W³adys³aw Zawistowski St¹d do Ameryki i inne utwory dramatyczne Ilustracja na ok³adce / Wojciech Ko³yszko Redakcja / Stanis³aw Danecki Korekta / Aleksandra Grygo Projekt graficzny i typograficzny / Stanis³aw Salij Sk³ad / Piotr GÛrski Druk i oprawa / P. W. Mirex Leszek Chmielewski, Mirotki 69; tel./fax (058) 582 46 92 © Copyright by W³adys³aw Zawistowski, GdaÒsk 1999 © Copyright for this edition by wydawnictwo s³owo/obraz terytoria, GdaÒsk 1999 wydawnictwo s³owo/obraz terytoria 80-244 GdaÒsk, ul. Grunwaldzka 74/3 tel.: (058) 341 44 13, tel./fax: (058) 345 47 07 e-mail: slowo-obraz@terytoria.com.pl www.slowo-obraz.terytoria.com.pl ISBN 83-87316-83-0 PodrÛøz do krañca mapy Sztuka sceniczna w 12 obrazach Uczestnicy ekspedycji MISTRZ VANITUS, filozof PROFESOR GEOGRAFII GENERA£ BRANDENBURSKI DOKTOR STOMAK, lekarz OJCIEC OWSIANY, kapelan W£ADYS£AW IGNACY PERSKI, poeta PIETREK LIPA, s³uø¹cy Vanitusa KAZIMIERZ WYPIONTEK, s³uø¹cy Profesora KAROL, s³uø¹cy Doktora SIERØANT KANT, ordynans Genera³a Osoby spotkane po drodze M£YNARZ PAROBEK BABA I BABA II BABA III CYKLISTA STARZEC åLEPY TUBYLEC HERSZT SERWACY PUCEK WALISZEWSKI KOBIETA WIELKA KOBIETA MNIEJSZA DZIEWCZYNA STRAØNIK GRANIC G£OS DYKTATORA Dzieci ñ dziewczyny OSOBY Obraz 1 Wilki CiemnoúÊ, wiatr, dalekie wycie wilkÛw. CiemnoúÊ powoli siÍ rozjaúnia, wstaje úwit. Pocz¹tkowo scena pusta, bowiem wydarzenia poprzedzaj¹ce podniesienie kurtyny rozegra³y siÍ poza jej ram¹. G£OSY PRZEZ WIATR Ratunku! Ratunku! Kto wo³a ratunku? TrzymaÊ namiot! W imiÍ Cesarza, zaklinam! Gdzie moje rÍkopisy? Wbiega z latarni¹ w rÍku Pietrek. PIETREK Tutaaaj! Hej, tutaj! Wbiegaj¹ Kazimierz, Karol i Sierøant Kant. KAZIMIERZ Co siÍ sta³o? KAROL Na pewno wilcy. KANT HaÖ wilcy. Øeby tak mieÊ fuzjÍ, toÖ PIETREK Hola, a gdzie konie? KAROL A mu³y? KANT W³aúnie! Gdzie mu³y nasze? KAZIMIERZ S³Ûw nie maÖ wilcy porønÍli. O, tu jeden zew³ok leøy. KAROL Trza moúci panÛw zbudziÊ. PIETREK EeeÖ juø siÍ obudzili. Szkoda, øe tak pÛüno. Rzeczywiúcie, za kulisami s³ychaÊ odg³osy szamotaniny i przekleÒstwa. Po chwili w rozche³stanym mundurze wbiega Genera ³ z szabl¹ w d³oni. S³udzy zginaj¹ siÍ w g³Íbokim uk³onie. GENERA£ Tuúcie mi, psiewiary. ZbÛje uciekli, a wy tu sejmujecie. KANT Panie generale, meldujÍ, øe to nie byli zbÛje, tylko wilcy. GENERA£ Tym lepiej, zapolowa³bym z ochot¹. Siod³ajcie gniadego. PodrÛø do kraÒca mapy 8 KANT Kiedy to, panie generale, wilcy konie porønÍli. Wchodz¹ podtrzymuj¹c siÍ nawzajem Profesor, Doktor, Perski i†Ojciec Owsiany. GENERA£ S³yszeliúcie, panowie, nowinÍ straszn¹ ñ wilcy konie porønÍli! PERSKI No tak ñ armia nie upilnowa³a! PROFESOR SpokÛj panowie! A pan, generale, niech odda fuzjÍ sierøantowi. Rzeczywiúcie, ktoú musi nas broniÊ. I przypominam, øe jesteúmy ekspedycj¹Ö GENERA£ (do s³uøby) BacznoúÊ! PROFESOR (koÒczy) ÖJego Wysokoúci CesarzaÖ I nie przystoi nam sporÛw wszczynaÊ, zw³aszcza przy s³uøbie. PERSKI Tak, trzeba odes³aÊ s³uøbÍ. Walery, Walery! Gdzieø on siÍ podzia³? GENERA£ Sierøancie, natychmiast wyfasujcie fuzjÍ i udajcie siÍ na wartÍ. Kant wychodzi. Pietrek pochyla siÍ i szepcze coú do ucha Owsianemu. DOKTOR Karolu, skocz no po sole trzeüwi¹ce iÖ zaøyj je sobie. Karol wychodzi. Owsiany nieúmia³o sygnalizuje, øe chce coú powiedzieÊ. PROFESOR Kazimierzu, pomÛøcie no Karolowi, sam nie da rady. (Karol wychodzi; do Owsianego) Ojciec chcia³ coú powiedzieÊ? OWSIANY Tak, zauwaøy³emÖ PROFESOR (do Pietrka) A ty co tu sterczysz? Pietrek wychodzi. OWSIANY No w³aúnie, nie tylko Walery znikn¹³. Nie ma rÛwnieø mistrza Vanitusa. GENERA£ Paradne! To naszego mÍdrka teø wilki spoøy³y? PERSKI (oburzony) No, no, nie tak brutalnie. Jednak to by³ myúliciel. NapiszÍ tren na jego czeúÊ. PROFESOR Musimy go szukaÊ, moøe jeszcze øyje. DOKTOR Niech armia szuka. Nie bÍdÍ siÍ z wilkami znosi³. GENERA£ Ale jak szukaÊ, kiedy koni nie ma? 9 Obraz pierwszy. Wilki DOKTOR Wychodzi na to, øe koÒ jest waøniejszy od genera³a! GENERA£ Coooo? Zaraz go bÍdziecie mieli! Genera³ wybiega. PERSKI Juø pewno po nim. Niemi³y to koniec dla filozofa. DOKTOR A dla konia to nie? PERSKI Co mi tu pan z koniem wyjeødøa, gdy ja o sonecie myúlÍ. DOKTOR Ciekaw jestem, czy pan daleko ujedzie na sonecie? PERSKI Teø! Prostacki koncept. DOKTOR A tak! Koni nie ma, a droga daleka. PROFESOR Droga daleka, ale bez filozofa chyba bÍdziemy zawracaÊ. PERSKI Jakøe, profesorze, przecieø cel taki wznios³y? PROFESOR Wznios³y, ale niejasny. To nie ja wymyúli³em tÍ wyprawÍ, choÊ Jego Cesarska WysokoúÊ mianowa³ mnie jej kierownikiem. Idea wysz³a od Vanitusa, a gdy jego brakuje, znika teø idea. Nie ma wiÍc czego potwierdzaÊ lub obalaÊ i†moøna wracaÊ. Sam los pomaga wiedzy úcis³ej. PERSKI Precz z wiedz¹ úcis³¹, niech øyje poetycznoúÊ tej idei. DotrzeÊ do kraÒca mapy, tam gdzie siÍ koÒczy znana ziemia iÖ iÖ PROFESOR £adnie pan deklamujesz, panie Perski, i wszyscy siÍ po tobie jako poecie s³usznie tego spodziewamy, ale pozwÛl, øe w sprawach przyziemnych decydowaÊ bÍd¹ ludzie zgo³a praktyczniejszego umys³u. Wbiegaj¹ zdyszani Kazimierz, Kant i Genera³. GENERA£ Moúci panowie, zdrada! Wilcy Walerego zagryüli! Tam leøy nieszczÍsny. PERSKI (z egzaltacj¹) Ach! MÛj biedny s³ugo, co zgin¹³eú u boku pana swego do ostatniej chwili mu wierny! PoúwiÍcÍ ci wiersz, a moøe nawet mszÍ zamÛwiÍ. (do Owsianego) S³ysza³eú, ojcze? MÛdl siÍ za tego nieszczÍúnika! PROFESOR WiÍc s¹ juø i ofiary tej przeklÍtej wyprawy! (do Kazimierza) Czy Walery pochowany? KAZIMIERZ Juø Pietrek z Karolem dÛ³ kopi¹Ö PROFESOR (do Owsianego) Na co ojciec czekasz, idü z ostatni ¹ pos³ug¹. PodrÛø do kraÒca mapy 10 Owsiany odchodzi, za nim Perski, Kazimierz, Kant. PROFESOR Skoro wreszcie zostaliúmy sami, zastanÛwmy siÍ co dalej. VANITUS (wchodz¹c) A mnie panowie do rozmowy nie zaprosicie? DOKTOR i GENERA£ (zaskoczeni) Paaan? VANITUS Wracam w³aúnie ze úciúle naukowej wycieczki. Znalaz ³em dalsze potwierdzenia swych przypuszczeÒ! DOKTOR A on ci¹gle swoje. PROFESOR I cÛø pan takiego znalaz³? VANITUS Coú bardzo ciekawego, panowie ñ wilki! GENERA£ Przecieø wilki toÖ wilki. VANITUS Owszem, bardzo b³yskotliwie pan to sformu³owa³. Ale czy pan s³ysza³, generale, by na terenie Cesarstwa wystÍpowa ³y te drapieøniki? O ile mi wiadomo wytÍpiono je dok³adnie ze sto lat temu. Czyø nie mam racji? Co na ten temat mÛwi geografia? PROFESOR NoooÖ w zasadzie tak. GENERA£ Aleø panowie ñ rzeczywiúcie! Teraz sobie przypominam, øe nikt od lat na ³owach nie spotka³ wilka. VANITUS A tymczasem my spotkaliúmy ca³e stado, co potwierdza moj¹ tezÍ. Skoro zbliøaj¹c siÍ coraz bardziej do kraÒca mapy odkrywamy nowe formy bytu, znaczyÊ to moøe, øe istnieje coú rÛwnieø poza granicami mapy, ergo: poza Cesarstwem. PoznaÊ to! DowiedzieÊ siÍ, co jest poza map¹! Oto idea warta stu takich wypraw i øycia nie jednego s³ugi, a stu nawet ñ genera- ³Ûw. NaprzÛd, panowie. DOKTOR (wzdycha) Niestety, piechot¹Ö GENERA£ Tak jest, doktorze! Ale armia jest przygotowana. (gwiødøe g³oúno, wchodz¹ pozostali uczestnicy wyprawy) Zademonstrujemy panom praktyczny pokaz musztry. Ooo, armia umie maszerowaÊ, zapewniam. BaaaacznoúÊ! Niemy pokaz musztry w wykonaniu Genera³a i s³uø¹cych. GENERA£ (komenderuje) Raz i dwa, lewa, prawa, s³oma-sianoÖ baranie! I raz, i raz, i w mieeejscu zwrot! PROFESOR (do Vanitusa) Na razie jest pan gÛr¹. Trudno, ruszamy. 11 Obraz pierwszy. Wilki Dalszy ci¹g musztry. GENERA£ No, gotowe, choÊ rekrut tÍpy. Ustawiaj¹ siÍ w szeregu, ktÛry im dalej, tym bardziej jest nierÛwny; wychodz¹ w praw¹ kulisÍ, na czele marszowym krokiem sierøant Kant, za nim sprÍøyúcie pozostali s³uø¹cy, buÒczuczny Genera³, wytrwa³y Vanitus, zrezygnowany Profesor, stoicki Doktor, pokorny Ojciec Owsiany, rozegzaltowany Perski; ci ostatni gubi¹ krok, potykaj¹ siÍ, id¹ niepewnie, stopniowo znikaj¹ w kulisie. PERSKI Ja, ktÛry przywyk³em dosiadaÊ PegazaÖ piechot¹. To zgroza, to skandal! Wychodzi. Obraz 2 Intrygi i galopady PodrÛønicy wÍdruj¹ od lewej do prawej, wolno. Zwarta pocz¹tkowo kolumna rozrzedzi³a siÍ znacznie, tak wiÍc ogl¹damy kolejno ma³e grupki id¹ce osobno. Jako pierwszy wkracza na scenÍ sierøant Kant, marszowym krokiem w postawie defiladowej, tupie strasznie, niknie w prawej kulisie. Po chwili z lewej wpadaj ¹ zdyszani: Kazimierz, Karol i Pietrek. Przystaj¹ na úrodku sceny, przysiadaj¹ obok bagaøy. PIETREK Sierøancie, hej, sierøancie! KAZIMIERZ A to siÍ Kant odsadzi³! KAROL Ale i my panÛw zgubiliúmy. KAZIMIERZ Moøna wreszcie odpocz¹Ê. PIETREK Sierøant, wracaj! Na scenÍ wkracza, nadal marszowym krokiem, Kant. KANT Nie by³o rozkazu wracaÊ. KAROL Siadaj, sierøant, lepiej i poszukaj jakiej butelki. KANT (maszeruje w miejscu) Rozkaz by³ maszerowaÊ. KAZIMIERZ Maszeruj, jeúliú g³upi, ale odpocz¹Ê przecieø moøesz. KANT To mogÍ. Zostaje maszeruj¹c w miejscu. Pozostali pojadaj¹, popijaj¹, pal¹. KAROL Ja to sobie myúlÍ, øe mÛj doktorek ma racjÍ ñ niepotrzebna nam ta ³azÍga i nic z niej dobrego nie bÍdzie. KAZIMIERZ A to niby czemu? PIETREK At ñ ja tam s³uchaÊ nie mogÍ takiego gadania. Wielk¹ rzecz robimy. MÛj pan mia³ idejÍ, a cesarz kaza³ j¹ sprawdziÊ. KAROL Teø mi ideja! DotrzeÊ do kraÒca mapy! To tak, jakby iúÊ dalej niø dach siÍga. Do rynny dojdziesz ñ i szuus na ziemiÍ. PodrÛø do kraÒca mapy 14 PIETREK Ot, nie k³apalibyúcie po prÛønicy. Nie po to od dwÛch lat wÍdrujemy, by teraz o celu w¹tpiÊ. KAZIMIERZ K³Ûci siÍ miÍdzy sob¹ nasza w³adzuchna, ale wola cesarskaÖ (Kant zastyga w pozycji ÑbacznoúÊî) nad nimi i nad nami sÍdzi¹. Co sterczysz jak tyka? Rozkaz by³? KANT Nie by³o, aleÖ KAZIMIERZ Jak nie by³o, to maaarsz! Kant maszeruje, úmiech. KAROL Pora i nam w drogÍ, chyba genera³a s³yszÍ. Zwijaj¹ siÍ szybko, nikn¹ po prawej. Na scenie wchodz¹ rzeúko maszeruj¹cy Vanitus i Genera³ usi³uj¹cy zachowaÊ pozory energii. Genera³ przytupuje i pokrzykuje Ñraz, dwaî. Na úrodku sceny sapie, przystaje, robi dwa, trzy przysiady. GENERA£ Uuuuf, zmÍczy³em siÍ, lata juø nie te. A na dodatek ta fuzjaÖ Trzeba j¹ by³o oddaÊ sierøantowi. Swoj¹ drog¹ przyzna pan, mistrzu, øe ta podrÛø robi siÍ bez sensu. Dwa lata za nami, ofiary úmiertelne, a koÒca jak nie widaÊ, tak nie widaÊ. VANITUS Drogi generale, spÛjrzmy na ca³¹ sprawÍ z militarnego punktu widzenia. (pauza) Uwaøa siÍ powszechnie, øe granica mapy jest toøsama z granic¹ Cesarstwa, a ñ jak wiadomo ñ poza Cesarstwem niczego nie ma. Nie powinno wiÍc istnieÊ nic rÛwnieø za granic¹ mapy. Ale mapa powsta³a tak dawno temu, øe nie wiadomo kto i na jakiej podstawie j¹ sporz¹dzi³. CÛø bÍdzie, jeúli siÍ okaøe, øe istnieje coú poza Cesarstwem? GENERA£ No, jak to? Wszyscy wiedz¹, øe poza map¹ nie ma nic! VANITUS Tak pan s¹dzi? Ale niech pan zauwaøy, øe w tych dawnych czasach, kiedy stworzono mapÍ, powsta³o rÛwnieø wojsko, ktÛre ma pan zaszczyt reprezentowaÊ. Prawda? GENERA£ NoooÖ Prawda. Wojsko by³o zawsze. VANITUS A po co? Skoro nie by³o niczego poza Cesarstwem? Przed kim mia³a broniÊ armia i kogo atakowaÊ? No, niechøe sam pan powie, generale, kiedy to ostatni raz toczy³a siÍ wojna? GENERA£ Eeee, takÖ rzeczywiúcie, no ñ zdarzaj¹ siÍ czasem jakieú zamieszki w odleg³ych prowincjach. VANITUS Aleø dla ich uúmierzenia wystarcza batalion øandarmerii. A skoro armia istnieje od zawsze i rozwija siÍ tak 15 Obraz drugi. Intrygi i galopady wspaniale, znaczyÊ to musi, øe kiedyú jednak mieliúmy jakiegoú wroga! GENERA£ (zak³opotany) No niby tak! VANITUS Niech pan tylko pomyúli, jaka to wspania³a okazja ñ wykryÊ wroga! Co za szansa na awanse, ordery i dalszy, dynamiczny rozwÛj. GENERA£ A niech ciÍ licho, filozofie, gracko øeú to obmyúli³. Niechøe ciÍ uúciskam. (ca³uje z dubeltÛwki Vanitusa) Inny duch we mnie wstÍpuje i aø mi siÍ chce biec naprzÛd. Juø mi nadojad ³y te ci¹g³e polowania, musztry i strzelanie do celu. VANITUS Coú mi siÍ zdaje, øe profesor z doktorem juø nas doganiaj ¹. Idümy, nie mam ochoty rozmawiaÊ z nimi. GENERA£ I ja, i ja. Przekonany juø jestem bez reszty i pana stronÍ od dziú bra³ bÍdÍ. Wychodz¹; wchodz¹ Profesor z Doktorem, zatrzymuj¹ siÍ. PROFESOR Zatrzyma³em siÍ umyúlnie na chwilÍ, czekaj¹c aø ci dwaj siÍ zabior¹. Niech pan siada, doktorze. DOKTOR Moøe bym i usiad³, ale coú mi siÍ zdaje, øe to malaryczna ziemia. PROFESOR O, nie ñ moøesz byÊ pan spokojny. Wiem z map i†z†podrÍcznikÛw, øe w tej okolicy grunt jest suchy. DOKTOR (siada na starannie roz³oøonej kraciastej chusteczce do nosa) Juø mia³em nadziejÍ, øe nam siÍ filozof gdzieú zapodzieje. PROFESOR On jest niezniszczalny ñ jak wszyscy maniacy. DOKTOR Øe jest niebezpiecznym maniakiem, nie ulega dla mnie w¹tpliwoúci. Ale jak to siÍ sta³o, øe pan, profesorze, obj¹³ kierownictwo wyprawy, w ktÛrej sens nie wierzy? PROFESOR Widzi pan, doktorze, kiedy pojawi³ siÍ ten groüny maniak, nikt w Cesarskim Towarzystwie Nauk nie potraktowa ³ go powaønie. Ale cÛø ñ dotar³ na dwÛr i uzyska³ decyzjÍ, na ktÛr¹ nie mieliúmy wp³ywu, nie pozostawa³o wiÍc nam nic innego jak wzi¹Ê sprawÍ w swoje rÍce. Towarzystwo popar³o energicznie projekt wyprawyÖ DOKTOR Chyba pierwszej w dziejach Cesarstwa? PROFESOR Tak, gdyø wszystko jest juø zbadane i odkryte, a Towarzystwo stoi tylko na straøy wiedzy úcis³ej, ktÛra jest opok¹ Cesar- PodrÛø do kraÒca mapy 16 stwa. Nie wierzÍ w sens tej wyprawy i w³aúnie dlatego musia³em stan¹Ê na jej czele. Gdy juø dotrzemy do celu ñ czyli nigdzie ñ gdyø poza granicami Cesarstwa z ca³¹ pewnoúci¹ po prostu nic nie istnieje ñ wtedy sam¹ swoj¹ obecnoúci¹ uwierzytelniÍ upadek tej absurdalnej idei, ktÛra w istocie zagraøa podstawom bytu Cesarstwa. DOKTOR A gdyby siÍ nawet okaza³o, øe rzeczywiúcie coú istnieje poza t¹ granic¹? Jakiú step, gÛry czy morze. CÛø z tego? Najwyøej przy³¹czymy te ziemie do Cesarstwa. I koniec. Waøna jest w³adza, ktÛrej my jesteúmy reprezentantami. I nigdy øadna granica nie bÍdzie nami rz¹dziÊ. Na tym polega Cesarstwo. PROFESOR Oby mia³ pan racjÍ, doktorze. Zbierajmy siÍ. Inaczej Vanitus znÛw siÍ na dzieÒ drogi odsadzi. Wychodz¹. Po chwili z lewej pojawiaj¹ siÍ Perski i Ojciec Owsiany. Poeta ledwo idzie. Na úrodku sceny przysiada, dyszy ciÍøko. Owsiany bez úladu zmÍczenia przysiada skromnie obok. Perski monologuje bez wytchnienia. PERSKI (zbola³ym g³osem) Mia³a byÊ s³awy pe³na droga z przygodami, ktÛre ja mÛg³bym poetyckim s³owem opiewaÊ! I coÖ ³adne mi przygody! Poet¹ jestem, a nie Pegazem, øeby po wertepach cwa³owaÊ. Tyle mojego, com z rÍkopisÛw ocali³. Ech, zapomn¹ epoki o was wszystkich, a moje diaria tej podrÛøy dzieci w szko³ach czytaÊ bÍd¹Ö No i co ojciec nic nie mÛwisz? JÍzyk ojcu odjͳo? OWSIANY Godniejsze cz³owieka ñ na w³asnych nogach wÍdrowaÊ. Bardziej po ludzku. PERSKI Po ludzku, po ludzku, ja tam bym wola³ po koÒsku. Ciekawym ñ czegÛø to ojciec spodziewasz siÍ znaleüÊ u kresu drogi? OWSIANY Nie moja to rzecz w³asne pragnienia i nadzieje w†sercu nosiÊ. Ku duchowej pos³udze do wyprawy mnie przy- ³¹czono. PERSKI Duchowa pos³uga waøna rzecz, ale to cÛøÖ tu ojciec psalm dziÍkczynny odúpiewasz, tam pogrzeb odprawisz i tyle. Nie moøe to byÊ, øe innych ambicyj w tobie nie ma. OWSIANY Apage, apage satanasÖ PERSKI A, tuú mi bratku! MÛw mi ojciec zaraz, po coú w drogÍ ruszy³? Moøe üle ci by³o w stolicy siedzieÊ i b¹ki zbijaÊ? 17 Obraz drugi. Intrygi i galopady OWSIANY èle. PERSKI No i masz k³opot. Wszystkim by³o dobrze ñ a jemu üle. Moøe ³aska cesarska nie úwieci³a rÛwnie jasno wam, klechom, jak i nam artystom? OWSIANY åwieci³aÖ PERSKI WiÍc coÖ OWSIANY Ale koúciÛ³ nasz nie boski by³, jenoÖ (pauza) jeno cesarski. PERSKI (mentorskim tonem) A wiesz ty, øe przeciw dwu panom naraz bluünisz? (Owsiany milczy) Øe grzech ciÍøki na kark sobie bierzesz? (Owsiany milczy) Cicho ñ sza! Nic siÍ ojciec nie bÛj, ja ciebie nie zdradzÍ. Ale miÍdzy nami mÛwi¹c, mam, widzisz ojciec, niejakie podejrzenia, czy ten s³uø¹cy profesora, KazimierzÖ rozumieszÖ no, czy nie dla bezpieczeÒstwa nam przydany? (Owsiany milczy) Rozumiesz ojciec? Owsiany wzrusza ramionami, Perski t³umaczy mu coú na ucho. OWSIANY Ja nie kary ziemskiej siÍ bojÍ. PERSKI Daj ojciec spokÛj. Na zmartwienia z kar¹ bosk¹ masz jeszcze czas. OWSIANY Zawsze jest czas sposobny, by o Bogu myúleÊ. PERSKI To po co øeú ojciec na wyprawÍ rusza³? Nie lepiej by³o w klasztorku o øyciu wiecznym medytowaÊ? OWSIANY (øarliwie) Moøe u kresu tej wyprawy znajdÍ Boga, ktÛrego w ludziach i úwi¹tyniach nie znajdujÍ. PERSKI (po d³uøszej pauzie) Pysznyú, ojcze. Wychodz¹. Z drugiej strony kolejno pojawiaj¹ siÍ wszyscy uczestnicy ekspedycji, przemierzaj¹ scenÍ i znikaj¹. Ta cyrkulacja powtarza siÍ dwukrotnie. Za pierwszym razem wszyscy wlok¹ siÍ zmÍczeni, pow³Ûcz¹c nogami i ci¹gn¹c za sob¹ po ziemi bagaøe. Przechodz¹ kolejno: Sierøant Kant, Pietrek, Kazimierz, Karol, Genera³, Vanitus, Profesor, Doktor, Owsiany, Perski. Drugie przejúcie jest bardziej energiczne, moøe dlatego øe zosta³y rozdane nowe role: Kant niesie na plecach Genera³a, ktÛry düga go w†boki ostrogami, Kazimierz niesie Profesora, malutki Karol wielkiego Doktora, Pietrek ñ Vanitusa, a barczysty Owsiany, bez oznak zmÍczenia ñ wyczerpanego Perskiego. Obraz 3 Utarczki åwita. Wchodz¹ Pietrek z Kazimierzem, ustawiaj¹ prosty krzyø. PIETREK Dobry by³ cz³owiek z tego Karola. Szkoda go, tak¹ úmierci¹ zgin¹ÊÖ KAZIMIERZ åmierÊ jak úmierÊ, kaødemu jakaú pisana. Prawda, øe go pan doktor na úmierÊ zajeüdzi³, ale przecieø potem osobiúcie mu krew puszcza³. PIETREK S³aba to jednak pociecha. KAZIMIERZ Ale zawsze przecieø ñ wyrÛønienie. Marszowym krokiem wchodzi Kant, k³adzie pod krzyøem wieniec. KANT Oj to, toÖ Moøna powiedzieÊ, øe na placu boju pad³. Genera³ tak siÍ przej¹³, øe mi fuzjÍ odda³. Wchodz¹ pozostali, krÛtka ceremonia pogrzebowa ñ Owsiany modli siÍ cicho, wszyscy zachowuj¹ skupienie. PROFESOR (na stronie do Doktora) Nie øal mi tego hultaja, ale jednak trochÍ pan przesadzi³, doktorze. DOKTOR Sk¹d mog³em wiedzieÊ, øe tak szybko szlag go trafi. PROFESOR Dalej jednak pÛjdziemy pieszo. S³uøba moøe siÍ zbuntowaÊ. (do Owsianego) KoÒcz ojcze, pora nam w drogÍ. Wychodz¹, za nimi s³uøba. GENERA£ Ha, ofiary úmiertelne ñ tegom nie przewidzia³! Ale cel nasz jest wart wszystkich ofiar. (do Perskiego) A pan, panie Perski, nie podzielasz mego entuzjazmu. Czyøbyú juø na stronÍ tych zasuszonych mumii ci¹gn¹³? PERSKI Nigdzie nie ci¹gnÍ i nikogo popieraÊ nie myúlÍ. Sam ruszy³em w tÍ wyprawÍ i jedynym powodem by³o me umi³owanie postÍpu. Poezja zawsze kroczy w awangardzie epoki, czyø nie mam racji, nasz drogi filozofie? PodrÛø do kraÒca mapy 20 VANITUS Nie wiem, czy akurat nasza wyprawa przetrze drogi wiod¹ce ku postÍpowi. A moøe wkraczamy w úwiat barbarzyÒstwa, grzechu i ciemnoty? GENERA£ Teø prawda! Przecieø w stolicy kaødy umiera spokojnie, czasem nawet planowo. A tu masz ñ dwa trupy w dwa dni i to bez sensownej przyczyny. VANITUS Skutki naszych odkryÊ mog¹ byÊ nieobliczalne. PERSKI O skutki siÍ nie martwiÍ, waøne s¹ odkrycia same w†sobie. Bowiem wszystko co pochodzi z myúli ludzkiej, musi siÍ obrÛciÊ na korzyúÊ cz³owieka. Tak i nasza wyprawa. VANITUS Chcia³bym podzielaÊ paÒsk¹ wiarÍ, ale muszÍ niestety pozostaÊ przy swojej. GENERA£ Pora w drogÍ, panowie. Wychodz¹. Obraz 4 Tygrys Wchodz¹ Profesor i Doktor. PROFESOR No, teraz my zyskaliúmy pewn¹ przewagÍ. DOKTOR Ale czy nie jest to trochÍ niebezpieczne, profesorze, tak zapuszczaÊ siÍ samopas w nieznane okolice? PROFESOR Niech siÍ pan nie boi, doktorze, znam te tereny z†map. To bardzo spokojne strony. Niepokoi mnie natomiast co innego. CzujÍ, øe Vanitus rozpocz¹³ kontrnatarcie i juø tylko my dwaj liczymy siÍ do jego przeciwnikÛw. DOKTOR Jak to? A genera³? A Perski? PROFESOR Furda Perski, nie biorÍ go powaønie, bo raz, øe poeta, dwa entuzjasta, a takich siÍ konsekwencja nie trzyma. NaprawdÍ martwi mnie genera³. DOKTOR Przecieø we wszystkim s³ucha pana. A inna ñ øe to bufon. PROFESOR Bufon, nie bufon, ale zawsze genera³. Zapowiedzia ³ mi, øe zaraz po dojúciu do granicy za³oøy po drugiej stronie garnizon i rozpocznie mobilizacjÍ. DOKTOR Et, g³upstwa. PROFESOR Ale wynika z tego, øe i genera³ uwierzy³ w tÍ drug¹ stronÍ. (ciszej) Przyznam, doktorze, o czym moøe pan nie wiesz, øe Kazimierz, mÛj s³uø¹cy, jest w istocie przydanym nam do pomocy zaufanym pracownikiem Ministerium WewnÍtrznych Potrzeb. DOKTOR WiÍc to on o wszystkim pana informuje? PROFESOR Dot¹d ñ tak. Ale i jemu powoli przestajÍ ufaÊ. St¹d mÛj plan. Schowajmy siÍ obaj w tych oto gÍstych krzakach i†pos³uchajmy o czym bÍd¹ mÛwiÊ przechodz¹cy. PodrÛø do kraÒca mapy 22 DOKTOR My ñ w krzakach? Pan ñ profesorze? I ja? W krzakach? Przecieø to nieprzyzwoite! PROFESOR Trudno, doktorze, trudno, przypominam, øe jesteúmy na s³uøbie Cesarza. Profesor wskazuje kÍpÍ krzakÛw. Doktor wchodzi w ni¹ sztywno, ze wstrÍtem, za nim Profesor. Po chwili spomiÍdzy ga³Ízi wy³ania siÍ tr¹bka na d³ugim ramieniu, ktÛra porusza siÍ miarowo w úlad za przechodz¹cymi. Po kolei przeci¹gaj¹ pozostali uczestnicy wyprawy. S¹ w niez³ych humorach i ñ wbrew nadziejom Profesora ñ tocz¹ doúÊ niefrasobliwe (a na pewno ñ prawomyúlne) rozmowy. Wszyscy wÍdruj¹ od lewej do prawej. Jako pierwsi ñ Genera³ i Perski. PERSKI (kontynuuj¹c wczeúniej rozpoczÍt¹ rozmowÍ) Co teø pan powie, generaleÖ WiÍc ona, taka znana aktorka, teø? GENERA£ Ha, ha, a jakøe! Wy literaci nie doceniacie armii. Oho, pamiÍtam, ile to razy w sztabieÖ aktoreczki juø siÍ rozbieraj ¹ w garderobie, a my kaøemy, panie, wannÍ, tego, nape³niaÊ szampanem i, panie, k¹piele. I figle. I zak³ady. Na przyk³ad ñ kto d³uøej wytrzyma pod wod¹, to jest ñ pod szampanem ñ bez powietrzaÖ PERSKI EeeeÖ teø mi perwersja. GENERA£ Albo pamiÍtam kiedyúÖ Wychodz¹; wchodz¹ Vanitus i Owsiany. OWSIANY Kocham tÍ ziemiÍ i naturÍ, i wszystkie jej stworzenia mi³ujÍÖ aleÖ VANITUS åmia³o, úmia³oÖ OWSIANY Ale czujÍ, øe ja sam jestem tu obcy, zbÍdny i przypadkowy, a moja mi³oúÊ jest uczuciem dziecka. Nie wiem czemu kocham, czemu mi³ujÍ. Treúci, sedna mi brak. VANITUS MÛw dalej, ojcze, s³uchamÖ i moøe pomÛc bym umia³. Wychodz¹; wchodz¹ Kant, Kazimierz i Pietrek. KAZIMIERZ A moøe wola³byú w domu siedzieÊ i b¹ki zbijaÊ, niø w s³uøbie Cesarza wÍdrowaÊ, co szelmo? PIETREK Eee, gdzie ta. W domu nudno, to raz, a dwa, øe s³uøba cesarska ñ zaszczytna to rzecz. 23 Obraz czwarty. Tygrys KANT Iiii ñ pewnie. Ot, choÊby teraz ñ znowu mi pan genera³ fuzjÍ odda³. A w stolicy ñ tyle bym siÍ broni napatrzy³, co w†muzeum. Wychodz¹; Profesor i Doktor wy³aniaj¹ siÍ czÍúciowo zza krzakÛw. DOKTOR Na nic siÍ pospolitowaliúmy. O niczym groünym nie mÛwili. PROFESOR Musimy byÊ czujni, doktorze. Ale, uwaga, ktoú siÍ tu zbliøa. Chowaj¹ siÍ, wbiega Kazimierz. KAZIMIERZ HaaaÖ ktoú siÍ tu schowa³, widzia³em dobrze. (wyci¹ga rewolwer) WychodziÊ w imiÍ Cesarza! (Profesor i†Doktor wychodz¹) AaaaÖ. proszÍ bardzo, profesor i ñ kogo ja widzÍ ñ pan doktor. StaÊ spokojnie! DOKTOR (s³abo) Na pomoc! KAZIMIERZ Moøe pan wo³aÊ do woli ñ dowody spisku s¹ i†tak oczywiste. A zaraz znajdziemy nastÍpne. Kazimierz wchodzi w krzaki; wbiega Kant. KANT Kto wo³a³ pomocy? PROFESOR (z refleksem) Tam, tam! Tygrys! Strzelaj! Kant automatycznie sk³ada siÍ i strzela, s³ychaÊ krzyk i ³omot padaj¹cego cia³a. Wbiegaj¹ pozostali uczestnicy wyprawy. Os³upia ³y Kant pokazuje na zaroúla ñ Genera³ úmia³o w nie wkracza. DOKTOR (na stronie) £adna historia! PROFESOR (cicho) Nic na to nie poradzÍ. Moøe to i lepiej, øe siÍ go pozby³em. DOKTOR W ten sposÛb pozostaniemy bez s³uøby. PROFESOR Ale zawsze to lepiej, øe ofiary s¹ tylko spoúrÛd s³uøby, prawda? GENERA£ (z zaroúli) Na Boga, toø to nie tygrys, to Kazimierz! PIETREK Doktora! Doktora! Doktor zachowuje niewzruszony spokÛj. VANITUS Nic mu juø doktor nie pomoøe ñ skona³. KANT CÛø ja, nieszczÍsny, uczyni³em! VANITUS (dociekliwie) To panÛw napad³ tygrys? PROFESOR Coú zaszeleúci³o w krzakach i myúleliúmyÖ VANITUS Ale czy panowie go widzieli? PodrÛø do kraÒca mapy 24 DOKTOR No, niestety nie. VANITUS Szkoda. Tygrysy wyginͳy parÍ setek lat temu. Gdyby siÍ jakiú zachowa³, by³by to kolejny dowÛd na rzecz mojej tezy. GENERA£ (do Pietrka i Kanta) PochowaÊ tego nieszczÍúnika. Pietrek, Kant i Owsiany wychodz¹ nios¹c Kazimierza. GENERA£ Nic z tego nie rozumiem! Tygrysa nie by³o, tak? VANITUS Niestety! A panowie sk¹d w³aúciwie tutaj? S¹dzi- ³em, øe jesteúcie w przodzie. PROFESOR Musieliúmy coú zbadaÊ w tych zaroúlach, wiÍc zostaliúmy. GENERA£ Ale sk¹d tu siÍ wzi¹³ Kazimierz? Nic z tego nie rozumiem. PROFESOR Nie pan tu jest od rozumienia, generale. I proszÍ zaniechaÊ dalszych prÛønych dyskusji na temat tego nieszczÍúliwego wypadku. PERSKI Jak tak dalej pÛjdzie ñ zostaniemy bez s³uøby. I co wtedy? GENERA£ Od dziú bÍdÍ strzeg³ Kanta jak oka w g³owie. A†przede wszystkim zabiorÍ mu fuzjÍ. GotÛw nas wszystkich pokaleczyÊ. VANITUS (cicho do Perskiego) Oni na pewno coú przed nami ukrywaj¹. Jestem przekonany, øe tam jednak by³ tygrys. PERSKI Øe coú ukrywaj¹, to pewna, mistrzu. Ale w¹tpiÍ, czy tygrysa w³aúnie. Ci dwaj coú grubszego knuj¹. Wychodz¹. Obraz 5 Przestrogi M³ynarza Znuøeni uczestnicy wyprawy wlok¹ siÍ wolno, noga za nog¹. Wtem z przeciwka wytacza siÍ na scenÍ wysoko wy³adowany tobo³ami wÛz o drewnianych ko³ach, ci¹gniÍty za dyszel przez Parobka. Na wozie drzemi¹, okutani po uszy w podniszczone ³achy : M³ynarz, trzy Baby, Dzieci. Obie grupy gwa³townie przystaj ¹. Parobek dyszy ciÍøko, M³ynarz budzi siÍ i wyci¹ga spod tobo³Ûw ogromny karabin maszynowy. M£YNARZ StaÊ! Kto jesteúcie! GENERA£ (wysuwa siÍ do przodu) Jesteúmy wypraw¹ naukow ¹ ze stolicy. W imiÍ Cesarza ñ z³Ûøcie broÒ. M£YNARZ (powoli opuszcza karabin) My spokojni ludzie, panie, tutejsi. Do stolicy uciekamy. PROFESOR I cÛø to zmusi³o was do ucieczki? BABA I Krzywda i nieszczÍúcie, panie! Bo to mÛj ch³op jest m³ynarz. Znaczy siÍ ñ by³Ö M£YNARZ Cichaj, baboÖ By³em m³ynarzem, panowie. M³yn mia³em, krÛwek parÍ i morgÛw kilka przykupi³em. Ale od lat paru jakby siÍ dobrodziejstwa niebios od nas odwrÛci³y. Najsamwpierw rzeki wyla³y, groble mi przerwa³o i†ko³o poniszczy ³o, potem susza przysz³a, a i zarazy na byd³oÖ A†toø kontrybucyje, podatki na wyprawy naukowe i umocnienia graniczne. BABA II A chto tam, panoczku, u nas o jakiesik granicach s³ysza ³? My l¹dowe ludzie, spokojne! M£YNARZ Cichaj, babo, powiadamÖ A zatem ñ po siedmiu latach takowych klÍsk i chorÛb, g³Ûd tak wielki na nas przyszed, øe ludziska ziemiÍ i domostwa porzucili. Czego woda nie PodrÛø do kraÒca mapy 26 zabra³a, to s³oÒce wypali³o, a resztÍ szaraÒcza zjad³a albo znowuø myszÛw plaga ekstraordynaryjna. A za temi nieszczÍúmi inne, juø z duszy ludzkiej zrodzone. Bo to i napaúci, panie, i†rabunki, a gwa³ty i rozboje. Nikt w ca³ej okolicy spokojnoúci nie zazna³. Spakowa³em tedy dobytek na wÛz, a parobka do wozu zaprz¹g³em, (przy tych s³owach M³ynarza wyczerpany Parobek wali siÍ na kolana) bo to konie juø mi dawno pad³y, i†do stolicy po szczÍúcie wÍdrujem. Ojciec Owsiany przyklÍka przy Parobku, ociera mu pot z czo³a, poi wod¹. VANITUS Straszne rzeczy opowiadasz, m³ynarzu. WiÍc wkraczamy w opustosza³e ziemie? M£YNARZ Jak okiem siÍgn¹Ê, panie, nic jeno g³Ûd a susza, a†zaraza alibo rozboje, a takoø gwa³ty nies³ychane, korupcyja i†wszelakie rozpasanie. Nie jedücie tam, panowie. (do Owsianego) Zostawcie go, panie, on mocny i poci¹gnie jeszcze, a†rzecz insza, øe psiawiara nijakiego starania niewart! PROFESOR (wzburzony) Od wielu lat nie s³ysza³em o takich klÍskach i rozprzÍøeniu w naszym szczÍúliwym paÒstwie. Nie mogÍ temu ch³opu wierzyÊ. M£YNARZ Jak chceta, panieÖ Ale jeúli drogi nie zaniechacie, radzÍ wam trochÍ orÍøa nowego przybraÊ. U nas to juø strzelby na tuziny przedaj¹, a znowuø kulami na mendle handluj¹. Tanio i ja oddam! M³ynarz zsiada z wozu i wyci¹ga spod tobo³Ûw karabiny, rakietniki, pancerfausty, noktowizory ñ pozornie nowoczesne, ale przypominaj¹ce uzbrojenie z I wojny úwiatowej. GENERA£ (ze wstrÍtem) A zabierzcie to øelastwo! Nigdy czymú takim nie wojowa³em i nie mam nawet ochoty prÛbowaÊ. U†nas (klepie siÍ po boku) szabla a koÒ dobry ñ to grunt. M£YNARZ (³aduj¹c broÒ z powrotem na wÛz) To moøe dziewkÍ weümiecie? (gestem spÍdza BabÍ III z wozu) Tanio oddam, za øyta korzec, bo jest popsowana. BABA II A bo to wiecie, ³askawy panie ñ kto-to by nie przeci¹- ga³ wpodle m³yna, kaøden jeden zgwa³ciÊ musia³. A to u³ani byli, a to znÛw saperzy, abo ekolodzy, co z susz¹ walczyli. 