a o przepastnej, a płytkiej dwoistości ojca wiedziała tyle, że - korzystając z niej - aż się jej bała. Przed skonem mi powiedziała, że całe życie przeżyła w strachu, starsza od niego, kulawa, niedouczona, zaś panowała nad nim, pozwalając mu na bylejakość wewnętrzną, konformizm, wygodę. Przełom pomiędzy szlachetnością a zdradą dokonał się u schyłku wojny, mówiła, gdy ojciec nagie swe, młode, czyste ciało przyoblekł w jaszczurcza gadzią skórkę, bo mogła go owa, tylko owa, przez nową okupację przenieść. Tyle, że jej zawierzył. Co nosi nazwę Ukąszenia. To znaczy, tak nazwał przejście sporej części inteligentów polskich w szańce i cmentarze komunizmu Miłosz, ze swoim łącznie. Uką-szenie kłami dia-matu, dialektycznego materializmu, zatrucie jadem teorii, uwierzenie w nią. Z czego prześmie-wają się praktycy łagru tacy, jak Herling-Grudziński, że żadne to ukąszenie, żadne uwierzenie, tylko podłość po prostu wobec nowej brutalności. A przecież. W samej swej podłości można też się zakochać, jak zafascynować brzydotą. Mój ojciec dał się ukąsić, ale czy rozumiał, co go gryzie? Nie był, do końca nie był w pełni intelektualny, nie znał się na filozofii. Miłosz owszem. Aby dać się ukąsić z przyjemnością, trzeba mieć kantowskie odchylenie, wierzyć w racjonalność racjonalności, albo heglowskie, wierzyć w racjonalność racjonalności podawanej, co wraz z gazetą i niejasnymi słowami Kanta o połaci moralnej w człowieku, i niebie gwiaździstym Ukąszenie 13 nad nim (a co, gdy się zachmurzyło?) upraszcza egzystencję, eliminując z niej zagadkowość. Ojciec, tak, był-by za wątpiącym sceptycyzmem Schopenhauera, nazwanym przez entuzjastów jasności - pesymizmem. Owszem, dali się pokąsać. Nie ma racji Herling-Grudziń-ski, który zaznał kloacznej ohydy łagrów, gdzie dialekty-ka sprowadza się do elementariów: umrę z głodu czy z zimna. Filozofuj tu! Toteż można w obozie śmierci znaleźć sam biologizm, lub samego Boga w sobie, i zapomnieć, że ów Bóg jest Bogiem śmierci. Raz jeszcze podzielić świat na duchowe i fizyczne, dobre i złe, białe i czarne, złoczynne i przepraszające. Znałem w Paryżu młodą utalentowaną pisarkę, delikatną i ładniutką, która opowiedziała mi, jak to z fascynacją spółkuje z paskudnym fizycznie i etycznie obrzydliwym pisarzem, uprawiaj ącym bezczelną autopromocj ę i udaj ącym rewolucyj-nego lewaka (a więc moralistę), bo ma talent. Ów pisarz miał szklane oko, i stałą zżółkła pianę w kącie ust, i popsute zęby. Dlaczego? zapytałem zdumiony, dlaczego? Dlaczego to piszę? Dlaczego to robili? Dlaczego wycią-gnęli rękę, tę z piórem, pod paszczę węża? Czy nie widzieli śliskiej obrzydliwości jego cieniuchnego języka, rozdwojonego w widełki do obmacywania świata? Jego nieczułych zimnych oczu? Łusek? Temperatury? Czy nie widzieli, jak język wysuwa się i wsuwa w tej kamiennej płytkiej wężowej głowie przez nieruchomą szparkę, i nie powoduje zmiany wyrazu gadziego pyska? O, ja myślę, że z wszystkiego, co ludzkość sobie wymyśliła, komunizm 14 Zaułek pokory ustrojem byłnajbardziej kryminalnym. Oczywiście, zaraz po chrześcijaństwie. Chrześcijanie wymordowali pół globu (Zachód), a usiłowali wymordować drugie pół (Wschód), i chrześcijaństwo wydało z siebie kolonizację, zbrodnię w czasie może najdotkliwszą poprzez jej bezpowrotne spustoszenia. Chrześcijaństwo u władzy było przez tysiąc lat haniebne, bo działające z precyzyjną dokładnością odwrotnie do pierwszego kanonu swych Jezusowych zasad. Nie zabijaj. Nie czyń bliźniemu swemu co tobie niemiłe. Nawet Wizygoci, którzy Rzym zdobyli w 476 roku, byli chrześcijanami. Ukąszenie, rozdwojenie, zakłamanie, odwrotność. Teorie wprowadzane w życie? Nie. Teorie wprowadzane w teoretyczność, zaś życie niezgodnych mordowane. Próby edukacji dzieci w nowym kłamstwie, pokazywanym jako jedyna prawda. Mój ojciec milczał wobec mnie. Jak mógł dać się pokąsać, czyli uwierzyć? Po pięciu latach w AK, we Lwowie i redagowaniu BiPu - biuletynu informacji? Że przegrał wojnę? Że zdrada Zachodu wobec Polski, jawna, zimna, obojętna zdrada odsłoniła prawdziwą twarz kapitalizmu? Że umęczenie wojną? Młodość, chęć życia, kochanie się, stawanie się, bycie? Że talent, bo przecież miał już książeczkę w zanadrzu, i wiedział o niej, że jest dobra? Pod upozowa-nym a szczerym, kulturalnym a pożegnalnym, smutnym i nostalgicznym, kapitulującym, sennym tytułem, „Ostatnia Europa”? NKWD zapakowało mojego dziadka, ojca ojca, na lorę, i dopiero na rok przed śmiercią mojego ojca doszła do nas relacja, jak dziadek umarł Ukąszenie 15 w bydlęcym wagonie pociągu wiozącego go na Sybir; ale gdzie, nie wiadomo, na wysokości jakiej stacji, i gdzie go psy stepowe zżarły To wszystko razem. Stąd do służenia? Do przybierania postaw politruka? Do Partii? Do milczenia wobec własnego syna? Ukąszenie jest rozdwojeniem. Nie to chciałem powiedzieć? Ale wąż (diamatu) gryzie w duszę rozdwojoną, to pewne. Po pięciu latach karmienia własnym ciałem wszy zakażonych tyfusem w Instytucie profesora Weissa, co za symbol! Trwożne zdumienie ogarnia historyków do dziś wobec fenomenu Hitlera, rzezi, obozów koncentracyjnych, stosów, dosłownie stosów nagich trupich ciał, kościotrupów, dzieci roztrzaskiwanych o węgieł za nogi. Teorie tej niemieckości wyprowadza się z daleka, nawet z wędrownego studenckiego półświatka pół-romantyków, pół-harcerzy, z Wagnera, Nietzschego, Nibelungów, z ilości myślicieli rasistowskich na literę H, którzy Hitlera poprzedzali. To jeden z nich, odrzucony (Haushofer), napisał, że Hitlera, gdy przemawiał, opanowywał Ten, o którym się nie mówi. Że oczy Hitlera błyszczały żółto, jak oczy psa lub... Że z ust jego lała się ektoplazma, którą istotnie na zwolnionej taśmie filmowej jego mów widać, pyłśliny czy pyłzzaświatów. Aprzecieżwystarczy pamię-tać, co zobaczył w czasie pierwszej wojny światowej, jaką mordownię, jakie trupy, jakie flaki, i jak bardzo zobaczył, że człowiek jest kiszką z fekaliami, ewentualnie mydłem z artystyczną - w najlepszym przypadku - ideą. Sam zatruty palącymi gazami, szukający kto zawinił, Hitler był biologiem, brodzącym w masie bakterii. O klozetowym, 16 Zaułek pokory fekalnym myśleniu: szacunku nie miał żadnego dla człowieka, szanował zwierzęta i ich nie jadł. Fekalia. Sowiecki system podobnie taki był: fekalny. Łagry były pojemnikami na fekalia. Hitlerowi kochanki srały w usta, a po praktykach, jakich się od nich domagał, kochane i kochające narzeczone-siostrzenice (Geli Raubal) w Monachium z jego rewolweru się zastrzeliły. Orgie kremlowskie pełne były potu i wydzielin, ci ludzie mieli zgniłe zęby i nie używali deodorantów Śmierdzieli spod pachy. Gdy w wytwornej moskiewskiej restauracji w roku 1960 starałem się wejść do toalety, nie mogłem, mimo napierania całym ciałem na drzwi: drzwi wkleszczone były w warstwę kału oddanego na podłogę, grubą na centymetry. Więc po fekalnym żarciu przez wszy, po fekalnej okupacji, po masakrze Powstania Warszawskiego jako kulminacji działań Polski Podziemnej, wychwyceniu starszyzny AK i wywózce swego ojca na Sybir, jaki się ma stosunek do spraw ludzkich, jaką miłość dla marmuru, etyki, anioła? Żadną. Ostatnim faktem wojskowym w Polsce był Jaruzelski, który oglądał na własne oczy, jak mu rodziców zamęczono pod kołem polarnym, co go skłoniło do uwierzenia w fekalność. Człowiek kiszką stolcową, wartość mierzona w kilogramach. Ile waży dusza, i gdzie się mieści? Mają obrzydliwe twarze ci faktorzy władzy, ale my nawet tego nie widzimy. Jak mógł wąsik Hitlera, jak mogły dzioby Stalina wydawać się przystojne, ba, budzić zakochania? Nerwowy erotyzm kobiet, szał podnie- Ukąszenie 17 cenia, kolektywną histerię? Czarne okulary Jaruzelskiego i jego miękkie, egotyczne usta, a mówiło się: jak on pięknie po polsku się wyraża... Bo także, po tylu latach negacji okupacyjnej, po takiej pogardzie i takim nieszczęściu, potrzeba afirmacji. Potrzeba powiedzenia jasnego „tak”, zamiast konspiracyjnego „nie”. Tak to tak, niech to się skończy, tak wobec nowej władzy, bo londyńska jest stara, ta co wycięła młodzież w Warszawie, podczas gdy komuniści dali pokaz spokojnej siły, stojąc po drugiej stronie płaskonośnej rzeki i czekając, aż młodzież się w gruzowisku wypali. Z dymem pożarów. Na pohybel. Imponujące, a przynajmniej: jedynie realne. Zamknijmy wewnętrzne oczy i żyjmy w realności, póki życie przed nami. Byli młodzi, bardzo. Nawet pięknoduchy do komunizmu przyszły, zwłaszcza pięknoduchy. Bo myślące. Hertz, Andrzejewski, Kott, bracia Brandysowie, by nie wymieniać katalogu. Potem się przekonali raz jeszcze, ale to wtedy gdy stało się ładniej, dobrotliwiej, gdy pootwierały się granice, i powyjeżdżali do Paryża, Maisons-Laffitte, i kupowali sobie sztruksy i samochody. Pokąsani? Wąż afirmował. Nawet wobec Warszawskiego Powstania jesteśmy wewnętrznie rozdarci. Z jednej strony: cóż za ohydna masakra, co za niepotrzebne wytrzebienie, co za patetyczna bezradność, cóż za unictożenie najlepszej młodości! Z drugiej strony: bez tylu bezmyślnych nadrzędnych porywów nie byłoby narodu, nie byłoby klamer spinających bohaterstwem i grozą, nie byłoby łez i duszy, nie byłoby Polaków. 18 Zaułek pokory To samo czujemy wobec Napoleona Bonaparte. I do księcia Pepi, co się utopił marszałkiem Francji. A co trzeba było? Przecież mafiozo nas oszukał, okpił, wybrał młodzież i poszedł ją przetracić w moskiewskie śniegi. Tak. No, ale poszedł, a my pośród naszych drapieżnych wrogów Rosję namierzyliśmy jako drapieżcę numer jeden. Bo tu, tam i wszędzie stale rozdwojeni, niechętnie na przykład przyznajemy, że to ostatni król Polski, osadzony przez Rosję na warszawskim tronie, podpisał końcowy akt abdykacji Rzeczypospolitej. I nie wolimy o nim pamiętać, umalowanej kukle w Marmurowym peterburskim pałacu, figurantem przy imperialnym dworze, ale królem Stasiem, co wybudował Łazienki i był ministrem kultury, i to tak wdzięcznym, że go nawet porywacz odprowadził do domu po uprowadzeniu. No więc Bonaparte, bonapartyzm, Legia. „Nam pokaże Bonaparte”. Sire. Pani Walewska. Sułkowski adiutant. Somosierra i Berezyna. To samo, w rozdwojeniu masakry. Dobre to, czy złe? A gdyby się okazało, że nasza dobra tradycja na samym źle się opiera? Na fatalnych obiorach kandydatów na króla (Henryk Walezy uciekający przez kopny śnieg do Paryża z klejnotami koronnymi za pazuchą, po pół roku panowania, tylko pod Oświęcimiem na chwileczkę przez dobrodusznego starostę zatrzymany), Wazowie szwedzcy prowadzący szwedzkie wojny, i utwierdzający jezuitów w Warszawie, co skutecznie uniemożliwiło (nowa krwawa praktyka) unię z powstającą Ukrainą, prawosławną i niepewną swego. Czy to śmiech bierze, gdy czytam, jak to posel- Ukąszenie 19 stwo polskie na zbrodniczy dwór francuski po łacinie żą-da od (w rzezi skąpanych) tamtejszych katolików tolerancji wobec innowierców we Francji, gdzie - kuszony tronem Rzeczypospolitej - Henryczek Walezy właśnie dokonał Nocy Świętego Bartłomieja, by przy okazji ślubu rozpustnej siostry odebrać młodą żonkę karłowi Conde, jednemu z protestanckich wielmoży? I jak to gubili rozmyślnie złote podkowy panowie polscy, z turecka ubrani, z tatarska postrzyżeni, na arabskich swych bachmatach harcujący przez zaśmiardłe ulice Paryża, miasta nie świateł, ale ciemności? Nie, nie chce się śmiać. W spiętrzeniu tych polskich naiwności jest rys wzruszający. Rozdwojenie. A bezwstydne wyprawy magnatów naszych, wielkopan-ków ruskich, na Moskwę, pod fałszywym pretekstem wspierania zbiegłego mniszka, Griszki Otriepiewa, na tron carski, że niby był on niedorżniętym synem Iwana Groźnego, czyli że jemu się to kołpak Monomacha należał? Włącznie z oddaniem mu w małżeństwo Maryny Mniszech, nienasyconej żądzą władzy tak, że trzech kolejnych Samozwańców przytuli dosłownie do łona, zanim ją pod lodem utopią, niby wściekłą sukę? A tragiczna wyprawa pod Wiedeń, by ratować wrogie austriackie imperium przed dobrze nam znanymi Turkami, którzy -niebawem - pamięć Rzeczypospolitej jedyni zachowają, nie uznając jej upadku i rozerwania? O, wystarczyło, że Jan Sobieski się pokazał. Husaria przedreptała po polu, wojska sułtańskie pierzchły. Zaś Polacy wrócili do domu, niczego nie chcąc w zamian. Wprawna i syfilityczna 20 Zaułek pokory żona Sobieskiego, Marysieńka, marzyła, by Janeczek złożył koronę, i by mogli się przenieść jako kurtyzani do oszałamiającego Wersalu, gdzie maniak totalitarny (król Słońce) Ludwik XIV opanował swą arystokrację, i skąd wyniszczał swój naród podatkami na swe nieustanne (o nic) wojny Co zostało nam z tego w pamięci, jaki wyróżnik? Rozdwojenie na chlubę z łaciny, i czuprynę Łaszczowa, kontusz, pas słucki, szafran, husarskie skrzydła, panie dzieju, i na ścinające krew w żyłach mrowie poczucia aktów naszej nieznośności, by nie nazwać ich grząską ślepotą polityczną? Tak, rozdwojeni. Polska wolność leżała na niewolnej duchocie dziewięciu dziesiątych społeczności, która to nawet nie wiedziała, że są Polakami. Gnój chłopski, kur-ność chat, alkoholizm, brud, otępienie, śmiertelność -wszystko to prawda. Tyle, że dla rozdwojonych ładniejsze są błyskotki, a ci podnoszący czerń włościańską jacyś tacy niegustowni, przybłotni, zanudzający. Och, jakie to szczęście, gdy z rzadka coś rozdziera się w tym obrazie. Tak rzadko, nigdy właściwie, ale jakież to słoneczko opromienia wspomnienie podpisującego się von czy de, Kościuszki powróconego z Ameryk (dobrze jest skądś powracać), klęczącego w sukmanie na krakowskim Rynku! Kosynierzy! Racławice! Ale w tak krótko później, pięćdziesiąt lat (żywot jednego bogatego), rzeź galicyjska, czyli głowy szlachty kosami tymi samymi poobrzynane, pokotem leżące na tarnowskim Rynku, i za każdą głowę wypłacane talary austriackie. Jak chętnie, jak mściwie, jak organicznie rżnęli włościanie! I raz Ukąszenie 21 jeszcze rozdwajamy się w sobie. Myśląc o ziemistej twarzy Jakuba Szeli, naczelnika rżnących, we wzdryg przerażenia, i coś w rodzaju socjalnej afirmacji, w myśl tego, że Lucyfer czasem niesie światło. W ciemnościach światło. To nie nas zaharapczyły trzy zawistne mocarstwa, to myśmy nasz kraj wygnili i skorumpowali, za podły grosz przegrali. Z zatrwożeniem czyta się relacje ambasadora Rosji Sieversa, za jak mizerne sumy przekupywał w Rzplitej kogo chciał, by głosowali panowie posłowie, jak żądała Katarzyna. A gdy czyta się wspomnienia podróżników po Polsce, angielskich, francuskich czy niemieckich z tego okresu? Jak wygląda gościniec, karczma, strawa, jak wygląda Żyd, i chłop, w jakim błocku tonie Warszawa? Na błocku osadzone włoskie skorupy pałaców z powybijanymi oknami, zamieszkane tylko podczas elekcji czy sejmów zrywanych o byle co. Jedno słowo, parę rubli czy dukatów. Jeden z pierwszych sejmów, na których został wybrany, zerwał kto? Stanisław August Poniatowski, przyszły król Polski. Rozdwojenie na szkołę historiografów krakowskich, którzy w chłoszczących i zatrwożonych, i racjonalnych tomach owo opisali, oraz krzyk na nich, że są właśnie krakowianami, bo okupacja duchowa naszego kraju przebiega też przez pohańbienie uczuć unitarnych, poniżenie krytyczności, jak i przez wstyd, że się jest Polakiem; oraz na heroiczną szkołę podnosicieli ducha, którzy w swych klaustrofobiach widzą mężne piękno, 22 Zaułek pokory bohaterski katolicyzm, miłość rycerską dla kobiet i Ojczyzny. Jakim pisarzem był Sienkiewicz? Rozdwojonym na to, że poprzez jego Trylogię przebiega jaźń brokatowej materii mieniącej się złotem, opilstwem, szlachectwem, wiktoriami, w klęsce wiktoriami, i pominięcie, skłamanie, podszewkę opaczną tejże materii, bo gdyby ją wyprać i rozpłaszczyć, wynikłby z jej splotów tren śmierci, wizerunek upiora, jako że nie leżało w jej osnowie żywe ciało, tylko truchło Bogoojczyzny, rozkrojone na literaturę i popiół. I diament. To nieprosta rozprawa, jak się oni, zdolni pisarze, zachowywali po wojnie, jak pisali podręczniki socrealności, jak schodzili z posadzek indywidualizmu chrześcijańskiego a la Mounier - za który przed wojną dostawali dla najmłodszego zdolnego, a piszę tu o Andrzejewskim, nagrody - by służyć fadiejewskiej wizji policyjnego realizmu, czyli kłamania, biologicznej wizji użyteczności politycznej dla Sprawy. Entuzjazm, jaki salon ogarnął na zjeździe literatów w Szczecinie (1949), był nie do opanowania: tam Fadiejew wywiódł z trybuny dyrektywę dla podległych kolegów, a potem się powiesił. A potem, gdy się odmieniło - w Polsce się odmienia nieodmiennie - małomyślnie było spisywać Herbertowi oskarżenie na tych, co się pośpieszyli ze służeniem, bo wystarczyło przeczekać. Podczas kiedy nic nie wydawało się do przeczekania, monolit nie do pokonania, próby opierania się wyglądały dziecinnie. Mnie samemu się Ukąszenie 23 wydawało, że do śmierci będę żył w świecie rozdwojonym, w jaźni rozszczepionej, a chytrze kolaborującej, i w rozdarciu na Wschód i Zachód, zgrzebność i cywilizację. I miałko Mrożkowi pisać - z Meksyku - o haniebnym „wydźwięku” (sensie, znaczeniu) „Popiołu i diamentu”, że niby leży w haniebnej śmierci pogrobowców AK na śmietniku historii, ledwo stragizowanej przez Andrzejewskiego. Cóż, kiedy celują Herbert i Mrożek kulą w dziurę: etyczną kulą w brak sęka w płocie, kulą potępienia w pustą ciemną noc. Rzecz zaistniała - „Popiół i diament” - nie tylko przez wydźwięk, i dalej istnieje w ogóle nie przez wydźwięk, ale przez prozę samą, klimat, woń czy smród tego czasu, przyczepność opisów, przez biologizm właśnie, jakby literatura była ciałem. Więcej się z tego dowiesz, więcej się poprzez tę obyczajowość literacką, te ówczesności manier, stany ducha, psychopatologię dowiesz o epoce, niż poprzez teatralnie trafniejszy odczyt ról i postaci. To tak jak u Tołstoja nie dowiesz się, w końcu sążnistego, rozrywającego książkę eseju o Napoleonie („Wojna i Pokój”), niczego o Cesarzu, mimo setek stron mu poświęconych, a wszystkiego o świecie - o klimacie i gęstwie i geście świata, w którym hrabia Lew pisał. On też nie był wolny od narzuconych sobie imbecylizmów, skoro tkwiły one w inteligenckim powietrzu: niewiara w ważność jednostki (a i tak wyłącznie jednostka „Wojnę i Pokój” pisała), chłopomania (Tołstoj chodził w ru-baszce, za to jedwabnej), pacyfizm (całemu światu hrabia Lew gotów był wydać wojnę o ten pacyfizm). 24 Zaułek pokory Chcesz wiedzieć, jak było po wojnie w Polsce myślącej a ambitnej, szlacheckiej, osłabionej wielokrotnym upustem krwi, młodej, chcącej istnieć? Jest to w „Popiele i diamencie” w materii słów samych, i w książkach za-strachanych, bardziej zajęczych, bardziej ku osłonieniu się pisanych, bo jednak rozdwajał je Dajmon (demon) samego pisania, jak we „Władzy” Konwickiego. Jej egzemplarz stał na półce biblioteki mojego ojca od 6. VI 54, z dedykacją: „Tow Mirosławowi Żuławskiemu z szacunkiem”. No właśnie. Byli towarzyszami. Stowarzyszyli się na gruncie, na którym nawet ważniejsi towarzysze czuli się niepewnie, czasem bezradnie, jak chłop na parkiecie, czy raczej parkiet pod chłopem. Tylko Borejsza umiał się z nimi, małymi, dogadywać, powodować nimi i czynić ich uczynnymi. Po jego śmierci, i śmierci Borowskiego (głowa w piecyk gazowy), politrucy stali się mniej władni, bo mniej wierzący w ukąszenie diamatem. Sokor-ski, Żółkiewski, Kuryluk byli karzełkami. Kruczkowski wierzył w siebie, a Putrament był grafomanem, jak zresztą też i tamci. Przez wadę małego talentu rządzący się uszczuplali, i zrównywali niejako z tymi, którzy swój talent uszczuplili dla potrzeb diamatu. Nigdy jednak jad ugryzienia nie przeżarł ich wewnętrznej wiedzy: Andrzejewski zemdlał po raporcie Chruszczowa, jak gdyby mu Diabeł (Lucyfer) palcem wskazał, że o zbrodniach komunizmu obaj wiedzieli przez cały czas. Bo wiedzieli cały czas. Tego rozszczepienia słabej natury ludzkiej nijak nie wytłumaczysz, nie usprawiedliwisz, Ukąszenie 25 nie oplujesz. Humus tworzy się, pulchnieje, rozmnażają się w humusie bakterie i robaki, i korzenie ładnych mą-drych kwiatów. Bez humusu jest skała, ziemia jałowa, na niej można się oczywiście krystalicznie zaczepić, i przetrwać czystą jasną drobinką do śmierci tej samej. A dla wszystkich rychłej, zawsze rychłej. Lepiej, czy nie lepiej, może - jak Iwaszkiewicz - mieć Stawisko, dygni-tarstwo, oficjalność (w tym też nieoficjalną), dać się w chwili senilnej błazenady położyć do trumny w górniczym mundurze, bo rządcą Polski akurat jest sekretarz ze Śląska, ale pisać, wydawać i drukować, propagować innych, czyli kulturę - nawet zatrutą jadem ukąszenia, wyłapać, wyłgać, niźli się za życia określić moralnym bóstwem, takim właśnie kryształowo hardym? Bóstwa umierają jedno za drugim, a wciąż pogańscy bogowie - w tym pogańskim kraju - bożkowie tolerancji, wolności, kłamstwa, gniewu, płci i dziecinady wyłażą z krzaków grając na syrinxach, wprowadzając w panikę ujarzmionych, i koziołkując z niewinnej radości życia, która jest cynizmem najgłębszym, jaki znam, bo samo-świadomym. I j a to wolę, w tym sensie, że to rozumiem lepiej, bo skala mojego talentu nie jest skalą bezwzględnego zaprzątania sobą, jak Gombrowiczowa czy Miłoszowa, tych dwu naszych w literaturze najcelniejszych autopro-motorów Rozdwojenie w literaturze przebiega zygzakiem, choć czystą, rysą pomiędzy konsumentem a destynatorem, marmurem Wieszcza a szyldem znad zaszczanego płotu. 26 Zaułek pokory A ruch, dialektyczny ruch naszej uwagi biegunowo oscyluje od jednego do drugiego i z powrotem, jako że skrajnie robiąc co innego, skrajnie na odwyrtkę upozo-wani, robią oni to samo. Służą diabłu niosącemu światło a to w biały dzień, a to w nocnym mroku. Myślę, że uką-szenie - rozdwojenie - może nastąpić, jak sowieckie aresztowania, tylko w płochliwej godzinie między ciemnością a światłem, gdzieś o piątej rano, gdy człowiek czuje się najmiększy, najsłabszy, gdy czuje się nie wiedzieć czym, zawsze czymś, gdy ma bicie serca, gdy jest samotny z własną najmniejszą kruchością. Rozdwojenie rozumiem, rozumiem, jak naga ręka może się wyciągnąć pod paszczę węża, by zostać ukąszoną, gdy ukąszenie jest wybawieniem z godziny przestrachu. Czy popełniali, ci ukąszeni, zbrodnię, gdy - niby wampiry - zaczęli sami kąsać? Tak, tak, oczywiście. Nie, nie grzech, bo grzech popełnia się wobec siebie samego, a zbrodnię wobec nas. Zbrodnię kłamstwa lub pół-praw-dy, lub przeciw-prawdy, lub zamilczenia. Tymi jadami, i rzemiosłem stylu zatruwali nam dusze. „Kontr-prawda” było jednym z ulubionych określeń mojego ojca, choć nie wobec oficjalności komunizmu, do którego tak rychło i tak gorliwie się przypisał: ledwo uciekłszy ze Lwowa do Lublina, już ogłosił wiernopoddańczy paszkwil na szesnastu ostatnich wojowników - i polityków - Polski Podziemnej, chwyconych w pułapkę i przewiezionych zdradziecko do Moskwy, gdzie Niedźwiadek-Okulicki, szef AK (ojciec był z AK) i Delegat Rządu na kraj Jankowski zamęczeni zostali w więzieniu. Pużaka, z PPS-u (oj- Ukąszenie 27 ciec był z PPS-u), zamęczono w polskim więzieniu parę lat później. Pisząc, on - ojciec - nie wierzył w inną polskość, w inną realność, w inną przyszłość, jeśli przyszłość być miała. Położył się do łóżka z wrogiem. To wszystko - rozdwojenie i kąsanie - zawiera silną konotację seksualną. Seksualne były czarne okulary Cybulskiego w „Popiele i diamencie” sfilmowanym, seksualne jego anachroniczne dżinsy, seksualne kołysanie się na drzwiczkach w klozecie, seksualne do nieprzyzwoito-ści jego usta. Seksualny stosunek do jastrzębiego Pawlikowskiego, dandysa i wychowawcy pokolenia kurewek warszawskich. Seksualna jest młodość. Seksualna jest religia - na przykład katolicka - w której odmowa seksualności, śluby „czystości” mogą prowadzić do rozją-trzenia tematu, zaś w okresach względnego spokoju politycznego, do wyłącznego skupienia się na sprawach udręczonej płci. Seksualne są opisy rozkoszy mistycznych w objęciach Ukrzyżowanego. Seksualne i krwawe są wizje mistyków płaczących czerwonymi łzami przy modlitwie. Seksualne i fekalne są obyczaje władców komunistycznych, faszystowskich władców, władców. Seksualna była arcykapłanka kazamatów, przesłuchań i fingowanych procesów, towarzyszka Brystygier, zwana ezoterycznie (nocnie) Luną. Luna wzięła pod skrzydło, ramię, udo, cień, potencję mojego ojca, wysłała go w lepszy inny świat - Paryż, Zachód. Przedtem był aniołem. Z Lublina, w mundurze nowej armii, pojechał na front pisać sprawozdania do „Rzeczy- 28 Zaułek pokory pospolitej” Borejszy i wszedł z armią do Berlina. Jego i Osmańczyka któryś z pederastów - Iwaszkiewicz - nazwał aniołami. Byli młodzi, wysmukli, przystojni i aroganccy. O przewrotności w wyniku ukąszenia historią! Gros z nich, piszących, było aniołami upadłymi. Gros z nich było młodymi, bo czy kto kiedy widział anioła starego? W raju wąż pokąsał młodych, podając im jabł-ko diamatu. Nie można sobie wyobrazić Adama i Ewy starymi. O przewrotności też, przewrotności samej, bo ci aniołowie zawierzyli plebsowi, aniołowie przyjęli, że dno społeczne jest jego wierzchem, muł błękitem, że ro-balowi należy się władza z tytułu końca dziejów, jako ostatniemu, czyli pierwszemu (na początku był robak, podaje Biblia Polska)! Że teoria walki klas jest nauką, materializm oczywistością, że ostatnia pieczęć pękła nad światem. To przewrócenie - do góry nogami - wydawało się nie tylko rewolucyjne, wydawało się patentowane, wydawało się nowe. Czarujące słowo. Nowa Kultura, Nowe Drogi, Nowa Huta, nowomowa. Będąc w tej nowości, afir-mując nowość, ukąszony znajdował się w awangardzie. Który z urzeczonych nie chciałby być w awangardzie? Przepełniało ich to do staroci pogardą, doktrynerstwem (Woroszylski, Kott, Hertz) arogancją. Drugą połowę za-milczali. Ja się nigdy od swojego ojca, nigdy niczego z tego nie dowiedziałem. Musiałem odszukiwać, domyślać się, spekulować, wreszcie pojmować - sam. Gdy to opowiedziałem („Lity bór”), zimna wściekłość ścięła twarz ojca. Zobaczyłem w niej wtedy tego (jego) drugie- Ukąszenie 29 go. Pierwsza twarz była twarzą ukąszoną, licem młodego anioła. Druga obliczem anioła upadłego, które nie chce siebie, w lustrze kartki zapisanej, zobaczyć. Ojciec umarł, nim o tej drugiej twarzy zaczęto pisać. Nie spotkała go kara. Zresztą: jaka? I kto niby miał ją wyznaczać? Za karę krańcową (skoro nie uważam, żebyśmy mieli prawo do uśmiercania za karę: jeżeli uważamy, że nie należy zabijać, to nie wolno zabijać nawet zabijają-cego) poczytuję brak nadziei. Gdy się na pewno wie, że nadziei nie ma, karą nie jest zachorowanie na AIDS, karą jest wiedza, że się z tego nie wyjdzie. Ostatnie dziesięciolecia ojca wykazały, tak, karę: był bardzo samotny. Ale natomiast - nie spowiadał się, nie tłumaczył. Prymusem nie chciał być nigdy, jak Brandys czy Konwicki. Ci się wciąż często gęsto tłumaczą, bez ustanku. Bo są religijni, potrzebują spowiedzi i rozgrzeszeń, jak niegdyś wiary. Ojciec wiary zachował swoje, w rozdwojeniu, obie: wiarę w przynależność do europejskiej cywilizacji, i wiarę w nieuchronność zmiennych porządków. Jak łączył tradycje tej rodziny - tego rodu - z coraz gorzej przebiegającą służbą u parobków wywindowanych na krwawy i prymitywny stolec? Narastającym zamknięciem się w sobie: im i tak tylko przez chwilę i tylko trochę były potrzebne gniewne, pyszne i młode anioły. Gdy sami mieli się wykreślić, służbę pozostawili późnej rasie sługusów, brzydkiej, skorumpowanej. Następował okresowy nabór, przypełzały drugorzędne poczwary, Załuscy, Brylle, Lenarty. Drozdowscy, Lisieckie. Anioły się pourywały, a może nigdy nie były aniołami? 30 Zaułek pokory Ówczesne upadłe anioły były aniołami, bo upadły. Lecąc swym oszałamiającym, zaciemniającym lotem, kiedy to widzisz i słyszysz trzepot i szum piór, sam pęd, prędkość i siła spadania głuszą ci mózg, i utętniają krew do rozpuku serca i mózgu, sam nie wiesz, że lot od pierwszego oderwania się od gruntu był upadaniem, i sam nie wiesz, że upadając stajesz się Diabłem. Spalasz się, spadając, światło, jakie krzesisz, jest siarką, od której płoniesz niby pochodnia, żagiew, zapałeczka. Toteż ojciec przepalił (spiekł) w sobie swój talent. Dojście, rozbicie o skok, lata ambasadzkich milczeń, urzędniczej ponurości. Był przystojny (jakże inaczej byłby aniołem?), pański, uchodził za szorstkiego. Latami się do siebie nie odzywaliśmy, ja do niego taką miałem pretensję o komunizm i zdradę milczenia. On do mnie, że ręki syn - piórem - na ojca nie ma podnosić. Zaczęliśmy po-łapywać się w tym dopiero na starość, jego i moją. Skoro najusilniej nie znoszę karania, wiem, że każdy czyn, każda myśl, każde uchybienie niesie w sobie cenę swą własną. Cenę odmiany, cenę (maksymalną) brzydoty. Za to każdy gest, każde słowo, każde uczucie nazwać moż-na imieniem bożka czy boginki, zaś oni mają swoje historie, przypadłości, charakter. Łatwo się w tym, a nie trudno rozeznać. Pod warunkiem jednak, żeby się nie oddawać na pastwę żadnej kolektywnej władzy. Nie, nie należy być religijnym, ani diabłem, ani aniołem. Nie dawać wiary drzewu poznania, drzewu białego i czarnego, w żadnym manicheizmie. Nic i nigdy wówczas, wąż nawet, nie ukąsi cię w żadnym raju. Ukąszenie 31 Nie afirmować, nie akceptować. Rozumieć, nie ma znaczyć, że się zgadzasz. Ludzi deklarujących się jako wierzących mogę oceniać tylko wedle przyległości ich czynów do ich katechezy. Jeśli twój kodeks mówi: nie rób bliźniemu swemu, co tobie niemiło, trzymaj się tego. Trzymaj się jak najściślej tego, w co wierzysz, że wierzysz. Inaczej - nie, wcale. Przecież komunistycznym kanonem były, w mowie, do końca równość, wolność, braterstwo, uszlachcenie uciemiężonych, szczęście i radość. Pierwsze rozdwojenie mojego ojca na wiedzę i władzę pozbawiło go własnej twarzy, a ta co później wyzierała - niekiedy - spod dobrodusznej pogody, była zarówno kąsząca, jak i pokąsana, zaiste diabelska. Nie zapomnij, że zezwłok Mani’ego, a raczej jego skóra wypchana trocinami, zawisł na murach obleganego miasta. 2 Święty Andrzej Krzaczasty Druga rzymska nazwa, ta wyznaczająca kraniec miasta, początek pól. Kościół stał u brzegu chaszczy, dalej była wieś. Moja matka była bardzo wiejska, skryta, uszczypliwa. Miała zły charakter, nie sprawiała chętnie przyjemności. Nie zajmowało ją, jaką pamięć po sobie zostawi. Zostawiła puste szuflady, zni-szczyła przed śmiercią wszelkie listy, dokumenty, świstki. Za życia klasyfikowała ludzi wedle podziału „lubi mnie”, „nie lubi mnie”, czyli nie lubię go. Opędzała się od znajomych, w telefonie niezmiennie mówiła, jak jest chora. Leczono j ą nie na to, co trzeba, wszczepiono w nią bateryjkę do podtrzymywania bicia serca. Bateryjka była obliczona na przetrwanie - wjej ciele - kilku lat, przetrwała kilkana-ście. Bo serce mojej matki było tak zatwardziałe, że nie pobudzało swą słabością aparaciku do działania. Bateryjka tkwiła wniej imilczała. Matka podawała lekarzom fałszywe symptomy, by narzucić swą wolę. Na lotnisku wycią-gała legitymację co do baterii, i tryumfalnie ją pokazywała celnikom. Była Murzynem z załogi conradowskiego „Narcyza”, obezwładniającym statek swą słabością. Jej władza była podstępna i bardzo ciemna. W tej ciemności chorowała, myślę, przeczuwając czujnym instynktem, że jej przedstawienie nie jest we właściwej sztuce. Otwierała 36 Zaułek pokory okna, wietrzyła się: niedotleniona. Sprawdzała mózg krzyżówkami, przepytywała się z dat i numerów telefonów, nie umiała zsyntetyzować dlaczego. Kobiety rzadko syntetyzują, wieśniaczki prawie nigdy Od miękkiego wylegiwania się miała zwyrodniałe kręgi szyjne, na tętnicach się zacisnęły, mózg jej, charakter były niedokrwione, anormalne. Żyła w świecie fikcji raczej ponurej, i już nigdy się nie śmiała. Umarła zasypiając. Przedtem przeszła kilka chwil obudzenia, tylko kilka, ze zwierzęcym wyrazem oczu zielonych, krągłych i szklanych. Już niczego nie wiedziała, tylko by nie było tak, jak jest. Całe życie tak uważała. Jej matka, nauczycielka wiejska, zostawiła po sobie kilkusetstronicowe memuary, w których nie ma jed-nego słowa prawdy. Wykolorowała je sama wschodami słońca, wykolorowała w nich wklejone zdjęcia, przecież nawet piece w swym podlwowskim domu pomalowała na srebrno. Na tym zdjęciu moja matka ma skórkowe rękawiczki. Pamiętam je, ich półśliski dotyk, beżowy kolor i zapach. Moja matka ma na zdjęciu trzydzieści pięć lat, ale wygląda młodziej, i jest ładna. Trzyma mnie na kolanach, twarz ma przechyloną ku mojej podniesionej, i patrzy z uśmiechem na mnie. Jesteśmy w parku. Zdjęcie jest pozowane. Matka ma jasnoblond włosy, podczas gdy tak naprawdę była cygańską brunetką. Ubrany jestem w ma-rynareczkę ze złotymi guzikami, nie pamiętam, czerwoną czy błękitną. Włosy mam zlizane w przedziałek i też się uśmiecham. We włosy matka mi wpięła swoją spinkę, by nie opadały mi po boku na twarz. Jestem ładnym Święty Andrzej Krzaczasty 37 chłopczykiem, zdjęto mi okulary, by na zdjęciu nie wyszło, że lewym okiem zezuję. Wydostałem się z wojny z tym przetrąconym okiem, rodzice w Paryżu przytyli i odmłodnieli. Matka często tańczyła, czego nie umiałem znieść, bo ze strachów wojennych przywykłem był do lepienia się do niej. Moja młodsza siostra umarła, mając parę miesięcy, bardziej przez życie okupacyjne, które było w tak wielkiej mierze śmiercią, niż z zimna czy głodu. Do Francji (zdjęcie było robione do gazety emigracyjnej: Matka Polka i polskie dziecko, oboje nowi, oficjalni, ładniutcy) miała dojechać moja wiejska babka, matka mojej matki, którą bydlęcym wagonem wywieziono ze Lwowa do Polski już ludowej, a tę mój ojciec reprezentował w ambasadzkim składzie upolitycznionych urzędników. Później Irena Krzywicka, z którą (która z nim) romansował, napisała, że bardzo im poli-truczył. Nie powiedział też słowa, gdy babka zaczęła mnie nękać ciąganiem do kościoła. Msze wywoływały u mnie duszności. Kazano mi zostać ministrantem: byłem drobny i chorowity, i przenoszenie mszału z jednej strony ołtarza na drugą sprawiało mi dużo kłopotu. Nigdy nie pamiętałem kolejności dzwonień ciężkimi żeliwnymi dzwonkami (chyba ośmioma), i ile razy. Zaśpiewy, szaty, kłanianie się księdzowe, mirra, klękanie, wstawanie, mamrotanie, całe to magiczne hokus-pokusowanie przy ołtarzu, z wielką pewnością siebie odcelebrowywa-ne, jakby po to by dać znać o poufałej zażyłości kapłana z jego szefem, którego nie ma, wpływały na mnie - do histerii - mdląco. Znienawidziłem mszę, i znienawidziłem babcię. Szantaż jej polegał na tym, że po kościółku 38 Zaułek pokory zabierała mnie do kina. Pamiętam pierwszy film, na jaki mnie wzięła. Był z Fernandelem, takim komikiem francuskim wówczas lubianym, o końskiej twarzy i marsyl-skim akcencie. Film był o tym, jak Fernandel - nie pamiętam w jaki sposób - przeniesiony został z naszych czasów w epokę Franciszka I. Pamiętam, jak w trakcie jakiejś walki na jakimś ringu z jakimś szermierzem, Fernandel wyjął z zanadrza zapalniczkę i ją zapalił, co obezwładniło przytomnych ze strachu. Ów pierwszy film po okupacji też był historyczny. Do krzaków jest cywilizacja, miasto, sztuka, historia, od krzaków jest pole, wieś, Rosja. Rosja to gigantyczna wsio-wość, niewolnictwo rolne spuszczone z łańcucha na króciusieńko, od uwłaszczenia w 1863 do wygaśnięcia wojny domowej, z masakrami pierwszej światowej i rewo-lucji: jakieś sześćdziesiąt lat. Mimo że to chłopi wyrżnęli panów i pokonali - głównie - Białych, Czerwoni za