27 Obraz pi¹ty. Przestrogi M³ynarza M£YNARZ Ten mi siÍ ³achudraÖ (tr¹ca koÒcem bicza Parobka) jak ³aski jej doprasza³, ale mu nie dam, bo by siÍ i za sto lat nie ods³uøy³. Zreszt¹ my szybko jedziem, to i nie czas na amory w takiej ekspedycyi. Ale dziewka jeszcze zdatna jest i w drodze wam siÍ nadaÖ M³ynarz zadziera kieckÍ Baby III wysoko w gÛrÍ. Baba pod spodem jest naga; úmieje siÍ g³upkowato. M³ynarz strzela z bicza, Baba prÍøy siÍ, potem zachÍcaj¹co rusza biodrami. OWSIANY Nie, nie! Nie rÛbcie tego, cz³owieku. Ulitujcie siÍ nad ni¹, bo jest nieszczÍúliwa. M£YNARZ IiiÖ una twarda jest, niejedno jeszcze strzyma. To jak, znakiem tego ñ kupujecie? (nikt nie reaguje) No, nie, to nieÖ pora nam w drogÍÖ M³ynarz wpÍdza BabÍ III na wÛz, sam teø gramoli siÍ na gÛrÍ. PROFESOR CÛø, my chyba teø ruszymy, choÊ zmartwi³y i przerazi ³y mnie te wieúci. DOKTOR (zimno) To prostak, panowie. Nie wierzy³bym w†ani jedno jego s³owo. M³ynarz wyci¹ga bat, smaga nim po plecach Parobka. M£YNARZ Nie chceta dobrego s³owa s³uchaÊ, to nie. NoÖ czas nam w drogÍ, czas. WiooÖ UdrÍczony Parobek z trudem powstaje z kolan, chwieje siÍ. M³ynarz strzela z bata. Parobek wolno odwraca twarz w jego stronÍ. M£YNARZ A ty mi siÍ za dziewk¹, ni za jad³em nie ogl¹daj. PamiÍtaj, kto pan, a kto s³uga, i kto komu uwaøanie winien! Nooo! Ekspedycja rusza w stronÍ kulisy, wszyscy znikaj¹ po kolei ze sceny. WÛz M³ynarza powoli, skrzypi¹c, zjeødøa w przeciwnym kierunku. Obraz 6 Cyklista W jakiú czas pÛüniej. Narada wszystkich uczestnikÛw wyprawy. Siedz¹ pÛ³koliúcie wokÛ³ Profesora, ktÛry przemawia zwrÛcony pÛ³ty³em do widowni. Pietrek i Kant znudzeni stoj¹ z boku. PROFESOR Panowie! Juø troje s³uøby przyp³aci³o øyciem lekkomyúlnoúÊ projektodawcy tej ekspedycji. Tymczasem celu nie widaÊ. TubylcÛw teø, poza tym m³ynarzem g³upkowatym i†plugawym. Z prowiantem krucho. Przed nami kraj spustoszony, bezludny, wymar³yÖ Pytam, panowie: czy macie przekonanie o wielkoúci celu, ku ktÛremu zmierzamy? Czy moøe powinniúmy zawrÛciÊ? VANITUS (energicznie) Nasza wyprawa okaza³a siÍ trudniejsza, niø siÍ spodziewaliúmy. Ale to sama rzeczywistoúÊ i nieodgadnione øywio³y zdaj¹ siÍ przeczyÊ m¹droúci profesorskich map. A skoro tak ñ to czy powinniúmy pozostaÊ przy rzeczywistoúci, czy przy mapie? DOKTOR Aleø to s¹ teorie wywrotowe! Zaczyna siÍ niekontrolowana k³Ûtnia. Kant i Pietrek przestaj¹ jej s³uchaÊ. Z najwyøszym zainteresowaniem i tajonym zdumieniem spogl¹daj¹ w stronÍ przebytej dot¹d drogi, wysuwaj¹ siÍ na pierwszy plan, robi¹ z d³oni daszek, wypatruj¹. Powodem ich zaskoczenia i zdumienia jest pos³aniec-cyklista, ktÛry zbliøa siÍ na staromodnym rowerze. Tymczasem k³Ûtnia nie ustaje. Pietrek i Kant úledz¹ uwaønie rowerzystÍ i komentuj¹ jego pojawienie siÍ. Ich kwestie padaj¹ symultanicznie do kwestii naradzaj¹cych siÍ. PIETREK Choroooba! KANT Ty teø to widzisz? PERSKI Te teorie nie s¹ wywrotowe, lecz postÍpowe, doktorze. PodrÛø do kraÒca mapy 30 DOKTOR WiÍc pan, literat, teø bierze stronÍ tego podejrzanego filozofa? PERSKI Osoba pana Vanitusa nie ma tu nic do rzeczy. Wyruszy ³em w drogÍ z w³asnej woli i chÍci. PIETREK Nooo, widzÍ! KANT Co to jest? OWSIANY (s³abo) Pax vobiscum, panowie. GENERA£ DziwiÍ siÍ panu, doktorze. By³ rozkaz? By³. To trzeba wykonaÊ. PIETREK Cz³owiek na ko³ach. KANT Tyle to i ja widzÍ. PROFESOR Ale jakim kosztem, generale, jakim kosztem? GENERA£ Nie ma takiej ofiary, ktÛrej bym nie poniÛs³ dla chwa³y Cesarstwa. PROFESOR Wiem, wiem, generale, ale nie o úlepe ofiary winno nam chodziÊ. KANT Ty, a moøe strzeliÊ? PIETREK O, ale ñ juø raz strzela³eú. GENERA£ (obraøa siÍ) ålepe ofiary? Wzrok mam w porz¹dku! OWSIANY PokÛj, panowie. PROFESOR Niechøe choÊ ojciec siÍ nie wtr¹ca. Odbieram ojcu g³os. KANT Ty, boisz siÍ? PIETREK Jasne. PERSKI To co, moøe i mnie pan g³os odbierze? PROFESOR Jak trzeba bÍdzie, to odbiorÍ. PERSKI Nic to nie da! ChoÊby mi pan jÍzyk wyrwa³, pozostan ¹ moje wiersze i pieúni. KANT Trzeba by panÛw zawiadomiÊ. PIETREK To biegnij do genera³a. DOKTOR Aleø panie Perski, nikt z nas w paÒski geniusz nie w¹tpi, ale tu spokoju trzeba. PERSKI Spokoju wam siÍ zachciewa? Wariata ze mnie bÍdziecie robiÊ? Co? Myúlicie, øe nie wiem, co o was myúleÊ? Banda nieukÛw. Ciekaw jestem, czy ten konowa³ przeczyta³ choÊ jeden wiersz w øyciu! I on mi od geniuszy wymyúla! O, nieeeÖ 31 Obraz szÛsty. Cyklista KANT Jakøeú taki m¹dry, to leÊ do filozofa. PIETREK Ja nie pÛjdÍ. KANT Ja teø nie. DOKTOR O, ty pisarczyku nÍdzny, ja ciÖ PERSKI SpokÛj, teraz ja mÛwiÍ! Znam ja was. Ksi¹øek nie czytacie, do teatru nie chodzicie, muzykÍ tylko z kabaretu znacie i†wy mi tu o postÍpie, wy tu ze mn¹Ö PIETREK A ten ci¹gle jedzie. KANT Coraz bliøej jest. PERSKI WiÍcej nie powiem ani s³owa. DOKTOR I bardzo dobrze! PIETREK Trzeba jednak panÛw zawiadomiÊ. KANT Kiedy tak krzycz¹, øe aø przyst¹piÊ strach. VANITUS A moøe byúmy skoÒczyli tÍ brudn¹ po³ajankÍ? DOKTOR DoúÊ obelg. GENERA£ To paÒska wina. DOKTOR DoúÊ tego! KANT Wiesz co, leÊ do ojczulka, on pos³ucha. PIETREK Ale ty ze mn¹. GENERA£ Tak jest, doúÊ tego. KANT No to chodümy. PROFESOR PrzestaÒcie wreszcie, panowie. PIETREK Tak jest, chodümy. Nie ruszaj¹ siÍ z miejsca. PERSKI To pan niech przestanie. KANT Ale ty pierwszy. PROFESOR W imieniu CesarzaÖ VANITUS Ja teø w imieniu CesarzaÖ PIETREK Nie, ty pierwszy. PROFESOR Pan nie ma prawa. KANT To chodümy razem. Podchodz¹ do Owsianego, klaruj¹ mu coú cicho. VANITUS A pan je sobie uzurpuje. Owsiany prÛbuje coú powiedzieÊ. PROFESOR (wúciek³y) Ojciec tu czego, przecieø kaza³em ojcu milczeÊ. PodrÛø do kraÒca mapy 32 Ojciec Owsiany, zawstydzony, wskazuje rÍk¹ przeraøonych s³uø¹cych, po czym wyci¹ga j¹ w stronÍ lewej kulisy. Wszyscy spogl¹daj¹ w tÍ stronÍ. W tym momencie z kulisy wypada zmÍczony Cyklista. Hamuje, zsiada z roweru. Zwarta dot¹d grupa rozsypuje siÍ, zdumienie, okrzyki przeraøenia. Genera³ wyrywa sierøantowi strzelbÍ. PROFESOR Co to jest? CYKLISTA Melduje siÍ pos³aniec ze stolicy. Czy mam zaszczyt mÛwiÊ z kierownikiem ekspedycji do kraÒca mapy? PROFESOR Jestem we w³asnej osobie. Ale cÛø to za dziwny twÛr? CYKLISTA (z dum¹) WidaÊ zaraz, øe panowie od dawna w†drodze. To najnowszy wynalazek naszych inøynierÛw. U³atwia kaød¹ podrÛø i znacznie j¹ przyúpiesza, a przy tem øadnej strawy nie potrzebuje. (demonstruje rower) Te oto deseczki stopami naciskaj¹c, uzyskuje siÍ si³Í, ktÛra przeniesiona na ko³a, wielki im poúpiech nadaje. Ko³a krÍc¹ siÍ, a bicykl sam podrÛønego niesie. PERSKI (zafascynowany) Bi-cykl! Ha, jaka wspania³a nazwa. Jako øywo, godna poematu. Panowie ñ oto ucieleúnienie postÍpu, oto idea øywa, wynalazek tak wspania³y, øe dot¹d w†wyobraüni sennej nawet nie powsta³. PROFESOR Wynalazek owszem ñ ciekawy, ale przecieø nie po to s³ano za nami goÒca, by nam nowinki prezentowa³. CÛø w†stolicy, jak zdrowie Najjaúniejszego Pana? CYKLISTA Nie wymawiaj przy mnie s³Ûw niegodnych prawowiernego obywatela! Rok juø min¹³ od wielkiej rewolucji, ktÛra znios³a Cesarstwo i ustanowi³a RepublikÍ. By³y Cesarz, o†ktÛrego tak nieostroønie zapytujesz, abdykowa³ i zmar³ zaraz potem ku chwale ludu, ktÛry jest sÍdzi¹, panem i najwyøsz¹ wartoúci¹ paÒstwa. Precz z Cesarstwem, niech øyje Republika! PERSKI (s³abo) Niech øyje! CYKLISTA Chyba tylko waszym zdumieniem mogÍ t³umaczyÊ brak wymaganego okrzyku, bo w kaødych innych okolicznoúciach milczenie wasze uznaÊ bym musia³ za zdradÍ stanu. A†wiÍc: niech øyje Republika! 33 Obraz szÛsty. Cyklista PERSKI i GENERA£ (mocniej) Niech øyje! CYKLISTA No, coú to jeszcze s³abo wychodzi. WSZYSCY Niech øyje! PERSKI Ja bo zawsze by³em w duszy reÖ publikaninem. WieúÊ ta gor¹c¹ radoúci¹ mnie przepe³nia. GENERA£ Tak, tak ñ mnie teø. PERSKI Stary Cesarz by³ kuternogaÖ powiedzmy sobie szczerze, nic nie czyta³ i za nic mia³ sztukÍ. PROFESOR NaukÍ teø! Nic z wiedzy úcis³ej rozumieÊ nie by³ zdolny. DOKTOR Lekarzy od ³Ûøka pÍdzi³. Za jedyne lekarstwo mia³ koniak i termofor. PERSKI Co za radosna nowina! GENERA£ A Cesarzowa by³a weso³a kobitka, wiem coú o tym, he-heÖ! VANITUS Infant nawet czytaÊ dobrze nie umia³. Wreszcie úmiech wygasa. Wszyscy nagle zaøenowani przygl¹daj ¹ siÍ sobie spode ³ba. Pos³aniec ca³y czas milczy. PROFESOR No tak, ale nasz goúÊ pewnie i inne nowiny przywiÛz ³. PozwÛl, panieÖ CYKLISTA ObywateluÖ PROFESOR EeeÖ tak, obywatelu, czy CesaÖ to jest chcia³em powiedzieÊÖ CYLKISTA U steru nawy paÒstwowej stoi teraz Prezydent, ktÛry pamiÍta o wyprawie i nakazuje j¹ kontynuowaÊ ku chwale Republiki. Sk³ad ekspedycji pozostaje bez zmian. Odwo³uje siÍ tylkoÖ (wyci¹ga kartkÍ, czyta) porucznika Kazimierza Wypiontka. PROFESOR Nie øyje, niestety. CYKLISTA No to ma ch³op szczÍúcie, w stolicy czeka³by go stryczek. Poza tym: Prezydent prosi profesora o dalsze dowodzenie wypraw¹, genera³ Brandenburski otrzymuje awans na genera³a-majora, a obywatela Vanitusa wybrano zaocznie na cz³onka Ludowej Akademii Nauk. Obywatele, wasza misja ma wagÍ paÒstwow¹: granicÍ trzeba odnaleüÊ, przekroczyÊ i rÛwnieø poza ni¹ zasiaÊ ziarno naszej wielkiej idei! PERSKI Niech øyje postÍp! PodrÛø do kraÒca mapy 34 PROFESOR (bez entuzjazmu) Tak jest, niech øyje. A teraz proszÍ obywatela i was, panowie, do namiotu na ucztÍ. To jest ñ chcia³em powiedzieÊ ñ na posi³ek. S³uøba zajmie siÍ rumakiem, to jest ñ biÖ cyklem oÖ bywatela pos³aÒca. CYKLISTA (brutalnie) OczyúÊcie go z b³ota i naoliwcie ko³a. A†ruszaÊ siÍ øywo, szelmy, bo dostaniecie po karku! Wychodz¹ wszyscy poza Pietrkiem i Kantem. PIETREK A to ci cudaczna maszyna. KANT Iiii tam, maszyna. A s³ysza³eú, co ten gada³? PIETREK Co mia³em nie s³yszeÊ? KANT To znaczy, øe nie ma juø Cesarstwa? PIETREK Ano nie. KANT Ale znaczy siÍÖ co to jest ta Republika? PIETREK Po mojemu, rÛønicy øadnej nie ma. Ino nazwa inksza. I zamiast Cesarza jest ten noÖ Perezydent. KANT Ale bo to, wiesz, ten od maszyny gada³Ö znaczy siÍ ñ co teø to jest ten lud? PIETREK (m¹drzy siÍ) Lud to, widziszÖ panowie! Te wszystkie profesory, genera³y, filozofy i inksze grafy. To oni s¹ lud. Rozumiesz? KANT Znaczy siÍ ñ armia bÍdzie dalej? PIETREK Jasne, a czemu ma nie byÊ? KANT Bo myúla³em, øe jak nie ma Cesarza, to nie bÍdzie i armii. PIETREK BÍdzie, bÍdzie, tyle, øe ludowa. Sam przecieø s³ysza- ³eú, øe twÛj pan awans dosta³. Tylko patrzeÊ, a i ty szarøÍ z³apiesz. KANT (z nadziej¹) Myúlisz? PIETREK A czemu nie? DyÊ s³uøysz wiernie ludowi? KANT S³uøÍ! KoÒcz¹ czyúciÊ rower, gdy z prawej wchodzi Perski, dopijaj¹c czerwone wino. Ociera usta koronkow¹ chusteczk¹. PERSKI Robota skoÒczona? PIETREK KoÒczymy, panie. PERSKI Ale ostroønie pracowaÊ, z szacunkiem. Bicykl to wielka rzecz. Taki przedmiot jest jak najwspanialszy poemat. (de- 35 Obraz szÛsty. Cyklista klamuje z uniesieniem) W jego szlachetnych kszta³tach, w klasycznych liniach o p³ynnoúci kobiecego cia³a, ucieleúnia siÍ myúl ludzka. Pietrek, zerknijcie no dyskretnie, co panowie robi¹. (Pietrek wychodzi) A teraz ja, czciciel postÍpu, dosi¹dÍ tego mechanicznego Pegaza! Perski wrÍcza Kantowi pusty kieliszek, g³adzi pieszczotliwie ramÍ roweru. PIETREK (wracaj¹c) Panowie jak i przedtemÖ eeeÖ ucztuj¹. PERSKI åwietnie! UsuÒcie siÍ z drogi i podziwiajcie, jak dosiada swego wierzchowca nowoczesny argonauta. (Perski wsiada na rower, szamocze siÍ z nim, pada. Ponawia prÛbÍ, tym razem z sukcesem ñ ³apie rÛwnowagÍ i zaczyna niewprawnie krÍciÊ piruety upojony sw¹ sprawnoúci¹ i odwag¹) A teraz ñ uwaga! Ruszam w wielk¹ podrÛø! Øegnajcie, znajdziecie mnie miÍdzy bogami! Wyjeødøa w lewo. PIETREK i KANT Ostroønie, panie, tam przepaúÊ!!! StÛjcie! S³ychaÊ g³oúny krzyk i przeraüliwy ³omot blach. Z prawej wypadaj ¹ pozostali uczestnicy wyprawy i Cyklista z widelcami w†d³oniach, chusteczkami za ko³nierzykami. Genera³ czka. PROFESOR Co siÍ znowu sta³o? PIETREK Tam, tam, pan Perski na bicyklu! GENERA£ Wpad³ w przepaúÊ, nieszczÍsny. PROFESOR Liny, dajcie liny! VANITUS Z³oøy³ swe øycie na o³tarzu postÍpu. Pietrek i Kant wnosz¹ cia³o Perskiego. Genera³ düwiga po³amany rower. PROFESOR (do Vanitusa) PowÍdrujemy, oczywiúcie, dalej, ale za wszystkie te ofiary odpowiedzialny bÍdzie pan. DOKTOR (surowo) I cykliúci. Przerwa Obraz 7 Starzec ålepy W jakiú czas pÛüniej. PodrÛønicy s¹ wymÍczeni, bladzi, zaroúniÍci. Ubrania i bagaøe poszarpane, wyblak³e. WidaÊ, øe podrÛø da³a siÍ im we znaki. Id¹ pod silny wiatr, wiÍc wolno; krzycz¹, by siÍ nawzajem us³yszeÊ. Jako pierwsi Genera³ i Vanitus. GENERA£ (ciÍøko dysz¹c) Dok¹d idziemy? Po co? (Vanitus milczy) Tu tylko dziki step, wiatr i zawieja. Ludzi od dawna nie widzia³em. Cesarstwa juø nie ma, a Republika to tylko abstrakcja, jakøe wiÍc szukaÊ granic? VANITUS TÍ granicÍ niesiemy w sobie i musimy j¹ przejúÊ. Wychodz¹, wchodzi Owsiany, sam. OWSIANY Dmij wietrze, grzmij burzo, smagajcie mnie ga³Ízie deszczu. Trzeba mi trudu, co utwierdzi mnie i ustanowi. Wychodzi; wchodz¹, utykaj¹c i podtrzymuj¹c siÍ wzajemnie, Profesor i Doktor. DOKTOR Profesorze, po co brniemy ulegle w ten absurd, ktÛry nas wszystkich zabije? Pora wracaÊ. PROFESOR PowrÛt teø by³by klÍsk¹, to by³aby úmierÊ za øycia. Widzisz, doktorze, chyba racjÍ ma ten zwariowany Vanitus ñ strach, ktÛry w nas jest, to strach przed postÍpem. DOKTOR (kostycznie) To zdrowy strach przed zmian¹ na gorsze. PROFESOR Tego nie wiemy. Vanitusa popycha bezinteresowna ø¹dza poznania i jej pozostaje wierny. DOKTOR Zginiemy! PROFESOR Ale moøe przedtem poznamy prawdÍ! DOKTOR Prawda pana Vanitusa nic mnie nie obchodzi. Wbiega Pietrek, wiatr cichnie. PodrÛø do kraÒca mapy 38 PIETREK Panie, panie, wszyscy zawrÛcili z drogi, wracaj¹ tu! A z nimi jakiú cz³owiek dziwny. GENERA£ (wbiegaj¹c) Profesorze, nareszcie jakiú tubylec! Wchodz¹ Owsiany i Vanitus, podtrzymuj¹c Starca ålepego. Jest to wielkiego wzrostu mÍøczyzna, siwow³osy i siwobrody, z kosturem w d³oni i bielmem na oczach. STARZEC åLEPY PokÛj wam, szlachetni! VANITUS Witaj starcze! Czy jesteú mieszkaÒcem tych dzikich stron? STARZEC åLEPY PochodzÍ z daleka, z okolic ludnych i bogatych, gdzie teraz zaraza úmierÊ okrutn¹ szerzy. Z ca³ej osady jam jeden przy øyciu pozosta³ i porzuciwszy ojcowiznÍ w g³¹b kraju úpieszÍ. Uciekajcie i wy, szlachetni panowie! Nikogo zaraza nie omija i nikt siÍ jej mocy oprzeÊ nie zdo³a. DOKTOR (ciekawie) MÛw, starcze, co to za choroba? STARZEC åLEPY Jedni j¹ zowi¹ grzeszn¹ gor¹czk¹, inni znÛw pomi³ostk¹ nazywaj¹. Leci jak wiatr od miasta do wsi, oddechem gor¹cym i zgni³ym twarze omiata, nie ucieknie przed ni¹ ni ptak, ni zwierz. Ludzie ni¹ dotkniÍci rzucaj¹ siÍ na siebie wzajem i parz¹ jak zwierzÍta w rui, a ona na ich cia³ach wrzody otwiera straszne, s³aboúÊ i gor¹czki sprowadza, moce wszelkie cia³u grzesznemu odbiera, aø cz³ek zmieniony w szkielet grzechocz¹cy w mogi³Í siÍ osuwa. Wszyscy, wszyscy id¹ na zatracenie. VANITUS Straszliwe rzeczy opowiadasz, czcigodny starcze. DOKTOR (autorytatywnie) Tym razem mogÍ pana uspokoiÊ. Ten starzec plecie duby smalone. Rozum mu siÍ pomiesza³, ale nie z choroby, a ze staroúci. Poúwiadczam ca³¹ wiedz¹ swoj¹ i†autorytetem nowoczesnej medycyny, øe choroba, o ktÛrej mÛwi ten starzec, od dawna juø, zwyciÍøona przez potÍgÍ wiedzy, nie istnieje. STARZEC åLEPY Nikt z ca³ej wioski nie pozosta³ øywy. Ja sam tylko! Wiekiem i kalectwem swym zabezpieczony, nie da³em siÍ rui owej wszetecznej ponieúÊ, jako iø niewinnoúÊ sw¹ od dzieciÍcoúci konserwujÍ. Ale strzeøcie siÍ, szlachetni przybysze ñ i was to opÍtanie czeka! 39 Obraz siÛdmy. Starzec ålepy PROFESOR Co s¹dzicie o tym, panowie? Ja gotÛw jestem zawierzyÊ autorytetowi doktora. VANITUS TakÖ oczywiúcieÖ pÛjdziemy dalej. DOKTOR Nie s³uchajcie tych bredni, panowie. Wychodz¹ wszyscy poza Starcem ålepym. Vanitus zawraca. VANITUS Powiedz mi starcze, wszak øy³eú daleko st¹d, w pobliøu granic ñ co jest po drugiej stronie? STARZEC åLEPY Daleko st¹d pasa³em owce, u samych kraÒcÛw dawnego Cesarstwa, ale nie wiem co zowiesz granic¹. VANITUS Jakøe to? STARZEC åLEPY Nic nie wiem synu, nie widzia³em niczego. Od urodzenia jestem úlepy. VANITUS PrzekleÒstwo na moj¹ g³owÍ! Øycz mi szczÍúcia, starcze. Wychodzi. STARZEC åLEPY (za nim) PrzekleÒstwo úciga wszystkich, ktÛrzy zmierzaj¹ w stronÍ granic. Obraz 8 Banda Serwacego Obozowisko; Pietrek i Kant. PIETREK Tak tedy i pan doktor siÍ pomyli³. A taki uczony by³ z niego cz³owiek. KANT Cud prawdziwy, øeúmy z øyciem z tej zarazy uszli. PIETREK Ale doktor juø siÍ nie wyliøe. KANT Przyjdzie i do tego, øe wszyscy pomrzemy. OWSIANY (wchodz¹c) Kaødemu jego pora pisana. Doktor Stomak zasn¹³ snem wiecznym. PomÛdlmy siÍ za niego. Owsiany klÍka samotnie; wchodz¹ pozostali. GENERA£ Suchy by³ z doktora cz³owiek, ponury, ale jednak, ot ñ w sercu øal, choÊ nie przystoi wojskowej osobieÖ I kto by to pomyúla³, iø od úlepca tym jadem siÍ zarazi. A ponoÊ Ûw starzec niewinnoúÊ konserwowa³? PROFESOR A cÛø mam powiedzieÊ ja, ktÛry straci³em jedynego przyjaciela? ChoÊ moøe nie mam racji? Wszyscy stajecie mi siÍ bliscyÖ VANITUS I ja uraz w sercu nie chowam. PROFESOR Daleko gdzieú wielki úwiat, stolica gwarem tÍtni, ale nie dla nas juø codzienne radoúci. PÛjdziemy dalej, przyjaciele. Wszyscy milkn¹, zamyúleni. Wchodzi Tubylec, ci¹gn¹c wypchany wÛzek. TUBYLEC Hej ludzie, kto wy? (nikt nie odpowiada) Hej ludzie, og³uchliúcie? VANITUS Kto tu, kto tu? TUBYLEC Ja tutejszy jestem. A wy? Czy nie z bandy Serwacego czasem? PodrÛø do kraÒca mapy 42 PROFESOR Jesteúmy naukow¹ ekspedycj¹ Prezydenta Republiki, dobry cz³owieku. TUBYLEC No, dobrych ludzi to juø chyba niewielu zosta³oÖ Ale o jakim prezydencie mÛwisz? O jakiej republice? To o niczym nie wiecie, nieszczÍúni? VANITUS Jakie znÛw wieúci ty nam og³osisz? TUBYLEC Nie ma juø Republiki, nie ma Prezydenta. Parlament obalony, ministrowie w wiÍzieniach. Krajem rz¹dzi Dyktator, we wszystkich prowincjach úledztwa, pogromy i egzekucje. Nikt nie wie, czy g³owÍ z poøogi wyniesie! VANITUS To juø nas nie dotyczy, jesteúmy poza granic¹ wydarzeÒ. TUBYLEC Szkoda, bo bezpieczniej razem wÍdrowaÊ w poszukiwaniu stron spokojniejszych. ZapamiÍtajcie chociaø jedno: strzeøcie siÍ zbÛjcy Serwacego, ktÛry ze sw¹ band¹ po okolicy chadza. W³aúnie przed nim uciekam. PROFESOR Jednej rzeczy nie mogÍ poj¹Ê. Jak to moøliwe, øe wiesz o rzeczach, jakie siÍ zdarzy³y w stolicy, wczeúniej od nas, ktÛrzy prosto z niej idziemy? TUBYLEC WidaÊ od razu, panowie, øeúcie od dawna w podrÛøy i z dala od wiÍkszych osad. Juø parÍ lat mija odk¹d w powszednim uøyciu jest ten oto (wyci¹ga radio tranzystorowe) prosty wynalazek, ktÛry g³os na odleg³oúÊ przenosi. Juø nawet dzieci po miastach nim siÍ bawi¹. W³¹cza radyjko, z ktÛrego s³ychaÊ fragment jakiegoú przemÛwienia. G£OS DYKTATORA Tak wiÍc odpowiemy naszym przeciwnikom z wiadomych krÍgÛw, iø pogl¹dy ich i czyny s¹ g³Íboko nies³uszne. Jedyn¹ bowiem gwarancj¹ szczÍúcia i pomyúlnoúci ogÛ³u moøe byÊ w³adza nasza i paÒstwo nasze, w ktÛrym kaødy prawomyúlny cz³owiek swe miejsce znajdzieÖ A terazÖ (Dyktator zmienia ton, mÛwi jak wytrawny didøej) nasza z³ota dziesi¹tka! Z dedykacj¹ dla Mirki z Zambrowa od kolegi z woja w Ustce ñ najnowszy przebÛjÖ (g³os ginie w fali gwa³townej muzyki disco-polo) TUBYLEC (wy³¹cza tranzystor) Czas na mnieÖ PamiÍtajcie, strzeøcie siÍ Serwacego! 43 Obraz Ûsmy. Banda Serwacego Tubylec wychodzi. GENERA£ Ciekawe, kim jest ten Dyktator? Zna³em ca³¹ sto- ³eczn¹ elitÍ i nikogo bym nie podejrzewa³ ñ za cesarskich czasÛw ñ o takie ambicje. PROFESOR Drogi generale, zdaje siÍ, øe w stolicy tak wiele siÍ zmieni³o, iø nie jesteúmy w stanie zrozumieÊ tego, co siÍ tam dzieje. VANITUS ZastanÛwmy siÍ wiÍc, co dalej. GENERA£ Ja siÍ zajmÍ obron¹ przed rozbÛjnikami, choÊ mam najmniejsz¹ armiÍ úwiata. Sierøancie! Oddajcie mi fuzjÍ. BÍdziemy szli zwart¹ grup¹: Kant pierwszy, ja ostatni. Nie rozdzielamy siÍ, zrozumiano? PIETREK Juø za pÛüno. Otaczaj¹ ich Serwacy, Pucek i Waliszewski. SERWACY (triumfalnie) Tak jest, panowie, jesteúcie otoczeni. GENERA£ BÍdziemy siÍ broniÊ do ostatniej kropli krwi. SERWACY (grzecznie) Aaa, tak? To ³adnie. Ale przedtem moøemy chyba porozmawiaÊ? PUCEK i WALISZEWSKI Hahahaha! SERWACY Jeúli siÍ nie mylÍ, mam do czynienia ze s³awn¹ ekspedycj ¹ do kraÒca mapy? PROFESOR To prawda, ale sk¹d wy moøecie o tym wiedzieÊ? SERWACY Aleø ñ przemawia przez pana zbytnia skromnoúÊ. Czy nie wiecie, øe nadaje siÍ o was programy w telewizji i øe ucz¹ o was dzieci w szkole? To znaczy ñ uczono, jako øe od dawna øadne szko³y nie pracuj¹Ö Panowie milczycie? Sam jestem zainteresowany celem i losem ca³ej wyprawy. Ja, absolwent geografii by³ego Uniwersytetu Prowincji Dalszych. Eeech, kto wie, gdyby nie te ci¹g³e przewrotyÖ A oto moi kompani: Pucek mia³ znacz¹ce sukcesy sportowe, a Waliszewski by³ dzia- ³aczem organizacji m³odzieøowych, gdzieú tak za Trzeciej Republiki, a moøe w czasach Drugiej Restauracji? (lekcewaø¹co) Kto to wszystko spamiÍta?Ö Waluú, uk³oÒ siÍ, pa³o. I s³uchawki zdejmij! Waliszewski k³ania siÍ niezgrabnie, úci¹gaj¹c z uszu s³uchawki walkmana. PodrÛø do kraÒca mapy 44 VANITUS BardzoÖ nam mi³o. SERWACY Nam teø, a jakøe. Mistrz Vanitus, jeúli siÍ nie mylÍ? Notabene ñ do dziú noszÍ w portfelu pana portret wyciÍty w†latach gimnazjalnych z ÑKuriera Cesarskiegoî. Chce pan zobaczyÊ? (gmera w kieszeniach, wyci¹ga z nich kolejno jakieú papiery, wycinki, strzykawkÍ jednorazow¹, p³ytÍ CD, dyskietkÍ komputerow¹; nagle traci zainteresowanie, wyrzuca to wszystko na ziemiÍ) Gdyby pan wiedzia³, drogi nauczycielu, ile panu zawdziÍczamy: ja i ca³y ruch, ktÛremu przewodzÍ. G³oúno by³o przed laty o paÒskiej koncepcji i nieobliczalnym kaprysie staruszka Cesarza, ktÛry pos³a³ was w drogÍ. A gdy pÍk³y stare i†zuøyte kanony moralne, gdy nasta³ ogÛlny zamÍt i chaos, jakaø filozofia musia³a zatriumfowaÊ? Skoro zapanowa³ absurd, szukaliúmy myúli absurdalnej. Kiedy wszystkie wartoúci zosta³y podane w w¹tpliwoúÊ, uciekliúmy siÍ do ojca wspÛ³- czesnego relatywizmu. Nie jesteúmy przydroønymi rabusiami, drogi mistrzu Vanitusie, nie mamy teø nic wspÛlnego ze zbirami Dyktatora. Nie wierzymy w øaden porz¹dek spo³eczny i†uwaøamy, øe jedynym wyjúciem jest zbiorowe samobÛjstwo. A wiÍc to samo, ku czemu zmierza wasza wyprawa. Popieramy i wspomagamy wszystkich samobÛjcÛw ñ my, wolni anarchiúci-terroryúci!!! PUCEK i WALISZEWSKI Wspomoøemy! SERWACY Nie chcemy waszych pieniÍdzy! PUCEK Ani waszych kosztownoúci! WALISZEWSKI Ani kobiet, ani innych rozkoszy! PUCEK Chcemy umrzeÊ! WALISZEWSKI Ale po was! SERWACY (pÛ³gÍbkiem) No w³aúnie, kolejnoúÊ jest nie bez znaczeniaÖ PUCEK Nie przed wami! SERWACY A zatem, jak widzicie ñ musicie zgin¹Ê. RozbÛjnicy rzucaj¹ siÍ na podrÛønikÛw, wyrywaj¹ strzelbÍ Genera ³owi, wi¹ø¹ pozosta³ych. SERWACY (s³odko, w tonie mimochodem udzielanego wyjaúnienia) Zabijamy wszystkich z rÛwn¹ starannoúci¹, ale was unice- 45 Obraz Ûsmy. Banda Serwacego stwimy szczegÛlnie dok³adnie. Idea mistrza Vanitusa, tak mi bliska, jest rÛwnoczeúnie szczegÛlnie niebezpieczna. CÛø by siÍ bowiem sta³o, gdybyúmy odkryli, øe poza granicami istnieje inne, szczÍúliwe w swej niewinnoúci, spo³eczeÒstwo? Zgubilibyúcie je, ³udz¹c miraøem cywilizowanego øycia. Dlatego naleøy was zniszczyÊ. PotemÖ zobaczymy. Waluú, bombÍ! (u stÛp zwi¹zanych zak³adnikÛw Serwacy k³adzie okr¹g³¹ bombÍ z zapalonym lontem) A wiÍc øegnajcie, panowie. (RozbÛjnicy wycofuj ¹ siÍ powoli) Bomba wybuchnie, gdy doliczÍ do dziesiÍciu. Raz! Dwa! Trzy! Cztery! GENERA£ Nieee, nieee, niedoczekanie wasze! SERWACY PiÍÊ, szeúÊ, siedem, osiemÖ Genera³ rozrywa wiÍzy, chwyta bombÍ i biegnie w stronÍ rozbÛjnikÛw. SERWACY DziewiÍÊ! DziesiÍÊ! Mamooo! Nieee! Serwacy ucieka w stronÍ kulisy, za nim Pucek i Waliszewski, za nimi Genera³. Znikaj¹ ze sceny. Bardzo g³oúny huk, chmura dymu. Obraz 9 SzaleÒstwo sierøanta Kanta Profesor, Vanitus, Ojciec Owsiany na biwaku ñ obdarci i osmaleni. Øa³oúnie ma³e ognisko, jeszcze mniejszy kocio³ek strawy. OWSIANY Zgin¹³ jak prawdziwy mÍczennik. VANITUS Kto by pomyúla³, øe szlachetne poúwiÍcenie genera- ³a, ktÛre nam wszystkim ocali³o øycie, bÍdzie mia³o tak zdumiewaj ¹ce konsekwencje. Wchodzi Kant w mundurze generalskim ozdobionym orderami, musztruje os³upia³ego Pietrka. KANT S³oma-siano! Lewa, prawa, i raz, i dwa, i trzy! VANITUS CÛø jednak pocz¹Ê z tym szalonym sierøantem? PROFESOR Uzna³ siÍ za naczelnego dowÛdcÍ armii i postanowi ³ dokonaÊ powszechnej mobilizacji. Pierwsz¹ jego ofiar¹ sta³ siÍ w³aúnie Pietrek, ktÛremu wrÍczy³ kartÍ powo³ania do piechoty morskiej. OWSIANY Tak, to szaleÒstwo, niebezpieczne szaleÒstwo! KANT Lewa, lewa. Spoooooocznij! (do Profesora) Jako najwyøszy rang¹ wojskowy po úmierci genera³a Brandenburskiego, przej¹³em komendÍ nad si³ami zbrojnymi wyprawy. Swoj¹ osob¹ i staraniem gwarantujÍ bezpieczeÒstwo nieszczÍsnemu ludowi. Szeregowiec Lipa, pochylcie siÍ. (na grzbiecie Pietrka stempluje plik kartek) Oto prawomocne powo³ania do s³uøby pomocniczej i specjalnej. Szeregowiec Owsiany ñ skierowanie do s³uøby duszpasterskiej, szeregowy Vanitus ñ do saperÛw, profesor obejmie baon balonowy. ProszÍ siÍ udaÊ do wyznaczonych jednostek. Ja zajmÍ siÍ kwatermistrzostwem. Kant zaczyna ostemplowywaÊ ca³e wyposaøenie wyprawy. VANITUS Co robimy? PodrÛø do kraÒca mapy 48 PROFESOR Obawiam siÍ, øe trzeba go potraktowaÊ powaønie, bo gotÛw nam wyrz¹dziÊ krzywdÍ. OWSIANY ZgÛdümy siÍ, bracia, odegraÊ wyznaczone nam role. Jego dni s¹ i tak juø policzone. KANT BaaacznoúÊ! Porz¹dek i organizacja s¹ podstaw¹ dyscypliny, bez ktÛrej nigdy nie osi¹gniemy zamierzonego celu. (stawia stemple na czo³ach cz³onkÛw Ñarmiiî) Nie bÍdÍ d³uøej tolerowa ³ chaosu, ktÛry ogarn¹³ nasze paÒstwo. Nie pozwolÍ na anarchiÍ i ba³agan. Dlatego zdecydowa³em siÍ wzi¹Ê ster rz¹- dÛw w swoje rÍce i zostaÊ naczelnikiem paÒstwa. Niebo gwiaüdziste nade mn¹, prawo moralne we mnie! Szeregowy Lipa! PIETREK Tak jest! KANT MianujÍ was pu³kownikiem i rozkazujÍ obj¹Ê dowÛdztwo nad reszt¹. OdmaszerowaÊ! Kapelan Owsiany do mnie! (wszyscy poza Owsianym odchodz¹) Ojciec, jako osoba duchowna, moøe mi wiele pomÛc. CzujÍ, øe autorytet nowej w³adzy jest jeszcze ci¹gle niepewny, a zadanie uporz¹dkowania spo³eczeÒstwa nie moøe siÍ powieúÊ bez entuzjastycznego udzia³u wszystkich zmobilizowanych. OWSIANY CÛø ja tu mogÍ pomÛc? KANT DuchowieÒstwo sz³o zawsze rÍka w rÍkÍ z w³adz¹ úwieck ¹! Tylko wspÛlnie moøemy zdusiÊ hydrÍ anarchii. OWSIANY (wzdycha) Co boskie Bogu, co cesarskie CesarzowiÖ KANT No w³aúnieÖ w³aúnie! (do siebie) A moøe to dobry pomys ³? Moøe trzeba siÍ koronowaÊ? Owsianego podniÛs³bym do godnoúci biskupa i razem objÍlibyúmy rz¹d dusz. OWSIANY Bluünisz, bracie. Trzeba ci pomocy i wsparcia. KANT A wiÍc ojciec siÍ zgadzasz? OWSIANY Bluünisz, powtarzam. Jesteú samotny i zagubiony, bo wszyscy zagubiliúmy úcieøki swoje. KANT Jak to wszyscy? Co zgubiliúmy?Ö To trzeba wyjaúniÊ! Kaødy powinien wiedzieÊ, jaka marszruta jest mu wyznaczona!! OWSIANY Ja ci pomogÍ znaleüÊ drogÍ twoj¹. KANT Co ojciec plecie? Znam swoje miejsce i powinnoúci swoje. Wiem wszystko, co trzeba, klecho. OWSIANY Wyøszy porz¹dek, ktÛry nad nami wszystkimi panuje, nakazuje namÖ 49 Obraz dziewi¹ty. SzaleÒstwo sierøanta Kanta KANT (przerywa mu) Porz¹dek? HaÖ Tak jest, ja tu zaraz zrobiÍ porz¹dek. Najwyøsza na to pora. UstawiÍ! PoliczÍ! RozrzucÍ! ZniszczÍ! ZbudujÍ! OWSIANY Nie naszym jest prawem porz¹dek ustanawiaÊ, tylko mu podlegaÊ z ufnoúci¹ i wiar¹. Wszyscy jesteúmy sierotami na tym padole. W braterstwie z nami, we wspÛlnym wytrwa- ³ym d¹øeniu do prawdy szukaj pociechy. KANT Nie mogÍ przecieø siÍ z wami brataÊ, jeúli mam wam rozkazywaÊ. OWSIANY Ten, kto w wyøszy porz¹dek wierzy, nie moøe w³asnego ustanawiaÊ. KANT WiÍc jakøe to? O prawo walcz¹c, bezprawie rodzÍ? O,†moja biedna g³owo! TrzymaÊ siÍ muszÍ tego, co raz siÍ w†niej poczͳo. BaaaacznoúÊ! Spocznij! Padnij! PowstaÒ! (Owsiany pos³usznie wykonuje polecenia) NaprzÛd marsz! O, ja nieszczÍsny, nieszczÍsnyÖ Kant wybiega; po chwili s³ychaÊ strza³; wchodz¹ pozostali. PROFESOR (do Owsianego) Kant nie øyje. VANITUS Najpierw og³osi³ powszechn¹ demobilizacjÍ, a potem postawi³ sam siebie przed s¹dem polowym pod zarzutem zdrady stanu, skaza³ na úmierÊ i rozstrzela³, zanim zd¹øyliúmy cokolwiek zrobiÊ. PROFESOR No tak, klasyczne rozdwojenie jaüni. OWSIANY To ja winien jestem jego úmierci. PROFESOR Nie obci¹øaj swego sumienia tym nieszczÍúnikiem, ojcze. Dzielimy tw¹ winÍ ñ bo i tak musielibyúmy go opuúciÊ. Czy pospieszysz z nami dalej? OWSIANY Niczego bardziej nie pragnÍ. VANITUS A ty, Pietrek, nie boisz siÍ wÍdrowaÊ z nami? PIETREK BaÊ to siÍ bojÍ, panie, aleÖ VANITUS MÛw úmia³o. PIETREK Ale przecieø myúlÍ, øe z drogi do dom wrÛcÍ. VANITUS A masz ty do czego wracaÊ? PIETREK A co nie mam mieÊ, panie. Matula pewnie mnie czeka, nieboga, s¹siedzi z wioski, so³tys, stryjny m¹øÖ VANITUS MÛw, mÛwÖ PodrÛø do kraÒca mapy 50 PIETREK Tedy wrÛcÍ do siebie, matka kapuúniaku zgotuje, podjem sobie dobrze i do gospody pÛjde, z ch³opami pogadaÊ. A potemÖdziewuchÍ sobie jak¹ú wezme grack¹ ñ to razem bÍdziemy na ojcowym gospodarzyÊ. VANITUS DziewuchÍ, powiadasz, weümiesz, gospodarzyÊ bÍdzieszÖ No, niechaj ci siÍ darzyÖ Wychodz¹. Obraz 10 U Kobiety Wielkiej Burza, b³ysk piorunÛw wydobywa z ciemnoúci zarys gÛrskiej úcieøki. PROFESOR (krzyczy) Dot¹d przeúladowa³y nas drapieøniki i†üli ludzie, teraz sama natura zdaje siÍ zwieraÊ swe si³y przeciwko nam! VANITUS Musimy wytrwaÊ. Nie chcÍ umieraÊ przed swym celem. Burza cichnie, rozjaúnia siÍ, podrÛønicy wchodz¹ na piÍkn¹ ³¹kÍ, gdzie przy zastawionym stole pÛ³siedz¹, pÛ³leø¹ kusz¹ce, prawie nagie kobiety. KOBIETA WIELKA Witajcie, mili przybysze. Owsiany odwraca siÍ. KOBIETA MNIEJSZA Ojcze, boisz siÍ? DZIEWCZYNA Nie podobamy siÍ wam? PIETREK (g³upkowato) Co by tam nieÖ he, heÖ VANITUS Pani, gdzie jesteúmy? KOBIETA WIELKA U mnie. VANITUS Kim jesteú? KOBIETA WIELKA Jestem kobiet¹. (do Owsianego) A ty? Czemu milczysz ze wzrokiem wbitym w ziemiÍ? OWSIANY (odwraca siÍ w jej stronÍ gwa³townie) Czeka³em na inny kres mej drogi, ale widzÍ, øe z³o nas nie odstÍpuje i w†starych formach siÍ ucieleúnia. KOBIETA WIELKA Ledwie nas ujrza³eú, pyszny klecho, a juø wszystko wiesz o nas? OWSIANY Kobiety s¹ fa³szyw¹ obietnic¹ raju. S¹ wiÍc z³em. KOBIETA MNIEJSZA A wy? Czy jesteúcie inni? Nie my stworzy ³yúmy úwiat i nie my jesteúmy zaÒ odpowiedzialne. PodrÛø do kraÒca mapy 52 OWSIANY Mylisz siÍ. ChoÊ go nie stworzyliúmy ñ jesteúmy odpowiedzialni! KOBIETA WIELKA OchÖ moøe wy! (zmieniaj¹c temat) Moja siostra zazna³a wiele z³ego, zanim znalaz³a ratunek u nas, na ³onie natury, ktÛr¹ czcimy. Moøe i was potrafimy uzdrowiÊ? Od³Ûømy zatem spory na pÛüniej. Ufam, øe nie wszyscy trwacie w nienawiúci do kobiet ñ proszÍ wiÍc, byúcie przyjÍli goúcinÍ u nas. Wszyscy ñ rÛwnieø Owsiany ñ siadaj¹ wokÛ³ sto³u. KOBIETA WIELKA Na tej ³¹ce wúrÛd dzikich gÛr, z dala od úwiata prÛbujemy øyÊ w pokoju i mi³oúci, kochaj¹c siebie nawzajem i wszystkich ludzi dobrej woli. Palimy tu wonne zio³a i pijemy napoje przynosz¹ce ulgÍ i radoúÊ. Czcimy teø pamiÍÊ wspominanego juø tylko przez nielicznych mistrza, ktÛry otworzy³ nam oczy na prawdÍ o úwiecie i by³ zwiastunem nowej ery. OWSIANY (z moc¹) Deus absconditus est ñ BÛg jest nieznany, ale to on jest prawd¹. A kto jest waszym z³otym cielcem? KOBIETA WIELKA Niech imiÍ jego pozostanie nieznane ñ to wyznanie wiary, ktÛre nas ³¹czy. VANITUS CÛø to za wiara? WÍdrujemy z daleka i od tak dawna, øe i my jesteúmy juø z innego úwiata i nie wszystko pojmujemy. KOBIETA WIELKA Nie chcÍ nic o was wiedzieÊ. Wiedza niesie niepokÛj. PorzuÊcie wiedzÍ, z ktÛr¹ tu przyszliúcie, gdyø to tu, gdzie jesteúmy, zaczyna i koÒczy siÍ úwiat. Tu jest wasz start i†wasza meta. Innego úwiata nie znajdziecie. VANITUS Ja wierzÍ w istnienie úwiata poza granicami mojej skÛry. KOBIETA WIELKA Ta wiara ciÍ zgubi. KOBIETA MNIEJSZA åwiata nie ma. Jesteú ty i ja jestem, i jest nad nami skrawek z³owrogiego nieba. Wszystko inne jest z³ud¹. W czasie tego dialogu na boku rozgrywa siÍ miÍdzy Pietrkiem a Dziewczyn ¹ pantomimiczna, zmys³owa gra pe³na pokus i obietnic. KOBIETA WIELKA (do Vanitusa) A my jesteúmy realne, my nie jesteúmy snem. KOBIETA MNIEJSZA (do Owsianego) Dotknij mego czo³a, dotknij moich piersi, podnieú palec do ust. 53 Obraz dziesi¹ty. U Kobiety Wielkiej KOBIETA WIELKA (do Vanitusa) Nie ma niczego poza nami. KOBIETA MNIEJSZA (do Owsianego) Nie ma niczego poza tob¹. VANITUS Jest granica, ktÛr¹ niosÍ w sobieÖ KOBIETA MNIEJSZA Skoro nie ma úwiata, nie mog¹ istnieÊ granice. VANITUS (rozwijaj¹c wielk¹ mapÍ Cesarstwa) Jestem mÍøczyzn ¹ ñ wybra³em u pocz¹tku mej drogi i temu wyborowi pozostanÍ wierny. KOBIETA WIELKA Nie rozumiem o czym mÛwisz. TwÛj wybÛr, z†ktÛrego jesteú tak dumny, dokona³ siÍ poza tob¹. Wybrali twoi przodkowie, prorocy, kap³ani i w³adcy. VANITUS WÍdrujemy w³aúnie dlatego, øe zw¹tpiliúmy, jak i†wy. Ale nie ustajemy w poszukiwaniach, a pÛjúÊ waszym úladem ñ to umrzeÊ za øycia. KOBIETA WIELKA Odejdü wiÍc. VANITUS Jesteú zgubiona. KOBIETA WIELKA Jestem wieczna. KOBIETA MNIEJSZA (do Owsianego) ZostaÒcie z nami. Zapomnimy o wszystkim. SkoÒczy siÍ dla nas czas i przeøywaÊ bÍdziemy zawsze i bez koÒca ten sam rytm, tÍ sam¹ frazÍ, jeden oddech i jeden spazm, aø ñ umrzemy. KOBIETA WIELKA Zabroni³am wspominaÊ o úmierci. KOBIETA MNIEJSZA (z nag³¹ histeri¹) Ale ja nie chcÍ øyÊ! KOBIETA WIELKA PamiÍtaj, øe wype³ni³ siÍ juø czas, a úwiat jest bardzo stary. Umarli bogowie i prawodawcy, umarli prorocy i cesarze. Z ca³ego úwiata zosta³a tylko ta wieczna ³¹ka i†my, ktÛre takøe jesteúmy wieczne. ZabiÊ nas moøe tylko nasza pamiÍÊ, gdyø oddaje nas naszej z³ej przesz³oúci. Tylko ten, kto straci³ pamiÍÊ, moøe jeszcze øyÊ. OWSIANY MÛwisz, jakbyú to ty by³a Bogiem. Obiecujesz mi³oúÊ bez imienia i øycie bez grzechu. Ale nie jesteú Bogiem, wiÍc†cÛø moøesz daÊ? Tylko chwilÍ zapomnienia. Czyø nie rozumiesz, øe tylko dziÍki pamiÍci jesteúmy ludümi i godnymi dzieÊmi Boga, z†jego woli przed³uøaj¹cymi ³aÒcuch istnieÒ?Ö KOBIETA WIELKA (przerywa mu) Znam tÍ úpiewkÍ! Wiele razy j¹ s³ysza³am. Wy, mÍøczyüni, lubicie siebie widzieÊ w roli wy- PodrÛø do kraÒca mapy 54 znawcÛw bogÛw po to tylko, by mieÊ wyt³umaczenie, gdy nas porzucacie. A przecieø to BÛg nakaza³ mÍøczyznom pozostawaÊ z øonami, przy nich oraÊ i obsiewaÊ rolÍ, z nimi p³odziÊ i†karmiÊ dzieci. A wy? Teø kogoú porzuciliúcie, by goniÊ za mrzonkami. OWSIANY (skruszony) Nie odrzucajcie pamiÍci o grzechu. KOBIETA WIELKA To ty grzeszysz ñ pych¹! Grzechem jest wasza wyprawa i wasza ambicja. Tylko my moøemy was zbawiÊ. OWSIANY (niepewnie) Bluünisz, niewiastoÖ PROFESOR Ojcze, nie traÊ si³ na przyfrontowe walki. Kobiety s¹ zbyt s³abe, by nam zagroziÊ. Kobieta Wielka przyci¹ga Owsianego do siebie. PIETREK (odrywaj¹c siÍ od Dziewczyny) O, ale to siÍ narozdokazywa ³a! A widzia³ kto wo³a, co by sam g³owÍ w jarzmo tka³? Dziewczyna ponownie przyci¹ga Pietrka do siebie. PROFESOR Jestem za stary, by pragn¹Ê jeszcze czegokolwiek. Nie pragnÍ juø nawet zmartwychwstania. VANITUS A mnie nÍci tylko droga deptana w nieustannym pochodzie. Dziú, gdy nie ma juø Cesarstwa, mogÍ przyznaÊ, øe moje zw¹tpienie by³o buntem przeciwko jego formom. Wiedzia³em, øe przekroczyÊ granice Cesarstwa ñ to nadw¹tliÊ jego gmach. PROFESOR (rozwijaj¹c mapÍ) Runͳo Cesarstwo, ale granica pozosta³a na swym dawnym miejscu! Nie zmieni³a siÍ mapa i†nie zmieni³a siÍ przestrzeÒ, w ktÛrej jesteúmy zamkniÍci. VANITUS Tak, ale przedtem znaliúmy tylko mapÍ, a o úwiecie nie wiedzieliúmy nic. PROFESOR Nadal niewiele wiemy, bo ñ obawiam siÍ ñ nie zmieni³a siÍ tylko nasza stara mapa. VANITUS Dotkn¹³ pan sedna: jeúli úwiat siÍ nie zmieni³ a mapa nie k³amie ñ wkrÛtce dotrzemy. Jeúli niepewna jest choÊby jedna z tych wartoúci ñ bÍdziemy siÍ b³¹kaÊ w nieskoÒczonoúÊ. PROFESOR I nigdy nie dowiemy siÍ, czy zapis mapy kiedykolwiek by³ prawdziwy. PIETREK (wyzwalaj¹c siÍ z objÍÊ Dziewczyny) Panie, panieÖ ta dziewczyna mi wyzna³a, øe to jest sekta czcicieli Serwacego, tego samego zbÛja, ktÛrego pan genera³ zabi³. Uciekajmy! 55 Obraz dziesi¹ty. U Kobiety Wielkiej VANITUS (do klÍcz¹cego Owsianego) Ojcze, opamiÍtaj siÍ. Ruszamy! OWSIANY Nie. Moje miejsce jest tutaj. One potrzebuj¹ mojej pomocy bardziej niø ktokolwiek inny i bardziej nawet niø ja ñ wiary. BÍdÍ im s³uøy³. PROFESOR Chyba juø nic nie jest w stanie mnie zdziwiÊ. Patrz¹ na Owsianego leø¹cego krzyøem wúrÛd Kobiet. VANITUS Ojciec jest juø dla nas stracony. PROFESOR Dobrze, øe zostawiamy go przy øyciu. PIETREK Iiii, co to za øycie. Wychodz¹. Obraz 11 Straønik Granic PodrÛønicy id¹ od lewej do prawej pod wiatr i deszcz. Wolno, z†trudem. Nikn¹ po prawej, by po chwili pojawiÊ siÍ znÛw z†lewej. ånieg gÍstnieje, zmienia siÍ w zadymkÍ. I znÛw pojawiaj¹ siÍ po lewej, nikn¹ po prawej, brn¹c po kolana w gÍstniej¹cych zaspach. Kiedy pojawiaj¹ siÍ z lewej po raz czwarty ñ únieg niknie, id¹ szybciej, pewniej. I znÛw znikaj¹ po prawej. Scena rozjaúnia siÍ jaskrawym, imituj¹cym s³oÒce úwiat³em. Gdy podrÛønicy pojawiaj¹ siÍ po raz pi¹ty w lewej kulisie, s¹ rozebrani prawie do naga, wyraünie cierpi¹ od upa³u. Id¹ wolno, jakby kroczyli przez bezbrzeøn¹ pustyniÍ. Za kolejnym nawrotem krocz ¹cy na koÒcu Pietrek przystaje, podnosi do ust butelkÍ, wyprÛønia j¹ do dna, wyrzuca. Kiedy raz jeszcze pojawiaj¹ siÍ po lewej, Pietrek dostrzega butelkÍ, zatrzymuje siÍ. PIETREK Panie, panie, myúmy juø tu byli; niedawno wyrzuci- ³em tÍ butelkÍ. PROFESOR Rzeczywiúcie, wiatr zasypuje úlady naszych stÛp, ale ten przedmiot nie k³amie. KrÍcimy siÍ w kÛ³ko. VANITUS To paÒska mapa k³amie, profesorze. PROFESOR WierzÍ, øe mapa jest dobra. To my jesteúmy niedoskonali. PIETREK To nie wina mapy, panie. To od zmÍczenia tak siÍ we ³bie Êmi, øe nijak na drogÍ uwaøaÊ. PROFESOR Musimy roz³oøyÊ obÛz i odpocz¹Ê. Tym bardziej, øe upa³ wci¹ø siÍ potÍguje. VANITUS PaÒska mapa k³amie! Wed³ug niej w miejscu, gdzie siÍ znajdujemy, nie ma øadnej pustyni. Pod t¹ szerokoúci¹ geograficzn ¹ nie powinien rÛwnieø padaÊ únieg. PodrÛø do kraÒca mapy 58 PROFESOR Wszystko co mÛwi mapa, jak i wszystko, co uwaøamy za wiedzÍ, jest w pewien sposÛb wzglÍdne. A zbuntowanym niedowiarkom nic siÍ nie oprze. Dlatego zadaniem myúliciela jest dokonaÊ wyboru jednej prawdy i obstawaÊ przy niej aø do koÒca. VANITUS A wiÍc úwiadomie k³ama³ pan i podawa³ za prawdÍ to, co by³o tylko niepewnym s¹dem? PROFESOR Tak, ale czy widzia³ pan te wilki i tygrysy, ktÛre by³y pana argumentami? Nie! A wiÍc ich wartoúÊ dowodowa jest tak samo niepewna jak moja wiedza. VANITUS Ale pan jednak obstaje przy swoim. PROFESOR Moje w¹t³e cia³o moøna rozgnieúÊ rÛwnie ³atwo jak odw³ok g¹sienicy. Ale nie moøna mnie juø pozbawiÊ pogl¹dÛw. To jedyny dorobek mego øycia i nigdy siÍ go nie wyrzeknÍ. VANITUS A jeúli okaøe siÍ, øe to ja mia³em racjÍ? PROFESOR Wie pan, ta kreska narysowana na mapie wyobraøa nie tylko granice paÒstwa. To rÛwnieø obwÛd zaklÍtego ko³a, ktÛre narysowali wokÛ³ siebie ludzie, wyznaczaj¹c sobie granice nieprzekraczalne. £atwiej im z nimi by³o, bezpieczniej. Pan i panu podobni, i wasza niewiara, spowodowa³a, øe wszyscy zaczÍliúmy siÍ czuÊ nieswojo w tym kole, w ktÛrego magiÍ i úwiÍtoúÊ przestaliúmy wierzyÊ. Spo³eczeÒstwo spala³o siÍ i†rozpada ³o od úrodka, przekraczaj¹c te granice, ktÛre dot¹d nios³o w sobie, granice moralnoúci i wiary. Ale nikt nie úmia³ siÍ porwaÊ na tÍ najodleglejsz¹ i najbardziej abstrakcyjn¹. Tylko panÖ Ale nie wiem, czy warto by³o. VANITUS Nie jestem fanatykiem i nie zaúlepia mnie cel. Ja teø jestem wierny sobie. Tylko tyle. PROFESOR Zatem wci¹ø pan wierzy w to Ñcoúî pod drugiej stronie? W now¹, obiecan¹ ziemiÍ, gdzie bÍdzie moøna øyÊ lepiej i inaczej. VANITUS Chcia³em, by ludzie mogli zacz¹Ê wszystko od nowa. PROFESOR Jak Kobieta Wielka? VANITUS Oczywiúcie, øe nie. Ona odby³a infantyln¹ wÍdrÛwkÍ wstecz. Biologia nie jest moj¹ nadziej¹ ñ ona jak hydra obezw ³adnia cz³owieka i czyni go ma³ym. A to nas obu nie intere- 59 Obraz jedenasty. Straønik Granic suje. I nie jest przypadkiem, øe zosta³o nas tylko dwÛch i jeden z nas musi wygraÊ. PROFESOR I co? I to on w³aúnie stanie siÍ tym cz³owiekiem, z†ktÛrego g³owy wyroúnie nowe spo³eczeÒstwo? Ha, haÖ øeby staÊ siÍ ojcem spo³eczeÒstwa, mistrzu, trzeba siÍ pos³ugiwaÊ zupe³nie innym instrumentem. MÛj jest juø, niestety, niezdatny. A i panaÖ Trudno mi uwierzyÊ! VANITUS Po co ten sarkazm, profesorze? PROFESOR A zatem, co pan spodziewa siÍ tam znaleüÊ ñ po drugiej stronie? VANITUS Ba! Kiedyú wiedzia³em dok³adnie, czego szukam iÖ co chcia³bym znaleüÊ. Ale juø nie marzÍ. MyúlÍ, øe po drugiej stronie bÍdzieÖ druga strona, a ja rozejrzÍ siÍ ñ i pÛjdÍ dalej. PROFESOR ØyczÍ panu tego i z w³asnego karku gotÛw jestem zrobiÊ most miÍdzy owymi stronami. PIETREK Ale przecieø zgubiliúmy drogÍ, panie. PROFESOR (rozwijaj¹c mapÍ) Nigdy jej nie znaliúmy, ale ja wierzÍ mapie. Musimy pÛjúÊ prosto, a potem w lewo. To juø niedaleko. PIETREK Panie, panie, ktoú tu idzie. Wchodzi Straønik Granic, bardzo niepokaüny cz³owiek w sp³owia ³ym mundurze, o przeciÍtnej, banalnej twarzy. PROFESOR Kim jesteú? STRAØNIK GRANIC Jestem straønikiem granic, panie. VANITUS Straønik granic?Ö SRAØNIK GRANIC Urz¹d, ktÛry sprawujÍ, ustanowiono tak dawno, øe nikt juø nie pamiÍta, kiedy to siÍ zaczͳo. VANITUS I cÛø naleøy do twoich obowi¹zkÛw? STRAØNIK GRANIC Moi przodkowie dobrze znali swe obowi ¹zki, ale z czasem zagubiliúmy pamiÍÊ o nich. Dziú wiemy juø tylko tyle, øe winniúmy mieszkaÊ obok granicy i przekazywaÊ z ojca na syna urz¹d. Nic wiÍcej. PROFESOR I ty wytrwa³eú aø do dzisiaj, cz³owieku? Mimo øe Cesarstwo upad³o juø tak dawno? I Republika? I Dyktatura? STRAØNIK GRANIC Zginͳa rÛwnieø Komuna, a nawet Anarchia. Wiele lat temu wybuch³a wielka wojna i prawie wszyscy PodrÛø do kraÒca mapy 60 ludzie zginÍli. Inni odeszli, albo chowaj¹ siÍ w gÛrach i ruinach miast. PROFESOR WiÍc czemu wci¹ø tkwisz tutaj, straøniku granic? STRAØNIK GRANIC OdejdÍ st¹d, panie, choÊ nie mam syna, ktÛremu mÛg³bym przekazaÊ swe zadanie. Jestem ostatni. Ale przedtem chcÍ wykonaÊ ostatnie polecenie, jakie otrzyma³em ñ czekam na przybycie ekspedycji naukowej, by wskazaÊ jej drogÍ do samej granicy. PROFESOR Doczeka³eú siÍ. My jesteúmy t¹ ekspedycj¹. STRAØNIK GRANIC DziÍki ci, panie, bo straci³em juø nadziejÍ, øe kiedykolwiek st¹d odejdÍ. PROFESOR Moøesz to zrobiÊ nawet w tej chwili. Zwalniam ciÍ z funkcji, ktÛr¹ pe³ni³eú. VANITUS ChwileczkÍ! Powiedz mi straøniku, co jest po drugiej stronie granicy? STRAØNIK GRANIC Nie wiem tego, panie. Nigdy nie odwaøy ³em siÍ zbliøyÊ do samej granicy i zawsze zamyka³em oczy, przechodz¹c obok niej. Tak samo postÍpowa³ mÛj ojciec i mÛj dziad, i wszyscy, ktÛrzy docierali w te strony. Nie wiem nawet dlaczego tak robiliúmy, ale nigdy nie potrafi³em przezwyciÍøyÊ lÍku. Podobno dziad mego dziada spojrza³ kiedyú na drug¹ stronÍ i zaw³adn¹³ nim strach tak potÍøny, iø kaza³ przysi¹c swym synom, øe nigdy nie powtÛrz¹ jego grzechu. VANITUS DziÍkujÍ ci, straøniku, moøesz odejúÊ. Straønik Granic oddala siÍ. PIETREK Panie, dobry panie, a moøe spytamy tego cz³owieka o drogÍ. Nie bÍdziemy b³¹kaÊ siÍ wúrÛd rozpadlin. PROFESOR WidzÍ, øe nie ufasz mej mapie, pacho³kuÖ STRAØNIK GRANIC (zatrzymuj¹c siÍ) Musicie pÛjúÊ prosto, a†potem w prawo. Ale nie skrÍcajcie w lewo, bo tam mylna úcieøka prowadzi w przepaúÊ. PROFESOR Moøesz odejúÊ. Straønik Granic wychodzi. PROFESOR Moja mapa mÛwi co innego. (milczenie) Powinniúmy skrÍciÊ w lewo. (milczenie) WierzÍ mej mapieÖ PIETREK Ten cz³owiekÖ jest tutejszy, panie. 61 Obraz jedenasty. Straønik Granic PROFESOR Milcz! Nie ø¹dam, byúcie mi towarzyszyli. PÛjdÍ sam i w ten sposÛb przetrÍ szlak. Stoi chwilÍ, po czym wolno odchodzi. VANITUS Profesorze! (Profesor zatrzymuje siÍ; pauza) Øegnaj, profesorze! PROFESOR I ty øegnajÖ mistrzu. Profesor odchodzi; po chwili s³ychaÊ g³oúny rumor kamiennej lawiny. Obraz 12 U kresu Widziana od do³u pionowa krawÍdü prostopad³oúcianu, ktÛrego boki gin¹ w ciemnoúciach; akcja rozgrywa siÍ na szczycie prostopad ³oúcianu. G³oúny wiatr nios¹cy suche liúcie. G£OS PIETRKA To tutaj, panie, to tutaj!! G£OS VANITUSA Zatrzymaj siÍ! ChcÍ pierwszy stan¹Ê u celu! Na szczycie prostopad³oúcianu pojawia siÍ sylwetka Vanitusa, po chwili Pietrka. PIETREK Panie, uda³o siÍ, zwyciÍøyliúmy. (Vanitus milczy) Nie cieszysz siÍ, mÛj panie? VANITUS SpÛjrz tamÖ SpÛjrz i ty, dalekoÖ Moøe to radoúÊ zasnuwa mi oczy mg³¹Ö PIETREK PatrzÍ, panieÖ VANITUS I co? PIETREK Nic, panieÖ Tam niczego nie ma. VANITUS Patrz dobrze, ws³uchuj siÍÖ Prowadü wolno wzrok od miejsca, gdzie koÒcz¹ siÍ twoje podeszwy. Co widzisz? PIETREK NicÖ panieÖ VANITUS Niczego nie widzisz? Oprzyj swÛj wzrok na czymkolwiek, inaczej ziemia ucieknie ci spod stÛp i upadniesz. Pietrek chwieje siÍ, pada na kolana na samym skraju. PIETREK Nie mogÍ na niczym oprzeÊ wzroku. Panie, mÛj dobry panie, chyba nie jestem úlepy? VANITUS WiÍc patrz w dÛ³. Patrz uwaønie. Moøe dojrzysz choÊ dno tej pustkiÖ o ktÛre roztrzaskam sobie ³eb. PIETREK Panie, ja siÍ bojÍÖ (Vanitus milczy) Panie mÛj, gdzie siÍ obrÛciÊ, co pocz¹Ê? (³ka) PodrÛø do kraÒca mapy 64 VANITUS Nie p³acz, mÛj ch³opcze. Nie bÛj siÍ. Odejdziesz st¹d drog¹, ktÛr¹ znasz. ZawrÛcisz. BÍdziesz øy³. PIETREK Nie chcÍ sam odchodziÊ, panie. VANITUS Odejdü. Jeszcze jest czas. PIETREK Nie mogÍ ciÍ tu zostawiÊ na pastwÍ wichrÛw i szalonych myúli. VANITUS (po pauzie, sam do siebie) I oto zawiod³o mnie najwiÍksze moje marzenie. Wierzy³em, øe mÛj cel bÍdzie jak wypisany rÍk¹ stwÛrcy na niebosk³onie, a zobaczy³em przed sob¹ bezdenn¹ czeluúÊ, tak nieprzeniknion¹ i ciemn¹ jak otch³anie piekielne ñ znak kary wymierzonej przez stwÛrcÍ, ktÛry nie chce ods³oniÊ przede mn¹ swych tajemnic. Temu marzeniu odda³em ca³¹ sw¹ wiedzÍ, wszystkie myúli i uczucia, i mi³oúÊ jak¹ mia³em dla ludzi, i nienawiúÊ, ktÛra mnie spotka³a. Øy³em tylko tym niewyobraøalnym kraÒcem, ku ktÛremu bieg³a na rÛwni moja myúl i moje cia- ³o. I dane mi by³o to nieskoÒczone wÍdrowanie, w ktÛrym przeistacza ³em siÍ, jak úlepa larwa przeistacza siÍ w motyla. Aø ñ jak ulotny motyl ñ bezbronny i bezimienny stojÍ przed przegrod¹, ktÛrej nie przekroczÍÖ Ta ciemnoúÊ jest najstraszniejszym wyrokiem, jaki wydaÊ mÛg³ na mnie czas. Jestem sam. Sam wobec pustki. I jestem niewolnikiem, bo niewol¹ jest niemoønoúÊ poznania. Jestem nÍdzarzem. (pauza) Ale nie, niczego nie øa³ujÍ i nie chcÍ juø pamiÍtaÊ. (jakby budzi³ siÍ ze snu) Co to? Kto tu? PIETREK To tylko ja, panie. VANITUS Ty?Ö Myúla³em, øe juø odszed³eú. PIETREK Nie chcÍ ciÍ zostawiÊ samego. Tu wiatr, przepaúcie, wilki. VANITUS MÛj wilk juø mnie poøar³ i strawi³. (Pietrek milczy) Nie rozumiesz? Nie. Dobra z ciebie dusza, mÛj ch³opcze. Odejdü w pokoju. Na pewno znajdziesz drogÍ. Ja muszÍ tu zostaÊ. PIETREK Panie! VANITUS Ja muszÍ tu pozostaÊ. PIETREK Jakøe mi iúÊ samemu, panie, jakøe samemuÖ Vanitus zarzuca na g³owÍ kaptur, otula siÍ szczelnie p³aszczem. G£OS DZIEWCZYNY Pieeetrek!!! (Pietrek odwraca siÍ zaskoczony) Mi³y mÛj! Pieeetrek! 65 Obraz dwunasty. U kresu Pietrek robi krok do przodu, na krawÍdzi pojawia siÍ Dziewczyna. DZIEWCZYNA PietrekÖ to ja. PIETREK Sk¹d siÍ tu wziͳaú? DZIEWCZYNA Przysz³amÖ przysz³am za tob¹. PIETREK A one? Puúci³y ciÍ? DZIEWCZYNA Uciek³am im. Bieg³am przez gÛry, upad³am wiele razy. Nic nie jad³am i nie pi³am. Za tob¹ tak. Juø myúla³am, øe ciÍ nie odnajdÍ. (Pietrek milczy) Czy nie cieszysz siÍ wcale? PIETREK Trzeba ci by³o zostaÊ tam, sk¹d przysz³aú. DZIEWCZYNA Pietrek, ja chcÍ zostaÊ z tob¹. Dla ciebie przesz ³am przez te straszne gÛry. PIETREK Nic ci nie jestem winien. CzegÛø chcesz ode mnie? DZIEWCZYNA Inaczej mÛwi³eú do mnie tam, w dolinie. (pauza) Oszuka³eú mnie!!! (prosz¹co) S³uchaj, pÛjdziemy tam, gdzie s¹ ludzie. Gdzie moøna siÍ jeszcze cieszyÊÖ PIETREK (wskazuj¹c Vanitusa) WidziszÖ to jest mÛj pan. (Dziewczyna milczy) Nie mam ci nic do ofiarowania. DZIEWCZYNA Pietrek, nie zostawiaj mnie, b³agam ciÍ. (Pietrek milczy) Mi³y mÛj, tu moøna tylko umrzeÊ. Nie umieraj razem z nim, øyj ze mn¹. PIETREK I cÛø bÍdziemy robiÊ razem? DZIEWCZYNA BÍdÍ ci wiern¹ øon¹, urodzÍ piÍkne dzieci. BÍdziemy razem pracowaÊ, razem siÍ cieszyÊ. PIETREK Nie chcÍ takiego øycia! Pietrek odwraca siÍ od niej, robi krok w stronÍ Vanitusa. DZIEWCZYNA Pieeetrek!! PIETREK Panie! (Vanitus milczy) Panie, panie mÛj! Vanitus milczy, Pietrek wraca do dziewczyny. DZIEWCZYNA MÛj ty, mÛj jedynyÖ mÛj najmilszy. Czy wiesz, øe noszÍ twoje dziecko w ³onie? Nasze ma³e, prawdziwe dziecko! Obejmuje go, prÛbuje prowadziÊ, Pietrek wyrywa siÍ w stronÍ Vanitusa. PIETREK Panie, panie! Przecieø nie mogliúmy tak d³ugo iúÊ na prÛønoÖ (Vanitus milczy) Panie mÛjÖ DZIEWCZYNA Pietrek, Pietrek! JaÖ ciebie kocham! Pietrek odwraca siÍ, idzie do niej. PodrÛø do kraÒca mapy 66 PIETREK (nieprzytomnie) WiÍc mÛwisz, øe pÛjdziemy razem? BÍdziesz mi øon¹, a ja bÍdÍ twoim mÍøem? DZIEWCZYNA (øarliwie) Tak! PIETREK Urodzisz mi dziecko, a ja zbudujÍ dom i posadzÍ przed nim drzewo? DZIEWCZYNA (coraz úmielej) Tak! PIETREK BÍdziemy pracowali i cieszyli siÍ ze swej pracy? DZIEWCZYNA Tak! PIETREK BÍdÍ ciÍ kocha³ i ty nie przestaniesz mnie kochaÊ? DZIEWCZYNA Tak! Pietrek odwraca siÍ w stronÍ Vanitusa. PIETREK Øegnaj, panie! Pietrek i Dziewczyna odchodz¹ objÍci, wpatrzeni w siebie. Wieje coraz silniejszy wiatr, powietrze gÍstnieje od przelatuj¹cych suchych liúci. Nag³y poryw zrywa p³aszcz z ramion Vanitusa. P³aszcz odlatuje wydÍty jak øagiel. W miejscu, gdzie spocz¹³ Vanitus, siedzi nagi, wyszczerzony szkielet. CiemnoúÊ i coraz silniejszy wiatrÖ (1980ñ1996) Wysocki Dramat w dwÛch aktach OSOBY PIOTR WYSOCKI ñ major wojsk polskich, twÛrca SprzysiÍøenia Podchor¹øych i dowÛdca insurekcji 29 XI 1830 roku, Sybirak. Lat 66, wysoki, barczysty, siwe, gÍste w³osy, twarz ogorza ³a, poorana zmarszczkami STEFAN BOBROWSKI ñ cz³onek Centralnego Komitetu Narodowego, kieruj¹cego przebiegiem powstania styczniowego. Lat 23, úredni wzrost, brunet. Ma³y w¹sik, twarz wyrazista, bardzo silna krÛtkowzrocznoúÊ AGATON GILLER ñ cz³onek CKN, 32 lata, Sybirak, wzrost úredni, blondyn, rysy niezbyt regularne HRABINA J”ZEFA KARSKA ñ oko³o 50 lat, w³aúcicielka maj ¹tkÛw ziemskich TOMASZ LICI—SKI ñ oko³o 55 lat, ziemianin, by³y wspÛ³uczestnik SprzysiÍøenia Podchor¹øych JULIA TABACZY—SKA ñ gospodyni Wysockiego, niem³oda ANDRZEJ TABACZY—SKI ñ jej m¹ø ØANDARM ROSYJSKI DwÛch innych øandarmÛw Akcja sztuki rozgrywa siÍ w dniach 10 i 14 kwietnia 1863 roku w maj¹tku Wysockiego zwanym ÑwÛjtostwemî, nabytym dla niego przez okolicznych ziemian wkrÛtce po jego powrocie z†zes ³ania w 1857 roku. Maj¹tek po³oøony jest na skraju rodzinnego miasta Wysockiego ñ Warki nad Pilic¹. Akt 1 Scena przedstawia centraln¹, przechodni¹ izbÍ dworku, zwan¹ nieco przesadnie salonem. W g³Íbi, poúrodku, drzwi do ganku-sionki. Po prawej (patrz¹c od strony widowni) od drzwi okno, pod nim pÛ³ki z ksi¹økami. Z ganku w lewo niewidoczne wejúcie do kuchni i drugiej czÍúci mieszkania zajmowanej przez ma³øeÒstwo TabaczyÒskich, prowadz¹cych skromne gospodarstwo Wysockiego. W lewym rogu salonu ñ piec, obok biurko zas³ane papierami i twarde drewniane krzes³o. Nad biurkiem wisi stara szlachecka szabla ñ karabela. Po prawej ñ drzwi do sypialni gospodarza, obok nich ñ wisz¹cy na úcianie o³tarzyk Matki Boskiej CzÍstochowskiej. Na úrodku pokoju stoi podniszczony stÛ³, wokÛ³ niego trzy, cztery krzes³a. Skromny, wytarty dywan na drewnianej posadzce. Drzwi w g³Íbi (skrzypi¹ce przy kaødym poruszeniu) uchylone, widaÊ ñ w drugim planie ñ sieÒ i drzwi wejúciowe z podwÛrza. S³ychaÊ turkot powozu i parskanie konia. G£OS TABACZY—SKIEJ (z kuchni) Andrzej! Andrzej! Ktoú przyjecha ³. Idü zobacz! G£OS TABACZY—SKIEGO To pani hrabina! BiegnÍ pomÛc. TabaczyÒski pojawia siÍ w sieni, otwiera drzwi wejúciowe, wybiega. G£OS TABACZY—SKIEJ Jej tu jeszcze brakowa³o! TabaczyÒska pokazuje siÍ w sieni, k³ania siÍ kobiecie, ktÛra w³aúnie wchodzi do úrodka; za ni¹ z pledem i sakwojaøem drepcze TabaczyÒski. TABACZY—SKA (przymilnie) Aaaa, to pani hrabina rozporz¹- dzaÖ Andrzej, skocz no do powozu po bagaøeÖ TABACZY—SKI Kiedy nie ma wiÍcejÖ TABACZY—SKA To pani hrabina tylko na krÛtko? (wygl¹da oknem) I powÛz czeka? Wysocki 70 Hrabina Karska rozgl¹da siÍ nieco nieprzytomnie po wnÍtrzu salonu, jakby nie s³ysza³a monologu gospodyni. Wolnym ruchem zdejmuje pelerynÍ, podaje j¹ Andrzejowi. Robi parÍ krokÛw w†stronÍ proscenium. KARSKA (przytomniej¹c) A gdzie pan pu³kownik*? W domu? TABACZY—SKA W domu, oczywiúcie, w domu. Gdzieø by mia³ byÊ o tej porze. (pochyla siÍ konfidencjonalnie nad Karsk¹) I†dobrze, øe w domu siedzi. Ci z KalwariiÖ no, wie pani hrabinaÖ z posterunku øandarmerii ñ co kilka dni o niego pytaj¹. Bo u nas wci¹ø spokojnie i daj tak Boøe dalej. TABACZY—SKI (wsuwaj¹c siÍ do salonu) Pan pu³kownik úpi jeszcze, ale zaraz zbudzÍ. Staje przed drzwiami sypialni, puka kilkakrotnie, w koÒcu wchodzi do úrodka. Karska przysiada na krzeúle. KARSKA Jeszcze úpiÖ w po³udnie? TABACZY—SKA Pan pu³kownik d³ugo w noc siedzi, codziennie. Pisze, czytaÖ KARSKA (przerywa jej) Listy dostaje? TABACZY—SKA Czemu nie, dostaje, ale rzadko, bo to przecieÖ KARSKA S³ucham, niech TabaczyÒska mÛwi dalej. TABACZY—SKA Abo to pani hrabina nie wie sama? Z nikim siÍ pan widywaÊ nie chce, do dworÛw nie jeüdzi ñ tyle co z†ksiÍdzem proboszczem w karty pogra. Ile to juø deputacji naodprawia³Ö KARSKA (przerywa jej) Ci¹gle sam? TABACZY—SKA No, jakøe sam? Przecieø my siÍ troszczymy we wszystkimÖ KARSKA (wstaj¹c z krzes³a) Znam ja tÍ wasz¹ troskÍ! Zimno tu jak w psiarni, w piecu nie napaloneÖ TABACZY—SKA Juø kwiecieÒ, ³askawa pani, a i paliÊ nie ma czym. KARSKA (ci¹gnie, przechadzaj¹c siÍ) Ö kurzu pe³no wszÍdzie, ba³aganÖ * Wysockiego wszyscy tytu³uj¹ pu³kownikiem, ale w istocie najwyøsz¹ rang¹, jakiej siÍ dos³uøy³, by³ stopieÒ majora, choÊ w ostatnich dniach powstania listopadowego dowodzi³ samodzielnie pu³kiem. W³adze carskie nie uznaj¹ i tego stopnia jako nadanego przez insurekcjÍ. Jest wiÍc oficjalnie Wysocki, jak w 1830 roku, tylko porucznikiem. 71 Akt pierwszy TABACZY—SKA Pan pu³kownik ruszaÊ papierÛw nie pozwala. KARSKA Niech mi siÍ TabaczyÒska nie t³umaczy, przed Bogiem bÍdziecie siÍ t³umaczyÊ z jego krzywdy. TABACZY—SKA (z³a) Pan pu³kownik nijakiej krzywdy nie ma. Øyje jak chce, a øe niewiele chce, to juø jego sprawa. TABACZY—SKI (wychodz¹c z sypialni) Pan pu³kownik juø wsta³ i zaraz wyjdzie. KARSKA DziÍkujÍ. (do TabaczyÒskiej) Wam teø dziÍkujÍ, idücie robiÊ úniadanie. TABACZY—SKA (hardo) Iiii, kiedy pan pu³kownik jak wstanie, to nic nie je. Dopiero w obiad. Karska milczy. TabaczyÒska wzrusza ramionami i wychodzi, za ni¹ wysuwa siÍ m¹ø, zamykaj¹c za sob¹ drzwi. Chwila ciszy. Wchodzi Wysocki; ubrany w d³ugi sukienny surdut, nieco wyszarza ³y, wojskowego kroju. Wysokie buty, koszula bez ko³nierzyka, w³osy w nie³adzie. Sprawia wraøenie zaskoczonego. WYSOCKI (wzruszony) JÛzefa, JÛzefina, mojaÖ Tak siÍ cieszÍ! Myúla³em, øe toÖ (urywa) KARSKA (wyci¹ga do niego rÍkÍ, ch³odno) Spodziewa³eú siÍ kogoú? WYSOCKI (ca³uj¹c jej d³oÒ ceremonialnie) Aleø nie o to chodzi. Jestem zaskoczony, boÖ prawdÍ mÛwi¹c, nie spodziewa- ³em siÍ juø ciebie wiÍcej zobaczyÊ. KARSKA A jednak mnie widzisz, Piotrze. JednakÖ musia³am przyjechaÊ. WYSOCKI (zmieszany) Aleø, cieszÍ siÍ bardzoÖ sam nie wiem, co powiedzieÊ. Siadaj proszÍÖ (rÍkawem úciera kurz ze sto³u, krz¹ta siÍ po izbie) CzÍsto myúlÍ o tobieÖ o nas i o naszych piÍknych dniach. Wchodzi TabaczyÒski z narÍczem drew, zaczyna paliÊ w piecu. KARSKA Te dni skoÒczy³y siÍ i minͳy, dawno, dawno temu. Urywa dostrzegaj¹c, øe Wysocki jej nie s³ucha. Coú zajͳo jego uwagÍ. Kilka sekund ciszy. WYSOCKI (przytomniej¹c) Wybacz moje roztargnienieÖ Za d³ugo spa³em. AleøÖ przecieø muszÍ ciÍ ugoúciÊ. Obiad jem pÛüniej, wiÍc napijmy siÍ teraz czegoú. (do TabaczyÒskiego, przyzywaj¹co) Wysocki 72 Andrzej, Andrzej! (do Karskiej) Herbat¹ ciÍ nie potraktujÍ, choÊ wy j¹ tak chÍtnie w Warszawie pijecie, bo ja jej nie uøywam. To moskiewski napÛj. Piwa teø ci przecieø nie podam, choÊ to z niego Warka najs³awniejsza. Ale hrabinie nie wypadaÖ KARSKA Nie øartuj! WYSOCKI (do TabaczyÒskiego) Skocz, Andrzej, do traktierni w†rynku i przynieú dwie butelki madery. Tylko duchem. TabaczyÒski daje gestem znak, øe nie ma pieniÍdzy. WYSOCKI A to, aÖ zawsze to samo. SiÍga do kieszeni surduta, potem do nastÍpnych, bezskutecznie. KARSKA (otwieraj¹c torebkÍ) Ja chÍtnieÖ WYSOCKI (stanowczo) Nie, nie, nie trzebaÖ (szuka miÍdzy papierami na biurku, znajduje niewielki zwitek banknotÛw, jeden wrÍcza Andrzejowi, a przy okazji chowa niezrÍcznie do szuflady jakieú papiery. Z ironicznym dystansem) Jakoú sobie radzÍ. I choÊ to na stare lata za zas³ugÍ sobie poczytaÊ mogÍ, øe nikomu ciÍøarem nie jestem! KARSKA (spokojnie, ale uroczyúcie) Zas³ug masz wiÍcej. I wszyscy o nich pamiÍtaj¹. Ale czy nie pora wreszcie odmieniÊ coú w†twoim øyciu? WYSOCKI I cÛø ja mÛg³bym odmieniÊ? KARSKA Przede wszystkim wyjechaÊ st¹d. WYSOCKI (cierpko) WyjechaÊ? St¹d? A dok¹d niby, kiedy øandarm co trzy dni w garnek mi zagl¹daÖ KARSKA ChoÊby za granicÍ, do Paryøa. WYSOCKI Kiedy ja nieciekawym øadnych ParyøÛw. O, do Warszawy to bym pojecha³, ale sama wiesz, øe tego mi imperator nie raczy³ pozwoliÊ. (dalej z ironi¹) Boj¹ siÍ jeszcze starego Wysockiego policmajstry i namiestniki! KARSKA Skoro siÍ boj¹, to sam najlepiej widzisz, øe pamiÍtaj¹. WYSOCKI Kto? Kto pamiÍta? Czynownik i szpicel, i wojskowy gubernator! To nie narÛdÖ A narÛd zapomnia³Ö (z gorycz ¹) Teraz juø maj¹ nowych bohaterÛw! Rz¹dy ca³e, centralne komitety. A wszystko to anonimy! Ot, bohatery! KARSKA Czy musimy spÛr zaczynaÊ od pocz¹tku? Nie po to tu przyjecha³amÖ 73 Akt pierwszy WYSOCKI Wybacz, JÛzefino. (ca³uje jej d³oÒ) Ale tak mi ciÍøko, uch, jak ciÍøko. A ty przecieø pamiÍtasz mnie innym. KARSKA Tak, Piotrze, pamiÍtam. I takiego ciÍ chcÍ, takiego pragnÍ i teraz widzieÊ. Takiego jak wtedy, w Listopadzie, kiedy wiod³eú narÛd na Arsena³Ö WYSOCKI (z gorycz¹) Niedaleko zawiod³em. KARSKA To nie twoja przecieø wina, øe powstanie upad³o, øe przegrali je wodzowie i powszechna niezgoda. Ty jesteú czysty. Jesteú szlachetny, jak wtedy. WYSOCKI Szlachectwo car mi raczy³ zabraÊ. A czystoúÊ kijami ze skÛry wybi³. KARSKA Odcierpia³eú swoje, Piotrze. Za siebie i za tych, ktÛrzy roztrwonili twoje dzie³o. Kaødy kij by³ za jedn¹ bitwÍ przegran ¹, za jednego oficera tchÛrzostwo, za klubistÛw spiskiÖ WYSOCKI (do siebie) Tysi¹c! Tysi¹c kijÛw mi dano! O, wierzÍ, øe to aø nadto za grzechy moje. KARSKA WiÍc moøesz wreszcie zapomnieÊ. Zapomnij, Piotrze! WYSOCKI (spokojnie) O czym mia³bym zapomnieÊ? O procesie haniebnym, o karze úmierci, o tysi¹cu kijÛw i kopalni w Akatui? KARSKA Tak! WYSOCKI A wiÍc musia³bym rÛwnieø zapomnieÊ o Listopadzie! O moim Listopadzie, rozumiesz? A pamiÍtasz? (twarz mu siÍ wypogadza, zaczyna cicho, prawie wstydliwie, úpiewaÊ urywane strofy ÑWarszawiankiî) ÑOto dziú dzieÒ krwi i chwa- ³y, oby dniem wskrzeszenia by³Ö PowstaÒ, Polsko, krusz kajdany, dziú twÛj tryumf albo zgonî. KARSKA Ani tryumf, ani zgon! Nie zwyciÍøyliúmy wtedy, w†Listopadzie, ale øyjemy. Minͳo ponad trzydzieúci lat! WYSOCKI (gwa³townie) Lepiej by³oby, gdybym zgin¹³. Wtedy, na Woli, razem z SowiÒskim. Albo w Akatui, pod kijami. (zmienia ton) A wiesz, JÛzefo, øe juø mnie uúmiercili w paryskiej gazecie, w trzydziestym siÛdmym? Ha, haÖ wielu do dziú w†to wierzy. KARSKA A jednak øyjesz i powinieneú pamiÍtaÊ o sobie! WYSOCKI PamiÍtam! Tak, pamiÍtam dobrze podporucznika Wysockiego. Wysocki 74 KARSKA Ale czas nie sta³ w miejscu przez trzydzieúci lat. Nie ma juø podporucznika, jest pu³kownik Wysocki. Stary pu³kownik Wysocki, ktÛry ma prawo do odrobiny szczÍúcia. WYSOCKI SzczÍúcia? SzczÍúcie zostawi³em na Woli. KARSKA A ja czeka³am na ciebie. Trzydzieúci lat! Tak, trzydzieúci lat czeka³am na mojego jasnow³osego porucznikaÖ WYSOCKI Masz go, JÛzefo. Dla mnie w³aúciwie czas siÍ zatrzyma ³. Bierz swojego porucznika. KARSKA I co mi dajesz? Starca, ktÛry øyje wspomnieniem jednej nocy ñ nie chcÍ! WYSOCKI (z rezygnacj¹) A czego w³aúciwie chcesz, JÛzefo? KARSKA (wstaj¹c) Dobrze, Piotrze, porozmawiajmy otwarcieÖ JaÖ ja teø wtedy, ponad rok temu, kiedy widzieliúmy siÍ po raz ostatni, nie s¹dzi³am, øe jeszcze kiedyú ciÍ zobaczÍ. W koÒcu ñ to ty dokona³eú wyboru. To ty krzycza³eú, øe nie chcesz ja³muøny z moich uczuÊ, øe nie pozwolisz siÍ utrzymywaÊÖ WYSOCKI Krzywdzi³em ciÍ? KARSKA (z napiÍciem) To teraz niewaøne. Dokona³eú wyboru i ja szanowa³am twÛj wybÛr. CÛø ñ czeka³am na ciebie tak d³ugo, bez wielkiej nadziei, øe ciÍ rzeczywiúcie w koÒcu zobaczÍ, aøÖ wreszcie nie zosta³o juø nic wiÍcej poza moim czekaniem, nic, nawet nadziei, nawet úladu naszych uniesieÒ, takich czystych i takich nieúmia³ych. Boøe, jaka ja by³am m³oda! Wtedy, w Listopadzie, kiedy zatrzyma³ siÍ dla nas czas. Dla mnie teø, Piotrze, nie tylko dla ciebie! A przecieø nie wiedzia³am nawet, czy naprawdÍ mnie kochasz, czy nasze uczucie i moja nadzieja nie jest takim samym majakiem jak ta krÛtka, listopadowa wolnoúÊ. Boøe, BoøeÖ Piotrze, zrozum, øe ja wcale nie musia³am czekaÊ na ciebie. Mog³am juø dawno wyjúÊ za m¹ø, wyjechaÊ za granicÍ, mieÊ dzieci i wnukiÖ WYSOCKI Wiem, JÛzefo, bardzo ciÍ skrzywdzi³em. KARSKA (gwa³townie) To nieprawda! Czeka³am na ciebie, bo chcia³am czekaÊ. Czeka³am na ciebie, jak na sprawiedliwoúÊ, na powstanie, na niepodleg³oúÊ. Nie chcÍ tego øa³owaÊ. (pauza) Ale w koÒcu wrÛci³eú. Nie do mnie, nie do Polski nawet. Ty wrÛci³eú do siebie, Piotrze. Do siebie sprzed trzydziestu lat 75 Akt pierwszy i†do Polski sprzed trzydziestu lat. WrÛci³eú do tego, czego juø nie maÖ A to by³o tak, jakbyú wcale nie wraca³, tylko zosta³ tam, na PÛ³nocy, gdzie by³ o³tarz moich modlitwÖ WYSOCKI Bodajbym i zosta³! KARSKA Ale BÛg, czy los, chcia³ inaczej. Chcia³, øebyúmy siÍ po latach spotkali. I wtedy zrozumia³am, øe nie mogÍ niczego od ciebie wymagaÊ. Czeka³am na ciebie, ale ty o tym nie wiedzia ³eú i wraca³eú do kraju nie wypatruj¹c mnie z drogi. Ale terazÖ teraz nie mogÍÖ WYSOCKI (uspokajaj¹co) JÛzefo, JÛzefo droga. Najmilsza mojaÖ CÛø ja, starzec, mogÍ ci pomÛc? KARSKA Tak. Jesteúmy starzy, Piotrze. Oboje. A starzy ludzie, Piotrze, nie wymagaj¹ od siebie wiele. I dlategoÖ w³aúnie dlatego chcia³am ciÍ prosiÊÖ Och, wiem, jak to ordynarnie zabrzmiÖ ale szanuj moje upokorzenieÖ WYSOCKI JÛzefo? KARSKA OøeÒ siÍ ze mn¹ i wyjedümy st¹d. Milcz¹ d³ugo. KARSKA (zd³awionym g³osem) Nigdy, nawet rok temu, nie by³o mowy o ma³øeÒstwieÖ ale zawsze czeka³am na jakieú s³owo z†twojej strony. Trudno mi przysz³o zrozumieÊ, øe tyÖ nigdy mnie nie poprosisz o rÍkÍ. ChoÊ przecieø myúleliúmy o tym oboje. WYSOCKI Tak, myúleliúmy oboje! Myúla³em i ja: w wiÍzieniu, na Syberii, w kopalni. Myúla³em nieraz o tobie i moim zmarnowanym øyciu. Ale terazÖ teraz jest juø za pÛüno, JÛzefo. Patrzysz na inwalidÍ pod siÛdmym krzyøykiem, kalekÍ, bez domu, substancji, bez czci prawie, ktÛrym w³asne s³ugi pomiataj ¹ do woli! Co ja ci mogÍ daÊ, moja piÍkna hrabino? KARSKA Siebie, jakim jesteú. To wiele. Na wiÍcej nikt nie moøe liczyÊ. I kogÛø innego mog³am wypatrywaÊ z ciemnej PÛ³nocy? WYSOCKI (stanowczo) Nie warto patrzeÊ na PÛ³noc. Trzeba øyÊ i zapominaÊ. Niepotrzebnie czeka³aú, JÛzefo. KARSKA Nie oszukasz mnie! Przecieø chcia³eú, øeby ciÍ pamiÍtano, i boli ciÍ, øe niektÛrzy zapomnieli. Czy moøesz mieÊ mi Wysocki 76 za z³e, øe w³aúnie ja czeka³am? Øe pamiÍta³am, nawet gdy inni zapomnieli? WYSOCKI Nie drÍcz mnie, nie drÍcz, JÛzefo! Ja jestem martwy ñ czyø tego nie widzisz? Moøe by³em martwy juø wtedy, gdy z†go³¹ szabl¹ szed³em przez £azienkowski OgrÛd? KARSKA (krzyczy) I martwy pisa³eú do mnie pachn¹ce listy? Skrzypienie wejúciowych drzwi, wchodzi TabaczyÒski z dwiema butelkami wina i kieliszkami na tacy; to roz³adowuje napiÍcie. Wysocki bierze z jego r¹k tacÍ, stawia j¹ na stole. TabaczyÒski wychodzi. WYSOCKI Tak, napijmy siÍ za nasze spotkanie. Rozlewa wino do kieliszkÛw, pij¹ w milczeniu, ktÛre nieznoúnie siÍ przed³uøa. KARSKA Och, Piotrze, bojÍ siÍ, øe mnie nie rozumiesz. Bo i jak ja ci siÍ w³aúciwie pokazujÍ? Postarza³a i zuboøa³a hrabina, ktÛra chce wyegzekwowaÊ obietnicÍ ma³øeÒstwa na dawnym wielbicielu! Albo inaczej: stara, egzaltowana wielbicielka narodowego bohatera, narzucaj¹ca mu siÍ ze swoj¹ osob¹ i fortunk¹! Straszne. WYSOCKI (cicho) Nie krzywdü siebie i mnie. Nie jesteú taka i†wiem o tym bardzo dobrze. KARSKA Nie jestem taka, ale taka siÍ pokazujÍ. Przecieø ty w³aúciwie niczego o mnie nie wiesz, Piotrze! MuszÍ ci teraz wszystko powiedzieÊ, muszÍ wyt³umaczyÊÖ Uwierz, ja nie chcÍ siÍ tob¹ opiekowaÊ, nie chcÍ spÍdzaÊ reszty øycia jako pielÍgniarka opatruj¹ca rany na ciele i duszy starego bohatera. Piotrze, mÛj PiotrzeÖ ja sama potrzebujÍ opieki! PrzychodzÍ do ciebie, bo nie mam juø niczego i nikogo ñ zosta³eú mi tylko ty! WYSOCKI (niskim g³osem) Ale ja teø nie mam juø niczego. Nie mam pieniÍdzy, nie mam si³, nie mam nawet nazwiska. Zabrano mi je, øeby po gazetach i kuryjerach wycieraÊ. Piotr Wysocki! ñ to nie jest nazwisko do salonÛw, w ktÛrych ty siÍ obracasz. To, øe øyjÍ jeszcze, jest niestosowne i w z³ym guúcie. Juø dawno powinienem by³ umrzeÊ. KARSKA Piotrze! Chwila milczenia. 