główny cel mieli wojnę ze wsią. Głodami, mordami, zsyłkami, kołchozami wreszcie wojnę tę wygrali, ale ziemia okrutnie się na nich pomściła: zasiali ją, zjałowili niestworzonym huraganem rozmnożonego żelastwa, plugawej chemii, atomowego jadu. Pokolenia dzieci o dwu głowach, karłów skrofulicznych, powykręcanych ciał, wymóżdżo-nych debili, zamieszkują sowiecką Rosję. Natura zawsze będzie miała ostatnie słowo, nawet spod strychulca. Jednego Sowietom nie udało się wyciąć: lasów. Ziemia ma dwa płuca, którymi oddychamy: Rosję i Brazylię. Kapitalistyczna Brazylia idzie z dymem, tajgę póki co uchroniła inepcja komunistycznych planifikatorów Święty Andrzej Krzaczasty 39 Postawili na kamień i żelazo, na młot (sierp był atrapą), stal, samolot do nikąd, toteż nie mieli co jeść. Wydając wojnę wsi, wydali wojnę kobiecości, bo sama przyroda jest kobieca, to kobieta podpatrzyła rytm płodów, cykle kwitnienia: była siedząca, ciężarna, nie mogła się ścigać z łownymi mężczyznami. Kobieta miała nos przy ziemi. Powstał cud rolnictwa. Toteż pierwszym bogiem rolnych krajów została Bogini Matka, a kobiety przejęły władzę od włóczęgów z dzidami. W sowieckiej Rosji kobiety, wypotworniałe pracą, były mężczyznami, i zamiatały perony. Tradycja pogardy dla nich miała szerokie bramy wejściowe: już Iwan Groźny wypuszczał je nago na podwórzec, niby kury, i szył do nich z łuku. Beria z ulicy wyłuskiwał przechodzącą dziewczynę i czynił z niej swą kochankę. Potem zabijał. Moja uparta, wiejska babka uciekła z domu rodzicielskiego, gdy miała dziesięć lat. Ojciec jej piastował wysoki urząd galicyjskiego dróżnika. Stacja była maleńka, wsie wokół wyludnione, bo ziemia płona. Stamtąd największa poszła emigracja do USA. Babka miała rozliczne rodzeństwo, i była najmłodsza, i wiedziała, że nic z niej nie będzie, że na nią nie nastarczą. Pieszo doszła do parafii, i zaciągnęła się do księdza na służącą, w zamian za utrzymanie i naukę. Doszła do seminarium nauczycielskiego, i w Winnikach pod Lwowem przez trzydzieści lat dyrektorowała w szkole. W pociągu poznała marzycielskiego młodzieńca, łysiejącego i bez grosza: był aplikantem sądowym, i uważał się za nieślubnego syna księcia Sapiehy. Umarł na alkoholizm, na emerytu- 40 Zaułek pokory rę przeszedłszy w wieku trzydziestu paru lat. Ot, taki życiorys. Babcia kochała Kościół, i państwowość, a Bierut znaczył dla niej tyle co Mościcki, bo też był Prezydentem. Była endemiczną endeczką, i to by się też zgadzało. Wieś wykorzeniona, wieś przeciągnięta do małomiasta jest endecka, katolicka, rasistowska, jakby płoty wciąż stały wewnątrz ludzi, zewnątrz mieszkań, pod blokami. Wieś katolicyzmu polskiego, wieś zabobonna, neurasteniczna, fobiotwórcza, zakuta. W tym my, Słowianie, wydajemy się bliscy sobie: prawosławie jest równie wiejskie, co nasz katolicyzm. Niestety przyjęliśmy katolicyzm, niestety oni ortodoksję. Nie otchłań - przestrzeń - rosyjska nas dzieli, ale denominacje, które wyryły bruzdę, rów, szczelinę nie do przekroczenia. Na tej granicy stoimy my, Rosja się nie kończy. Rosja wydała więcej mistyków niż Polska. Mistycyzm rosyjski (Rozanow, Bierdiajew, Sołowiow) łączy się z wsiową chrystyczno-ścią. U nas są jeno Chrystusiki frasobliwe u zbiegu polnych, pogańskich dróg. My większą kobiecość naszej religii przyniesionej, zaszczepionej, udurnionej rozumiemy jeno jako płodną powtarzalność zbiorów, ziemi, roli: nigdy nie mieliśmy tendencji imperialnych, i rozsnuwaliśmy jak nić z wrzeciona wszelką pokusę zaczepnych wojen, więc posunęliśmy się do utraty państwowości, przeciwni zarazem pokusie krzyżackiej, jak i rosyjskiej, podczas gdy Moskwę Trzecim Rzymem nazwał już mnich za Iwana Groźnego. Caro-cesarskim, bo za cara-modernizatora, Piotra I, carat podporządkował sobie swój Kościół państwu, a hierarchów Świętemu Syno- Święty Andrzej Krzaczasty 41 dowi, który był urzędem wydającym patenty, czego myśmy nawet nie próbowali. Nie bez kozery Katarzyna II, Niemka z protestanckiego Stettina, sprowadziła z Finlandii (bo tam są) największy kamień, by na owym cokole osadzić posąg spiżowego tyrana. Jakimżkontrastem wtej materii religijno-polnej jest przy-kład Stanów Zjednoczonych Ameryki! Purytańskie wy-rzutki z barokowych religii tam przyjechały, uczepiły się bezgruncia, brzegu puszczy, skrawka plaży, wypaliły polanę, przetrwały. Obcy. Obcy opanowali kontynent w niewiele czasu, Marsjanie. Wycięli Indian, sprowadzili, dla rozróżnienia, obcych jeszcze bardziej: czarnych. Zaleli ile mogli przyrodę brukiem i asfaltem. Nałożyli nań sposób bycia, rozrywania się, ruchliwości najzupełniej samopęd-ny, jakbyśłapępołożył- zsieciąpalców - na glebie. Beto-nowiska łączące niekończące się metropolie, a tam, gdzie miast nie ma, trzeba uprawiać sporty wyczynowe! Strzelać, porohy pokonywać tratwami, na deskach do prasowania ujarzmiać grzywacze! A jak nie, to przynajmniej biegać w wyczynowym obuwiu. Ci obcy ludzie wytworzyli cywilizację działań i dokonań, których wzorzec opanuje świat. Tylko dwa ich procenty uprawiają ziemię, dwa procenty zmechanizowane i uzbrojone po zęby w chemikalia i genetyczne mutanty. Jedyny zabobon, jaki między sobą ugruntowali, ma na imię Dżizuus. Nie bardzo wiadomo, o jaką figurę - historyczną czy histeryczną - im chodzi. Dżizuus, hufnalami przybity do drewna, pełni tu rolę Boga. Unas trwa Matka Boska Polna, Zielna czy Kwietna, jej to periodycznie oddajemy Koronę Polski, i to nawet ostat- 42 Zaułek pokory nio, na Jasnej Górze, gdzie wisi bizantyjski jej, czarny (ziarno rodzi się pod ziemią, w ciemnej glebie, gdzie bogini zeszła odszukać swą córkę) portret. Rosjanie wiedzą, co to Święta Ruś, my za to wiemy, że Polska jest ofiarą. Czymś, co się oddaje Bóstwu, czymś, co rozćwiartowują oprawcy. Amerykanie mają za pewnik, że Dżizuus pracuje wśród nich, dla nich, czyli ich pogania. Toteż myślę, że model amerykański wcale nie wyczerpie się w mordowaniu, narkotykach, pieniądzu. Ciśnienie pomiędzy nadproduktywnością inicjatyw a ciemnością duszy (Dżizuus) wytryska w gwiazdy, na planety, w technologiczne konstrukcje sięgające coraz dalej, w konkwistę kolejnych jałowych ziem i nieoddychalnych przestrzeni. Ten model wyraża się w science-fiction, przeczuciu o tym, co będzie. Filmy są jedyną poezją USA nie mniejszościową, jedyną mądrością intuicji amerykańskiej. Dlatego, że z tak potężnego kompleksu finansowo (mistyczno)-tech-nicznego się wylęgły, niekontrolowany narzucają wzorzec. Interesujące, że AD 1998 w Polsce wciąż pracuje reżyser robiący filmy o wiejskim mikroludku, cudeńkach, skrzacie i wodniku. Mnie kino, już wtedy w Paryżu, przy dewocyjnej mojej wiejskiej babce, po wydrelowującym ze mnie nerwy kościółku, wydało się odtrutką na patologię zabobonu, brzydotę mszalną, absurdalność kanonów religii. Senny absurd filmowy przebijał, jak w kartach, absurd krwistego wierzenia. Absurd smugi światła w dymnym powietrzu, ruchliwej i mętnej, niosącej obrazy do ekranu, Święty Andrzej Krzaczasty 43 obrazy, czyli nic. W kinowej sali oczy rejestrowały purpurowy odblask od pluszowych foteli, nos podatny był na kwaśny zapach pluskiew czy potu, czy stłuszczonego kurzu. Gdybyś w wiązkę światła uniósł rękę, na ekranie pojawiłby się cień: obraz był tak lekki, tak delikatny, niosąca go taśma ledwo utrzymywała się w powietrzu. Na ekranie odkładała się imitacja czegoś, co nie było, prawdą, ale co miało się do prawdy. Dopiero w pięćdziesiąt lat później, kiedy wrażenie kina się odstało we mnie, zrozumiałem, że sztuka to prawda, która ze wszech sił udaje, że nią nie jest. Kino wówczas wydało mi się odwrotnością mszy, i kino pokochałem, nie, że kino też kochali bezbrzeżną nocną miłością twórcy obozów zagłady, Stalin, Hitler, władcy nad masami i szafarze zbrodni, ateiści podający się za bogów. Ale też, że może było ono - kino - jedynym z rzadkich ich punktów styczności z Dobrem. Moja babcia była, o paradoksie, z obu biegunów, kina i religii, choć znaczyło to, że niczego nie zawierała pomiędzy: jej wiara była ze strachu, kino dla przyjemności. Pośrodku była mętna przestrzeń hipokryzji i ułudy, po której wałęsały się obce strzygi, podkolorowane duchy, i niedoumarli. Każdy polny Polak rozumie ceremonię Dziadów, i nawet ją oswaja, mało który przejmuje się straszeniem amerykańskiego kina, w którym Zło musi dopiero wcielić się w trupa, rekina, przybysza z obcej planety czy opętaną dziewczynkę. Zło mówi, Zło uruchamia mordowanie, ale nie karę za nie czy nawet skruchę. Oto kolejne rozdwojenie na to, w co wierzymy na- 44 Zaułek pokory prawdę i na to w co uważamy (niekiedy z wielką brutalnością), że powinniśmy wierzyć. Rozdwojenie w Ojcu Kolbem, który był złym człowiekiem w Niepokalanowie (cóż za ironiczna nazwa), a stał się dobry w Auschwitz, gdzie poszedł zamiast ojca rodziny umrzeć z głodu. Tak. Pytanie tylko, czy poszedłby, gdyby myślał, wiedział, uważał, że pan Gajowniczek jest Żydem? Rozdwojenie, z którym miała sobie poradzić moja wsiowa babcia było prostsze, bo pomiędzy dwoma formami fikcji: religii sumiennie odprawianej i kinem opacznie frywolnym. Przestrzeń pomiędzy zapełniała trzydziestopięcioletnią pracą na co dzień skrupulatną i sumienną. Nie chciałbym być uczniem mojej babci w Winnikach pod Lwowem! Moje pierwsze rozdwojenie zarysowało się między oboma babciami, tak różnymi od siebie już fizycznością: babcia wiejska była jak kartofel, mała i pokrętna, szara, a babcia z dworu, matka mojego ojca, wysoka, rozłożysta, tęga. Babcia wiejska schludna i skrzętna, koczek ściśle związany na brzydkiej główce. Babcia z dworu rozmamłana, włosy niedbale wysypują-ce się z miedzianego splotu. Obie miały jedną tylko cechę wspólną. Gotowały sobie po nocy, gdy domownicy spali, tak zwane osóbki. Skwareczki z cebulką, zgliwiały ser, kapustę z grochem. Potem cicho wracały, każda z osobna, do swych pokoi. W nocy babcia z dworu nie spała. Czytała Steinera i Norwida, egzaltowała się. Pulchne usta wysuwała do smakowania. Miała trochę wąsa, nigdy seksu nie lubiła. Dziadek, gdy ją posiadł, podobno uczynił to przez przypadek: przyjechał oświad- Święty Andrzej Krzaczasty 45 czyć się jej starszej siostrze, tej kulawej. Na złość jej moja babcia nocą go dopadła, ale nie pokazała tego, co wtedy przeżyła. Żyli więc sobie we troje, dziadek i obie siostry, na południowo-wschodnim krańcu Polski, gdzie dziadek nie zrobił wielkiej kariery w państwowej administracji, bo zbyt lubił polne życie i francuskie powieści, włóczenie się z psami i konkiety, niepraktyczność i nie-ambicjonalność. Do końca życia ładny. Do końca życia szarmancki i wykosmetykowany, nawet gdy go Sowieci upchali na ciężarówkę do wywozu. Moja matka go lubiła, on lubił wszystkie kobiety. Jego żona - moja babka z dworu - żyła przy nim w świecie wyimaginowanych migren i mistycznego Królestwa Ducha. Była inteligentną kobietą, i ja ją lubiłem. Nie zmuszała i nie wymuszała. Przepadała za rozmowami z moimi młodymi przyjaciółkami - gdyśmy zamieszkali w Warszawie na parę lat razem, ja po studiach, ona samotna w mieszkaniu moich ambasadzkich rodziców - i miała o czym. Bardzo lubiła żyć, i lubiła śmiać się i bawić. Odwrotnie do mojej babki wiejskiej, nie pokutowała od świtu w kościele Zbawiciela, by w nagrodę potem pójść zatumanić się do kina. O kinie się przez dyskrecję wobec mnie nie wypowiadała, myślę, że nie w smak jej były ekranowe wulgarności, cielesności i romanse. Tamta, wiejska babka, pod koniec życia - gdy już nie tak łatwo dreptała - siedziała przed telewizorem pokazującym mecz hokeja czy piłki nożnej, z równie oczadziałym wyrazem twarzy co na „Przeminęło z wiatrem”: byle się po ekranie coś ruszało. Byle nie rzeczywistość, co do której 46 Zaułek pokory trzeba było uparcie i męcząco kłamać. Babcia z dworu nigdy nie kłamała, bo raz, że nie przystoi (ca ne se fait pas), dwa: po co? Wyrażała tylko to, co czuła i wiedziała na pewno, a ponieważ nie żyła obco ani w kościele, ani w kinie, tylko w lepszym świecie słów i myśli, nie miała biegunów, niczego nie zaciemniała, nie musiała trawić czasu w oczekiwaniu na przerażającą śmierć, ani zadurzać mózgu tandetą. W mózg uderzyła krwista fala, cisnąca i realna, i babcia umarła. Zakonnice - umarła w Górze Kalwarii - do dziś kwiecą jej grób. W jej grobie pochowałem swojego ojca, bo gdy raz jedyny widziałem, żeby płakał - łza ściekła mu po policzku - było to na jej pogrzebie. Grób mojej babci wiejskiej jest na Bródnie, daleko pod mu-rem. Takim go matka chciała. Matka kazała się dać spalić i prochy złożyć przy niej, swojej matce, nie przy mężu, z którym przeżyła sześćdziesiąt parę lat, a którego znała osiemdziesiąt. Byle nie leżeć przy babce z dworu, która ją przejrzała. Która - po raz drugi w życiu nie licząc się ze skutkami - sprzeciwiła się małżeństwu swojego syna. Mo-ja matka odziedziczyła po swojej sztukę zakłamania. Były, matka i córka, podobne do siebie, pazerne na wysrebrzony, społecznie lepszy, fasadowy obraz siebie i swych zalet. Podobnie jak jej matka, moja matka do końca życia żyła w świecie sfabrykowanych cnót i przymiotów, podziwu dla których domagała się wokół siebie. Kto się wahał, odpadał. Umarła sama, wygracowawszy wokół siebie wszystko to, co miało pamięć imowę. Jej zawziętość sięgała mojego ojca nawet wtedy, gdy już nie było o czym rozmawiać. Święty Andrzej Krzaczasty 47 Wieś, która obradza, płodzi, zabobonuje, to nihilizm. „Chłop żywemu nie przepuści”, jak śpiewał popularny amuzer. Nihilizm mojej matki, która nie bała się zostać w mieszkaniu, w którym ojciec umarł, sama. I kazała się spalić. Nakaz włożenia swych prochów do grobu swojej matki był nie tylko, jak tyle przedstawień w jej życiu, gestem, by komuś dokuczyć, komuś coś wykazać. Nihilizm i wieś wiedzą, że wszystko trwa. Ubość można nawet po śmierci, teatralnie, ewentualnie nawet się pojawić. Miejskie - już miejskie - rozdwojenie mojego ojca nie przyjmowało tego do wiadomości: leżało pomiędzy postawą koniunkturalną, nawet na przekór dotychczasowym ideałom (postawą zatrutego, to znaczy doświadczonego), a poczuciem tego co-nie-do-doświadczenia. Między przeczuciem a tym, czego przeczuć się nie da. Co wyjawia się w czasie długich milczących spacerów, samotnie, z laską, przez pola. Punkt zbieżności obu, miejsce, gdzie się spotykają, był dla niego polowaniem. Syceniem się urodą lasu, zapachem wdychanej szadzi, ciszą leśną, opadaniem czap śniegu, skrzypieniem mrozu pod nogami. Eksplozją strzału, orgazmem strzału, ło-wu, zabicia. Pudła są nieznośne, choć i one wyzwalają, ale poczucie humoru. Zając uniknął śmierci, to śmieszne. Bo uniknął jej, jak my wszyscy, tylko na chwilę. Od bardzo młodego myślę, że poczucie humoru jest w nas pochodną stosunku do śmierci. Cudzej, własnej, to samo. Jeśli mogę siebie zabić, to znaczy: z pola cierpień czy upokorzeń, czy niedoli, jeżeli mogę się wymknąć oprawcom, wyślizgnąć z przemożnej nudy, to co 48 Zaułek pokory mi tam. W każdej chwili mogę zagrać na nosie temu, co mi niemiłe. To furtka w kolczastym ogrodzeniu. Ha ha ha ha. Statystycznie rzecz biorąc, samobójstwo jest raczej miejskie niż wiejskie, ale też miasto stale opanowuje wieś, a gdzieniegdzie - w USA - wieś opanowało. Nazywa się to przemysłową cywilizacją. Im bardziej cywilizowana cywilizacja, tym wyższy próg samobójstw: w Japonii dzieci skaczą z dachu szkoły za dwójkę, zaś aktor amerykański George Sanders, specjalista od ról wielkomiejskich (urbane), pozostawił po sobie karteczkę: „zanadto się nudziłem”. Jedno łączy większość nas wszystkich ze wszystkimi: gwałtowność. Ach, i pijań-stwo. Pijaństwo ersatzem samobójstwa. Uchylenia się życiu, czyli temu, co z niego robimy, a co w znacznej swej mierze jest nie do wytrzymania. Ojciec mojej matki, brat mojej matki byli alkoholikami. Ja sam czuję pęd do tego. Oni mieli tak zwane okoliczności łagodzące: brata mojej matki Niemcy wzięli w łapance na lwowskiej ulicy. Ciężarówka, pociąg bydlęcy, Auschwitz. Miał piętnaście lat. Hodował sokoła i za-skrońca, złote rybki w akwarium. Był delikatny po ojcu, rozmarzony, pisał nadmuchaną poezję. Jego męskie wychowanie przebiegło w koncentraku. Przeżył, przeszedł Dachau, tam go wyzwolili Amerykanie. Wstąpił do polskiej armii, w funkcji MP Wrócił do kraju: czy mój ojciec, na placówce w Paryżu, gdzie wuj przyjechał na urlop, go namawiał? A moja matka? Z boku niska jej matka, ta co do nas dobiła? I siostra w Warszawie? Pojechał, ukończył studia medyczne, capnęło go ludowe woj- Święty Andrzej Krzaczasty 49 sko i nie wypuściło. Był zdolnym lekarzem i alkoholikiem. Słuchał płyt Wertyńskiego i zażywał morfinę. Żona idiotka, wynaleziona przez ślepą babcię, czmychnęła z ich synkiem, potem zmieniła dziecku nazwisko. Gdy wojsko wuja wypuściło, był wrakiem. Popełnił samobójstwo w Szczecinie, gdzie pojechał, wreszcie cywilem, ordynować szpitalem. Do nas przyjechała jego ówczesna druga żona, czarnozęba, wyszargana i pijana. Teraz dziadek, ojciec matki. Okoliczności miał ponoć niezabliźnione. Uznawszy się za nieślubnego, skrócił nazwisko przybranego ojca, by zabrzmiało jeszcze bardziej pospolicie. Czuł się poniżony, wziął to na kieł. Podczas pierwszej światowej widział wiele z tego, co z Hitlera uczyniło nieczułego na mięso, i ślepego wobec cierpienia. To były przecież ohydne wykrwawienia. Dziadek wrócił z plecakiem pełnym ani zdobyczy, ani jadła do głodnych Winnik, ale ze wszystkimi listami, jakie przez cztery lata dostał od swej chłopskiej żony. Alkoholikiem był już przed ślubem, dwa razy czmychnął spod ołtarza, aż go babcia zamknęła w komórce, i w deszcz do kościoła zaciągnęła. Że oba konie od wozu w błocku padły po drodze, nie było przeszkodą. Babcia poszła przez pola na skróty, trzymając podołek ślubnej białej sukni i wątłą rękę pijanego męża. Mąż trochę po-szaławilił w adwokaturze, i umarł na alkohol. Miał trzydzieści parę lat i łysiejącą, nieco bezbarwną głowę. Ja okoliczności mam tylko takie, że nieznośne mi, odkąd pamiętam, jest ciśnienie dorosłych, władających, niezbędna konieczność wymykania się natężeniu naka- 50 Zaułek pokory zów Ukąszony nigdy nie zostałem, ale rozdwojenie czuję jak najwyraźniej, w biciu serca i czymś w rodzaju paniki dławiącej od rana. Jakim być? A jakim można być? Wszelakim? To się nie uda. Nihilizm mojego ojca stał się polityczny i moralny, mojej matki pozostał biologiczny. Czy kto kiedy widział, by się sekretarz Gomułka uśmiał? Casus jego nihilizmu i jego rozdwojenia: samo nazwisko, sposób mówienia, niekomunistyczna obrona własności chłopskiej przed kołchozowaniem, i szefowanie partii proletariackiej, uważającej wieś za pierwszego wroga. Kołchozować, znaczy odebrać. Gdy chłop stanie się robotnikiem na roli, wtedy ziści się komunizm! Jak w ZSRR, ojczyźnie wszelkiego dostatku! Partyjny, więzienny, więziony, Gomułka okupację spędził w Warszawie. Organicznie chłopski, bo do końca kariery bełtający o przetrwaniu biomasy narodu. I, na domiarkę, ożeniony z Żydówką, gdy stawał na czele czystek rasowych w 1968. Do dziś pamiętam, jak wymawiał słowo syjoniści, i używał zwrotu „piąta kolumna”. W rozdwojonej, jadowitej zemście na Żydach, którzy go - pierwszego powojennego wodza Partii - uwięzili za nacjonalistyczną dewiację. Na Żydzie Bermanie, na Romkowskim, Różańskim, Fejgi-nie, i za dobrych polskich przaśnych Żydów, jak współa-resztowanego z nim Spychalskiego, z którego uczynił Marszałka (!), i właśnie za własną żonę. Rozdwojenia w każdym polskim temacie. Gdy po wojnie Żydzi polscy masowo (te resztki) wstępowali do Partii, by Święty Andrzej Krzaczasty 51 mścić się na pojmanych Niemcach (czterdzieści tysięcy z nich zakatowano w obozach koncentracyjnych przez hitlerowców pobudowanych), wizytujący Berman jedno tylko ważne pytanie zadał szefowi Bezpieki na Śląsk, Pin-kowi Mące: „amcha?” - czy jesteś z naszego narodu? Odpowiedź Pinka brzmiała: „Ch’bin ajn Jid”, co łatwo zrozumiał obecny przy tym Gomułka. To z braku Niemców, następnie, z narastającą pasją pręgierza komunistycznego, ci sami Żydzi polscy stali się oprawcami pokonanych Polaków Żydzi żyjący jako trzecie społeczeństwo wśród nas, siepani innymi prawami, inną biedą, inną obcością. Wszyscy my jesteśmy antysemitami, nie sposób się temu dziwić. Nie dziwić się, powinno znaczyć rozumieć, za to obie strony. „Zażydzenie” tego chłopskiego kraju było kolosalne: co dziesiąty obywatel - uznawał czy nie, że jest obywatelem - był Żydem. Do tej pory żadna demografia żadnego społeczeństwa takiej proporcji nie wytrzymała. Endecja tłukła Żydów pałkami, na uniwersytecie był nu-merus clausus, chrześcijańscy falangiści Piaseckiego podkładali pod Żydów bomby. Do końca życia ojciec Żydów wyróżniał z pańsko-polskim sarkazmem, choć się z nimi przyjaźnił, z nimi współpracował, pod nimi służył, a też i romansował. Moją pierwszą miłością była Żydówka, przybrana córka Tuwima, znajda po holocauście. Nocami, wracając od niej, głowiłem się, jak tu mieć rude, żydowskie dzieci? A przecież w domu - jak i o żadnym historyzmie - ze mną o antysemityzmie nie rozmawiano, a w klasie Żydzi - Infeld, syn fizyka nuklearnego, i Idzikowski, syn Bóg wie kogo czosnkiem pachną-cy (w 1952), klasowa przewodnicząca ZMP Fiszbajn, 52 Zaułek pokory z imieniem (na cześć Lenina) Uliana oraz wujem w UB, czy koleżanka Bursztyn - byli dziećmi ważnymi, często (Infeld) wiodącymi prym, i nikogo z pozostałych nie raziło, że są Żydami. W czasie okupacji moi rodzice przechowywali Żydów na strychu naszego domu we Lwowie. Ich przedwojenne żydowskie przyjaźnie przetrwały: Luc Gelberg, lwowski adwokat, przekształcił się po wojnie w zakutego marksistę i pisał abrakadabryczne prace o polityce międzynarodowej. Do śmierci nie rzucił partyjnej legitymacji. Syn jego Andrzej, zwany Lońkiem, został redaktorem naczelnym katolicko-prawicowego tygodnika „Solidarność”. Ludka Skulska, autorka piętnujących międzywojnie powieści, jak „Szosa zaleszczycka”, czy socrealistycznych scenariuszy filmowych, jak „Autobus odchodzi o 630”, zmarła entuzjastyczną katoliczką i czynną działaczką konspiry stanu wojennego. Ewa Fiszer, poetka, do późnej starości przychodziła do domu rodziców się najeść i matkę ograć w karty. Żydzi nie tylko byli na lewicy, gdzie był mój ojciec, piszący do „Sygnałów”. Cały prawie „Skamander”, prawicowy, słopiewny, pro-rządowy i kabaretowy, był kreatywny żydowskimi talentami: Tuwim, Słonimski, Lechoń (Serafinowicz), Wierzyński (Wirstlein), redaktorzy i wydawcy Grydzewski (Grycendler) i Borman. Znaczną część filmów polskich wykonywano w jidisz, reżyserowali często goje nie rozumiejący żargonu. Zajmujące jednak, że w dwóch głównych nurtach polityki polskiej, w PPS i ND, proporcja Żydów była na lekarstwo. Święty Andrzej Krzaczasty 53 A też pod ND-cję podciągam jej naturalnego sprzymierzeńca, partię chłopską, PSL. PPS było często ze szlachty zubożałej, czasem wywłaszczonej, i z nowoubogich, dla których miejsca na roli zabrakło. Mój ojciec był rdzennie z PPS, jego stryj Zygmunt zakładał socjalistyczne Związki Zawodowe. Stalin upatrywał go przez pewien czas na prezydenta PRL, na co stryj się oczywiście nie zgodził. On jeden ze swej formacji, stary, schorowany i godny, wygłaszał w Sejmie ostatnie przemówienia człowieka wolnego, gdy już PSL lizał, z pomylonym co do wszystkiego Mikołajczykiem, paluchy władzy. PPS wcielono karnie do PPR, pomimo że szlachetka Cyrankiewicz, człowiek dzielny w Auschwitz, lecz realizmem ukąszony, przysięgał tuż przedtem, że to się nie stanie. Przez ten czas, endecja, głównie obecna w Londynie (Londyniszczu, jak napisał Cat-Mackiewicz, nim z obrzydzenia nie uciekł z emigracji do Warszawy, choć wiedział, gdzie jedzie) szukała męża opatrznościowego nie w swoich szeregach, ale w Witosie, głównym przeciwniku Piłsudskiego, Witosie, którego to Piłsudski postanowił w 1926 obalić jako złodzieja, manipulatora sejmowego i podleca u władzy. Zamach majowy się powiódł, czterystu zabitych, Witos wyemigrował do Czechosłowacji. Piłsudski, na Moście Poniatowskiego, naprzeciw legalnego Prezydenta Wojciechowskiego - PPS - stał się dyktatorem, i zamknął jasną część swej księgi, zestarzał się, oddał władzę faszyzu-j ącym pułkownikom, i umarł. Zabił go pucz, który sam na sobie przeprowadził. Był szlachcicem, konspiratorem, terrorystą, watażką, romantykiem: na chłopach, demokracji i endecji się nie znał. 54 Zaułek pokory Gdy w 1939 Polska piłsudczykowska upadła, endecja zatryumfowała na gruzach. Emigracyjny rząd, paryski, a potem londyński, zajął się sobą bardziej niż krajem. Reprezentanci bez reprezentowanych, szyldy z pokryciem na słowo. Ale coś przecież zaistnieć musiało, Polska kontynuowała: Państwem Podziemnym i jego oręż-nym ramieniem AK i BCh w kraju, prezydenturą i ministrami w Anglii. Wojsko polskie było Anglii podporządkowane, i walczyło nie tam, gdzie powinno. Odkąd Churchill zaniechał woli uderzenia w „podbrzusze” Europy, przez Bałkany, czyli odkąd przestano snuć plany odcięcia Europy od Sowietów, wiadomo było, że Polska pójdzie w pacht Stalinowi. Wtedy też Sikorski, premier i wódz naczelny, przez tyle lat za endecję odsuwany przez Piłsudskiego od czegokolwiek władnego, chciał Witosa spod okupacji do Londynu samolotem sprowadzić. A, o paradoksie, pogrzeb Witosa w PRL, w 1945, stał się ostatnią manifestacją niepodległego ducha w narodzie, przed 1956 i Poznaniem. Symbolem tych rozdwojeń najbardziej rozbrajającym jest ustawienie ogromnej statui Witosa na placu Trzech Krzyży, za komunistów. My, nasz dwór, majątek - Młynne pod Limanową - byliśmy niepodległościowi, pepeesowscy, legionowi, za Pił-sudskim, antyendeccy Endeczką była moja babcia ze wsi: moja babcia z dworu przyjaźniła się w Krakowie z pierwszą żoną Komendanta. Byliśmy austriaccy, galicyjscy, ale to niewiele tłumaczy: Dmowski i jego ludzie, jego oficerowie kręcili się także w orbitach austriackie- Święty Andrzej Krzaczasty 55 go sztabu. Z tym, że pan Roman stawiał na Rosję, a „Litwin” Piłsudski, który Rosję znał na własnej skórze, na konia tradycyjnie bardziej cywilizowanego, choć też tylko do czasu. Pomylił się Dmowski, nie pomylił się Pił-sudski, szanse na początku mieli podobne. Wszystkie trzy aberracyjne mocarstwa, które się na słabości Polski utuczyły, miały się u swego apogeum rozpaść, by nierządna, niemocarstwowa Polska się w konsekwencji od-cedziła. Kto taki cud mógł podejrzewać? Otóż romantyczni chwalcy polskiej nierządnej wolności, i krytycy absolutyzmu Państwa dla Państwa! Chaotyczne, niebotyczne, chimeryczne wołania Słowackiego oblekły się w ciało, nadspodziewanie. To znaczy: spodziewanie, bo swą mętną i strzelistą karmą faszerowały dwory i zaścianki. Tą egzaltacją, tym oderwaniem od przyziemnych realiów. Ja nigdy ze Słowackiego niczego nie umiałem zrozumieć, on też - pisząc - sądzę, że niewiele, tyle że ładnie mu się rymowało, a jego język bywał, jak to polszczyzna, jędrny przy wypowiadaniu niejędrnych dywagacji. Ową mieszaninę egzaltowanej nudności (dźwiganie się ducha z okowów i gleby) i soczystej, choć makabryzującej polszczyzny rozpoznaję w stylu Piłsudskiego. Nie dziwota, że grób swojej matki kazał przyozdobić cytatem z „Beniowskiego”: Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast domu Gniazdo na skałach orła, niechaj umie Spać, gdy źrenice czerwone od gromu I słychać jęk szatanów w sosen szumie Tak żyłem... 56 Zaułek pokory I w tym grobie, przy ciele matki, kazał pochować swoje serce. Zaś i ten cytat ja nie w pełni rozumiem. Walka z szatanem, tak, przebiegała przez chrobre życia, gdy tylko odrywały się od hreczkosiejstwa. Z plonu, płotu, obory, kapusty i głąbu od razu - buch - w kosmiczne przestworza, z roli w Rolę. Z biologizmu w polityczną matafizykę, z obejścia we wszechświat. Ten rys mono-szlachecki (jedyny wśród Wieszczów arystokrata, Krasiński, był w porównaniu ze Słowackim czy nawet Norwidem ironicznym racjonalistą, wizjonerem rewolucji społecznej, a że w imię chrystyczności, to jak mógł inaczej?) trwa w literaturze naszej do dziś: najbliżej we „wzlotach” Konwickiego, odsyłającego swe samoponi-żające się chytrości prosto do gwiazd i Wszechrzeczy, a jakże, wczoraj w „filozofii” Witkiewicza, równie nużącej i kiczowatej, co są przenikliwe (poprzez humor) błyski jego myślowych skrótów (dlatego teatr jego uważam za cały dobry, bo jest skrótem). Antypody Gombrowicz/Iwaszkiewicz mocno się przydały myśleniu polskiemu: obaj przez najzupełniejsze adabstrakcyjnienie tego, co pisali. Z surrealistycznym poczuciem komizmu Gombrowicza, i nieistniejącym Iwaszkiewicza. Iwaszkiewicz dzięki skrajnemu, błotnemu, naturalistycznemu pesymizmowi każdego podwarszawskiego opowiadania, Gombrowicz przez skrajne pilnowanie się przed jakimkolwiek, nawet w humorze, liryzmem. A przecież nawet Gombrowicz dawał się ponieść, gdy „pisał” partie Dzienników, stylistycznemu bezguściu (on, taki gustowny w nieprzyzwoitości swojej), bo chciał wyrazić nie sedno gębowatości, ale barwę wspomnień. Święty Andrzej Krzaczasty 57 Obaj z dworków wsią otoczonych. Iwaszkiewicz w dodatku z długim stażem w Rosji, Kijowie, rewolucji. Iwaszkiewicz też guwernerem po domach arystokracji, z czego pozostał mu snobizm nieco wstydliwy, podczas gdy pana Witolda snobizm był ostentacyjnie podkreślany, jako element dystynkcji, której miał niewiele, uganiający się po Buenos Aires za portowymi chłoptasiami. Aby się uganiać, Iwaszkiewicz przynajmniej jeździł do Sorrento, Taorminy, Paryża. Obaj homoseksualni, usta mieli te same. Wszyscy poczynamy się dziewczynkami, natura w ciąży dorzuca do tej pierwszej kobiecości swą chemię, chromosomy, testosterony, abyśmy się jednak porozróżniali, i mogli reprodukować dalej. Nie zrozumieć, dlaczego nie lubią tej oczywistości pederaści -że są nimi naturalnie, bo natura nie dodała dość samczego, albo wcale. „To nie za naszą przyczyną”, powinni krzyknąć! Boją się, za odmienność, za różnicę w tym sensie rasową, żydowskiego losu, obozów, pogromów, zagłady. Już kościelne połajanki pogrzmiewają złą groź-bą: pederastia to grzech, należy się wyleczyć! Z egzystencji wyleczyć się nie można, można udawać. Iwaszkiewicz był przykładnym mężem i dobrym ojcem, Gombrowicz - pod starość - poślubił chłopczycę. I co z tego? Jaki był Słowacki, który żadnej pracy nigdy rękami się nie imał, najwyżej prowadził kasę stołówki emigracyjnej, z dużą zresztą skrupulatnością, przez matkę chowany na poetę, za pieniądze ojczyma w służbie rosyjskiej siedzący w Paryżu, nawet nie emigrant, bo nic złego przeciwko Rosji nie zrobił w Polsce, ot pierwszy zawodowy amator-literat, więc od razu pierwszy apelu- 58 Zaułek pokory jacy o wygórowane ambicje dla siebie i Narodu, pretensje uniwersalne, lament kosmiczny, dziewictwo i sen o dziewictwie? Czy był Słowacki dziewicem? Czy pederastą? Żył schludnie, czyściutko. W dwu pokoikach na poddaszu. W obcym mieście, gdzie były księgarnie. Na krótko - i raczej, by nie wypaść z obiegu, w którym i tak nigdy nie był -przystał do Towiańskich. W porównaniu z nim, nawet Mistrz Andrzej był za konkretny, jego filozofia za cielista, a to dużo powiedzieć. Mickiewicz przystał do Koła Bożego z mistycznej żydowskiej i masońskiej tradycji, i zadręczonej realiami potrzeby. Rozdwojenie - myślę -tak szło przez niego: między realnością wiersza polskiego (polskiego talentu), a odwieczną dla gnostyków tęsknotą do wyniesienia się poza i poprzez rozdarte szaty ciemiężącego Boga. Nie wieloma, jak na masę Polaków, myśl polska obrodziła filozofami, w większości z niemieckiego, miejskiego zapożyczenia, tylko kilkoma mi-stagogami. Towiański wśród nich był, jak Mickiewicz, jak my, z dworku, ze wsi, z zaścianka, z krzaków. 3 Dzienniczek zdrajcy Nie sposób przecenić osoby Towiańskiego w kulturze naszego myślenia, można najwyżej ją przemilczeć, uszkaradnić, sfałszować. Bo to nie tylko tak, że przyjechał furką z Litwy niemłody człowieczek o wyglądzie rejenta, zapięty pod szyję i w niebieskich (bolały go oczy) okularkach, lubiący ciasteczka, że coś w Paryżu do polskich wybiedniałych, schizofrenicznie ze sobą spiętych, wyobcowanych wyrzutków zabałakał, że (chwilowo) uzdrowił chorą psychicznie (psychopatycznie) panią Mickiewiczową, szepcząc jej na ucho, i że pan Adam padł na to na kolana przed nim, jak padła w szlochu wielkim gromada mało mistycznych wojaków, pobierająca żołd francuski za żołnierkę w polskim Powstaniu, gromada rozjątrzonych (czym? własnym ubóstwem? własną samotnością? niepotrzebnością? szlachetnością? nadzwyczajną innością?) inteligentów i prostaków, i że zaczęto mu służyć, czyli służyć Sprawie, którą on nazwał Bożą, zaś zagorzali katolicy (księża Zmartwychwstańcy) podejrzaną, jeśli nie szatańską? Jest owszem coś szatańskiego w gnostycyzmie (przeciwnik Boga, to też niosący światło lucy-fer), którego Towiań-ski był w życiu polskim najklarowniejszym przykładem. 