77 Akt pierwszy WYSOCKI WiÍc czego chcesz, JÛzefo? KARSKA Piotrze, czy ty juø nic nie pamiÍtasz? (miÍkko) Przecieø mnie kocha³eú? WYSOCKI Tak. Znowu milcz¹. KARSKA PiotrzeÖ Ja siÍ bojÍÖ BojÍ siÍ tak bardzo, øe nie mogÍ d³uøej byÊ sama. I nie mogÍ d³uøej zostawaÊ tu ñ miÍdzy rotami øo³nierzy, sztyletnikami, tajnymi rz¹dami. MiÍdzy knutem a kos¹ stercz¹c¹ z lasu. WYSOCKI A wiÍc o to chodzi? O tÍ nieszczÍsn¹ rewolucjÍ? KARSKA Tak, o ni¹ teø, o tÍ nieszczÍsn¹ rewolucjÍ, to narodowe g³upstwo, ktÛrego rozmiarÛw znad Pilicy pewnie i nie widaÊ. Ale w WarszawieÖ w Warszawie nie moøna juø øyÊ. WYSOCKI (z nerwowym uúmiechem) Dlaczego? Przecieø øa³obÍ nosisz, podatek narodowy pewnie p³acisz, szarpie wieczorami drzesz. Czyø moøna wiÍcej od ciebie wymagaÊ? KARSKA Piotrze, mÛj drogi, ty niczego nie rozumiesz. WYSOCKI A to pewna! Znad Pilicy w koÒcu ma³o widaÊ! A†zreszt¹ nikt mnie o zdanie nie pyta³. KARSKA Wybacz mi te niezrÍczne s³owa, nie chcia³am ciÍ obraziÊ. Przecieø wiem, øe nie mieszkasz tu z w³asnej woli. WYSOCKI AtÖ nawet gdybym mieszka³ w WarszawieÖ A†chcia- ³em, chcia³em, nie przeczÍÖ cÛø by to zmieni³o? Razem z innymi dar³bym w³osy z g³owy, patrz¹c, jak sztubakÛw banda ca³y kraj we krwi chce utopiÊ. Co im siÍ zreszt¹ niechybnie uda. (pauza) Ale ty? CzegÛø ty moøesz siÍ baÊ? KARSKA Nie wiem, w³aúciwie sama nie wiem. Do matron nikt nie strzela, ale teø nikt je o zdanie nie pytaÖ Ja siÍ bojÍ, Piotrze, czegoú nieobliczalnego, czego nawet nie mogÍ sobie wyobraziÊ. Jestem úmiertelnie zmÍczona. Stanem wojennym, represjami, gor¹czkow¹ nerwowoúci¹ ulicy, wieúciami z lasu, ktÛre s¹ coraz gorsze i nigdy lepsze nie bÍd¹. Ci¹gle ktoú znika, ktoú musi siÍ ukrywaÊ albo zbiega do partyj. Boøe! Przecieø ci ch³opcy id¹ jakby na rzeü, bez broni, bez dowÛdcÛw, bez nadziei! Ty inaczej szed³eú na Arsena³, Piotrze! Inaczej, i na czele innych wojsk. Tyle mia³am ufnoúci w margrabim, chociaø, starucha, wiedzia³am, Wysocki 78 øe i to jest beznadziejne, jak wtedy, w Listopadzie, kiedy wszyscy wierzyliúmy w Ch³opickiego. Ale teø margrabia zap³aci³ nam za wiarÍ ñ brank¹! To beznadziejne, to bezsensowne i okrutne drÍczyÊ nadal siebie i narÛd. Ale nie ma wyjúcia. A jeúli jest ñ to jeszcze gorsze. Wiesz, na co wszyscy czekaj¹? Ca³a Warszawa, tajny rz¹d, nawet Konstanty, ten z lÍkiem i wstydem? Oni czekaj ¹ na wojnÍ! Czekaj¹, aø przyjdzie Napoleon i da im wolnoúÊ. Ale to juø nie ten Napoleon, nie ta wojna. I wolnoúÊ by³aby nie ta. Wszystko siÍ zmieni³o, Piotrze, ale ja juø nie potrafiÍ siÍ zmieniÊ. To juø nie moje powstanie, nie moje nadzieje. Czy teraz rozumiesz, øe naprawdÍ zosta³eú mi tylko ty? WYSOCKI I wspÛlna klÍska, ta sama od trzydziestu lat. KlÍska, ktÛrej i ja zawini³em? KARSKA O nie! Z tamtej klÍski p³ynͳa moralna si³a, ona nie zabi³a naszych nadziei. A terazÖ teraz nie zostanie juø nic. Spalona ziemia, koúcio³y spustoszone i carski czynownik w†polskim dworze nadanym za zas³ugi. Nie chcÍ tego ogl¹daÊ! Nie mogÍ. WYSOCKI (wzburzony) WiÍc myúlisz, øe jest aø tak üle? KARSKA Jest jeszcze gorzej! Dyktatura Langiewicza, jenera³a, w ktÛrego wierzy³o wielu ñ upad³a. On sam zabity albo w Galicji osadzony w twierdzy. Oddzia³y ledwo wyjd¹ w pole, od razu s¹ rozpraszane. Ta wojna nie ma øadnych szans, o czym od pocz¹tku wiadomo. A gdyby nawet i wygra³ narÛd ñ ktÛø jest na jego czele? Ludzie bez nazwiska, tajne rz¹dy przez m³odzikÛw z³oøone, jacyú sztyletnicy i czerwoni komuniúci, co chc¹ zbroiÊ ch³opstwo przeciw dworom. I ten straszny Mieros³awski, potwÛr i masonÖ WYSOCKI (przerywaj¹c jej gwa³townie) Bzdura! KARSKA Jak moøesz? WYSOCKI (³agodniej, choÊ z rozdraønieniem) Wybacz, nie chcia- ³em ciÍ obraziÊ. Masz racjÍ, ca³a ta rewolucja to szalone g³upstwo. Straszna cena niecierpliwoúci. Ale moøe oni maj¹ racjÍ? Moøe tak w³aúnie trzeba? Tego chyba chcia³ Maurycy, kiedy go zatrzyma³em w £azienkach i na kolanach b³aga³em, by nie szed³ ze Szko³¹ na dyktatoraÖ 79 Akt pierwszy KARSKA Mochnacki! Ten straszny klubista! PamiÍtam goÖ WYSOCKI (do siebie, przywo³uj¹c jakby odleg³e wspomnienia) Ale nie poszed³, zatrzyma³em go, a potemÖ ledwie sam nie po³oøy³ przed dyktatorem g³owy. A mnie Ch³opicki kaza³ aresztowaÊ. PamiÍtasz? W dzieÒ po naszym pierwszym spotkaniu w salonie twoich rodzicÛw? KARSKA W³aúnie dlatego øe wszystko pamiÍtam, chcÍ st¹d wyjechaÊ. Tu nigdy nie uwolnimy siÍ od przesz³oúci i lÍku o†przysz³oúÊ. (wstaje) Piotrze, ja juø zdecydowa³am ostatecznie. Maj¹tki, co po rodzicach zosta³y, sprzedane albo puszczone w†dzierøawÍ, dom w Warszawie pod opiek¹ kuzynÛw. Niewiele gotowizny zebra³am, ale do koÒca wystarczy. Juø niewiele lat przede mn¹. Wszystko w bankach paryskich albo listach zastawnych. (stanowczo) Najdalej za tydzieÒ wyjeødøam. Najpierw kolej¹ do Wiednia, potem dalej do Paryøa albo Italii. Za tydzieÒ. WYSOCKI I na zawszeÖ KARSKA Na zawsze. Nawet po úmierci wolÍ zostaÊ tam. (³agodnie) Piotrze, jedü ze mn¹Ö Juø wiem, øe paszport dostaniesz, nikt ci w tym wstrÍtu nie zrobi. To ÑwÛjtostwoî (rozgl¹- da siÍ niechÍtnie po salonie) w tydzieÒ sprzedasz, choÊby za trzy czwarte ceny. Nie bÍdziesz na moim utrzymaniu. Wysocki milczy. KARSKA (miÍkko) Piotrze, jedü ze mn¹Ö Wszystko urz¹dzÍ i†za³atwiÍ. W Wiedniu weümiemy úlub, bez rozg³osu i zbytecznej ceremonii, a potem uciekniemy jeszcze dalej. Musi byÊ gdzieú miejsce, w ktÛrym wreszcie bÍdzie moøna odpocz¹Ê. WYSOCKI (powtarza) Uciekniemy jeszcze dalejÖ KARSKA Och, tak! Wreszcie musia³o paúÊ to s³owo, bo i po cÛø je skrywaÊ pod innymi. Nawet jeúli uraøa twÛj rycerski honor. WYSOCKI (cicho) Nigdy nie ucieka³em, przed niczym. To jedno mogÍ mieÊ sobie za zas³ugÍ przed Bogiem i ludümi. KARSKA Zas³ug masz wiÍcej ñ powtarzam ñ i nikt ci ich nie odbierze! Nie ucieka³eú przed kulami, przed s¹dem i zes³aniem. Ale masz wreszcie prawo uciec przed sob¹! Przed tym pÛ³martwym bohaterem, ktÛrego nic juø tu nie czeka. Wysocki 80 Wysocki milczy, chce nalaÊ wina Karskiej, ale ta krÍci przecz¹co g³ow¹. Nalewa sobie, wypija, robi to jeszcze raz. WYSOCKI To za trudne dla mnie, JÛzefo. Pewnie masz racjÍ. MÛg³bym wyjechaÊ. Ods³uøy³em juø swoje i jakaú pensja mi siÍ naleøy. (úmieje siÍ) Ale chyba juø za pÛüno dla mnieÖ KARSKA Dlaczego? WYSOCKI ChcÍ zostaÊ tutaj, gdzie siÍ urodzi³em. Tutaj, gdzie zrobi³em swoj¹ rewolucjÍ. Losu nie zmieniÍ na lepszy, a tylko tu mam jeszcze obowi¹zkiÖ wobec Ojczyzny. KARSKA A ja? A czy wobec mnie nie masz øadnych obowi¹zkÛw? WYSOCKI O tym takøe pamiÍtam. Ale ja nie chcÍ uciekaÊ. Zw³aszcza dziú. KARSKA (porywczo) Dziú, kiedy jest nowa rewolucja? Tak? Aleø Piotrze, to nie jest twoja rewolucja i nie ty ponosisz za ni¹ odpowiedzialnoúÊ. WYSOCKI Wszyscy odpowiadamy przed narodem za los Ojczyzny, a przed Bogiem za w³asne postÍpki. KARSKA A wiÍc jestem wzgardzonaÖ MÛj narÛd na kolanach i z przygiÍtym karkiem, gotuj¹cy siÍ do kolejnej krwawej ³aüniÖ A ja ñ jak i on ñ id¹ca od klÍski do klÍski. Nikomu niepotrzebna i wzgardzona. WYSOCKI JÛzefo, wybacz. KARSKA (z rozpacz¹) Czy i ty chcesz przyst¹piÊ do tej przegranej sprawy? Wysocki milczy. KARSKA Czekasz dzisiaj na kogoú, czy tak? By³eú zdziwiony, kiedy mnie zobaczy³eú. WYSOCKI Czekam na przyjaciela Sybiraka. SpÛ³zes³aÒca. Wiesz, øe tacy ludzie pochopnie nie dzia³aj¹. (úmieje siÍ) Millenerami ich nazwanoÖ øe niby o tysi¹c lat odk³adaj¹ marzenie o niepodleg ³oúci. KARSKA (agresywnie) Po co on do ciebie przyjeødøa? WYSOCKI (wzruszaj¹c ramionami) Nie wiem. Wreszcie, i tak przyj¹Ê go muszÍ. Inaczej nie wypada. KARSKA Innych odprawia³eú, wiem od TabaczyÒskiej. 81 Akt pierwszy WYSOCKI To szczegÛlna sprawa. Giller chce mojej rady. KARSKA A ty od razu, ochoczo, bÍdziesz mu pomaga³. Przypomnia ³eú sobie, kim jesteú. WYSOCKI Takim proúbom siÍ nie odmawia. KARSKA (wstaj¹c, zdecydowanie) Dobrze. Mam z³e przeczucia, ale zostanÍ przy swoim. Jaka jest twoja ostateczna odpowiedü, Piotrze? WYSOCKI (wstaje rÛwnieø) Nie wiem, JÛzefino, po prostu nie wiem, co ci powiedzieÊ. KARSKA Za cztery dni bÍdÍ z powrotem, z paszportem dla ciebie i biletami. Zdecyduj siÍ. Skrzypienie drzwi, wchodzi TabaczyÒska. TABACZY—SKA Panie pu³kowniku, obiad gotowy. Czy moøna podaÊ? WYSOCKI (do Karskiej) Zostaniesz, oczywiúcie, na obiedzie? KARSKA Wybacz, jestem zbyt zgnÍbionaÖ PojadÍ juø lepiej. Milcz¹ oboje. TabaczyÒska znika i po chwili wraca z jednym tylko talerzem dymi¹cego kapuúniaku. Jest wyraünie usatysfakcjonowana obrotem sprawy. Stawia obiad na stole. Karska i†Wysocki stoj¹ naprzeciw siebie. Przed³uøaj¹ce siÍ milczenie. Wreszcie Karska wzdycha i podaje na poøegnanie rÍkÍ. Wysocki j¹ ca³uje. Karska zmierza do drzwi. Przystaje, spogl¹da na kapuúniak. KARSKA (z lekkim odcieniem impertynencji) Skromnie jadasz. Wysocki milczy. Karska wychodzi odprowadzana przez TabaczyÒskiego, ktÛry przez ca³y czas czeka³ w sieni. Turkot odjeødøaj ¹cego powozu. TabaczyÒscy wychodz¹. Wysocki siada do sto³u. Wolno zjada parÍ ³yøek strawy. WYSOCKI (wo³a) Andrzej! Wchodzi TabaczyÒski, z w³asnej inicjatywy zaczyna sprz¹taÊ ze sto³u. WYSOCKI To zostaw. (wskazuje wino) I przynieú wÛdki. TabaczyÒski stoi nieruchomo. WYSOCKI Rozumiesz? TabaczyÒski wychodzi. Wysocki zjada jeszcze parÍ ³yøek zupy, po czym odsuwa talerz. Wraca TabaczyÒski z butelk¹ wÛdki. Wysocki 82 WYSOCKI (wskazuj¹c na talerz) Zabierz to. (nalewa sobie wÛdki, wypija, raz i drugi) Czy steinkellerka juø zajecha³a? TABACZY—SKI Nie wiem, panie. Nie chodzi³em do rynku. Warszawska zawsze o drugiej przyjeødøa. WYSOCKI A teraz ktÛra? TABACZY—SKI Juø pewnie bÍdzie druga. WYSOCKI Jak przyjedzie ktoú z Warszawy ñ proú czekaÊ. WyjdÍ nied³ugo. (zabiera butelkÍ i wychodzi do sypialni) TabaczyÒski porz¹dkuje stÛ³. W progu staje jego øona. TABACZY—SKA (cicho) Przyjeødøa kto do niego? TABACZY—SKI A bo ja wiem? TABACZY—SKA Przecie rozmawia³ z tob¹. TABACZY—SKI Daj spokÛj, babo. Nawet jeúli kto przyjeødøa, to nie do ciebie, a do pu³kownika. TABACZY—SKA Milcza³byú, g³upi. S³ysza³eú, øe hrabina chce go zabraÊ za granicÍ? TABACZY—SKI To i co? TABACZY—SKA A to, øe wtedy wÛjtostwo bÍdzie sprzedane. A†my? Gdzie siÍ podziejemy? TabaczyÒski milczy. TABACZY—SKA To samoÖ jeúli do lasu pÛjdzie. TABACZY—SKI Kto? Pu³kownik? TABACZY—SKA A tak, takÖ TwÛj pu³kownik! TabaczyÒska bierze z r¹k mÍøa tacÍ z resztkami obiadu i zmierza w stronÍ kuchni. S³ychaÊ g³oúne pukanie do drzwi. TABACZY—SKA (sp³oszona) OtwÛrz ty. I s³uchajÖ (zatrzymuje siÍ) SprÛbuj pods³uchaÊ, o czym bÍd¹ mÛwili. TabaczyÒska wychodzi, jej m¹ø otwiera drzwi. Wchodz¹ Bobrowski i Giller. Rozbieraj¹ siÍ w sieni, s³ychaÊ odg³osy rozmowy. TabaczyÒski wprowadza goúci do salonu. TABACZY—SKI Pan pu³kownik prosi³ panÛw czekaÊ. Nied³ugo wyjdzie. Wychodzi, zamykaj¹c za sob¹ drzwi. Goúcie staj¹ niezdecydowanie na úrodku salonu. Bobrowski rozgl¹da siÍ ciekawie, Giller zaciera rÍce. GILLER CÛø, chyba si¹dziemy. 83 Akt pierwszy Pauza. BOBROWSKI WiÍc tu mieszka s³awny Wysocki? GILLER Tak, tu. W ma³ej Warce, w skromnym domu. Jeúli przyjmie nasz¹ propozycjÍ, bÍdzie to chyba rodzaj rekompensaty za wszystkie cierpienia, ktÛre przeszed³. BOBROWSKI (wzruszaj¹c ramionami) Albo ürÛd³o nowychÖ Milcz¹ przez chwilÍ. GILLER A droga jednak up³ynͳa spokojnie. Co, mia³em racjÍ, namawiaj¹c ciÍ do podrÛøy dyliøansem? Na kolei czÍsto sprawdzaj ¹ paszporty, a i twoja twarz jest znana po tej nieszczÍsnej krakowskiej demaskacji. BOBROWSKI (spokojnie, ale stanowczo) To nie moja dekonspiracja by³a nieszczÍúciem, a okolicznoúci, ktÛre do niej doprowadzi ³y. GILLER (z lekk¹ ironi¹) Czy ty zawsze bÍdziesz przedk³ada³ interes rewolucji nad swÛj w³asny? BOBROWSKI Nie jestem kupczykiem z Nalewek, ktÛry kilka geszeftÛw trzyma. Mam tylko jedn¹ racjÍ dla swego postÍpowania. GILLER (jak wyøej) A na imiÍ jej Polska! BOBROWSKI (zmÍczonym g³osem) Polska, wolnoúÊ, prawda, braterstwoÖ To s³owo ma wiele synonimÛw. GILLER I dlatego rÛøni tak rÛønie je rozumiej¹Ö (z wahaniem) Powiedz, ale tak prywatnieÖ Nie jesteúmy w koÒcu na posiedzeniu rz¹duÖ Czy naprawdÍ s¹dzisz, øe dyktatura Langiewicza i sojusz z bia³¹ Dyrekcj¹ by³yby nieszczÍúciem dla sprawy? BOBROWSKI Teraz mnie pytasz? Kiedy Langiewicz w twierdzy, a nasze swary prawie jawne? GILLER Sojusz mÛg³by zakoÒczyÊ swary. BOBROWSKI I powstanie. Znasz moj¹ opiniÍ, wiÍc skoÒczmy juø ten temat. GILLER Znam twoj¹ opiniÍ, ale jednakÖ jesteú tu ze mn¹. BOBROWSKI Och, bardziej jako podrÛønik, ktÛry chce uúcisn ¹Ê d³oÒ bohatera swojego dzieciÒstwa. Wiesz natomiast, iø projekt utworzenia jawnego rz¹du uwaøam za ma³o realny, a†w istocie i ma³o waøny. Ty wiÍc pertraktuj, ja bÍdÍ s³ucha³. Wysocki 84 GILLER Jak chcesz. Chociaø ñ powaga twojego nazwiska mog ³aby moøe wp³yn¹Ê na Wysockiego. BOBROWSKI Nie przesadzaj. Zreszt¹, wiÍcej zdzia³a twoja z†nim zaøy³oúÊ. No i ñ ty wracasz do Warszawy, a ja jadÍ dalej. GILLER W³aúnie! Czy ta podrÛø jest rzeczywiúcie konieczna? BOBROWSKI Nie mnie o tym s¹dziÊ. Zreszt¹ nie potrwa d³ugo. GILLER Twoja nieobecnoúÊ? BOBROWSKI Nie, moja podrÛø. GILLER Nie rozumiem? BOBROWSKI Ale proszÍ, nie mÛwmy i o tym. Upewniam ciÍ, øe jechaÊ muszÍ. Zreszt¹ i ty chyba wiesz dlaczego? GILLER (lekko zdenerwowany) Moøe siÍ czegoú domyúlam, ale jeøeli dosz³y ciÍ jakieú insynuacjeÖ BOBROWSKI (ostro) To co? Jesteú gotÛw daÊ mi satysfakcjÍ? ( gwa³townym ruchem zdziera z oczu okulary i zaczyna je wycieraÊ) Moøe i by³by to sposÛb na skoÒczenie swarÛw. GILLER (uspokajaj¹co) Stefanie, wiesz dobrze, øe zawsze lojalnie z†tob¹ pracowa³em, a jeúli rÛøniliúmy siÍ usposobieniem i pogl¹dami ñ s¹dümy siÍ wzajem z intencji, a historia niech os¹dza postÍpki. BOBROWSKI AtÖ za duøo na tÍ staruszkÍ historiÍ zwalamy. Byle podpity ziemianin, co wzi¹³ skrypt na balu u margrabiego, potem w domu oczami wywraca i przeraøonej kobiecie t³umaczy, øe historia go os¹dzi. A dla nas ñ historii nie ma. Jest tylko pamiÍÊ ludzka, a i tÍ wydrzeÊ moøna i zaciemniÊ. GILLER Ale przecieø my pamiÍtamy. Na przyk³ad Wysockiego. BOBROWSKI Nierychliwa to pamiÍÊ, co prawdaÖ ale powiedz w takim razie ñ kto mia³by pamiÍtaÊ nas: anonimowy rz¹d bez twarzy, rz¹d podziemny, wodzÛw-studentÛw bez nazwiska i†znaczenia? GILLER No, ty juø nazwisko masz. Nie jesteú anonimem. BOBROWSKI Wola³bym go nie mieÊ. Nigdy i wcale. Trzeba mieÊ na czole wypisane s³owo Ñludî, to bÍdzie najlepsze dla rz¹du nazwisko. Otwieraj¹ siÍ drzwi sypialni. Wychodzi Wysocki. Umyty, uczesany, ubrany staranniej niø w poprzedniej scenie, kiedy zjawi³ siÍ w salonie wstawszy z ³Ûøka. Giller i Bobrowski zrywaj¹ siÍ. 85 Akt pierwszy WYSOCKI AaaaÖ Agaton Giller! Mi³y goúÊ. Syberyjski druh. Mi³o pana powitaÊ. GILLER Jestem naprawdÍ zaszczycony, panie pu³kowniku, øe zgodzi³ siÍ pan nas przyj¹Ê. Wie pan, jak bliska jest nam wszystkim pamiÍÊ wielkiego paÒskiego czynuÖ Wreszcie przyznam od razu, øe przyjechaliúmy nie bez pewnej misji. WYSOCKI PomÛwimy i o tym. (patrzy pytaj¹co na Bobrowskiego) GILLER (poúpiesznie) Pozwoli pan sobie zaprezentowaÊ. Oto mÛj wybitny wspÛ³pracownik i szlachetny cz³owiekÖ (pl¹cze siÍ) BOBROWSKI PozwÛl, AgatonieÖ (do Wysockiego) I ja chcia³- bym z³oøyÊ panu swÛj ho³d. Jestem Stefan Bobrowski, cz³onek Centralnego Komitetu Narodowego, ktÛry urzÍduje obecnie jako Tymczasowy Rz¹d Narodowy. Zaskoczony Wysocki patrzy pytaj¹co na Gillera. GILLER (z wahaniem) No cÛø, nie ma powodu, by cokolwiek ukrywaÊ. I ja jestem cz³onkiem rz¹du. A Bobrowski, po nieszczÍsnej awanturze krakowskiej, jest rÛwnieø z nazwiska znany w³adzom. WYSOCKI (zdziwiony) PanÖ AgatonieÖ w rz¹dzie? Nie ukrywam, øe jestem zaskoczony. (pauza) Ale siadajcie, panowie. PozwÛlcie teø kieliszek wina. GILLER (siadaj¹c) Myúla³em, øe mÛj list pozwoli siÍ panu domyúleÊ prawdyÖ WYSOCKI (niechÍtnie) List? CÛø list? Øandarm kaødy mÛj list czyta, czynownik dla tajnej kancelarii przepisuje. Lepiej do mnie nie pisaÊ, panowie. Giller i Bobrowski wymieniaj¹ znacz¹ce spojrzenia. GILLER Ten list by³ przekazany nasz¹ w³asn¹ poczt¹. PowstaÒcz ¹, a tym samym tajn¹. WYSOCKI (pij¹c wino) Tajna poczta! Ho, ho! Wybaczcie mi, panowie, zdziwienie, ale cÛøÖ juø mi dzisiaj ktoú powiedzia³, øe z Warki niewiele widaÊ, a to pewna. GILLER (zmieszany) Z Warki widaÊ tyle samo co z Warszawy, panie pu³kowniku. (zamierzony frazes) Obraz zaleøy nie od perspektywy, lecz od patrz¹cego. Wysocki 86 WYSOCKI (jakby nie us³ysza³ poprzedzaj¹cej kwestii) Tajna poczta! Paradne! I cÛø jeszcze macie tajnego? Bo o sztyletnikach juø s³ysza³em. Skurcz niecierpliwoúci na twarzy Bobrowskiego, ktÛry po wstÍpnej prezentacji konsekwentnie milczy. GILLER Myúli pan zapewne o øandarmerii narodowej? WYSOCKI (ostro) Nie! MyúlÍ o skrytobÛjcach! Øandarma znam jednego ñ w carskim mundurze. A drugi mi niepotrzebny. BOBROWSKI (nie wytrzymuje) Ale potrzebny zdrajcom, sprzedawczykom i carskim szpiclom! WYSOCKI (do Gillera, konsekwentnie nie zwracaj¹c uwagi na Bobrowskiego) WiÍc chcecie walczyÊ z carem jego broni¹? GILLER Aleø panie pu³kowniku! Panie Piotrze! Broni¹ cara s¹ so³dackie roty! Branka! Cytadela i armaty! Czynownicy i syberyjskie kopalnie! Czyø panu muszÍ o tym mÛwiÊ? WYSOCKI I tajny ajent i sÍdzia zaprzaniecÖ GILLER Ich w³aúnie øandarmeria rozliczy. WYSOCKI Nie ich samych, ale ich øebra. I na to zgodziÊ siÍ nie mogÍ. GILLER WiÍc mamy pozostawiÊ im swobodÍ dzia³ania? Teraz? Kiedy rz¹d i ca³a organizacja dzia³aj¹ w ukryciu, polegaj¹c na dobrej woli obywateli? WYSOCKI Waszym grzechem jest w³aúnie wasze ukrycieÖ Trzeba by³o zdobyÊ WarszawÍ. BOBROWSKI (niemal ironicznie) Jak Wysocki w Listopadzie? GILLER (rÛwnoczeúnie) Aleø to by³o niemoøliwe! WYSOCKI (brutalnie) A wiÍc nie naleøa³o zaczynaÊ powstania! GILLER I pan tak mÛwi? Pan, pu³kowniku? Nie prÛbuj¹c nawet nas rozumieÊ? WYSOCKI Tak, ja! Ja, ktÛry zdoby³em WarszawÍ, kiedy juø sam prowadzi³em powstaÒcÛw. GILLER Aleø nie mia³ pan pewnoúci w powodzeniu sprawy? WYSOCKI Gdyby siÍ nie powiod³o, zap³aci³bym g³ow¹. GILLER My teø jesteúmy gotowi! WYSOCKI I dlatego chowacie siÍ w cieniu? Anonimem rz¹dzicie, pieczÍci¹? 87 Akt pierwszy GILLER Øe nie zawsze chowamy swoje twarze, niech dowodem bÍdzie nasza dzisiejsza u pana wizyta. BOBROWSKI To prÛøny spÛr. Powiedz raczej, Agatonie, pu³- kownikowi to, co jest spraw¹ bolesn¹, a dla nas szczegÛlnie przykr¹ ñ øe powstanie musia³o wybuchn¹Ê. W chwili, gdy margrabia og³osi³ brankÍ, kilka tysiÍcy dyslokowanej m³odzieøy ukrywa³o siÍ juø po lasach. By³oby zbrodni¹ prÛbowaÊ ich powstrzymaÊ. Nasz¹, ktÛrzyúmy to rozumieli, spraw¹, by³o uj¹Ê ster w swoje rÍce. WYSOCKI (szyderczo) A trzymacie chociaø ten ster mocno? GILLER (z westchnieniem) Myúli pan o ostatniej dyktaturze, o†zamachu Langiewicza i bia³ych? WYSOCKI (machaj¹c rÍk¹) AtÖ taki on dyktator, jak wy rz¹d. Nie, o nim mÛwiÊ nie mogÍ, bo i niewiele wiem o tej sprawie, ktÛra, jak widzÍ, sta³a siÍ juø g³oúna. Ale to wam powiem, øe nie wierzÍ we w³adzÍ, ktÛr¹ sprawuj¹ m³okosi, studenci i zapalona czeladü. Bobrowski wzrusza ramionami, ale milczy. WYSOCKI (do Gillera) MÛj panie Agatonie, byÊ moøe nie wolno by³o hamowaÊ spiskowych, ale ktÛø w istocie zrobi³ powstanie? Wy czy oni? OtÛø oni ñ gor¹czkowa m³odzieø, przez niewiele starszych rozgrzana, ktÛra wola³a iúÊ do lasu niø w†carskie so³daty. Ja ten bunt rozumiem. Ja i tÍ rozpacz rozumiem, ale b¹dümy szczerzyÖ m³odoúÊ to powstanie robi i m³odoúÊ siÍ w nim wypali. Dobra krew na marne pÛjdzie. A czemu? Bo nie ma przywÛdcÛw, planu, autorytetu. (ironicznie) Tak to przynajmniej z Warki widaÊ. GILLER Duøo tu prawdy, ale wszystko jeszcze byÊ moøe. A†i†autorytet jest przy rz¹dzie, gdy nast¹pi stanowcza chwila. Obecny tu pan Bobrowski nie waha³ siÍ nawet po³oøyÊ na szalÍ swojego nazwiska, gdy trzeba by³o zdemaskowaÊ krakowski spisek. Sam jeden ujawni³ bia³e machinacje i przywrÛci³ powagÍ rz¹du. BOBROWSKI (stanowczo) Nie nazywajcie zas³ug¹ tego, co p³ynÍ ³o z poczucia obowi¹zku czy nawet (wzrusza ramionami) zwyk³ej koniecznoúci. (wstaje) Ma pan racjÍ, pu³kowniku, rz¹d Wysocki 88 nie ma autorytetu, a o pe³nej w³adzy nie ma nawet mowy. Ale wierzÍ, øe ten autorytet i tÍ w³adzÍ moøemy zdobyÊ. Ofiarnoúci ¹ w polu i stanowczoúci¹ w radzie. A tego brakuje. Oddzia³y rozpraszaj¹ siÍ zaraz po przejúciu kordonu, choÊ przecieø ochoty do poúwiÍcenia nie brak. Za to bitwyÖ przenosz¹ siÍ do gabinetÛw i salonÛw. (milczy chwilÍ) Nie chcia³em o tym mÛwiÊ, panie pu³kowniku, ale czujÍ siÍ spowodowanyÖ GILLER (³agodz¹co) Nie brak intryg i swarÛw, to prawda. Biali wci¹ø siÍ oci¹gaj¹ z pe³nym akcesem do powstania, komisarze k³Ûc¹ siÍ miÍdzy sob¹, Mieros³awski j¹trzy. Straszne s¹ podzia- ³y naszego spo³eczeÒstwa, straszna przepaúÊ miÍdzy klasami. To nasz cel g³Ûwny, rz¹du i wojska ñ doprowadziÊ do zgody, do pojednania, zasypaÊ tÍ przepaúÊ. BOBROWSKI (groünie) Albo pog³ÍbiÊ j¹ jeszcze bardziej! WYSOCKI (wstaj¹c) O czym pan marzysz? O socyjalnej rewolucji? Bobrowski waha siÍ przez chwilÍ, ale rezygnuje z ostrej wymiany zdaÒ z gospodarzem; pauzÍ wykorzystuje Giller, znÛw prÛbuj ¹cy ³agodziÊ napiÍcie. GILLER (szybko) MyúlimyÖ wielu z nas... by iúÊ naprzÛd, nie ogl¹daj¹c siÍ na innych. Aø ziemiaÒstwo zostanie samo ze swoimi haniebnymi adresami do cara i margrabiego. Wysocki siada, wci¹ø jeszcze chmurny, po chwili siada rÛwnieø Bobrowski. GILLER (ci¹gnie) ChoÊ wtedy moøe wreszcie bÍdzie zgoda, bo i nic im innego nie zostanie. (mÛwi to juø bez przekonania) WYSOCKI Nie mÛwmy juø o tymÖ (nalewa wino do kieliszkÛw) Napijmy siÍ, panowie, jesteúcie moimi goúÊmi i chcÍ w†was uszanowaÊ wasze poúwiÍcenie. Pij¹ w milczeniu wino, Wysocki duszkiem, Bobrowski ma³ymi ³ykami. GILLER Panie pu³kowniku! WidzÍ teraz jasno, øe nie popiera pan powstania ñ przybyliúmy tu jednak z pewn¹ misj¹ i proszÍ, by pan nas wys³ucha³. Wysocki dolewa wina, Giller, speszony, milknie. WYSOCKI ProszÍ, panowie, jeszcze trochÍ wina. Kawy ni herbaty nie uøywam, wiÍc i wam podaÊ nie mogÍ. 89 Akt pierwszy GILLER (pij¹c mechanicznie wino) Panie pu³kowniku, jeszcze raz proszÍ o uwagÍ i pos³uchanieÖ WYSOCKI (gwa³townie) At, panie Agatonie, w czym ja ci mogÍ byÊ uøytecznym? Gdybym ciÍ nie zna³ jako Sybiraka, spÛ³zes ³aÒca i dobrego patriotÍÖ chyba bym was za drzwi wyrzuci³. Trudno bÍdzie o zgodÍ miÍdzy nami. Giller, speszony, milknie. BOBROWSKI (bardzo spokojnie) A gdybyúmy my nie znali pana jako Sybiraka, mÍczennika narodowej sprawy i twÛrcÍ Listopada, nie by³oby nas tutaj. WYSOCKI O! Znacznych person chyba wam nie brakuje. Tu margrabia, tam Zamoyski, Ûwdzie Mieros³awski ñ wszyscy tylko czekaj¹. BOBROWSKI (nadal bardzo spokojnie) Drwi pan ze mnie, a ja chcÍ przekonaÊ pana, øe dla tej szalonej m³odzieøy, ktÛra teraz po lasach krew przelewa, najwaøniejszy jest autorytet inny od politycznego ñ w³aúnie krwi przelewanej dla dobra Ojczyzny. Wysocki w milczeniu pije wino. BOBROWSKI (ci¹gnie) Jeúli wiÍc ich pan oskarøa, to i nasz¹ pamiÍÊ o panu. Jeúli StyczeÒ ma byÊ z³y, to i Listopad, ktÛry by³ pierwszy. WYSOCKI (wolno) I ja tak myúlÍ czasem. (pauza) Ale nie wam mnie s¹dziÊ i oceniaÊ. BOBROWSKI Ale wyúcie os¹dzali listopadowych genera³Ûw? Wysocki milczy. GILLER (znÛw obieraj¹c rolÍ mediatora) Waøniejsza od s¹dÛw i k³Ûtni jest pamiÍÊ o wspÛlnej ofierze. To ona nas ³¹czy! WYSOCKI (nie s³uchaj¹c Gillera, do Bobrowskiego) WiÍc mÛwi pan, øe oni, ci ch³opcy z lasÛwÖ pamiÍtaj¹Ö Listopad i tamt ¹ rewolucjÍÖ i mnie? BOBROWSKI Nie tylko pamiÍtaj¹Ö oni uczyli siÍ Ojczyzny na pana przyk³adzie. WYSOCKI (do siebie, zamyúlony) Jak ja na £ukasiÒskimÖ BOBROWSKI PamiÍÊ ofiary budzi narÛd i oøywia. Nawet klÍska rodzi owoce w nastÍpnych pokoleniach. I dlatego musimy s¹dziÊ i rozliczyÊ tych, ktÛrzy byli przed nami. (do Gillera) Twoje marzenie o zgodzie jest nierealne. Wysocki 90 Giller chce odpowiedzieÊ, ale przerywa mu Wysocki, ktÛry s³ucha ³ Bobrowskiego, lecz teraz odpowiada jakby na swÛj g³os wewnÍtrzny. WYSOCKI Czy wiecie, øe £ukasiÒski by³ wtedy, w Listopadzie, w Warszawie? Konstanty trzyma³ go skutego w Belwederze. I†ja, w³aúnie ja, powinienem by³ go ratowaÊ. Kiedy ca³a Warszawa fetowa³a zwyciÍstwo, kiedy mnie t³um na ramionach po ulicach obnosi³Ö jego Konstanty uwozi³ do RosjiÖ na d³ugie konanie w twierdzy. (ukrywa twarz w d³oniach) Bardzo, bardzo zgrzeszy³em. BOBROWSKI A myÖ jesteúmy dziú u pana. Nie zapomnieliúmy przez trzydzieúci lat Sybiru. WYSOCKI To i cÛø?Ö Nie jestem juø porucznikiem Wysockim. (do siebie) Boøe, czemu kaøesz mi powtarzaÊ wci¹ø te same rozmowy? BOBROWSKI Ale pan øyje, pu³kowniku! A my mamy prawo pana niepokoiÊ. WYSOCKI Czy dlategoÖ øe wtedyÖ w Listopadzie stan¹³em na czele spisku ñ mam juø do koÒca swoich dni iúÊ z podniesion ¹ szabl¹, krzycz¹c ÑPolska, Polskaî? Bobrowski i Giller milcz¹, Wysocki rozlewa wino. WYSOCKI (ci¹gnie) Milczycie, panowie? Nie chcÍ was zawstydzaÊ, aleÖ jestem juø stary. BOBROWSKI (brutalnie) Toteø nam nie m³ody Wysocki jest potrzebny, ale w³aúnie ñ stary! PodporucznikÛw mamy pe³ne lasy. Teraz niezbÍdni nam s¹ ludzie tacy jak pan, autorytety, jeúli kto woli. WYSOCKI (wstaj¹c z miejsca) DziÍki za szczeroúÊÖ BOBROWSKI (przerywa mu) Potrzebne nam autorytety, tak jak potrzebowaliúcie ich wy! RÛwnieø pan, klÍkaj¹cy przed Ch³opickim! Wysockim wstrz¹sa dreszcz, powoli siada. WYSOCKI WiÍc i o tym wiecie? (pauza) KlÍka³em teø przed MochnackimÖ by ratowaÊ Ch³opickiego. Bodajbym tego nie robi³. BOBROWSKI Ale my znamy wasze b³Ídy. 91 Akt pierwszy GILLER (gorliwie wpadaj¹c mu w s³owo) I nie powtÛrzymy ich. WYSOCKI WiÍc po cÛø wamÖ ja? GILLER RewolucjÍ zaczynaj¹ podporucznicy, ale wygraÊ j¹ mog¹ tylko genera³owie ñ ci, ktÛrych na czele postawi ca³y narÛd. Inaczej niø w Listopadzie. BOBROWSKI (do Gillera) Mylisz siÍ, tu nie idzie o genera³Ûw, lecz w³aúnie o narÛd. Tylko ci, ktÛrzy wywo³ali rewolucjÍ, maj¹ prawo i obowi¹zek ni¹ kierowaÊ. GILLER I mÛwisz to wobecÖ BOBROWSKI Tak, wobec pu³kownika, ktÛry lepiej niø ktokolwiek powinien mnie rozumieÊ. My musimy prowadziÊ walkÍ, ale oni ñ ci, co nas zarazili wolnoúci¹ ñ powinni j¹ poprzeÊ. GILLER Tyle jest brutalnoúci w twoich s³owach, øe zaczynam rozumieÊ obiekcje pu³kownika! BOBROWSKI Niczego nie da siÍ obroniÊ bez uøycia si³y. To nie ja jestem brutalny, tylko rewolucja. Tej wiedzy rÛwnieø zabrak ³o niegdyú podchor¹øym. Wysocki, ktÛry nie s³uchaj¹c wymiany zdaÒ miÍdzy Gillerem a†Bobrowskim, g³Íboko siÍ zamyúla ñ teraz, jakby na düwiÍk s³owa Ñpodchor¹øymî, düwiga siÍ z krzes³a szybkim ruchem. WYSOCKI WidzÍ, øe nie mam prawa oddalaÊ panÛw. Jestem wiÍc gotÛw wys³uchaÊ waszej misji. Pauza, Giller, nieco skonsternowany powag¹ Wysockiego, wstaje jednak uroczyúcie. GILLER (z wahaniem, potem coraz pewniej) Panie pu³kowniku! Imieniem Rz¹du Narodowego Polskiego, ktÛry oficjalnie tu reprezentujÍ, mam zaszczyt zaproponowaÊ panu pu³kownikowi wst¹pienie do s³uøby cywilnej Rz¹du i objÍcie funkcji jego Przewodnicz¹cego, rÛwnoznacznej z funkcj¹ Prezydenta Rzeczypospolitej. Wysocki, zdumiony i pomieszany, milczy. NiezrÍczna pauza, ktÛr¹ przerywa Giller. GILLER Porzucaj¹c funkcjÍ, dodam od siebie, iø jak najgorÍcej orÍdowa³em w sprawie paÒskiego udzia³u w Rz¹dzie, wokÛ³ ktÛrego ñ z panem na czele ñ moøe siÍ gorliwie skupiÊ znaczna czÍúÊ spo³eczeÒstwa. Wysocki 92 WYSOCKI (mÛwi powoli, bez pewnoúci, ale ze skupieniem) CÛøÖ dziÍkujÍ, panowieÖ wierzcie mi, øe jestem zaskoczony. Tak bardzo, øe s³Ûw dobraÊ trudno. Nigdy bym siÍ nie spodziewa ³Ö Myúla³em, øe komisarzem chcecie zrobiÊÖ partiÍ daÊ. (milknie, potem gwa³townie) Ale prezydentem? Nie, nie, panowie, tego przyj¹Ê nie mogÍ! To niemoøliwe. GILLER Pozwoli pan dodaÊ, øe wszystkie przeszkody s¹ do usuniÍcia. Zreszt¹ nie mÛwiliúmy jeszcze o szczegÛ³ach. WYSOCKI I lepiej nie mÛwmy o tym. DziÍkujÍ za szacunek, aleÖ Och, gdybyø to by³a tylko sprawa honoru, obowi¹zku ñ jak niegdyú! Ale terazÖ CÛø wam po mnie? Starym i niedo³ÍønymÖ GILLER (szybko) Przecieø nie chcemy, øeby siÍ pan tu³a³ po lasach. WYSOCKI Tam by jeszcze by³o dla mnie miejsce, o ñ zapewne! Ale w ruchu, ktÛrego nie znam, w rz¹dzie, ktÛrego dzia³aÒ nie pochwalam? GILLER Na jego czele! I z naszym wsparciem. WYSOCKI I ze sk³Ûconymi dzia³aczami, poúrÛd intryg i†oszczerstw, o ktÛrych Bobrowski mÛwi³? GILLER WierzÍ, iø pana autorytet uúmierzy swary! WYSOCKI Ba! Aleø rz¹d jest przecieø niejawny? I jeúli nawet wam wierz¹, to nie Bobrowskiemu, nie Gillerowi, ale pieczÍci. I cÛø za rÛønica, kto za ni¹ stoi ñ Giller czy Wysocki? GILLER I z tym w³aúnie chcemy skoÒczyÊ! Rz¹d zamierza siÍ ujawniÊ, dlatego rÛwnieø trzeba, by na jego czele sta³y osoby powszechnie znane. WYSOCKI UjawniÊ siÍ? Teraz? Kiedy nie moøemy byÊ pewni, czy juø rota po nas nie idzie? GILLER Teraz to niemoøliwe, zgoda. Ale gdy z pe³n¹ wiosn¹ partyzantka ruszy i oswobodzi kilka powiatÛw, przyjdzie czas na ujawnienie siÍ rz¹du i og³oszenie nowych uczestnikÛw. WYSOCKI To mrzonki, mÛj panie ! CÛø to bÍdzie za rz¹d na kilka powiatachÖ czy folwarkach! Kto go zechce s³uchaÊ? A†wreszcie ñ i to powodzenie oddzia³Ûw rzecz niepewna. Przecieø to øadna wojna, øadne powstanie. Ot, car po lasach poluje na dezer- 93 Akt pierwszy terÛw, to i ca³a kampania. Dla was kaøde sto karabinÛw cenniejsze niø malowany prezydent. BOBROWSKI A choÊby i malowany ñ cÛø st¹d? Nawet jeúli rz¹d nieprawdziwy, nasze marzenia i mrzonki? I wasz Listopad by³ malowany ñ sejm, narodowe wojsko, genera³owie i†sztabyÖ CÛø zosta³o? Krew i ³zy. Te same, co teraz siÍ lej¹. Oto prawda, fakt, ktÛrego trzymaÊ siÍ trzeba. WYSOCKI (wzburzony) I iúÊ na stracenie ñ z wasz¹ szczeniack¹ band¹? BOBROWSKI (spokojnie) My i tak nie moøemy juø siÍ cofn¹Ê. (wstaje) Niech pan wierzy, pu³kowniku, w mÛj g³Íboki szacunek. I z tym zostaÒmy, kaødy przy swoim. (k³ania siÍ) GILLER Aleø Stefanie, rozmowa nie skoÒczona. Co robisz? BOBROWSKI (do Gillera) Zrozumia³em, øe nie mamy prawa ø¹daÊ mnoøenia ofiary. Nie warto wracaÊ na SyberiÍ ñ za øadn ¹ cenÍ. WYSOCKI (z namys³em) Moøe teø nie wartoÖ z Syberii wracaÊ? Wy juø jesteúcie tacy inni, tacy dalecy. Ale pan, (spogl¹da na Bobrowskiego, ktÛry opada na krzes³o) pan mi siÍ nagle wyda ³eú podobny do nasÖ Ja tak samo szed³em na Arsena³Ö teø czu³em, jakby mi juø nic nie zosta³o. BOBROWSKI Niewola ñ øadna niewola ñ nie jest stanem przyrodzonym cz³owiekowi. Jeøeli powstanie jest samobÛjstwem, to p³askie bytowanie w pozorach wolnoúci ñ tylko jego odmian¹. WYSOCKI A jednak pan to przyznajesz ñ powstanie jest samobÛjstwem? GILLER (uprzedzaj¹c odpowiedü Bobrowskiego) CÛø znowu? Po³oøenie nasze jest ciÍøkie, ale roúnie nadzieja na pomoc Francji! Wojna moøe wybuchn¹Ê w kaødej chwili. Wojna europejska, zmieniaj¹ca porz¹dek Wiecznego Przymierza. Wysocki s³ucha z pewnym roztargnieniem. GILLER Za obydwoma kordonami aø wre. M³odzieø siÍ zbroi, przybywaj¹ dowÛdcy ñ juø wiosna moøe wszystko odmieniÊ. BOBROWSKI (wstaje, zaczyna przechadzaÊ siÍ) A w tym samym czasie nam, w naszej Kalwarii czy Warce, w³asny parobek g³owÍ utnie. Wysocki 94 WYSOCKI O czym pan mÛwi? BOBROWSKI O tym, øe nie pomoøe nam Napoleon ani Garibaldi, ani Czartoryski, jeúli nas w³asny lud zechce rozliczyÊ z†opiesza³oúci. GILLER (porywczo) Lud dostanie wolÍ i ziemiÍ, a na wschodzie ñ religiÍ, byle raz wreszcie zjednoczyÊ si³y. WYSOCKI (chowaj¹c twarz w d³oniach) WiÍc jednak mia³em racjÍ ñ to samobÛjstwo. WiÍc tego chcieliúcie? To ma byÊ lepsze niø niewola? Lud rabuj¹cy dwory i plebanie za carskim przyzwoleniem? BOBROWSKI (przerywa mu, zdejmuj¹c rÛwnoczeúnie okulary i†przecieraj¹c je nerwowym ruchem) Pan mnie pyta³, czy powstanie jest samobÛjstwem? Tak, teraz szanse s¹ juø niewielkie. Konstanty opanowa³ sytuacjÍ w pierwszym momencie, w styczniu. (koÒczy swÛj nerwowy spacer po pokoju, zatrzymuje siÍ przed Wysockim) Wojsko utrzyma³o garnizony, kontroluje drogi, rÛwnieø øelazne. Pozosta³ nam lasÖ a broni ma³o, ma³o amunicji, oficerÛw, czasem nawet ducha brak. (z gorycz¹) Bo i†dla kogo ma ten leúny øo³nierz walczyÊ? DwÛr mu niechÍtny, ch³opek psami szczuje i zapiera siÍ w komorze, a gdy wreszcie przejrz¹ ñ jeden i drugi, to ziemianin patrzy na funkcjÍ i zaraz zaczyna intrygi, a ch³opek, co siÍ do oddzia³u zg³osi³, odchodzi z kwitkiem, bo pu³kownikom rozkazy rz¹du broni¹ przyjmowaÊ wiejskiego rekruta! Rozkazy tego samego rz¹du, ktÛrego jestem cz³onkiem, a ktÛry pan malowanym nazwa³eú. I jaÖ ja przyznajÍ siÍ panu ñ nie widzÍ juø prawie szans, nie mam nadziei. WYSOCKI (z gorycz¹) Po cÛø wiÍc do mnie przychodzicie? BOBROWSKI Powtarzam ñ ci, ktÛrzy wywo³ali rewolucjÍ, musz¹ utrzymaÊ jej kierownictwo do koÒca. To wniosek wyci ¹gniÍty z waszych b³ÍdÛw. WYSOCKI (szyderczo) I cÛø wam z takich wnioskÛw p³ynie? BOBROWSKI Nauka. (do Gillera) Trzeba jednoczyÊ narÛd, ale narÛd to nie koterie i stronnictwa, to lud! Nie moøemy walczyÊ o wyzwolenie narodowe, pozostawiaj¹c jednoczeúnie trzy czwarte narodu w niewoli socyjalnej. 95 Akt pierwszy WYSOCKI PrzeklÍte niech bÍdzie takie powstanie, ktÛre narÛd dzieli! BOBROWSKI Aleø on juøÖ jest podzielony. Przegramy dzisiaj, ale moøe nasza klÍska otworzy uciúnionym oczy na wartoúci, dla ktÛrych przelewamy krew. PrzeklÍte to powstanie, racja, ale gdyby go nie by³oÖ juø widzÍ PolskÍ za lat dwieúcie ñ z†ch³opkiem modl¹cym siÍ po rosyjsku i czekaj¹cym chwili, by røn¹Ê jasnych panÛw PolakÛw, swoich ciemiÍøycieli. Ciemnych naj³atwiej otumaniÊÖ Powstanie zginie, moøe i pod ch³opskimi kosami, ale ten zbrodniarz straszny, ten jakiú Szela nowy, bÍdzie mia³ przed oczyma groby. Nie zapomni ich tak ³atwo, nie zapomni krwi przelanej za niegoÖ WYSOCKI (prycha) Albo przez niego! BOBROWSKI (zdenerwowany) A niechby juø raz, do diab³a! Jeúli juø my, szlachta, pogr¹øyliúmy OjczyznÍ w niewoli, jeúli od stu lat nie potrafimy wybiÊ siÍ na niepodleg³oúÊ, bo wiÍksza czÍúÊ spo³eczeÒstwa nas nienawidzi, to moøe nie mamy prawa ñ w ktÛre tak bardzo wierzymy ñ przewodziÊ reszcie? Moøe pora ust¹piÊ miejsca tym, ktÛrzy s¹ rÛwnieø prawdziwymi Polakami? Powtarzam ñ niechby nas ch³opstwo i wyrønÍ- ³o, jeúli przy okazji bÍdzie mia³o doúÊ si³y, by wyrøn¹Ê z kraju zaborcÛw! WYSOCKI (oburzony i przejÍty) Straszne rzeczy pan mÛwi! Pan ñ Polak i szlachcic, i katolik! BOBROWSKI Tak! Jestem Polakiem, jestem katolikiem i zgoda, niech bÍdzie ñ jestem szlachcicem. I w³aúnie dlatego mam szczegÛlny obowi¹zek bronienia prawdy bez wzglÍdu na to, jak jest ona nieprzyjemn¹ dla naszych hreczkosiejÛw, ktÛrzy dalej mili od w³asnego folwarku nie patrz¹. (bardzo zdenerwowany, zdejmuje okulary, wypija duszkiem wino, przeciera chusteczk ¹ czo³o) GILLER (nadspodziewanie twardo) Do twarzy ci z poz¹ weredyka, ale to, co nieomylnie bierzesz za prawdÍ, moøe byÊ twoj ¹ z kolei mrzonk¹. Hreczkosiej dalej mili nie patrzy, szlachcic siÍ powstania boi? A kimøe s¹ dowÛdcy wiÍkszych partyj? Kto finansuje zakupy broni? Kto na emigracjÍ poszed³ po Listopa- Wysocki 96 dzie? Kto na Sybir? Oto ñ armia hreczkosiejÛw! Kto by³ Koúciuszko, £ukasiÒski, kto jest Wysocki? ZnÛw twÛj szlachcic, ktÛremu prawa bytu odmawiasz! BOBROWSKI (zrezygnowany) Oczywiste s¹ zas³ugiÖ GILLER (prawie krzyczy) Jeszcze nie skoÒczy³em! A co masz po drugiej stronie, kogo wysuniesz przeciw nim? To ch³opstwo bierne, narodowoúci nieúwiadome, powolne kaødemu, kto je przekupiÊ umie? (Bobrowski chce znowu coú powiedzieÊ, Giller zdenerwowany jeszcze bardziej) Jeszcze nie skoÒczy³em! I ten sam twÛj ch³op, ktÛry mia³by wroga z kraju sam wyøen¹Ê, ten sam ch³opek, przez rÛønych poetomanÛw os³awiony, niech jeno trafi w carskie so³daty. Uch, jaki z niego øo³nierz siarczysty, jaki bezlitosny a wierny ñ kiedy si³Í poczuje. Chcesz im naprawdÍ pomÛc, chcesz rozwiaÊ te straszne ciemnoúci i øywio- ³y? Przecieø mia³eú program pozytywny? Trzeba by³o szkÛ³ki zak³adaÊ, rzemios³a uczyÊ, rolnej kultury. Ot, czytaÊ i pisaÊ choÊby. Ale nie powstanie. A jeúli juø powstanie ñ to bez nich, chociaø i dla nich. BOBROWSKI (juø spokojniejszy) SkoÒczy³eú? Oto powiem ci jedno ñ podzielony narÛd wygraÊ nie moøe. Ale nie moøe teø d³uøej trwaÊ. To musi pÍkn¹Ê, to musi siÍ zmieniÊ. Jeúli nasz bunt zakoÒczy siÍ tym tylko, øe przyspieszy spo³eczn¹ emancypacjÍ ludu ñ to juø bÍdzie to jakaú nadzieja dla Polski. WYSOCKI (krzyczy wskazuj¹c d³oni¹ na Bobrowskiego) Mochnacki! (³apie siÍ za g³owÍ) Ten upiÛr idzie za mn¹ od trzydziestu lat. Wraca, ci¹gle wraca. (podbiega do biurka, wyci¹ga z†szuflady butelkÍ wÛdki i szybko wypija kieliszek; nastÍpne kwestie wypowiada bardziej do siebie niø do swoich rozmÛwcÛw) Zgrzeszy ³em, ale chcia³em byÊ czysty. Przegra³em, choÊ mog³em zwyciÍøyÊÖ Wierzy³em, øe tak trzeba ñ odda³em w³adzÍ genera- ³om i patrzy³em potem bezradny, jak rozmieniaj¹ powstanie na drobne, k³Ûc¹ siÍ i boj¹. Mochnacki szala³, krzycza³, øe trzeba zbroiÊ lud Warszawy, og³osiÊ pospolite ruszenie, úcigaÊ Konstantego. Zatrzyma³em i jego, Maurycego. Na kolana przed nim pad³em, gdy chcia³ ze Szko³¹ iúÊ na dyktatora. Wszystko to samo, to samoÖ Car ten sam i Konstanty nawet, jego brat, 97 Akt pierwszy i ci wodzowie sk³Ûceni. (przytomnieje, ogl¹da siÍ na Bobrowskiego i Gillera, ktÛrzy zaøenowani milcz¹) I jaÖ nawet jaÖ jak wtedy, ci¹gle muszÍ wybieraÊ. A ty (zwraca siÍ do Bobrowskiego, jak gdyby widzia³ w nim Mochnackiego) ty wci¹ø przychodzisz do mnie, ale nie mÛwisz mi, co mam zrobiÊ. I czego ode mnie chcesz? (opada na krzes³o, chowaj¹c twarz w d³oniach) GILLER (po krÛtkiej pauzie podchodzi do Wysockiego, bierze go za ramiona) Panie pu³kowniku, panie PiotrzeÖ proszÍ siÍ uspokoiÊ. Zbytnio siÍ pan przej¹³ naszym sporem. Przecieø wszyscy ñ i Bobrowski, i pan, i ja ñ chcemy tego samego. WYSOCKI (ods³ania twarz) Wybaczcie mi panowie ten atak. BOBROWSKI (zaøenowany) To ja muszÍ prosiÊ pana o wybaczenie. Wszczynanie sporÛw ñ tu i teraz ñ by³o niestosowne i†obraüliwe dla pana. WYSOCKI (szybko) Nie, nie, nieÖ To dobrze, øe jesteúcie szczerzy. Teraz wiem o was wiÍcej. A moøe i o sobie. GILLER (po pauzie) MyúlÍ, øe powinniúmy teraz zostawiÊ pana samego. Niech pan wybaczy iÖ odpocznie. MyúlÍ, øe (patrzy pytaj¹co na Bobrowskiego) zdo³amy pana jeszcze odwiedziÊ. Wstaj¹ obaj, gotowi do poøegnania; Bobrowski z wyraün¹ ulg¹. WYSOCKI (z roztargnieniem, ale stanowczo) Nie, nieÖ teraz nie ma juø o tym mowy. Zatrzymam panÛw choÊby si³¹. (wstaje) Zreszt¹ ñ nie odpowiedzia³em na propozycjÍ Rz¹du. Wyraünie zbiera si³y, poprawia ubranie, w³osy, zaczyna siÍ krz¹taÊ wokÛ³ poczÍstunku; goúcie wci¹ø niezdecydowani ñ stoj¹, nie maj¹ jednak odwagi øegnaÊ siÍ w tej chwili; wreszcie powoli siadaj¹ ñ Giller z gestem rezygnacji, Bobrowski z oci¹ganiem. WYSOCKI (ustawiaj¹c na stole kieliszki) Musimy jeszcze czegoú siÍ napiÊÖ Zak¹siÊ teø trzeba. (wo³a) Andrzej!! GILLER ProszÍ sobie nie robiÊ subiekcji, panie pu³kowniku. WYSOCKI (macha rÍk¹) Za pÛünoÖ teraz juø musicie zostaÊ. Skrzypienie drzwi, wchodzi TabaczyÒska. Wysocki patrzy na ni¹ ze zdziwieniem. TABACZY—SKA (niegrzecznie) Andrzej na targ poszed³. PodaÊ czego? Wysocki 98 WYSOCKI (prawie przymilnie) NiechÖ proszÍ, niech TabaczyÒska jak¹ú zak¹skÍ obmyúli. Panowie z drogi, pewnie g³odni. TabaczyÒska wzrusza ramionami i bez s³owa wychodzi, burcz ¹c juø w progu ÑTu nie gospodaî. Zostawia uchylone drzwi od sieni. WYSOCKI Panowie prosiliúcie o wybaczenie ñ teraz ja proszÍ. ØyjÍ bardzo skromnieÖ to widaÊ. A przy tym samotnie. Bardzo mnie zdenerwowa³y dzisiejsze rozmowy. GILLER (wstaje) NaprawdÍ lepiej bÍdzie, jeúli pozwolimy panu odpocz¹ÊÖ WYSOCKI (przerywa mu) Aleø to dobrze, øeúcie przyjechali. W†samotnoúci cz³owiek pleúniejeÖ (rozlewa wÛdkÍ) Wchodzi TabaczyÒska, nios¹c na tacy skromn¹ wÍdlinÍ, trzy talerze, widelce. Wszystko to rozstawia ha³aúliwie na stole. TABACZY—SKA Do zjedzenia dajÍ, co jest, a øe niewiele jest, to juø pan pu³kownik musi wybaczyÊ. WYSOCKI Nic nie szkodzi, moja TabaczyÒska, dziÍkujÍ bardzo. TabaczyÒska bez s³owa wychodzi, znÛw zostawiaj¹c otwarte drzwi. WYSOCKI TaakÖ (pauza) No, napijmy siÍ. (w milczeniu wychylaj ¹ kieliszki; Wysocki tonem zwierzenia) Ten folwark, wiecie moøeÖ to ze sk³adek ziemiaÒskich. Tyle øe nie mia³em juø si³ sam obrabiaÊ. (usprawiedliwiaj¹co) Wzi¹³em to ma³øeÒstwo na wspÛln¹ kuchniÍÖ GILLER Folwarczek niebrzydki. (nieokreúlony gest rÍk¹) Ale nie tak powinno siÍ wyp³acaÊ spo³eczeÒstwo swoim bohaterom. Bobrowski wstaje, zamyka drzwi, wraca na swoje miejsce. WYSOCKI Nie mÛwmy juø raz o tym. Nie chcÍ tych rozmÛw powtarzaÊ. MÛwmy oÖ Mochnackim. To on mi siÍ przed chwil ¹ zwidzia³, kiedy pan (zwraca siÍ do Bobrowskiego) mÛwi³. BOBROWSKI Nie úmia³bym siÍ porÛwnywaÊ z Mochnackim, ale w istocie ñ jest mi bliski. Tyle øe to, co dla niego by³o radykalne, mnie wydaje siÍ nieuniknion¹ koniecznoúci¹. WYSOCKI Nie chcÍ, nie úmiem o tym myúleÊ. Zapewne masz pan racjÍ, aleÖ ja juø nie potrafiÍ siÍ przerobiÊ. Ja siÍ rodzi³em w innym stuleciu, w szlacheckim dworze JastrzÍbcÛw. åwiat 99 Akt pierwszy pokazywa³ mi siÍ okrutnym, ale prostym. Tu by³a Polska, narÛdÖ tam car, Rosjanin, úmiertelny wrÛg. Poúrodku by³o wojsko. My. To, co zrobi³em ñ dyktowa³o mi serce i honor. Nie by³o w tym sprzecznoúci, choÊ kierowa³em spiskiem i ³ama³em dawan¹ carowi przysiÍgÍ. Bo wyøszym by³o boskie prawo przywi ¹zania do Ojczyzny. I jednak ñ nie úmia³em podnieúÊ rÍki na Konstantego. A potem wiecieÖ ta wolnoúÊ, kiedy juø by³a, okaza³a siÍ trudniejsza czasem niø niewola. Za trudna na mÛj prostacki umys³. A Maurycy rozumia³ wszystkoÖ wiÍcej moøe niø wy teraz. GILLER Dziú wielu z nas siÍ na niego powo³uje. WYSOCKI Dziú! CÛø, dzisiaj wszystko jest inne. PiÍÊ lat juø mieszkam w Polsce ñ waszej Polsce ñ a ci¹gle jej nie rozumiem. To inny krajÖ jakichú biednych, wystraszonych ludzi, ktÛrzy siebie nawzajem bardziej siÍ lÍkaj¹ niø knuta i Sybiru. Ch³opem strasz¹ szlachtÍ, szlacht¹ ch³opÛw, Øydami mieszczan, wszystkich niemieckimi urzÍdnikami. A czynownicy ñ Polacy. A i sam margrabia ñ teø Polak przecieø. Nie brak³o i za naszych czasÛw JudaszÛw przedawczykÛw, powszechnie pogardzanych. Teraz ñ kaødy moøe byÊ tajnym ajentem, szpiclem, øandarmem przebranym. Carskim albo narodowym. Jak tu rz¹dem ñ choÊby i†ukrytym ñ kierowaÊ? Jak walczyÊ i przeciw komu? BOBROWSKI (gor¹co) O, nie uwierzy pan, pu³kowniku, jak ja to dobrze rozumiem. Chwilami chce siÍ nienawidziÊ tego spo- ³eczeÒstwa i jego ciemnoty, w ktÛrej siÍ nurza jak w wÛdce. I†juø sam nie wiem, kto jest bardziej ciemny ñ ten ch³op, o†ktÛrym s³usznie Agaton mÛwi³, czy ziemianin i mieszczuch modl ¹cy siÍ do Boga, by powstrzyma³ jakikolwiek ruch. I jeden, i†drugi nic nie wiedz¹, niczego nie chc¹ i nie rozumiej¹. Ci sami ludzie, co w patriotycznej egzaltacji, jakby siÍ wÛdki opiwszy, gotowi s¹ iúÊ procesj¹ prosto na lufy, potem w lesie uciekaj ¹ na huk pierwszego wystrza³uÖ Albo spiskuj¹, intryguj¹, donosz¹ nawet. (zdenerwowany) Ja juø czasem nie wiem, gdzie jest ta Polska i gdzie Polacy. UrzÍdnicy ruszczej¹, Galicjanie id¹ rÍka w rÍkÍ z Wiedniem, na Pomorzu, w KsiÍstwie ñ niemiecka kolonizacja. A Polacy wszÍdzie ñ od Londynu po Kam- Wysocki 100 czatkÍ. I wiÍcej ich moøe dziú, i lepiej myúl¹cych ñ w Paryøu albo Charkowie niø w Warszawie! (przez chwilÍ dyszy ciÍøko) I†kto dziú jeszcze w ogÛle Polak? WszÍdzie niemieckie nazwiska, wszÍdzie jacyú ludzie dziwni, nie wiedzieÊ sk¹d siÍ bior¹cy, czego chc¹cyÖ GILLER (z gorycz¹) Wybacz, ale w swych pasjach zapÍdzasz siÍ za daleko. (wstaje) Moøe i mnie powiesz, øem nie Polak, nie patriota ñ tylko dlatego, øe nazywam siÍ z francuska, a ty jesteú ze starej szlachty? Moøe nie jest Polakiem Szwarce, Awejde? WYSOCKI RacjaÖ (do Bobrowskiego) To nie argumenta, mÛj panie. Toø Niemcem, jeúli chcesz, by³ i czcigodny Lelewel. GILLER Gdzie Polak, pytasz? Prawda, øe trudno go znaleüÊ, kiedy taki jenera³ Gerstenzweig, twardy, policyjny ³eb ñ inna rzecz, øe go sobie z pistoletu rozwali³, co by³o s³uszn¹ kar¹ boø¹, ten Gerstenzweig ñ to wnuk MadaliÒskiego, narodowego bohatera! A znÛw inny wnuk, pu³kownik Hauke-Bossak*, úwietnie sobie w partii poczynaj¹cy, toÖ niedawny cesarski adiutant, z najgorszych zruszczonych HaukÛw. Ot, z tej samej litewskiej szlachty masz ñ tu Sierakowski, tam oberpolicmajster Pi³sudski, co naszych goni. Wybaczcie, panowie, rozgniewa ³em siÍ, ale teø twoje, Stefanie, skrajnoúci, do øywego mi dopiek³y. BOBROWSKI (cicho) Wybacz, nadto siÍ unios³em. GILLER Nie ma juø o czym mÛwiÊ. Ale ta nasza k³Ûtnia to najlepszy znak, øe trzeba zaniechaÊ dysput. (zwraca siÍ do Wysockiego) Przy okazji uraczyliúmy pu³kownika spor¹ iloúci¹ informacji, przed ktÛrymi wczeúniej siÍ broni³. WYSOCKI (przygnÍbiony) A juø siÍ nie broniÖ Nie przekonaliúcie mnie, panowie, ani do swej sprawy, ani do waszego rz¹- duÖ Ba! Jeúli jego posiedzenia s¹ naszemu dzisiejszemu podobne, to nie chcia³bym nawet s³yszeÊ o nich! (pauza) A†jednak juø siÍ nie broniÍ. ToÊ, gdyby nas obu aresztem Ch³opicki nie pogodzi³, pewnie byúmy siÍ z Maurycym tak jak wy za g³owy * Pozwalam sobie w tym miejscu úwiadomie na nieúcis³oúÊ ñ w rzeczywistoúci Hauke-Bossak przyst¹pi³ do powstania dopiero we wrzeúniu 1863 roku. 101 Akt pierwszy brali. Im d³uøej was s³ucham, tym bardziej mi to wszystko niemi ³e, ale w³aúnie dlategoÖ dla tej Polski, ktÛr¹ tak dobrze pamiÍtamÖ czujÍ, øe nie mogÍ udzia³u w waszej sprawie odmawiaÊ. GILLER W sprawie narodowej, panie pu³kowniku, bo kaødy z†nas, proszÍ wierzyÊ, OjczyznÍ ma przede wszystkim na wzglÍdzie. WYSOCKI Ba, w to wierzÍÖ Ale jak¹? Jaka ma byÊ ta Ojczyzna. Bo dla mnie zawsze by³a jedna. Innej nie rozumiem. CiÍøkie milczenie. BOBROWSKI ÑSzli krzycz¹c: ´Polska! Polska!ªîÖ jak wy, panie Wysocki, jak my terazÖ Wysocki w milczeniu, powaønie, k³oni g³owÍ. BOBROWSKI ÑÖ ñ wtem jednego razu Chc¹c krzyczeÊ zapomnieli na ustach wyrazu; Pewni jednak, øe Pan BÛg do synÛw siÍ przyzna, Szli dalej krzycz¹c: ´Boøe! ojczyzna! ojczyznaª. Wtem BÛg z Mojøeszowego pokaza³ siÍ krzaka, Spojrza³ na te krzycz¹ce i zapyta³: ´Jaka?ªî. Milczenie. Wysocki przez chwilÍ porusza ustami, jakby przepowiada ³ ostatnie strofy wiersza; potem nalewa wÛdkÍ. BOBROWSKI To S³owacki. A wiersz sprzed piÍtnastu lat. WYSOCKI (wychylaj¹c kieliszek) I my swoich poetÛw przepowiadaliúmy. BOBROWSKI Tych samych. WYSOCKI Tym lepiejÖ (energicznie) Niech wiÍc poeci dylemata rozstrzygaj¹. Dla mnie narodowa sprawa jest zawsze jedna. (wstaje, do Gillera) MÛj panie Agatonie, przyjmujÍ twoj¹ propozycjÍ i jestem gotÛw wrÛciÊÖ na s³uøbÍ. GILLER (wstaj¹c rÛwnieø) Bardzo siÍ cieszÍÖ WYSOCKI (przerywa) Ale nie ma oczywiúcie mowy o rz¹dzie. Dajcie mi partiÍ albo komisarstwo ñ zgoda. Do niczego innego juø siÍ nie nadajÍ. BOBROWSKI (uprzedzaj¹c Gillera) BÍdÍ szczery, panie pu³kownikuÖ Nie jestem wcale zwolennikiem tworzenia jawnego rz¹- du. To rzecz trudna, a efekt niepewny. A jednak powiadam Wysocki 102 z†przekonaniem, øe powinien pan wejúÊ w sk³ad rz¹du! W³aúnie pan, sam siebie obwiniaj¹cy o niezrozumienie dla naszych spraw. Pan ze swoj¹ pamiÍci¹ innej Polski i innego øo³nierza. Kto wie, moøe mnie nied³ugo zabraknie, a przy panuÖ przy pana obecnoúci, moøe choÊ k³amaÊ niektÛrym bÍdzie trudniej. WYSOCKI (zdumiony) DlaczegÛø ma pana brakn¹Ê? BOBROWSKI A dlaczego Ch³opicki Mochnackiego úciga³? Oto i ca³a odpowiedü. Jeúli mnie carski øandarm nie pochwyci, kto wie, czy rodacy nie przyúl¹ w³asnego? Ale dosyÊ o tym. Czy pan siÍ decyduje, panie pu³kowniku? WYSOCKI (nerwowo) Nie, nieÖ to niepodobna. Ja w Warszawie, do ktÛrej wjazd jest mi surowo wzbroniony? Z fa³szywym paszportem? Nie potrafiÍ, nie umiem. GILLER ProszÍ pamiÍtaÊ, øe rz¹d ma siÍ wkrÛtce ujawniÊ. A ñ jeúli nie uda siÍ w ci¹gu paru miesiÍcy wyswobodziÊ choÊ kawa³ka kraju ñ rz¹d moøe dzia³aÊ na emigracji. Najlepiej w Szwajcarii. Oczywiúcie, na miejscu musi pozostaÊ jakiú Wydzia³ Wykonawczy, ktÛry tajemnie bÍdzie kierowa³ ca³¹ robot¹. Ale prezydent i†sekretarz mog¹ rezydowaÊ za granic¹, reprezentuj¹c nas wobec Europy i kontrasygnuj¹c waøniejsze decyzje w oczekiwaniu na rych³y powrÛt. BOBROWSKI (niecierpliwie, ale cicho) Nie o to mi chodzi³o. WYSOCKI (zamyúlony) To gdy ja chcÍ do lasu, on mnie za granicÍÖ (úmieje siÍ) Ha, haÖ to paradneÖ czy wiecie, panowie, øe to juø druga dzisiaj propozycja wyjazdu? WidaÊ naprawdÍ nie jestem juø tu potrzebny. (do siebie) Wszyscy chc¹, øebym wyjeødøa³, albo uciekaj¹c od powstania, albo wywoø¹c je ze sob¹. Ha, haÖ GILLER (stanowczo) Jest pan bardzo potrzebnyÖ rewolucji. Ale tu, w kraju, moøliwoúci dzia³ania s¹ rzeczywiúcie skromne. Jest pan zbyt znany, by pojawiÊ siÍ w Warszawie, a do partii iúÊ ñ i zgin¹ÊÖ zawsze bÍdzie pora. Prawdziwie wielkie us³ugi odda³by pan nam w Szwajcarii. WYSOCKI (do siebie) SamÖ W SzwajcariiÖ Z jakimú sekretarzem. (otrz¹sa siÍ) Wiecie, panowie, øe ja nigdy nie wyjeødøa³emÖ na ZachÛd. (úmieje siÍ) No, WschÛd znam dobrzeÖ rzecz jasna. 103 Akt pierwszy Milczenie. Bobrowski, sprawdziwszy godzinÍ, wstaje. BOBROWSKI Wybaczy pan, pu³kowniku, ale muszÍ pana poøegnaÊ. Agaton bÍdzie wraca³ do Warszawy, ale ja mam zamÛwiony powÛz w przeciwn¹ stronÍ. Czas na mnie. WYSOCKI (przytomniej¹c) Opuszcza pan nasÖ I dok¹d? BOBROWSKI Jeszcze raz proszÍ o wybaczenie, tym bardziej øe nie mogÍ zdradziÊ celu podrÛøy. Giller jest pe³nomocnym przedstawicielem rz¹du, wiÍc jemu powie pan o swojej decyzji. (wyci ¹ga d³oÒ do Wysockiego) WYSOCKI (przytrzymuj¹c jego d³oÒ) DziÍkujÍ. Niech pan mnie wspomni kiedy, gdy pan siÍgnie mego wieku. (do Gillera, konkretnie) CÛø, myúlÍ, øe znam w pe³ni wasz¹ propozycjÍ. Nie mogÍ teraz udzieliÊ stanowczej odpowiedzi. Czy zgodzi siÍ pan przyjechaÊ, Agatonie, za dni kilka? MuszÍ wszystko rozwaøyÊ, przemyúleÊ. GILLER (k³aniaj¹c siÍ) Oczywiúcie! WYSOCKI A wiÍc zgoda. UmÛwmy siÍÖ powiedzmy za cztery dni ñ czternastego kwietnia. Juø mam jedn¹ wizytÍ w tym czasie umÛwion¹. GILLER PrzybÍdÍ o tej porze co dzisiaj. (Wysocki podaje mu rÍkÍ, po czym zwraca siÍ do Bobrowskiego) WYSOCKI Pana teø proszÍ, bardzo serdecznie. BOBROWSKI DziÍkujÍ, ale obawiam siÍÖ øe to niemoøliwe. Chwila milczenia. Giller odwraca siÍ i wychodzi, za nim Bobrowski. Wysocki odprowadza ich do drzwi. W sieni pojawia siÍ TabaczyÒski ñ podaje goúciom okrycia. GILLER (w progu) ProszÍ wybaczyÊ, jeúli pana urazi³em. I proszÍ pamiÍtaÊ, jak bardzo na pana liczÍ. (nieúwiadomie uøywa liczby pojedynczej) WYSOCKI PamiÍtamÖ o jednym i o drugim. Giller z Bobrowskim wychodz¹. Wysocki szybkim krokiem wraca do salonu. Staje na úrodku, zamyúlony. W progu pojawia siÍ TabaczyÒska, chce coú powiedzieÊ, ale Wysocki ñ nie widz¹c jej ñ bierze ze sto³u butelkÍ i znika w sypialni. TabaczyÒska ze z³oúci ¹ wzrusza ramionami. Kurtyna Akt 2 To samo miejsce, scenografia bez zmian. Wczesne popo³udnie 14†kwietnia 1863 roku. Wysocki w porannym stroju, ktÛrego nie zd¹øy juø zmieniÊ do koÒca aktu, koÒczy posi³ek sk³adaj¹cy siÍ z talerza kaszy i kubka mleka. Obok niego siedzi Tomasz LiciÒski, zamoøny ziemianin, dawny przyjaciel i podkomendny Wysockiego. WYSOCKI (niecierpliwie) Andrzej! Andrzej! LICI—SKI (niepewnie) CieszÍ siÍ, znajduj¹c ciÍ w dobrym zdrowiuÖ WYSOCKI A co? Ha, dziad ze mnie, ale twardy. No, gdzieø siÍ ten Andrzej podziewa? LICI—SKI Si³y ci nie brak, to wiem, ale i na duchu wydajesz siÍ byÊ pokrzepionym. WYSOCKI To chyba dobrze przecieø? LICI—SKI Tak, aleÖ (urywa na wejúcie TabaczyÒskiego, ktÛry zatrzymuje siÍ w progu) WYSOCKI Zabierz to. (wskazuje na resztki posi³ku; do LiciÒskiego) WiÍc niczego nie moøna ci podaÊ? LICI—SKI (szybko) Nie, nie, dziÍkujÍÖ (czeka na wyjúcie TabaczyÒskiego) CieszÍ siÍ, øe ciÍ znajdujÍ pe³nym energii, ale sam tego o sobie, niestety, powiedzieÊ nie mogÍ. (zniøa g³os) Jestem przeraøony tym, co siÍ dzieje. Partii ci¹gle przybywa, krew siÍ leje, a to przecieø samobÛjstwo. WYSOCKI (z niechÍci¹) At ñ przesadzasz. Nie mÛwi³byú tak w†Listopadzie. LICI—SKI W Listopadzie by³em m³ody, zgodaÖ Ale przecieø wiedzia³em, co robiÍÖ WYSOCKI Oni teø wiedz¹, ci z partyj, zapewniam ciÍ! LICI—SKI (krÍc¹c g³ow¹) Nie wiem, sk¹d w tobie takie przekonanie. Zreszt¹ ñ oto nie ich siÍ bojÍ, tych m³odzikÛw, tylko Wysocki 106 mojego w³asnego kmiotka! (prawie szeptem) I tego, do czego moøe go popchn¹Ê imperator. WYSOCKI (z niechÍci¹) Przesadzasz, mÛj Tomaszu, juø ty by³eú zawsze dla swoich ludzi jak ojciec. LICI—SKI (ze smutkiem) Ale oni nie chc¹ byÊ synamiÖ (urywa gwa³townie widz¹c wchodz¹cego TabaczyÒskiego) WYSOCKI (niecierpliwie) Czego jeszcze? TABACZY—SKI Bo toÖ przepraszam, panie pu³kowniku, ale dopiero teraz mi Julia powiedzia³a, øe z rana pani hrabina przyjeødøa ³a. WYSOCKI (øywo) Hrabina? Pani Karska? Czemuú mnie nie zbudzi³, niedo³Ígo? TABACZY—SKI Kiedy nie mog³em, bo do kupcÛw chodzi³em. Julia ino z pani¹ hrabin¹ rozmawia³a. WYSOCKI I cÛø pani hrabina mÛwi³a? Czemu nie poczeka³a? TABACZY—SKI To ja juø nie wiem, panie pu³kowniku. WYSOCKI WiÍc na co czekasz ñ wo³aj øonÍ! TABACZY—SKI Kiedy posz³a bydlÍciu zadaÊÖ Jak wrÛci, powiem. (wychodzi) WYSOCKI Widzisz, jak los mnie pokara³Ö Tymi kurami, folwarczkiem, pyskat¹ gospodyni¹Ö (macha rÍk¹) LICI—SKI (z oøywieniem) Ale przecieø szykuje siÍ jakaú odmiana. Przyjeødøa³a KarskaÖ WiÍc to prawda, co mÛwi¹, øe macie siÍ pobraÊ? (Wysocki pochmurnieje, LiciÒski szybko) To wspania³a kobieta, wierz mi! Bardzo dobrze zrobisz, jeúli z ni¹ wyjedziesz. Tu juø nie ma na co czekaÊ. WYSOCKI (szyderczo) WiÍc mia³bym wzi¹Ê úlub po to, øeby st¹d uciec? LICI—SKI (przestraszony) Aleø nie to mia³em na myúli. WYSOCKI (przerywa mu) Mniejsza z tym, coú sobie umyúli³. Ale sk¹d w³aúciwie twoja pewnoúÊ, øe mam siÍ øeniÊ? LICI—SKI (niepewnie) WszÍdzie o tym mÛwi¹ ñ w Warszawie, tu po dworachÖ PonoÊ paszport na twoje imiÍ juø wystawiony? I†szukasz kupca na wÛjtostwo? ChÍtnie ci pomogÍ, u³atwiÍÖ Zreszt¹ wystarczy twoja plenipotencjaÖ i moøesz jechaÊ. (Wysocki zasÍpia siÍ coraz widoczniej; LiciÒski konfi- 107 Akt drugi dencjonalnie) MÛwi¹ w Warszawie, øe sam margrabia siÍ z†tego ma³øeÒstwa cieszy. Boj¹ siÍ ciebie, Piotrze! Ö A znÛw inni powiadaj¹, øe ten úlub to tylko kamuflaø i jeúli wyjedziesz, to z misj¹ od rz¹du. WYSOCKI ( gwa³townie) DoúÊ tego! Ja sam nic jeszcze nie wiem, nic nie postanowi³em, ale to widzÍ, juø mi i tak role rozdaj¹, aktora chc¹ ze mnie zrobiÊ! LICI—SKI Tak nie mÛw, proszÍ. Karskiej na tobie zaleøy, a inni, ot ñ z øyczliwoúci, ciekawoúciÖ WYSOCKI W moje øycie nieproszeni w³aø¹? O to ci idzie? LICI—SKI MÛj Piotrze, wiesz, øe od czasÛw spisku nie masz wierniejszego ode mnie przyjacielaÖ PozwÛl sobie doradziÊ. WYSOCKI I cÛø mi zaproponujesz? LICI—SKI Wyjeødøaj st¹d, Piotrze, jak najszybciej. Jeúli nadarza siÍ okazja, by przerwaÊÖ cÛø, nie mogÍ tego nazwaÊ inaczejÖ odmieniÊ tÍ (szuka s³owa) skromn¹ kondycjÍ, w jak¹ popad³eú, to nie ma siÍ nad czym zastanawiaÊ. WYSOCKI OtÛø jest! Czy myúlisz, øe juø niczego w úwiecie nie ma poza jakimú Paryøem albo dostatkiem wzglÍdnym i doøywotnim? Czy mogÍ dziú, w tak rozpaczliwej chwili, myúleÊ o†tym, jak swÛj los poprawiÊ? Wstyd mi tego s³uchaÊ nawet. LICI—SKI (z zaøenowaniem) Przepraszam, nie chcia³em ciÍ obraziÊ ñ chcÍ tylko twego dobra i spokoju, wierz mi! WYSOCKI Ba! ñ wierzÍÖ Ale czy ktokolwiek z was pomyúla³, øe ja mogÍ nie chcieÊ spokoju? Skrzypienie drzwi, wchodzi TabaczyÒska, wycieraj¹c w brudny fartuch paruj¹ce rÍce. TABACZY—SKA Jestem, jak pan chcia³Ö WYSOCKI Niech mi TabaczyÒska powie, jak to by³o, kiedy pani hrabina przyjecha³a. TABACZY—SKA No, a jakbyÖ zwyczajnie. Pan pu³kownik jeszcze spa³, to i pani hrabina nie by³a kontenta. Posta³a, posta³a, budziÊ nie kaza³a. I posz³a. Jeszcze siÍ mnie wypyta³a o gospodarkÍ. Niby o wÛjtostwo. Jak idzie, ile zysku daje. Jakby by³ jaki zyskÖ WYSOCKI (niecierpliwie) Nic wiÍcej nie mÛwi³a? Wysocki 108 TABACZY—SKA A jakøeby!Ö Øe pod wieczÛr wrÛci. Do ksiÍdza proboszcza Wronikowskiego tera pojecha³a. WYSOCKI (do siebie) A wiÍc wrÛci. TABACZY—SKA (ironicznie) Oooo, teø by mia³a nie wrÛciÊ. Juø ona swoj¹ drogÍ zna. WYSOCKI (stanowczo) DziÍkujÍ TabaczyÒskiejÖ TABACZY—SKA Kiedy bo jaÖ jeszcze chcia³am spytaÊ pana pu³kownikaÖ WYSOCKI S³ucham? TABACZY—SKA Ö wedle maj¹tku. Znaczy siÍ ñ wÛjtostwa. Bo jak ma byÊ sprzedane, to przecie i o nas trzeba pamiÍtaÊ. WYSOCKI A ktÛø powiedzia³, øe ma byÊ sprzedane? TABACZY—SKA Juø ja swoje wiem! Nie na darmo taÖ przyjeødøa. Za nasz¹ krzywd¹ wszystko siÍ dzieje! A nie na to siÍ w†wys³ugi godzi³am, øeby tera o dziadowskim chlebie pÛjúÊ! LICI—SKI (wzburzony) Moja TabaczyÒska! OpamiÍtajcie siÍ, kobieto. Wspomnij, do kogo mÛwisz! Pan pu³kownik ciÍ karmi, a ja ciÍ tu godzi³em. I nie do pos³ug, tylko do opieki nad panem Wysockim. TABACZY—SKA Opieki to od nas nie brak, jaúnie panie, ale i†o†sobie musimy przecie pamiÍtaÊ. A pan pu³kownik o siebie samego zadbaÊ nie potrafi, to gdzieby o nas mia³ staranieÖ LICI—SKI Aleø opamiÍtaj siÍ, kobieto! Przecieø to twÛj gospodarz! TABACZY—SKA (porywczo) Tak samo pan pu³kownik nie by³ tu dziedzicem jak i my. Takøe samo z ³askawego chleba øyjemy. LICI—SKI (zdenerwowany) Idü precz, niewdziÍczna kobieto! Obraøasz i mnie, i swojego gospodarza. TABACZY—SKA A pÛjdÍ, pÛjdÍ, nie trza na mnie krzyczeÊ. Ale niech to jaúnie pan zakonotuje (groünie) øe i o nas trza pamiÍtaÊ! (wychodzi) LICI—SKI (wzburzony) I jakøe moøesz to znosiÊ, Piotrze? TÍ obmierz³¹ babÍ iÖ ca³e swoje obecne po³oøenie? WYSOCKI Jestem wystudzony mrozami PÛ³nocy. A jeúli idzie o moje po³oøenieÖ cÛø, ta baba mia³a racjÍ ñ tak samo jak i†ona øyjÍ z ³askawego chleba. (LiciÒski chce mu przerwaÊ, ale 109 Akt drugi Wysocki nie pozwala, podnosz¹c g³os) Ty wiesz o tym najlepiej, bo gdyby nie twoje, i innych, ruble, nie mia³bym nawet i tego maj¹teczku! LICI—SKI (przygnÍbiony) Przecieø to nie by³a ja³muøna. WYSOCKI Wiem o tym. Ale wy nie wiecie, øe Wysocki jeszcze nie trup, jeszcze nie dziad, co z ³aski øyje. Nie dla mnie Wiednie i Paryøe, ale moøe i z tej Warki raz wreszcie siÍ wyrwÍ! LICI—SKI Gdybyú tylko raz wreszcie zechcia³. WYSOCKI OøeniÊ siÍ z Karsk¹, tak? LICI—SKI Nie! W twoje sprawy nie wchodzÍ, juø to powiedzia ³em. Ale przecieø masz nas, swoich przyjaciÛ³. WYSOCKI A wy ñ co? Sk³adkÍ now¹ zrobicie, øeby mnie z Warki przenieúÊ do jakiejú innej Kalwarii? LICI—SKI Nie o to mi idzie. S¹dzÍ, øe mÛg³byú wrÛciÊ do Warszawy! WYSOCKI Teraz? Przecieø od piÍciu lat mi stolicy broni¹. LICI—SKI (niepewnie) Zrozum mnie dobrze, PiotrzeÖ Nie pos ¹dzaj o z³e intencjeÖ WYSOCKI (przerywa mu) Boisz siÍ, øe ciÍ üle os¹dzÍ? Aleø nie poznajÍ ciÍ, stary przyjacielu? LICI—SKI (z desperacj¹) Zrozum, Piotrze, øe jeúli nie wyjedziesz z Karsk¹ ñ twoja sytuacja moøe siÍ skomplikowaÊ. WYSOCKI Nie rozumiem? LICI—SKI To proste! Nie jesteú przecieø zwyczajnym obywatelem. Wczeúniej czy pÛüniej przypomn¹ sobie o twoich zas³ugachÖ jedni i drudzy! Ci z lasu, jestem pewny, bÍd¹ ciÍ ci¹- gn¹Ê na swoj¹ stronÍ, a znÛw Konstanty da pilne baczenie. WYSOCKI (úmieje siÍ) Oho! Juø teraz øandarmi z Kalwarii co i†rusz o mnie pytaj¹. LICI—SKI (szybko) WiÍc sam widzisz, jak groün¹ jest sytuacja. WYSOCKI I cÛø moøe mi ten øandarm zrobiÊ? LICI—SKI Aleø nie idzie tylko o to, co moøesz straciÊ. RÛwnieø i o to, co mÛg³byú zyskaÊ! WYSOCKI Warszawa, tak? Ten miraø, nierzeczywisty dla mnie? LICI—SKI RÛwnieø zgoda na osiedlenie siÍ w stolicy, tak s¹dzÍ. Ale nie tylko o to chodziÖ Wysocki 110 WYSOCKI WiÍc o cÛø wreszcie? MÛj Tomaszu, pl¹czesz siÍ jak podchor¹øy, co nie umie wydaÊ lekcji. LICI—SKI WiÍc raz juø powiem wprost. Wielu ludzi spoúrÛd ziemiaÒstwa, a miÍdzy nimi i ja, i ty przecieø, myúli ze zgroz¹ o†trwaj¹cym powstaniu. To dla narodu klÍska, z ktÛrej moøemy siÍ juø nie podnieúÊ. Ale nie wystarczy tylko po cichu desperowaÊ, trzeba raz g³oúno powiedzieÊ, co siÍ myúliÖ WYSOCKI (wzburzony) I poprzeÊ cara, tak? Z Konstantym rÍka w rÍkÍ iúÊ? LICI—SKI (poúpiesznie) Aleø nie, mÛj Piotrze! Przecieø nie chcemy szkodziÊ tej pogubionej m³odzieøy. Nikt nie myúli jawnie cara popieraÊ. Ale otÖ gdyby kto ze starszych bohaterÛw, ktoú z takim imieniem jak tyÖ zabra³ g³os publicznieÖ g³os moralny ñ i nie zawaha³ siÍ potÍpiÊ ukrytych sprawcÛw tego szaleÒstwa. O ñ taki g³os mia³by na pewno wielkie znaczenie. Wysocki milczy. LICI—SKI (niepewnie) Najgorsze dziú to, øe wszyscy milcz¹. Siebie nawzajem siÍ boimy. Ale gdyby siÍ raz kto odezwa³Ö Nie tu, rzecz jasna, ale moøna coú do krakowskich gazet napisaÊ, a†potemÖ WYSOCKI (przerywa mu) A potem mÛg³bym juø sobie jechaÊ rezydowaÊ do SzwajcariiÖ W nagrodÍ! LICI—SKI (szybko) Albo wrÛciÊ do Warszawy! Nikt by juø siÍ nie odwaøy³ tego ci broniÊ. WYSOCKI A wiÍc mia³bym kupowaÊ sobie wolnoúÊ? Za cenÍ zaprzaÒstwa? LICI—SKI (øa³oúnie) Aleø nie, nie, mÛj Piotrze! Och, tak siÍ ba- ³em, øe mnie üle zrozumieszÖ a przecieø idzie tylko o dobro kraju. A øe i ty moøesz przy tym skorzystaÊ? I cÛø z tego, co sobie niechÍtni pomyúl¹ ñ naleøy ci siÍ juø jakaú nagroda po tylu wys³ugach, a intencje twoje s¹ czyste! WYSOCKI A twoje intencje, Tomaszu? LICI—SKI Aleø, nie rozumiem? Czy s¹dzisz, øe jaÖ nie, to niemoøliwe. WYSOCKI Wszystko jest juø dla mnie moøliwe ñ dzisiaj. Ale nie mÛwmy o tym. W ogÛle nie mÛwmy o mnie. Do øadnych 111 Akt drugi gazet pisa³ nie bÍdÍ, powstania nie potÍpiÍ. To zapamiÍtaj! A†od innych moich spraw ñ wszystkim wara. Sam jeszcze mogÍ o sobie stanowiÊ. LICI—SKI Przecieø nie chcÍ ci niczego narzucaÊÖ Jakøebym mÛg³. Ale powiedz mi, Piotrze, bo to juø rozpacz prawie, moøe juø nic nie wiem, nic nie rozumiemÖ moøe jestem za staryÖ (waha siÍ) WYSOCKI No mÛw, mÛw. LICI—SKI MÛj Piotrze, czy ty naprawdÍ, tak z serca, nie potÍpiasz tej nieszczÍsnej rewolucji? WYSOCKI (stanowczo) Wy wszyscy zawsze o jednym i jedno: os¹dzaÊ, skazywaÊ; w moralne trybuna³y siÍ bawicie! A jakieø ty masz prawo, mÛj Tadeuszu, kogokolwiek os¹dzaÊ, popieraÊ albo potÍpiaÊ? KtÛø da³ ci to prawo? Kto ciÍ sÍdzi¹ cudzych czynÛw zrobi³? (z³y) Czy u nas zawsze tak byÊ musi, øe nikt nikomu øadnej sprawy dokoÒczyÊ nie da, tylko od razu spieszy rozliczaÊ, zyski i straty rachowaÊ, a wszystko to z moralnego stanowiska, na ktÛre przecieø nominacji nie daj¹. LICI—SKI (øa³oúnie) No, niektÛrzy je maj¹Ö z wyboru narodu, za swoje poúwiÍcenie, za czyny. Ty masz takie stanowisko, Piotrze. WYSOCKI (macha lekcewaø¹co rÍk¹) I cÛø ono warte? Tyle, co to wÛjtostwo. A kiedy wartoúÊ ma? Oto wtedy tylko, gdy komuú jest moje nazwisko potrzebneÖ I dlatego, mÛj Tomaszu, ja, ja powiem ci, øe wszyscy my, starzy, nie mamy prawa oceniaÊ m³odych, a choÊby i szalonychÖ jeúli juø sami nie mamy doúÊ ducha, øeby szablÍ zdj¹Ê ze úciany. LICI—SKI (z rosn¹cym zdumieniem) WiÍc cÛø robiÊ w³aúciwie? Co ja mÛg³bym dzisiaj zrobiÊ? S³ychaÊ pukanie do zewnÍtrznych drzwi, potem ruch w sieni. WYSOCKI To juø kaødy musi rozstrzygn¹Ê pod³ug w³asnego sumienia. Pukanie do drzwi salonu, wchodzi Giller. Wysocki wstaje. Giller powaøny, o twarzy naznaczonej zmÍczeniem i niepewnoúci¹. WYSOCKI A, to pan! Czeka³em niecierpliwie. Wysocki dokonuje prezentacji, po ktÛrej zapada chwila niezrÍcznego milczenia. Wysocki 112 LICI—SKI (przygl¹daj¹c siÍ bacznie Gillerowi) CÛø, ja chyba siÍ poøegnam. Obyúmy doczekali lepszych czasÛw, Piotrze. Wysocki odprowadza LiciÒskiego do drzwi, ktÛre starannie za nim zamyka. Wraca do Gillera, sadowi go na krzeúle, sam zajmuje drugie. WYSOCKI CieszÍ siÍ, øe pana widzÍÖ Czeka³em, nie ukrywam. I rozmyúla³em przez te dni ñ jak nigdy moøe. GILLER (niespokojnie) ProszÍ wybaczyÊ ñ ale chyba u nikogo nie szuka³ pan rady? Ten ziemianinÖ WYSOCKI To mÛj dawny podchor¹øy ñ LiciÒski. Z Listopada! Pogubiony dzisiaj, jak my wszyscy, ale ñ cz³owiek o przesz³oúci nieskazitelnej. GILLER Och, czasem tak ma³o to znaczy, panie pu³kowniku. Ludzie siÍ zmieniaj¹. WYSOCKI (bliski gniewu) A zmieniaj¹, zmieniaj¹Ö Ja teø siÍ zmieni³em ñ i cÛø st¹d? GILLER ProszÍ wybaczyÊ ñ chyba robiÍ siÍ przewraøliwiony. WYSOCKI I wcale siÍ nie dziwiÍ: pod ziemi¹ øyj¹c, drug¹ twarz maj¹c, wci¹ø ukrywaj¹c siÍ i klucz¹c ñ trudno o spokojnoúÊ duszy. GILLER A jednak úcis³a konspiracja naszych prac jest naszym g³Ûwnym atutem. Policja wci¹ø jest bezradna wobec organizacji narodowej. Zreszt¹ wie pan, iø chcemy wyjúÊ z podziemia. WYSOCKI Wiem i powiem panu, øe to mÛj warunek g³Ûwny przed przyst¹pieniem do sprawy. Ja siÍ pod ziemiÍ chowa³ nie bÍdÍ, fa³szywych papierÛw do rÍki nie wezmÍ! GILLER A wiÍc w ogÛle, przy pewnych warunkach, zgadza siÍ pan na nasz¹ propozycjÍ? WYSOCKI Nie powiedzia³em: Ñnieî juø pierwej, a to wiele. Dziú pan przyjecha³eú po odpowiedü i bÍdziesz j¹ mia³. Ale nim powiem: Ñtakî, muszÍ jak najwiÍcej wiedzieÊ o was. GILLER Dok³adna znajomoúÊ warszawskich stosunkÛw jest panu chyba zbytecznaÖ Bo co tu ukrywaÊ ñ sytuacja nie jest dobra i nie mogÍ ³udziÊ siebie i pana nadziej¹ na jej rych³¹ poprawÍ. WYSOCKI WiÍc nie ma teø nadziei na ujawnienie rz¹duÖ i moje. 113 Akt drugi GILLER MÛwi¹c szczerze ñ nie. Ale pozostaje wariant drugi i†ten obecnie chcia³bym zaproponowaÊ. MyúlÍ o jawnym rz¹- dzie na emigracji, najlepiej w Szwajcarii. A ten utworzyÊ moøna w kaødej chwili. WYSOCKI (powoli) RozumiemÖ (do siebie) WiÍc jednak jakaú fatalna si³a nieuchronnie wypycha mnie z Polski. ChoÊ ja wiem, øe tylko tutaj jest moje miejsce! GILLER W Szwajcarii teø moøe nam pan oddaÊ bezcenne us³ugi. WYSOCKI Wam? To znaczy komu? GILLER AleøÖ rz¹dowi, ktÛry reprezentujÍ. WYSOCKI Tylko, øe dziú reprezentujesz go pan i Bobrowski, a†jutroÖ kto wie, moøe mÛj pan LiciÒski z Lechanic. Albo Mieros ³awski, albo ñ przez ajentÛw ñ Wielopolski. GILLER Tego mam nadziejÍ nie doøyÊ! WYSOCKI (ze z³oúci¹) Ale wykluczyÊ tego nie moøna. GILLER To jasne, øe sk³ad rz¹du moøe i musi siÍ zmieniaÊ. Jesteúmy tylko s³ugami narodu i w kaødej chwili gotowiúmy ust¹piÊ pola godniejszym. Zreszt¹ zawsze rz¹d mog¹ zmieniÊ ñ aresztowania. WYSOCKI (spokojnie) Wiem o tym i nie odmawiam wam ani powagi, ani zdolnoúci do poúwiÍceÒ. Ale zrozumøe, panie Agatonie, moj¹ sytuacjÍ. Ani was personaliter nie znam, ani ruchu, nawet idee s¹ mi po czÍúci obce, wiÍc gdybym chociaø by³ z†wami razem, w Warszawie, a bodaj i gdziekolwiek ñ ot, w naszej Warce za plebani¹, ale razem, w kupieÖ wtedy moøe i by³bym zdolny coú rozs¹dziÊ. Ale tam, na emigracji, w obcym mieúcieÖ Jakøe pan sobie moj¹ prezydencjÍ wyobraøasz? GILLER Wiem, øe to nie najlepsze rozwi¹zanie. A bodaj i z³e moøe, ale cÛøÖ innej moøliwoúci teraz nie ma. WYSOCKI Ale cÛø przyjdzie z tego, øe ja siÍ gdzieú, w jakiejú Genewie, prezydentem nazwÍ? GILLER Dla tamtejszego mieszczucha nicÖ (zmÍczonym g³osem) Ale to bÍdzie sytuacja tylko tymczasowa. Oczywiúcie, w†Warszawie pozostanie jakiú Wydzia³ Wykonawczy, ktÛry pokieruje bieø¹c¹ robot¹Ö ten gotÛw jestem sam prowadziÊÖ Ale prawdziwy rz¹d skupi siÍ wokÛ³ pana spoúrÛd najúwiatlej- Wysocki 114 szych obywateli, ktÛrych g³osÛw nie zabraknie po wyzwoleniu choÊby czÍúci kraju. WYSOCKI Zgoda! Ale cÛø ja w³aúciwie mia³bym robiÊ w tej Szwajcarii? GILLER ReprezentowaÊ interesy kraju wobec zagranicy. WYSOCKI To jedno powtarzacie wszyscy jak lekcjÍ dobrze wyuczon ¹. Wiem, wiemÖ Ale jak to ma wygl¹daÊ w istocie? CÛø ñ mam na najwiÍkszym placu w Genewie stan¹Ê i krzyczeÊ do pospÛlstwa: patrzcie, oto jestem prezydentem Rzeczypospolitej, ktÛrej nie ma?! PomÛøcie walcz¹cemu ludowi! WiÍc o to tylko idzie, o filantropiÍ? GILLER Aleø nie. ProszÍ mi wierzyÊ. Chcemy w³adzy silnej i†stabilnej, scalaj¹cej sprzeczne dzia³ania krajowe w d¹øeniu do zjednoczenia. WYSOCKI S³owa, ci¹gle s³owa! Wci¹ø s³yszÍ o autorytecie, o†sile, o zjednoczeniu. I gdzieø mamy siÍ jednoczyÊ? W Szwajcarii? GILLER (zmÍczony) To tylko etapÖ niezbÍdny, w d¹øeniu do ostatecznego celu. WYSOCKI (macha rÍk¹) I to juø s³ysza³em, skoÒczmy raz z frazesami. Widzi pan, Agatonie, ja swoj¹ rolÍ widzia³em trochÍ tak, jak o niej mÛwi³ Bobrowski ñ jako mediatora, starca, ktÛry bÍdzie ponad kolorami frakcji przypomina³ uparcie i ci¹gle o zasadniczym interesie ojczyzny. Ale tak¹ rolÍ mÛg³bym wype ³niaÊ tylko w kraju. GILLER (bez przekonania) Z zagranicy paÒski g³os jeszcze donoúniej bÍdzie siÍ rozlega³. WYSOCKI (nie s³uchaj¹c) AtÖ Ale powiedz mi, mÛj panie Agatonie, czemu nie przywioz³eú ze sob¹ Bobrowskiego? On by zrozumia³ moje w¹tpliwoúci, a moøe i ostatecznie przekona³. Giller milczy, przestraszony jakby pytaniem Wysockiego. WYSOCKI No, i cÛø pan zamilk³eú?