62 Zaułek pokory Na czym się gnostycyzm zasadza? Na spostrzeżeniu, że Zło rządzi światem, ból, śmierć, zżeranie się, naturalna tortura żuchw i macek, każdy zwierzęciem każdego, czyli że Stwórca (Bóg) dobry być nie może, bo gdyby był, świat byłby dobry. Czyli, że albo Szatan zwyciężył Boga w dziele stworzenia i opanował świat, albo Bóg jest Szatanem. W obu wypadkach nie należy praw ustanowionych przez Szatana przestrzegać, odwrotnie, należy czynić przeciwko nim, lub przynajmniej obok. Bóg, i jego katolicki Kościół poniżyli Polskę: wszyscy papieże XIX wieku byli przeciwko wszelkim kolejnym próbom odzyskania niepodległości, i za utrzymaniem rozboju rozbiorców Do właściwego, nieszczęsnego, ukrytego za diabelskim panowaniem Dobrego Boga, pokonanego jak Polacy byli pokonani, należało dotrzeć specjalnym zrozumieniem, porozumieniem, mową. Gnostycyzm kwitnie tam i wszędzie, gdzie masa Złego jest przemożna, od zarania dociekającej myśli. Gnostykiem był Mickiewicz z matki „obcej”, czyli z frankistów Frankiści byli wciąż jeszcze rozliczną, silną między swymi, zwartą grupą: przecież Jakub z Korolewki zmarł zaledwie czterdzieści lat temu. Jeszcze się nie rozeszli po szwach społeczeństwa, nie przedzierzgnęli w adwokatów, bankierów, lekarzy. Ze chrztu zwodniczo przyjętego, by się ukryć przed Żydami pod skrzydła siły i władzy królewskiej (za Sasów) i księżej (cały czas), rozpoznasz ich łacno po nazwiskach. Wołowscy, Szymanowscy, Majewscy. Jaki był historyzm nauki Frankowej? Że nikt Żydom nie pomoże: są sami. Można przechy- Dzienniczek zdrajcy 63 trzyć Demiurga panującego nad Ziemią, sami wytwarzając sobie własny plac. No to wytwarzali. Frank nakazywał grzeszenie, Towiański to samo. O, po cichu, między swymi, by ich nie zmiażdżono. Franka prze-szpiegowano, i poddano torturom. I zamknięto gdzie? Na Jasnej Górze, pod obrazem Częstochowskiej Pani, której się uważnie przyglądał. Ostatnią jego teorią, po wyzwoleniu i osiąściu w Offenbachu, będzie, że świat zbawi kobieta, Szekina kabalistów, jego własna córka, którą rajfurzył austriackiemu cesarzowi. I że Żydzi mają się uzbroić, stworzyć siłę zbrojną, by odzyskać swą ziemię, własne państwo. Ostatnią myślą Mickiewicza było stworzenie Legionu Żydowskiego w Turcji, potem na Ukrainie, Białorusi i Polsce, podczas wojny krymskiej, która miała być wyzwoleńcza. Umarł przy tym, snadź otruty: okropnie niewygodny dla państw sprzymierzonych, które walczyły po stronie Turków, trzymających w kolonii Palestynę. Nikt nie zrozumie Mickiewicza, komu wstrętne jest Żydostwo nawet odszczepieńcze, jego Kabała, jego (szatański wedle tal-mudystów, jak szatańska była towiańszczyzna dla katolickich ortodoksów) frankizm. Gnostyczne wiary powstają z cierpienia i wyzysku, nie z róż i dobrobytu. To są gniewne, zastrachane, zrozpaczone i rozpaczliwe próby znalezienia dla maluczkich miejsca na ziemi, nie poddanego niesprawiedliwości i nieszczęściu, ruchy zbuntowania przeciwko krzywdzie oczywistej i wołają-cej o pomstę do Nieba. Tylko, że w Niebie siedzi sprawca koszmaru. Więc mścić się trzeba głównie na nim. 64 Zaułek pokory Nikt nie zrozumie marksizmu i buntów rewolucyjnych, i ich zdegenerowania w bolszewizmie odzierającym bunt z ducha, jeśli nie zrozumie gnostycyzmu. Nikt nie zrozumie, co to masoneria, czy różokrzyżowstwo, więc sporej połaci historii Polski. Jak pojąć Wielką Improwizację w „Dziadach”, bluźnierstwo rzucone Złemu Bogu w twarz, porównanie go z carem? Jak pojąć karierę Mickiewicza w Rosji, na niby-zesłaniu, jeśli się nie wie, że rosyjscy jego protektorzy, którzy się spod ziemi natychmiast znaleźli, ci co wprowadzili go na salony i obdarzyli fikcyjną urzędniczą pracą (czyli pensją) byli masonami i różokrzyżowcami, w wielkiej więc mierze gnostykami? I że niezdobyta (lecz czyżby?) jego flama, Maryla, była z pałacu wysoko postawionych, aktywnych, więcej od Mickiewicza - prowincjonalnego nauczyciela - wykształconych różokrzyżowców Pytaniem nie jest, dlaczego Wereszczaka nie wyszła za Adama, bo chyba dlatego, że był Żydem właśnie, co dla różokrzyżowego wyrafinowanego rodzinnego jej koła było jednak za wiele, ale jak kowieński bakałarz w wytartych pludrach do pałacu się w ogóle dostał? Kompromitujący, w dodatku, on co podczas wzniosłego romansu z młodą bas-bleu kulbaczył jędrną doktorową Kowalską, przez ulicę (wąską) mieszkającą naprzeciw jego okien, i w pysk walił dotychczasowego jej amanta na oczach kapciowatego męża, przy karciętach? Przez bas-bleu oddalony, a i zaaresztowany, Mickiewicz wda się w szereg romansów z rosyjskimi Wenerami, z których najpoważ-niejszy w skutkach będzie z panią Szymanowską, matką Dzienniczek zdrajcy 65 dzieciom, pianistką, która wprowadziła do Rosji modę turbanów, a Adama przebierała w suknie kobiece na maskowe bale (byli młodzi, nie zapominać, i bardzo w życiu gustowali, miast się umartwiać), ale nade wszystko -frankistką. Wrócił swój do swego, a właściwie do swoich. Literaturę mógł tylko pisać po polsku (poezji nikt w jidisz, czy ladino - języku Franka - nie uprawiał), polszczyzny uczył dzieci. Jego spekulacja była żydowska, białoruskie dziady, litewskie rusałki. A to Polska właśnie, dla mnie przynajmniej. W swej podlwowskiej szkole moja babcia wiejska uczyła dzieci polskie, rusińskie, ormiań-skie, niemieckie i żydowskie, bo takie tam mieszkały społeczności. Kiepski stan umysłowy dzisiejszej ojczyzny, ciasnotę horyzontów, bigoterię obyczajów, nietole-rancyjną marność oczekiwań, skrajne zawężenie edukacji, i ilości edukujących się, czy nie należy powiązać z etnicznie „czystym” społeczeństwem, które nam zakreśliły granice Stalina, wywózki, przesiedlenia, pogromy, konformizacje? W dużym stopniu tak, bez wątpienia. Rysem tego jest choćby zaprzeczanie frankowskich źródeł w myśleniu mickiewiczowskim, w samej jego biografii. Choć ożenił się też z frankistką, nie inną, i to z córką swej kochanki Szymanowskiej. Jakiż to osobliwy, wierności czy sado-masochizmu rys, niejako przeciw naturze, czyli przeciw obyczajowości „po bożemu”, rys w rodzinie, niemalże kazirodczy, czy tylko gnosty-cyzmu Frankowego? 66 Zaułek pokory O, grunt wtedy, w 1841, był dla Mistrza Andrzeja przygotowany! Skazana na skreślenie szarzyzna (by nie powiedzieć szaraczkowość) emigracyjna przyjęła jego słowa jako wzniesienie do ważności, ba, do wielkości, do oryginalności własnej. Nie, bogaci skupieni przy Hotelu Lambert przyjąć towiańszczyzny nie musieli. Tylko wyleniała, zapluskwiona masa, Polacy zamienieni w Ży-dów-tułaczy, w getcie egzystencji zapoznanej. Ci emigranci byli - po raz jedyny w polskiej historii - masą gnostyczną, sektą wierzącą w emanacje Boga Dobrego, w Napoleona, u grobu którego zaciągali wartę. Bo każdy ruch religijny zakłada niestety swój Panteon, układa piramidę proroków, świętych i pół-bogów Człowiek rwący się do wiary gotów jest na zmitologizowanie wszystkiego, nawet Buddy, który całe swe wytłumaczenie oparł na nieistnieniu Bóstwa. I co z niego zrobiono? Złotego cielca, leżącego na tłustym boku z kwiatem lotosu w ręce, o twarzy oseska i głupawym uśmiechu, za to trzydziestometrowej długości. On, który odrzucił teologiczny, wy-smaczony, kultowy aspekt hinduizmu, on który trzymał z prostaczkami najprościej patrzącymi na zły świat, z pokrzywdzonymi, z analfabetami, z pariasami, a przeciwko kastom arystokracji i kapłaństwa. Hokus-pokus: ledwo umarł, zamieniony został w Nowe Bóstwo, wokół którego rozmnożyły się ołtarze, kadzidła, modły, młynki do klepania, obrzędy i - kapłani. Cóż za paradoks! A co innego powiedzieć o Chrystusie, kimkolwiek by był? Jeśli był postacią jedynie literacką, zmyśleniem, kompilacją wypowiedzi kilku aramejskich prostaków, Dzienniczek zdrajcy 67 burzących się przeciwko tyranii kapłanów, i ich scholastycznej wiedzy, ich aroganckiego oczytania, ich dzielenia metafizycznego włosa na czworo, gdyby był więc - w najczystszym tego słowa znaczeniu - tylko filozofem, i tak byłby jednym z najciekawszych (w swych tajemniczych słowach). Byłby Jezus filozofem w sensie pierwszym, najmniej oczywistym dla erudycji: filozofem instynktownego zapatrzenia we własną egzystencję, i moralistą podejmującym a la lettre dziesięcioro Mojżeszowych przykazań. I co z jego spuścizną zrobiono? Na-samprzód odrzucono wszelkie dzieła, gdzie to, co mówił, nie służyłoby ustanowieniu nowokościoła, nowej struktury nowego kapłaństwa, nowej władzy. Wokół jego życia i nauk wybudowano najpyszniejszy gmach przemocy wszech czasów. Rżnięto i zabijano w imię kogoś, kto chodził bezbronny. Rozzłocono się i rozpuszono w imię kogoś, kto powiedział, że prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogacz przejdzie do Nieba. Gdy powiedział: oddaj cesarskiemu, co cesarskie, pokazał, jak być rozdwojonym. Zniwelowano i wyrugowano sedno jego przesłania: bo Jezus był gnostykiem, a Ojciec jego, otiosus za ciemnym władaniem Zła, milczący. Dlatego Towiański piszący do papieża, Mickiewicz wykładający o chrystianizmie, mają pole do rozmowy. Z jednym dodatkiem: za czasów Jezusa, cóż wiedział on o historii? I jak krótka była, mimo mitotwórstwa żydowskich wyjść i przyjść i przejść! Realiści wżarli się w Historię, zlepili się z nią w jedno, w czasie tej Emigracji byli po stronie Zła, upadku Polski, władz imperialnych. 68 Zaułek pokory Papieżowi, tak, warto było nagadać. Kiedyż na naszej szyi zawiązał się ten splot, upodabniający nas do grupy Laokoona, gdzie wierzącego i jego potomstwo spętały węże? Chyba od sprowadzenia Krzyżaków przez Księcia Mazowieckiego: okuci w żelazo ludzie z krzyżem na płaszczach przyjechali na nieodległy Far-East, by ogniem i żelazem wygrabić tu sobie Państwo, i wtrącić w niewolnictwo ludy bałtyckie i wiślane, pod pretekstem świętego wybicia w nich pogańskiej wiary Ciężki to dylemat musiał być dla młodokatolickiej polskiej dzierżawy, zderzonej z niemieckim historyzmem tych starszych katolików Ale czy sami sobie nie zrobili kuku, po refleksji przyjąwszy chrzest nowej wiary? Przecież nie dla niej, dla Boga Jedynego i Jego Syna, i Ducha Świętego, którego osoby żaden pieszy katolik w Polsce po dziś nie jest w stanie wyjaśnić, ale dla racji - czy nieracji -podłączenia się pod łacinę, podatki, budowę z kamienia, technologię wyrafinowanego rządzenia. Pod długą europejską historię i jej antyk, i jej nowożytne blaski, podczas gdy kultura nasza była wciąż jeszcze leśna, bagienna, plemiennoziemna, trawiasta. Jak wszystkie cywilizacje, które zkalkulacji, czy wskutek podboju, musiały zarzucić kult wielu bogów, i wielorakie zrozumienie samych siebie, jak Greków, Rzymian, Majów, Azteków, nasza nawet po przyjęciu religii silniejszego wroga srogą musiała zapłacić za siebie cenę, i mogło wręcz dojść do zniszczenia polskiej woli we własnym kraju, do zniewolenia lub wybicia (przez Panów) całej ludności, gdyby nie azjatycki sojusz z Jagiełłą, a Jagiełły z bra- Dzienniczek zdrajcy 69 tem swoim Witołdem, który „poganinem” nigdy być nie przestał. Bitwę pod Grunwaldem, nie tak ważną dla świata, ale fundamentalną dla nas, przeważyły wojska tatarskie, sprowadzone przez Wielkiego Księcia. Naprzeciw stała elitarna reprezentacja Zachodniej Europy, większość w niej nie bardzo wiedząca (niby Sowieci w Budapeszcie w 1956) gdzie są i z kim mają się ścierać. Oraz żołdacy, co od żołdu. Nowoczesna formacja. Polska nigdy nowoczesną w pełni się nie stanie, bo będzie liczyła zawsze mniej na zaciężne wojska, niż na pospolite ruszenie szlachty: aby ta powstała, trzeba będzie stracić oraczy, podwalinę społeczeństwa, w ślepe i okrutne niewolnictwo, owo zaowocuje szlachecką swawolą, rozpuchnięciem samowoli magnackiej, upadkiem kraju. Historycyzm religijnych wykładów Mickiewicza na College de France, czy też: religijność (gnostycyzm) historycznych wykładów pana Adama, wicemistrzostwo w sekcie towiańskiej, to to, na czym się poznał Prefekt policji paryskiej, obrońca prawomyslnego, prorządowe-go (pro-każdemu rządowi) katolickiego Kościoła. Do-bre-złe, rozdzielał Mickiewicz, a mistagog Towiański ustalał nową hierarchię upostaciowań tegoż Dobra i Zła, wedle swojej fantazji, oraz historycznego cierpienia Narodu. Polska na szczycie piramidy ludów, w nią wbijają się włócznie Zła, krwawiąca za wszystkich, odkupująca wszystkich grzechy. Polacy, zatchnięci swą własną prawością, lecz przytuleni do francuskiego państwowego łona, mogli okazać się bakteriami, gnilnym elementem w znormalizowanym funkcjonowaniu („bogaćcie się” 70 Zaułek pokory wykrzyknął w tym czasie premier Guizot) prężnego kapitalistycznego społeczeństwa. Gnostycyzm jest po stronie (ze strony) wyzyskiwanych, nawet jeśli jego mista-godzy z tej ciżby czerpią środki na swe - czasem zupełnie całkiem - życie. Z czego żył Towiański w Paryżu? A Mickiewicz, gdy stracił uniwersytecką posadę? A Chrystus? Kto im dawał? Kto łożył? Dlatego gnosty-cyzm ociera się stale o coś, co nazywamy ideą socjalną -o socjalizm. Mickiewicza popierał ksiądz Lammennais, kapłan ubogich i maluczkich, tak źle widziany przez hierarchię, jak później, w tejże Francji księża-robotnicy (ta historia się nie kończy). Gazeta, jaką pan Adam wydawał w 1849 roku, nosiła tytuł „Trybuna Ludów”, co chytrze, choć bezpodstawnie, podjęli nowowładcy PRL, gnostycy lokujący Zło w kapitalizmie, i podobnie jak rzesze gnostyków uprzednich - w wyzysku człowieka przez człowieka - gnostycy pokąsani, którzy przez zracjonalizowanie swej wiary wytworzyli Bóstwa-Bałwany ziemskie, i formę terroru bliską ostatecznej. Patrz Lenin, Stalin, Mao Ze-dong, Pol-pot, nie licząc pomniejszych (licząc w ilości zakatowanych) naszych ka-cyko-władców, też ochlapanych krwią bratnią, a z których najostatniejszy ostał się Jaruzelski. Jak większość idei, ideał socjalizmu znajduje w praktyce absolutną swą odwrotność, i tylko w sloganach, w nowomowie osiąga jedyną swą realność, rzeczywistość zakłamania tak przewrotnego, że aż słowa znaczą dokładną odwrotność tego, co jest napisane. Blisko pokrewny faszyzm też wystartował jako ruch niby-gnostyczny, proletariacki Dzienniczek zdrajcy 71 (lumpen-proletariatu), bezrobotny, artystyczny, szukają-cy odwetu na sprawcach niedoli. Tu i tam nastąpiła zdrada. Zdrada, a zwłaszcza inteligencka zdrada, jest kon-stansem nadrzędnym w historii buntowania się ducha, także polskiego. Dlatego warto się jej przyjrzeć. Bo czyja zdrada? Mojego ojca zdradzenie politycznej moralności PPS-u, Konwickiego zdrada AK-owskiej przeszłości („Władza”, „Rojsty”), by wymienić tylko tych dwu „towarzyszy”? Tuż przed Towiańskim snuł się po Paryżu „gorący” patriota i „lewak”, jakobin z ducha straszący emigrantów radykalizmem swych poglądów. Czerwony, byśmy dziś powiedzieli, Adam Gurowski. Tak ich straszył, aż go odepchnęli, zresztą charakter miał wredny, porywczy, złośliwy, pełen pychy. I co się z nim stało? Podczas gdy jego piękny młodszy brat, utrzymywany na paryskim bruku przez niesławnego z pederastii literata, hrabiego de Custine, przyjaciela Szopena i George Sand, okazał się na tyle jurny, że uwiódł z klasztoru infantkę hiszpańską, uciekł z nią i ożenił się w Brukseli (wyszedł za nią), Adam ostentacyjnie wyjechał do Rosji, po złożeniu wiernopoddańczego listu u stóp tronu. Zdrajca. To dla odzyskania ziem obu braci, skonfiskowanych po powstaniu listopadowym jedzie Astolphe de Custine do Peterburga i Moskwy, skąd przywozi materiał do naj-wnikliwszego dzieła o Rosji kiedykolwiek napisanego, i wciąż trafnego absolutnie. Majątku Gurowskich Custine jednak nie wydębił. Adam gnił na carskiej prowincji (nie ma się do tego jednookiego wywrotowca, przekabaconego na wielbiciela absolutyzmu, zaufania), a brat 72 Zaułek pokory Ignacy spłodził z rudą infantką rozliczne dzieci. Ignacy umrze zapomniany i uczciwy, przez wszystkich - i przez żonę - porzucony, Adamowi uda się wydobyć z rosyjskiego pominięcia (siostra ich była żoną ministra u dworu), i wyjechać do Ameryki, gdzie zdradzi tym razem Rosję, pansłowianizm i ideały absolutystyczne, by stać się sam w sobie siłą polityczną demokracji, doradzającą prezydentom i Senatowi. Zdrajca. Zdrada jako temat. Mickiewicz w Peterburgu pisze „Konrada Wallenroda”, portret zdrajcy wobec Krzyżaków, portret lisa, węża, tajnego agenta polskości w sercu chrześcijańskiej germanizacji. I dedykuje pan Adam -jawnie, celnie - swą pracę carowi. Koniunkturalnie, ale i z pewną karnością, z dumą prowokatora podsuwającego interpretację dla siebie fatalną. Gnoza zakłada, że duch, czyli światło upadłe, zapadłe w głąb ciemnej materii w wyniku katastrofy, wypadku, przypadku Zła, zdradza swe pochodzenie, i źródło samo swego istnienia stamtąd, z lepszego, utraconego świata, by zasymilować się w świecie złej i torturującej materii. Z czego musi się pozbierać. Czy próbą pozbierania się światła w złej rzeczywistości był list Towiańskiego i Mickiewicza do cara, list, przy którym nieroztropni uknuli podejrzenie, że Mistrz Andrzej był rosyjskim agentem, pacyfikującym polską emigrację - co myślą jest nieuka, a raczej: mega-lomańską: jakby car przykładał do tej gromady nędznej jakiekolwiek znaczenie. Nie, ich pacyfikował żołd francuski, skoszarowanie, zakiszenie na własnym światku. List zaś przykazywał władcy przyłączenie się do Ducha. Dzienniczek zdrajcy 73 Był ów list istotnie zdradą, bo niewczesną próbą ponadczasowej rozmowy. Gnoza opowiada, jak to początkiem nieszczęścia był upadek jasnego ducha w ciemność materialną. Tak samo mówi kabała. Tak samo Jakub Frank. Towiański jednak stawia krok ku lepszemu zrozumieniu. Ten jakże rzadki u nas mistyk przedstawi zaskakująco nowoczesną (i bardziej empiryczną od swedenborgiań-skich zaświatów) wersję myśli gnostycznej, co go od bardziej tradycyjnego Mickiewicza oddala: pisze bowiem, że Ziemia jest: „fabryką dusz”. A nie miejscem, w które duch, dusza, wpadły, niby strą-cony anioł. To żywotna myśl, dowód - dla mnie - na autentyczność Towiańskiego i urok jego poglądu fundamentalnego. Myślą, do której, przez materializm darwinowski, fizykę kwantową, badania nad cząsteczką najmniejszą - tą, która ma właściwości już tylko duchowe - nauka dopiero dochodzi, zanim zakołacze do drzwi następnego pytania: co jest za duchem samym? Cóż z tego, że myśl towiańska się w fąfreluchy dziejowej opery odziewa. Towiański był filozofem, i jako filozof (duchowy) się wyraża. To znaczy, z wielkim trudem, starając się wytoczyć z mleka polszczyzny serwatkę własnej nowomowy Górne tony i dolne tony, to jeszcze można zrozumieć. Reszta zabulwiona jest w zakalce i nagniotki słowne, zupełnie jak filozofia najwybitniejszego (już chyba ostatniego) filozofa naszego wieku, Heideggera, który podobnie uważał, że trzeba mu wymyślać słowa, by oddały co miał na myśli. Otóż język polski się ku temu nie nadaje, nasz język znosi 74 Zaułek pokory słowotwórstwo tylko w poezji, gdzie jest giętkomowny. Dlatego poeta Mickiewicz, osadzony cudem w jądrze języka polskiego, w jego klarownej mięsistości, w jego humorze (jakże śmieszny jest Pan Tadeusz!) bliższy jest polskiemu zrozumieniu, niż Towiański - i mniej mądry. Przecież jeszcze Stefan Żeromski donosił w swych „Dziennikach” młodzieńczych, ile to towiańczyków żyło po kieleckich dworkach u schyłku zeszłego, na początku tego stulecia! Mickiewicz jest gnostykiem z tego samego kąta europejskiej ziemi, spośród tych samych Żydów-literatów, lewaków, hasydów, masonów, co Miłosz. Pan Czesław omamia nas Svedenborgiem, i swym kuzynem O. de V Miloszem, konsulem Litwy w Paryżu, elukubrantami, nudziarzami i grafomanami. Pan Czesław też jest zdrajcą: zdradził wczesną swą lewicowość, służąc PRL, i zdradził swych kolegów po procederze ifachu, pisząc jedynąswąksiążkę, której treśćjestem w stanie (w przybliżeniu) zapamiętać: „Umysł zniewolony”. Po to zdradził. Czy miałrację, zdradzając? Niewątpliwie. Zdrada leży w sednie intelektualnego ukierunkowania, jest jakby nieodłącznie w nie wpisana. Obligatoryjna. Musowa. Posuwamy się naprzód za pomocą skoków technologicznych, i skoków w zdradę. Dlatego we mnie, który nazdradzałem się sporo - ale tylko ludzi uważających zdradę za ujmę na swojej osobie, a nigdy spraw i przekonań - powody, dla których powstają, gorzeją, egzaltują się wiary są dokładnie tymi, przez które nie wierzę we wiary. Mogę ewentualnie - i do czasu - wierzyć w wierzących, jeśli wiara ich trzyma się more- Dzienniczek zdrajcy 75 su, jeśli nikomu krzywdy nie wyrządzają. Moja rada? Nie wierzyć w wierzenie, patrzeć na skutki wiar. Powody (poszukiwanie dobroci, sprawiedliwości i sensu) są dla większości czujących te same. Skutki potrafią być otchłannie groźne. Czyli lepsza gnoza niż groza. Piłsudski, który niejako samotrzeć stworzył Polskę w 1918 roku, był zdrajcą wielokrotnym i wielorakim. O, nie jest zdradą przejść od dworku i Słowackiego do PPS, i napadać na pociągi z austriacką forsą: patriotyzm jest z poezji, a uczulenie społeczne ze szlachetności szlachectwa. Ale dalej wszystko co jawne okazuje się w życiorysie tego Wallenroda zdradzieckie: wobec Austrii, przy której leniwym boku tworzy związki strzeleckie, późniejsze Legiony, wobec Europy, w którą nie wierzy (oczy na Wschód), wobec Dmowskiego, którego wysyła na konferencję w Wersalu, ustalającą nasze granice, podczas gdy powoduje lokalne powstania, i szykuje się do marszu na Kijów i odebrania Wilna, wobec demokracji lichej i nierządnej, którą się ustanowiło, a którą się obala puczem wojskowym i masakrą. Wobec PPS, gdy się układa sojusz z „żubrami” ziemiańskimi, i z kapitalizmem. Wobec moralności narodowej, gdy się faszyzuje kraj. Cena? Ten sam Piłsudski, który modlił się do niepodległości pogrzebanej Ojczyzny, mówi przed śmiercią, pan i władca, że nie wierzy w przetrwanie Państwa polskiego. Więc jak? Oddając cesarzowi co cesarskie, a wiedząc swoje, podpowiada filozofia chrystusowa kunktatorska 76 Zaułek pokory i hodująca zdrajców. Bo i tak kto Rzym przejął? I czy można było inaczej? Owszem, ale po co? Prawdopodobnie i tak po którąś z zakamuflowanych form Zła. W naszej tradycji, filozofia Dobroci zaczęła się zaledwie z Platonem, dwadzieścia pięć wieków temu. Wynikała z pochwały zwyczajności, obyczajności, tradycyjności, skoro społeczeństwo - w ustach Sokratesa - dążyło jednak do samoulepszania się. Filozofowie greccy uważali, że ten ruch (patrz „Państwo”) mogli przyśpieszyć, ale przyśpieszając wpadali w zasadzki historii: czy Platon nie chciał Państwa rządzonego przez filozofów-tyranów, zmuszającego opornych do posłuszeństwa górnym i okrutnym swym nowoprawem? Jak trudno umieścić się w sztywnych ramach swej epoki, i ograniczeniu jej otwarcia! Owszem, Darwin miał rację, zoologia rozwija się stale, i stale się rozwijamy, i rację ma archeolog, jezuita tak źle przez Kościół widziany, Teilhard de Char-din, gdy pisze, że wznosimy się, jakże powoli, od Bestii do Anioła. Nazywa owo wniebowstępowanie po szczeblach przyrody Piramidą Ludzką, o podstawie z najbrutalniejszej, najciemniejszej materii, a wierzchoł-ku w najzupełniej rozrzedzonej czułości Ducha. Ale w międzyczasie, w pośrodku, gdzie jesteśmy? W pośrodku tak trudno jest wiedzieć (więc zdecydować), czemu pozostać wiernymi. Tak, tak, dobrze jest wierzyć, że celem jest Dobro, że wszystko idzie ku Dobremu. Z całej filozofii ścisłego Kanta wysnuć można tylko: „nie rób drugiemu, co tobie nie miło”. Kant był zachodnią, niejako drugą przybraną naszą podwaliną myślenia, ale in- Dzienniczek zdrajcy 77 stynktownie tylko w tej myśli przyznajemy mu rację. Chrystus, pod piórem swoich biografów, to właśnie głosił: platońską filozofię bycia-ku-dobremu. Nic u Chrystusa o trybalnych zakazach, obrzędach, ceremoniałach, zabobonach kulinarnych. Nic o grzebaniu zwłok, zamąż-pójściu, obrzezaniu. Z nieuchwytnym (schowanym) Bogiem alians jest w duszy, nie na powierzchni penisa. Od-skrobanie, oczyszczenie religii fallokratycznych, pieniądzem opętanych, było po myśli Zoroastra, Maniego, Lao-tseu, Chrystusa, Buddy, kogo jeszcze? Religia moralnego nieczynienia zła stoi przed szlabanem obrony niewinnych, wygłodniałych, wyzyskiwanych, mordowanych. Religijny człowiek bierze karabin i strzela, tyle że po obu stronach frontu. Człowiek pośrodku, po obu stronach frontu zdradza tę samą Bestię. Co w tym intelektualiści, ci samopędni rdzenni zdrajcy? Polski intelektualista ma rodowód raczej dworkowy, raczej drobnoszlachecki, często zdeklasowany. Rzadziej mieszczański, jeszcze rzadziej arystokratyczny (mało tej naszej arystokracji), żydowski ponad proporcję (jedna dziesiąta ludności kraju w 1939). Zdrada intelektualistów jest wobec swej klasy zatapiającej się w glebę, więc w wiejskość, więc w bigoterię i zakłamanie obyczajów. Jest owa zdrada głównie zdradą jawności. Tylko wspólny wróg (najeźdźca) i tylko dziecinne święta (Gwiazdka) nas zespalają raz po raz, w ceremoniale i mowie. Co do reszty, w pokojowych czasach i zmiennych okolicznościach zdrajca-intelektualista zachowuje się nieufnie: nie jest po to, by oklaskiwać, ale po to, by wytykać palcami. 78 Zaułek pokory Dlatego powojenna zdrada intelektualistów u początku PRL rozszczepiła ich na dwoje, robiąc tyle szkody: byli zaiste diabelską zabawką, bo swoim zdradzającym argumentem zakażali innych, nie mających do niczego innego dostępu. Ogłuszali, choć ja o tym wiedzieć nie mogłem, mnie. Niezupełna to prawda - jak chciałby kostyczny, nudny i (przepraszam) ograniczony Gustaw Herling-Grudziński - że z lichego strachu. To nie Bierut i Berman śledzili, co oni robią, mówią czy piszą. To oni, czujne psy, węszyli, co myśli, ogarnia i czego chce Bierut. Z woli nieprzymuszonej, i umysłu nie tyle zniewolonego, co wyzwolonego do niecnoty pisali „Obywateli” czy „Partię a twórczość pisarza”. Ocknęli (ocyknęli) się, gdy przestało być tak zdecydowanie, przygodowo, tak nowo. Zaryzykowali tym, co mieli dla siebie najcenniejszego - karierami, ale też po to, by kariery te zabezpieczyć wobec moralnych nawrotów, z rzadka bowiem indywidualnie, raczej grupowo, w trzydziestu czterech, w konklawach, gdzie miał powstać consensus antyrządowych głosów. Kogo, kiedy i jak zdradził Miłosz, ambasadzki (i to w USA, co dowodzi sporego stopnia zaufania) urzędnik, uciekający do paryskiej Kultury, kogo zdradziła Szymborska - kolejna noblistka - porównująca komunizm do ogrodu, a Stalina do Nowego Adama? Kogo zdradził Herbert, gdy opluł ich, to znaczy nazwał, po dziele i nazwisku, w zachodniej gazecie? Kogo z marszu zdradził Mickiewicz, skoro też i Towiańskiego, mimo że ów mu nawet nastręczył nałożnicę do domu, rudą śpiewającą Dzienniczek zdrajcy 79 Żydówkę, Xawerę Deybel, z którą pan Adam spłodził, obok dzieci Celiny - dzieci? I wszyscy chowali się, kotłowali razem? Kogo zdradzał, przyjmując spowiedzi członków i członkiń swego koła? Kładąc ręce na ich głowach i piersiach, rozgrzeszające? Zawsze tylko Boga, złego Boga, rządzącego złym i wyciemnionym światem. Wśród nich, zdrajca Towiański był najprostszy: zdradził Kościół, „racjonalizm”, moralność. O ile klarowniej od reszty mistycznych teozofów działających na niwie (na grudzie) polskiej: Hoene-Wrońskiego, Cieszkowskiego, Trentowskiego czy Liebelta. Trzeba się cofnąć do Tadeusza Leszczyca de Pankrakiewicze Grabianki, który z Awinionu na Podole przeniósł w 1770 swą sektę Narodu Bożego albo Nowego Izraela, by znaleźć oryginalność świecącą nie tylko światłem zapożyczonym, albo ewidentną wariacją. Bardzo niewiele jest w polskim myśleniu, wbrew pozorom, monomanii interpretacyjnych, tłumaczenia wszystkiego jednym powodem, niejako obsesyjną przyczyną. Jakby na naszym gruncie, w tym krajobrazie, pod tym lotnym niebem, zgoda w ustaleniu te-oremu przyczyna-skutek była spójnie niemożliwa. Trzeba było, by duża masa ludzi się wyobcowała, trzeba było emigracji, by mistycyzm, pomieszany, ale godny uwagi, na chwilę zatryumfował. Ja rad jestem z tego: za mało jesteśmy uczuleni na abstrakt i spekulację, za mało wentylujemy nasze mózgi ćwiczeniami w dowolności, co z kolei obniża, zaniża, uprostacza nasz katolicyzm, jak i jego niezdarną alternatywę: powrót do pogaństwa („Zadruga”), nieuchronnie zaniżając go do chłopskiego zabobonu i chłopskiej upartości. 80 Zaułek pokory Wiem coś o tym, będąc między wsią, choćby mętnie omaszczoną z „kaganka oświaty”, a dworem pańskim, literackim, jaśnie oświeconym, gdzie każdy (a było ich dużo) żył indywidualnie, inaczej, a przecież szlachetnie, i w końcu - inteligencko. I każdy co innego zdradzał. W końcu wszyscy moi się z tego gniazda rozpierzchli, bo byli uzdolnieni, czym być trudno w pośród katastrofy umysłowej wsi polskiej, tej samej, co w 1863 wydawała zaborcy szlacheckie partie, lub łapała na granicy tych, co się za kordon przedzierali. Z jaką myślą przybył z Londynu wiejski eks-premier Mikołajczyk? By co? Nic prawie. Ratować przed sowietyzacją, czym? Czy tylko dopchać się - tu i tam do brogu? Jak Witos, do władzy? No tak, zgoda, ale kto wieś polską taką uczynił, niezdrową, nienawistną, jak nie szlachta właśnie? Kto przez tyle wieków udawał, że u nas wolność, rzymskość, demokracja, prawo, że Polska miodem i mlekiem płyną-ca? Rzymskość, tak, w tym sensie, w jakim Rzym stał, marmurowy i w togach, na masie niewolników, z którymi obywatel czynić mógł, co chciał, lub niemal. Wystarczyło zapłacić. Za polskiego chłopa, duszę, dym, wystarczyło zapłacić. Za jego pracę w Europie najdłużej -do 1864 - wymuszoną. Za jego zdrowie, rozum, edukację - nic. Za jego życie, gdyś zabił, trefnych parę monet złotych. A przecież niełatwo powiedzieć, kiedy - w feudalizmie - wyonaczyło się pierwsze rozumienie polskości. Legendy były o śmierci złych króli (Popiel), a pierwszym -przez aniołów wybranym - kniaziem był Piast (piastun) Dzienniczek zdrajcy 81 Kołodziej (chłop). Potem „polski” w świadomości wieśniaczej, niewolnej i zaharowanej, zamuliło się do zaniknięcia. Czy pojęcie to obudziło się wokół Krakowa, za Kościuszki? Gdy targnęli się, nagli patrioci, na trzech zaborców na raz, z kosami? Czy raczej w zamian za jedyną obietnicę dla nich ważną, za ziemię, jak później, w PRL, robotnicy będą się targać na władzę za brak kieł-basy? Witos stał się poplecznikiem rządu narodowego wobec sowieckiego zalewu 1920 przede wszystkim dlatego, że zwycięstwo komunizmu oznaczało nacjonalizację ziemi, czyli wywłaszczenie, śmierć własności prywatnej. Drugi paradoks: to przez zachowanie w znacznej mierze własności prywatnej nad ziemią, chłopstwo polskie uratowało PRL przed poważnym głodem i poważ-niejszym komunizmem, i dało Kościołowi trampolinę do sięgnięcia po władzę rzeczywistą. Po czym polski komunizm przegrał z Watykanem. Kontynuując listę zdrajców, jakże zabawne, ijak pouczające są „Dzienniki” Tadeusza Bobrowskiego, wuja i opiekuna Conrada Korzeniowskiego, pisane w kresowych włościach, skąd młody Józef uciekł, z suchego (mickiewiczowskie „wpłynąłem na suchego przestwór oceanu”) na wodny ocean żeglug i mitręgi marynarskiej w obcych służbach. Te „Dzienniki” bowiem, zdradzieckie, to jedna plotka. Złośliwe, dociekliwe, pamiętające, zainteresowane, raportujące o każdym - i każdej - napotkanym, i wszelkiej zasłyszanej anegdocie. Inteligentny, zamożny, społecznie czynny Bobrowski, utrzymujący zamorskiego oczajduszę, był - jak każdy właściwy inteligent - zdrajcą 82 Zaułek pokory swojego klanu, kasty, grupy, swoich ziomków Zdrajcą jednak nie tylko kawiarnianym (tradycja podpłocia każe tylko tam wyjawiać prawdę), ale socjalnym, a więc i politycznym, podczas gdy znakomita większość z nas woli historykom ofiarowywać kraj bez biografii, bez wiedzy innej niż oralna, trybalna, wioskowa, o naszych Doniosłych, jak i o naszych Pociotach. Gdy w „Litym borze” z zaciekawieniem opisałem paru naszych zdrajców w autentyczności ich zachowania, zostałem przez miarodajną kulturalną społeczność wyklęty, jako zdrajca właśnie. Jak to, chowałem się wspólnie, w ich domach przyjmowany, i oto jak kalam to ciepłe gniazdo? Obraza wiejska zalęgła się w mieście jak świnia hodowana w wannie Nowej Huty, obraza konwenansu ibigoterii, obraza zakłamania, obraza o rzeczywistość. Nie przymierzając, Lubeka obraziła się (na dziesięciolecia) na Tomasza Manna za „Buddenbroo-ków”, gdzie co ważniejsi mogli rozpoznać siebie, Dublin na Jamesa Joyce’a za „Dublińczyków”, Sauk Center na Sinclaira Lewisa (pierwszego amerykańskiego noblistę) za „Main Street”, przyjaciele i krewni Czechowa bez przerwy na niego za to, że opisywał ich wprawdzie ich czynów, postaw i charakterów. Po co prawda? Otóż tylko prawda pozwala na proste odpowiedzi wobec pytań z pozoru skomplikowanych: skomplikowane jest życie. Prosta odpowiedź rozjaśnia ciemności, jest więc diabelska: lucy-fe-rująca. Ale też: Czechow lubił swych opisywanych, chciał się z nimi nadal przyjaźnić. Opisywanie nie jest sądowa-niem. Ze szczególnym napięciem staram się spisać swo- Dzienniczek zdrajcy 83 je uchybienia, złe czyny, omyłki, obsesje. Jednym z zadań jest móc lubić swoje życie: nie wyobrażam sobie, jak mógłbym lubić życie zafałszowane. Rozdwojenie przebiega nawet przez zdradę: są zdrajcy a zdrajcy, zależy co i kogo się zdradza. Conradowi zarzucała Orzeszkowa, że zdradził język polski, więc naród. Mój ojciec, zdrajca swej ufnej i idealnej przeszłości, po mundurze wdział ideowe szatki ślepego: wylazło z niego zawsze mnie zdumiewające okrucieństwo. Pokusa zła wspólnego, kolektywnego, w którym się bierze udział, i którym się, dzięki intelektowi, powoduje, pokusa, która w encyklopedii sowieckiej pozwalała podać w haśle inteligencja: „zdolność do adaptacji”, rozgrzeszenie kolektywem, masowością, te cechy totalitaryzmu wspólne chrześcijaństwu („zabijcie ich wszystkich, Bóg rozpozna swoich” biskupa północnej krucjaty na łagodnych -gnostycznych - katarów południa Francji, na ich słodką i ascetyczną cywilizację, na ich poetów, na ich króla, na ich „doskonałych”), faszyzmowi, komunizmowi, zezwala na cnotę nowobrutalności, na historyzm i jego „konieczność chwili”. Himmler, gdy przemawiał do zarządców obozów koncentracyjnych, zaklinał ich, by zaryglowali w sobie odruchy ludzkie i moralny wstręt wobec obowiązku okrucieństwa, i dziękował im za to, że ten najcięższy trud wzięli na siebie: ktoś musiał. Wybrańcy. Byli aniołami nowego czasu, czyścicielami, oprycznikami Iwana Groźnego z miotłami na plecach, głowami psimi oderżniętymi i uczepionymi u siodła, SS--manami. Cena rozdwojenia? Cena zdrady? Mój ojciec opłacił się suchymi połaciami milczenia, niewyrażania 84 Zaułek pokory talentu, niepisania. Choć sumienie w nim żyło takie, że nie napisał jednego socrealistycznego kłamstwa -w swej prozie. Opłacał się po conradowsku, już zdradzając swą nową ideologię i umykając w rzeczy egzotyczne, dziejące się w dżungli wietnamskiej czy podczas podróży przez Francję. A potem już to jedno - ucieczka - mu zostało - bo zwichnął sobie pióro, gdy wywichnął charakter swej lojalności: jest dobro w tradycji, nie wolno jej uszkaradniać, gdy to uczynisz, pozostanie ci gruz (Żukrowski) albo zmykanie. Ostatnią książką mojego ojca była „Ucieczka do Afryki”. 