Ö (gwa³townie, tkniÍty z³ym przeczuciem) Czy coú siÍ sta³o z Bobrowskim? MÛwøe panÖ GILLER (z wahaniem) Jestem wstrz¹úniÍty wiadomoúci¹, z ktÛr¹ dziú rano wyjecha³em z WarszawyÖ Bobrowski nie øyje. WYSOCKI Co? Co?Ö Jakøe to moøliwe? Przecieø nie ruszy³ chyba ode mnie do partii? 115 Akt drugi GILLER Nie. W³aúciwie nikt z nas nie wiedzia³, dok¹d siÍ wybiera. Poprosi³ rz¹d o krÛtki urlop dla spraw prywatnych i†dosta ³ go, bo teø od paru miesiÍcy pracowa³ ponad si³y. Ze mn¹ pojecha³ w³aúciwie przez przypadek ñ by unikn¹Ê ryzyka policyjnych kontroli na kolei. WYSOCKI AleøÖ on coú przeczuwa³! PamiÍta pan? GILLER TakÖ Jesteúmy wszyscy wstrz¹úniÍciÖ Nie mÛwi¹c juø o tym, øe úmierÊ Bobrowskiego fatalnie wp³ynie na prace rz¹du, ktÛrymi praktycznie ostatnio kierowa³. WYSOCKI Ale wci¹ø pan nie mÛwisz, co siÍ w³aúciwie sta³o? WiÍc nie zgin¹³ w walce, od nieprzyjaciÛ³? GILLER Dwa dni temu, dwunastego, zosta³ zastrzelony w pojedynku pod RawiczemÖ WYSOCKI (wzburzony) Co?! W pojedynku? On, cz³owiek rz¹- duÖ W takiej chwili czas znajdowaÊ na honorowe sprawy? I†ktÛø úmia³ go wyzwaÊÖ bo przecieø sam chyba tego nie zrobi ³? GILLER (coraz bardziej niepewnie) Oczywiúcie, øe nieÖ Och, panie Piotrze, ci¹øy mi ta sprawa na sercu, bo i ja jestem jej trochÍ winienÖ WYSOCKI Pan? Aleø co to za intryga, u diab³a? MÛwøe pan, co siÍ w³aúciwie sta³o. GILLER Bobrowski strzela³ siÍ z hrabi¹ Grabowskim, ktÛry odegra³ dwuznaczn¹ rolÍ w intrydze wynosz¹cej Langiewicza. Na pierwsz¹ wiadomoúÊ o proklamowaniu dyktatury Bobrowski wyruszy³ do Krakowa ratowaÊ sytuacjÍ. Juø na miejscu dowiedzia ³ siÍ o internowaniu Langiewicza. Wydrukowa³ wtedy manifest o ponownym przejÍciu w³adzy przez Rz¹d Narodowy i zdemaskowa³ Grabowskiego. WYSOCKI I wtedy Grabowski go wyzwa³, rozumiem! Aleø nie musia³ przyjmowaÊ wyzwania od szalbierza! GILLER Niezupe³nie tak by³oÖ Po manifestacji Bobrowskiego za³oøyliúmy komisjÍÖ bo i ja tam by³emÖ dla wyjaúnienia sprawy. Grabowski, gdy siÍ na niej zjawi³, poda³ Bobrowskiemu rÍkÍ, a ten jej nie przyj¹³. St¹d sprawa honorowaÖ WYSOCKI (przerywa mu) A pan? Przecieø pan teø tam by³eú? Wysocki 116 GILLER (z wahaniem) A jaÖ poda³em mu rÍkÍ. (wzrusza ramionami) CÛø, nie mog³em wiedzieÊ, jak to siÍ skoÒczy. A teraz sam siÍ winiÍ o s³aboúÊ, bo inaczej moøe potoczy³yby siÍ wypadki, gdybyúmy obaj byli stanowczy. WYSOCKI (z oburzeniem) I z tak b³ahego powodu ñ pojedynek? Jak studenci-bursze, doprawdy. Aleø to niepodobna! Jakøe moøna przywÛdcÍ rewolucji zmuszaÊ, øeby siÍ strzela³ w takiej chwili! I to z kim ñ jakimú intrygantemÖ GILLER OtÛø sprawa siÍ skomplikowa³aÖ Bobrowski nie mÛg³ odmÛwiÊ pojedynku, bo s¹d honorowy uzna³ zdolnoúÊ Grabowskiego do ø¹dania satysfakcji. WYSOCKI Ale jak to? Przecieø pan mÛwi³eú, øe to intrygant? Øe Bobrowski go zdemaskowa³? GILLER Na pocz¹tku tak wygl¹da³oÖ Ale komisja, o ktÛrej mÛwi- ³em, nie podtrzyma³a wszystkich zarzutÛw. Grabowski mia³ jednak jakieú pe³nomocnictwaÖ od niektÛrych cz³onkÛw rz¹du. Wiemy na pewno o jednym, KrÛlikowskim, ktÛry zreszt¹ juø ust¹pi³. WYSOCKI (ze zdumieniem) Coraz mniej rozumiem, panie Agatonie. Jak to? WiÍc jest moøliwe, by jeden cz³onek rz¹du za plecami innych podejmowa³ decyzje? Intrygi robi³ zmierzaj¹ce do tegoø rz¹du obalenia? GILLER (bezradnie) Ca³kowicie unikn¹Ê tego siÍ nie daÖ Jest rewolucja, wiÍc jest i walka o w³adzÍ. A biali uciekaj¹ siÍ do wszelkich metod. WYSOCKI CÛø biali? Wasz rz¹d jest przecieø czerwony? WiÍc i†intryga od czerwonych wysz³a, czyø nie tak? A wreszcie nawet jeúli i by³a czyjaú zdrada, nadal nie pojmujÍ, co mog³o pchn¹Ê Bobrowskiego w sytuacjÍ bez wyjúciaÖ Jeúli Grabowski mia³ jakieú pe³nomocnictwa, to nieprawne, bez pokrycia. I musia³ przecieø wiedzieÊ, øe nie od ca³ego rz¹du pochodz¹. WiÍc tak czy inaczej by³ uzurpatorem. GILLER A jednak s¹d krakowski uzna³ pojedynek za konieczny. CÛø, Stefan mÛg³ go chociaø prze³oøyÊ w czasie, odwlec, przecieø teraz by³ tak potrzebny! WYSOCKI I naprawdÍ nie mÛg³ siÍ broniÊ? Nie mÛg³ przyprzeÊ do muru intryganta? 117 Akt drugi GILLER MÛg³. Ale by³ w trudnej sytuacjiÖ widzi pan ñ Stefan uøywa³ w Warszawie fa³szywego nazwiska Grabowski. I hrabia wykorzysta³ ten zbieg okolicznoúci, kiedy zjawi³ siÍ w Krakowie. Nie musia³ nawet podszywaÊ siÍ pod Stefana ñ po prostu przedstawi³ siÍ swoim prawdziwym nazwiskiem i brano go za cz³onka rz¹du. Stefan nie mÛg³ mu robiÊ z tego zarzutu, a†wreszcie milcza³, boÖ broni³ honoru rz¹du. Przecieø ca³a ta sprawa by³a dla nas kompromitacj¹. åwiadczy³a o niezgodzie i†rÛønicy zdaÒ w úcis³ym kierownictwie ruchu. WYSOCKI Tym bardziej trzeba by³o m¹cicieli nazwaÊ po imieniu. MÛwi³eú pan o jednym tylko, KrÛlikowskim? Giller milczy. WYSOCKI WiÍc moøe nie by³ jedyny, co? GILLER Grabowski zachowywa³ siÍ bardzo swobodnie, bo rzeczywiúcie mia³ od pewnych osÛb woln¹ rÍkÍ dla swojego dzia- ³aniaÖ WYSOCKI A Bobrowski o tym wiedzia³ i nie chcia³ kompromitowaÊ innych cz³onkÛw rz¹du, nawet jeúli byli nielojalni, czy tak? GILLER W kaødym razieÖ chyba siÍ domyúla³. I dlatego w†decyduj ¹cym momencie zmilcza³. Kompromitacja Grabowskiego kompromitowa³aby zarazem rz¹d. WYSOCKI PoúwiÍci³ siÍ dla sprawy! Tak niepewnej i trudnej. GILLER Aleø nie mÛg³ wtedy wiedzieÊ, øe to siÍ skoÒczy wyzwaniem! Grabowski, nawet oczyszczony z zarzutÛw, powinien by³ wzi¹Ê nogi za pas i zmykaÊ. I tak ma³o kto wierzy³ w†jego niewinnoúÊÖ WYSOCKI A tymczasem Grabowski wykorzysta³ poúwiÍcenie Bobrowskiego i wyzwa³ go. A s¹d to zatwierdzi³! GILLER Tak to mniej wiÍcej by³o. WYSOCKI Aleø mÛj panie, toø to w takim razie nie øadna sprawa honorowa, ale zwyk³a jatka! Nie wiem nic o Grabowskim, ale przecieø Bobrowski na trzy metry nic nie widzia³, nawet w†okularachÖ Gdzie jemu by³o strzelaÊ siÍ z pistoletÛw! To przecieø by³o zabÛjstwo w bia³y dzieÒ. (zaperza siÍ coraz bardziej) I pan na to pozwoli³eú? Pan i inni cz³onkowie rz¹du? Jak mogliúcie bawiÊ siÍ w salony w czasie rewolucji! Wysocki 118 GILLER W Krakowie to wszystko wygl¹da inaczejÖ Zreszt¹ wyjecha³em do Warszawy jeszcze przed wyzwaniem i wyrokiem s¹du honorowego. WYSOCKI Ale czegoú pan siÍ musia³eú domyúlaÊ? Przecieø wtedyÖ cztery dni temuÖ patrzy³eú na Bobrowskiego jak na umar ³ego?! GILLER (z lÍkiem) Nie! Nie! Ja naprawdÍ nie chcia³em jego úmierci! PrzysiÍgam, øe nie wiedzia³em o planie krakowskimÖ W koÒcu, czy to ma³o ludzi siÍ strzela? Chwila brzemiennej ciszy. WYSOCKI (wolno) WiÍc jednak wiedzia³eú o pojedynku? GILLER (z wahaniem) TakÖ Ale nie s¹dzi³em, øe jest za tym ukartowana intrygaÖ øe biali chc¹ go zabiÊ! WYSOCKI (spokojnie) MÛj panie Agatonie, powiedz mi, proszÍÖ Nie wiem, ilu was jest ani jak siÍ organizujecie, zreszt¹ to mniejszaÖ ale ktoú musi przecieø wszystkim kierowaÊ, zw³aszcza po úmierci Bobrowskiego? Kto to jest? GILLER Rz¹d siÍ teraz przebudowujeÖ i mnie g³Ûwnie zlecono tÍ misjÍ. WYSOCKI To jasne, inaczej nie by³oby pana u mnie. GILLER (niepewnie) ProszÍ mi wierzyÊ, úmierÊ Bobrowskiego to dla nas wszystkichÖ rÛwnieø dla mnie cios, z ktÛrego trudno siÍ podnieúÊ. WYSOCKI A jednak rz¹d siÍ podnosiÖ Pan go podnosisz. GILLER S³uøÍ, jak umiemÖ WYSOCKI (przerywa mu) To juø s³ysza³emÖ Ale konkretniej ñ teraz masz pan zapewne okazjÍ, øeby zrealizowaÊ swoj¹ ideÍ sojuszu, jednolitego frontu. GILLER Biali zg³osili poparcie dla powstania jeszcze w marcu, przed dyktatur¹. WYSOCKI Ale przewagÍ w rz¹dzie mieli ci¹gle czerwoni? A teraz to siÍ zmieni? GILLER Nie patrzÍ na kolory, tylko na rozum i oddanie sprawie. WYSOCKI Ale tworzysz rz¹d od nowaÖ inny niø dot¹d. I ja mam byÊ jego prezydentem, po trupie Bobrowskiego. GILLER (z rozpacz¹) Aleø on sam namawia³ pana do tego! 119 Akt drugi WYSOCKI I namÛwi³! To prawdaÖ on namÛwi³, a nie pana frazesy. Ale myúla³em, øe bÍdÍ pracowa³ z takimi jak on, a jak widzÍ, samych krasomÛwcÛw w rz¹dzie zastanÍ. GILLER BÍdzie pan i tak w SzwajcariiÖ choÊby ze wzglÍdu na bezpieczeÒstwo. A do pomocy moøe pan dostaÊ najlepszych z†naszego grona. WYSOCKI ChoÊby pana? GILLER To, obawiam siÍ, niemoøliwe. MuszÍ zostaÊ w Warszawie, jako cz³onek rz¹du o najd³uøszym staøu. WYSOCKI (z odcieniem szyderstwa) WiÍc bÍdziemy rz¹dziÊ we dwÛch ñ pan w Polsce i ja w SzwajcariiÖ GILLER Nie sami i nie zawsze. WYSOCKI Ö tylko øe pan bÍdziesz rz¹dzi³ rewolucj¹, a jaÖ swoim sekretarzem. Czy tak? GILLER Pan mnie ci¹gle üle rozumieÖ Przecieø pan, jako prezydent, bÍdziesz kontrasygnowaÊ wszystkie nasze decyzje. A†przynajmniej te waøniejsze. Wysocki milczy. GILLER (po pauzie) Zreszt¹ to bÍdzie sytuacja tylko tymczasowa. Gdy tylko wyzwolimy kawa³ek kraju ñ zacznie pan faktycznie sprawowaÊ w³adzÍ! WYSOCKI WiÍc przedtem bÍdÍ to robi³ tylko na niby? (Giller chce coú powiedzieÊ, ale Wysocki mu nie pozwala) I jakøe to mam, gdzieú w Szwajcarii, podpisywaÊ wasze tutejsze decyzje? Przecieø, to by znaczy³o podpisywaÊ zarazem wasze fa³sze, intrygi, przeniewierstwa! Wasze pojedynki i niezgody! I to wszystko ja mam z dala b³ogos³awiÊ? Tego pan ode mnie chcesz? Giller usi³uje mu przerwaÊ. WYSOCKI I jeszcze kaøesz mi wierzyÊ, øe za miesi¹c czy dwa, czy bodaj rok, kiedy wrÛcÍÖ oddasz mi w³adzÍ? Kaøesz mi wierzyÊ w swoj¹ wielkodusznoúÊ? Ty, ktÛry nie wstydzi³eú siÍ podaÊ rÍki zdrajcy? GILLER (wstaj¹c, bardzo stanowczo) Pan mnie üle rozumie, pu³- kowniku. Chyba nie powinniúmy ci¹gn¹Ê tej rozmowy d³uøej. WYSOCKI Siadaj, GillerÖ Pauza, po ktÛrej Giller z rezygnacj¹ opada na krzes³o. Wysocki 120 WYSOCKI PowiedzÖ to pe³nomocnictwo Grabowski mia³ rÛwnieø od ciebie? Czy tak? Giller milczy. WYSOCKI Ty zawsze chcia³eú zjednoczeniaÖ To ty da³eú siÍ przekonaÊ bia³ym, øe rewolucji potrzebna jest silna rÍka dyktatora ñ za wszelk¹ cenÍ? (po pauzie) To ciebie broni³ swoim milczeniem Bobrowski? Czyø nie? GILLER (wybucha) Tak, tak, tak! No i cÛø z tego? Bobrowski sam dobrze wiedzia³, øe przegra³. Chcia³ rewolucji socyjalnejÖ id¹cej z do³u, z czworakÛw i fabryk. A sam musia³ uwaøaÊ, øeby go byle czeladnik nie wyda³. On chcia³ podzieliÊ narÛd jeszcze bardziej, podczas gdy ja chcÍ go scaliÊ. Powstanie pewnie przegra i ³udziÊ siÍ w tym wzglÍdzie nie sposÛb, ale jeúli teraz ramiÍ w ramiÍ wyst¹pimy, moøe kiedyú, za lat piÍÊdziesi ¹t, o wolnoúÊ zacznie siÍ dobijaÊ narÛd! NarÛd, ktÛrego teraz nie ma, bo tak jest rozrywany sprzecznymi d¹øeniami klas. Przyjdzie kiedyú ta wojna, o ktÛr¹ juø Mickiewicz siÍ modli³Ö Wojna powszechna za wolnoúÊ ludÛw. I wtedy w jednym szeregu musz¹ wyst¹piÊ Polacy. A i to nie samiÖ bo z nimi Litwin, Rusin, ØydowinÖ wszyscy mieszkaÒcy Rzeczypospolitej, co jest wiÍksz¹ ide¹ nad ch³opskie ³any i szarwarki. Bobrowski by³ szalony! Bo choÊ jest prawd¹ cierpienie ch³opka w jarzmie codziennego odrobku, to ktÛø zawsze gotÛw by³ przelaÊ krew, jak nie szlachta? I oto teraz, po raz pierwszy w d³ugim szeregu narodowych insurekcyj ñ jej tylko zdaje siÍ brakowaÊ! WYSOCKI (porywczo) Uwaøaj, mÛj panie! I ja jestem szlachcic! GILLER Tak samo jak twÛj pan LiciÒski z Lechanic! (po pauzie) ProszÍ wybaczyÊ uniesienieÖ (oddycha ciÍøko) I o czym tu mÛwiÊÖ Bobrowski teø by³ z dobrej szlachty. Moøe i dlatego zgodzi³ siÍ na ten samobÛjczy pojedynek? Bo szlachecki honor nie pozwala³ odmawiaÊ? A ja jestem z mieszczan i nie ba³bym siÍ machn¹Ê rÍk¹Ö WYSOCKI A jednak pan naleøa³eú do intrygi przeciw niemu skierowanej. GILLER Bobrowski by³ romantyk. A to znaczy zawsze to samo ñ skrajnoúÊ, nieprzejednanie, uparte stanie przy swoim. Ca³a ta 121 Akt drugi rewolucja jest romantyczna, zgoda. Przede wszystkim dlatego, øe prawie szans nie ma. Ale przy okazji tej rewolucji moøna robiÊ politykÍ ñ a ta bywa skuteczniejsz¹ od romantycznych zapa³Ûw. I ja tÍ politykÍ robiÍ, wierzaj mi, panie Piotrze! BÍdziemy j¹ robiÊ razemÖ bo dziú juø nie te czasy, kiedy ca³a nacja mog³a siÍ wybiÊ na niepodleg³oúÊ przez szarøÍ jednej roty szwoleøerÛw. Wysocki milczy. GILLER (po pauzie) Oto wiesz pan, dlaczego Mieros³awski jest naprawdÍ niebezpieczny? Bo chce wygraÊ ca³¹ wojnÍ ñ kosami! ChoÊ wcale nie jest pewnym, po ktÛrej stronie te kosy stan ¹. To dopiero romantyk! To wrÛg sprawyÖ bo zwodzi j¹ na manowce. Kaøe wierzyÊ w mrzonkiÖ i gorzej nawet ñ sam w†nie wierzy! I taki sam by³ Bobrowski. Wierzy³ w to, co nierealne, a nie chcia³ tego, co by³o w zasiÍgu rÍki ñ ugody z bia³ymi. ChoÊby i kosztem jakichú ustÍpstw, ale w imiÍ politycznej jednoúci narodu! Ale tego Stefan nie widzia³; nie mÛg³ zobaczyÊ zza swojego udrÍczonego szarwarkiem ch³opa. I owszem, mia³ duøo racji. Tyle øe to by³a racja groüna i zgubna, i straszna! Bo jedyn¹ wojn¹, ktÛr¹ zawsze, od razu, moøna w Polsce rozpÍtaÊ, jest wojna domowa. Taka, co siÍ rozegra bez jednego cesarskiego øo³nierza. Ale takiej wojny ja nie chcÍ i bojÍ siÍ jej strasznego zwyciÍstwa. WYSOCKI (otrz¹saj¹c siÍ) WiÍc i mnie ni¹ nie strasz! Wszyscy ze zgroz¹ potrz¹sacie sobie przed oczyma widmem tej kosy, ktÛra pÛki co rdzewieje pod powa³¹Ö GILLER (oskarøycielsko wskazuj¹c wisz¹c¹ nad biurkiem szablÍ) Ö tak samo jak wasze szablice! (po pauzie) Uwaøam, øe nie mamy prawa budziÊ instynktÛw skrywanych a úlepychÖ skoro nie jesteúmy w stanie nimi pokierowaÊ. Ale straszniejsza jeszcze wydaje mi siÍ wizja jakiejú nowej Polski i nowego Polaka, ktÛry siÍ zrodzi z popio³Ûw takiego zwyciÍstwa. I nie wiem juø ñ kto nim bÍdzie? Jakiú ciemny, nieoúwiecony stwÛr, øyj¹cy tylko pragnieniem zemsty i przyk³adaj¹cy do wszystkiego miarÍ swych krzywd. Taki, ktÛry niczego nie widzi poza krwi¹, ³zami, potem. I jakiø to Polak bÍdzie wtedy zwyciÍzc¹? Moøe Wysocki 122 silny, syty, odurzony zemst¹, ale bezduszny. Pozbawiony pamiÍci pokoleÒ, poczucia wartoúci, nawet religii. Jak Azjata krwawy. Nie chcÍ takiego Polaka budziÊ! WYSOCKI (porywczo) Tak mÛwisz, jakbyú ze mn¹ na Syberii nie by³! Jakbyú nie widzia³ godnie cierpi¹cych ch³opÛw i hrabiÛw ñ ot, takich jak ten Grabowski ñ ktÛrzy swoj¹ g³Íbok¹ duszÍ oddawali prawos³awnemu diab³u! GILLER Widzia³em ich! I cierpia³em! Ale nie bÍdÍ ich zbawia³ polskim diab³emÖ z kosami zamiast rogÛw! WYSOCKI (chwytaj¹c siÍ za g³owÍ) Aleø nie mÛw mi, øe ja tego chcÍ! To k³amstwo. (z rozpacz¹) Ale nie wiem juø, nie wiem, jak siÍ rozs¹dziÊ w naszym po³oøeniu? GILLER Bo teø jesteúmy w po³oøeniu bez wyjúcia. (spokojnie) Powstanie musia³o wybuchn¹Ê i zapewne bÍdzie jeszcze trwa³o d³ugo. Militarne szanse s¹ nik³e, a mimo to nie moøemy rozszerzaÊ ruchu na szerokie warstwy nieoúwieconego ludu. To zbyt ryzykowne. WYSOCKI CÛø zostaje? GILLER NiektÛrzy wierz¹ jeszcze we FrancjÍ, w interwencjÍ mocarstw. Biali zg³osili akces do ruchu pod naciskiem Hotelu ÑLambertî, ktÛry sta³ym podsycaniem walki chce daÊ Francji powÛd do wyst¹pienia. WYSOCKI I ty w to wierzysz? GILLER Nie, nie wierzÍ. To s¹ arystokratyczne mrzonki. ZachÛd wola³by o nas zapomnieÊ, uwierzyÊ, øe nie istniejemy. Nie tylko w formie paÒstwa, bo to jasneÖ dla nich nie jesteúmy nawet narodem ñ zbiorowoúci¹, ktÛra moøe byÊ samodzielnym podmiotem procesu dziejowego. Patrz¹ na nas jak na zbuntowanych MurzynÛw w koloniach. WYSOCKI Aleø bluünisz, mÛj Agatonie! To przecieø w³aúnie stamt ¹d przysz³a taÖ taÖ zaraza wolnoúci, ktÛra i ciebie, i†mnie, i†nas wszystkich skaza³a na úmierteln¹ chorobÍ! GILLER Zapewne ñ inaczej myúli Garibaldi, Mazzini czy Hugo, a czasem nawet prosty Francuz czy Anglik ujÍty krzywd¹ s³abszego. Ale oni ani nie decyduj¹ o polityce, ani nie przyjd¹ tu, do nas, zgin¹Ê pod jak¹ú KoÒskowol¹. 123 Akt drugi WYSOCKI Czy to juø nie cynizm przez ciebie przemawia? Rozpacz p³yn¹ca z przeczucia klÍski? GILLER To nie rozpacz. Poczucie rzeczywistoúci i realizm, ktÛrego zawsze tak bardzo naszym zrywom brakowa³o. WYSOCKI I ty mÛwisz o realizmie? Ty, kierownik powstania, co jest szalone, a jak sam mÛwisz ñ nie warto go nawet rozszerzaÊ. Czy wtedy, kiedy zaczynaliúcie rewolucjÍ, teø by³eú realist ¹? Czy pomyúla³eú o krwi lej¹cej siÍ bez szansy i na darmo? GILLER Los gin¹cych w polu jest tragicznyÖ przyznajÍ. Ale powstanie to nie tylko partyzanckie potyczki. Ta wojna ñ leúna ñ toczy siÍ i tak sama z siebie, prawie bez naszego wp³ywu. Bez moøliwoúci zakoÒczenia jej lub rozszerzeniaÖ ze strony rz¹du. Ale powsta³ ñ ze úpi¹czki nieznoúnej, z upodlenia ñ nie tylko øo³nierz. To przebudzenie ca³ego narodu, ktÛry zacz¹³ szukaÊ wolnoúci juø nie tylko w polu, jak dawniej bywa³o, ale przede wszystkim w sobie. PrzegramyÖ ale ta klÍska nas odmieni, wyjdziemy z tego inni, lepsi, chcÍ w to wierzyÊÖ WYSOCKI To straszne! WiÍc z klÍski chcesz robiÊ mszÍ? Do niej siÍ modliÊ, jak do zbawienia? GILLER Naszym doúwiadczeniem nie bÍdzie klÍska. To, czego siÍ uczymy i czego juø nie zapomnimy ñ to w³aúnie szukanie wolnoúci we wspÛlnocie. Nawet pomiÍdzy bagnetami a Sybirem! Nasz ruch pomaga ludziom odnaleüÊ swoje miejsce! Jeúli bÍdzie jednoczy³, to przetrwa wszelkie klÍski militarne. Przetrwa jego idea i moralna w³adza rz¹du, ktÛry po raz pierwszy od stulecia potrafiliúmy z siebie wy³oniÊ. To rz¹d podziemny, anonimowyÖ zgoda, ale jest! Powsta³ bez obcej inspiracji, bez cudzej protekcji, bez paÒstwa, wojska, pieniÍdzy. Powsta³ z†moralnej si³y narodu, ktÛry pragnie wolnoúci. WYSOCKI (z gorycz¹) I po to, by narÛd mia³ moraln¹ si³Í, trzeba by³o Bobrowskiego zabiÊ? GILLER (stanowczo) Øa³ujÍ bardzo jego úmierci. To strata, ktÛrej nic nie wyrÛwnaÖ Ale Bobrowski by³ romantycznym fanatykiem, co swoje w³asne, indywidualne racje wysuwa³ nad potrzeby chwili i raz uchwyciwszy siÍ jakiejú idei, raz pewien kodeks postÍpowania przyj¹wszy, stosowa³ go bez wzglÍdu na Wysocki 124 okolicznoúci. A tak postÍpowaÊ nie wolno, kiedy siÍ sobie stawia ostateczne cele. Pan porÛwna³eú, przy pierwszej naszej wizycie, Bobrowskiego z Mochnackim. I bodaj s³usznie. Ale nam dziú tak samo Ch³opiccy s¹ niepotrzebni, jak i MochnaccyÖ Trzeba nam zupe³nie nowego dzia³acza, polityka. WYSOCKI A wiÍc zapewne i Wysoccy wam niepotrzebni? To i†dobrze! GILLER (szybko) Rozmawiam z panem bardzo szczerze, bo rozumia³em, øe pana akces do powstania juø postanowiony. WYSOCKI To jest stawianie mnie w przymusowej sytuacji. GILLER Nie, to dowÛd jak bardzo jest pan nam potrzebny. By³em szczeryÖ bardziej niø powinienem? WYSOCKI (szyderczo) CeniÍÖ bo rozumiem, øe rzadko siÍ to panu zdarza. (Giller chce coú powiedzieÊ, ale Wysocki ucisza go gestem; zaczyna siÍ przechadzaÊ wolnym, niemal starczym krokiem, garbi siÍ) WiÍc i ja bÍdÍ szczery ñ bardziej niø gospodarzowi wypada. Kiedy przyjechaliúcie tu obaj z Bobrowskim ñ niechÍtnie was przyj¹³em. CÛøÖ ³atwo siÍ w takim odludziu pielÍgnuj¹ stare krzywdy i urazy. A ma³o kto o mnie przez ca³e lata pamiÍta³. Ale wy ñ kazaliúcie zapomnieÊ o sobie i na powrÛt myúleÊ o Polsce. Jak przed laty. Ale robi mi rÛønicÍ, jak i†gdzie koúci z³oøÍ. Gdyby mi BÛg Wszechmog¹cy da³ úmierÊ tak¹ jak SowiÒskiemu ñ ani chwili bym siÍ nie waha³. Ale zgin ¹Ê ze sztyletem w øebrach przez rodakÛw wbitym ñ o! tego mi juø honor broni. (Giller znÛw usi³uje przerwaÊ, ale Wysocki mu nie pozwala) A kiedy siÍ juø przekona³em, kiedy juø, stary, uwierzy³emÖ pan mnie chcesz wys³aÊ do Szwajcarii! Pan zaczynasz mi mydliÊ oczy mrzonkami w³adzy! Chcesz ze mnie malowan¹ kuk³Í zrobiÊ! Parawan dla swoich intryg! Giller milczy. WYSOCKI A wiesz ty, kto Krukowieckiego na dyktaturÍ wyniÛs³? Tego zdrajcÍ Warszawy przeklinanego przez dzieci? Oto Mochnacki, z ktÛrym potem onøe nie waha³ siÍ rozprawiÊ! Ale ty mnie nie musia³byú siÍ obawiaÊ. (szyderczo) Myúlisz, øem tego zaraz nie zrozumia³? Potrzebujesz tylko mojego nazwiska, mojej s³awy, niczego wiÍcej! Podpisu na skrypcie, argumentu w dyskusjiÖ 125 Akt drugi GILLER A jeúli nawet tak? Nie moøe mi pan zarzuciÊ dwulicowoúci, bo od pocz¹tku stawiam sprawy jasno. WYSOCKI Tak wszystko rozjaúni³eú, wybieli³eú, øeú prawie swoje ciemnoúci przede mn¹ ukry³. (coraz gniewniej) WiÍc po to ci tylko by³em? Po to mnie po latach pamiÍta³eú? Øeby starego otumaniÊ i do zbrodni swoich uøyÊ?! GILLER Nasza sprawa wymaga czasem bezwzglÍdnoúciÖ to prawda. Ale moje intencje s¹ czyste! Romantyczne porywyÖ WYSOCKI (szyderczo) Porywy?! A wiesz ty, jak ja wtedy, w Listopadzie, by³em romantycznym? Ba! WzruszeniaÖ G³owy mieliúmy pe³ne czadu od poezji i wydawa³o siÍ nam, øe w jedn¹ noc EuropÍ wywrÛcimyÖ ale przecieø by³em starszy od innych, by³em im nauczycielem. I wiedzia³em, øe muszÍ broniÊ do duszy przystÍpu melancholii, øe muszÍ swoj¹ wraøliwoúÊ przytÍpiÊ, do wojskowego p³aszcza, do machorki i prochu przypasowaÊ. I po co? Øeby rosn¹Ê w si³Í. Øeby byÊ narzÍdziem narodu i OpatrznoúciÖ I by³emÖ BÛg mi úwiadkiem mi³osierny, by³emÖ Bez nagrody, bez szarø i orderÛw, bez pamiÍci rodakÛw nawet. Ale by³em! I wci¹ø ros³em w si³Í, przez Listopad, przez wojnÍ, przez SyberiÍÖ aø siÍ sta³em takim pÛ³cz³owiekiem, ktÛry sam juø nie wie, czy øyje, czy jest tylko zjaw¹ z litografii. I wraca³em do Polski ñ silny. I jeszcze piÍÊ lat czeka³em tutaj. A tych lat by³o za wiele, za wiele Warki, spokojnoúci, ma³ych spraw i d³ugich dni. Czeka³em i przepÍdza³em te strachy, co mi siÍ z duszy noc¹ wywleka ³y. PrzepÍdza³em drøenie r¹k i niepewnoúÊ. I gorycz swoj¹. Aø zrozumia³em, øe za d³ugo øy³emÖ (milczy przez chwilÍ) I juø nie jestem silny i dlatego w³aúnie, za s³aboúÊ moj¹, za klÍskÍ, za mÛj lÍkÖ chcia³em us³yszeÊ w twoim wo³aniu g³os øyj¹cej Ojczyzny. (podnosi g³os) Ale ty k³amiesz! Ty mnie zwodzisz i drwisz! Zrozumia³em, øe wolnoúÊ dana jest silnym, lecz oni nie s¹ godni wolnoúci, bo zaznaj¹ jej zabieraj¹c j¹ s³abym i zawsze s¹ narzÍdziem niewoli. W³ada nimi ich tÍpa si³a, wiÍc zawsze bÍd¹ niewoliÊ innych. Jak ty mnie! (dyszy ciÍøko) Rz¹dem mnie chcia³eú zniewoliÊ, prezydentem, emigracj¹ i szwajcarskim chlebem! (krzyczy) A nie pomyúla³eú ty, øe ja i w Warce zawsze Polakiem bÍdÍ? I choÊ jestem s³aby, bo sam, to jestem silny ñ bo wolny. I tak jak Wysocki 126 pozosta³em Polakiem, tak nie zostanÍ prezydentem! Moja wiernoúÊ Polsce jest wiernoúci¹ sobie. A ty mnie k³amstwem i pod³oúci ¹ usidliÊ chcia³eúÖ GILLER (bardzo zdenerwowany) I cÛø z tego ? Czy mam siÍ lÍkaÊ swojej pewnoúci celu i úrodkÛw? Mam siÍ daÊ unosiÊ fali, kiedy mogÍ sterowaÊ okrÍtem? DosyÊ mam tej naszej s³aboúci, bez wyjúcia i nadziei. DosyÊ mam niepewnoúci, wahaÒ, ostroønoúci. Czy zawsze mamy siÍ tylko modliÊ, gdy wokÛ³ dymi nasza krew? WYSOCKI A cÛø ty lepszego, godniejszego robisz? Gdy krew siÍ leje ñ ty powstanie t³umisz! Wybuchn¹Ê z si³¹ nie pozwalasz, ale i mi³osiernie zgasn¹Ê nie pozwolisz! Poøarem siÍ bawisz, sam w†ogieÒ nie lez¹c. O, tobie juø nawet modlitwa nie przystoi. GILLER (prawie krzyczy) Przecieø nie mogÍ nic zrobiÊ! Czy pan tego nie rozumie? Nie mogÍ ani rozszerzyÊ powstania, ani go zakoÒczyÊÖ a przynajmniej, nie mogÍ tego zrobiÊ sam. WiÍc robiÍ to, co mi jedynie pozosta³o. Nie jestem ani za Bobrowskim, ani za margrabi¹. Nie chcÍ intrygowaÊ z bia³ymi, nie jestem szalony jak czerwoni. Jestem politykiem, a to znaczy, øe muszÍ broniÊ tych ostatkÛw, ktÛre da siÍ wyci¹gn¹Ê z poøaru. WYSOCKI (szyderczo) I cÛø ty moøesz jeszcze ocaliÊÖ powalanymi rÍkami? GILLER To, co bÍdzie wspÛlne w przysz³oúciÖ To, co dobre u†bia³ych i co niezbÍdne u czerwonych. To, coÖ WYSOCKI (przerywa mu; groünie) A wiesz ty co? Bia³e to s¹ dla mnie gacie, a czerwonaÖ pierzyna! Ona, bia³o-czerwona, nie da siÍ dzieliÊ i szarpaÊ na sztuki. A pÛki bÍdziecie j¹ szarpaÊ i†rozrywaÊÖ to nawet i gin¹Ê za ni¹ nie warto! (chwila napiÍtej ciszy) I czego czekasz jeszcze? Idü precz! Idü precz i nie wracaj! Giller gwa³townie wstaje, bardzo wzburzony; krÛtka pauza, wahanie na twarzy Gillera, ktÛry nie wie, czy wyjúÊ natychmiast, czy powiedzieÊ coú jeszcze, broniÊ siÍ. GILLER (powaønie) Pan zapomina, øe nie ja jestem jego przeciwnikiem. WYSOCKI (patrzy na niego przenikliwie ñ mierz¹ siÍ wzrokiem ñ wreszcie nie zmieniaj¹c pozycji, krzyczy) Paszo³ won!! Giller robi gwa³towny krok do ty³u, potem odwraca siÍ i szybko 127 Akt drugi wybiega, zostawiaj¹c otwarte drzwi od sieni. Wysocki przez chwilÍ trwa w bezruchu, potem szybko wstaje, wyci¹ga butelkÍ wÛdki. Nalewa sobie spor¹ miarkÍ i pije odwrÛcony ty³em do drzwi. W sieni pojawia siÍ Karska. WidaÊ, øe wesz³a z kuchennej czÍúci mieszkania, a wiÍc ñ byÊ moøe ñ s³ysza³a rozmowÍ miÍdzy Wysockim i Gillerem. Karska nie mÛwi¹c s³owa zatrzymuje siÍ w†progu, przez d³uøsz¹ chwilÍ patrzy na Wysockiego. WYSOCKI (odwracaj¹c siÍ gwa³townie, jakby przyci¹gniÍty jej spojrzeniem) ToÖ ty? (zastyga z kieliszkiem w d³oni) KARSKA Przecieø mia³am przyjechaÊ w³aúnie dzisiaj. WYSOCKI PamiÍtamÖ Nie s³ysza³em, kiedy wesz³aú. KARSKA Jestem juø od jakiegoú czasu. Czeka³am u TabaczyÒskich. WYSOCKI S³ysza³aú? KARSKA TrochÍÖ MÛwiliúcie bardzo g³oúno. Wysocki odstawia kieliszek na biurko. Wskazuje Karskiej krzes ³o, sam siada na drugim. WYSOCKI (po pauzie) To dobrzeÖ wiesz teraz o mnie to, czego nie mÛg³bym sam powiedzieÊ. KARSKA To, co us³ysza³am, nie by³o dla mnie zaskoczeniem. WYSOCKI (opanowuj¹c irytacjÍ) Czyøbyú mia³a przyjaciÛ³ nawet wúrÛd czerwonych? I to w úcis³ym kierownictwie? KARSKA Nie musia³am rozpytywaÊ wúrÛd tych politykÛw. Mog³am siÍ o tym dowiedzieÊ w pierwszym lepszym dworze. WYSOCKI Kpisz chyba? KARSKA Nie. ChoÊ moøe przesadzam ñ nie w kaødym dworzeÖ WYSOCKI WiÍc sk¹d wiesz? KARSKA Od Tomasza LiciÒskiego. Odwiedzi³am go niedawno w Lechanicach. WYSOCKI A on mnie w Warce. KARSKA To twÛj szczery i oddany przyjaciel. WYSOCKI (z irytacj¹) Nie ucz mnie, proszÍ ciÍ, JÛzefo, kto jest, a kto nie jest moim przyjacielemÖ (po pauzie) I cÛø ci Tomasz powiedzia³? KARSKA (zmÍczonym g³osem) To, co mnie wydawa³o siÍ niewiarygodnym, a co potwierdzi³o siÍ w rozmowie, ktÛr¹ mimo woli s³ysza³am. Wysocki 128 WYSOCKI Trudno mi zrozumieÊ, sk¹d taki LiciÒski moøe znaÊ sekreta czerwonego rz¹du. KARSKA Ty naprawdÍ jesteú úlepy, mÛj Piotrze. Ten rz¹d juø dawno nie jest czerwony. I bodaj to i dobrzeÖ WYSOCKI Dobrze? Tak powiadaszÖ WiÍc odda³abyú w³adzÍ w rÍce takiego Gillera? KARSKA Nie, bo jestem przeciwna tak jemu, jak i ca³ej tej rewolucji. Ale ty ñ znÛw siÍ pokazujesz úlepcem, s¹dz¹c, øe to taki Giller kieruje powstaniem! WYSOCKI WiÍc nie Giller? Tak s¹dzisz? Zatem spytam ciÍ kto? Gdzie znajdziesz wiÍkszego krÍtacza, intryganta, cynika? KtÛø mÛg³by mieÊ lepsze kwalifikacje? KARSKA Giller jest ñ twoim zdaniem ñ ³ajdakiem? Nic o tym nie wiem. Ale to nie on naprawdÍ rz¹dzi. Tego jestem pewna. WYSOCKI WiÍc kto? KARSKA MÛj PiotrzeÖ daj spokÛj. Przecieø to jasne, øe nie wiem. Nie mogÍ wiedzieÊ. Ale na pewno tym panem Gillerem kieruj¹ inni. Czyø mÛg³by on sam z siebie g³osiÊ takie pogl¹dy? WYSOCKI (zagniewany) A wiÍc jeszcze i ty powtÛrzysz mi znÛw, jak kiedyú inni, to samo ñ øe za wszystkim stoi spisek, øe wszystkim kieruj¹ jakieú ukryte a nieznane persony, ktÛre wiÍcej znacz ¹ od tych, co siÍ jawnie pokazuj¹. KARSKA (zmÍczona) Nie wiem, mÛj drogi, naprawdÍ nie wiemÖ Ale byÊ moøe o tym ruchu wiÍcej stanowi taki Tomasz LiciÒski niø Ûw GillerÖ WYSOCKI (wybucha) Czy ty wiesz, co mÛwisz, JÛzefo? Przecieø to by znaczy³o, øe najwiÍkszym ob³udnikiem jestÖ taki Tomasz! KARSKA Aleø nie mÛwiÍ, øe on w³aúnie. WYSOCKI W³aúnie, øe mÛwisz! On, a wiÍc ktoú z naszego pokolenia! Ö Ktoú z nas mia³by siÍ gmatwaÊ w intrygi zabijaj¹ce narodow¹ sprawÍ? KARSKA A moøe tu nie chodzi o narodow¹ sprawÍ, a w³aúnie o intrygi! Nie pomyúla³eú nigdy o tym? WYSOCKI Nie, nieÖ Pozna³em Bobrowskiego, a ten by³ inny niø twoi politykierzy. On by³Ö 129 Akt drugi KARSKA (prawie krzyczy) ProszÍ ciÍÖ tylko nie moi! Ja nienawidzÍ tego powstania! NienawidzÍ Gillera, BobrowskiegoÖ wszystkich was nienawidzÍ! Jesteúcie ci¹gle, od trzydziestu lat, jak mali ch³opcy bawi¹cy siÍ w wojnÍ. WYSOCKI Zw¹tpi³aú o narodowej sprawie ñ nie ty pierwsza ñ wiÍc j¹ pomniejszaÊ prÛbujesz. KARSKA To nieprawdaÖ Uwierz mi, Piotrze! W³aúnie teraz musisz mi uwierzyÊ! Jestem Polk¹ i nigdy ni¹ byÊ nie przestanÍ. MÛj ojciec by³ napoleoÒskim øo³nierzem, brat pod Stoczkiem zgin¹³Ö ty by³eú moj¹ jedyn¹ mi³oúci¹, ty ñ Piotr Wysocki, m³ody podporucznik, bohater narodowej sprawy. Teraz ot, bratanek zbieg³ úwieøo do partii. Nie zw¹tpi³am o sprawie, nie wyrzekam siÍ ojczyzny. Ale im wiÍcej mija lat, tym czÍúciej przypominam sobie, øe jestem Polk¹, ale rÛwnieø kobiet¹, ktÛra nigdy nie zazna ³a osobistego szczÍúcia. Nie skorzysta³am z przyrodzonego ludzkiego prawa, pod³ug ktÛrego mÍøczyzna bierze kobietÍ i razem øyj¹ wedle przykazaÒ boskich. D³ugo czeka³am, choÊ mog ³am jak inne, udaj¹c przed rodakami kompatriotkÍ, do Italii pojechaÊ, by tam odpocz¹Ê przy jakimú s³odkim ciceronie, kiedy ten wyúniony i wybrany zdycha³ na SybirzeÖ WYSOCKI Jak moøesz tak mÛwiÊ? To wstrÍtne i nieprawdziwe! KARSKA A wasze Rosjanki koøuchem úmierdz¹ce, syberyjskie, moøe by³y nieprawdziwe? A dzieci tam, w poniøeniu i rozpaczy p³odzone ñ czy nie nosz¹ waszych nazwisk? A twoja wÛdka, w rozpaczy i samotnoúci pita ñ nie jestøe tego samego grzechu znamieniem? WYSOCKI Nie masz prawa nas s¹dziÊ! Ani ty, ani nikt innyÖ kto tam nie by³. KARSKA (ironicznie) Ale taki Giller przecieø by³? WiÍc cÛø ñ on jest bardziej szlachetny niø my, ktÛrzyúmy tu, a nie na Syberii, oddali Ojczyünie cia³a swoje i dusze? WYSOCKI Jak ty? KARSKA (úmiej¹c siÍ) A tak! Jak ja. Bo i cÛø mi zosta³o?Ö PrÛcz øa³osnych nadziei na ciebie, ktÛry bardziej chimer narodowych patrzysz niø øywych ludzi! Wysocki 130 Wysocki, przejÍty, zrywa siÍ z miejsca i idzie w stronÍ biurka. SiÍga po butelkÍ, nalewa kieliszek. Potem znÛw. Przez ca³y czas milczy. KARSKA (z rozpacz¹ w g³osie) Piotrze!Ö Wysocki oprÛønia trzeci kieliszek. KARSKA Wiem, øe pozna³eú siÍ na GillerzeÖ øe nie da³eú siÍ tym chimerom uwieúÊ. AleÖ ale ja liczy³am trochÍ na to, øe specjalnie z nim pertraktujesz, by nasz wspÛlny wyjazd nabra³ rÛwnieø ogÛlniejszego znaczenia. (poúpiesznie) Przecieø ja i na to bym siÍ zgodzi³a! Wysocki wypija szybko czwarty kieliszek. KARSKA PiotrzeÖ PiotrzeÖ ja chcÍ ciebie mieÊ, a nie øadnego prezydenta, ale jeúli inaczej nie moønaÖ Wysocki z ca³ych si³ uderza kieliszkiem o ziemiÍ; g³oúny brzÍk t³uk¹cego siÍ szk³a. WYSOCKI WiÍc naprawdÍ nic nie zrozumia³aú? Karska ukrywa twarz w d³oniach, milczy, jej cia³em wstrz¹sa bezg³oúny szloch. WYSOCKI Przecieø musia³em odmÛwiÊ niegodnych propozycji, bo fa³sz dotkn¹³ juø spraw dla mnie najúwiÍtszych. KARSKA Nie ³udü siÍ! I twoje, listopadowe, powstanie niewolne by³o od intryg i niecnych knowaÒ ñ tak jak i to. WYSOCKI Ale ja by³em od nich wolny! I taki pozostanÍ. KARSKA Aleø takiego w³aúnie ciÍ podziwiam i cieszÍ siÍÖ øe zdecydowa³eú odmÛwiÊ udzia³u w powstaniu. WYSOCKI (martwym g³osem) Cieszysz siÍ? KARSKA Tak, bo juø nic nie stoi na przeszkodzie naszemu wyjazdowi. Chociaø towarzyszy³abym ci nawet, gdybyú jecha³ w†roliÖ prezydenta. WYSOCKI (zamyúlony) WiÍc tak czy inaczej ñ musimy jechaÊ. KARSKA (prawie gniewnie) Czyø znowu mamy zaczynaÊ rozmowÍ od pocz¹tku? MÛj PiotrzeÖ przecieø mia³eú podj¹Ê decyzjÍ. WYSOCKI (nieprzytomnie) Tak, takÖ Szwajcaria, úlub, gotowy paszportÖ Karska milczy. 131 Akt drugi WYSOCKI WiÍc masz juø dla mnie paszport? Moglibyúmy jechaÊ choÊ dziú? KARSKA Wszystko zaleøy od ciebie. WYSOCKI HaÖ Wci¹ø ktoú mnie przekonuje, øe bardzo wiele zaleøy ode mnie. A tak naprawdÍ, to nigdy nie mog³em stanowiÊ nawet o w³asnym losie. KARSKA (z naciskiem) WiÍc zrÛb to dzisiaj! WYSOCKI TakÖ zapewne masz racjÍ. (po pauzie) Pokaø mi mÛj paszport, JÛzefo. Czy wiesz, øe nigdy nie pomyúla³em o†sobie jako o cz³owieku wolnym? A przecieø ten kawa³ek papieru daje coú w rodzaju wolnoúci. KARSKA Jesteú wolnym, Piotrze, jeúli umiesz decydowaÊ o samym sobie. WYSOCKI (zamyúlony) ByÊ moøe, byÊ moøeÖ (z odcieniem stanowczoúci) Pokaø mi mÛj paszport. KARSKA (sp³oszona) JaÖ ja jeszcze go nie mam. Ale to sprawa kilku dni. WYSOCKI Jeszcze nie maszÖ Rozumiem. A inne sprawy? TwÛj paszport, listy zastawne, bilety? KARSKA (niepewnie) Wszystko jest prawie gotowe. TrochÍ siÍ spÛüni³am, ale nie by³am przecieø pewnaÖ WYSOCKI Czego, JÛzefo? Przecieø mÛwi³aú, øe wyjedziesz nawet beze mnie? KARSKA I rzeczywiúcie chcÍ wyjechaÊ, aleÖ WYSOCKI (przerywa jej) Rozumiem, tobie teø trudno wszystko tu zostawiÊ. KARSKA Wcale nie! (ze z³oúci¹) Tak naprawdÍ, to idzie mi tylko o ciebie. WYSOCKI NaprawdÍ o mnie? Przecieø gdybym dziú siÍ zgodzi³ jechaÊ z tob¹ ñ i tak nie by³abyú gotowa? KARSKA Ale bÍdÍ, bÍdÍ, PiotrzeÖ Moøemy jechaÊ choÊby jutroÖ jeøeli chcesz. Wysocki milczy. KARSKA Czemu milczysz, Piotrze? WYSOCKI Przecieø wiesz, øe nie chcÍ st¹d wyjeødøaÊ. KARSKA (sp³oszona, bardzo cicho) WiemÖ Wysocki 132 WYSOCKI Wiesz o tym od dawna. Wiedzia³aú o tym, jeszcze zanim tu przyjecha³aú pierwszy raz? Karska w milczeniu potakuje. WYSOCKI Nie masz paszportÛw i nigdy ich nie bÍdziesz mia³a. Nie sprzeda³aú maj¹tkÛwÖ a pewnie ich juø nie masz. I w³aúciwie nigdy nie wierzy³aú, øe wyjadÍ z tob¹. KARSKA (z pasj¹) To nieprawda! To ty nigdy nie chcia³eú wierzyÊ w moj¹ mi³oúÊ. To ty zaraøa³eú mnie zw¹tpieniem! A jaÖ ja zawsze chcia³am wierzyÊ. WYSOCKI W³aúnieÖ chcia³aú wierzyÊ, ale nie wierzy³eú. Czeka ³aú, ale wola³abyú, øebym nie wraca³. Pragnͳaú mnie kochaÊ, ale nie kocha³aúÖ bo mnie nie moøna kochaÊ, nie ma za co, nie wartoÖ KARSKA (opanowuj¹c siÍ) Nie musimy jechaÊ do Szwajcarii, nie musisz nawet opuszczaÊ Warki. PozwÛl mi tylko zostaÊ tu i øyÊ z tob¹. WYSOCKI Juø za pÛüno, JÛzefo. Mnie juø nic nie zosta³o, wiÍc nie mam czym siÍ z tob¹ podzieliÊ. (wstaje, znajduje nowy kieliszek w miejsce poprzednio st³uczonego, nape³nia go wÛdk¹ i†wypija) Chcia³em trochÍ godnoúci, trochÍ honoru w moim opuszczeniu zachowaÊÖ ale i to nie by³o mi dane. (znÛw wypija kieliszek) Bo i kim jestem dzisiaj? Z kim jestem? Bo nie z obcymi, ale i nie ze swoimi. Nie z dworem, ale i nie z tymi z czworakÛw. Ot, Gillera za drzwi wyrzuci³em i wiem, øem dobrze zrobi³ ñ a zaprzaÒcem siÍ czujÍ! Czy moøe byÊ wiÍksze nieszczÍúcie? DoøyÊ narodowej potrzeby i czuÊ wstrÍt ñ do tej wojny i†do siebie, øe nie chcÍ w niej g³owy po³oøyÊ. I cÛø mi dalej pocz¹Ê?Ö Dawniej ñ przyznajÍ ñ bola³em trochÍ nad zapomnieniem, nad opuszczeniem mnie przez innych, ale cÛø ñ teraz widzÍ jasno, øe nie by³ to przypadekÖ Nie bÍdzie úlubuÖ SzwajcariiÖ nie umrÍ juø jak SowiÒski. Ot ñ moje dziedzictwo (zatacza d³oni¹ szeroki ³uk w powietrzu do o³tarzyka) moje ksi¹øki ñ bo czytaÊ jeszcze nie zapomnia³em (podchodzi do biurka) moja szabla, stara, JastrzÍbcÛwÖ ale i moja, bo mi siÍ naleøy. (chwieje siÍ na nogach, opiera o biurko, by nie straciÊ rÛwnowagi) Ma³o, oj, bardzo ma³o... Ale to moje, tu øyjÍ, w tymÖ ten 133 Akt drugi sam od szeúÊdziesiÍciu lat. Ten sam. I wszystko, co by³o moje! Wszystko. WiÍc przy tym muszÍ trwaÊ, muszÍ zostaÊ. Juø wiem, øe BÛg Wszechmog¹cy nie da mi úmierci w okopie, jak wtedyÖ na WoliÖ nie da³. Ale choÊ dosta³em tak ma³o (nieokreúlony gest rÍki) muszÍ tu trwaÊ. Na swoim i przy swoim. ChoÊby jeszcze raz przegrane by³oÖ A bÍdzieÖ na pewnoÖ (opada ciÍøko na krzes³o, chowa g³owÍ w d³oniach) KARSKA (po chwili, bardzo cicho) Biedny ty, Piotrze, jak i ja, biednyÖ Wysocki milczy, Karska wstaje zdecydowanym ruchem. KARSKA (z trudem opanowuj¹c silne wzruszenie) PÛjdÍ juø. Tak bÍdzie najlepiej. Teraz wszystko, co powiem ñ bÍdzie z³e. A†ja pragnÍ dla ciebie wszystkiego, co dobre. Wysocki powoli, niepewnie, podnosi siÍ z krzes³a. KARSKA To juø niewaøne, czy masz racjÍ, czy nie. Moøe siÍ mylisz ñ ale nie bÍdÍ ciÍ o tym przekonywa³a. To twoja w³asna racjaÖ WiÍc poøegnajmy siÍ. Chyba na zawszeÖ Tak bÍdzie najlepiej. Narzuca na ramiona pelerynkÍ, ktÛr¹ wczeúniej po³oøy³a na oparciu krzes³a, staje w pobliøu drzwi, gotowa do wyjúcia. WYSOCKI (wolno) TakÖ bÍdzieÖ najlepiej? (zbliøa siÍ do niej) Najlepiej? Karska robi krok do ty³u, ale zatrzymuje siÍ; niespodziewanie padaj¹ sobie w objÍcia ñ to jedyny moment ich fizycznego kontaktu w tej scenie ñ i trwaj¹ tak chwilÍ; Karska wyzwala siÍ i†otwiera drzwi do sieni. KARSKA (przystaj¹c) A wiÍcÖ øegnaj! WYSOCKI ØegnajÖ Karska odwraca siÍ i szybko wychodzi. Odg³os odjeødøaj¹cego powozu. Wysocki podchodzi do drzwi wyjúciowych, rygluje je, podobnie postÍpuje z drzwiami salonu. Siada ciÍøko w krzeúle, wypija, jeden po drugim, dwa kieliszki. Mija chwila. G£OS ØANDARMA (z zewn¹trz) Otkrywaj! (stukanie do drzwi) Otkrywaj skariej! S³ychaÊ nerwowe kroki w sieni, niezrozumia³e s³owa wypowiadane przez TabaczyÒsk¹, jakiú dialog prowadzony przez drzwi, Wysocki 134 g³oúne stukanie. Do Wysockiego z wolna docieraj¹ te zewnÍtrzne odg³osy. Wreszcie ñ zrozumiawszy ich sens ñ zrywa siÍ z miejsca. Stoi, nas³uchuj¹c. Odg³osy otwierania drzwi zewnÍtrznych, stukot podkutych butÛw. G£OS ØANDARMA Gaspadin Wysockij doma? Nam nuøno siejczas s nim gawarití! (niezrozumia³y tekst TabaczyÒskiej) Szto gawarisz? Otkrywaj skariej! G³oúnie pukanie do drzwi salonu, niecierpliwy g³os øandarma. G£OS ØANDARMA Gaspadin Wysockij? Otkrywajtie ñ my pa czynie priszli. (znÛw stukanie) Wysocki w dwÛch skokach dopada karabeli wisz¹cej na úcianie. Nagle zastyga, przez chwilÍ nas³uchuje odg³osÛw z sieni, potem z rezygnacj¹ odwraca siÍ, podchodzi do drzwi, otwiera zamek, siada przy stole, chowaj¹c twarz w d³oniach. Øandarm, pocz¹tkowo tylko pukaj¹cy, prÛbuje teraz nacisn¹Ê klamkÍ. Drzwi ustÍpuj¹. Do salonu wpada trzech øandarmÛw rosyjskich. DwÛch staje przy drzwiach z karabinami w rÍku, trzeci ñ podoficer ñ podchodzi do Wysockiego. ØANDARM My pa³uczyli informacju, szto u was praizchodiat kakije-to zasiedanija. Szto ab etom skaøetie? Wysocki milczy, moøna s¹dziÊ, øe úpi. Øandarm przez chwilÍ mierzy go wzrokiem, potem obchodzi wolno ca³y salon, zagl¹da do sypialni, wraca do Wysockiego. Dostrzega wÛdkÍ na stole. ØANDARM (z ulg¹) Aaaa ñ wot kakije eto zasiedanija. Nu ñ ³adna! (nalewa sobie kieliszek, wypija) Eto b³aganadioøno! Salutuje i skin¹wszy na pozosta³ych, wychodzi wraz z nimi. Wysocki trwa w niezmienionej pozie przy stole. Wyciemnienie. (1983) St¹d do Ameryki Nikt nie uwierzy w moje opowiadanie PrawdopodobieÒstwo znika razem z przyjaciÛ³mi Anna Czekanowicz Rozmowy OSOBY W kolejnoúci pojawiania siÍ na scenie; wiek podany w opisie odnosi siÍ do momentu pierwszego pojawienia siÍ postaci. EWA RABSKA, plastyczka, bardzo przystojna, o silnej osobowoúci, 24 lata ALINA RABSKA, jej matka, lekarka, 47 lat KAZIK STOLARSKI, dzia³acz organizacji m³odzieøowej, potem wysoki urzÍdnik partyjny i paÒstwowy, 33 lata JADZIA SOLDATKOWA, jego sekretarka, 28 lat MARIUSZ BROMECKI, artysta malarz, 32 lata MAREK MIRSKI, wybitnie zdolny fizyk, m¹ø Ewy, 25 lat JACEK SMULSKI, fizyk, potem znany dzia³acz zwi¹zkowy i†opozycyjny, 25 lat WIKTOR CZEPUKOJÆ, polonista, 31 lat BOØENA HORST, plastyczka, bardzo ³adna i lekkomyúlna, 24 lata DAREK WOèNIAK, dzia³acz KrÍgu Nowej Polski, 28 lat BARTEK CHMIELEWSKI, chemik, 27 lat S£AWEK NAG”RNIAK, lekarz, 26 lat KRZYCHU WENTA, barman i ajent kawiarni klubu ÑZamekî, 30 lat EWA BOÆKO, jego dziewczyna, bardzo seksowna, 20 lat DISCJOCKEY, potem KONFERANSJER, ponad 30 lat ZOFIA MIRSKA, nauczycielka historii, matka Marka, 57 lat WINCENTY MIRSKI, nauczyciel, ojciec Marka, 65 lat JAREK DANISZ, plastyk, m¹ø Boøeny, 30 lat ANKA SOLARZ, dziennikarka, brzydka i pe³na pasji, 33 lata STOCZNIOWIEC, oko³o 40 lat ELO ZABRAMSKI, nieszczÍúliwy poeta, 33 lata STUDENT, 24 lata STUDENTKA, 22 lata HANKA MALEWICZ, ³¹czniczka podziemia, 25 lat KUBUå, syn Ewy i Marka, 3 lata KELNER, oko³o 40 lat PAN W åREDNIM WIEKU I PAN W åREDNIM WIEKU II SEKRETARKA, oko³o 50 lat SARA, tancerka estradowa, oko³o 35 lat G£OS SPIKERA RADIOWEGO oraz G£OS AUTORA Akcja sztuki rozgrywa siÍ w GdaÒsku miÍdzy rokiem 1978 a†1987. Obraz 1 1978 Scena 1 Mieszkanie Ewy i jej matki; duøy pokÛj, dostatnio umeblowany w stylu pÛünych lat szeúÊdziesi¹tych: wysoki po³ysk, trochÍ kryszta ³Ûw, na úcianie reprodukcja Van Gogha i kalendarz na rok 1978. Na wprost drzwi do przedpokoju, po lewej od kuchni, okno, obok lustra, po prawej drzwi do drugiego pokoju. Poúrodku niski stolik, na nim dwie wielkie walizki, obok dwa fotele. Matka Ewy, bardzo zadbana, ze úladami wielkiej urody, krz¹ta siÍ po pokoju, pakuje walizki. WidaÊ, øe jest zmieszana, co chwilÍ przysiada, wzdycha, w³aúciwie pakuje siÍ mimochodem ñ waøniejsza jest dla niej rozmowa z Ew¹, ktÛra chmurnie zamyúlona stoi przy oknie. MATKA (niepewnie) Wiem, øe ci robiÍ krzywdÍ. Ale ty zrozumieszÖ musisz mnie zrozumieÊ! (siada w fotelu, zapala papierosa) Moøe napijemy siÍ koniaku? (pauza) Czemu nic nie mÛwisz? (pauza) Za godzinÍ mam poci¹g do Warszawy. (Ewa milczy; matka wstaje, podchodzi do barku, nalewa koniak do dwÛch kieliszkÛw, szybko upija trochÍ, ponownie siada) Czemu nic nie mÛwisz? EWA (chmurnie) A co mam powiedzieÊ? MATKA Powiedz, øe mi wybaczasz? EWA Oczywiúcie, øe ci wybaczam. MATKA Powiedz, øe siÍ nie gniewasz? EWA Oczywiúcie, øe siÍ nie gniewam. MATKA Øebyú wiedzia³a, jak mi jest ciÍøko! EWA (wybucha) Mnie teø jest ciÍøko! MATKA To dlaczego nie chcesz jechaÊ ze mn¹? St¹d do Ameryki 140 EWA Nigdzie nie pojadÍ. MATKA Ewka! Jesteú doros³a, skoÒczy³aú studia, mia³aú doskona ³¹ wystawÍ! Zostawiam ci mieszkanie, pieni¹dze. (Ewa wzrusza ramionami) Nie muszÍ siÍ o ciebie martwiÊ? (zaczyna siÍ krz¹taÊ przy walizkach) EWA To ja siÍ martwiÍ o ciebie. MATKA Czy ja nie mogÍ, w koÒcu, pomyúleÊ o sobie? EWA Nie rozumiem jak moøna rzucaÊ wszystko ñ dom, mnie, GdaÒsk, praktykÍ, tylko dlatego, øe jakiú fagas z Kanady zaproponowa ³ ci ma³øeÒstwo?! MATKA To nie jest øaden fagas. EWA WiÍc kto? Czemu nigdy o nim nie s³ysza³am? Jak moøesz mu ufaÊ? MATKA Moøesz jechaÊ ze mn¹. EWA I co ja mia³abym robiÊ w tym jakimú Edmonton? MATKA To, co tu. EWA Tak, w przerwach miÍdzy prac¹ barmanki, aÖ MATKA (z gorycz¹) SkoÒcz, skoÒcz. EWA (z øalem) Przepraszam, mamusiu, martwiÍ siÍ i tyleÖ MATKA Niepotrzebnie! Nigdy ci nie mÛwi³am o Henryku, ale to takie stare sprawy. EWA WiÍc powiedz teraz. MATKA Mia³am tyle lat co ty, on by³ marynarzemÖ no i moim pierwszym mÍøczyzn¹. Ale to by³ rok piÍÊdziesi¹ty drugi, a on poprosi³ o azyl w Kanadzie. Wiesz, co to wtedy znaczy³o? O†ma³o co nie wyrzucono mnie z ZMP, a wtedy musia³abym poøegnaÊ siÍ ze studiami. (zamyúlona) TwÛj ojciecÖ by³ sekretarzem ZMP, u nas na medycynie. Zaopiekowa³ siÍ mn¹, upolityczni ³. By³o mi wszystko jedno. Potem urodzi³aú siÍ tyÖ (Ewa s³ucha z rosn¹c¹ niechÍci¹) Nie poczeka³amÖ (Matka zaczyna siÍ znowu krz¹taÊ, zamyka jedn¹ walizkÍ) Henryk odezwa³ siÍ potem z Kanady, chcia³ mnie úci¹gn¹Ê, ale by³o za pÛüno. Teraz owdowia³, napisa³. (wzdycha) TyleÖ EWA (gniewnie) I co, myúlisz, øe on ciÍ dalej kocha? MATKA A ty myúlisz, øe nie moøna kochaÊ takiej starej baby jak ja? 141 Obraz pierwszy. 1978 EWA BojÍ siÍ, øe on potrzebuje tylko s³uø¹cej do swego baru. MATKA To wiÍcej, niø da³ mi twÛj ojciec. (Ewa milczy) Zwia³ do Afryki, kiedy mia³aú trzy lata, i wypi¹³ siÍ na nas. EWA (cicho) Teraz zaprasza mnie do RPA. MATKA (stanowczo) Bydlak! Chcesz, to jedü. Ja juø wybra³am. (energicznie zamyka drug¹ walizkÍ; ustawia bagaøe przy drzwiach, maluje usta) Nie chcÍ doøywaÊ ja³owej emerytury, nie dosypiaj¹c na dyøurach. Wyjeødøam legalnie, w Kanadzie wyjdÍ za m¹ø. W kaødej chwili bÍdÍ mog³a wrÛciÊ. CiÍøko mi rozstawaÊ siÍ z tob¹, ale nie jesteú juø dzieckiem. Nawet mnie przeraøasz swoj¹ samodzielnoúci¹. EWA A ty mnie. åmiej¹ siÍ obie. Matka obejmuje EwÍ. MATKA Wiem, øe mnie zrozumiesz. Jeúli nie dziú, to kiedyú. EWA Pora na dworzec. PojadÍ z tob¹ do Warszawy. MATKA DziÍkujÍ, kochana. Ewa narzuca kurtkÍ, matka wolno zapina p³aszcz. MATKA (oci¹gaj¹c siÍ) S³uchajÖ Wybacz, øe to mÛwiÍ, ale ten twÛj Mariusz niezbyt mi siÍ podoba. EWA Gdzie masz kluczyki od samochodu? MATKA (zamyúlona) Juø wolÍ tego fizyka, Marka. EWA Chodümy! MATKA On jest takiÖ dobry. EWA Mamo! To s¹ moje sprawy! MATKA Wiem, wiem. EWA (niecierpliwie) Chodümy! MATKA (powoli) Tak, chodümyÖ Wychodz¹; wyciemnienie. Scena 2 Gabinet Kazika, przewodnicz¹cego lokalnej organizacji m³odzieøowej; przeciÍtne umeblowanie, popiersie Lenina, na úcianie portret Gierka i plakat z napisem ÑAby Polska ros³a w si³Í, a†ludzie øyli dostatniejî. Kazik siedzi za biurkiem, naprzeciwko niego stoi sekretarka Jadzia. St¹d do Ameryki 142 JADZIA Musisz tam zadzwoniÊ. KAZIK (niechÍtnie) ZadzwoniÍ. JADZIA Musisz tam zadzwoniÊ jeszcze dzisiaj. Najlepiej zaraz. KAZIK Ale co ja im powiem? JADZIA Wszystko jedno, ale musisz zadzwoniÊ. KAZIK To nie jest wszystko jedno. Ta ca³a historia mnie kompromituje. JADZIA (wzrusza ramionami) W koÒcu to nie twoja wina, øe korowcy robi¹ wiece na uczelniach. KAZIK (z³y) Powiedz to tym z UB! Oni potrzebuj¹ koz³a ofiarnego. JADZIA ZadzwoÒ i obiecaj, øe poúlesz tam swoich ludzi. KAZIK Po co? JADZIA Niech dyskutuj¹ z tymi z SKS-u. KAZIK Nikogo nie namÛwiÍ. JADZIA To niech ci chociaø przynios¹ nazwiska przemawiaj¹- cych. KAZIK Oni teø bÍd¹ tam mieli swoich ludzi. JADZIA Ale pokaøesz, øe nie siedzisz bezczynnie. KAZIK Czyli mam donosiÊ? JADZIA Nazwij to, jak chcesz. Jestem tylko sekretark¹, ale na twoim miejscu wiedzia³abym, co mam zrobiÊ. KAZIK (stanowczo) Jedyne wyjúcie, jakie mam ñ to nic nie robiÊ. JADZIA Jesteú g³upi. Pukanie do drzwi, wchodzi Ewa, Kazik zrywa siÍ zza biurka, promienieje. KAZIK Ewa, nareszcie! Jak ja siÍ cieszÍÖ JADZIA (oschle) To ja nie bÍdÍ przeszkadzaÊ, kolego przewodnicz ¹cyÖ KAZIK (do Jadzi) Nie ma mnie dla nikogo. Jadzia wychodzi. EWA CzeúÊ, Kazik! Co ona taka sztywna? KAZIK Kto, Jadzia? Pewnie jest zazdrosna. Podkochuje siÍ we mnie. (úmieje siÍ) Tak jak ja w tobie. EWA Daj spokÛj, dygnitarzu. Nie wypada. 143 Obraz pierwszy. 1978 KAZIK Myúlisz, øe dzia³acze m³odzieøowi nie mog¹ kochaÊ? EWA Kochaj øonÍ. KAZIK Najprostsze rady najtrudniej wykonaÊ. EWA Czemu dzwoni³eú? KAZIK Bo nareszcie mam dobry pretekst. EWA PrzestaÒ b³aznowaÊ. KAZIK Juø mÛwiÍ, s³uchaj. Mam dla ciebie wspania³¹ propozycjÍ. Zrobi³aú dyplom, twoja wystawa mia³a znakomite recenzje. W³aúnie ktoú taki jest mi potrzebny. W tym momencie nasza stara znajomoúÊ przestaje mieÊ znaczenie. Nie ma w tym niczego dwuznacznego, skoro ty jesteú najlepsza. EWA W czym nie ma niczego dwuznacznego? KAZIK S³uchaj! Nied³ugo jest kongres. Wiesz, jaka to wielka sprawa. Zlecam ci oprawÍ plastyczn¹ ñ seria plakatÛw, ok³adka p³yty, scenografia koncertu galowego. To ci niesamowicie zrobi nazwisko! A po wszystkim ñ wystawa w Warszawie! EWA Czy wy juø nie macie swoich ludzi? KAZIK Mamy, mamyÖ ale pamiÍta³em o tobie i wytargowa- ³em to dla GdaÒska. Widzisz? ñ mi³oúÊ moøe zdzia³aÊ cuda. EWA Nie wyg³upiaj siÍ. KAZIK (wyci¹ga z biurka butelkÍ koniaku i dwa kieliszki) Wcale siÍ nie wyg³upiam. Wiesz, øe czekam i øe moøesz na mnie liczyÊ. (podnosi do gÛry kieliszek) Przyjmujesz propozycjÍ? EWA ZrÛbmy inaczej ñ ja ci coú powiem, a ty zdecydujesz, czy j¹ podtrzymujesz. KAZIK Dobrze, s³ucham. EWA WychodzÍ za m¹ø. KAZIK No takÖ g³upia sprawa. (wzdycha) CÛø, ja ten sam b³¹d pope³ni³em jeszcze wczeúniej. Oczywiúcie ñ propozycjÍ podtrzymujÍ. A to, øe bÍdÍ czeka³ ñ to moja sprawa. Zdrowie! (wypijaj¹) Ale, ale ñ kto jest tym szczÍúliwcem? EWA Chyba go znasz. Mariusz Bromecki, malarz. KAZIK (przejÍty) Oj, s³uchaj Ewa, ty uwaøajÖ EWA Bo co? KAZIK On naleøy do tego klubu dyskusyjnego w ÑZamkuî? EWA A jeúli? St¹d do Ameryki 144 KAZIK èle siÍ o nich mÛwi. To úmierdzi, uwaøaj. Podobno maj¹ powi¹zania z korowcami i KrÍgiem Nowej Polski. To moøe siÍ dla nich fatalnie skoÒczyÊ. Wiesz, jakie s¹ czasy. EWA Przecieø oni tylko gadaj¹, czytaj¹ wiersze. KAZIK Na razie. A jeúli wezm¹ udzia³ w wiecu SKS-u? EWA Przecieø na tych wiecach mÛwi siÍ prawdÍ. KAZIK (úcisza g³os) S³uchaj ñ prawda nie ma tu nic do rzeczy. Bo prawd¹ jest polityka. I jak ten walec siÍ po nas przejedzie, to siÍ nigdy nie podniesiemy. EWA (z³a) Moøe ty! Z twoimi patronami! (pokazuje portret i†popiersie) KAZIK O ciebie teø siÍ martwiÍ. EWA Zawsze mogÍ zacz¹Ê robiÊ w bursztynie. KAZIK Bez sensu. ProszÍ ciÍ tylko ñ nie chodü na øadne wiece. Moøe oni maj¹ racjÍ, ale nie maj¹ øadnych szans. WiÍc siÍ nie licz¹ w tej grze. Partia nie chce uøywaÊ si³y, wiÍc pozwalaj¹ im podskakiwaÊ. Ale to siÍ skoÒczy, zapamiÍtaj moje s³owa. Jak bÍdzie trzeba, wejdzie tu dywizja czo³gÛw. Ja nie kraczÍ, ja wiem. EWA Ty coú w ogÛle za duøo wiesz. KAZIK MuszÍ, taka jest moja praca. EWA No, dobrze. Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Jestem i†bÍdÍ apolityczna. I tak zawsze ktoú bÍdzie nami rz¹dzi³ ñ wiÍc wszystko jedno kto. Niech sobie rz¹dz¹. A ja chcÍ robiÊ swoje. (wstaje) KAZIK (wstaj¹c rÛwnieø) Rozumiem, øe siÍ zgodzi³aú? Za miesi ¹c, dwa, bÍdziesz musia³a pojechaÊ na d³uøej do Warszawy. Za³atwiÍ ci ÑForumî. Zreszt¹, ja teø bÍdÍ tam mieszka³. EWA Kazik, daj spokÛj. KAZIK Przecieø juø da³em. EWA No, dobrze. Na razie, czekam na wiadomoúÊ. Kazik ca³uje jej d³oÒ, Ewa wychodzi; natychmiast wchodzi Jadzia. JADZIA Oni dzwonili dwa razy, kiedy ty j¹ obskakiwa³eú. KAZIK (wzdycha) No, dobrze juø, dobrze, zadzwoniÍÖ (wraca za biurko, na stoj¹co wykrÍca numer) Czy mogÍ rozmawiaÊ z towarzyszem majorem Gry³¹? (wyprÍøa siÍ) Tu przewodnicz¹cyÖ Wyciemnienie. 145 Obraz pierwszy. 1978 Scena 3 Mieszkanie Ewy, bardzo zmienione: zniknͳy kryszta³y i reprodukcje, czÍúÊ mebli. Na úcianie nowoczesne malarstwo bez ram. Grafiki, plakaty, wielkie portrety Johna Lennona. Ogromna deska do projektowania zarzucona papierami. W ca³ym pomieszczeniu ba³agan úwiadcz¹cy o pracowitoúci w³aúcicielki. Na fotelu, przy niskim stoliku, siedzi Mariusz w niedbale narzuconym szlafroku, z mokrymi w³osami. Pali i pije. Przed nim pe³na popielniczka i napoczÍta pÛ³litrÛwka czystej wÛdki. Drzwi po prawej uchylone. Noc. Mariusz siedzi w ciemnoúci ñ oúwietla go tylko w¹ski pas úwiat³a ulicznej latarni, przeúwituj¹cy przez story. G£OS EWY (z pokoju po prawej) Mariusz! Mariusz, gdzie jesteú? (Mariusz milczy) Co siÍ sta³o? W pokoju po prawej zapala siÍ úwiat³o. Ewa w szlafroku staje w†otwartych drzwiach, przeciera oczy. EWA Mariusz, co z tob¹? (Mariusz milczy, nie rusza siÍ. Ewa zapala úwiat³o. Mariusz kurczy siÍ nerwowo, oúlepiony úwiat ³em øarÛwki. Ewa przysiada obok niego) Czemu tu siedzisz? (dostrzega butelkÍ) Pijesz? MARIUSZ Tylko trochÍ. EWA Nie za czÍsto? (Mariusz milczy) Ech, ja teø siÍ napijÍ. Dobrze mi z tob¹. (nalewa sobie wÛdkÍ, pije) Przeprowadü siÍ tutaj od razu! Po co øyÊ na dwa domy, to cholernie kosztuje. W koÒcu úlub to tylko formalnoúÊ. MARIUSZ Przyspieszmy ten úlub. EWA (zdziwiona) Po co? MARIUSZ Ewa! JaÖ jaÖ postanowi³em wyjechaÊ. EWA Nie rozumiem? MARIUSZ Proste. ChcÍ st¹d wyjechaÊ. EWA Z GdaÒska? MARIUSZ (krÍci wolno g³ow¹) Nie, z Polski. Ale przecieø to niczego nie zmienia. Weümiemy úlub przed moim wyjazdem, potem úci¹gnÍ ciÍ do siebie. EWA Wiesz, øe nie pojecha³am z matk¹? St¹d do Ameryki 146 MARIUSZ Ale ze mn¹? EWA Powiedz najpierw, co planujesz. MARIUSZ Ewa, ja juø nie mogÍÖ mam dosyÊ tego pieprzonego kraiku. Ja tu nie mam øadnych perspektyw. MiÍdzy moim øyciem a tym, czego pragnÍ, jest akurat taka rÛønica, jak st¹d do Ameryki. EWA (ostro) Przesadzasz! MARIUSZ Moje obrazy nie id¹, muszÍ lataÊ za cha³turami, nie mam pieniÍdzy, w³asnego mieszkaniaÖ EWA Ja mam. MARIUSZ Ale ja nie chcÍ byÊ mÍøem swojej øony. Ty masz mieszkanie, samochÛd, dolary od mamusi. Ale ja chcÍ coú zdzia³aÊ sam. A tu mogÍ tylko piÊ. (wychyla kieliszek) EWA Mariusz, nie szalej! Przecieø mogÍ ci pomÛc, zanim nie staniesz na nogi. S³uchajÖ MARIUSZ (przerywa jej) To nie tak. Tu siÍ po prostu nie da dojúÊ do czegoú sensownego. TwÛj sukces jest chwilowy i koniunkturalny. Chcesz siÍ zawsze wys³ugiwaÊ czerwonym? EWA Cholera, ty teø bÍdziesz mnie przeúladowa³? Jestem artystk ¹ ñ robiÍ to, co u mnie zamÛwi¹, ale robiÍ sztukÍ. A w ogÛle, to jestem apolityczna. MARIUSZ (z³oúliwie) Tak? Ale jednak nie robisz ok³adek dla ÑNowejî? Ulotek teø nie drukujesz? NaprawdÍ apolityczny, to jestem ja. PieprzÍ ten ca³y kraik z jego przepychankami. åwiat jest duøy i znajdÍ gdzieú tych kilka metrÛw kwadratowych dla siebieÖ JadÍ do Francji. Z ÑOrbisemî. I zostanÍ. Nic nowego, tylu robi³o to przede mn¹. Ale przedtem weümiemy úlub. I†dojedziesz do mnie, jak tylko stanÍ na nogi. EWA Kiedy chcesz jechaÊ? MARIUSZ Nied³ugo. EWA Ale dok³adnie! MARIUSZ (cicho) PojutrzeÖ EWA I przedtem weümiemy úlub, tak? Ech, ty draniu! (siÍga po jego marynarkÍ wisz¹c¹ na krzeúle, wyci¹ga portfel, z niego jakieú papiery i paszport. Przegl¹da je, potem rzuca na pod³ogÍ) No takÖ mÛwisz prawdÍ. Tylko trochÍ pÛüno. 147 Obraz pierwszy. 1978 MARIUSZ By³em u znajomego ksiÍdza. On jest gotÛw daÊ nam úlub koúcielny, bez cywilnego. To nielegalne, ale mu wyt³umaczy ³emÖ EWA Co mu wyt³umaczy³eú? Akurat taki z ciebie katolik jak ze mnie marksistka. Wybieraj od razu! Albo zostajesz, albo miÍdzy nami koniec! MARIUSZ (podchodzi do okna, odsuwa zas³onÍ) Patrz, juø úwit. Dla kogoú wstaje s³oÒce. EWA Ale nie dla nas. Wybieraj. MARIUSZ Ewa, bÍdÍ zawsze na ciebie czeka³. EWA (z pasj¹) Wybieraj!!! MARIUSZ Wyjeødøam. EWA To wynoú siÍ. Wyciemnienie. Scena 4 Kawiarnia klubu studenckiego ÑZamekî, w ktÛrej odbywa siÍ zebranie Klubu Dyskusyjnego M³odych NaukowcÛw. Obskurne wnÍtrze, lada barowa, stoliki z postawionymi na nich odwrotnie krzes³ami. Kilka osÛb siedz¹cych gdzie popadnie: Boøena, Anka, Jacek, Wiktor, S³awek, Darek, Bartek. Cisza, wszyscy czytaj¹ jakieú ulotki. Otwieraj ¹ siÍ drzwi z prawej, na uboczu, wchodz¹ Ewa i Marek. MAREK Tak siÍ cieszÍ, øe przysz³aú. EWA (pÛ³szeptem) CzekajÖ Czy znam tu kogoú? MAREK Wszystkich znasz. Jest Boøena, Jacek, WiktorÖ Ale dlaczego nie ma Mariusza? EWA (ostro) Nie ma go, nie by³o i nie bÍdzie. MAREK (cicho) EwaÖ co siÍ sta³o? EWA Nic siÍ nie sta³o. Powtarzam: Mariusza nie ma i nie bÍdzie. Ale to nic nie znaczy, Marku. MAREK A ja? EWA Daj spokÛjÖ WIKTOR (dostrzegaj¹c ich) Chodücie, na co czekacie? Marek i Ewa do³¹czaj¹ do kÛ³ka czytaj¹cych. Staje siÍ to sygna- ³em do przerwania lektury. Szmer g³osÛw. St¹d do Ameryki 148 WIKTOR Siadajcie, nie znacie jeszcze sprawy. Jest dziú miÍdzy nami (wskazuje na wysokiego blondyna) Darek Woüniak z KrÍgu Nowej Polski. Organizuj¹ jutro na uczelni wiec, w dziesi¹t¹ rocznicÍ wydarzeÒ marcowych, zreszt¹ wiecie. Darek przyszed³ tu z propozycj¹, by ktoú z nas ñ asystent lub adiunkt, to waøne ñ wyst¹pi³ na tym spotkaniu i przeczyta³ ten tekstÖ deklaracjÍ solidarnoúci z KNP, SKS-em i szerokimi rzeszami studentÛw. BARTEK (przerywa mu) A naprawdÍ to z korowcami i Woln¹ Europ¹! JACEK Nie przerywaj, Bartek! WIKTOR W³aúciwie juø skoÒczy³em. DAREK (wchodzi mu w s³owo) Do niczego was nie zmuszamy, ale wydaje siÍ nam, øe nie moøna d³uøej zwlekaÊ. Trzeba g³oúno i otwarcie mÛwiÊ o ³amaniu podstawowych praw obywatelskich, o naduøyciach w³adzy, o cenzurze, o rozpasaniu ubecji i kryzysie gospodarczym. Wszyscy o tym wiedz¹, ale tylko my mÛwimy. SKS-y bÍd¹ s³abe tak d³ugo, jak d³ugo bÍd¹ siÍ sk³adaÊ tylko ze studentÛw, ktÛrych ³atwo zastraszyÊ wilczym biletem. Dlatego potrzebujemy i was. Pomyúleliúmy, øe Klub Dyskusyjny M³odych NaukowcÛw to najlepszy adres naszej proúby o poparcie. Tyle. BARTEK (gniewnie) Ale ty nie pracujesz na uczelni? DAREK (spokojnie) Nie. BARTEK (agresywnie) A gdzie? Z czego øyjesz? MAREK Bartek, uspokÛj siÍ. DAREK Zaraz, zaraz, odpowiem. Pracowa³em w bibliotece imienia Orii, wyrzucono mnie i teraz jestem archiwariuszem Kurii w Oliwie. BARTEK (ironicznie) No tak, p³ac¹ ci klechy, to jesteú gieroj! A†co ja mam zrobiÊ ñ øona z bachorem w hotelu asystenckim, cztery tysi¹ce pensji, doktorat na karku?! WIKTOR Spokojnie, Bartek, wszyscy to wiemy. Ale po co siÍ wúciekaÊ? Przyszed³ cz³owiek, ma sprawÍ. Wys³uchajmy go. DAREK Powiedzia³em, co mia³em do powiedzenia. Przeczytaliúcie nasz apel. WiÍc zadecydujcie, czy ktoú go wyg³osi jutro. WIKTOR No, to zapraszam do dyskusji. 149 Obraz pierwszy. 1978 Cisza. Bartek spokojnie podnosi rÍkÍ do gÛry. WIKTOR ProszÍ bardzo ñ Bartek. BARTEK Mam tylko dwa pytania. Po pierwsze: czy miÍdzy wami ñ w KNP ñ s¹ jacyú ludzie pracuj¹cy na uczelniach? I†drugie pytanie ñ do Wiktora ñ kto w³aúciwie zaprosi³ Darka na dzisiejsze spotkanie? WIKTOR Darka zaprosi³em ja. A jeúli chodzi oÖ DAREK ProszÍ bardzo (wyci¹ga jakieú ulotki) ñ ostatni¹ deklaracjÍ KrÍgu Nowej Polski podpisa³o 19 osÛb. W tym szeúciu pracownikÛw wyøszych uczelniÖ JACEK (ironicznie) Pewnie ñ by³ych pracownikÛw. DAREK (ci¹gnie) Ö g³Ûwnie z Akademii Medycznej. Jest nawet jeden docent. BARTEK To jak jest taki odwaøny ñ niech przeczyta jutro ten tekst. DAREK Nie moøe ñ wyjecha³ do StanÛw na stypendium. BARTEK (úmieje siÍ) Znamy ñ tu deklaracje, tam dolarki. Gdybym ja mÛg³ wyjechaÊ, podpisa³bym nawet cyrograf. WIKTOR Panowie, spokojnie! Ponawiam pytanie. Co robimy z propozycj¹ Darka? JACEK (spokojnie) Porozmawiajmy powaønieÖ choÊ moøe cynicznie. Darek ma oczywiúcie racjÍ i Bartek niepotrzebnie siÍ wúciekaÖ BARTEK (przerywa) Niepotrzebnie? A ja ci mÛwiÍ, øe to najzwyklejsza prowokacja! Ten facet to ubek! WIKTOR UspokÛj siÍ cz³owieku, bo ciÍ wyprosimy. Otwieraj¹ siÍ drzwi wejúciowe, wchodzi Krzychu, ajent i barman kawiarni w ÑZamkuî. KRZYCHU A ja powoli bÍdÍ was wszystkich wyprasza³. Za godzinÍ mam dyskotekÍ, trzeba przygotowaÊ salÍ. WIKTOR Ustaliliúmy z zarz¹dem klubu, øe mamy czas do dziewiÍtnastej. KRZYCHU Zarz¹d zarz¹dem, a interes interesem. DajÍ wam pÛ³ godziny. Zaczyna siÍ krz¹taÊ, wystawia butelki na pÛ³ki nad lad¹, zdejmuje krzes³a ze stolikÛw. Po chwili wchodzi bardzo seksowna, St¹d do Ameryki 150 prowokacyjnie ubrana i umalowana Dziewczyna ñ zapala reflektory, pod³¹cza g³oúniki itd. JACEK Czy mogÍ kontynuowaÊ? WIKTOR Oczywiúcie. JACEK A wiÍc ñ powtarzam ñ Darek ma ca³kowit¹ racjÍ. W†pe³- ni solidaryzujÍ siÍ, osobiúcie, z pogl¹dami KNP. Nie w¹tpiÍ, øe to, co mÛwiÍ, trafi do odpowiednich organÛw. (Bartek chce mu przerwaÊ) Nie, nie, Bartek, spokojnie, niczego ci nie zarzucam. Moøe ten barman to ich kabel, moøe ta dupencja (wskazuje DziewczynÍ), a moøe te panienki (wskazuje na siedz¹ce obok siebie ñ EwÍ i BoøenÍ). A, witamyÖ Nie wiem, czy znacie ñ Ewa Rabska, zdolna graficzka, filar propagandy sukcesuÖ (szmer miÍdzy zebranymi, Ewa chce coú powiedzieÊ, ale Jacek jej nie daje) I bardzo dobrze ñ w koÒcu jesteúmy grup¹ demokratyczn ¹ i liberaln¹. Brak tylko ksiÍdza. ChoÊ Darek go jakoú zastÍpuje. DAREK Przesadzasz. JACEK Moøe. Przepraszam, juø koÒczÍ. A wiÍc: Darek ma niew ¹tpliw¹ rajcÍ. Ale nic z tego dla nas nie wynika. Øyjemy w†rzeczywistoúci ufundowanej na jednej zasadniczej sprzecznoúci ñ pomiÍdzy prawd¹, o ktÛrej wszyscy wiedz¹, a fikcj¹, ktÛra ma sankcjÍ doktryny. Oto dlaczego dzia³alnoúÊ KNP i SKS jest bezsensowna. Zapraszam ciÍ, Darek, na wÛdkÍ, wtedy pogadamy szczerze. Ale uczelnia naleøy do domeny fikcji. Nie w³aü w ni¹, bo i siebie, i nas sparzysz. SkoÒczy³em. S£AWEK Czy moøna? DziÍkujÍ. Ja mam tylko jedno pytanie. Skoro Darka zaprosi³ Wiktor ñ czemu on sam nie przeczyta jutro tej deklaracji? WIKTOR (zmieszany) Wiedzia³em, øe to pytanie padnie. WiÍc dobrze, powiem. Mam øonÍ, dwoje dzieci, nie mam mieszkania. Jak wszyscy, standard. Ale nie o to chodzi. Zaryzykowa³- bym. Tyle øeÖ za tydzieÒ moja obrona. Napisa³em doktorat o†Mi³oszu, jeúli podpadnÍ ñ przeg³osuj¹ mnie. A wtedy jestem za³atwiony. Koniec. Moøecie to potraktowaÊ jako konformizm, trudno. Wiem, øe nie mogÍ nikogo namawiaÊ do zrobienia tego, czego sam nie chcÍ zrobiÊ. 151 Obraz pierwszy. 