4 Ryba, co je owoce Jest taka ryba. Rodzi się jak wszystkie ryby, bez woli ni zamiaru rodzenia się bardziej tu i teraz, niż tam czy wcale. Pływa wraz z innymi rybami w amazońskich rzekach, mętnych jak kakao i rdzawych jak skórka dziennych nietoperzy Tyle, że zjada owoce. Nurt podrywa drzewa dżungli, owoce wpadają w wodę, tropikalne owoce, nadgniłe od dojrzałości, ciężkie i soczyste. Ryba wywęsza je (wszyscy mamy węch: już plemniki kierują się w ciemności żeńskiej do jajeczka węchem) lub spadają jej pod pysk, na głowę, i karmi się nimi. Dzieciom co za owoce po-dajemy? Mnie jakimi owocami karmiono? Teorie wychowania zbiegają się z wolna, po latach sporów, by na dziś wnioskować, że w relacji geny/wychowanie przeważającą siłę stanowi dziedziczność. To, co biologicznie wynosimy z rodziców, praszczurów, rasy, środowiska, języka, odruchów na co dzień. Edukacja może to skłonić, podkopać, zbrutalizować czy rozcień-czyć, dorafinować czy ukrócić, nigdy zabić. Ja ze zdumieniem wpatruję się w dzieci, które lubią chodzić do szkoły, doczekać się nie mogą końca wakacji, poniedziałkowego ranka. Pamiętam ssanie w dołku i panikę niedzielnego wieczoru, marzenie, by poniedziałek nie 88 Zaułek pokory nastąpił, by szkoła spłonęła, nauczyciel zachorował, sczezł, sobie poszedł. Byłem w różnych szkołach w róż-nych krajach, zacząłem od pierwszych klas w Paryżu, potem w Pradze, Warszawie i znów w Paryżu, wszędzie było tak samo. W Pradze uczył mnie przez jakiś czas prywatny nauczyciel: rodzice nie chcieli, bym przerwał francuską edukację (rozdwojenie), a komuniści zamknęli Instytut Francuski i jego klasy. Był to czas pokazowych procesów i gwałtowności, Gomułki w Polsce, Rajka na Węgrzech, Slansky’ego w Czechosłowacji. Było ciasno i czerwono, czerwień w spektrum barw najbliższa jest czerni. Było czarno. Co dzień stałem w oknie swego pokoju na pierwszym piętrze willi w Dejvicech i śledziłem, czy aby poza ogrodem dziś pan Garreau, idący od tramwaju tam w dole, się może nie pojawi. Choć raz by się nie pojawił. Pojawiał się zawsze, póki go nie usunięto na powrót do Francji, a ja nim zacząłem chodzić do Ambasady na tak zwane komplety. Gdy posadzono mnie w ławce siódmej klasy szkoły TPD nr IX w Warszawie, przeżyłem okres terroru. Nie znałem rosyjskich bukw, a oni, moi koledzy, przerabiali je od dwu lat: moim rodzicom to do głowy nie wpadło. Naukę o Konstytucji, czyli indoktrynację komunistyczną, prowadziła fanatyczna (dziś powiedziałbym: histeryczna) ZMP-ówka, uzyskująca sobie tylko wiadomym sposobem lodowate napięcie i trwożną nieruchomość sparaliżowanej strachem klasy. Strachem przed czym? Terrorem czego? Wyrzuceniem ze szkoły, już wtedy? Dlaczego tak przerażające wydawało się nam dzieciom Ryba, co je owoce 89 wpisanie przez nią złych słów do dzienniczka ucznia, szarego, leżącego na każdej ławce przed każdym z nas? Reszty lekcji nie rozumiałem. Do matury oszukiwałem z chemii, fizyki, matematyki, na pamięć wkuwając nieprzydatne, nieprzystępne formuły. A przecież: tlił się we mnie, jak to u niektórych z nas, zmysł (chochlik) filozoficzny, rozchylała przepaść metafizyki, skoro w jednym, oślepiającym a ciemnym błysku podejrzałem podważal-ność cyfry 1. Co to jest jedyność, jakie ma granice, jak się roztapia w całości, w całości czego? Zagadnąłem nauczycielkę na korytarzu, popatrzyła na mnie jak materia-listka na duchownego, z podejrzeniem i obcą pogardą. Miałem, filozof, dwanaście lat. Lubiłem polski, bo go rozumiałem. Bezwiednie wyniosłem z domu polszczyznę jasną i poprawną, a pisanie -zawód pisania, zajęcie pisaniem (nawet gdy się nie pisze) - uprawiane przez mojego ojca, oraz większość jego znajomych i przyjaciół, uważałem za codzienność naturalną. Ojca, wtedy jak i później, nie interesowało, co ja piszę. Raczej z niechętnym zniecierpliwieniem przyjmował do wiadomości, że piszę w ogóle. Jakbym mu tym przeszkadzał w jego borykaniu się z literaturą, i z czasem, w którym miała - mogła - powstać. Ze szczeblami inteligenckiej kariery, ze słusznie wyambi-cjonowanymi nagrodami. Z cienką grą między conradowską etyką osamotnienia i wierności dla tonących ideałów („Ostatnia Europa”), męską odwagą wobec hi-storyzmu i jego dżungli („Rzeka Czerwona”), dorosłymi klęskami politycznymi, miłosnymi i łowieckimi („Go- 90 Zaułek pokory dzina Tygrysa”), gdy już można było klęski przyjmować, i pisać o nich, to znaczy gdy zabrakło ideologii wymagań. Do końca ojciec właściwie nie czytał tego, co pisałem, i do końca uważał się za zawodowca, a mnie za amatora. W co mi graj, skoro zawodowiec skazuje się na zawodowe podobania się i przypochlebstwo, skoro wykonuje numer, za który musi być popularny pod groźbą utraty statusu zawodowca, a amator to ktoś, kto nawet publiczności nie musi posiadać, może tylko garstkę osób, w tym co robi zakochanych. Potem mózg w szkole zaczął wichrzyć. Gorset sztywnej banialuki, którym miano nas ugorszyć, uwierał coraz głupiej, ale w jakiś sposób dorozumiewaliśmy się, że dotykamy, przez ciasnotę, kłamstwa? Nie umiem wyjaśnić. Jak trafialiśmy do czytelni przedwojennych książek, prowadzonych przez schludne i chude stare panie w tandetnych mieszkankach, to głodne wczytywanie się w egzemplarze wytłuszczone i nic a nic ideologiczne, przeciwne (tego nie było wolno), ale choćby o Indiach, choćby o Szkole Orląt, choćby Kiplinga, i Conan Doy-le’a i Mayne Reida i Jacka Londona, i Aleksandra Dumas’a, i Kochanków Wielkiej Niedźwiedzicy. Inny świat, inna rozmowa, inne myślenie. Rozległość i smak, łatwe zawiłości wiedzy i przygody w odróżnieniu - jeszcze nie porównywaliśmy - od tektury i betonu i potrzasku nudnej warszawskiej edukacji. Kultura się przeciskała w zakneblowany świat swymi najskromniejszymi ścieżkami, mackami tego, co dziś nazywamy masowe, a wtedy było elitarne, bo mało któremu dziecku Ryba, co je owoce 91 przychodziło na myśl czytać w ogóle, czytać nie z musu to, co zadane, czytać, by czytać, czytać, by się dowiedzieć. Z tych powijaków taki się wylęgi naturalny obyczaj, że książek musieliśmy szukać w coraz mądrzejszych miejscach: tamte zostały wyczytane do dna. Zamiast do szkoły, w końcu szliśmy wagarować do Biblioteki Narodowej. Z głupkowato sfałszowanymi uczniowskimi legitymacjami, po osiem godzin przesiadywaliśmy pod wysokim szklanym sufitem, w szarojasnym świetle sprzyjającym czytaniu. Bibliotekarki tu też nie były młode, i patrzyły na nas przez palce, z cichą aprobatą. Pęd nasz był bez motoru, czy raczej: motor był utajony. Nie z ambicji, z natury rzeczy. Inteligencja, ciekawość, przyjemność, wypieki światów nieznanych były potwierdzeniem samego siebie, bo wtym nieznanym wszystko było zrozumiałe, wszystko znajome, olbrzymie morze nie do wyczerpania, anihilacja nudy, gołosłowia, zimnej egzystencji narzuconej, współ-życie zamiast samotności, tak, o to chodziło. Był to bezinteresowny zachwyt, a już wiedzieliśmy, że nielegalny. Więc to, co zachwycające, nie mogło być legalne i trzeba było oszukiwać, rozdwajać się, czarować. Nasze wtajemniczenie było Jeźdźcem Bez Głowy, naszym przewodnikiem Tropiciel Śladów. No i były książki w domu. Te dedykowane towarzyszowi, nowsze, i te, które przenieśli rodzice z okupacji, gdzie czytali zachłannie klasyków, bo był czas na to. Całego Anatole’a France’a, „Żywot Henryka Brularda” (Stendhala), którego delikatne a kapryśne rozproszenie i sentymental- 92 Zaułek pokory ne sobie pobłażanie ojciec wswoim rozdwojeniu lubiłnaj-bardziej. Były to opasłe tomy za trudne dla mnie, strzelałem w ich twarde okładki śrucikami z wiatrówki, a rodzice zbyt rzadko je teraz z półek wyciągali, by się zorientować. W tym czasie PRL-owskim rodzice właściwie prawie nie czytali. Ojciec raczej na bieżąco, to co kon-kurencja pisała, a matka - kryminały, których nieprawdopodobna ilość zastawiła wszystkie biblioteczne półki. Skąd więc, jak szukałem, co czytać należy, co przynosi, co jest warte? Gdy miałem piętnaście lat, i byłem po uszy zakochany w ślicznej Ewie Tuwim - myślę, że była to moja miłość najsilniejsza, bo pierwsza, jedyna, od której dosłownie mdlałem - przeczytałem u niej w Aninie, w szczęśliwej willi, w której spędzałem lato, „Wojnę i pokój”, sie-dząc w ubikacji, bo tak mnie rozwolniło zeżarcie kilograma niedojrzałych wiśni. Było to olśniewające przeżycie - nie, nie wiśnie, lektura - bo po raz pierwszy przeczytałem nie tyle przygodę, co punkt widzenia na świat. Było to przejmująco bliskie przeżycie też dlatego, że Tołstoj zachował dziecinny, więc najzupełniej zmysłowy, otwartooko zmysłowy sposób postrzegania. Ta zmysłowość jest miłosna, aja żyłem w miłosnym, zmysłowym wyostrzeniu, po raz pierwszy. Jedynie Tołstoj potrafił dać w literaturze to wrażenie „pierwszego razu” nie podrobione, a przecież tylekroć poprawiał, rozpisywał, przerabiał, torturował swe manuskrypty! Gdy się wejrzy w jego pracę, widać jednak, że cały wysiłek szedł w stronę uprozowania, rozbicia ładnych rytmów, aliteracji, uzyskania takiej powierzchnio- Ryba, co je owoce 93 wej chropowatości, by każde słowo było jak kamyczek (scrupulus) przeszkadzające, a całe zdanie jak piarg zatrzymywało się w zębach i nie pozwoliło się po sobie prześlizgnąć. Tak przecież się żyje. „Wojnę i pokój” czy wyjąłem z biblioteki pana Juliana, czy z półki, zza matki kryminałów? I dlaczego? Czy to ten sam instynkt, który niektórym pozwala nieomylnie wybrać w restauracji najlepsze danie w niezrozumiałym menu? Z długaśnego artykułu w gazecie wyłowić jednym rzutem oka jedyny ważny akapit? Po trzech zdaniach w otwartej książce pojąć, czy jest dobra, i na ile? Więc chyba tak książki otwierałem. Może szukałem „kawałków”, może chciwy byłem erotyzmu wyrażonego, jak szukałem nagich kobiet w albumach o sztuce, może sam nie wiedziałem? Ale to czytaj ąc Stendhala doznałem, szesnastoletni, prze-szywającego elektrowstrząsu, bo po seksualnym świecie losów Tołstoja, i ich zmysłowej, białoskórej, naturali-stycznej nieprzejrzystości, otwarły się szybkie, krótkie, porywiste drzwi do skrótu i nerwu trybu dzisiejszego. Współczesność Stendhala jest porażająca: psychologizm ambicji, klęska stawania się, skazanie na szafot, parwe-niuszostwo romansów: rozdwojenia, które zacząłem czuć wokół siebie jak i w sobie, „obcość” wyrzuconego w świat, a nie - jak u Tołstoja - organicznie w świecie wzrastającego. Ta nić wiodła dalej, do Conrada, Hemingwaya, Prousta i jego katedry zawalających się snobi-zmów, jego Sodomy i Gomorry gnilnej pederastii, starzejącej się w wojennym ogołoceniu złudzeń, do Kafki, który opisał naszą bezbronność historyczną, jak i naszą 94 Zaułek pokory ontologiczną bezbronność, bo jesteśmy owadami o cienkim splocie bolesnej duszy, do Camusa, który w obcym złym świecie widział rationale dla obojętnego zabijania, jak i mitotwórstwo postaw heroicznych u mężczyzn, dających sobie radę bez Boga, w ekstremach swojej rzekomej wolności, jak i w czyśćcowym oskarżeniu własnych sumień. No ale to, to on wyciągnął z Dostojewskiego, to znaczy z przeszłego czasu, kiedy to ludziom (inteligentom) się arogancko wydało, że otwarła się przed nimi (pod ich nogami) arystotelesowska „przepaść” wolności, i co z nią począć dalej? Tyle, że to francuska brednia. Camus ich opisywał z zachwytu, Dostojewski z przestrachu. Gorączkowy tłum pana Fiodora, jego absolutny słuch na nędzę i poniżenie, na wolę szlachetności w niecnym świecie, jego jadowite a nieprzeparte poczucie humoru, zgrywy, kryminalne zacięcie jego anegdot były (i pozostały) dla mnie najżywszym upostaciowaniem tego, co się z nami w tej cywilizacji dzieje: ona swój najgęstszy kształt przybrała w jego głowie, jakby jego głowa wypchana była gazetami, a z gazet wysysała sedno, sprężyny, syntezę, skrót i lubość rozczytywania kto co z kim zrobił w obliczu cierpiącego Boga, tego Boga, którego nie ma wcale (są minimalne serafizmy i mżenia svedenborgiańskie) u zaaferowanego Balzaca: zaś katalogów pana Honoriusza tak czy owak nigdy nie umiałem przeczytać. Tomasz Mann, tam gdzie rozdwojony jest pomiędzy gorzką i skrytą wiedzą o swych inklinacjach seksualnych, wpi- Ryba, co je owoce 95 saną w schyłek przyzwoitej kultury świata, a profesorskie kulturotwórstwo, i tam gdzie (w „Esejach”) służy innym pisarzom, tam gdzie spełnia dług skromności wobec swojej formacji, a nie tam gdzie wie wszystko na każdy temat („Józef i jego bracia” czy, pożal się Boże, panegiryk niemieckiej wojowniczości i Cesarza Wilhelma II - „Rozważania apolitycznego” - bo i takie popełnił, swe „Wojny z zadufkami”), gdzie sam siebie naucza. Rozdwojenia. Rozdwojenia pochwytywałem coraz wyraźniej: w klasie, w której tyle trzeba było udawać, by dowiadywać się tajnie swego, rozdwojenie wśród dzieci: Eryk Infeld, główny antagonista moich lat wTPD IX, syn fizyka, który pośrod-ku lat stalinowskich „wrócił” do PRL, by co przynieść naszej wasalnej nauce atomowej, skoro uciekł z Ameryk od samego Einsteina? Z przekonania, jak Klaus Fuchs, czy Rosenbergowie? Był dygnitarzem, jego syn był dygnitarzem klasowym. Był Eryk też jadowity, miał podłość w charakterze. Został przewodniczącym klasowym, potem szkolnym ZMP, na miejsce koleżanki Fiszbajn, która zwoływała przeciwko mnie zebrania, na które „wychowawca” Harczuk, nauczyciel historii, przychodził okazując młodzieżową legitymację, by pomóc mnie oskarżyć o „zło klasowe”: do dziś nie wiem, czy chodziło o zło, czyli powiewy innego myślenia - siłą rzeczy, choć bezwiednie - się wyzwalaj ącego w szkolnym pomieszczeniu, czy o zło mojej kasty społecznej, przecież wtedy w pełni kola-borującej? Coraz rzadziej przychodziłem do szkoły, i nie uczyłem się tego, co mi zadali. Oczywiście wyszło to na jaw. Za- 96 Zaułek pokory dawałem niepotrzebnie głupie pytania, i wypisywałem niepotrzebnie głupie odpowiedzi. Gdy przekornie koleżeństwo wybrało mnie do klasowego zarządu ZMP (byliśmy w ZMP wszyscy, nikt nie pytał, czy chcemy czy nie chcemy: mnie trzynastoletniego obdarzono czerwonym krawatem i zieloną mundurową koszulą za to, że byłem po siódmej klasie „przodownikiem nauki”, czyli tak sterroryzowanym, że poruszającym się - czy raczej trwającym w katatonicznym znieruchomieniu na baczność - jak mechaniczna kukła, a stan ten, lęku, bo pamiętam dobrze, połączył się mostem z gorszym strachem Lwowa i okupacji, śmiercią mojej siostry i rozstrzeliwaniami pod ścianami domu, w którym w oknie stawałem, i z pobłażliwie ratującymi moją ładną matkę SS-manami, a tych tak się bałem, że gdy w Szklarskiej Porębie w 1946 roku znalazłem w krzakach na wycieczce czarną czapkę oficerską z trupimi piszczelami w dość dobrym stanie, dostałem ataku histerii nie uleczalnej przez wiele tygodni, a dalej - czy w ogóle - to do szesnastego roku życia moczyłem łóżko w nocy, bo nachodziły mnie koszmary stale te same, tak we mnie wżyte, że gdy w - rzekomej - dorosłości zobaczyłem film Felliniego „Giulietta od duchów”, i w nim dwu oficerów SS przechadzających się nocną mokrą i wybłyszczoną ulicą, tak samo i takich samych, jak ci tamci, musiałem wyjść z kina), urządzałem (obowiązkowe) zebrania, na których opowiadałem, co wiedziałem o Francji, albo wróg mój, Infeld, opowiadał o Kanadzie, gdzie się urodził. Oczywiste było, jak prędko zostałem z zarządzania „zdjęty”: w ramach uzdrowienia (sanacji) ideologicznej Ryba, co je owoce 97 klasy IXa (z językiem łacińskim) trójka aktywistów z zarządu szkolnego, z koleżanką Elżbietą Czyżewską w składzie, przybyła nakazać zebrania kształcące w marksizmie. Byłem do szesnastego roku najmniejszy w ławkach, najdrobniejszy, najchudszy Byłem też jednym z najmłodszych. Nie znosiłem przemocy, brutalności i chamstwa w żadnej postaci, szantażu, bicia, znieważania, zniewalania, no i sportu. Ale dlaczego nie znosiłem drużyn, kolektywów, sztafet, grup, kolonii, zajęć wspólnych? Okrzyków, salutów, wart, apeli, mszy świętych i nie-świętych, ceremoniałów, partii, religii, zebrań, fet, upodabniania się? Duszne obrzędy, na które mnie prowadzała moja wiejska babka, karne spędy ZMP były oczkami jednego łańcucha, więzieniem dla mojego ja, dla mojego poczucia swobody i wczesnej odpowiedzialności za siebie. Czy ja wiedziałem, że wpisuję się chcąc nie chcąc w tradycję „etosu wolności” sformułowanego - wymyślonego - przez Greków? I że będę za ten etos płacił później tyle, ile ciemiężyciele będą - mszcząc się - wymagać, od wtedy do dziś, czyli do skraju? Dziś mogę to napisać, bo wiem, jak napisać, że żyjemy, my europejscy Polacy, w dwu skonfliktowanych tradycjach myślenia: greckiej, stawiającej nas w świecie wolności indywidualnej, ale też życia w „polis”, mieście, społeczności, rynku, i żydowskiej, stawiającej nas w niewoli u Bóstwa jedynego, religii „jedynie słusznej”, w zajadłości „jedynie skutecznej”, w okowach podległości bardziej niż obywatelstwa. 98 Zaułek pokory W tej zapożyczonej mitologii czujemy się rozsierdzeni na tych, od którychśmy ją ukradli. Jak każdy niewdzięczny dłużnik, jak każdy fałszerz, jesteśmy niena-wistnikami. A nie trzeba, nie należy, nie wypada. Nie pohańbiaj, nie rań, nie kalecz, nie odbieraj. Rezultat? Jak w większej części naszego tematu, rozdwojenie. Nie teoretyzowałem tego, nie umiałem nawet wiedzieć, że myślę, ja w tych komunistycznych klasach, że dobre jest tylko co otwarte, czyli liberalne, wieloznaczne, że żadna religia, żadna ideologia, żadna moda, żadna jednoznaczność nie mają być obowiązkowe. To takie proste! Obowiązująco i dobrowolnie mogą być przyjęte reguły gry, jak w sporcie właśnie, piłce nożnej czy tenisie stołowym, by zapanowała wśród grających możliwie najłagodniejsza atmosfera. Prawdom wojującym i zniewalają-cym wolno jedynie być opiniami. Celem winno być zachowanie czystości swej intencji, czystości celu, nie czystości ślubowań; droga i jej nabytki, w wypadku mojej rodziny, przez literaturę, malarstwo, muzykę, film, znaczy przez sztukę. O, jak wcześnie rozumiałem (jak rozumiem), że warunki ku temu nie są idealne! Planeta jest nieprzychylna, zimna lub wyprażona, trzeba się ubrać, nakarmić, zapewnić sobie stałość dochodów, obronę przed chorobą, broń przeciwko mordercy. Nie wiedziałem, że chcę się ubrać w platońską filozofię dobroci, ale już uczyłem się utajnienia, myślenia dla siebie samego: więc rozdwojenia, i, jeśli trzeba, zdrady. Nie, nie alienacji. Alienacja jest złym Marksowskim (Heglowskim) słowem, zakładającym społeczeństwo ja- Ryba, co je owoce 99 ko model jedynie słuszny, z którego się wariat czy nieszczęśnik psychospołecznie wyłamuje. Wiadomo, co z takim zrobić: albo w kajdany go, na Sybir, do szpitala dla wariatów, gdzie go chemicznie uzależnią, zgłębią, ujarzmią, albo dać mu Maxima i dopuścić do władzy. Czy ja wiedziałem, że obie formacje, z którymi mi od początku przyszło mieć do czynienia, faszyzm i komunizm, właśnie rozmontowały, za pomocą fekalnego sojuszu tłuszczy z Elitą, kulturę, liberalizm, relatywność, intelekt, delikatną barwność tego świata? Czy Grekom było łatwiej? Gdy Platon - ten, co uważał, że tylko filozofowie mogą być królami - starał się w tej idei pouczyć swego adepta, tyrana Dionizjusa z Syrakuz, ów go zakuł w dyby i sprzedał jako niewolnika. Tylko łut szczęścia wyratował filozofa, ale czy mu to przeszkodziło w dalszym myśleniu tego samego? Bynajmniej. Jedno bardzo ułatwiło grecki przełom w myśleniu i kochaniu materii: uliteraturowanie jej tysiącem bogów, bożków i bogiń. Pod tym upostaciowaniem mogli jawniej uprawiać aletheję, nieukrywanie. Mogli wysupły-wać rzeczywistość z otoczek i przelewać ją w swe sumienie, jak i w sztukę. To, w systemach, w jakich żyłem, było niemożliwe. Myślałem młodo i niejasno, a dorośli milczeli lub kłamali, kąsali lub leczyli pogryzienia, należeli do Kościołów, czerpali chwiejne chełpliwe korzyści - lub ich nie znałem. Ich prawda nie była metahistorycz-na, ale historyczna, i co dzień ją czymś stalowym udowadniano. Tyranii należało się bać, a strach ten nazywać miłością. Po ciężkiej, a często bohaterskiej, przeprawie 100 Zaułek pokory wojennej chcieli odzyskać uciekającą młodość, być na jawie, zgodni, przeto musieli wierzyć, by nie kłamać, kłamać, by nauczyć się wiary. Mnie to nie było dane: nie wierzyłem i nie kochałem. Moje drobne dzieciństwo było na pewno pełne miłości, skoro mnie rodzice przez straszliwość miejsc i czasów przenieśli, a raz ojciec mi powiedział wręcz, że gdybym się nie urodził, i gdyby nie musieli się tyle nabiedzić, by mnie przechować, pewnie zginęliby sami. Toteż może - może - dla mojej siostry już tych zużytych sił nie mieli: moi bracia przyszli na świat po wojnie. Wierzę w to, usprawiedliwia to niejako moją obecność, i gdy pierwszy film zrobiłem, zrobiłem go o nich i dla nich. Pod maską, oczywiście, bo sztuka, nawet gdy uprawia aletheję, naturalnie (lub z musu) kroczy pod maską: larvatus prodeo. Jedyną definicją sztuki, do jakiej dotarłem, jest, że sztuka to prawda (rzeczywistość), która robi wszystko, by udawać (by się wydawało), że nią nie jest. Nie jest to intelektualna prawda (te są najczęściej względne), ale prawda - nazwijmy ją tak - artystyczna. Moja rodzina nie jest rodziną intelektualistów: za intelektualistą kryje się koncept ideologa. Intelektualistami w mojej frekwentacji byli Kołakowski, Marleau-Ponty, Sartre, Andrzejewski, Brandys, nawet Zanussi. Teoretycy nie wyzbyci praktyczności, moraliści o wielu twarzach, kochankowie przepływających czasów. Mnie czynna teoretyczność napawa równym niezrozumieniem, co religia Jednego Boga, w którą - w którego - nie wierzę: rozumiem wierzenie, ale nie wiarę. W moim Ryba, co je owoce 101 szlacheckim rodzie od trzech pokoleń przemnożyli się pisarze, poeci, dramaturdzy, malarze, muzycy: w pokoleniu mojego ojca większość z nich była, przynajmniej przez chwilę, w partii. Mój ojciec swej partyjnej legitymacji nie oddał (nie rzucił) do końca: komunizm polski rozkruszył mu się pod nogami, legitymacja w biurku wyznaczyła przynależność do czegoś, czego nie ma: do Niczego. Zajmujące, że teoretycy Big Bangu, kosmicznej eksplozji tworzącej świat, wywodzą ją ex nihilo: z Nicości. Niczego nie ma, bang, i oto jest, co jest. Jeżeli skleić to z myśleniem religijnym dziś obowiązującym w polskiej szkole, uzyskuje się zdumiewającą ciągłość równania: coś z niczego, czyli z Boga, a skoro Bóg jest stwórcą wszystkiego, ze sobą włącznie, to Bóg jest Nicością, a jako że Nicości Bóg nie mógł stworzyć, bo to antynomiczne samo w sobie, więc nie mógł sam stworzyć siebie, co pokrywa się z agonalną intuicją filozofów, że istnieje zależność, totumfactwo, czy może wręcz identyfikacja pomiędzy Bogiem a Niczym. Warszawską szkołę opuściłem na spalonym: było powszechnie przyjęte, że wyrzucą mnie z niej, i usuną z ZMP, co w ówczesnym czasie znaczyło wilczy bilet, niepójście na uniwersyteckie studia, gdzie i tak za inteligenckie pochodzenie mało miałbym punktów na wstępie, i musiałbym tych bronić nadzwyczajnym panowaniem nad wiedzą obowiązującą, której nabrałem w stopniu niedostatecznym. Szczęściem, ojca wysłano do Paryża na powrót, do tej samej ambasady, i odkryłem kino. To znaczy, po ekspedycjach z babcią, potęgi fil- 102 Zaułek pokory mów doznałem - poczułem - gdy przestałem chodzić na byle co, i z przypadku kupiłem bilet na „Hamleta” Lau-rence’a Oliviera w warszawskim kinie Polonia. Wróciłem w stanie nieprzytomnej egzaltacji, omal koszmaru sennego, tyle że ekstatycznego, abstrakcyjnego, bez grozy: świat się rozdarł i rozdwoił na to, co jest, i na studnię oszałamiającego ciemnego światła. Chciałem w nią wpaść, bo jej tajemnica była pod każdym względem lepsza, wręcz nieporównywalna z niczym, co znałem. Nie wiedziałem, że sztuka to szukanie lepszości, nie wiedziałem, ocierając się o „kulturę i sztukę” na co dzień, że taką może mieć urodę, taką dynamikę, taką siłę, jak zakochanie. Magiczny kontur tego wejrzenia przejął mnie powtórnie w „Pokoleniu” Wajdy: nie, nie w treści, której poniekąd nie rozumiałem, ale w rzeczywistości odtwarzanej, jej smaku, zapachu, klimacie, czyli w talencie. To samo w „Popiele i diamencie”, budzącym - wśród partyjnych - sensacje „niezdrowego” typu, jakby dotknięcia owocu zakazanego: pamiętam (było to w Paryżu), jak wysocy urzędnicy bratnich ambasad przyjeżdżali z wypiekami na pokaz do polskiej, że coś takiego w ogóle w „obozie” powstało, i jak to jest możliwe. Chłoszczący książkę i film Mrożek nie dostrzega, że duch wyższy, ten co jest nad mętnymi wodami, objawił się na ekranie w dżinsach, ciemnych okularach, w urodzie chłopaka z WiN-u w ubeckim więzieniu, i w białym płótnie prześcieradła, które się zakrwawia, przyciśnięte do ciała umierającego chłopca z AK. Dolny duch grzebał się w śmietniku historii i pośmiewisku czasów, w których zdradzieckie anioły były wytytłane. Ryba, co je owoce 103 Choć co zdradzali? Zdrajców. Gdy tylko Hitler zerwał pakt ze Stalinem, i Niemcy wzięli się za Rosję, premier samotnej Anglii, najdłużej zażarty wróg komunizmu w demokracjach, rzucił się despocie z pomocą. Tragiczną anegdotą wpisała się w moją pamięć noc, kiedy to wydobyty z sowieckiego więzienia generał Anders czekał w willi przybyłego do Moskwy Churchilla na jedno jedyne, jakże dla tysięcy Polaków w łagrach i na zesłaniu, dla armii, dla wojny, dla kraju ważne spotkanie: Churchill na nie do świtu nie dojechał, bo ucztował ze Stalinem i jego morderczymi klownami, mizdrząc się i przepraszając, że się tak nieładnie zachowywał, popierając Białych podczas wojny domowej w Rosji, rano zaś wybył, odleciał, i tyle go Anders zobaczył. Dlaczego uderzyli na Włochy, w krwawym i bezsensownym skrobaniu się wobec doskonale jeszcze zorganizowanej niemieckiej armii? Dlaczego nie przez Bałkany i ich partyzantki, wiedząc, że Rumuni, Węgrzy, ba, nawet Bułgarzy tylko marzą, wobec początków końca zerwać niemieckie sojusze i przejść na stronę aliantów? Dlaczego hamowali zrzuty dla AK, dlaczego ustawili całą swą propagandę na prosowietyzm, i antypolskość? Aż na to zasłużyło sobie polskie przedwojnie, a potem polskie u ich boku wojowanie? To po co poszli wojować w ogóle, na papierze i naprawdę? O, Polska na Zachodzie odwiecznie wychodzi jak Zabłocki na mydle. Od słodkich trucizn bogatszej cywilizacji uzależniwszy się tysiąc lat temu, staliśmy się echem i małpą ich istnienia, zaś złym duchem własnego przetrwania. 104 Zaułek pokory Więc w Paryżu zamiast do szkoły chodziłem do kina. Nie, żeby kino kojarzyło mi się z kapitalizmem: przeżycia filmowe były wciąż dla mnie, „autorskie”, a jednym z najpiękniejszych był Wajdy „Kanał”, jedyny szekspirowski film polski, gdzie młodość, uroda, wdzięk, jasność skazane są na rewoltującą śmierć pod ziemią, w piekle (Hadesie) nieczystości i odchodów, wobec Historii i Sowietów stojących niewidzialnie po drugiej stronie spokojnej rzeki, wobec rzezi tego wszystkiego, w co wierzyło się tutaj przed ich przybyciem. Drugi był taki film, który mógł ów krystaliczny wymiar osią-gnąć: „Lotna” Wajdy, o koniu, pięknym i białym, w siodle którego ginie każdy oficer, dosiadający go wrześniem 1939. Ale w Wajdę już weszły (wychodziły z niego) artystyczne grymasy i rozbąblenia tak obowiązkowe w naszej sztuce, gdy za sztukę się uważa. Nie, ja w Paryżu pożerałem kino, z którego się mogłem dowiedzieć nie o sobie, czyli rozrywkę. Trzeciorzędne westerny, w których widziałem, jak ubierali się Indianie, i na jakich srokaczach galopowali, i w jakim krajobrazie. Filmy o pustyniach i gangsterach, statkach i Legii Cudzoziemskiej, filmy zgodne z tym, co coraz bardziej wiednie wiedziałem już o życiu, moim życiu: że jest przygodą. Czy nie było przygodą przeżycie wojny we Lwowie, trzech okupacji, tylu śmierci? Przyjaciel Żyd, którego moi rodzice na strychu ukrywali, nie wytrzymał tej ciemności, w biały dzień wyszedł na ulicę, i przeszedł pięćdziesiąt metrów, zanim mu SS-man strzelił w tył głowy z pistoletu, każąc mu uprzednio klęknąć. Ryba, co je owoce 105 Nie zastanawiając się wcale, rodzice wpisali mnie w Paryżu do polskiej szkoły, a właściwie polsko-francuskiej, bo z dwoma programami nauczania, co wystarczyło, by świadectwo maturalne liczyło się jako francuskie, i pozwalało zdawać na ciąg dalszy Ja wiedziałem, że matury nie zdam wcale, więc kazałem się zapisać do internatu przyszkolnego, istniejącego dlatego, że uczniowie byli głównie dziećmi polskich górników z odległego Nordu, czyli północy Francji. Szkołę tę zakładali Goszczyński i Mickiewicz, Napoleon III dał jej uprawnienia zrównujące z liceami francuskimi, a zamknął ją, jako zbędną, PRL-owski kacyk, Gomułka. Ja w kinie spędzałem soboty, niedziele i poniedziałki, noc z poniedziałku na wtorek przesypiałem na rogóżce pod drzwiami mieszkania moich rodziców, a w klasie pojawiałem się we wtorek rano, by wśród tępych, antypatycznych i brutalnych górniczych nieuków przemęczyć się do piątkowego wieczoru. Był to następny etap wychowywania się w tym, co rozumiałem jako moją naturę właściwą, myśląc jeszcze, że wszyscy mamy taką samą: w skazywaniu się na samotność, na „patos autentyczności”, by użyć filozoficznego sformułowania. W zdaniu Kanta „trzeba mieć odwagę, by używać własnego rozumu”, interesujące pozostało słowo odwaga. Myślenie tego czasu było okropne. Przerdzewiałe re-wanszyzmem marksowskim, którego podstawowy polityczny aksjomat zilustrować by można dziejową koniecznością jedzenia odpadków ze śmietnika, zamiast -na obrusie - kawioru i trufli, bo sprawiedliwość się tego 106 Zaułek pokory domaga, albo było - myślenie- zjełczałe stęchlizną egzystencjalną, opiewaniem absurdalności człowieka obcego w obcym świecie, z niedopałkiem w ustach i brudnym płaszczu nieprzemakalnym, pod wieczór, na pustej beznadziejnie zawilgłej ulicy I w obu wypadkach jaskrawy antyamerykanizm, jak gdyby już wtedy przeczuto, że esencją amerykanizmu jest rozrywka, tak obca sowieckiemu łagrowi i europejskiej ponurości. Na tym dobrze wychodziły filmy: w masie były amerykańskie, czyli rozrywkowe, inteligentne jeno w ukryciu. Gdy po maturze dostałem się do szkoły filmowej, na pierwszym roku zszokowałem dwu poważnych swych kolegów, Włocha i Holendra, bo ich na ulicy opuściłem pośrodku dyskusji o etyce Maxa Ophiilsa, by zboczyć do kina, gdzie wyświetlano szmirę o Cesarzowej Austrii, Sissi, z Romy Schneider. Z którą w osiemnaście lat później zrobiłem swój pierwszy film na Zachodzie. Oni, Włoch i Holender, nie zrobili żadnego. Włoch, samobójczy, mały i smutny, w grubych okularach i z abstrakcyjnym wą-sikiem, zginął siepnięty prądem w wannie hotelowej w Karaczi, bo chciał sfilmować mrówkę na emalii, a kabel od akumulatora kamery umoczył mu się w mydlinach. Holender zatonął w kanadyjskiej telewizji, nawet nie jako reżyser, tylko kierownik planu. Zaś na tymże pierwszym roku studiów obejrzeliśmy w kinotece paryskiej (chodzenie do której było obowiązkowe: po trzy filmy na wieczór, jazda do domu ostatnim metrem) piętnaście pierwszych ponurych (znaczy poważnych) filmów Bergmana, które kręcił w wielkiej filozoficznej nędzy inteligenckiego istnienia - niedopałek, płaszcz Ryba, co je owoce 107 nieprzemakalny - zanim zrobił (napisał i wyreżyserował) swój pierwszy cyrkowy. Dlaczego kino? Ja bardzo wyczulony jestem na frywol-ność tragedii, lekkość powagi, drapieżną żywość obrazowania. Niepompatyczna sztuka, która zawiera się w ulotnej smudze dymu nad głową, w zaciemnionej, więc zmysłowej (chichoty dziewczęce, łzy, chrobotanie cukierkami, owo coś pomiędzy seksem, potem a delikatną słodkością, coś miętowego, z podróży, ze śliskości) było zgodne z tym, do czego się wyrywałem, i niczego nie wymagające, ale też, będąc samotny, nigdy nie byłem ambitny, i ambicję filmową musiałem poniekąd udawać. Wiedziałem, jak rozdwojonym jestem człowiekiem, nieposłusznym i nie chcącym pamiętać - i systematyzować - tego, co mi nakazywano umieć, więc wiedziałem, że fatalnym będę studentem. Paryska szkoła filmowa, do której udało mi się zdać po miesiącu obozu przygotowawczego i odsianiu kilkuset dorosłych kandydatów (musiałem złożyć oświadczenie pod przysięgą, że nie powiem nikomu, ile mam lat - siedemnaście), trwała dla cudzoziemców (pięć miejsc) dwa lub trzy lata, zależnie od poziomu egzaminowanego. Udało mi się ją przejść w dwa, przypłaciłem to pneumopatią, czyli zapaleniem płuc, oskrzeli i wszystkiego, co się da w drogach oddechowych zapalić na raz z przemęczenia, bo byłem wciąż wątły i wciąż najmłodszy, pewnie dlatego rodzice mnie przy sobie przetrzymywali. Łódzkiej szkoły bym nie przetrzymał ja, ani w klimacie, ani w długości studiów, ani w paskudzie samego miasta: rzemiosła kinowego nie 108 Zaułek pokory można studiować przez pięć lat, to uzurpacja, a myśleć i tak miałem sam, ze sobą sam. Po czym za pierwszy swój film, „Trzecią część nocy” dostałem nagrodę przyznawaną przez szkołę łódzką - i noszącą imię Andrzeja Munka - więc wyszło na to samo. Frywolność sztuki a powaga myślenia. Po szkole filmowej poszedłem z prawdziwej ciekawości na filozofię, w Warszawie najpierw i na Sorbonie, bo z wielkim domaganiem biła we mnie dziwność zadawania pytań: możliwość ich zadawania. Praktyczni i partyjni (choć hrabiowie) moi warszawscy krewni wybijali mi to z głowy - słusznie, choć nie z powodów, o których myśleli (jako cywilizowani filistrzy nie myśleli wcale: ale to wiejska i lekko zdegenerowana część mojej rodziny). Pytań bowiem na obu fakultetach nie było. Na pierwszym zaledwie podniósł głowę marksistowski rewizjo-nizm, czyli jedyną dysputą tolerowaną (źle) były schola-styczne odróżnienia między młodym Karlem, zajętym pseudoalienacją, a jego dorosłym wcieleniem, które samo siebie nazywało Diabłem. Diabeł umieszczał Zło we właścicielach, a Dobro w proletariacie, którego nie znał wcale. Po zachodniej stronie (jak mogło by się wydawać) barykady myśli, marksizm ten sam, rozpięty nad ciemną przepaścią egzystencjalizmu, jego golizny, jego czekania na Godota, który nie nadejdzie wcale. Samo owo nazwisko ulepione zostało przez Irlandczyka Bec-ketta na słowie God, Bóg, a skoro takowego nie ma, jest tylko - o teologio bez teologii - śmierć. Paskudne czasy, paskudne myślenie. Potem zdałem jeszcze na Nauki Po- Ryba, co je owoce 109 lityczne (by nie obciążać sobą rodziców, zarabiałem jako asystent, i fotografując aktorów, bo to umiałem), ale rychło pojąłem, że elitarny ten paryski Instytut produkuje ambitnych urzędników państwowych, zapewniając im na całe życie status: urzędnikiem się nie rozumiałem, i nie chciałem mieć niczego na życie zapewnionego. Jestem - obserwowałem się ze zdziwieniem i ironią - genetycznie nastawiony nie na żłób, ale na sztukę (i jej zaskoczenia). Z wdzięczną ulgą dowiadywałem się, jak porządkuje ona świat, czyści jego chaos, wprowadza porządek. Dlaczego od małego czytałem? Kiedy znajdowałem czas, podczas męczących studiów, by odkrywać „Ulissesa” Joyce’a, „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta (a właśnie, nad morzem, w rekonwalescencji po ostatnim egzaminie, na wydmie, w słonecznym kapeluszu, bo pogoda była piękna, a mnie nie wolno było być na słońcu, i patrząc na moje własne rozkwitające dziewczęta bawiące się w ciepłym tego lata morzu), „Kwartet aleksandryjski” Durrella, eseje Camusa, poezje Saint--John Perse’a, „Pod wulkanem” Lowry’ego - wydanego przez maleńką oficynę i zazdrośnie przez wtajemniczonych strzeżonego - kogo jeszcze, Malraux, Brocha, Dy-lana Thomasa, Jiingera, Bellowa, Pavese, Andricia, Conrada? By wymienić tylko tych, co to jak Conrad uważali, że „sztuka ma dać zobaczyć”, a Proust „widzieć jasno w zachwyceniu”. Nie mówiąc o złożach lektur filozoficznych, w których jasno i z pewnym zachwyceniem przyjmowałem niepowagę Spinozy, Leibnitza, Schopenhauera (a tak, zjadliwy to ironista), i zabawne gry słow- 110 Zaułek pokory ne Heideggera, który to - ostatni - dekonstruował świat, by umknąć Nicości, czyli pustce, a na koniec w tej pustce nieśmiało i niewyraźnie powiedział, że celem filozofii jest niejasność, a wszelka jasnośćjest religią śmierci? Człek w stosunku do bycia jest podstawowo wolny, rozumiałem. Rozum chciał, by z kanwy cudzych pewników uciec, i zrobić kuku egoistycznemu genowi żądnemu przetrwania, rozmnożenia, panoszenia się, posiadania: tej władzy, na której straży stoją pasterze genów, w służ-bie niewyłamywania się. A do mnie nie przemawiały absurdalne i złe ich obyczaje, lecz dostrzegalny fakt, iż sztuka zajmuje się asymilacją kolejno odkrywanych dziwności. Kolejno odkrywanych manifestacji dziwnego. Odrzucanie dziwnego, to głupota, zwana kołtuń-stwem. Bo owo dziwne, które zostało zasymilowane i straciło swą dziwność (wszystko je traci), to nasz skarbiec, muzeum, rodzina, poradnia, tradycja. Więc dawaj dawać się zasymilować dziwnemu, i rozumieć, czego jest - jak kwiat lub kryształ górski - najjaskrawszym, i skromnym w swej urodzie, objawem! „Dotknąć dziwności w sobie i wyciągnąć ją na jaw (do góry), bo jest rzeczywiście źródłem wszystkiego zasadniczego, jakiemu się udaje - jeśli się udaje”, napisał w 1937 Heidegger do swej kochanicy, Żydówki Elżbiety Bachmann, on, ostatni filozof europejski, który sparzył się na uwierzeniu w Historię - w jego wypadku hitleryzm - i został pokąsany. 5 Tęgoryjec Ale książka, w której tego dociekał, w której dociekał własnej metafizyki od nowa, po obłędzie „woli mocy” i zapaści niemieckiej woli mocy, wyszła dopiero w trzynaście lat po jego śmierci (po polsku w dwadzieścia dwa): „Przyczynki do filozofii. Z wydarzania”. W poezji, w intymności poezji, w punkcie najskrytszym jej uprawiania dopatrywał się ten miłośnik Greków presokratycznych, więc i początków, ten filozof niewnioskujący, więc ostateczny - ostateczności: „dojście do Ciszy jest logiką filozofii”, i co trudniejsze: „Bycie jest drżeniem Bożenia” (też ugniatał towiańskie mętne słowotwórstwo Bożenie, Bożenie-się pisał w sensie zdarzania, wydarzania, objawiania). „Byt (Bycie) nie ma niczego do siebie” powiedział wtedy, w ukryciu, w tajemnicy, co oznacza de facto, że Bycie jest Nicością ubraną, w odróżnieniu od nagiej, czyli boskiej, czyli Boga. Jest w Heideggerze, który był za młodu jezuitą (dosłownie, w seminarium), a później faszystą ubóstwiają-cym Hitlera, a potem pytaczem o sens pytania, korzenna wulgarność tonu „wyższego”, wulgarność towiańska (Towiański urodziwą Xawerę Deybel prosił, by przychodziła na spowiedzi - donosy - w chuście na głowie i piersiach, by nie kusiło go dotykanie), wulgarność 114 Zaułek pokory Mickiewicza sypiającego z rudą śpiewaczką pod dachem swej obłąkanej żony, z ich gromadką dzieci pomieszanych, wulgarność pomieszanych. Jak jej uniknąć? Jak najrzadziej tracić z oczu Jakość tego, co się robi i co się już wie. Jakość, pojęcie całkowicie nie do zdefiniowania (za świętym Augustynem: „wiem, póki mnie nie pytasz”, przy okazji pytania pokrewnego), a jak anielska przędza przepływające przed nami w powietrzu, obecne, czyste, ciepłe, trwałe, jak oddech trwałe? Ja polecam wszystkim kłamanie, bo świat i jego organizacje, i wręcz sprzeczności są doprawdy groteskowo groźne, lecz niekłamanie nigdy sobie. Za to przynajmniej można być odpowiedzialnym. Zaś niekłamanie sobie znaczy niekłamanie wobec tego drugiego w sobie, stale obecnego, przyjaciela, sobowtóra o większej ilości ducha, sojusznika, obserwatora, współziomka, tego co jest sumieniem. Osiemnaście lat temu, gdy byłem bardzo nieszczęśliwy, i snułem się wieczorem po deszczowych ulicach porzucony przez młodą kobietę, jaką - wydawało mi się -wtedy kochałem, a było to po zrobieniu ostrego (jak dania są ostre) a smutnego filmu o rozdartej parze, dziecku i Diable, mokry wszedłem do kościoła, usiadłem w pustej ławie (cały kościół był pusty, pustka wydaje się esencją kościołów), i pomyślałem, że Bóg to ten ów we mnie. I że w ten sposób, sami, nie jesteśmy sami. To myślenie ze mną zostało: to ono kontroluje samozachowaw-czość mojego kłamania, i aberracyjną „odwagę” moich poczynań artystycznych w złożonej, odwetowej a panującej wulgarności (wulgarność potrafi być nawet muze- Tęgoryjec 115 alna: gdy zaskakuje, przestaje być wulgarnością, i staje się chwytem na siebie samą). O tak, od czasów wczesnych filmów Wajdy całe kino polskie tonie w wulgarności, a od czasu śmierci Rudnickiego, cała literatura. Oczywiście, następują nowe konwenanse, dreszcze mód i papugowanie. Jednak na każdy czas zalecam ambiwalentną świeżość: głupcami są ci, którzy domagają się skreśleń („a ja cię skreślam”, powiedział lew do małpy, co nie chciała mu się dać spałaszować), na przykład skreślenia PRL jako nie-prawnego nie-państwa. Podczas gdy była ona, Polska, Państwem zaledwie ambiwalentnym, jak całość zjawisk naszej historii, do których mamy stosunek „na dwoje babka wróżyła”. Tak rozumiemy Powstanie Warszawskie: na tak i na nie, zależy wobec kogo. Niepotrzebna tragedia, wspaniały zryw. Ja, wiem to, z rodzinnej tradycji poszedłbym do tego powstania, nawet się nie zastanawiając. Są miejsca, chwile, wypadki, przebiegi anihilujące zastanowienie. A przecież wolałbym, by Baczyński nie zginął w szturmie na gmach Pasty (Pigoniowskie: „my brylantami strzelamy do wroga”), tylko był poetą nadal. Jaka była Polska za Stanisława Augusta? Mniej czy bardziej od PRL wasalna? Skorumpowana? Zrywająca się do świateł, konstytucji, edukacji, obrony, do Napoleona? A barskie powstanie, z Matką Boską Częstochowską w ryngrafach, przeciw Rosji i królowi-sługusowi, ale w imię przerażającej „wolności szlacheckiej”? Na tak, czy na nie? Czy w pomieszaniu? A sam stan szlachecki, który był zasadniczą odrębnością polską, i Polskę przetracił? 116 Zaułek pokory A magnateria? Lubomirscy, Radziwiłłowie, Potoccy, Sapiehowie, Czartoryscy? Czy nie dumni jesteśmy z ich bogactw, sobiepaństwa, potęgi? Czy nie snobujemy się do dziś na tytuły, herby, koligacje? Co to za arystokracja w kraju „równości” panów-braci, czyli towarzyszy, niektórych tylko pancernych? Potrzebna czy nie, wżyta w naszą wschodnią dumę, czy zapaskudzona gigantomachią własnych egoizmów? A inne powstania, wszystkie powstania? Aberracyjne 1830 roku, gdy pogromcy Napoleona odtworzyli nam, którzyśmy walecznie się z nimi szarpali, jednak Państwo, wojsko, administrację, nie mówiąc o szkołach, bibliotekach i języku? Powstanie to było niepoczytalnym odruchem złotych karierowiczów, młodych jakobińskich oficerków, pozbawionych parwe-niuszowskiej, bonapartycznej szansy w świecie reakcji i „cofnięcia się” absolutyzmów (przynajmniej w mafii absolutystycznego Napoleona mogli dochrapywać się wszystkiego, nawet korony, nawet ciał jego pięknych a rozpustnych sióstr), w struktury społecznie skostniałe, rządzone herbem, „krwią”, religią? I zgoła już katastrofalne Powstanie 1863, bez wojska, bez planu, bez polityki, po którym wyglądało na to, że z dymem pożarów po polskości zostanie mogiła, na niej wdowa z czarną kajdaniarską biżuterią z żałobnego żelaza: czy też odwrotnie, Olszynka Grochowska, partie, Traugutt i nawet szu-bieniczna Cytadela? Ambiwalencje. Drucki-Lubecki, czy Wielopolski, usiłujący odbudowywać Państwo, i Piłsudski na moście Poniatowskiego, zabijający demokrację. Kto miał rację? Tęgoryjec 117 Co z tego wynikło? A napadnięcie na Czechosłowację oddaną w pacht Hitlerowi, pod pretekstem „odebrania” Ziemi Cieszyńskiej, przez Masaryka załapanej w 1920, gdy z gorszą nawałą młoda Polska wojowała? Wracając do Piłsudskiego, którego życie wydaje się składać z serii ambiwalentnych błędów, jednak oddających Polsce Polskę ze swą własną ambiwalencją (była-li czy nie była?): błąd - czy nie-błąd - niepoparcia „Białych” wobec „Czerwonych” w Rosji, nie-sojusz z imperialnie nastawionym Denikinem, co (wydaje się) Lenina i bolszewików uratowało? Z jakim skutkiem? A chociażby, z dalszej beczki, Kościuszkowcy? Bitwa pod Lenino? Czy nie czuć tu krwi rozlanej równie bezsensownie, co pod Monte Cassino, gdzie brat mojej babki (z dworu) był szefem sztabu generała Andersa? Jaką miarą mierzyć ambiwalencje? Tradycja mojej rodziny przebiega przez wszystkie? Od osiedlenia się owego pierwszego Tatara (może po Grunwaldzie?), któremu nadano indygenat i przyjęto do herbu, tam gdzieś na Litwie, Żmudzi czy Inflantach, bo nazwisko, które z tego wypłynęło nie związane jest z wiślanymi Żuławami, a raczej z Dźwiną? A - wracając - jak myśleć o Żydach? Ich masie, przemnożeniu, obcości - czyli wierności swemu Bogu i swym prawom - biedzie i erudycji, asymilacji w polską sztukę i polski kapitalizm, w Łódź i adwokaturę, ale i w komunizm mesjański, fanatyczny, w kino i w aparaty represji? Ambiwalencje, czyli rozdwojenia. Ja się nie dziwię mojemu ojcu, gniewnemu podartemu aniołowi niosącemu na 118 Zaułek pokory sobie ślady własnych poświęceń i własnej dzielności. Jeśli ktoś przez pięć lat morderczej okupacji karmił dzień w dzień po kilkanaście tysięcy wszy zakażonych tyfusem, karmił dosłownie sobą, swoim ciałem i krwią, delirując, gorączkując i marząc, a wszystko to dla mnie i mojej małej siostry Marty, dla mojej matki i swoich rodziców bezradnych w okupacyjnym Lwowie, i dla AK, które mu tę pracę naraiło, by przeżył, konspirował, redagował, pisał, wydawał, on delikatny paniczyk z dobrego domu, poeta katolicko-lewicujący, już pomieszany, bo jakiż człowiek uczciwy może przebywać na prawicy w politycznym wachlarzu, jakiż uczciwy człowiek może nie wzdrygać się wobec wyzysku i biedy i przemocy, jaki człowiek - jakim ów ktoś wyjdzie z tego, nietkniętym? Czy bunt aniołów nie był już przeciwko przedwojniu, jego niesprawiedliwościom, pacyfikacjom i pogromom, czy tylko przeciwko woli kontynuowania zasady wojennej, a może przeciwko zdradzie własnego sumienia, którą to zdradę trzeba było kolejno zdradzić, aby się sumienie jednak zatliło? Negatywy. Same negatywy. Ale negatywne życie też umie mieć swoje tryumfujące blaski, rozpalane rumieńce, poczucie śmiałości, racy, kariery. Służebności. Oszukania. „Skok w wiarę”, credo quia absurdum - wierzę, bo to absurdalne - nie dla mnie. Mogę nie lubić postaci mojego ojca, za zadanie mam ją rozumieć. Za zadanie mam opowiedzieć, ile wiem i jak mogę, i jak umiem. Nie lubię PRL i jego oczywistych kazamat, ale za zadanie mam je pojąć. Pamiętam, jak zszokowało mnie obejrzenie (miałem czternaście lat) w filmie „Upadek Berlina” Tęgoryjec 119 Cziaureliego scen dziejących się niby to w bunkrze Hitlera: roztrzęsienie, degradacja, głupota wraku Hitlera, odrywającego sobie guziki z munduru, by przesuwać po mapie nieistniejącymi już armiami. Może tak było. Może tak było przez moment. Ale niczego nie tłumaczyło takie zobrazowanie. Bo jeśli byli oni, ci szefowie nazizmu tacy, to dlaczego cały naród niemiecki poszedł za nimi, i dlaczego cały świat północnej półkuli tak długo nie mógł ich zmóc? Do dziś z lekceważeniem mówi się o „Mein Kampf”, jakby nie chciało się dostrzec (niestety) całkowitej rzeczowości i klarowności logiki w nim zawartej, logiki tego człowieka, tego mitu, tej ideologii, tego izmu. Czyniąc tak - nie rozumiemy nadal. Zachodzimy w głowę, jak to mogło się stać, i czy sam Diabeł nie maczał w tym palców. Szkoda, że z zarozumiałą pogardą traktujemy intelektualistów faszyzmu, bardzo precyzyjnych, jak i w pełni samoświadomych jego filozofów - a tak, istnieli i tacy, jak Ernst Krieck czy Erich Jaensch -że o Rosenbergu mówimy jako o szarlatanie. Nie pozwala na to myślenie, a dziura niemyślenia może wywołać -skąd? jak? znowu? - kolejno wypełniające hydry. Tęgoryjec, to taki robak, co zalęga się w kiszkach, i karmi ich treścią. Zwierzak sympatyczny, bo potwierdza konieczność strawy, przyczepność do świata, a raczej: do jego bio-filo-historyzmu. Ewokacja mi bliska, bo odrzuca mnie wszelka gołosłowność. Trzeba się karmić, by wiedzieć, wiedzieć, by otworzyć dziób. Tyle że co tęgoryjec robi ze sobą w jedynym świecie wolności, jaki znam, to znaczy w domenie kultury, zamienia go - w do- 120 Zaułek pokory brym przypadku - w lekkoryjca, a czasem w Idiotę. Wytłumaczę się. Idiota w greckim leksykonie, to obywatel prywatny, nie piastujący żadnych funkcji, obecny na rynku (polis) tylko, by kupić i sprzedać. Idiotą jest filozof póki, jak Platon, nie zamierza pouczyć władców, co źle się kończy, przeważnie dla filozofa. Istnieje takie lekkoryjne zdanie tęgoryjącego Tomasza Manna, który napisał, gdy chciano go w 1948 wysunąć na prezydenta, kanclerza, duchowego wodza Niemiec poklęskowych: „gdyby nie rozrywka (rozrywkowość) inwencji (wynalazczości) Twórczości, Sztuki - doprawdy nie wiedział-bym, jak żyć, cóż mówić o doradzaniu czy wygłaszaniu kazań do innych”? W zagadce pytania: co to jest humanizm, i - znów - koniecznej ambiwalencji odpowiedzi, lekka myśl tu sformułowana przez Pana Tomasza brzmi szczególnie wdzięcznie. Co to jest humanizm? I co to jest barbarzyństwo? Barbarzyństwo okazuje się pojęciem szczególnie wadliwie -i arogancko - maltretowanym. Barbarzyństwo mi się kojarzy z religią jednego, niedobrego, a przynajmniej zazdrosnego Boga. Barbarzyńcy, którzy zdobyli Rzym w 410 roku, byli o wiele bardziej od Rzymian chrześcijanami. Cywilizacja kojarzy mi się z pluralizmem: bogów, partii, myśleń, ras, wspólnie budujących polis. „Tu też obecni są bogowie” powiedział (tak opowiada Arystoteles) Heraklit do młodych wielbicieli jego filozofowania, przybyłych, by go posłuchać, a którzy zastali go grzebiącego się w kuchni przy piecu do wypieku chleba. To dopiero rozumiem. Rzecz stoi pomiędzy religią bar- Tęgoryjec 121 barzyńcy-filozofa a religią kapłana z obnażonym mieczem. Jakim był Attyla? Wielce religijnym człowiekiem. I skromnym, jak większość najbezwzględniejszych dyktatorów. Skromność dyktatorów. Skromność herbatek Hitlera, stalinowskich mundurków, skromność, czy nawet zgrzebność ich rozrywek: lubili oglądać kino. Naczynia na dworze Attyli były drewniane, jego chańskie siodło wyzbyte najdrobniejszej ozdoby. Wulgarność tej skromności. W serii pytań do tęgoryjca, które de facto są pytaniami o to, czym jest, w odróżnieniu - w opozycji -do wulgarności Jakość, wracam do pytania o humanizm księdza Kolbego. Jak go rozumieć? Przepaść rozszalałej nienawiści w „Rycerzu Niepokalanej” czy „Małym Dzienniku”, i męczeńska dobrowolna śmierć w Auschwitz? Nasze mitologie. Wyobraźmy sobie, po której stronie jesteśmy, i czy po obu, czy po żadnej. My tylko praktycznie żyjemy w realnej teraźniejszości: duchowo raczej w jej niedostatku czy plotce, czy obłudzie. Tak, my Polacy. Już sam koncept Państwa Polskiego jako najwyższej wartości jest do poddania w wątpliwość pytaniem: nie, czy jest, ale Jakie? Gdyby PRL nie była tak kompletna, tak istniejąca, czy tak kompletna i istniejąca byłaby paryska „Kultura”, i tak niezmordowanie uparty klerkow-ski jej książę, redaktor Giedroyć? Czy Polska jest bardziej, nawet na ziemi obcej, gdy jest etniczna, czy raczej federalna? PRL była jednym z awatarów państwowości polskiej, a mozaika dzielnicowa po śmierci Krzywoustego na przykład nie: ta wręcz odwrotnością tamtej. 122 Zaułek pokory A przecież rozdrobnienie okazało się rzeczą dobrą dla utwierdzenia się autentyczności terytorialnych Polski, przywiązań i tradycji. Teraz: dobrze to, czy źle? Co znaczy: dobrze, co znaczy źle? Leżało w interesie i moim, i mojej Ojczyzny, bym robił w kulturze, która nie jest państwowochwalcza, ale idiosynkratyczna: więc w wolności kultury, której nie czuję jako absolutnej, lecz jako ambiwalentną, to znaczy najbliższą mojej rzeczywistości praktycznej. Istnieje bowiem też wolność niepraktyczna, całopalna, późna wolność ojca Kolbego w Auschwitz. Nasz duch ma to do siebie, że zazwyczaj mierzy za wysoko, lub za nisko. W nieskończoność, albo w robaka. Tęgo-ryjec. Lekkoryjec. Idiota. W „Idiocie” Dostojewskiego mamy jedną z najbardziej zastanawiających postaci (modelu), uduchowionej absolutnym (Jezusowym) miłosierdziem, czyli niespełna rozumu, wzoru prostaczka i dziewica w skomplikowanym świecie, w którym - Idiota -serdeczną szlachetnością swych czynów, współcierpie-niem swego serca, wpędza każdego, na kogo się natknie, i kogo pokocha lub zrozumie - w zgubę, w zatratę, w śmierć. Wczesną odmianą Idioty był Hamlet, tyle że ów idiotyzm udaje, aMyszkin (książę, jak ion) jest autentycz-ny. Chwilami autentyczny - reszta jest epilepsją, czyli milczeniem. Hamlet wpędza w szaleństwo zakochaną w sobie Ofelię, półladacznicę (Szekspir ściągał z różnych wersji podania), półprawiczkę, co sztuce pomaga być stale współczesną. Apotem wpędza ją w samobójczą śmierć. Szekspir lepił z lewa i prawa, nie bacząc na sens, bo sens - Tęgoryjec 123 w ambiwalencji, rozdwojeniu - przebiega przez sam rzeczy środek, serc i sumienia. „Źli poeci naśladują, dobrzy poeci kradną”, powiedział T.S. Eliot, poeta katolickiej rozpaczy i prawy nieszczęśnik. Jedyną tragedią w „Hamlecie” jest śmierć Ofelii, bo to niewinna śmierć. Reszta mordów jest gazetowa, z anegdoty, i nic nie znaczy. Tragiczne jest tylko ukatrupienie tego, co niewinne: Romea i Julii, syna Banka, który będzie straszył Makbeta przy bankietowym stole. Pozostałość jest przebiegiem, komedią, pseudodramatem i kłamstwem: jak pana Williama „Kroniki” historyczne, czyli najzupełniej dla doraźnych usług zafałszowane. Szekspir żył w swoim PRL, i wiedział, co robić, by się na jego głowie nie zacisnęła żelazna wilcza szczęka. Toteż galeria jego wulgarnych, rozrywkowych, a przykładnych postaci tkwi w pamięci jako część kanonu naszych wzorców. Są łatwe do przywołania (Otello, Lear, złośnica Kasia, Shylock, Kaliban, Jago): w naszym świecie tylko kino posiadło tę łatwość, tę praktyczną lekkość, toteż mitologia kina stała się miłą częścią naszej mitologii. Frywolność dramatu Lady Makbet, która za pomocą wody i mydła chciała zetrzeć zbrodnię z palców, i frywolność wulgarnego dramatu Marilyn Monroe, półkurwy, półdziecka, którą zabiło samo zbliżenie się do bezwzględnej skromności władców. Nie jest tragedią brzydota Ryszarda III ani samo jego narodzenie się, ani chęć udowodnienia, że Zło rządzi światem, a z ludzi czyni ścierki: tragedią jest seksualna głupota Lady Ann, pozwalająca jej na oddanie się zabójcy swego ładnego męża już na jego trumnie (fascynacja ero- 124 Zaułek pokory tyzmem brzydoty), bo to ona pozwala Ryszardowi na udowodnienie swych zasad. Tragedią nie było przystąpienie rzeszy naszych pisarzy do socrealizmu - tragedią jest, że uważają dziś, iż się trzeba z tego tłumaczyć. A są starzy. Tragediąnie jestżyciorys Jaruzelskiego: to pomylony jan-czar. Bardziej upiorne mi się wydaje, że tyle nam swoją osobą wciąż czasu zabiera. Bo czas jest płaszczyzną pytania o każde pytanie, czyli pytania o myślenie: co to jest myślenie, co to jest bycie w czasie? Nakłaniam do uważnego przyglądania się ambiwalencjom, pewien dla nich szacunek, bo dostrzec można tam odprysk postawy zasadniczej, zwanej humanistyczną. Równie frywolnie, co Tomasz Mann, Hannah Arendt pisze o nieuniknionym „na chybił--trafił ducha”. Samo słowo Duch, przywłaszczone przez chrześcijan w mętnym pojęciu świętości, a oznaczone przez coś w rodzaju gołębia z głową w dół tryskającego białym światłem, weszło w skład uzurpacji słowa duchowy: urzędnicy państwa Watykan utożsamiaj ą uduchowienie z niespółkowaniem, pokaraniem i poniżeniem i kurty-zowaniem własnej seksualności, by zająć się moją - czyli w nieprzeliczonym tłumie naprawiaczy świata są wrogami mojej wolności, tej, za którą ja mówię. Najgnuśniejszą stroną religii zorganizowanej wydaje mi się „dezorganizowanie” wierzącego, systematyczne pozbawianie go pokaźnej części własnej indywidualności. Człek rozpłynięty w Bogu, a raczej w podobieństwie do innych wierzących, i w formułach wspólnej doktryny, nawet najbardziej ezoterycznych, z rzadka wyrafinowanych (wierzę, że modlitwa Papieża jest wysublimowana), mun- Tęgoryjec 125 duruje swą oryginalność i pozostaje maluczkim. W buddyzmie czyż nie chodzi o stracenie iluzji bolesnego i zło-czynnego „ego” w Prawdzie, która jest Nicością wobec Nicości, jakąjest byt? Owszem, drugi biegun, biegun wolności, też może doprowadzić do ohydnych zbrodni i potwornych zatraceń. Może, nie musi. Wolność, którą pojmuję, nie jest skrajna: jest wewnętrznie skrajna. Jest totalna tylko w myśleniu o myśleniu, co dla mnie definicją jest filozofii, i w jej to poszukiwaniu szedłem na gołosłowne studia, które okazały się chwilową zgrywą ludzi pompatycznie żerujących na niewiedzy swojego czasu. „Skandal” śmierci, „absurd” bycia są pojęciami równie źlemyślnymi dla mnie, jak tłumaczenie dziecku, że grzeszne przyszło na świat, i że ktoś się musiał dać skatować za nie na krzyżu. Wychodziłem z wojny i komunizmu, a odczytywałem heroiczne apele Sartre’a, mistrza francuskiej uniwersyteckiej myśli od 1945, co do samotności człowieka skazanego na działanie wobec „nicości i rozpaczy” bycia. Zdało mi się owo odwrotnością koniecznej ostrożności, jak i wyrafinowania w sobie uwagi na morderczą tromtadrację moralizującej „etyki”, którą rozpoznaję w każdym totalitarnym zamachu na wolność, i w każdej religii o zamkniętych zawiasach. Dla mnie słowo Duchowny lepiej pasuje do aktora, grającego w kiczowatym, erratycznym (na chybił-trafił) i rozrywkowym serialu „Z archiwum X”, niż do kapłana, świeckiego czy w sukni zaślubin ze swym żałosnym Bogiem. Nad-zwyczajność, dziwność, „skandal” nie leży w śmierci, dla której, przez którą, po której ma „być” lepiej, ale 126 Zaułek pokory w fakcie narodzin, umożliwiającym wszystko, ze śmiercią łącznie. Tak, jest jubilacja - zachwyt, humor, wlubie-nie się- wnarodzinach: wystarczy patrzeć na dzieciństwo dzieci, które nie są krzywdzone fizycznie ani psychicznie, czyli nie padają ofiarą terrorów Opcja wydaje się być -dla mnie - pomiędzy zniewalaniem a humanizmem, który postaram się zdefiniować dziesięcioma słowami. W kolej-ności, na „humanitas” składają się - dla mnie, dla mnie -Dobroć, Inteligencja, Rzetelność, Talent, Wdzięk, Ciekawość, Pamięć, Uważność, Czułość i - dopiero na końcu i tylko po części, Odwaga. Rzetelność rzemieślna, umiejętność dotrzymywania: słowa, wysiłku, kroku, działania. Inteligencja jako chęć - skłonność, ochota - i radość z własnego dorozumiewania. Ciekawość to dla miejsc, czasu, innych. Reszty pojęć nie muszę precyzować. Takim staram się być, rozumiejąc, jak jestem jednocześnie byty przez świat, i jak od tego bytowania staram się uciekać. Między i pomiędzy, ani zupełnie tu, ani całkiem tam, ani nie nigdzie. Pośrodku między biegunami, sądzę, leży wła-śnie owa ajdemonia, szczęśliwość bezskrajności. O, musi ona być ambiwalentna, erratyczna, niekiedy jak korek na chaotycznej fali. Często domaga się kłamania światu, kradzieży z niego, ale stałej wobec siebie szczerości. Kradzież nie jest nieuczciwością, nieuczciwością byłoby podkradanie. Uczciwość każe bowiem składać raport z siebie, z rzeczywistości i z kradzieży: to się nazywa sztuką. Dla mnie, dla mnie. Ważne jest nie to, co powiedziane, ale co opowiedziane. Uteatralniony raport tęgoryjca staje się lekką sztuką o sztuce samej. Tęgoryjec 127 Pytanie o humanizm jest może najtrudniejszym z pytań w sednie „jakim być”. Bo określa się z kolei serią pytań praktycznych: w jakim obracać się świecie? W jakiej tradycji? W jakiej zgodności? W jakim sprzeciwie? Co wiedzieć? Czego unikać, na co przystawać, czemu dawać wiarę? Powraca ambiwalentne słowo uczciwość: nie znam nieuczciwego mordercy, na przykład. Wraca pojęcie praktyczności: zmysł praktyczny na przykład w praktyce kina, i w jego absurdalności. Być w połowie, pomiędzy, zakłada otarcie się (dolny ton) o „półświatek”: istnieją półświatki kryminalne, kulturalne, półsenne, narkotyczne, kurewskie, polityczne. Półświatek równa się wulgarności, a chodzi przecież o zachowanie Jakości, czyli stopnia uduchowienia. Jak uchować duszę, gdy wulgarność na przykład podawana jest jako cnota? Hollywood? Wałęsa? Glemp i jego armie? Jaruzelski? O, uporać się z mitologią własnego czasu, dojść do ładu z mitologią własnego czasu! Ważne okazuje się to, co opowiadane: nawet życie myśli. Dlatego mam tak nieufny, by nie powiedzieć: oporny, stosunek do poezji. Jej założona niepodważalność (bo czym, bo jak), nazywana „intuicją”, szybko mnie nuży, odpadam. Tylko do dwu polskich wierszopisarzy miałem - mam - sympatię, choć nierówną dozę zaufania: o wiele większą do Mickiewicza, znacznie inteligentniejszego - więc rozdwojonego - by być tylko poetą: a właściwie tylko do „Pana Tadeusza”, z tego co napisał (i kilku zdań, formuł gnostycznych tu i tam rozsianych, jak „Jedźmy, nikt nie woła”), gdyż Ostatni Zajazd na Litwie 128 Zaułek pokory jest opowiadaniem, z nieważnymi rymami i błyskotliwą prozą. I mniejszą do Herberta, w którego „uczciwość” bardziej wierzę niż w koturny czy okruszkowe tragar-stwo kulturowe innych, tych co to jednak, tu i tam, służyli okolicznościowym peanem, PRL-ową dyspozycyjnością, z której to wywijali się okolicznościową zdradą, bo na szczęście byli zdrajcami. Trudno zapomnieć, że przed końcem jego życia, Berlińska Akademia Sztuk Pięknych uznała (w 1950) dzieło Heideggera za „czystą poezję”, przez samą krańcową jego niejasność (niejasność - że tak powiem - banału) oraz przez „górny ton”, podczas gdy to jasność i „dolny ton” były tym, w czym myśliciel w szwabskich spodenkach się spełnił (jego słowa) jako nazistowski rektor Uniwersytetu we Fryburgu i reorgani-zator uczelni w duchu „dzieła Adolfa Hitlera”, niekiedy donosiciel i zdrajca swych żydowskich mentorów (Hus-serl), jak i obarczonych nie-aryjskimi żonami „braci” w myśleniu (Jaspers). Wmitologii, zjakąmam sięuporać, mój czas jest mniej zawiły i bardziej zwarty niż ten, z którym borykał się mój ojciec. Na ojcowym przebiegu zaważyły dwa dwory, rodzinny ojca i rodzinny matki, i dwie inteligenckie eksplozje, w pokoleniu mojego dziadka po mieczu, jak i w pokoleniu mojej babki po mieczu (nie licząc samej babki, teozofki, antropozofki i wielbicielki Weiningera, którego „Płeć i charakter” ustawiała znak równania pomiędzy zdradziecką pustką kobiecości i zdradziecką pustką żydostwa - We-ininger był Żydem, i popełnił po napisaniu książki samo-bójstwo), ijej bystrej i wykształconej siostry-nauczycielki, Tęgoryjec 129 wktórej sięmój dziadek kochał, żyjąc w osobliwym mena-ge d trois. Młynne pod Limanową wydało Jerzego („Eros i Psyche” i „Na srebrnym Globie”), i wydało Zygmunta. Zygmunt zmarł w 1949 w domowym, komunistycznym areszcie, opluty za swe wołania o prawdę dla prawdy; Jerzy zginął w Legionach Piłsudskiego, za młodo, jak wszyscy ginący. W kieszeni munduru miał niedopisany wiersz do swego synka. Z dworu babki w Dobromilu podobnie zginął, pod Konarami, jej dziewiętnastoletni brat, po którym pradziadek nosił do śmierci maciejówkę. Pradziadkowie byli obaj szlachcicami na gospodarstwie, Wiśniowski i Szeliga-Żuławski, i podobne hodowali wą-siska i milczenie. W pokoleniu następnym Zygmunt nosił wąsy, ale gładko ogolony Jerzy preferował już tylko cwikiery. Mój dziadek kontynuował wąsatość, inni bracia (było ich dziewięcioro w domu) nie. W pokoleniu mojego ojca jego brat architekt wąsy zachował, ojciec nie, choć się do nich stale na starość przymierzał. Wąsy kultywował malarz Jacek, ale Marek, Wawrzyniec i Juliusz (malarz, kompozytor i poeta) byli wygoleni. Ja, w pokoleniu następnym (wszyscy oni się chowali pod jednym dachem wielkiego dworzyszcza) nie golę się tylko, gdy robię filmy, to znaczy gdy jestem w najbezpieczniejszym punkcie pośrodku, między pretensją Powagi a niepowagą Rozrywki, w miejscu odległym najbardziej od terroryzmu, a przecież gdzie używa się bezwstydnych (terrorystycznych) metod uwodzenia (uroda gwiazd, snobizm obowiązkowego bycia an courant), w splocie ambiwalencji kultury samej (bo co to jest kul- 130 Zaułek pokory turalność?) w domenie fałszu. Inteligenckie kino jest terenem takiej samej zdradzieckości jak wszelka sztuka: patrz Eisenstein zmyślający szturm na Pałac Zimowy w 1917 („Oktiabr”), czy sprzedajne konieczności europejskich wykształceńców (Langa, Murnaua, Bolesław-skiego) w Hollywoodzie; na arenie wreszcie technologii, to znaczy sztuki najbardziej zależnej od skoków fizykalnego pomysłu, ale też sztuki, która jako jedyna (co waż-niejsze) wskazuje na cele swej technologii, na sens całego naszego rozwoju (frywolność celu technologii), niejako we frywolnym punkcie celu świata, opisanym nie „żargonem poezji” , bo poezja buja, ale prozą raportu z przyszłej rzeczywistości. Celem tym bowiem wydaje się w przemożnym sensie rozrywka. Dążeniem - czas wolny. Broń Boże, by pozostał ogołocony: karmiony przez technologię, której dwoma innymi kierunkami były wojskowość i medycyna. Po kilka godzin dziennie przed telewizorem, już teraz. Teraz kłopotem drugorzędnym wydaje się zdefiniowanie, co kogo rozrywa. Uzyskana lekkość technologiczna, jej bezinteresowna (to my jesteśmy interesowni) pustota, każą się uśmiechnąć, a nie zamartwić. Posępnie, szkaradnie pobrzmiewało w uszach hasło „cywilizacji pracy”. Jako dziwotwór „ludzie pracy”. Definicja „proletariatu”. Oskarżenie: bezrobotny. Wyrok: stary. Etosy - i Erosy -słabości czy starości przestały być godne respektu. Wiekowi i bezdomni w najlepszym wypadku zbierani są po przytuliskach, gdzie niecierpliwią się nad nimi „siostry”, i źle płatni opiekunowie. Zbiorczym punktem Tęgoryjec 131 (wodopojem) stał się ekran, a waśnie, bezsilnie brutalne, wybuchają o to, co dziś się będzie oglądać na jakimś kanale: telewizory królują w więzieniach. Moja żona ostatnia jest aktorką, i przeczytałem o niej w piśmie telewizyjnym, jak to przystąpienie jej do mojej rodziny nas unobilitowało, podczas gdy to ona - gwiazda ekranów -pochodzi z bezradnego proletariatu, a herb szlachectwa nadaliśmy jej my, ciemni ziemianie z drewnianego dworzyszcza, którześmy do sztuk się dobili, zaś w nich zgodnie kultywujemy ajdemonię. Gdzie jest kino. Rozprzestrzeniające się kino. Gdzie jest fikcja. Kino, aczkolwiek niekiedy werydyczne, sprawdzalne, wówczas poruszające (wzmożone poczucie życia) w nas wzruszenie, jest dalekie od naprawdziwości. Naprawdziwość jest wtedy, gdy gwoli rozerwania nudzą-cych się mas (przeto mogących zagrozić porządkowi) władze wystawiają igrce cyrkowe, na których naprawdę zabija się tysiące - dosłownie - zwierząt „dzikich”, egzotycznych, wydających się tylko bestiami. Naprawdziwość to wtedy, gdy cesarz schodzi w arenę, by udawać gladiatora, lub (ściśle chroniony) szyć z łuku do guźców i żyraf. Naprawdziwością jest katowanie byków w corridzie, pod historycznymi pretekstami religii Blubo („Blut und Boden”), i w oparach męskiego Militaryzmu. Naprawdziwością jest korzystanie z igrzysk dla pokazowego wytępienia szkodliwych, nudnych, prymitywnych sekt, budzących wstręt prostactwem i nieuctwem, i wielbieniem jakiegoś żydowskiego proroka, podobno syna cieśli i fryzjerki, w dodatku nieślubnego, jak mówią, 132 Zaułek pokory spłodzonego z legionistą o imieniu Pandora (rzymskie „Ewangelie Getta”). Jest groza w naprawdziwości. Bo potomkowie - duchowni - sekty będą publicznie na-prawdziwość kontynuować, paląc z kolei na stosach tych, co wadliwie się sprzeciwiają, znów ku pouczającej rozrywce tłumu. W Chinach egzekucje są po dziś dzień publiczne, podobnie jest w Afganistanie. Rewolucja francuska (Terror), ustawiła gilotynę na największym, najludniejszym placu. Gdy władza dostarcza rozrywki, zapanowuje nad myślami. Ale w komunizmie, w PRL, kino było państwowe, a publiczność widziała w filmach co innego niż pretekst, dla którego było tworzone. Krew jest naprawdę. Władza też. Kino nie. Dlatego je lubiłem. Dlatego tak chciałem je uprawiać. Gdy miałem dziewiętnaście lat, i byłem na studiach filozoficznych, napisałem esej pod tytułem „Człowiek pozbawiony dobroci”, bo wciąż rozumiałem świat jako zły, a sposobem wyślizgnięcia się z „padołu łez” zdawało się dotarcie do łask kina. Do jasnej polany pośrodku nieprzychylnego lasu. Ci, co kino oskarżają o propagowanie amoralności czy gwałtu, o bezwstydne podawanie młodym głowom wzorców morderczych, ci co pragną cenzurować i zakazywać, są niedomyślnymi hipokrytami. Dobra młoda głowa dobrze rozumie fikcyjność filmu. Zła młoda głowa, duszno lub w pustce uporządkowana - nie. Ta druga wstąpi do każdej partii, włoży każdy mundur, ogoli łeb na każdy wzór, wytatuuje sobie na skórze każde hasło. Widz żyje w realności, jaką wytworzyło społeczeństwo, nawet gdy w buncie przeciw Tęgoryjec 133 niej. Pierwsza głowa uchyli się od realności dzięki fikcji, czyli tworzeniu. Ambiwalencja, każąca tworzyć raporty z rzeczywistości ubrane w szaty spektaklu, wytyka tylko palcem strach, doświadczony strach przed rzeczywistością. Otóż fikcji nie uprawia się w odwrocie od niej, ale w poczuciu współwłasności, współżycia, współ-z-rze-czywistością obywatelstwa, czyli w mniej lub bardziej świadomym poczuciu demokracji. Demokracja bowiem jest presją na władzę, by nie przeszkadzała w rozrywce. W rozmnażaniu się i postępie wzdłuż, wszerz, w bok technologii, która ową rozrywkę unadzwyczajniła i uzwyczajnia, rozdając ją coraz większej ilości ludzi. Czy odczuwać wobec nich, czy odczuwać dla niej (rozrywki, technologii) pogardę? Pluć na maluczkich i uważać rozrywaczy za eksploatatorów, wyzyskiwaczy ich nudy egzystencjalnej, ich maluczkości właśnie? Kto sobie przyznaje prawo do pogardy? Elita? Jakaż to elita, skoro, jak napisał syn górnika, D.H. Law-rence, „prawdziwą arystokracją jest tylko arystokracja ducha”! Każdy może zostać arystokratą, jeśli jego chęć stypuluje otwartość zamiast zamknięcia, bo tylko otwarcie przyzywa dobroć cywilizacji cywilizowanej. Frustracja bezfikcyjna (bez kina) daje rezultaty bezwzględnie gorsze: brutalność zawiera się już w jądrze naszego pobytu tu i teraz, w lesie otaczającym polanę cywilizacji. Ile filmów oglądali SS-mani w Auschwitz, kaci na Łubiance? Nie mieli czasu. Nie mieli własnego czasu. W łagrach, za kręgiem polarnym, filmy pokazywano niekiedy zekom, by ich zmiękczyć. Kaci byli w niewoli 134 Zaułek pokory naprawdziwości, czyli torturowania. Cudza śmierć była im lekka: nie było widowni dla niej, widowni właśnie. Ewentualną widownię przecież także likwidowano. A filmy „dokumentalne”? Gdy propagandyści antysemityzmu niemieckiego nakręcili w warszawskim getcie dokument mający na celu ukazanie, co Żydzi potrafią sami ze sobą (śmierci głodowe; trupy na ulicach nagie, tłuste knajpy; własna policja; prostytutki; wszy; kradnące dzieci) zrobić, nie ośmielili się, mimo zręcznej reżyserki, filmu dokończyć, ani tym bardziej pokazać. Raport z rzeczywistości, choć zawierał w sobie teatralizację, był za naprawdziwy! Gdyby Hitler nakazał zrobienie filmu o zagazowywaniu ludzi w Auschwitz, jest prawdopodobne, że mało kto by w komorach zginął naprawdę. Tak jak konieczność ambiwalencji, wygłaszam tu pochwałę kina, bo lubiąc - o, jakże ja ją od narodzenia lubię - rzeczywistość mojego tu przebywania, widzę umajenie owej bytności, kwiaty na słonecznej łące w fikcji, i cieszę się, że mogę ją chłonąć i wytwarzać. Myślę, że tak należy się zachowywać wobec świata, by świat mógł wykazać się w zamian swą dwuznaczną i dziwną urodą. Nie sposób nie widzieć, jak fikcja przyczyniła się do klęski komunizmu, jak technologiczny (filmowy) prezydent USA, Reagan, śmiał wyprodukować najśmielszy z hollywoodzkich dziwotworowych (futurystycznych) scenariuszy: projekt wojen gwiezdnych, i jak okazało się, że samo to widmo, samo wejrzenie w amerykańską fanta-smagoryczną możliwość, przecież tyle razy wykazaną na ekranie fikcji, a teraz wcieloną w konkretny budżet Tęgoryjec 135 Państwa (którego pierwszym źródłem napędowym stał się właśnie przemysł kina, telewizji, komputerów: przemysł obrazków) wystarczyło, by zapadły się, przestały istnieć nadnaturalnie, nagle, ku zdumieniu, mizantropij-ne nogi naukowego ustroju nudy i więzienia, więzienia i nudy, szarości i bez-zdrowia i rozrywki obracającej nędznym ciałkiem tego, co wszystkim wiadome. Człecza wolność uzależniona jest, o paradoksie (iluż na-biedziło się, by myślećna opak, irwaćszaty przed zniewo-leniem technologicznym, jakie na nas czeka) dokładnie uzależniona od wolności jego technologii. Kto na nią postawił, wygrał. Kto samego złożenia obu słów nie poj ął, bo do każdego z nich podchodził z czujną pogardą, kto uważał, że człowiek jest bestią, czyli bydlęciem - blond lub kurnosym - służącym Państwu, anie pozwalałna wolność myślenia o a-państwowej dziwności zjawisk tego świata, czyli na uprawianie fikcji raportującej prawdę o rzeczywistości takiej, jaką przynosi technologiczny wynalazek, oparty na bezpaństwowej intuicji, na tajemnicy - wciąż -kłopotliwego i dociekliwego naszego myślenia, na irra-cjonalności, na kinie, ten zatchnął się, zastał i zgnił, umiejąc na zaś wytworzyć tylko nowe, szczególnie przykre formy wyzysku, bandytyzmu, wulgarności i rozpaczy. Nic nie jest wulgarne w kinie: wulgarność a zły gust, wulgarność a pospolitość, wulgarność a seksualność to nie to samo. Czy wulgarnym aktorem był Reagan, wierzący w każ-dą rolę, jaką w filmach zagrał, bohater ekranowych bitew, czy wulgarne były jego przewagi, i jego o sobie, i o nas, przekonania? Tylko aktor - aktorus - realnych Wojen 136 Zaułek pokory Gwiezdnych mógł nazwać Rosję Imperium Zła. Czy bardzo się mylił? Kolejnym licem paradoksu stało się, że tylko aktor, który zszedł z bezkarnej fikcji ekranu mógł wywołać u przeciwnika taki strach. A też znaczyło to tylko, że terroryści, tyrani, psychopatologwie (Hitler, Stalin, Mao, Kim-Ir-Sen) i ich ewidentne gwiazdorstwo, ich charyzmatyczny talent narzucania się i przekonywania miłosnego do siebie, podpatrzony przez tych wielbicieli kina na ekranie, staje się zbrodniczy, gdy z ekranu schodzi, straszny, gdy działa w naprawdziwości, bo ona jest odwrotna do ekranowej polany. Strach jest słowem określającym najohydniejszy stan, zgoła najsilniej wrogi temu, jaki przyobiecuje humanizm. 6 Święty Andrzej Sztuczny Oczywiście, zależy, którym okiem patrzysz. Można tym, co nie potrafi widzieć. Wtedy straszność Hi-tlera pozostaje niewytłumaczalna. Ale legenda, że przeżył, zaszył się, jak jego podwładni (Eichmann, Bormann czy Mengele) w Ameryce Południowej, możliwa. Upiory zła, a nie Gombrowicz, skryły się na przedmieściach Buenos Aires, w dżungli Parany, pod fotelem dyktatora Stroessnera. Już siostra Nietzschego (filozofa od Blond Bestii i końcowego maryjnego szaleństwa) zakładała nad Amazonką, gdzie też byłem, kolonie przyszłych nazistów. Gdy szuka się zabobonu, można uwierzyć, że gwiazdorstwo jawi się talentem diabelskim, przewrotnym, czymś równie szmatławym, co pociągającym, jak Hollywood. Widoczny ektoplazm, wypływający z ust krzyczącego Hitlera, białe jego oczy, kobiecy przedziałek i nastroszony wąsik, tuż obok ciemnoplisowanych oczek Stalina, jego dziobatej twarzy, łysienia, przykurczonej seminaryjnej ręki, statecznie odkładającej szklaneczkę z wodą na trybunie, po każdym roztropnym zdaniu przemówienia. Ich sekrety, rodowodowe, nędzarskie, seksualne, koprofagiczne (Hitler i młode kobiety, którym kazał na siebie oddawać fekalia; degradujące obyczaje hollywoodzkich producentów - Harry Cohn, zwany Białym 140 Zaułek pokory Gównem - orgietki beriowskie i pochwytywanie dziewczyn na ulicach Moskwy) mogą się ze sobą splatać tak, żeby się wydać podobne, emanacją zła tego samego, tego, o którym się wie, póki o nie nie zapytasz. A przecież. Eros dyktatorów (owszem, byli erotyczni) i Eros kina mogą być podobne, cele ich są przeciwstawne. To nie idealizacja, to spojrzenie z potrzebną ironią. Cyrk kina zabija bardzo rzadko, skromność dyktatorów bez ustania. Zło jest ich produkcją. Moja nieprzemakalnośćna poezję, czy leży w samym rodowodzie słowa produkcja, co po grecku mówi się: poiesis. Wyczuwam u poetów sa-modurne zatrzymanie się inteligencji tuż po wyprodukowaniu wiersza i jego macającej iluminacji: jakby to wystarczało. Dalej nie trzeba, dalej byłaby praca, rzetelność, uwaga, słowem: proza. Proza się tam uparcie zaczyna, gdzie genialność poety się kończy. Argumentem również byłoby, że znam olbrzymią ilość wierszy napisanych ku chwale złej sprawy - wierszy dobrych - aniezmiernie ma-ło dobrej prozy w tym kierunku napiętej. Oczywiście, to też uproszczenie, ufrywolnienie tematu, lub jego idealizacja. Ale proszę, co mamy potocznie idealizować? Rozpa-sanąpółgłówkę, zaczynającąwkatedrze jako księżna Walii, kończącą pod mostem (w tunelu) w limuzynie arabskiego playboya, handlarza modą, z pijanym szoferem i hordą wytresowanych przez siebie w pogoni papa-razzich? Potrzeba idealizacji jest potrzebą kochania: wór cały z kochaniem nosimy na grzbiecie, i tak go na kogoś -na coś - zrzucimy. W rzadkim niezmiernie przypadku na kogoś- coś - co jest tego warte. Święty Andrzej Sztuczny 141 Słowa „kochać” używam ze skrajną ostrożnością. Może dlatego, że obserwowałem, z jaką ilością miłości (iluzji, pokąsań, zamknięć oczu) mój ojciec się borykał, zanim doszedł do stadium paratnahamsy, łabędzia, co jak twierdzą Hindusi, jest ostatnim stadium opuszczenia (sanya-sy): stanu współczucia i łagodności i dobrodusznej aprobaty dla tego, co pod ręką, i dojmującej nostalgii za niewinnym sobą, tym co pojawiał się i zanikał, zawieruszył, w dzieciństwie jak i starości. Dopiero wtedy odrodziło się uczucie między nami (ja byłem „w ziemi tułaczki, na Wschód od Edenu” Gen 4:16). Przedtem ojciec ciskał po ścianach mój raport z rzeczywistości niewygodnej („das Unbehagen in der Kultur” u Freuda) - „Lity bór” - prawdziwy nie jak donos, ale jak kompilacja ubrana w teatralny strój, określająca się wyraźnie i gwoli rozrywki, która nie byłaby gołosłowiem, i gwoli pamięci, która by zanikła iunieważniła. Reportażjest ważny dla mnie. Filmy zaczą-łem robić dla reportażowania i żeby nie być w „uszczupla-jącej”, kaleczącej naprawdziwości, jakbym już wtedy wiedział,że jakkolwiek bym uciekałprzed nią, umknąćjej nie mogę. Z tego się wytłumaczę. Lekcję moralną można wysnuć z każdej bajki, nawet takiej, która rękoma i nogami się zapiera, że jej wcale nie zawiera. Ale moralna lek-cja nie może być tematem sztuki. Dlatego wychodzę zkin, gdzie mnie boleściwi półmyśliciele umoralniają. Dlatego wolę frywolność powagi, w lekkości odwracaj ącej się plecami - i kicającej gdzie indziej - gdy zetknie się z grozą systematu. Filmy robiłem z powodów najmniej stabilnych, no i po studiach nie od razu: długo mi było dojrzewać do własnej niedojrzałości. Dojrzały film - to śmierć. 142 Zaułek pokory Film o zatrutej białkiem wszowym krwi mojego ojca, bo z niej jestem, zrobiłem, gdy komuniści wygrywali wojnę na ekranach, GL-owski proletariat walczył, a inteligencka brać była wciąż i pozostawała coraz bardziej zaplutym karłem reakcji. To była moja kasta. Zrobiłem film o takich, co czytają Prousta i idą na lorach w łagry, i samoczynnie są w ruchu oporu, choć nie uczono ich ludzi zabijać. Ale zrobiłem film nade wszystko o wszach. Wszy były powodem, nie samoloty i czołgi: wszy chore na tyfus są rubinowe pod mikroskopem. Szlachetna, kryształowa czerwień prześwietla ich delikatne brzuszki. Drewniane klateczki, w których się je przytwierdza na udach, są dziełami sztuki: wypolerowane manipulacją, z maleńkimi zawiasami i zatrzaskami niby piórniczki. Wszy dobierają się do skóry przez jedwabną ściankę cie-niuchną i przeźroczystą. Udo kobiece, kształtne udo, jest białe. Dyrektor Instytutu, który metodę uodpornienia Europy na tyfus wynalazł - profesor Weiss - był amato-rem-łucznikiem, i z łuku strzelał w ogrodzie. Przez całą okupację zdarzyły się trzy wypadki - na dziesięć tysięcy pracujących, w większości skierowanych do Instytutu przez AK - aresztowania. Ojciec przez to miał kartki żywnościowe i papiery, i stałe gorączki, humory i zapaści. Który z tych stanów popchnął go do Lublina, „Rzeczypospolitej”, do zdobywania berlińskiego zoo, do literatury, do nas? Bierut rzucił jego „Ostatnią Europą” o podłogę, ale ona - ostatnia w owym czasie krwawej lepkości - była napisana jeszcze przy wszach, w lwowskim czasie. Potem ojciec na- Święty Andrzej Sztuczny 143 pisał „Rzekę Czerwoną”, o wojnie komunistyczno-fran-cuskiej w Wietnamie, i dostał od Bieruta Nagrodę Pań-stwową. Pisał ją w Pradze Czeskiej, na dobrowolnym odesłaniu, w którym tkwił, by nie zostać emigrantem w Paryżu (nie ten charakter, nie ta zdrada), ani świadkiem w Polsce dobijania jego przedwojennej formacji za służbę w AK. A może z wygody: ni to, ni sio, z lenistwa, z ułatwienia sobie egzystencji, z biologizmu uratowanego od szponów Historii: ogród, służba, spokój ambiwa-lencji, choć nie śmierci: spokój samotniczego spacerowania. Czy tak? Przecież gdy spozieram na listę tego, z czym miał się pasować, ze służebnością i poczuciem przemijania i tym, co owe czyniły z jego sercem, sumieniem, z jego tchórzostwem czy odrazą, z jego rzemieślną rzetelnością i myślowym rozdwojeniem, i porównam to z moją listą (wobec czego ja miałem się zachować), jego wydaje się tragiczna, moja zaledwie mało łatwa. Tragedia jest wtedy, gdy nie możesz się wywikłać, bo nastąpiło coś, co się nie odstanie. Kiedy? Co? W chwili zdrady AK, ucieczki ze Lwowa, zamiany jednego, łagodnego charakteru, piszącego do lewackiej („Sygnały”) prasy melancholijne wiersze, a nagle zatrutego jadem wszo-wym i masą trupiego jadu wokoło, w niegodną brutalność, w gwałt drugiego? Wieczorem dojrzał do trzeciego. Może dojrzenie było wejrzeniem w oczy śmierci nie cudzej, ale swojej pogodnej własnej. Święty Andrzej od Sztuk (Saint-Andre-des-Arts), Święty Andrzej Sztuczny - jak Matka Boska Polna czy Święty Maksym Wyznawca - bo jest taka uliczka w Paryżu, wą- 144 Zaułek pokory ska i wij ąca się przez łacińską dzielnicę równolegle do Sekwany. Przechodziłem nią często w czasie studiów, i później, po skomercjalizowaniu (ciuchy i greckie żarło), bo został na niej antykwariat historyczny, od pokoleń z profesjonalną pasją prowadzony, gdzie mogłem kupić książki o Polsce. To na tej ulicy (zachowało się też na niej kilka niewielkich kin ambitniejszej, więcbiedniejszej maści) pokazywano „Trzecią część nocy”, mój wszawy film o Lwowie. Ja, pomiędzy jednym a drugim spacerem, wróciłem (bo pojechałem samopas) do Warszawy, i stałem się asystentem Wajdy. Nie tylko podziwiałem jego filmy: byłem stale zaskoczony ich dziwnością. Trafianiem w dziwność czasów („Popiół i diament”), miejsc („Kanał”), anegdoty („Lotna”): nawet zły gust Wajdy był niedaleki oryginalności, mógł sobie on nań pozwolić: krzyż do góry nogami wiszący (i skrzypiący) podczas nocnej w ruinach kościoła, erotycznej (tak ją pamiętam) rozmowy: to wkleiło mi się w pamięć jako znak nieprzekraczalnej granicy smaku, czyli Jakości, która tu pusto i agresywnie zazgrzytała. Lekcja była na tak, i na nie. W przemożnym stopniu na tak. Zyskałem starszego brata, ojczyznę, rodzinę artystyczną, dom, środowisko, zawód, zajęcie, przekonanie. Czym ono było, owo przekonanie? Otóż niczym nadzwyczajnym: zakotwiczeniem dorastającego szlachectwa w osoczu starszych, już prawie wylizanych z pokąsania, wnet uzdrawiających się na nowe podziały. Był 59 rok, jedna z cyrkomwolucji komunizmu, który wahadłowym, oskrzelim ruchem sprężania i wydechu posuwał mątwę ku własnemu upadkowi. Naturalnie Święty Andrzej Sztuczny 145 w tym byłem, naturalnie - bez wątpliwości - brałem udział. Byłem zbyt sterroryzowany dzieciństwem, zbyt ucywilizowany książkami, kinem i skutecznym milczeniem ojca, by kąpać się w marginesach, szukać dla siebie miejsc skrajnych. Nie było to rozwiązaniem, bo sztuka nie jest od rozwiązywania, jest od raportowania o rzeczywistości pod maską estetyzmu, seksu, rozrywki (uprawianie sztuki nieestetycznej jest takimże estetyzowaniem, jak nie-wiara w Boga jest formą wierzenia): było sposobem. Pierwszy mój film prześlizgnął się przez kaudyjskie widły, ale już doborowe chmury ciemniactwa i cynizmu („Szpilki”, Kałużyński, „Sztandar Młodych”) zbierały się nad tym, co miało być dalej. O czym nie myślałem wcale, robiąc swój drugi film, „Diabła”. To był film o 1968 roku. O marcu studenckich rozruchów, podsyconych przez żądną władzy frakcję nacjo-nal-tępaków, przeciw tępakom żydowskim i wiejskim. Manglabitów (pałkarzy) przeciw dzierżącym stery. Ja „Diabła” nakręciłem w dekoracjach schyłku Rzeczypospolitej, w okresie drugiego rozbioru. Że niby. Z Moskwy przyleciała Furcewa (minister) i gniewnie połajała tych, co moje bezeceństwo prześlepili, i przykazała usunąć tych, co za nie lekkomyślnie odpowiedzieli, z członkiem Biura Politycznego (tak się to nazywało) Tejchmą włącznie, który na tym filmie stracił noszoną w plecaku pałkę przyszłego Pierwszego Sekretarza. Ze mną nie rozmawiano. Byłem nienaturalny. Byłem zdrajcą, tak, ale kogo i czego? Nikt ze „środowiska”, nikt z tak zwanego Księstwa Warszawskiego (określenie Zbyszka Cy- 146 Zaułek pokory bulskiego) nie stanął w mojej obronie. Wydało mi się to zrozumiałe, i pozostało w pamięci, jak wszystko, czym się karmiłem, jak wszystko, co wiedziałem, miast goło-słowności, o charakterze i Jakości tych, co tu i teraz. Byłem szpiegiem składającym raport dobremu Bogu, ukrytemu za Bogiem uzurpatorem. Uciekałem od komunistów i ich ulicy, tramwaju, morale, rechotu i zakłamania. Od splotu błota z płotem, od nożowników, jak i od spokoju. Emablowałem dziewczyny bardzo piękne i młode, i możliwie nieskorumpowane. Bardzo się bałem. Przez cały czas asystanatu przegryzałem się w Warszawie przez studia równoległe i równoległe próby pisania. Mnie nigdy nie spotkał atak frontalny: zawsze uboczny, z argumentem zafałszowanym. Gdy napisałem pierwszą swą książkę, powieść „Kino” (rzecz jasna), zatrzymano ją, bo zabierano się do ostatniego pogromu żydowskiej inteligencji, służebnej czy wcale, do kolejnego rozliczania się chamów z ciemniakami, ze środowiskami wciąż służebnymi, ale już petycjonujący-mi o minimum, z gettem i jego wcieleniami, a ja o tym właśnie, wiedziony aberracyjnym bezwzględnym nosem robienia tego, czego w danej chwili robić nie należy (należy, tyle że się płaci), „Kino” napisałem. Zresztą wszystko jedno, kto bił, kto uderzał: gdy wydrukowano mi pierwsze wiersze we „Współczesności”, napluł na nas nie-rymujących (?) andrusów Słonimski, a gdy pisałem felietony z planu filmu „Popioły”, gdzie z dnia na dzień widziałem, jak Wajda porwał się na coś, co było mu nie tylko obce, ale wręcz nieznane: Żeromską szlachecką le- Święty Andrzej Sztuczny 147 wicowość i gorączkę rozdwojenia wobec Cesarza i blasków, jakie ów pierwszy modernista wniósł w naszą zaściankowość („popatrz Basiu”), i rzezi i spustoszenia, jakiego dokonał, więc gdy bałwochwalstwo asystenckie nie chciało mi wejść pod pióro, napadł mnie natomiast za arogancję wyznawca heglowskiego pozytywizmu (dobre jest to, co jest), potomek twórcy Golema, uczonego rabina Loewa, KTToeplitz. Potem posypały się filmy inne. Wyjechany do Paryża (moi rodzice wrócili do „centrali”, a ojca upokarzali hunwejbini w partyzanckich bryczesach, ci sami, co urządzili proces ostatnim rzemieślniczo-żydowskim „producentom”, Hagerowi, Szyndlerowi, Toeplitzowi [Jerzemu], bełkocząc o duszy - o jakże nie znoszę tego słowa w plugawych ustach obracanego - proces przypominający mi ZMP-owskie zamachy na moją skórę), zgodziłem się zrobić film o amoralnym półświatku, dlatego że bohaterem był nieuk, fotograf obfotografuj ący per-wersje, który dla bezrobotnej aktorki czyni miłośnie gest dobroci, zaś tym gestem zabija jedynego dobrego człowieka w jej życiu, jej bezradnego męża. Idiota się kłania, i będzie się kłaniał (dobro czyniące zło) aż do filmu, jaki w 1984 z samego „Idioty” wykonałem. Granicą dobroci bywa idiotyzm, jak granicą rozdwojenia wiara w jad, jakim się zostało ukąszonym. Nie umiałem być ani po jednej, ani po drugiej stronie: fałsz jest po to, by trysnęła prawda. Raport musi być prawdziwy, i nikt nie może móc się do niego przyczepić: nikt godny, oczywiście: nie piszę tu o padalcach. 148 Zaułek pokory Chociaż. Tak wiele tego działo się właśnie w półświatkach. Gdy zaczęto o mnie dobrze pisać na Zachodzie Europy, poznałem prawdziwe pieniądze, czyli ludzi najbogatszych. Już nie golemowi komuniści, ale kapitaliści ze złotym cygarem w ustach chcieli, podsuwając mi zarobek na tacy, bym był zgodny z nimi, nie inny, robił to, co z ich żądz wynika. Ku temu, a nawet ku oszukiwaniu tego (artysta, powtarzam, wszędzie jest oszustem) skłaniają się charaktery bardziej osobliwe: paru wśród nich było Polakami. Ich twórczości potrzebny jest McGuffin: tak Hitchcock, który na oszustwie znał się bez politycznego powodu, nazwał podstawowy chwyt (chochlik), na który się publiczność, jak ryba na haczyk, nabiera. Na przykład: dwu mężczyzn spotyka się w pociągu, i postanawiają wymienić się na zbrodnie: każdy z nich ma kogoś zawadzającego do sprzątnięcia. Jeden z mężczyzn jest psychopatą, i naprawdę zabija puszczającą się żonę drugiego. Ów drugi myślał, że to był żarcik, ot, a teraz jest szantażowany. I tak dalej. Albo bez tak dalej: McGuffin jest tylko tym, czym jest cały film: wymianą. Moje McGuffiny nie nadawały się organicznie do wywoływania czyichkolwiek krwistych wypieków, ani na blagę beztroski. Wszy we Lwowie były McGuffinem, ale jakim? A policjant, zamieniający się w psa pod koniec „Diabła”? („Homo est brutum bestiale”). Moje McGuffiny były - narzucały mi się - z nieoczywistości, z kapryśnych obrzeży myślenia: na przykład powodem do nakręcenia „Na srebrnym globie” było, że trzeba pustyni, by imitować Księżyc. Najbliższa finansowo leżała w zadłużonej u PRL Mongolii. Powodem była Mongo- Święty Andrzej Sztuczny 149 lia, bo od zawsze chciałem tam pojechać, ja, który nigdzie nie jeżdżę jako turysta. Mongolia dlatego, że z jej azjatyckiego serca jesteśmy, a w tym storturowanym sercu kreatury komunistyczne przez Azję wprowadzone do mojego kraju rysują się z całym swym psychopatycznym wypotwornieniem - na pustyni, w kryształowym powietrzu i pod wielkim niebem - najwyraźniej. No ale co tu było ważniejsze, osobista (prywatna) fry-wolność powodu, czy fakt, że gdy tylko mogłem, do Polski z Paryża wróciłem, by nakręcić „Na srebrnym globie”? McGuffinem prywatnym było, że od małego bałem się tej rodzinnej, ponurej, antyreligijnej, egzystencjalnej, kiczowatej, młodopolskiej, modernistycznej a szyderczej książki bardzo. Jej beznadziei mrocznej i zimnej, hipnotyzującej dziecko samą swą nudnością. Przybyszewskiej quasi-pornografii w części drugiej („Zwycięzca”), klęski blond-bestii i seksualnej przewagi Diabelskości. Dadaistycznej niemalże kakofonii części trzeciej („Stara ziemia”), procesu przyszłej wyuzdanej cywilizacji, jak i kołtuństwa Koszałków-Opałków, spisujących o świecie swe teorie. Była ta książka moją dziecinną własnością i zmorą, ale uprawiałem kino, które nawet gdy posługuje się zmorami, jest nudzie przeciwne. To wtedy raz na zawsze przyjąłem, że kultura jest po prostu moją własnością, i że mogę ją, jak chcę, nicować. Opowiadać i odpowiadać nie podkradając, ale kradnąc. Film (nieukończony) zatrzymał zaprzedany ciemniakom inteligent w randze ministra, choć niedokładnie sformułował dlaczego. Otóż film był zdradą, bo był religijny: 150 Zaułek pokory nie dlatego, że ja jestem religijny, ale dlatego, że religia jest pierwszym wypustem wszelkiej wszędzie cywilizacji: w dżungli, wśród gór lodowych, na pustyni, na polanie. A skoro jest, należy w miejscu zamieszkania o tym złożyć raport. Ukrytym moim McGuffinem w tym raporcie był ten sam wróg co w książce: obskurantyzm. Moje borykanie wciąż w minimalnym stopniu dawało się porównać do ojcowego: jego mogli zabić, mnie tylko chcieli wywichnąć karierę, unieszczęśliwić ambicjonalnie. Przetrącić. Cóż, kiedy nie mam w sobie ambicji? Myślę, że w obu wypadkach jednak szło o zachowanie (o konstrukcję) czegoś, czego nie umiem nazwać inaczej jak duszą. Inne filmy miały inne McGuffiny: w ostatnim anorektyczka duszy wyjada mózg kochankowi z czerepu łyżeczką, bo kochanek-antropolog zamierzał, w pustej iluminacji, pójść w duchowieństwo, wszystko jedno jakie. Pustka do pustki, światło do światła. Ja rozumiem, jak szczęśliwie może być: syte uczucie, że się wszystko, co się myślało - powiedziało. To uczucie doniesienia rzeczywistości do jej ostatniego lub pierwszego progu, jakby do ducha, ducha uzmysławiam sobie jako spełnienie, w spokoju sumienia i pogodnej nicości umierania. Co nie znaczy, że podobny próg można osiągnąć tylko tworząc. Ja obracam się jedynie z musu w tradycji, która jest mi znana. Gdybym był szewcem, pisałbym o butach, a może w uczciwości ich szycia udałoby mi się dojść do podobnej łaski. To nie zajęcia, zawód, kariera są tu wy- Święty Andrzej Sztuczny 151 znacznikami, ale niezmiernie delikatne, rozdwojone (jak reszta) słowo uczciwość. Uczciwie wyleczeni członkowie artystycznych sfer Księstwa Warszawskiego się na mnie uczciwie obrazili za to, że pamiętam. Że byłem wśród nich (bo gdzie?), że kochałem ich córki, że je i ich opisałem. Sami, gdy czują się przymuszeni (dlaczego?) do pisania o sobie, intytułują to paszkwilem, a uplatają panegiryk. Przyjmując postawę psa o podwiniętym ogonie, ale złośliwego, o fałszywym uśmiechu i wyszczerzonych kłach, poniżonego i samoponiżającego się pod płotem, przymilnie kładą na szali przeszłe grzechy ducha i pozerstwa obraźliwej konwalescencji, i z samych siebie wyciągają wniosek, że trzeba ich kochać bezpa-miętnie. Bo mają talent. „Ten, który tworzy rzeczy dobre, uważa się za dobrą rzecz”, napisał filozof Rudolf Safranski. W którym miejscu tego rysu jest uczciwość? Zdrajca jest mi postacią najbliższą, gdy zdradza zdradę, a kalacz, gdy kala gniazdo pokalane. Uczciwość i prawda są pojęciami pokrewnymi. Z jedną uwagą: mają służyć lepszemu. Prawda ma służyć dobroci. Uczciwość ma służyć zrozumieniu, nawet własnego rozdwojenia. Am-biwalencja ma służyć łagodności. Pomagać - tak, to jest to słowo - pomagać. Dlatego na przykład tomy Desch-nera o „kryminalnej historii chrześcijaństwa” czy też „Czerwona msza” Urbankowskiego, tęgo łająca ilumina-tów pokalanych komunizmem, osiągają ten sam cel: fakty tam podane są istotne, ale istota ta służy do napiętnowania ciała zbrodniarzy rozżarzonym znakiem. Zhańbiony pisze „hańbę domową”. W słodyczy katolickiej Prawda i Miłosierdzie mają być splecione ze sobą. 152 Zaułek pokory Otóż nie: miłosierdzie zakłada stawianie cenzurek, i są-dową wyższość. W mojej tradycji, ja nie jestem od są-dzenia, ale od spamiętywania. Uczciwość, pamięć, raport. Przy skonie mojej prababki Gosławskiej, jej raport z rzeczywistości zawarł się w jednym słowie, jednym imieniu: Marek. Prababka długie przeżyła życie, porodziła sporo dzieci, wypełniła swe obowiązki. Marek było imieniem młodego powstań-ca z 1863 roku, którego przyniesiono, rannego i bez-przytomnego, do dworu jej rodziców. Opatrywała go, pielęgnowała, karmiła. Wydobrzał, wrócił do partii leśnej, ślad po nim zaginął. Czy się chociażby pocałowali? Czy spletli palce? Dotknęli inaczej niż oczami, niż czoło i dłoń ścierająca rozgorączkowany pot cierpienia? Kto wie. Umierając, wyszeptała: Marek. Były dzieci przy jej śmierci; wnuki, synowe, mąż. Czy wiedzieli, rozumieli, pamiętali? Czy tylko ona? Jakie było jej serce przez wszystkie te długie zbożne lata? Jakie rozdwojenie, jakie rozdarcie, jaka rozpacz? Jak ich, swoich najbliższych, kochała? Co to jest miłość? I gdzie, i jak, w tym rzewnym życiorysie ustawić słowo: uczciwość? Wobec czego? Kogo? Wobec siebie samej? Złudzeń nadziei? Uczucia? Wierności? Sporo się rzekło. Nie używajmy pojęcia uczciwości: jest miałkie. Słowo wierność jak sztych przebija całość jej życiorysu. Była wierna. Wierna rzeka. Tak, Żeromski. Być wiernym sobie. Wiernym temu, co rozpoznajemy jako nadrzędne w sobie, czego chcemy i do czegośmy Święty Andrzej Sztuczny 153 się przypisali dociekając, rozumiejąc, oceniając. Ja czuję się wierny legendzie mojej rodziny, w całkowitej wierności dla jej języka i obyczaju, dla miejsc i losów, dworów, zwierząt, sztuk i literatur, charakterów, historii. Wierzę w podstawową szlachetność ich odruchów, celów, poczynań. Wierzę w czystość ich dusz, nawet gdy ulegały pobrukaniu, pobrukaniu na chwilę, przez chwilę, dla chwili, bo i to, zamiast zastygać w plugawą skorupę, w kamień, czyściło się, pozwalając ich czasowi, ich krajowi lepiej przeżyć, więcej wydać z siebie niż innym wbitym w podobne cęgi politycznego bandytyzmu i politycznych zbrodni. Wygłaszam tu z całą świadomością panegiryk Polski. Pomiędzy moją rodziną a Polską nie ma żadnego rowu, żadnej ściany. Jest to jedno i to samo. Czymże jest ta tożsamość? Tym właśnie, że byli - ojciec i matka - w AK, a stryjowie w Legionach. Że grzebali się od tylu pokoleń w ziemi, nie wystając z niej. Że byli zwyczajni. Że czytali po dworach Mickiewicza, później Słowackiego, później Norwida. Że przy łóżku mojego dziadka leżał „Colas Breugnon”, a przy łóżku mojej babki „Irydion”. Że, przecież majętni, szli na lewicę, nie w prawo. Że utrzymywali Żydów w swoich domach, a nie ich wydawali. Że byli w PRL nie obojętni, ale też nie nadający się do barskiego odruchu. Że przeszli przez klęskę, i uzwyczajnili nasz nie nadający się do żadnego totalitaryzmu kraj, tak by wydał ze swej głębi odwrotność tego, co chciała wychlapana krwią i gliniana władza: swoich noblistów, kompozytorów, reżyserów, swojego papieża, swoje sumienie. Że nie kochali pieniędzy. Że moja matka do śmierci nigdy nie podniosła głosu na 154 Zaułek pokory nikogo. Że mój ojciec nie umiał wbić gwoździa w ścianę, a przeniósł nas przez wojnę. Że mówili po polsku jak nikt, i znali języki, które dali też dzieciom, aby im otworzyły świat. Że nigdy nikomu, nawet nam, niczego nie narzucali. Że umieli żyć obok nas, a nie nami. Że jesteśmy tacy sami. Raz jeden ojciec wyraził się o tym, co robiłem, pochlebnie. Zobaczył wAfryce „Jak ważne jest kochać”, i napisał mi w liście, żebym robił filmy choćby na biegunie. „Masz taki cholerny talent”. Był to bowiem jedyny sentymentalny (prawie) film, jaki nakręciłem. Moje McGuffiny były, w innych, skokami w bok, by nie płynąć w tak zwanym głównym nurcie, który to żeruje na papce sentymentalnego sadyzmu. Na zawsze zostało mi w pamięci zdanie Do-stojewskiego o starym zbereźniku Karamazowie: „Był sentymentalny. Był zły i sentymentalny”. To klinicznie prawdziwe, i dlatego najmniej lubię „Jak ważne jest kochać”, z tym ckliwym przyklejonym przez producentów tytułem, niby krzywy lepki uśmieszek do twarzy oszusta. Oszustem czułem się długo, długo myślałem, że zapożyczam, kompiluję, podbieram, długo nie wierzyłem w przenikliwość swojego oka i oryginalność swoich słów: a przecież kultura jest moją autentycznością. Nie, gorzej: długo nie wierzyłem w rzetelność powodu, dla którego reżyserowałem filmy, długo podejrzewałem, że udaję siebie, choć przecież byłem w przeciw-koniunkturze odruchowo, w aktach - wobec kariery - samobójczych, i choćby to powinno mnie upewnić i uspokoić. Uspokojony nie byłem. Bałem się dalej, każdej wulgarności, każdej Święty Andrzej Sztuczny 155 ciemnoty, każdej samotności, wiązałem się byle tylko być związanym, a paniczne lęki trawiły mnie po nocy W dzień reżyserowałem. Nie miałem pewności siebie, nie bywałem chełpliwy, pyszny ani arogancki. Byłem hardy, bo bardzo wierzyłem w talent innych, w skarb, który oni, nie ja, posiadają. Wierzyłem w Konwickiego, Andrzejewskiego, Brandysa, choć ich książki w wielkiej mierze mnie nudziły. Myślałem, że tak być nie powinno, że usterka jest we mnie. Pamiętam udrękę „Sennika współczesnego”, salonowość „Listów do Pani Z.”, zakalec „Miazgi”. Intymnie, w rozmowie sam ze sobą czułem - z całą pewnością - ich gor-szość, ale była to pewność jakby nie do wysłowienia, niejako bezprawna: miałem o niej milczeć, albo się załgać. Na egzemplarzu „Dziury w niebie” Konwicki napisał mi dedykację brzmiącą „Kochanemu Andrzejowi witając go serdecznie w rodzinie” i czułem się wdzięczny za to. Rozmiar dwoistości, rozmiar ludzkiej komplikacji dopiero mnie podchodził, powietrze dopiero się mną wypełniało. Mój ojciec nigdy z niczego się nie tłumaczył, i nigdy nie kajał. Milczenie jest godniejsze od lizania. Mój ojciec, wbrew temu, co twierdził, wiedział, że nie jest zawodowym, ale okazyjnym literatem. Potem, gdy film „Na srebrnym globie” zatrzymano, polecono wykopać dół w piasku nad morzem, gdzie „kręciliśmy” z coraz większym trudem, bo cała wytwórczość kraju czkała i stawała, a film był futurystyczny, najzupełniej zależny od kostiumów, rekwizytów i dekoracji, 156 Zaułek pokory i w ten dół kazano wrzucić, przypuszczalnie nocą, te-że rekwizyty i kostiumy, z takim kosztem czasu i wysiłku wydarte z paszczy komunistycznej bezwładności, przykazano je zalać niegaszonym wapnem, wypalić i zakopać jak trupa, jak trupy, które widziałem oblewane wapnem i z ustami pełnymi gipsu, rozstrzelane pod oknami naszego domu we Lwowie, gdy rodzice byli w pracy, ojciec wszowej, matka jakiejś, a ja stałem przy oknie całymi dniami, trzymając się krzesła, bo tak przykazali mi na siebie czekać. Znalazłem się (po Globie) w Ameryce, a piszę znalazłem, bo eufemistyczną tę formułę wyniosłem z komunizmu - znalazłem się w Kazachstanie, znalazłem się w Magadanie - formułę, która w wypadku ostatniego naszego państwowego zbrodniarza, Jaruzelskiego, powinna brzmieć: „odnalazłem się za kołem polarnym”, gdzie zabito (?) zagłodzono (?), zakatowano jego szlacheckich rodziców (to herbowy generał). Znalazłem się ogłuszony do tego stopnia, że diety, które mi dawał amerykański producent odkładałem na zakup dwu wzgórz w Drohomilu, choć i tu, w punkcie klęski, byłem rozdwojony, bo rad z wyzwolenia od filmu, który nie dawał się skończyć, i z ulgą, że nikt nie rozpoznał mojego kłamstwa podstawowego, mojego braku wiary we własne powołanie. Mieszkałem w ciemnym pokoju na samym szczycie hotelu Mayflower w Nowym Jorku (była to nazwa statku, którym pierwsi anglosascy kolonizatorzy - pielgrzymi -przypłynęli do Ameryki) i przez wąską szparę pomiędzy niebotycznymi czarnymi ścianami studziennego pod- Święty Andrzej Sztuczny 157 wórza widziałem, tam w górze, mewę kołyszącą się w nieuchwytnym przewiewie: za mewą była rzeka, wlewająca się do morza. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nikt nie ma przyrodzonego talentu do kina, bo kino jest zlepkiem przypadkowo razem zebranych technologii. Dzwoniłem do domu, i mówiłem, że tej obcości nie zdzierżę, że lepiej polski areszt niż to. Niż co? Otwierano przede mną drzwi, wchodziłem do biur i rezydencji najbogatszych. Zastanawiałem się, ile czasu im zajmie rozszyfrowanie mnie. Udawałem, że interesuję się ich projektami. Przerzucałem scenariusze, pisałem swój własny, niewiele mający wspólnego z ich ochotami, niemożliwy jak bajka. Nie biegałem do kin, dreptałem do księgarni. Czułem się niedouczony i głodny, podobnie jak gdy przesiedziałem pomaturalne lato nad jakąś rzeczką na Pomorzu, chłonąc historię filozofii Tatarkiewicza - trzy tomy - i historię sztuki - też trzy - i szukając w nich tego, co wiedzieć powinienem, co mi sprawiało przyjemność rozkoszną, gorączkową i ślepą. Teraz było tak samo. „Srebrny glob” był końcem szkoły. Nikt się i później na tym nie poznał: moje filmy były wciąż osobliwe, tyle że ich własność zaczęła nabierać ostrej precyzji, a widzowie nie chcący, by to ich cięto z ekranu, zaczęli się wahać. W tym okresie dość błyskotliwego powodzenia, nagród, pieniędzy, sławy, kobiet i reżyserii, którą imitowano, krystalizacja odbywała się do środka, dywan kurczył mi się pod nogami. Stałem się zupełnie pewien swego, i całkiem obojętny wobec tego, co się stanie, a co się stać musiało. Ambiwalencja, względność, rozdwojenie znikły, bieguny sczezły z mojego strachu. 158 Zaułek pokory Strumyk, przeciek, kanał rozrósł się w rzekę, a ona okazała się wierna, i swym nurtem wypełniała ocean. Mogłem, wreszcie mogłem zmierzyć ambiwalencję innych i rozumieć jak niewiele i w czym - jeśli - różni się od mojej. Wszyscy jesteśmy ambiwalentni, nie wszyscy hipokrytami. Jeśli celem zrozumienia jest uzyskanie jedności w sobie, czyli stanu bycia, nazywanego tożsamością, to na nią muszą się złożyć nurty rozdwojenia zlane ze sobą, jezioro z kilku wód splątanych. Pomaga w tym obecność urody, która, owszem, tak, może być w sztuce, jak może dziać się przez oniemiałą kontemplację górskiego piękna, wieczornej łąki, źdźbła, pajęczyny i rosy. Wystarczy to piękno pozyskać dla siebie, aby sztuka nie musiała być piękna, gdy jest inteligentna, trudna czy przewrotna. Piękno kryje się w niej, jak w rezerwuarze, czasem strasząc niby wodnik, czasem krzywiąc się w ropusze grymasy. Nierobienie tego co inni, niedziałanie w obowiązujących kanonach, bycie innym, się w tym poczuciu staje możliwe, bo nie znaczy natarczywego poszukiwania odmienności, ale wskazuje na odmienność jako na źródło - na legitymację - działania. Jesteśmy wszyscy odmienni, człon to naszej ambiwalencji równie silny jak: jesteśmy wszyscy tacy sami. Tyle że szukanie jedności na zewnątrz siebie i poza odmiennością, wskazuje na ubezwłasnowolnienie, czyli brak równowagi. Zrobiłem film o parze, do której wdziera się - seksualnie - diabeł. Taka kłótnia małżeńska, rozwijająca się powoli w eskalację, niby po piętrach domu, do strychu, do Święty Andrzej Sztuczny 159 nadbudowy dorosłej bajki, gdy okazuje się, że irracjonalna żona zdradza męża z monstrum, które sama wyro-dziła, a racjonalny mąż pogrąża się w jej szaleństwie, by ją uratować, wybronić, zachować, ku czemu? Ku komu? To pisałem w hotelu Mayflower, dla siebie, i to nakręciłem w Berlinie przepołowionym murem na dobro i zło: na spektakl dobrego i złego. W Paryżu nakręciłem film o dziewczynie, która naga tańczy dla podpatrywaczy, a zrobi karierę filmowej gwiazdy, bo zajmie się nią niemiecki reżyser-lewak, z tych, co finansowali czerwony terroryzm. Nakręciłem rosyjską operę „Borys Godunow”, bo jednym z najcięższych polskich grzechów był najazd na Moskwę z fałszywym carem, akt bezwstydnego łupiestwa i haniebnej pychy, katastrofalny w skutkach: dziś data wypędzenia ludożernych Polaków i scalenia się Rusi w społeczność - przez nienawiść - jest państwowym świętem narodowym. Ale też: bo chciałem zrobić film w Jugosławii, tak jak w Berlinie. Renesansowy Kraków leżał w Dubrowniku, bo go w Polsce przecież nie ma, jak Lwów okupacyjny leżał na bruku Krakowa, a Warszawa, niedostępna dla metafizyki („Po-ssession”) mieściła się w Berlinie, i podobnie jak walka z religią i walka z szatanem były - metafizycznie - na pustyni Gobi. W Paryżu nakręciłem peterburgską ambi-walentność Idioty, i film o utonięciu w słowach, zaczynający się prozą a kończący wierszem, w którym nieuka i wpadająca w transy dziewczyna zakochuje się w starszym od siebie cybernetyku, z którego mózgu sensy i nazwania uciekają. Słowa przeżerały filmową taśmę, pchając mnie, nie wiedziałem gdzie i po co. 160 Zaułek pokory Na koniec zachodniego wygnania napisałem film o Szopenie i ostatnim jego dniu ze złą francuską kochanką, piszącą na niego paszkwil. Pierwszy raz robiłem film o kimś, kto był naprawdę (nie liczę Godunowa, bo z całą rozwagą starałem się sprowadzić prawosławną wersję Pu-szkina do swego własnego nonsensu: nie wystarcza, by historyczny zbrodniarz się pokajał, by uznać go za świętego, więc nakręciłem film odwrotny do rozkochania się Rosjan w rosyjskiej straszliwości, i nie dziwię się, że się o to ze mną procesowali: są tacy tak samo) i po raz pierwszy chciałem, by ten ktoś - na Obczyźnie - mnie zrozumiał. Paradoksalnie: nie ja Szopena, ale on mnie, byśmy się polubili. To oznaczało koniec: niekomercję, nieigranie, nie-kapryśność wyboru (polskiego) McGuffina. Stanięcie po stronie polskiej muzyki przeciwko francuskiej oschłości. Antypatyczna ich widowni wolność surrealistycznych kolaży. Opona się usuwała, byłem sobą, literatura wkradała się na miejsce obrazów, byłem na obczyźnie, a nie chciałem tam być. Dopiero teraz zacząłem patrzeć wstecz i rozumieć, co kiedy się stało. Nawała tego - i przelotność. Począłem sporządzać katalog. Mój raport się zaczynał: cienkie, kruche, przejrzyste macki meduzy obmacywały w głębi morza szarą perłę, utoczoną przez kino. Pierwszą dorosłą książkę napisałem z opowieści, jaką usłyszałem przy filmie: była o inteligentnym i wykształconym, bogatym właścicielu ziemskim, który podczas okupacji odmawia delikatnemu swemu synowi ożenku z przypadkową dziewczyną, sponiewieraną na Wschodzie. Syn wstępuje do seminarium, dziewczyna zamyka się w klasztorze -i ślepnie. Młody ksiądz okazuje się gnostykiem, areforma Święty Andrzej Sztuczny 161 rolna sprowadza pana na włościach do roli dróżnika na ko-lei. Ityle. Miałem dom na wsi pod Paryżem, i coraz częściej samotnie w nim przesiadywałem, żyjąc z zaoszczędzonych pieniędzy, i pisząc po polsku. O, scenariusze pisałem od kilkunastu lat w obcych językach, po polsku pisałem literaturę. Pisarstwo, myślę, jest najtrudniejszą ze sztuk, ale jedyną, którą nawet ślepy (opuszkami palców) czy głuchy (wzrokiem) może posmakować. Literatura jest między Jednym a Jednym, zapisanym a przeczytanym, piszącym a czytającym. Jest Eros w literaturze, pchający najzdolniejszych (a najzdolniejszy wśród nich był Gombrowicz) do monotematyczności: tak, tak, wszyscy pisarze są w zasadzie zapętleni na sobie, skoncentrowani, w szponach własnej jaźni, własnej egomanii i własnej zdolności obserwowania, ale rzadko który z tej autoob-sesji czyni cnotę literacką: Joyce, Celine, Kafka, ze swego autoświata czyniąc temat, dla blasku którego trzeba autostylu. To bardzo wywyższone, i wielu szampańsko wykształconych egotyków zatonęło w tym, jak w manierze: ratowali się tylko ci, którzy pracowali: „na sucho”, tintą czy mezzotintą, rylcem bez rozmazywania. Skoro literatura najtrudniejszą jest ze sztuk, trzeba dotrzeć do niej. Jeszcze technologia jej nie zdominowała, jeszcze pisanie jest idiosynkratyzmem, tym, czego szukali w kinie tylko reżyserzy najinteligentniejsi, najbardziej skazani na porażki: Eisenstein, Murnau, von Stroheim, Fellini, Welles. Przypominam: ja nic nie mam przeciwko technologii, przeciwnie. Z trzech jej celów głównych 162 Zaułek pokory (zdrowie i mutanty; gwiezdne wojny i zagłada; rozrywka, czyli pęd do lżejszego), wszystkie trzy wygrały w małpiej bitwie o świat, czyli o jego przyszłość. Samo-napędzająca się, samozapładniająca się, niemal samoczynna technologia stała się, z czasem i przestrzenią, trzecim wymiarem naszego życia. Ale który to z filozofów zapytywał: „raz, dwa, trzy, lecz gdzie, mój drogi Ty-meuszu, jest ten Czwarty?” Tego Czwartego zwykło się, od bardzo dawna, nazywać złym imieniem Diabła. Mrocznie, z wielkim poważaniem, z zabobonem, i ostrożnie używamy jego Imienia. Bowiem ciężka część naszego myślenia, gros naszego zdumienia i szukania i pytania jest o Niego. Jego zasadę jego istnienie?, jego oczywistości. Unde malum? Po co? Dlaczego? Za czyim powodem? Gnostycy w każdym wierzeniu i każdym sceptycyzmie ocierają się o próg, o wrota, granicę, pobrzeże przepaści, którą On jest, gdzie On się - w nas - znajduje. Bo nie jest On zamknięty, zatrzaśnięty w żywocie, współtwórca czy przeszka-dzacz, pożerca dusz, pan tajemnych zaświatów. Tama, która każe mi się cofnąć przed upadkiem w jego przepaść, jest wolą zachowania Dobroci, czyli pozostania w niezrozumieniu i niedoświetleniu siebie Jego ciemnym blaskiem. Pisarz chce być Dobrym, i stąd tyle ksią-żek jest o dzieciństwie, jakby na dowód, że można. 7 Łeb meduzy Wdzieciństwie łeb meduzy owłosiony był gęstym lasem. Później pojawili się ludzie, którzy w jego ciemnych ostępach wycinali niewielkie pola, polany Zaorywali i obsiewali te tonsury leśne, zbierali plon, zjadali, co polana wydała, i szli gdzie indziej, wypalać następną, bo ta się wyjałowiła. Łatwiej im było zakładać osiedla przy mokradłach, jako że w naszych stronach drzewa w wodzie nie rosną, czyli bór nie zasłania najez-dnika, łupieżcy. Przez puszczę wędrowały ludy nieliczne, ubogie, gnane klimatem, lub pchane presją liczniejszych, lepiej uzbrojonych lub silniejszych szczepów. Wędrówki przeczesywały knieję, bitwy były leśne lub bagienne. Im więcej polan, tym bardziej las się objaśniał. Objaśnianie, niemieckie Lichtung, po angielsku nazywa się clearing, co też oznacza polanę. Ci, co tutaj najwięcej lasów objaśnili i już się stąd ruszyć nie dali, to Polanie. Przedtem, przed ich przywędrowaniem, lasy należały do Gotów, Ala-nów, Wandalów, Sarmatów, do Germańskich ur-plemion, zsuwających się na Zachód i Południe, do Celtów walczą-cych z Rzymianami, do Niemców, którzy Rzym podbili. Las to dzieciństwo historii, silva rerum, Złoty Wiek dobra i niewinności. Raj. Jeszcze - jak późno - u Szekspira las 166 Zaułek pokory rusza, oburzony, by ukarać sobą Makbeta za jeżące włos na głowie zbrodnie. Niemądrze to wyglądało w filmie Ku-rosawy, gdzie żołnierze niosą - wloką - drzewa. To zgoła marksowska, czyli trywialna, to znaczy materialistyczna eksplikacja. Mit polega na tym, że las jest czuły, i naturalnie moralny. Takie jest bowiem dzieciństwo, każde dziecko, jeśli się go - póki się go - nie skrzywdzi. Młody Bóg młodego Stworzenia stworzył młodego Adama, którego trudno sobie wyobrazićinaczej niżjako dziecko. Aby mia-ło z kim się bawić, Stwórca stworzył Ewę. Gdy nacieszyli się Rajem i dorośli, postanowili nacieszyć się sobą, i siebie spenetrowali. Zamek i klucz, powiedział im Wąż, wedle wcale mądrego tego mitu, choć mylącego nas do dzisiaj. Ewa zaszła w ciążę, ona i jej mąż stali się Złem. Stwórca nie chciał Zła w Raju, zrzucił więc kochanków w padół, który stał się królestwem Zła. Co w tej historii zaskakuje, to praobecność węża. Chyba że, nie czekając na Adama i Ewę, wszystkie rajskie zwierzęta, głodne rośliny i ślepe bakterie już się zżerały, czyli że już istniał ból, już przeważało cierpienie, już panoszył się strach, siła była przemożniejsza od lekkości. Wtedy, tak. Ale wtedy miejsce Raj nie byłoby Rajem, chyba że Rajem nazwiemy biologiczne Piekło, w którym nie ma refleksji nad Dobrem i Złem, tylko wszyscy wszystkich koniecznie i musowo chrupią, co okrutnym i bolesnym jest procederem. Znaleźć się w paszczy węża, w żuchwach pająka, w gardle krokodylim. W gadzie. Być dla kogo innego, mniejszego lub słabszego, gadem. Samo drzewo - jabłko - poznania nazywa się w Biblii Łeb meduzy 167 poznaniem Dobra i Zła: oba więc istotnie już występowały, tyle że wiedzieli o nich tylko Twórcy, a nie stworzeni. Stworzeni dopiero mieli zacząć się zastanawiać, co wyodrębnia (wychowuje) człowieka, Kobietę i Męż-czyznę, z ciemnego nurtu ku światłości. Choć czyżby? Diabelskość nie pozostała w Raju, zawinięta na pniu Drzewa, podająca kolejne jabłka kolejnym spółkującym zwierzętom, lwom, myszkom, innym wężom. Diabelskość to dorosłość, Adam i Ewa stali się dorośli, więc musieli wraz z Wężem opuścić Raj zaludniony niedorosłymi stworzeniami. Czy dorosłe, w pełni dorosłe są słonie? A ryby? A anioły? Coś z dorosłości musiało być w tych ostatnich - może ich fizyczne podobieństwo do ludzi - że pokąsał ich wąż diamatu, i pospadały wraz z ludźmi w otchłań życia seksualnego i ciemnego nieszczęścia, skoro założone jest, że Raj jest jasny. Dialektyka zakłada, że coś wywodzi się z czegoś na tak, jak i na nie. Zło świadomej kopulacji, zło pożądania, zło rozkoszy z ciemnej kobiecej macicy wydaje niewielkie dobro. Dzieci wykazują nam, że nie jesteśmy tylko źli, że nie jesteśmy źli, bo gdybyśmy byli złymi, cieszylibyśmy się z ich - dzieci - zła. Kochalibyśmy je za okrucieństwo. Z rozradowaniem patrzylibyśmy, jak komuś przegryzają gardło. Więc raczej nie. Naturalnym językiem dzieci jest szczebiot, naturalnym odruchem zabawa, naturalnym strachem lęk bicia. Może takie są - chytrze - byśmy je chronili, by nas wzruszały, by gatunek przetrwał? Nie sądzę. Ryba nie 168 Zaułek pokory zna charakteru swoich dzieci, zamkniętych pod błoną przeźroczyście milczącego jajka, a chroni swą ikrę. Zazdrosny lew potrafi zjeść swe urocze maleństwa. Nam dzieci mówią, że w świecie naszej jaźni Zło nie rodzi się jako pierwsze. Pierwsze jest Dobro, które kompletuje (korumpuje) swą naturę, zmieniając się, choćby częściowo, w Zło, kolejno wyradzające Dobro. W tej kwadraturze koła tylko w Raju pierwszy był wąż. Możliwość Makbeta, możliwośćDżyngis Chana czy Hitlera wkażdym jest obe-cna. Możliwość zabicia staruszki, przyjemności z gwałtu, okaleczenia psa. Torturowanie nogą od krzesła, czy pedofilia, jako dobranie się do Dobra jako takiego, czyli działanie po stronie rechotu Szatana, gwiazdorstwo w bezczelnym ogniu jego ślepi, jego jupiterów, jego Ja. Boryka się z tym Kościół, borykają jego ubrani w szatki cnoty i śmierci, czarne, kapłani. Kanalizować: nie zabijaj, nie podnoś ręki na życie stworzone, zbrodnią jest usuwanie płodu. Ambiwalencje. Zbrodnią jest, przyjąw-szy dobroć i niewinność dzieci, skazywanie ich na życie w prostytucji, nieszczęściu i nędzy. Na brutalność, głód i łzy. Kanalizanci: nie spółkować (dobrowolna rezygnacja z rozkoszy jako świadome wyrzeczenie się Zła), a jeśli, to z sakramentami. Żądać, by Diabeł chodził w ryzach, seks w kagańcu. Jednocześnie zabraniać kagańca innego niż w głowie, ufać „naturalnemu” kalendarzowi płodności, to znaczy splątać naturę z buchalterią, tu też biorąc w dyby spontaniczność i jej słoneczne, niekiedy, wesele. Kościół też wrogiem technologii. Kłębowisko sprzeczności, czy nie? Nie dziwota, że tak wielki ciężar Łeb meduzy 169 pomieszania zła z seksem, dobra z zakazem przygiął papieskie ciężkie ramiona, zeskwarczył papieski mózg do cienkiego, choć krzykliwego powielania nieprawd i ze-skorupiałych nie-myśli, nie dającego się rozwiązać supła, z którego, w lata czy w wieki później, i tak trzeba się będzie wycofać, ba, przepraszając za zło wykonane. Ten Kościół jest państwem, ma struktury państwowe, rząd, banki, własności i administrację, i dobry był do zwalczania państwa, jakim był komunizm. Też przesłanie chrześcijańskie, spisane w ewangeliach kanonicznych, jak i odsuniętych przez Sobory (Węża, Marii, Judasza, i najciekawszej - Tomasza) było podziwu godne, bo pełne dobrej, a nie złej woli. I nie zawierało w sobie jadu ukąszenia własnym diamatem. W końcu - w dalekim perspektywicznym końcu - komunizm runął przez szczelinę pomiędzy swą teorią a swą praktyką, swymi sloganami a swą realnością, we własne swe kłamstwo. O nie, nie to kłamanie, które polecam na co dzień, by większej nie wyrządzać krzywdy okłamanym, czy by się uratować z ziemskiej opresji. Kłamstwo komunizmu było totalne, jak architektura: rdzawa konstrukcja więźby gnijącej wewnątrz pomnika. Przez wieki państwo kościelne komunistycznie kłamało, że jest dobre, podczas gdy wojowało ogniem i mieczem, i zabijało w ludobójczej skali. Całe cywilizacje zostały wymordowane przez wierzących spod krzyżowego znaku. Majowie, Aztekowie, Indianie, Żmudzini, Prusowie. Zbrodniczy papież Niewinny (Innocenty) III nakazał łu- 170 Zaułek pokory pieżczą wyprawę na chrześcijańskie Bizancjum, i rzeź miasta. Skrzyknął krucjatę na szczęśliwe dobra gno-stycznych Albigensów, i wycięcie ich w pień. Kazał oznakować Żydów. Namówił Konrada Mazowieckiego na sprowadzenie Krzyżaków na Ziemię Chełmińską. Pius XII nie potępił agresji Hitlera na Polskę, a w czasie okupacji nie pisnął jednym słowem o losie polskich księży, cóż mówić o losie gazowanych Żydów. Dlaczego piszę o tym? Żeby pamiętać. Żeby niechęć wobec religii państwowych, umundurowanych wiar nosić w jednym z bardziej gorzkich miejsc swej świadomości. „Polska nierządem stoi” mówiono w sarmackich wiekach słabości, więc nieistnienia państwa jako siły przemożnej. W tym zdaniu, tak okrzyczanym za swą głupotę przez racjonalistów, czyli fanatyków absolutyzmu, widzę dodatkowy powód do lubienia tego kraju. Panegiryk polski przechodzi przez słabość. Trudno taki sam wygłosić o życiu w zmilitaryzowanych, totalitarnych, niewolniczych Prusach, katorżnej Rosji czy urzędniczo-fanatycz-nym cesarstwie austriackim. Przez długie lata nie wolno było mówić, że nie byliśmy pierwsi na tych ziemiach, że późno przycupnęliśmy na polanach. Jakby nasza przelotność, mierzona stałą płynnością granic, była wadą: owszem była, ale tylko wobec tych, którzy za zaletę poczytują wypruwanie kiszek ku chwale najhaniebniejszego nawet mocarstwa. Chrzest Polski - chrzest na polanie - był pierwszym aktem dramatu, mającego nas wpędzić w państwowotwórcze (co uszło), w mocarstwowe (co na szczęście się nie udało) Łeb meduzy 171 struktury. Po świetnej rozbujałości rozdrobnienia dzielnicowego, zbieracz Łokietek właściwy nosi przydomek. Czy to mały wzrost ambitnych polityków tak ich pcha do Wielkości, czy-ci uciemiężenia innych Władzą? Ach, oczywiście, to bardziej złożone: polana nie leżała w księ-życowym lesie, zalewały ją regularnie najazdy głównie azjatyckie, i trzeba było się bronić, a ku temu kupę zorganizować, i rozdzielić szarże. Unia z Litwą Jagiellońską najskuteczniejszy bufor proponowała. Puste pola, Dzikie Pola ukrainne w najgorszych chwilach resorbowały ludzi wolnych, zbiegów spod presji państwowości zbyt mocnych, gdy Polska stawała się, pod szwedzkimi absurdalnie importowanymi królami, i jezuicką ręką, niezdolna do tolerancji, gdyż quasi-mocarstwem. Słupy, przez Chrobrego w Odrę wbijane, i szczerba na kijowskiej bramie jego mieczem zadana wykreślały ambicję meduzy, na szczęście solidną treścią długo nie wypełnianej, aż po krach calamitas Regnum, po wybuch wściekłości odrzuconych Kozaków i gnębionego prawosławia, po napaść imperialnych Szwedów na Szwedów Polską władających o to samo: łup, ziemię, władzę. Potem, degrengolada. Wojny z Turkami, rozumiem, nie myśmy ich najeżdżali. Ale polityczna durność Sobieskiego, jadącego na żądanie papieża ratować austriackie cesarstwo na przedpolach Wiednia - to zakrawa na głuchą ślepotę wobec interesu Ojczyzny, i mówi o końcu początków, czyli początku końca. Póki Turcy byli silni, powstrzymywali i zajmowali złą rosyjską ambicję jak i zdradzieckość austriacką, przed zwróceniem chciwych 172 Zaułek pokory kłów w naszą stronę; zamiast trzech, pozostawał nam jeden wróg do okiełznania. Prusy, czyli w nieuchronnym czasie, Niemcy połączone. A co myśmy sobie na własny kark upletli? Saskich królów, którzy z braku umiejętności stworzenia u nas absolutystycznego (swojego) Pań-stwa, okazali się tylko złodziejami na niespotykaną skalę. Wystarczy sobie przypomnieć, z jaką bezbrzeżną, zimną, biologiczną pogardą Fryderyk II pisał o Polakach: „kraj wegetałów, naród wredny, ogłuszony brudem i bezmyślny”. Przymierze, nie wojna, z Turcją, by mu pysk zamknęło. Wracam do tego, bo Turków, wówczas słabnących, należało po wiekach zmagań bezreligijnie wzmocnić, a nie katolicko prać. Z fascynacji i szacunku, z Chocimia i Cecory nosiliśmy ich strój, szable, łuki, sa-hajdaki, buzdygany, boty czerwone, podgolone łby, pasy jedwabne. Konie siodłaliśmy na ich modłę, na ścianach wieszaliśmy ich opony, ławy zarzucaliśmy ich kilimami. Katolicyzm naszej wiary okazał się katastrofą wiary państwowej. Jeszcze za Stanisława Augusta, wojna Rosji z Turcją była jedyną chwilą, w której rosyjska okupacja musiała zelżeć, i można się było porwać na złudną nadzieję odnowy. Lecz nie. Było za późno. Nawet barska konfederacja przeciwko kulturalnemu bawidamkowi na tronie, tej kreaturze rosyjskiej, unurzana jest w ciemności, z zamawia-czem księdzem Markiem i ryngrafami na piersiach, w obronie bardziej czupryny łaszczowej niż dla pozyskania jakichkolwiek świateł. Meduza szła na dno, jasności tam było niewiele. Czupryna zbita była w kołtun, Łeb meduzy 173 kłąb włosia i ropy nie do rozczesania, strup korzeniami sięgający w głąb chorej i niemytej czaszki. Gordyjski węzeł tożsamości polaczej. Cóż mówić o stanie zdrowia - absurdalne słowo - wsi? Sturczenia przestały przeszkadzać dopiero w wiek później, gdy polscy dowódcy w służbie ottomańskiego imperium przechodzili na islam i zmieniali nazwiska na bejów, by lepiej dobijać się polskiej niepodległości - i żydowskiego wyzwolenia, za mrzonkę czego bodajże otruto Mickiewicza w Konstantynopolu. Ambiwalencje, tak, i paradoksy. Do dzienniczka zdrajcy przypisuję postać Sadyka-Paszy (Czajkowskiego), autora powieści ukrainnych i dowódcy (po przyjęciu turbanu) pułku kozaków ottomańskich. Do dzienniczka zdrajcy jego powrót, po bezpłodnie dla byłej Rzeczypospolitej zakończonej wojnie Turcji, Anglii i Francji z Rosją, do Polski rosyjskiej, i przejście - niby Adam Gurowski - na prawosławie. I brzydka śmierć samobójcza wobec zdrady młodej bezwstydnej żony, gdy już spaliły mu się stajnie z wszystkimi arabskimi końmi, które hodował. Za zdrajcę poczytuję barszczanina Pułaskiego, który z Jasnej Góry chciał wykraść córkę Jakuba Franka, by pohulać z nią przed ucieczką do Ameryki i śmiercią w szarży pod Sa-wannah, jak i brata jego Antoniego, współorganizatora Targowicy. Historie. W historii mojej rodziny przewija się glęźba, jakoby pradziad Wiśniowski, ojciec mojej babki po mieczu zdradził swoją sferę, wykradając swoją żonę z ży- 174 Zaułek pokory dowskiego młyna. Młynarka była ponoć piękna, godna i milcząca. Brat pradziadka zawisł na rynku w Drohomi-lu za powstańcze rozruchy, więc pradziadek i prababka nosili się na czarno, to do ich czarnego dworu przyjechał w konkury czarny jak Mefisto mój dziadek Żuławski, zakochany w starszej córce, a wyjechał z impetyczną młodszą. Czy była w niej krew podstępna, żydowska, Frankowa? Z mojego ojca czyniłoby to Żyda w jednej czwartej, czyli podpadającego pod norymberskie paragrafy. Ze mnie w jednej ósmej norymberskiej, za mało, by się poczuwać, za mało, by gnać do Izraela, co wszystkim młodym Żydom polecam. W moim przypadku, z żydowskiego punktu widzenia, Żydem nie jestem wcale, bo przez ojca, a nie matkę. Gdyby to było prawdą. Chyba niestety nie jest, czego żałuję. Lubię tę legendę i chętnie się na nią powołuję, jestem zwolennikiem wielkich tygli i dużych przestrzeni, zmieszań, federalizmów, tradycjonalizmów, ale i podróżowania. Jestem zwolennikiem Stanów Zjednoczonych i Polski wielonarodowościowej, wielokulturowej, wieloplemiennej, tej w której nie oblicza się procentu krwi dopływowej. Któż jest bardziej „polski”, niż Żyd płowy, ryży, białoskóry, błękitno-oki, którego setkami widziałem na ulicach Tel-Avivu, tak podobnego do Singera, z żoną podobną do pani Singer, z laseczką i słomkowym kapeluszem niby jaki Słonimski, z jakich krwi przemieszanych a zdolnych? Lubię ten mit, mimo że został późno i złośliwie wykluty dopiero przez ambitniejszą (babską) część rodziny przeciwko nietwórczemu, nadgranicznemu trybowi życia Łeb meduzy 175 mojego dziadka. On jeden pozostał prowincjonalnym nikim: urzędnikiem austriackim w powiatach, starostą zdegradowanym do sekretariatu (za uporność) w kolejnych placówkach od Śląska przez Podole do Beskidów i Bieszczadów Czyli coraz dalej. Ambicje miała moja babka. W tych odległych mieścinach bolała ją głowa, a dziadek pocieszał się przy jej siostrze, tej, po którą pojechał wtedy do czarnego dworu. Wydał ją za geodetę poczciwego i milkliwego. Spotkałem ich po wojnie emigrantami w Londynie, dokąd zjechali z Kenii. Dostali się tam przez Syberię i Iran. Brat obu sióstr z czarnego domu, generał Wiśniowski, w tymże Londynie łagodnie sklejał potłuczoną porcelanę, by wyżyć. Losy jak inne. Prowincjusza, mojego dziadka, Sowieci zabili w pociągu, wiozącym go do łagru. We Lwowie mój ojciec widział tylko, jak go na lorę zapakowano. Dziadek miał na sobie paryski kapelusz i angielskie przedwojenne tweedy Dotknął siwego polskiego wąsa, i uchylił z półuśmiechem ronda. Tak to sobie wyobrażam. Na starość upodobnił się do Faulknera, czy raczej Faulkner do niego, tyle że dziadek był pedantycznie schludny, a myśl o pisaniu książek nie przeszłaby mu przez głowę. Kochał połoniny, synów, polowania, kobiety, ciszę, wiatr, i nienawidził miasta. Lubił moją matkę--parweniuszkę, której nie cierpiała moja literacka babka. Babka uważała (tak myślę), że matka ojca zmarnowała, zużyła, wyjałowiła swą jałowością jego talent: ten talent niepewny, nieerudycyjny, a ewidentny, który się zaszywał i kluczył, chował, zanikał, a pyskował tylko pod uką- 176 Zaułek pokory szeniem diamatu, po wygnaniu z młodego i strasznego Raju: do końca ojciec mówił, że ohydne lata okupacji były latami najlepszymi, że były lekkie. Bez wątpliwości żadnej, co czynić, kim być, jak się kochać, co tworzyć. Bo moi rodzice, tak, niewątpliwie się kochali. Tak bardzo - tak całkowicie, powiedziałbym, co moja matka ukrywała - różni, intelektem (nie inteligencją), wychowaniem, na gruncie miłości się do końca spotykali. Poznali się przy płocie w Dobromilu, gdy matka miała osiem lat, ojciec pięć. Przekomarzali się, kto splunie dalej. Matka była na wakacjach letnich u swojej ciotki, krawcowej, ojciec u ulubionych dziadków Wiśniowskich. Krawcowa była żoną hrabiego, bez grosza i trochę nienormalnego, a ojciec się z ich synem jedynakiem zaprzyjaźnił na całe życie. Miłość niekoniecznie jest dobrem, ale w dzieciństwie i dla dzieciństwa leży najbliżej Dobrego. Dalej jest literatura. Pokusiłem się o stwierdzenie, że w literaturze zawiera się znaczna, może główna część Dobra możliwego dla dorosłych. Może literaturę po to wymyślono. Raport ma być w obronie Dobra, nawet przewrotnymi środkami sporzą-dzony. I nawet jeśli domniemasz, że złe ręce, złe oczy pierwsze go przerzucą. Różnica - skoro z naturą Zła się borykamy - jest jak pomiędzy (proszę mi wybaczyć to grubiaństwo) Kafką a Hitlerem. Kafka zło opisał („Proces”, „Kolonia karna”), Hitler uskutecznił. Punkt widzenia Kafki był punktem widzenia niewinnego, ofiary, punkt widzenia Hitlera stał się zagadką. Zagadką jest samo Zło, Łeb meduzy 177 choć jakże jaskrawe sąjego ofiary: Zachód chętnie wpisuje Hitlera, w jego halucynacje. My chętniej Stalina i jego łapsów, bo po wschodniej stronie Europy się znajdujemy, czy tego chcemy, czy nie. Zło Stalina wydaje sięnam rów-nie straszne, acz łatwiej - chciałoby się rzec: naturalniej -zrozumiałe. Jakby zbrodnie komunistów były prostsze od metafizyki esesmańskiej. Zabijanie mrozem czy kulą w łeb czytelniejsze od gazowania, zastrzyku w serce, krematorium. Odcienie, stopnie Zła. Jedna z miar każe nam sądzić, że Hitler gorszym był wcieleniem, tyle że nie zdą-żył osiągnąć stalinowskich liczb w ofiarach. Ale druga miara podpowiada, że zło Hitlera miało coś wspólnego z artystycznością: mundur SS-mana był wysmakowany, Szatan iluminuje ciemnym światłem. Klisza czarno ubranego oficera w nienagannych botach, grającego Szopena na ulicy, na wyrzuconym z płonącego domu fortepianie, podczas gdy z okna skaczą palące się kobiety, lub do gazu idą kolumny pod-ludzi, z podniesionymi panicznie rękoma, dzieci wśród nich, dzieci, których główkę SS-man po-głaszcze, nim w nią strzeli, klisza ta na podstawie czego jest nam znajoma? AMengele, przeprowadzający swoisty casting na peronie dworca w Auschwitz, obsadzający do naprawdziwości w role życia i śmierci - oczy spotykają oczy, ruch urękawiczonej ręki - ładnych i brzydkich, starych i młodych, Żydów i Arian, czy rzeczywiście jest powieleniem zła zredukowanego do rangi banału? Co zmusza nas do myślenia o rzeczywistości żydowskiej sprawy, tym zaczętej, żeśmy sobie za Boga obrali Boga Żydów, a za Zbawcę Żyda aramejskiego. I jak się to 178 Zaułek pokory u nas, wobec nas, przy nas, z nami skończyło? Pogromem kieleckim, bo nie dość było gett, wojny, okupacji, wybicia istotnie całej ludności żydowskiej w naszej meduzie, aby ludzie - Polacy - kamienowali jeszcze kilkudziesięciu pozostałych, na podwórzu, klatce schodowej, ulicy, w rynsztoku, za żydostwo właśnie? Koniec to był czy nowy początek? Półtora miliona Żydów zgładzonych w jednym obozie, czy nie wystarcza, żeby nie obstawiać tego miejsca śmierci zawistnymi krzyżami, licytując się swoją grupą milczących zmarłych? Gdy pierwszy raz leciałem do Izraela, na zaproszenie tela-wiwskiego uniwersytetu, żartowałem, że wysmaruję sobie w samolocie ręce keczupem, i już na lotnisku się przyznam, że własnymi rękoma wpychałem starozakon-nych do gazu. Ale oni tam, studenci i profesorowie, mieli inne problemy na głowie, innych zabitych na co dzień. Tylko amerykański filolog, Żyd, który nigdy w Polsce nie był, a wojnę jako dziecko przesiedział spokojnie w Nowym Jorku z rodzicami, patrzył na mnie z nieukrywaną i bigoteryjną, to znaczy ślepą odrazą. Spośród wielu innych niemądrych zdań, które z taką łatwością i swadą (chciałoby się napisać: hucpą) z siebie wyrodził, jeden z głównych dręczycieli mojej filozoficznej młodości, Sartre, może najdotkliwszym było, że antysemita to ktoś, kto w ogóle spostrzega (czyli rozróż-nia) Żyda. Cóż za bzdura! Ten sam myśliciel, zakażony niemieckim banałem, przerobił (Husserlowskie) określenie Existenz na dokładną swą odwrotność, powodując egzystencjalną konfuzję (pustosłowie jego „Bycia i Ni- Łeb meduzy 179 cości” wobec „Bycia i czasu” Heideggera), a w trakcie samolubnego przebóstwiania samego siebie (i swej przykrej brzydoty) wyformował („Mur”) pojęcie swej własnej obcości, obcości świata wobec siebie i siebie wobec świata, poczucia nieprzynależności nielekkiej, jak w Tao czy Zen, gdzie sięga ona nieruchomego nurtu, przejrzystego nurtu rzeki przez nas płynącej, ale fizycznie, do bólu, do rzygów („La nausee”) obrzydliwej. No cóż, Sartre był grafomanem, jego raport z rzeczywistości był o idealizacji własnego literackiego paskudztwa, co doprowadziło go do idealizacji ludobójczego poety, Mao Zedonga. Bowiem mam rozróżniać, i zresztą rozróż-niam! Brak funkcji rozróżniania prowadzi do autyzmu, zmysłowego czy moralnego, do ignorancji, która nie jest ani docta, ani prostacza, tylko wulgarna. Hipokryzja tej niewiedzy kojarzy mi się z brudem, próba zdobycia wiedzy z czystością zdefiniowania dla siebie swojego Drzewa Dobrego i Złego. Odróżniamy renetę od papierówki, mopsa od jamnika, zimę od lata, sosnę od jodły. Uczymy się tego od dziecka, ilość rozróżnień jest miarą naszego poinformowania. W przeźroczystej meduzie od dziecka żyliśmy z Żydami, rozróżniamy ich. Zebrane niechęci są, czy chcemy czy nie, jedną z tradycji napiętrzonych, naskładowanych bliskim i gęstym obcowaniem. Ale stąd do mordu? Mam wielki podziw i serdeczne umiłowanie dla Piłsudskiego i jego szlachectwa, i jego stałej, romantycznej winspiracji, młodości: nie inaczej widzę romantyzm, jak młodą literaturę. Piłsudski zestarzał się za jednym zamachem, jednego 180 Zaułek pokory dnia, w jednej godzinie, na Moście Poniatowskiego, gdy wytoczył działa przeciw demokracji, i kazał im zabijać. Strzelałwzgniliznędemokracji niepoprawnej, alećnie ma ustroju lepszego od niej: alternatywa jest gorsza. Zatruty śmiercią na moście dyktator pozwolił krajowi się zepsuć przez pałkowanie, przez Piaseckiego i jego falangi, karny obóz w Berezie, numerus clausus, bojkot sklepów żydowskich, po współpracę z Hitlerem przy rozbiorze Czechosłowacji. Wydało to kontynuację granatowej policji, wyła-pującej Żydów i pilnującej gett wespół z Niemcami, wydało to Studnickiego, czekającego w willi pod Berlinem, by go hitlerowscy hierarchowie mianowali - właśnie - polskim Quislingiem. Na szczęście, czy nieszczęście, dla Niemców byliśmy (zaledwie) o oczko wyżej od Żydów, jad polski nie zatruwał krwi świata, bo nasza rasa była za głupia, by knuć cokolwiek. Chlubienie się realnością, że Quislinga u nas nie było, krótki ma oddech, nie całkiem nasza to zasługa. Za to, gdy płonęło getto w ciepłą, piękną wiosnę, prawdą jest, że kręciła się karuzela na placu Krasińskich, i prawda, że gawiedź - kobiety wyelegantowane, dzieci na malowanych konikach - patrzyli, jak Żydzi skaczą z płonących okien na bruk. I prawdą jest, mimo poczciwych tomów, że mało kto Żydom pomagał, tak jak prawdą jest, że za pomoc taką cała rodzina szła pod ścianę. I prawdą jest, że władający krajem aparat komunistycznej przemocy był w wielkim stopniu obsadzony Żydami. Ambiwalencji to ciąg dalszy. Odnalazłem w ogrodzie Yad Vaszem w Jerozolimie drzewka z nazwiskiem mojej Łeb meduzy 181 rodziny, a Żyda rozróżniam automatycznie, i niestety -nieomylnie, u nas. Tam, w Izraelu wszyscy są Żydami. Nie borykający się z sensem słowa „obcy”, które tak dobrze rozumiem, które rozumiał mój ojciec i mój dziadek, i Marek Hłasko, gdy powiesił sobie gwiazdę Dawida na szyi i zatrudnił się jako traktorzysta w kibucu, a Żydem nie był. Z obcością talentu Adolfa Rudnickiego wśród nas. W tym sensie wszyscy jesteśmy Żydami. Bo wiary ustawiły nas plecami do siebie. Tragedia dawania wiary. Jakże silnie przestrzegam dzieci przed Kościołami! Na tysiąc lat, nasz raz tylko się przydał, to gdy okazał się jednak państwem etyczniejszym od komunistycznego, ostoją lepszego mówienia, czym wykazał -tak - odwagę wobec zła rozpanoszonego, z którym to układając się, to przechytrzając jego kolejne słoje, zmagał się, dla swojej potencji, a skoro to my jesteśmy Kościołem - i dla nas. Okupacja, komunizm, Papież. A w końcu? Antysemityzm bez Żydów, krzyże naprzeciw żydowskiej masy trupów. Problem wiary. W co wierzył Hitler, wymordowując ich sześć milionów? Z tym mam się uporać, bo przystoi mi dociekać Dobra i Zła, i rozumieć, rozróżniając. W co wierzył Stalin, u którego Tatarzy krymscy, lekarze, matematycy, poeci, przypadkowi, Żydzi, wojskowi, mieli być kolejno i powtarzalnie przemielani przez maszynę do mielenia ludzi i utrzymywania karnej pustki i pracy po nic, dla pracy? Teatralizacja dyktatorów, gwiazdorstwo wodzów. Operowa, inkantacyjna, erotyczna charyzma Hitlera i ubóstwie- 182 Zaułek pokory nie gwiazdy jaśniejszej od słońca, Stalina. W Hollywoodzie na szczęście za gwiazdą stoją pieniądze, to one kupują gwiazdę, bo ona pieniądze mnoży Toteż filmy nie mają na celu unictorzenia widowni, bo kto kupowałby bilety? Artyzm dyktatorów jednak upodabnia ich do aktorów, bo aktorzy w czasie przedstawienia wierzą w to, co grają, wierząwrolę, przeżywająjąnaprawdę, miłośćdo partner-ki jak do misji dziejowej. Przed przedstawieniem mają zadanie najtrudniejsze: muszą uwierzyć, że mają talent, lub uwierzyć, że oszukają wszystkich, co mają uwierzyć, że oni talent posiadają. Są swym własnym medium, swymi własnymi reżyserami. Kto Stalina reżyserował, kto Hitlera? Pobierali lekcje, ale wystawiali się sami. Hollywood jest gwoli lepszego życia, Hitler i Stalin gwoli zniszczenia, ale ten ludzki punkt podobieństwa jest namacalny. Nazywa się to historią. Z wojny przeszedłem w komunizm, zkomunizmu wkino, zkina wmiaręobrastania wiedzą historyczną, czyli teozoficzną, w literaturę.Toteż z wielką uwagą, stawiając moje kroki wliteraturze pierwsze, stosowałem się do tej samej frywolnej zasady, co gdy wynajdywałem (skakały na mnie) moje filmowe McGuffiny: pisałem o Joannie d’Arc czy wyspie Goree, o baronie von Ungernie czy dziewczynie, która wobec fekalności wojny wypuszcza z siebie fekalia. O starym Casanowie i medu-zich konwulsjach Księstwa Warszawskiego, tych, których byłem świadkiem. Kapryśność, przypadkowość, przelotność. Rozdwojenie pomiędzy powagą rzeczy a frywolnością środków. Cóż może być poważniejszego, a lżejszego, a weselszego, bo Łeb meduzy 183 objaśniającego, niż samo poczucie, że się pisze prawdę? Ten świat tak jest założony, że wszystko ze wszystkim się łączy, i wszystko na wszystko się składa. Truizm? O nie: dopiero niedawno ośmielono się sformułować teorię chaosu, w której twierdzi się, że machnięcie skrzydełkami motyla w Australii może spowodować stopnienie góry lodowej na Szpicbergenie: każdy rzetelnie piszący wie to od zarania dziejów pisania. Różnie to próbowano nazwać: guliweriadą, romantyzmem, futuryzmem, akmeizmem, surrealizmem, na dziś postmoder-ną. Jak się ma gazetowy fait-divers do Tołstoja, proces policyjny do Dostojewskiego, marlin do Hemingwaya? Marlin do człowieka, zdrada do samobójczego skoku pod pociąg, nihilizm do Diabła? Historia do Dobra? Zło do prawdy? Od początku tego tekstu optuję za wyborami ambiwalencji, niezaciemniania i niewiary. Czy Hitler wierzył w swe aktorstwo, czy w swą misję, wychodzi -wylewa się krwawą kiszką - na to samo. Czy Stalin wierzył? O, był komunistą! W jego bibliotece dziesiątki tomów ojców marksizmu-leninizmu pokryte są po marginesach mrówczymi jego, upartymi notatkami. Ślęczał, wierzył, chciał się nauczyć. A jakaż to nudna, jaka toporna, jaka tępa wiedza! Ostatni filozofowie, tacy jak George Steiner, wysnuwają z natury samej języka, pozwalającej na zakalec, kłamstwo lub plugawość słów, na lżenie, klniecie, i pornografię mówienia, teorię o podstawowym Źle, które w nas mieszka. Naród wybrany. Dlaczego Bóg z nimi rozmawiał? Bo nas nie było? Nie było meduzy, był jej porost, był las, 184 Zaułek pokory byliśmy w lesie. No, ale skoro teraz już jesteśmy, On ma z nami gadać, i to w naszym języku, bo niby w jidisz? W tym celu usunąć zawadzaczy, wpychających się wciąż między nas a Niego! W chałatach brudnych czy bankierskich brylantach, chytrzejszych, bardziej zwartych od nas, choć przecież tak się nienawidzą, że starszyzna ich w dużym stopniu z wybijającymi ich Niemcami współ-pracowała: za udowodnienie tego znienawidzono, zwłaszcza w Ameryce, Hannę Arendt („Eichmann w Jerozolimie”). Na ich eksterminację zgadzało się trzy czwarte Europy, tam właśnie gdzie, i dlatego właśnie, się to tam działo: prawa francuskiej administracji za Petaina były surowsze, gorsze, straszniejsze dla Żydów od norymberskich, choć Niemcy wcale na to nie nalegali. Antysemityzm jest ontologiczny: oni są, więc trzeba ich zabić. Ontologiczna jest klątwa nienawiści: jesteś Żydem, więc trzeba cię zabić, Murzynem, Indianinem, muzułmaninem: w płaszcz izmu ubierze się to potem: rasizmu, eko-nomizmu, kolonializmu, izmów wiary. Dlaczego odrzucili Jezusa, który chciał dobra? Czy Oświęcim był czymś w rodzaju anty-Golgoty? Trudno doprawdy dopatrzyć się grafizmu tarczy dawidowej w znaku sierpa i młota, a nietrudno, jeśli się w tę wstrętną bawić zabawę, dostrzec rysunek krzyża w swastyce, i na opak. Ze skandalami historii mam się uporać, jak z własnym skandalem. Uważam za skandal, że Lwów czy Wilno nie są w krainie mi dostępnej, a Gdańsk czy Wrocław, niemieckie miasta filozofii, tak. Szczecin czy Zgorzelec nie sami potrzebne do określenia, kim jestem: zmuszająmnie Łeb meduzy 185 za to do określenia, jakim być muszę, by nie było - tenta-tywnie - jeszcze gorzej. Jeśli zakwestionuje się granice, prawa, zasiedlenia, nastąpi rzeź jugosłowiańska. Liczyć wtym temacie można tylko,że granice rozejdąsię, rozsze-rzą, iżeżyćbędziemy wmeduzach większych iłagodniej-szych. Tyle że niemiecka granica rozpęknie się pierwsza, w wyniku konsternującego naszego europochwalstwa, i wyrzuceni Niemcy wrócą do swych duchowych i fizycznych domów. Fatalny wybór niemieckiego chrztu uczynił nas na zawsze przedmurzem „lepszej” zachodniości. Gdybyśmy przyjęli cyrylicę zamiast łaciny, nie upadłby świetny Kijów, ale imperialna Rosja by nie powstała. O, nie, nie trzeba się zagłuszać przed irracjonalizmem „gdybania”. Racjonalizm naszej polityki dzisiejszej jest irracjonalizmem dopieroż budzącym we mnie odruch zatrwożenia: toż myśmy nawet z Krzyżakami nie umieli wygrać wygranej wojny, cóż mówić o wyrzynaniu czarnych niewolników na San Domingo czy powstaniach przeciwko Rosji? To w irracjonalnej części naszej historii wytworzyła się nasza - moja, rodzinna - Jakość. Bo co to jest, owa Jakość? Jakość to rozróżnik, wyznaczenie, różnica. Lepiej oczywiście, gdy jest trwała, ugruntowana, gdy można na nią liczyć, jak na gatunek sukna, czy fachowość hydraulika. Lecz może też być aberracyj-na, zwiewna, motyla. Interesującym jest zjawiskiem w literaturze polskiej Jakość postaci Gombrowicza tam, Iwaszkiewicza tu. Sarkastyczny emigrant, kawiarniany snob i biedak, oraz stały król, bogacz, dworzanin pochowany w górniczym mundurze. Dwaj homoseksualiści 186 Zaułek pokory z dwóch dworków szlacheckich. Dwu egomanów: w ich literaturze nic nie ma przeciwko, na wprost, komunizmowi. (Trochę w tajnopisie, czyli „Dziennikach” pana Witolda. Dzienniki Iwaszkiewicza, jeśli są, się nie pokazały.) Myślę, że myśleli to samo tak samo: Gombrowicz był inteligentniejszy, Iwaszkiewicz czulszy. Obaj rozdwojeni. Pamiętam poruszającą relację Ernesto Sabato, jak w sieni, w cieniu ostatniego mieszkania Gombrowicza w Vence namawiał pana Witolda do przyznania się, do spisania swej pederastii. Nie mogę, zajęczał umierający Gombrowicz, bo duszę miał z tamtego dworku, tamtej Jakości, tamtej kawiarni. Nie mogę, wyszeptał Adolf Rudnicki, gdy go zapytałem, dlaczego nie przystaje do „Solidarności”: przecież go w podziemiu, chciał czy nie, drukowali. Nie mógł, to było wtedy sensem rozdwojenia. Jakość leży blisko dobroci, i podobnie się określa; często przez opozycję wobec świata. Zło to krzywdzenie: świat wykazał abstrakcyjną, do fantazji rozrzutną zdolność wymyślania, przepróbowywania, wypotwarzania form żerujących na sobie. Czyli form bólu. I ściskające serce skąpstwo w ilości form dobra: światła szukać trzeba w głębi tunelu. Ku pomocy dana nam jest cecha postrzegania, odróżniania, nazywania. Zdolność do zachwytu i wzruszenia. Estetyczna - i erotyczna - zdolność. Nie wierzę w tych, co „jasno widzą w zachwyceniu”? Polak przebrany za Turka, ze łbem wygolonym, w kontuszu i czerwonych wygnojonych butach, prawiący po łacinie do pijanego mociumdzieja, czego jest karykaturą? Papu- Łeb meduzy 187 gą? Niczego. W tym stroju, w tej mowie, w tej postaci, zawiera się też jego Jakość. Zrywał sejmy, nie dał sobą rządzić, był fałszywy, łasił się do możnego, ale więcej w tej dekonstrukcji było oryginalnej Jakości, niż w zrzeszonych katastrofach państwowych czy religijnych, które nas nawiedzały. Reich tłumaczy się słowem rzesza, Heil znaczy tyleż „vivat” co „uzdrów”. To apel o Hei-land, Jasną Górę, zaklinaczy „szczurów i żmij”. 8 Epifania Słowo tajnopis wymyśliła Achmatowa. Swoją delikatność, erotyzm, ulotność stawiała naprzeciw betonowi komunizmu, i swą kapryśną egotyczność wobec monolitu opresji. Gdy bardzo się bała, że ją zaaresztuj ą, spisywała wiersz na skraweczkach papieru, powierzała go pamięci kilku bliskich przyjaciół u niej zebranych, karteluszki paliła. Gdy aresztowano przyjaciela, kawałeczek wiersza znikał razem z nim, na długo lub na zawsze. Tajnopis, mówiła. Przekładając po śmierci zdjęcie mojej matki z połamanej ramki w nową, zobaczyłem na odwrocie, że matka tam zapisała: „śpieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą”. Na zdjęciu, smagła, niemal cygańska, szczuplusieńka dziewczynka stoi w białej sukience do komunii. Ma białe pończochy, białe trzewiki, na główce welon z białymi kwiatami. Ile ma lat? Gdy miałem osiemnaście lat, napisałem - na studiach -esej pod heroicznym (moda była na napuszenie) tytułem „Człowiek pozbawiony dobroci”. Gdy miałem lat trzydzieści osiem, esej „Moliwda” o gnostykach szukających dobra poza obliczem zła, światełka za ciemną twarzą uzurpatora. Dziś mam pięćdziesiąt osiem. Trzy eseje, co dwadzieścia lat, ten sam temat. Żyjąc w rzeczywistości naka- 192 Zaułek pokory zanej (zakazanej) przeciwko tajemnicy, przyszedłem do literatury, gdy wymogi tajnopisu osłabły. Ostatnia w dzie-jach ze zrzeszonych ideologii się u nas rozpadała, i zarysowała się przestrzeń powietrza zaskakuj ąco pustego, lecz nadającego się do oddychania. Poprzez ten błysk, to złudzenie między dwoma nawałami chmur czarnych i szarych, miejsce na jasność wydawało się przyjazne. Jasno-pis, czyli raport o prawdzie. A otóż raport o prawdzie powstać nie może, a przynajmniej nie w przegródce Dobra, którą utożsamiam z prawdą. Raport z rzeczywistości aby był sztuce najbliższy, nie może z nią być tożsamy. Musi być półjawny, półskryty Nie ma tożsamości prawdy: jest zagadka. Prawdy głoszą tylko ci, których się obawiam najbardziej. Tyle że ich prawdy prawdą nie są, kropka. Wszelka wiara szuka swej racjonalności, nawet gdy wpara-doksie „wierzę, bo to absurdalne”. Absurdalność absurdalności równa się wierzeniu. Przykłady? Na przykład Jaruzelskiego: aby służyć w wojsku, trzeba wprzódy je lubić, czyli brutalnąsiłę, ilubićsłużyć, zasłaniaćsięurojonym ko-deksem służby i jej honoru (zupełnie jak SS-man), nawet gdy w służbie się jest u morderców. Czy jest rozdwojenie w Jaruzelskim? Nie sądzę. Jest irracjonalnie racjonalna jed-norodność. Rozumiem rozdwojenie Wielopolskiego, Druckiego-Lubeckiego czy Czartoryskiego, póki przekonywali cara do irracjonalnej dla Polski przyjaźni. Nie wierzę w dobro tych, co przekonuj ą do bankierstwa, hutnictwa, miasta Łodzi, lub stanów wojennych. Racjonalność polskiej inteligencji zazwyczaj prowadzi w złe krzaki, w złą sztuczność. Roztropni i lepiej wiedzący (jak KTT) ślizgają Epifania 193 się uczynnie na brzegu etycznego bagna, i wpadają w nie przez pogardę dla tremendum, misterium, dla tajnopisu. Zło ma to do siebie - co urzeka filistrów - że kocha artyzm (Hitler był naprawdę malarzem), i swoje zbrodnie biologiczne ubiera w artystyczne piękna. Bardzo się boję arty-zmów, wysokich progów, estetycznej wyższości, trzymania się tak zwanego dobrego smaku. Dobry smak, to smak zrzeszony, nie ma wnim miejsca na Jakość, która przecież jest Różnicą. Na szczęście mało jest dobrego smaku wpi-sarstwie polskiego powojnia, a przynajmniej do śmierci Iwaszkiewicza, Rudnickiego i Gombrowicza. Za życia hodowali oni egotyczną maksymalną i pieczołowitą Róż-nicę. Grubość różnicy jest giętka, ale uparcie się trzyma wrażliwości myślenia językiem, w języku, niejako dla języka, bo myślenie jest j ęzykiem, aj ęzyk literaturą. Jest coś poza materializmem, poza ciemnością, poza czy nawet obok, w. To dodatkowa wartość tajnopisu. Najintymniej-szą tajemniczością naszego świata wydaje się być, że do każdego istnienia, drobinki, związku, połączenia, do każ-dego okruszka badanej rzeczywistości, do aminokwasu w bakterii czy abstraktu tabliczki mnożenia dochodzi tajemnicza wartość dodatkowa, którą rozpoznajemy jako zagadkę duchowości. Powtarzam, jest coś poza materialnym, w irracjonalności Dobra i Zła. To coś wymyka się „przyzwoitej” wulgarności religii. Obca mi jest agno-styczna autohipnoza buddyzmu, jak obca jest kupiecka nagroda islamu ijej ogród rozkoszy. Obca mi jest szorstka pieta chrześcijańska, zakrwawienie oczu Loyoli, każącego po nocach wąchać smród i mierzyć bezdeń piekła. Nie 194 Zaułek pokory obca mi jest wiara, to znaczy pewność, że zobaczyć, że widzieć w ciemnościach można. Nie ma nadziei bez wierzenia, nie ma literatury bez. Ambiwalencja: nie ma - nie znam - pisarzy wrażliwych a wierzących. Nie ma pisarzy dobrych a zmąconych wiarą. Nie ma literatury bez conradowskiego „to see”. Pisarze oślepli wiarą stają się politrukami, i popełniają samobójstwa, jak Goebels, Fadiejew czy Borowski. Paradoks „Idioty”, to że książę Myszkin jest misjonarzem dobroci, samarytaninem współczucia. Efektem jego postawy jest zniszczenie. Efektem ideologii osobności żydowskiej jest wybuchająca wciąż i coraz to nienawiść do narodu wybranego. Jasnopis niechże pozostanie tajnopisem! Uwielbiam sformułowanie „klejnot swobodnego sumienia”. Powstało ono przy okazji konfederacji warszawskiej z 1573, po śmierci Zygmunta Augusta, i spisane zostało w akcie, będącym pierwszą w Europie prawną gwarancją tolerancji, zapewniającej wszystkim bez wyjątku wyznaniom równouprawnienie. Ten jasnospis zawieziono bezwstydnemu zbrodniarzowi (autorowi rzezi Nocy Świętego Bartłomieja), Henrykowi Walezemu, bo to jego sejm powołał na tron Polski. Polskie poselstwo, rozmyślnie gubiące po ulicach Paryża złote podkowy z końskich kopyt, i przemawiające do rozwydrzonego kandydata - i jego dworu - po łacinie, w której to nikt tam nie umiał odpowiedzieć, zażądało, by klejnot swobodnego sumienia rozbłysnął też we Francji wymordo-wującej się o izmy, jeśli obrońca katolicyzmu, opiany przez papieża ma u nas miłościwie panować! Epifania 195 Oczywiście, bandyta czmychnął po pół roku, kradnąc klej-noty nie sumienia (takich nie miał, był racjonalny), ale koronne, ze skarbca. Po nocy pisał własną krwią tajnopisy do ukochanej kobiety, cudzej żony Dziwny to pomysł, że Bóg utworzyłnas na swoje podobieństwo. Znaczy to,że jemy to, co jadał Bóg? Czyli był pierwszym pożeraczem, czego dał dowód dalej, uparcie i co rusz żądając krwi, ofiary, czyż nie poświęcił własnego syna, rozkrwawił go i zabił? Czy świę-ci Hindusi nie mordują się o byle co, i kiedy tylko mogą? Czy nie uderza cię całą siłą swego ciała ortodoksyjny Żyd w Jerozolimie, bo mu nie zszedłeś z drogi, a on cię nie widzi, nie uznaje, ty parchu? Czy nie podpala się w łóżeczkach półkatolickie dzieci w Irlandii, bo półwiary wystarcza, cóż dopiero cała? Czy rację ma Jaruzelski, a w komunizmie do końca czy nie ginęli mordowani? A, niestety, czy KTT nie jest potomkiem rabiego Loewa z Pragi, tego właśnie, który zajmował się wetchnieniem ducha w Golema, za pomocą trzech liter pisanych mu na czole, czyli literatury? Alef, Mem, Thaw, ukazanie się Różnicy w czerwonej glinie golemowej, ciemnej glinie stworzenia. Ukazanie się Jakości poprzez ludzki wysiłek, a duszy w dociekaniu. Epifania jest słowem, którego użyć się lękam: a przecież. Ukazanie się, wyjawienie, objawienie, zobaczenie w rzeczy, w zjawisku, przedmiocie, w żywym - świętości. Bo świętość jest Różnicą najmniej wyrażalną. Wymaga iluminacji, wczucia, stanu wewnętrznego zapatrzenia. Przechwycenia. Zaskoczenia. Irracjonalności. Przechwytujemy. Jak i jesteśmy przechwyceni. Nie jesteśmy obcy: jesteśmy sam ze sobą razem. Utrwalamy ten stan, żyjemy 196 Zaułek pokory z nim, czy też tracimy jego Dobro: mało to ważne. Gdy je tracimy, wiemy, że jest, i że się może - chce - powtórzyć. Żyjemy z wrażeniem światła w ciemnościach. Rozdwojenie spowodowało szczelinę nie tragiczną, ale pełną błogości. Epifania to podwójne widzenie, nagroda za trud: bez niej moglibyśmy, być (bo co?) Himmlerem, czy Hume-rem. Epifania to wartość dodatkowa, ta wobec której zamierają bezradnie badacze czegokolwiek, co się daje zbadać, gdy dochodzą do punktu, w którym wszystko sobie wyjaśniwszy, postrzegają, że wciąż pozostało obecne, niedoszpilone, jak dusza w mózgu, pytanie „dlaczego?”. Epifania jest łaską, bo pozwala się szczerze uśmiechać. Są, były, narody, szczepy, rasy, plemiona, które potrafiły -potrafią - żyć w stałym poczuciu epifanii, stałego współ-czucia z naturą świata. Grecy, Rzymianie, Masajowie, Inu-ici, Papuasi. Australijscy aborygeni widzą pełną podwójność zjawisk: drzewa i ducha drzewa, pokrewieństwa liścia z ptakiem, świętości głazów znaczących drogę, idąc po której wyśpiewujesz świat. Nazwa tej świadomości, tego irracjonalnego widzenia jest mało istotna: panteizm, ani-mizm, pogaństwo? Sens i sedno jest to samo, i leży w koniecznym rozdwojeniu: każde dziecko w nim żyje, nim za naszą winą je straci. Czy Bóg natury jest dziecinny, czy zabójczo dorosły? Wolę myśleć o nim jako o Bogu całkiem niedorosłym, bawiącym się w materii, i nie całkiem świadomym tego, co czyni. Epifanię potrafiłem dostrzec nawet w mydlanej bańce kina, to było tajnopisem mojego w nim przebywania. Och, w filmach robionych przez maluczkich, nigdy dla maluczkich. Szmaciarstwo, tandeta, tech- Epifania 197 nologie, twarze kina przesiąknięte są epifaniczną prawdą. Wzruszenie, odczuwam wobec nich, poprzez ekran, jest mało wyrażalne, bo ma kontakt z prawdą bardziej niż z rzeczywistością. Wzruszająca, w końcu, jest tylko prawda, nawet gdy warunkiem jej opowiedzenia jest blichtr spektaklu. Marząc o jasnopisie, rozumiałem powoli, że to w literatu-rze, nie wkinie, kryje sięnajtajniejsza tajnia. Pisanie jest taj-nością rozświetlającą świat. W najlepszych książkach, jakie znam, świat leży otworem, całkiem jawnie, fizycznie, jak dusza czy drzewo, ale nad kartkami unosi się poczucie epifanii: o to bicie serca szło, o to dotknięcie (ujawnienie się) niepojętegośpiewuświata. Nie dziw,że talent itajemni-ca są słowami ożenionymi razem. Śpiew tajemnicy, obecność tajemnicy, nagroda, która objawia się przez talent. Dla mnie, jak i dla mojego ojca, myślę, literatura była - jest sposobem na dojście do epifanii. Myślę, że mój ojciec był-w błądzeniu i iluminacjach - zawsze dobrym człowiekiem. Myślę, że jakością epifanii jest Dobro. Uczymy dzieci jeść mięso, i uczymy je przyjaźni dla zwierząt. Rzadko używam słowa miłość, zostało zdeprawowane. Miłość Ojczyzny, ludzkości, Stalina, krzyża, miłość seksualna, niewiele one z Dobrem mają wspólnego. Miłość do tutejszego Boga wydaje się wręcz koszmarną aberracją: to nie Boga się miłuje, ale jego śmierć. Jego mękę, jego krew, a przedtem jego narodziny (narodziny ofiary, bo wie się przecież, delektując, co się z nią stanie), a w pośrodku jego żywota nie bardzo wiadomo, co się wielbi, słowa, matkę, ale za co dokładnie? Za alienację porodzenia, inność tego, kogo w brzuchu nosiła? Za dolorpod krzyżem, owym krzyżem godłem śmierci, 198 Zaułek pokory a nie życia? Och, wróćmy do przebiegu życia Jezusa, do jego „idiotyzmu”, do jego rozdwojenia, zdradzieckości, tajności, do tajnopisu jego literatury! Tak, nie ma pisarzy wierzących. Gdy stają się wierzący, (zrzeszeni) stają się Złymi pisarzami. Gdy Jaruzelski pisze, jest grafomanem. Oto jak mówi („Stan wojenny - dlaczego”): „działania akcyjne”, „antyszambrowanie w przedpokojach”, „wyrastał w aparacie”, „zasadniczo się przyczynił”, „wysunięto koncepcję”, „załatwić kameralnie”, „linia słuszna”, „istotny wkład”. Umysł zniewolony? Umysł ubogi, umysł bez języka, anty-umysł, anty-Ja-kość. Ponieważ nie ma Nicości w tym świecie, anty-Jakość można nazwać podłością, gdy wyraża się w działaniu. Pięćdziesiąt lat działania w totalitarnym, morderczym, obskurnym i wrogim mojej rodzinie, mojej tradycji aparacie nie wydało dobrego słowa. Tylko gdy słowa są obroną przed Złem, opisywanie Zła jest opisywaniem świata, a wówczas ponad opisem - poprzez opis -pojawia się epifania. Tym rzadziej, że zło się zawsze wyrazi, Dobro tylko niekiedy. Klęską tych, co przyjęli opcję Jaruzelską stało się, że świat będzie amerykański, bo przyszłość: kosmos, technologia, kino, rozrywka, mają do wyboru albo demokratyczność amerykańską, albo morder-czości ciemnogrodzkie. W Ameryce dziesiątki -dosłownie - uniwersytetów prowadzą katedry „pisania twórczego”, bo my literaturą widzimy świat, czego przykładem Sienkiewiczowska „Trylogia”: wiemy, że choć było odwrotnie, to było mniej więcej tak, tak wyglądało. I takie były poranki. Tego talentu kino, nawet dokumental- Epifania 199 ne, o dziwo nie ma. Bo znów odwrotnie, kino najciekawsze jest na dziś, gdy jest prorocze na jutro: gdy pokazuje to, co będzie, a nie, co było. W statusie swym, gdy wybiega do przodu, i ekranizuje „niemożliwe”. W organizacji naszego umysłu amerykańskie kino zwycięża, bo przyszłością jest technologia nie ekstorcji, ale rozrywki. Więc nie jestem religijny w tym sensie, że religijność zajmuje się opisywaniem nie świata, ale opisywaniem (znawstwem) epifanii. Religia uważa ją za dowód połą-czenia (re-ligare) materii z Bogiem, za połączenie samo. Poprzez epifanię pojawia się sacrum w profanum. Nie-odgadnione, wyczekiwane, wykazujące. Otóż dotknięcie epifanii jest dla mnie jak najbardziej areligijne: jest dodaniem rozdwojenia, nigdy połączeniem. Jest tajnopisem jasnopisu. Nie jest kanałem do czegoś jeszcze, do gdzie indziej, jest samo w sobie. Świętość jest święta sama w sobie. Nie jest duchem świętym, jest świętem ducha. Nie jest pośrednikiem, pięknem ani miłością. Piękno w realizacji religijnej jawi mi się jako odwrót od epifanii: czy ktoś kiedyś widział brzydkiego Jezusa, szkaradną Marię Pannę? Boga ukrywającego się w krzaku ze wstydu za swoją szpetotę? Nie: tylko śmierć jest brzydka, tylko trupy szkaradne. Aby nie uzmysłowić sobie, jak będą w krótkim czasie wyglądały, trzeba usunąć ciało Chrystusa z grobu, podnieść Marię Pannę do nieba żywą, tak jak stoi. Zamiast Dobra - Piękno. A otóż Piękno jest niebywale względnym pojęciem. Nawet Lucyfera określa się chętnie jako pknego upadłego anioła, księcia, bardziej niż jako glistę. 200 Zaułek pokory Pięknu w sensie podobania się, przypochlebstwa, lepu przeciwstawiam pojęcie Dajmona, demona pchającego do rozszyfrowania świata. Piękno kojarzące się z łatwością jest złudzeniem. Piękno jest zawsze zaskoczeniem, ale rozmiary Zła także. W Złu jak i w Pięknie kryje się coś takiego, co w każdej chwili może si^ jeszcze objawić - skoczyć nam do twarzy i obezwładnić. Ja bym raczej wolał powiedzieć, że Piękno jest trudnością. Piękno bywa trudne dla mnie: dobra - jak ją rozumiem - sztuka, dobra literatura są trudne. Nie nudne, odwrotnie: trudne. W czym trudne? W tym, w czym świat jest trudny. Sztukę można podejść przez modę (jakże urodziwe są kostiumy owadów, nim się zmielą w żuchwach drugiego), eskapizm czy wdzięk. Rozrywka jest masłem na naszym chlebie, i też coś znaczy, coś wie, coś rozumie: rozumie czym jesteśmy, ale nie, o co nam chodzi. Na drugim biegunie tego samego jest religia, inna forma rozrywki, ze swym niewidzialnym, ale produkującym, niepoważnym Hollywoodem. Sztuka bywa rozpięta pomiędzy tymi dwoma dobroczyńcami, zakolegowana z nimi: ale wszystko zależy od tego, co kogo rozrywa. Mój ojciec swoje piękno znajdował - myślę, że znajdował - w aksjomacie: wierz w opowiadanie, nie w opowiadają-cego. W opowiadacza nie ma co wierzyć: niech będzie, jaki chce, mylny, chory, niesprawiedliwy, czy nawet - jak Caravaggio - mordercą. Wierz, że ilekroć zobaczysz obraz Caravaggia, doznasz takiego samego, powtarzalnego, zgłębialnego zaskoczenia, i że będziesz go chciał dalej. Będziesz szukał go za każdym razem, z przyjemno- Epifania 201 ścią, jaką daje obecność (wyzwolenie się) epifanii. W tym sensie jedną z najprzykrzej nużących analiz ostatnich lat jest praca Paula Johnsona (jednego z tych, co wszystko tłumaczą) pod ambitnie brzmiącym tytułem „Intelektualiści”. Johnson ustawia w niej znak równania pomiędzy opowiadającym a opowiadanym, pomiędzy teorią słów a praktyką grzechów. To religijny punkt widzenia, mylny w samej swej zasadzie: owszem, Rousseau oddawał swe dzieci do przytułku i był rozhisteryzowanym urwipoł-ciem, ale książki powstałe z dziur jego duszy i łat sztukowanego fraczka pozostały świetne. Owszem, Marks był osobnikiem przeokropnym na co dzień, nie mył się i sypiał z oddanymi służącymi, ale teoria jego dzieła nie dlatego porwała nieszczęsne pół świata. Mój ojciec, sądzę, wrażliwy był na to, co Jerzy Stem-powski nazywa estetycznym sensem egzystencji, choć nie wydaje mi się, by Stempowski był sam w sobie szczęśliwie estetyczny. Sens i estetyka są słowami zaoranymi myślowo, jak najzupełniej niezbornymi, przeto równie nieużytecznymi - a więc oszustnymi - jak zbitka „sens życia”. Lepiej by tę loksodromę przełożyć na „urodę postrzegania”, jakie niektórzy szczęśliwi mogą zaznać. Niejako apetyt na rzeczy, a nie sądzę, by po kalejdoskopie tego, co ojciec przeżył, i wielkiej samotności końcowej (samotności, której też się dopracowuję, choćbym nie chciał: coraz bardziej potrzebuję rzeczy prostych, nieobklejonych sentymentami, powiedział-bym: dobrych, powiedziałbym: erotycznych, bo jest Eros Dobroci, Eros seksu, jak Eros dziecięcej niewinno- 202 Zaułek pokory ści) ojciec stał się ślepy na okrucieństwo świata. Mrużył tylko oczy. Nie było to tchórzostwem, nie był zakłamany. Nie był też jednorodny: miał silny środek, centrum, pozwalające na bycie wielorakim. Był też prywatny: posiadał tę perełkę w środku, która jest miejscem estetycznej zgodności z losem, rozszyfrowanym przez Dajmona. Wystarczy bym dopowiedział tytuły książek ojca, abym wierzył w opowiadanie: pokłuwające historią, ale i Conradem „Drzazgi bambusa”, przyznająca się do porażki i bezradności „Psia Gwiazda”. „Opowieści mojej żony”, które nie były jej opowieściami, tylko grą moralitetów przyprawionych szczyptą cukru i garścią - niby popiołów - piołunu. Ojciec chciał kobiecie, której samo imię zmienił na Izabela, złożyć hołd jej należny, za wszystko, pomimo wszystkiego. Miłość, jak i zdrada, przywiązanie, jak wierność, mogłyby być tematem ostatniego rozdziału jego prozy. Ojcowe „Pisane nocą”, często ocierające się o epifanię, są całkowicie odwrotne w ojcowej estetyce ulotności do pokrewnie nazwanych „Dzienników pisanych nocą” Herlinga-Grudzińskiego, które czytam, jakbym zęby na kamieniu moralnym łamał. Kuzyn Stempowski, najwszechstronniej kulturalny spośród piszących w paryskim periodyku „Kultura”, i niestety też Kulturtrdrer, czyli roztropkujący przynudziarz, podał o swej działalności literackiej, że „nosi cechy świadomej nieużyteczności”. Jest to szczęśliwie kokieteryjne zdanie, w stosunku do ambicji redaktora pisma. Prywatność, prywata i poczucie własnej ważności zbliżają się często fry- Epifania 203 wolnie, kryjąc coś w rodzaju zamiany Erosów: męski nie jest tożsamy z żeńskim, oni tylko powinni, w zamyśle, się kompletować. Do całkiem męskiej - platońskiej - Akademii myśli nie czuję powołania, wręcz przeciwnie. Platoń-skie „O miłości” jest raczej o Narcyzach, samozakocha-nych w swym podobieństwie, w ciasnym - zaklętym -kręgu swej płci zarozumiałej, nie zaś w Różnicy, w której to dla mnie skrywa sięJakość. Jest zaskakujące, jak często ho-moseksualizm wyzbyty jest Jakości, podstawiając zamiast niej manieryczność manier, kształty smutku i śmierci. Mój ojciec do tej emigracyjnej kultury nie przystał, bo był intelektualistą tylko na użytek, a do zbyt wielkiej różnorodności rzeczy ambiwalentnych czuł lubość. Achmatowa przez całe życie pisała właściwie o jednym: o miłości, a nie umiała wobec własnego syna jej odczuwać: po prostu się nim nie zajmowała. Aż doszła do napisania wierszy odwrotnych - przeciwnych całej historii jej oporu przeciwko policyjnemu światu, wierszy jawiących się jako de-zawuacja jej lekkomyślnego egotyzmu: szereg poematów ku chwale Stalina, którymi chciała uratować życie zaaresztowanego przez Stalina - syna. Rozdwojenie się do koń-ca w moim ojcu nie zatarło: nie pozostał (nazywało się to: nie uciekł) w Paryżu, jak Miłosz: do końca swego aktywnie urzędniczego żywota pisał niestworzoną ilość artykułów, wówczas zwanych publicystycznymi, oburzających lub podłych, jak ten pierwszy o procesie szesnastu. W tej roli, w tym teatrze sumienia był najgorszy, i pisał najsłabiej. Ta polityczna jego dziennikarka nie tylko jest prawdzie przeciwna, jest oczywiście grafomańska. Jej wynatu- 204 Zaułek pokory rzenie leży w samej idealizacji pisarza wojującego, czynnego, pierwszego w zaangażowaniu się: T.E. Lawren-ce’a na pustyni, Malraux w samolotach republikańskiej Hiszpanii i czołgach de Gaulle’a, Sartre’a, propagującego na Saint-Germain w Paryżu maoizm. O, prywatność nie ma znaczyć, że poglądów się nie ma, lub że się ich nie upowszechnia. Prywatność - osobność - Jakości utrzymuje swą Różnicę, gdy w poglądach wypowiadanych (a często z wielkim narażeniem samego siebie) wypowiadaj ący jest pewien obecności Dobra jako takiego (a nie koniunktury), w zamian za jego emanację, epifanię. W życiu swoim kochałem tylko dwie młode kobiety, i nie pamiętam, jak kochałem swoją matkę, skoro ze swego dzieciństwa ostały mi się tylko koszmary. Prawie wszystkie kobiety, z którymi byłem związany były ładne, niektóre nawet piękne. Miłość ma swą własną estetykę - można kochać się w brzydactwie. Estetyka ma swą zmysłowość, strefę Erosa: leży ona czasem w mundurze SS-mańskim, zgniłych zębach Stalina, twarzy Jaruzelskiego, przebiegłej homofilii Viscontiego, czy lesbijskim bredzeniu o więźniarkach Oświęcimia kochających się w swym oprawcy. Seksualnie. Wymiernie. Eros przychylony jest u homoseksualistów do Tanathosa, miłość Narcyza do zgonu. Jak można kochać - choćby estetycznie -śmierć? Kochać się ze śmiercią? Z władzą? Z ideologią? Z izmem? W jakim grymasie można kochać Kościół, religię, krzyż, półksiężyc, dawidową tarczę? Kocha się żywego, żywą, co żyje, a też kocha się pamięć po nich, jeśli kochanie było tak silne, że utożsamiliśmy ich z Dobrem. Epifania 205 Dobro umie być tylko dobrem, a Zło - nigdy nie dopowiedziane - tyle ma twarzy, wcieleń i masek! Tyle że wcielenia najbliższe nam, w czasie, stają się same w sobie, a con-trario, reszką, przeciwieństwem, dowodem na istnienie Dobra. Na możność, czy w najlepszym przypadku, potrzebę. Jakiekolwiek Dobro, jakkolwiek ograniczone, jest lepsze od każdego Zła, nawet najrealniej artystycznie wyposażonego. Ale proszę o nieutożsamianie miłości z Dobrem. W moim młodszym życiu krzywdziłem i byłem krzywdzony. Miłość jest zazwyczaj interesowna, ona się czegoś od czegoś domaga. Dobro nie. Seksualność jest cierpieniem, zarówno jak gratyfikacją. Wymyka się, jako samo jądro naszej egotycznej zwierzęcości, jako pułapka biologiczna, z przynętą i zapewnieniem sytości, i doznaniem wchodzenia w samą eksplozję Bytu. „Mała śmierć” opisywanego orgazmu została sobie przywłaszczona przez Thanatosa, ale dlaczego? Dla zażycia śmierci przez tych, którzy tak przestępnie orgazm odczuli: do zatraty? Tak, śmierćjest dla pederastów zatratą, nie dla mnie. Choć sprawiedliwie by było, by Kościół wyjął spod swego pręgierza inno-seksualistów, którzy są nimi w przeważnej mierze biologicznie, a nie kulturowo. („Tak nas Pan Bóg stworzył”). W KZ-ach Hitlera i łagrach Stalina byli na równo potępiani, jako że każdy biologiczny odchył w spółkowaniu uważany jest przez Kościoły za grzeszny. Wierzę, że mój ojciec był zmysłowy i seksualny, że przez długi i dobry czas swego stawania się (powstawania z nędzy diamatu) był animistą, co pozwalało mu lubić przyrodę, a zabijać zwierzęta, bo dusza świata nie 206 Zaułek pokory wydawała mu się, myślę, dobra, ale jedynie możliwa: jest taka szkoła fizykalna i filozoficzna, i jest taka teologia. Ja mniejsze mam do tego przekonanie, a stale większą ciekawość dla „dlaczego”. Jestem mniej krwisty, mniej płciowy. Może dlatego. A może dlatego, że od wojny widzę niepełnie, nie w trzech wymiarach (z zaciekawieniem wyśledziłem, że dwu z ulubionych mych pisarzy, Hemingway i Harrisson, podobnie nie widzieli na - to samo - lewe oko), żeby zacytować wierszyk Paula Celana: „Bruzda w oku: by zachować znak znoszony poprzez ciemności”. Urodziłem sięzwadami fizycznymi, które kazały mi późno poznać umiejętność dzielenia się seksualnego, poznawać późno, choć bardzo biło mi serce, a najgłębszą miłość swego życia przeżyłem, gdy miałem piętnaście lat. Natura nie rozświetla natury, i wielkim zdumieniem, wielkim przestrachem napawa mnie seksualność Hitlera, Stalina czy „mojego” Papieża. Ich uniwersalne Etosy, noszące w wewnętrznym swym, najciemniejszym wymiarze, lustro obcowania z Thanatosem, śmiercionośnym Erosem Zła. Czy to jest tekst wolnomyślicielski? Chyba tak. Jest gwoli wolnomyślenia, wolnego myślenia, w wolności przegrodzonej wciąż jednym i tym samym zakazem: nie rób drugiemu, co tobie nie miło. Napiętrzają się już, na ciemniejącym polskim horyzoncie, kolejne zwały durac- Epifania 207 twa. Nacjonalistyczne opryszki piszą na nas kolejne „Protokoły mędrców Syjonu”, bo jesteśmy obcego wyznania, jakkolwiek by było legalne, obywatelskie, równouprawnione. Czeka nas znów uciekanie do tajności, tajnopisu, prywaty. Posuwanie się pod maską, by zachować klejnot swobodnego myślenia, i bezinteresownie rozszyfrowywać świat. W tym też może być duma, pycha czy godność. Mój ojciec rzadko, może nigdy, nie ujawnił co, i czy, myśli naprawdę. A przecież stał się, czyli był, w gruncie rzeczy, bardzo polskim panem: gruntem jest tu ugruntowanie. Długie, głębinnie sięgają-ce macki spływają ze łba meduzy, i korzeniują nas w płynności, jeśliśmy się o nie nie poparzyli. Choć niektóre z nich są trujące, Polska dla mnie nie jest organizmem trującym, Polska nie jest izmem jadowitym. Wierzę, że Eros polski jest słoneczny, deszczowy, śniegowy, krótkobłotny Ta dobra pańskość ojca wykształciła się w rodzinie: był delikatnym Europejczykiem z nagminnej tradycji. Widziałem, jak w samotniczej pracy, w niemym dialogu sam ze sobą, w zamyśleniach, spacerach, oddaleniu błękitnego wzroku, odbudowywał siebie młodego w starości, odbudowywał humanistyczne wysmakowania, kultywował z trudem i cierpliwością swoją odzyskaną Dobroć. Nie komunikował ani swego zmagania, ani tajni swojej. Dla mnie najważniejsze się stało, że jego dusza była dla niego ważna. Nie był frywolny: ja nim byłem. Jego sumieniem było, jak zachować sobie duszę wobec brutalności świata, moim: jak ją sobie stworzyć. Frywolność kapryśnych wyborów była 208 Zaułek pokory mi obroną przed staniem się wielorakim, wszystkorakim, jak i takim samym. Celem było zachowanie swej czystości wbrudnej okoliczności. Ojciec długo destylował swe ksią-żeczki, i szukał dla nich aprobaty. Ja chciałem spisać wszystkie okruchy wszystkich kątów odwiedzonych, by nie przyłapać się na odwracaniu oczu, sprycie czy fałszu. Ale przecież piszę dlatego, że on pisał, to jest moja tradycja. To jest - owo uprawianie abstrakcyjnej dywersyjności sztuki - tradycja mojej rodziny. Myślę z przyjemnością, z poczuciem dumy, o tych pankach wschodnich, osiadłych wżuła-wach wielkiej rzeki, może zajmujących się spławianiem drzew z głębi puszczy, polszczących się, uciekających spod ręki nieznośnego magnata - podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej - pod Kraków, z Inflant w Koronę, zamieszkujących na niebogatej, ale wolniejszej ziemi, ażztej linii wytrysną - wyprysną - żołnierze, artyści i myśliciele, intelektualnie sprzyjający maluczkim, i z sumienia będący po ich stronie. To dobra tradycja, myślę. Żyjąc wniej, nie odczułem nigdy i nigdzie swojej - polskiej - gorszości, a dla nikogo czy niczego pogardy. Owszem, czasem ojcowąobojętność, gniew czy zniecierpliwienie. Polska jest za młoda, nie za stara, długo zachowuje dzieciństwo, i wciąż sienie oblicza ilością dzieł sztuki, pałaców czy kelnerów. Moje zamiłowanie dla Niej nie jest programowe: jest wrodzone, i przebiega przez dialog z tym drugim we mnie, bardziej niż z formami głupoty, które meduza będzie wciąż wyradzać. W meduzie wielkie jest ubóstwo ducha, a słowo raka ciśnie się samo na usta wobec interesu głupoty żerującej na jej galarecie. Me- Epifania 209 duza pływa w oceanie już dużym do wiedzenia: orientowanie się w nim, jak orientowanie się w swym żeglowaniu, może być pasjonuj ącą pracą. W owym, wierzę, że wszystko za-tacza koła, wszystko ze wszystkim się łączy i zaplata. Toteż powody moich książek są rozmyślnie równie aleatoryczne, co powody filmów: próbki świata więcej tłumaczą, niż przyssanie do izmu: Iwan Groźny i ksieniec wielorybi - ten od Jonasza - w jednym opowiadaniu, albo cztery rozdziały powieści („Ogród miłosny”), które są czterema nawrotami, do „Zwycięstwa” i „Tajfunu” Conrada, „Gospodyni” Do-stojewskiego, „Anny Kareniny” Tołstoja. Książki dziejące się w Peterburgu i Mantui, Hollywoodzie, Paryżu, Warszawie okresów przejściowych: tam, gdzie byłem. Nawet opisanie dziejów Henryczka Walezego jako pseudo-opery Szymanowskiego, do libretta pseudo-Iwaszkiewicza. Fizyka jądrowa i atlas części owadzich. Ucieczki. I zdrady. Wierz opowiadaniu, więc opowiadającemu. Opowiadacz czuje, że nie zasługujemy na ukrywanie, kłamstwo, mizdrzenie się, czy przemilczanie nawet. Nie zasługujemy też na donos: raz, że nie ma do kogo, dwa, że nie ma na kogo. Tajnopis jest jawnopisem, a my nie jesteśmy postaciami na tyle pełnymi, by kusić się na bezmyślne uważanie, że sobą wypełniamy tęjasność: niepełnie wypełniamy nawet samych siebie. W moich książkach nikt nie jest taki, a ten kto będzie chciał siebie rozpoznać, rozpozna, że jest stworem poklejonym z wielu, też ze mnie - chyba że jest ze strony Zła, zbrodniarzem. Wtedy jest nazwany, jak Jaruzelski. W „Litym Borze” moim ojcem nie jest Gałczyń-ski, ani Broniewski, ani Czeszko, aja nie zabiłem syna Bo- 210 Zaułek pokory lesława Piaseckiego, nazwanego po imieniu. Gdy opisałem („W oczach tygrysa”) dziesięć z okładem lat mojej przeprawy przez Zachód, wymyśliłem chorobę kapilozy: producentka filmowa, która dla głównego protagonisty, przecież przez „ja” nazwanego, zrobiła najwięcej i najmniej rozumiała, całe ciało ma pokryte gęstym owłosieniem, futrem lśniącym niby norki, aż do wnętrza ust. Aby to zobaczyć, protagonista opisuje, że stał się jej kochankiem: jakby o kapilozie wiedział inaczej? Tajnopis leży obok jawnopisu: gdy oba światła, prawdy i fabuły (ciemne światło) się mieszają, powstaje raport z rzeczywistości, gdzie zlewa się, co tajemne, mroczne, z tym co jasne, myślące, w celu i dla nagrody Epifanii. Pojawia się ona w pośrodku drogi, w miejscu zrównania. Jej początek ijej koniec sanie do opisania, sfilmowania, umuzykowania czy przelania na płótno: przelewa się tylko formy dostępne nam (dostępujące nas) z zewnętrzno-ści. Z narodzin i ze śmierci, do których i z których nikt nie ma powrotu. Więc jest przebieg. Moje ostatnie książki, je-śli są smutne, to nie w obliczu owej fatalności. Przebieg bywa smutny. Jakość pokaleczyła się o podłość, brak, nudność czy zdradę. Żal mi tego, ten smutek odganiam jak mogę, czuję konieczność przeproszenia tych nielicznych, co czytają. Proszę mi wierzyć, celem nie jest zmartwienie, ale jego odwrotność, wesołość wiedzy pogodnej. Nie połknięcie Dobra przez Zło, tylko dobijanie się we wszystkim o jego oblicze. W tym sensie, w tym wewnętrznym poczuciu, jestem całkowicie i bez reszty wierzą-cym. Skoro jednak oba bieguny mojego życia, narodziny Epifania 211 i śmierć, rozumiem jako bezpowrotne, nieprzekraczalne wstecz, ich tajemnica pozostanie dla mnie, który przebie-gam, kluczem do sposobu myślenia. Nie troszczę się o religie, które udaj ą, że wierzący może oba bieguny przekroczyć. Religie są jeno spekulacją dość podle handlującą światłem epifanii w człowieku, czyli frymarczą. Są tylko przemysłem śmierci i narodzin, za nieswoje ściągające gruby haracz. Chcę tu użyć pojęć przeciwstawnych: skromności, czy pokory, wobec siebie, bo jestem pyszny i arogancki, -przyzwoitości wobec spraw izmów, bo ani sztuka, ani przyroda pojęcia tego nie znają. Co łączy się nieszczęśnie, niekiedy plugawo, z kompleksem, którego nie mam, kompleksem domagającym się nieustannej nas Polaków afirmacji. Nawet u siebie w domu, na niemieckim zachlapanym krwią żwirowisku. Otóż niższość polska jest mi nieznana. Była nieznana mojemu ojcu, który tylko raz, ale też dla odzyskanej Polski, chciał coś zaa-firmować. Ja tego nie muszę, czy raczej: nie potrafię. Dochodząc do tajemnicy końca, odwołuję się do tajemnicy początku: dedykuję tę książkę mojej siostrze, która umarła z udręczenia, kłamstwa, maleńkości, opuszczenia, w tym lodowatym szpitalu lwowskim, zawinięta w tę następną gazetę, z bezradnością Dzieci wobec Dorosłości, i Dobra wobec Zła. Idąc na skróty przez Rzym z zakupionym zeszytem, musiałem się cofnąć, i znaleźć inną drogę, bo Vicolo di Umilita, Zaułek Pokory, okazał się uliczką bez wyjścia, ślepą, czyli impasem. 1998 1 Ukąszenie................................................................. 5 2 Święty Andrzej Krzaczasty...................................... 33 3 Dzienniczek zdrajcy................................................. 59 4 Ryba, co je owoce.................................................... 85 5 Tęgoryjec.................................................................. 111 6 Święty Andrzej sztuczny.......................................... 137 7 Łeb meduzy............................................................. 163 8 Epifania.................................................................... 189