1978 DAREK Nie mam do Wiktora øadnych pretensji. Jest w porz¹dku. BARTEK (do Darka) Teø znalaz³ siÍ spowiednik! BÍdzie decydowa ³, kto jest moralny, a kto nie. WIKTOR Spokojnie, panowie. MAREK Czy mogÍ? WIKTOR ProszÍ ciÍ, Marku. MAREK Ja przeczytam tÍ deklaracjÍ. WIKTOR (zaskoczony) Co, ty? MAREK Przeczytam, nie ma sprawy. Zgadzam siÍ z ni¹ w kaødym punkcie. WIKTOR Marek, zastanÛw siÍ. Masz najwiÍcej do stracenia ñ doktorat, wyjazd do JaponiiÖ MAREK Co tam Japonia. Darek ma racjÍ i koniec. Nie moøemy ci¹gle milczeÊ. WIKTOR Jak chcesz. KRZYCHU No, wypieprzaÊ, wiara. Za chwilÍ tu przyjd¹ goúcie. JACEK (do Marka) GratulujÍÖ ale z rÛwnym powodzeniem mÛg³- byú siÍ podpaliÊ pod Pa³acem Kultury. Skutek by³by taki sam ñ g³oúny i øaden. (wstaje, inni teø zbieraj¹ siÍ do odejúcia; wchodzi discjockey, zblazowany, na kacu, klepie po pupie DziewczynÍ, ktÛra juø dawno przerwa³a porz¹dki i s³ucha³a koÒca dyskusji) BOØENA (do Ewy) Co ty myúlisz o tym z KNP? Kamikadze! Podoba mi siÍ. Przespa³abym siÍ z nim. EWA Ty jednak jesteú idiotka, Boøena. DZIEWCZYNA (z boku) Co wy, g³upie, ja bym wola³a tego Marka. BOØENA (wynioúle) Niby czemu? DZIEWCZYNA Bo wiecieÖ to tak jakby ze skazaÒcem. KRZYCHU Pieprzysz ma³aÖ szoruj po piwo. Ewa i Boøena wychodz¹ wraz z innymi. W drzwiach spotykaj¹ siÍ Marek i Jacek. JACEK Wiesz co robisz? MAREK Wiem. JACEK A ja myúlÍ, øe nie wiesz. Przecieø nie masz jeszcze angaøu na adiunkta. I nigdy nie bÍdziesz mia³. Robisz to dla niej. MAREK Jej to nie imponuje. Ale wiesz ñ Mariusz wyjecha³. St¹d do Ameryki 152 JACEK WiemÖ szczÍúliwy facet. MAREK SzczÍúliwy to jestem ja. Wychodz¹; wyciemnienie. G£OS AUTORA (w ciemnoúci) PamiÍtam ich wszystkichÖ chociaø coraz s³abiej. To juø tyle lat; juø mylÍ nazwiska i imiona, rysy twarzy zniekszta³ca mg³a. Wtedy byliúmy m³odzi i niecierpliwi, wypatrywaliúmy zach³anni nieznanej przysz³oúci. Nie wszystko z tego, co dzia³o siÍ wokÛ³ mnie, uwaøa³em za waøne, nie o wszystkim mog³em wiedzieÊ. Z boku, czasem nieuwaønie, przygl¹da³em siÍ ludziom. Przecieø by³o nas tak wielu! I wci¹ø zjawia³ siÍ ktoú nowy. A jednak to juø wtedy moi rÛwieúnicy zaczÍli znikaÊ. Miejsca po nieobecnych zape³nia³y siÍ szybko, ale poczucie braku pozostawa³o. Najpierw nieoczywiste, tajemnicze, dopiero potem, po latach, piek¹ce, strasz¹ce pustk¹. A oni, co z nimi? Co sta³o siÍ z nimi potem? Matka Ewy, doktor Alina Rabska, wziͳa úlub ze swym Kanadyjczykiem, ale jej nowe øycie nie trwa³o d³ugo. Jesieni¹ 1979 roku zginͳa w wypadku samochodowym. Wyjecha³ rÛwnieø Mariusz Bromecki, ktÛry przez FrancjÍ dotar³ do StanÛw Zjednoczonych, gdzie osiad³ na sta³e. Pisa³ d³ugo, choÊ Ewa nie odpowiada ³a. Ostatni¹ kartÍ úwi¹teczn¹, z San Diego, przys³a³ przed Wielkanoc¹ w 1980 roku. Opuúci³ rÛwnieø PolskÍ Bartek Chmielewski, ktÛry tak oportunistycznie atakowa³ Darka Woüniaka na spotkaniu w ÑZamkuî. Jego øona przypomnia³a sobie niespodziewanie o niemieckim pochodzeniu. Ale wyjeødøali zapatrzeni w miraø dostatku, ktÛry tu wydawa³ siÍ nieosi¹galny. Tymczasem Ewie Rabskiej nie wiod³o siÍ najlepiej. WspÛ³praca z organizacj¹ m³odzieøow¹ nie by³a dobrym pomys³em, zw³aszcza jeúli chcia³o siÍ zachowaÊ samodzielnoúÊ i niezaleønoúÊ. A úrodowisko Ewy tak samo nie lubi³o organizacji m³odzieøowych jak i ludzi samodzielnych i niezaleønych. Wiktor CzepukojÊ obroni³ pracÍ doktorsk¹, choÊ jej druk wstrzymano. Marek Mirski wyst¹pi³ na wiecu zwo³anym przez SKS i KNP, ponosz¹c przewidywane konsekwencje. WkrÛtce zreszt¹ wszyscy mieliúmy okazjÍ gdzieú wystÍpowaÊÖ Obraz 2 1980ñ1981 Scena 1 Mieszkanie rodzicÛw Marka. Duøy ponury pokÛj w starym budownictwie, zastawiony wielkimi, tandetnymi szafami, dziel¹- cymi ca³e wnÍtrze na dwie czÍúci. Meble z pocz¹tku lat szeúÊdziesi ¹tych. Na úcianie s³omianka. Wyj¹tkowo wytarty dywan. Stary, piÍtnastoletni telewizor. Duøo ksi¹øek. Bujany fotel, na nim ca³a sterta bielizny do prasowania, jakieú ga³gany, k³Íbki we³ny. W k¹cie maszyna do szycia ÑSingerî, zepsuta. Na szafie, aø po wysoki sufit, stos zakurzonych walizek, kartony, staroúwiecki odkurzacz. Na biurku mnÛstwo uczniowskich zeszytÛw. Tamøe ma³e gipsowe popiersie Mickiewicza i drugie ñ Lenina. Na úcianie ñ kalendarz na rok 1980. Typowe mieszkanie typowej inteligencji typowo spauperyzowanej pod koniec lat siedemdziesi ¹tych. Gdybyø ci ludzie wiedzieli, co ich jeszcze czeka! MATKA MARKA (stoi na úrodku pokoju, trzyma w rÍce krawat) Wiem, øe nie chcesz mnie s³uchaÊ, ale ja nie mogÍ milczeÊ. MAREK (kr¹øy po pokoju, ubiera siÍ) To nic nie zmieniÖ (wk³ada ciemne spodnie, zaci¹ga pasek) OJCIEC MARKA (siedzi na uboczu, pozornie zajÍty czytaniem gazety, naprawdÍ ñ pielÍgnuj¹cy sw¹ wúciek³oúÊ) Dajøe mu spokÛj! Nie mamy juø nic do powiedzenia. MATKA (p³aczliwie) Ale ja muszÍ mÛwiÊ. MAREK (wk³adaj¹c koszulÍ) Mamo, nie ma o czym mÛwiÊ. MATKA Kiedy, Mareczku, ona nie jest dla ciebieÖ MAREK Skoro biorÍ z ni¹ úlub, to znaczy, øe jest dla mnie. MATKA Mareczku, ona siÍ tob¹ bawi! St¹d do Ameryki 154 MAREK Mnie siÍ ta zabawa podoba. MATKA Czy nie starczy, øe straci³eú przez ni¹ pracÍ? MAREK (stanowczo) To nieprawda! OJCIEC (nie wytrzymuje) Prawda czy nie ñ faktem, øe mamy syna idiotÍ. MATKA Mog³eú jechaÊ do Japonii! OJCIEC Jesteú idiot¹! ØeÒ siÍ z kim chcesz, twoja sprawa. Ale jak mog³eú przekreúliÊ karierÍ naukow¹? Dla pustego gestu! (z†pasj¹ mnie gazetÍ i rzuca j¹ na pod³ogÍ) Jak mog³eú nam to zrobiÊ?! MAREK (spokojnie) O co wam chodzi? Od trzydziestu lat uczycie w szkole. WiÍc dlaczego ja mia³bym tego nie robiÊ? OJCIEC Bo mog³eú robiÊ coú lepszego! MAREK A to jest z³e zajÍcie? OJCIEC (wúciek³y) Szlag by to trafi³! MATKA (przez ³zy) Mareczku, nie denerwuj ojca. MAREK (wk³adaj¹c skarpetki) Skoro po trzydziestu latach nauczycielstwa uwaøacie, øe zmarnowaliúcie øycie, to znaczy, øe nasza rzeczywistoúÊ jest niewiele warta. A skoro jest taka ñ to trzeba j¹ zmieniÊ. Tymczasem was tak samo martwi to, øe walczÍ o inn¹ rzeczywistoúÊ, jak i to, øe prÛbujÍ siÍ do niej dostosowaÊ w ten sam sposÛb, co wy. Zdecydujcie siÍ. OJCIEC Durniem jesteú! By³o ciÍ pos³aÊ na studia do Moskwy! MATKA Mareczku, nie denerwuj ojca! MAREK (czyúci marynarkÍ szczotk¹) Och, dajcie mi juø spokÛj. BiorÍ úlub! Rozumiecie? ØeniÍ siÍ. Jestem szczÍúliwy. Po co z†tym walczycie? OJCIEC Dla twego dobra. MAREK (wzrusza ramionami) Sam wiem, co jest dla mnie dobre. OJCIEC Etat nauczyciela w Zasadniczej Szkole Portowej. Tak? To jest twÛj cel? MAREK Przecieø dalej pracujÍ naukowo. OJCIEC Liczy siÍ tylko praca na uczelni. MAREK Bzdura. MogÍ publikowaÊ swoje wyniki, nawet bÍd¹c strÛøem. A etatÖ (macha rÍk¹) MATKA Ja wiem tylko jedno ñ ona nie jest dla ciebie. 155 Obraz drugi. 1980ñ1981 MAREK A niby dlaczego? MATKA (zmieszana) Mieszka sama, matka j¹ zostawi³a, ojciecÖ MAREK Matka nie øyje. MATKA Przecieø ciÍ nie kocha. Tak d³ugo ciÍ nie chcia³a. MAREK (zawi¹zuj¹c sznurowad³o) Pokocha. OJCIEC (do Matki) Dajøe spokÛj! (do Marka) Ona jest nam obca, rozumiesz? Jesteúmy postÍpow¹ inteligencj¹. Mamy swoje zasady, swÛj etos. (wypowiada to s³owo z dum¹) A onaÖ MAREK (staje przed ojcem z jednym butem w d³oni) Co masz jej do zarzucenia? OJCIEC A bo to jest taka awanturnicaÖ (szybko) i burøujka! MAREK No, chyba przesadzasz? OJCIEC A to jej mieszkanie, te stroje, samochÛd? MAREK (úmieje siÍ) Przecieø robi³a plakaty na kongres. OJCIEC (macha rÍk¹) EeeÖ takie jakieú bezklasowe. Tak je oceniono w Dzielnicy. MAREK (stanowczo) Nie mÛw przy mnie o partii, jeúli w ogÛle chcesz ze mn¹ rozmawiaÊ. OJCIEC (z rezygnacj¹) Dobrze, dobrzeÖ Wiem, czego mogÍ siÍ po tobie spodziewaÊ. (rozk³ada gazetÍ, udaje, øe czyta) MATKA Mareczku, to üle siÍ skoÒczy, ja ci to mÛwiÍ. MAREK (wk³ada marynarkÍ) Najpierw musi siÍ zacz¹Ê. MATKA (przez ³zy) Øeby choÊ úlub by³ prawdziwy. MAREK A nie bÍdzie? MATKA EeeÖ bez ksiÍdza. MAREK (wreszcie z³y) S³uchajcie, zdecydujcie siÍ w koÒcu, dobra? (Ojciec zas³ania siÍ gazet¹) Albo Dzielnica, albo Zakrystia, albo lewicowe tradycje, albo wikary Alojzy i kÛ³ko rÛøaÒcowe? MATKA (p³acze) Ja bym tylko chcia³a, øeby úlub by³ koúcielny! MAREK (twardo) To trzeba by³o mnie inaczej wychowaÊ. ProszÍ bardzo ñ tatuú, cz³onek partii od 1947, mama ñ od 1951 roku, etos lewicy, strutu-tu-tu, pÍczek drutuÖ Zapewniam was, øe ja nie zapiszÍ siÍ ani do partii, ani do kruchty. I moje dzieci teø, a mam zamiar zrobiÊ ich mnÛstwo. St¹d do Ameryki 156 MATKA Mareczku! MAREK Krawat! MATKA MareczkuÖ onaÖ onaÖ jestÖ MAREK (twardo) Mamo, poproszÍ krawatÖ Ojciec chowa siÍ za gazet¹. MATKA (p³acze) MareczkuÖ uwierz miÖ ona jest dla ciebie za ³adna! MAREK Mamo! MATKA Synuú, ona jest dla ciebieÖ za dobra! Podaje mu krawat. Marek zawi¹zuje go energicznie i wyci¹ga z†wazonu bukiet kwiatÛw. Idzie pewnie w stronÍ drzwi wyjúciowych. Matka i ojciec zrywaj¹ siÍ jak na komendÍ. Ojciec obci¹ga marynarkÍ, Matka poprawia w³osy. MAREK Zosta³o pÛ³ godziny! Wychodzi. Rodzice pokornie drepcz¹ za nim. Wyciemnienie. Scena 2 Mieszkanie Ewy ñ prawie niezmienione. Ewa jest w widocznej ci¹øy; przebiera w stosie sukienek i innych ciuchÛw przeznaczonych na sprzedaø. NiektÛre odrzuca, inne pakuje do pojemnej torby. Z boku Boøena wykaÒcza sukienkÍ na elektrycznej maszynie do szycia. Marek, podekscytowany, kr¹øy po pokoju. MAREK Ale s³uchajcie dalej ñ wtedy Wa³Ísa wskoczy³ na wÛzek, ktoú mu da³ tubÍ ñ i og³asza, øe strajk trwa dalej. Stocznia bÍdzie walczy³a dalej dla innych. CzÍúÊ ludzi wysz³a, ale wiÍkszoúÊ zosta³a. To by³o trzy dni temu, a teraz w sali BHP siedzi tysi¹c ludzi. Nie tylko z GdaÒska, tam jest ca³e Wybrzeøe i co dzieÒ przyjeødøaj¹ delegacje z Polski. EWA (przerywa mu) Ale tramwaje wci¹ø nie chodz¹? MAREK Oczywiúcie! To nerw strajku. DopÛki tramwaje stoj¹ ñ ludzie wiedz¹, øe siÍ trzymamy. EWA Wy siÍ trzymacie, a ja muszÍ z torbami dra³owaÊ piechot ¹. MAREK Ewa, proszÍ ciÍ, proszÍ ñ zostaw te ciuchy. Nie traÊ czasu. EWA (twardo) Jarmark DominikaÒski jest tylko raz w roku. 157 Obraz drugi. 1980ñ1981 MAREK Ale strajk jest tylko raz w øyciu! RzuÊ to wszystko i†chodü z nami! BOØENA (od maszyny) Ewka, czy przestebnowaÊ ten karczek? EWA Co ty, Boøena, i tak wszystko kupi¹. MAREK EwaÖ b³agam ciÍ, rzuÊ to. Chodü do stoczni, za³atwiÍ ci przepustkÍ. Jesteú potrzebna, bÍdziesz robi³a plakatyÖ EWA Daj mi spokÛj. Nie wierzÍ, øe to siÍ moøe udaÊ. BÍdzie tak samo jak zawsze. MAREK Nie, Ewa, teraz dzieje siÍ coú wielkiego. To siÍ juø nie powtÛrzy w naszym øyciu. Zrozum, tam siedz¹ wszyscy ñ stoczniowcy, dziennikarze, naukowcy, aktorzy, kupa znajomych. BOØENA Tak, a wkrÛtce do³¹czy ZOMO i czterech pancernych. MAREK Moøe! Ale trzeba ryzykowaÊ. Jestem pewien, øe to jest wiÍksze od nas i pÛjdzie na ca³y kraj. Ca³a Polska bÍdzie inna. EWA Czyli jeszcze trudniej bÍdzie o tych parÍ tysiÍcy miesiÍcznie? Mareczku, o czym ty mÛwisz? Od dawna nie mam zamÛwieÒ, za trzy miesi¹ce rodzÍ, ty siÍ mÍczysz w szkole za groszeÖ Jak przyjdzie dziecko, nie bÍdÍ mog³a szyÊ. I co! A jak ciebie posadz¹? Co z nami bÍdzie? MAREK Nie posadz¹! Musieliby zamkn¹Ê pÛ³ miasta. BOØENA Wiesz co, Marek, ty wstydu nie maszÖ Ewka w ci¹øy zasuwa jak traktor, a ty siÍ bawisz w strajki. Da³eú siÍ wyrzuciÊ z†uczelni, nie pojecha³eú do Japonii. Co ty sobie wyobraøasz? Przecieø za chwilÍ wszystkich was rozpÍdz¹ i pozamykaj¹! MAREK Nie mÛw tak, Boøena! Nie moøna siÍ ci¹gle baÊ. Zobaczycie, øe jeszcze wrÛcÍ na uczelniÍ, tylko niech wreszcie trzaúnie, niech pÍknie, niech siÍ rozsypie. EWA Przedtem ja siÍ rozsypiÍ. Mam nadziejÍ, øe bÍdziesz wtedy w domu. MAREK EwaÖ BOØENA A czy ten wasz Wa³Ísa jest przynajmniej przystojny? MAREK Oj, Boøena, ty zawsze swojeÖ Ale, ale ñ wiecie, kto jest w prezydium strajku z Politechniki? BOØENA No, kto? MAREK Jacek Smulski. BOØENA Jacek? Ten z twojego roku? St¹d do Ameryki 158 EWA Trudno mi uwierzyÊ. Zawsze taki ostroønyÖ BOØENA (zaciekawiona) Ale jak to siÍ sta³o? MAREK Zwyczajnie. Na Politechnice zwo³ano wiec, Jacek przemawia ³, no i wybrano go na delegata. Jest w prezydium, wiesz co to znaczy? EWA (stanowczo) To miejsce siÍ tobie naleøa³o! Kiedy ciebie wylewano z pracy, on chowa³ g³owÍ w piasek. A teraz on jest w prezydium, a ty redagujesz jakiú tam biuletyn. MAREK Aleø, Ewa, tu nie chodzi o funkcje. Waøne, øe jesteúmy wszyscy razem. Jest jeszcze Wiktor, pamiÍtasz go? Jest S³awek i†Darek z KNP ñ wyszed³ z wiÍzienia parÍ dni przed strajkiem. Ca³y nasz Klub! To wspania³e. A Darek jest blisko Lecha! Ty wiesz, øe oni siÍ znali juø przedtem ñ z KNP? EWA Wkurzy³o mnie, øe ten JacekÖ MAREK (úmieje siÍ) Widzisz? Coú ciÍ w koÒcu ruszy³o. Wczoraj jeden facet, by³y dyrektor, na krzyø przysiÍga³, øe jest z nami. BOØENA PamiÍtam tego Jacka, przystojny facetÖ MAREK S³uchajcie, dziewczyny, teraz serio. Rzucajcie te szmatki, interesiki i chodücie jutro ze mn¹. Przydacie siÍ. BOØENA Ja bym posz³aÖ co? Jak myúlisz Ewa? EWA Jak chcesz, twoja sprawa. Ja muszÍ zarabiaÊ. MAREK Ewa, zawsze robi³aú, co chcia³aú. Ale dziú pos³uchaj mnie! EWA (g³aszcze go po g³owie) Nie, MareczkuÖ Nie wierzÍ, øe z†tego cokolwiek bÍdzie. MAREK Ewa! Chodü ze mn¹! Jesteú moj¹ øon¹! EWA To siÍ ciesz! I daj mi spokÛj. BOØENA Ewka! Co ci szkodzi, przecieø moøna pÛjúÊ zobaczyÊ. EWA (spokojnie) Nie. Zapina pÍkate torby i niesie je w stronÍ drzwi. Wyciemnienie. Scena 3 By³y gabinet dyrektora na terenie stoczni. Potworny ba³agan ñ stosy papieru, maszyny do pisania. Na úcianie plakaty czerwonymi literami na bia³ym tle og³aszaj¹ce ÑSolidarnoúÊî, obok 159 Obraz drugi. 1980ñ1981 Ñ21†x TAKî. Drzwi uchylone, widaÊ przypiÍt¹ do grubej dermy kartkÍ z napisem ÑRedakcja biuletynuî. Marek, Darek, S³awek, Wiktor, Jarek, Anka, Boøena ñ potwornie zmÍczeni, brudni, mÍøczyüni nieogoleni ñ siedz¹ gdzie popadnie, jedz¹ grube kanapki z†serem, popijaj¹ mleko z litrowych butelek. MAREK Przyjdzie, zobaczycie, øe przyjdzie. Przecieø obieca³. ANKA Wiecie, czujÍ jak¹ú dziwn¹ pustkÍ. Wiem, øe za chwilÍ wszystko siÍ skoÒczy i jakoú mnie to smuciÖ DAREK Babskie gadanie. Porozumienie bÍdzie dziú podpisane i ten majdan zwijamy. Ale to nie koniec, a dopiero pocz¹tek. Przecieø bÍd¹ zwi¹zki. S£AWEK Ale co my mamy robiÊ? DAREK To, co robiliúmy. Czyli biuletyn, z czasem gazetÍ. S£AWEK No, dobrze, ale musimy rÛwnieø øyÊ? Ja nie widzia- ³em øony i ch³opaka od tygodnia. DAREK Oj, nie pieprz, S³awek. Co to ma do rzeczy. Jeszcze dziú bÍdziesz w domu. ANKA Spokojnie, panowie. Przyjdzie Jacek i wszystko ustalimy. Na pewno prezydium o nas nie zapomni. Wchodzi energicznie Jacek, zamyka za sob¹ drzwi. CzÍúÊ zebranych zrywa siÍ z miejsc. JACEK No, czeúÊ wiara! Fajnie, øe czekacie. (do Anki) Zwi¹zek ma juø swoj¹ nazwÍ ñ Niezaleøny Samorz¹dny Zwi¹zek Zawodowy ÑSolidarnoúÊî! JAREK (zdumiony) Co ty? Powaønie? JACEK (pokazuje plakat) Oczywiúcie rÛwnieø dziÍki popularnoúci twego projektu. A teraz siadajcie. Pogadamy. ANKA WiÍc podpiszecie porozumienie? JACEK Na pewno! WIKTOR Ale co dalej? JACEK S³uchajcie, to siÍ rozleje na ca³y kraj. I to szybko. A my musimy byÊ w samym úrodku. DAREK No, ty juø jesteú. JACEK To dopiero pocz¹tek, bÍd¹ demokratyczne wybory i†tak dalej. Ale byliúmy pierwsiÖ DAREK (przerywa) Nie wszyscyÖ St¹d do Ameryki 160 JACEK (stanowczo) Byliúmy pierwsi tu, w stoczni. I musimy mieÊ wp³yw na rozwÛj wypadkÛw. Za chwilÍ bÍdzie siÍ tu pcha³a ca³a Polska. WIKTOR Czy my czasem nie popadamy w przesadny entuzjazm? To, øe komuna dzisiaj ust¹pi³a, nie oznacza, øe bÍdzie ustÍpowaÊ zawsze i przed wszystkim. ANKA Teraz ty chcesz nas straszyÊ czo³gami? JACEK (autorytatywnie) Spokojnie! Rozumiem Wiktora. Ale co mamy zrobiÊ? WycofaÊ siÍ? Jest zwi¹zek. Teraz musimy walczyÊ o to, by ÑSolidarnoúÊî mia³a realny wp³yw na øycie spo³eczne. DAREK Chyba øartujesz? To ma byÊ program? Trzeba wykorzystaÊ legalnoúÊ zwi¹zku i wprowadziÊ do niego wszystkie struktury opozycyjne. To jest dopiero szansa. JACEK Robotnicy s¹ jeszcze ci¹gle nieufni. Korowcy, Nowa Polska ñ te okreúlenia dzia³aj¹ jak straszakÖ DAREK Tak, a ja dla nich siedzia³em szeúÊ razy! JACEK (rozk³ada rÍce) WiÍkszoúÊ ludzi wcale nie chce robiÊ polityki. WiÍksze pensje, úwiadczenia i czeúÊÖ MAREK A ty chcesz robiÊ politykÍ? JACEK No, jakøe? Juø robiÍ. MAREK ParÍ lat temu trzyma³eú siÍ od tego z daleka. DAREK (z przek¹sem) No, to doúÊ delikatnie powiedziane. JACEK Jestem pragmatykiem. Wtedy uwaøa³em, øe jest jeszcze za wczeúnie. Ale teraz nie. MAREK Nie rozumiem, o czym wy mÛwicie? JACEK No jakøe? MAREK Zrobiliúmy juø swoje. Cel zosta³ osi¹gniÍty i powinniúmy z tego poci¹gu wysi¹úÊ. DAREK Pieprzysz! Jaki Ñosi¹gniÍty celî? Nie po to przez cztery lata siÍ szarpa³em, øeby teraz daÊ spokÛj! MAREK Nie mÛwiÍ o tobie. Ale my wszyscy powinniúmy wracaÊ na uczelnie, do naszej pracy iÖ JACEK I zostawiÊ zaczÍt¹ robotÍ innym? MAREK To nie nasza sprawa. Uwaøam, øe zwi¹zkiem powinni kierowaÊ ludzie z opozycji ñ na przyk³ad Darek ñ i autentyczni dzia³acze robotniczyÖ 161 Obraz drugi. 1980ñ1981 JACEK A my nie jesteúmy autentyczni? MAREK A kto nas nominowa³ do przewodzenia? JACEK (ze úmiechem) Sami siÍ nominowaliúmy! Taki jest czas, stary. To jest rodzaj rewolucji, a rewolucji nie ma bez rewolucjonistÛw. Uwaøam, øe nasze miejsce jest tutaj. MAREK Ale czy ty masz jakiú wyraüny program, ideÍ? Wiesz, czego chcesz? Przecieø nigdy nie by³eú dzia³aczem. JACEK Za to teraz jestem. CÛø, niech kaødy robi, co chce. Cicho wchodzi zarumieniona Ewa, przysiada obok Boøeny. WIKTOR Rozumiem problemy Marka. SkoÒczy³ siÍ pewien waøny etap i teraz musimy decydowaÊ. Albo wchodzimy w to ca³kiem, bez reszty, albo dalej robimy swoje. Ja nie chcia³bym rzucaÊ uczelni i habilitacji. S£AWEK A ja klinikiÖ JAREK Ludzie, co wy gadacie, musimy robiÊ jedno i drugie! S£AWEK To siÍ nie da. Przynajmniej dla lekarza jest to niemoøliwe. JACEK Dobrze, pos³uchajcie mojej propozycji. Ja przechodzÍ do pracy w ÑSolidarnoúciî. Prawdopodobnie bÍdÍ do wyborÛw zastÍpc¹ LechaÖ (szmer podziwu, Boøena i Anka bij¹ brawo) ale b³agam, to tylko do waszej wiadomoúci. Wy ñ nie macie mandatÛw delegatÛw, ale moøecie pracowaÊ w zwi¹zku etatowo ñ jako redakcja biuletynu albo biuro prasowe. Chcia³bym mieÊ was obok siebie. Jasne? ANKA (gorliwie) Jasne! JACEK Szefem zespo³u dalej bÍdzie Darek. Kto jeszcze? (pauza) Anka? (Anka kiwa g³ow¹) Oczywiúcie, masz úwietne piÛro. Jarek i Boøena ñ oprawa plastyczna? (oboje gorliwie potakuj¹) Za³atwione. Wiktor? WIKTOR Nie wytrzymam bez tego. Raz kozie úmierÊ! JACEK S³awek? S£AWEK A ja siÍ zastanowiÍ. JACEK W porz¹dku. A, EwaÖ przepraszam, øe ciÍ pomin¹³em. EWA NoÖ jeúli znajdziecie dla mnie miejsce? W³aúciwie dot¹d by³am z bokuÖ JACEK Nie ma sprawy, jesteú w zespole. Marek? St¹d do Ameryki 162 MAREK Nie. JACEK NaprawdÍ i na pewno? MAREK Na pewno i naprawdÍ. OgÛlny szmer zdziwienia i dezaprobaty. ANKA Ale dlaczego? Przecieø by³eú jednym z pierwszych? MAREK Robiliúmy ten strajk rÛwnieø po to, øebym ja mÛg³ znowu zaj¹Ê siÍ fizyk¹, a S³awek leczyÊ ludzi. No nie? JACEK WiÍc nie ma rozmowy. ObiecujÍ ci, øe wrÛcisz na uczelniÍ. Wpada Stoczniowiec z przepask¹ na ramieniu. STOCZNIOWIEC Ej, redakcja, zbieraÊ siÍÖ za pÛ³ godziny podpisuj¹!!! JACEK (wstaje) No, czas na mnie. MuszÍ byÊ tam wczeúniej. STOCZNIOWIEC (dostrzegaj¹c go dopiero w tej chwili) O, Jacek, wczeúniej ciÍ nie zauwaøy³em. (wyci¹ga z kieszeni pami¹tkow ¹ ulotkÍ z postulatami; prosz¹co) S³uchaj, stary, podpisz mi siÍ ñ napisz, øe to dla Wacka! O, widzisz, mam juø autograf Lecha i Gwiazdy. Jacek podpisuje siÍ, klepie Stoczniowca po ramieniu. Wszyscy wstaj ¹, zbieraj¹ siÍ do wyjúcia. Tylko Marek nie rusza siÍ z miejsca. BOØENA Jezu, jak siÍ cieszÍÖ BÍdziemy pracowaÊ w Zwi¹zku! Wszyscy wychodz¹, zostaje tylko Marek i Ewa. EWA Czemu siÍ wycofa³eú? MAREK On mi obieca³ pracÍ na uczelni! S³ysza³aú? Jacek mi obieca³, øe znowu bÍdÍ fizykiem! (úmieje siÍ g³oúno) EWA Nie widzÍ w tym niczego úmiesznego. MAREK Ty teø siÍ cieszysz, øe bÍdziesz pracowaÊ w Zwi¹zku? EWA (pewnie) Tak, bardzo siÍ cieszÍ. MAREK Mam nadziejÍ, øe bÍd¹ wam chociaø dobrze p³acili. Wychodzi, Ewa za nim. Wyciemnienie. Scena 4 Kawiarnia klubu ÑZamekî. WieczÛr. Za lad¹ barman Krzychu. Dyskoteka nieczynna. Szaro i pusto. W k¹cie ñ para m³odych ludzi nad pustymi szklankami. Na wysokich sto³kach siedz¹ Marek i Wiktor, popijaj¹ herbatÍ. 163 Obraz drugi. 1980ñ1981 WIKTOR Wpadasz tu jeszcze czasem? MAREK Bardzo rzadko. WIKTOR Ja teø. Strasznie tu pusto. KRZYCHU (wtr¹ca siÍ) Bo alkoholu nie ma. Nic. Nul. GÛwno. Nawet piwa nie mogÍ za³atwiÊ. WIKTOR (úmieje siÍ) Kto by to pomyúla³Ö MAREK Tak, to ostatnia rzecz, jakiej mogliúmy siÍ spodziewaÊ. Brak gorza³y ñ tego nie wymyúli³ nawet Orwell, u ktÛrego niczego nie ma, ale wÛda jest. WIKTOR Jak sobie radzisz? MAREK W sumie nie najgorzej. WrÛci³em na uczelniÍ, Ewa ci¹gle w biurze prasowym. Siedzi tam dniami i nocami. WIKTOR A dziecko? MAREK Ma³y jest g³Ûwnie u starych. WIKTOR To macie szczÍúcieÖ A moja znowu bÍdzie rodziÊ. MAREK Co ty? To juø czwarte? WIKTOR (potakuje) I ostatnie. PrzysiÍgam. MAREK To ciÍøko wam. WIKTOR Delikatnie powiedziane. Wycofa³em siÍ z redakcji, wiesz? MAREK Wiem. Darek teø siÍ wycofa³. WIKTOR Ale on mia³ konflikty z Jackiem, a ja po prostu siÍ nie wyrabia³em. MuszÍ skoÒczyÊ habilitacjÍ i zarabiaÊ forsÍ. MAREK Jak? Jako polonista? WIKTOR No w³aúnie. Kumple jeødø¹ na saksy. Ale mnie øal, tu jest tak ciekawie. MAREK Ja bym teø nie pojecha³, ale to jest jakieú wyjúcie. WIKTOR Ty juø mia³eú kiedyú jechaÊ? Do Japonii chyba? KRZYCHU (wtr¹ca siÍ) To o czym myúleÊ? Ja bym spieprza³ od razu. MAREK Do Japonii? KRZYCHU Do kaødej cholery. Przecieø to nie ma sensu ñ tkwiÊ dalej w tym gÛwnie. Do kawiarni wchodzi Elo, mocno zawiany. ELO Krzychu, przyjacieluÖ ratuj! Nigdzie nie ma paliwa! Sprzedaj pÛ³ chleba, bo skonam ci na ladzie! St¹d do Ameryki 164 KRZYCHU Sp³ywaj, Elo, nie ma nawet pustej butelki po piwie. Prohibicja siÍ zaczͳa. Elo przysiada na sto³ku, kiwa siÍ, wyci¹ga papierosy. ELO S³uchaj, Krzychu, dam ci paczkÍ sportÛw. Bo ja nie palÍ, ale kupujÍ, jak s¹Ö na wymianÍ. Daj setÍ, stary, b³agam! KRZYCHU Øegluj, Elo, do domu masz daleko. ELO TrafiÍ, gdzie chcÍ! (rozgl¹da siÍ, dostrzega Wiktora) Kogo ja widzÍ? Naukowa elita rozpija siÍ po knajpach? WIKTOR CzeúÊ, Elo. ELO ChoÊ ty, przyjacielu, poznajesz mnie jeszcze. Oto humanista! Zawsze wiedzia³em, øe jesteú szlachetny. Chcesz, przeczytam ci swoje nowe wiersze. (wyci¹ga z kieszeni plik kartek) Najlepszy nazywa siÍ W kolejce do rzeünikaÖ Wszyscy czekamy cierpliwie, øeby kupiÊ jakiú och³ap. (czka) A kiedy juø przychodzi nasza kolej, oni zmieniaj¹ nas w och³ap. Stuk w g³owÍ. I rozbiÛr. (czka) Zaraz wam przeczytam. KRZYCHU Elo, nie chce ci siÍ siusiaÊ? ELO (czka) Nie rozumiem? KRZYCHU Sp³ywaj do klopa! ELO (nagle rozmarzony) EeeeechÖ s³uchajcie, nied³ugo wyp ³ywam. Powaønie! (czka) Kumpel ma jacht i p³yniemy do Grecji. Ja juø nigdy nie wrÛcÍ. Nigdy. Tu jest za ciemno, øeby pisaÊ wiersze. (czka, ³apie siÍ za usta i zataczaj¹c siÍ, biegnie do toalety) WIKTOR To by³ kiedyú dobry poeta. Moøe jeszcze jestÖ MAREK (powaønie) S³uchaj, Wiktor, ty jesteú powaøny facet ñ powiedz, co z tego bÍdzie? WIKTOR MyúlÍ, øe moøe byÊ bardzo üle. Ale ty mnie pytasz? Przecieø Ewa jest w samym sercu wydarzeÒ. MAREK WieszÖ nie mamy teraz dobrego kontaktu. W³aúciwie, to nawet rzadko siÍ widujemy. Ona ma mi za z³e, øe siÍ wycofa- ³em. MÛwi³a nieraz, øe powinienem byÊ na miejscu Jacka. WIKTOR No, w jakimú sensie ma racjÍ. KRZYCHU Jasne! Przecieø pamiÍtam, jak tu, w tym miejscu, zgodzi³eú siÍ wystÍpowaÊ na wiecu. Ale to by³ rok 1978! Inne czasy. Nie dziwi³bym siÍ, gdybyú ty teraz by³ na úwieczniku. 165 Obraz drugi. 1980ñ1981 MAREK (niechÍtnie) Gdzie Ñna úwiecznikuî? Nie ma czego zazdroúciÊ. Nie wiadomo, czy oni nie uøyj¹ si³y. Chcia³byú byÊ wtedy w skÛrze Jacka? Zreszt¹Ö nie chcÍ i nie umiem przewodziÊ. KRZYCHU (tajemniczo) Wiecie co, panowieÖ goúci nie maÖ Przez star¹ znajomoúÊ ñ znajdÍ jak¹ú flaszkÍ. Napijemy siÍ? MAREK (niepewnie) NoÖ ja chÍtnie. WIKTOR Nie, nie ñ ja dziÍkujÍ. KRZYCHU Co ty, stary, napijmy siÍ! WIKTOR Powiem otwarcie ñ nie staÊ mnie. KRZYCHU Przecieø stawiam! (wyci¹ga spod lady butelkÍ wÛdki, rozlewa do trzech kieliszkÛw; wypijaj¹) MAREK Pewnie zaraz wrÛci Elo i dopiero bÍdzie k³opot. KRZYCHU Nie wrÛci, ja go znam. Przeúpi w klopie do rana. Do baru podchodzi Student. STUDENT PoproszÍ dwie piÍÊdziesi¹tki. KRZYCHU To jest alkohol prywatny. STUDENT W czynnym lokalu? Nawet teraz s¹ rÛwni i rÛwniejsi? KRZYCHU Lokal zamkniÍty. Szlus. ProszÍ wyjúÊ. STUDENT No, no ñ tylko bez chamstwa! KRZYCHU W³aúnie, bez chamstwa! ProszÍ opuúciÊ lokal! Do Studenta podchodzi Studentka ñ blada, chuda. STUDENTKA Chodü, Misiu, z cwaniactwem nie wygramy. STUDENT NapiszÍ zaøalenie do prezesa klubu. Wychodz¹. KRZYCHU A pisz se, pisz ñ bÍdzie mia³ czym ty³ek wytrzeÊ. MAREK (zaøenowany) NoÖ przesadzi³eú, ch³opie. KRZYCHU PieprzÍ go i wszystkich pieprzÍ. Nic mi nie zrobi¹! WIKTOR (surowo) No, to nie by³o ³adne! KRZYCHU £adna to jest dupa mojej dziewczyny! (konfidencjonalnie) A wiecie czemu dziú stawiam? (triumfalnie) Bo wyjeødøam! Spieprzam st¹d, aø siÍ bÍdzie kurzy³o. WIKTOR Co, ty? KRZYCHU Proste! Dosta³em paszport!!! (nalewa sobie kieliszek, wypija) Po siedmiu, kurwa maÊ, latach. Nie chcia³em St¹d do Ameryki 166 wierzyÊ. (ponawia kolejkÍ) Siedem lat odmawiali, rozumiecie? Co ja siÍ ³apÛwek nap³aci³emÖ I nic, chuj im w dupÍ jebany. I†nagleÖ Nikt nie wie. Ale wam powiem. Zreszt¹ juø zwijam interes. Dziesi¹tego jedziemy z Ewk¹. No, z moj¹ kobiet¹, znacie j¹. (znowu pije) Spieprzam st¹d, bo tu siÍ nie da øyÊ. Tu moøna tylko gniÊ, umieraÊ, pijakom siÍ wys³ugiwaÊ. Jak dosta ³em paszport, to pad³em na ziemiÍ i g³ow¹ t³uk³em o úcianÍ. Potem siÍ ur¹ba³em. Potem da³em na mszÍ. A teraz stawiam. I dobrze jest. MAREK A czemu ci przedtem odmawiali? KRZYCHU Chuj ich wie? Pewnie za brata. Wiecie, spieprzy³ do Efu siedem lat temu. WIKTOR A gdzie ty jedziesz? KRZYCHU Jakøe? Do niego! Za³oøÍ bar w Hamburgu. To bÍdzie, ch³opaki, dopiero øycie! Otwieraj¹ siÍ drzwi, wchodzi Dziewczyna Krzycha. Jest w bardzo zaawansowanej ci¹øy, idzie z trudem, opatulona w grube futro, rozpiÍte na brzuchu. DZIEWCZYNA (øa³oúliwie) Krzychu, znowu pijesz? KRZYCHU Co ty, EwkaÖ to ch³opaki z ÑSolidarnoúciî. Musimy siÍ poøegnaÊ. DZIEWCZYNA Chodü juø do domu. ProszÍ ciÍ, üle siÍ czujÍ. KRZYCHU Dobra, sp³ywamy. (podnosi do gÛry kieliszek) Ale mÛj syn urodzi siÍ juø tam!!! Spe³niaj¹ toast i zbieraj¹ siÍ do wyjúcia. Krzychu gasi úwiat³a poza jedn¹ lampk¹ nad barem. Wszyscy wychodz¹. Z toalety wytacza siÍ Elo. Podchodzi do baru, spija resztki z butelki i kieliszkÛw. Czka. ELO Co ja tu robiÍ? Kurwa! Co ja tu robiÍ? Tu zaraz bÍd¹ strzelaÊ. (pokazuje) Ta-ta-ta-taÖ Wszystkich rozwal¹. A mnie potrzeba s³oÒca. Duøo s³oÒca. Ciep³aÖ K³adzie g³owÍ na barze, zasypia. Wyciemnienie. G£OS AUTORA (w ciemnoúci) Tak trudno mi zapomnieÊ to wszystko: wielk¹ salÍ BHP, ciasny pokÛj redakcji biuletynu, nawet obskurn¹ kawiarniÍ klubu ÑZamekî. Ale to by³o, to siÍ 167 Obraz drugi. 1980ñ1981 zdarzy³o. Czasem muszÍ to sobie powtarzaÊ g³oúno, by jeszcze wierzyÊ: w to, øe byliúmy tacy, jacy juø nigdy nie bÍdziemy, w†to, øe mieliúmy nadziejÍ, plany i ambicje, wiÍksze niø úwiadomoúÊ tego, co warto mieÊ i czego trzeba chcieÊ. I byli jeszcze wtedy miÍdzy nami ludzie, ktÛrych juø nie ma. Zamienili swoje marzenia i plany na gorycz i zniechÍcenie, niewaøny juø dostatek w obojÍtnym kraju i rozpacz tu³aczki po obcych miastach. Nie piÍtnujÍ ich, wspominam. Pierwszy ñ nieoczekiwanie ñ wyjecha³ Darek Woüniak, jeszcze latem 1981 roku. Nie mÛg³ siÍ dogadaÊ z Jackiem Smulskim, za ma³o dla niego radykalnym. Darek trafi³ aø do Australii ñ i†przepad³ jak kamieÒ w wodÍ. 10 grudnia 1981 roku wyjecha ³ barman ÑZamkuî Krzychu Wenta, ze swoj¹ dziewczyn¹ Ew¹. Otworzyli w Hamburgu ma³y bar, uczÍszczany licznie przez PolakÛw. I doszli z czasem do niewielkich pieniÍdzy. Wyjecha³ rÛwnieø ñ i to zdziwi³o mnie najbardziej ñ nieszczÍúliwy, zapijaczony poeta Elo Zabramski. Koledzy wyci¹gnÍli go 12 grudnia z toalety kolejnego lokalu i wpakowali na jacht, ktÛry rzeczywiúcie odp³yn¹³ do Grecji. CzÍúÊ uczestnikÛw tej wyprawy wrÛci³a, ale Elo wyl¹dowa³ ostatecznie aø w Wenezueli, jako pisarz przeúladowany przez czerwony reøim. Nie wiem, czy jeszcze pisze wierszeÖ Tymczasem Marek pracowa³ nad habilitacj¹, a Ewa, rezygnuj ¹c z artystycznych ambicji i programowej niezaleønoúci, z ca- ³ym zapamiÍtaniem poúwiÍci³a siÍ pracy dla Zwi¹zku. Przerwa Obraz 3 1981ñ1983 Scena 1 Mieszkanie rodzicÛw Marka. Z biurka znikn¹³ Lenin, nad drzwiami pojawi³ siÍ krzyø. Poza tym bez zmian. Matka, Ojciec, Ewa. MATKA (p³acze) Co teraz z nami bÍdzie, Boøe, co bÍdzie?Ö OJCIEC Ale ja ci¹gle nie rozumiem, jak to siÍ sta³o? EWA Ma³o wiem. Trzynastego w nocy obudzi³a nas Anka. Przyjecha ³a, øeby powiedzieÊ o aresztowaniach. Uwaøa³a, øe po nas teø przyjd¹ i powinniúmy siÍ ukryÊ. WiÍc pojecha³am z ni¹ do jej ciotki. Bez sensuÖ Wcale po nas nie przyszli. OJCIEC (niecierpliwie) Ale Marek, co z Markiem? EWA Nie wiem dok³adnie. OdwiÛz³ nas do tej ciotki, a potem widocznie pojecha³ do Zwi¹zku. Oni tam weszli dopiero nad ranem i Marek zd¹øy³, razem z innymi, zabezpieczyÊ archiwum. CzÍúciowo je wywieüli. Kiedy ZOMO tam wpad³o, by³o takie zamieszanie, øe wielu ludzi prysnͳo. Boøena zamknͳa siÍ w†kuchence i wysz³a dopiero ko³o po³udnia. Nikt jej nie zatrzyma³. To ona widzia³a tam Marka, ale tylko jej mign¹³Ö MATKA (przez ³zy) I po co on tam poszed³, po co?!Ö OJCIEC UspokÛj siÍ! TwÛj syn jest bohaterem. MATKA Ale co bÍdzie dalej, co bÍdzie? EWA Chyba nie jest üle. Marek nie by³ nawet na liúcie internowanych, zreszt¹ ja teøÖ Pewnie by go puúcili po spisaniu, ale on podobno zacz¹³ siÍ stawiaÊ. MATKA Och, Boøe wszechmog¹cyÖ OJCIEC (z dum¹) Moja krew! MATKA Wiesz, tata tylko czeka, aø po niego przyjd¹. W koÒcu odda³ legitymacjÍ. St¹d do Ameryki 170 OJCIEC (z pasj¹) Rzuci³em, nie odda³emÖ rzuci³em im w twarz, bandytom. W koÒcu tradycja zobowi¹zuje! A dziadek by³ w†legionach! MATKA Zobaczysz, øe ojca aresztuj¹! EWA (niechÍtnie) Chyba przesadzacie. OJCIEC Wszystkich nas zniszcz¹, czo³gami rozjad¹. Ale nie bÍdÍ siÍ ukrywa³. Czekam z podniesionym czo³em. MATKA Och, Boøe, BoøeÖ syn w wiÍzieniu, ojciec aresztowany. EWA No, ojciec jeszcze nie jest aresztowany. A Marka widziano w Strzebielinku. Jest internowany. MATKA Øeby go tylko nie wywieüliÖ OJCIEC Trudno, niech wywoø¹. Nie on pierwszyÖ EWA Øeby mu tylko nie zrobili procesu! Na pewno narozrabia i bÍdzie mia³Ö na w³asne øyczenie. OJCIEC (oburzony) Co ty mÛwisz, Ewa? EWA Przecieø znacie Marka ñ zawsze siÍ pcha nie tam, gdzie trzeba, i nie wtedy, kiedy trzeba. OJCIEC Jak moøesz tak mÛwiÊ? TwÛj m¹ø jest bohaterem! EWA Moøe i takÖ ale nie w porÍ. Od sierpnia siedzia³ cicho, nie dzia³a³ nawet na uczelni. Pracowa³, robi³ habilitacjÍ, wiem, wiemÖ Ale to by³ czas na dzia³anie! A teraz, kiedy trzeba by³o siÍ ukryÊ, przejúÊ do podziemia, on siÍ wystawi³ ñ jak kaczka na strza³. To dziecinada. OJCIEC WiÍc co mia³ robiÊ, twoim zdaniem? EWA (twardo) CzekaÊ! Nikt od niego nie wymaga³, øeby siÍ naraøa³. I to dla gestu. OJCIEC Aleø to obowi¹zek nas wszystkich! EWA Tato, s³owa ciÍ nios¹! Co mamy z takich poúwiÍceÒ? Teraz, gdy Wa³Ísa siedzi, wiÍkszoúÊ Komisji Krajowej siedziÖ Chwa³a Bogu, øe chociaø w GdaÒsku Jacek i Zbyszek w Warszawie zd¹øyli siÍ ukryÊ. MATKA (z radoúci¹) WiÍc to prawda? Nie wziÍli Jacka? EWA (z dum¹) Oczywiúcie! Jacek wie, co robi. Teraz bÍdzie kolejny etap ñ walka konspiracyjna. A do tego potrzebni s¹ ludzie. I wszelkie romantyczne samopalenia i reduty Ordona s¹ po prostu bez sensu. Liczy siÍ tylko pragmatyzm. 171 Obraz trzeci. 1981ñ1983 OJCIEC Co ty? PotÍpiasz Marka? W³asnego mÍøa? EWA Oczywiúcie, øe go nie potÍpiam. Ale trudno, øebym by³a pe³na entuzjazmu, skoro da³ siÍ zamkn¹Ê na w³asne øyczenie. OJCIEC (z gorycz¹) Nigdy go nie docenia³aú! MATKA (rÛwnoczeúnie) Jak moøesz tak mÛwiÊ? Kiedy on siÍ poúwiÍca? EWA Nie naleøy siÍ poúwiÍcaÊ, naleøy dzia³aÊ skutecznie. Nasza sytuacja zrobi³a siÍ fatalna. Z czego bÍdziemy øyli? Marek w internacie, ja bez pracy? TatÍ pewnie wyrzuc¹ ze szko³y, skoro odda³ legitymacjÍ, mama z g³odow¹ rent¹. Co bÍdzie dalej? Ja siÍ nie dam z³amaÊ. Ale co z dzieckiem? MATKA O Kubusia siÍ nie martw. Wychowam go, choÊbyúcie wszyscy poszli na SyberiÍ. EWA (niemal czule) Wiem. I bardzo ci jestem za to wdziÍczna. Ale czujÍ siÍ fatalnie i musicie to zrozumieÊ. OJCIEC Rozumiemy. A jak my siÍ czujemy twoim zdaniem? Tylko dlaczego bluünisz na Marka? EWA (zmÍczona) To nie takÖ widzicieÖ my siÍ juø od dawna rozmijamy. Wszystko osobno, wszystko inaczej. Nie rozumiemy siÍÖ MATKA (z rozpacz¹) Och, Boøe, BoøeÖ co to bÍdzie? EWA (z trudem) Nie martwcie siÍ, proszÍÖ obiecujÍ wam, øe nie zrobiÍ niczego przeciwko Markowi. BÍdÍ czeka³a, aø wrÛci. Ale muszÍ robiÊ swoje. Nie mogÍ tylko czekaÊ i tylko p³akaÊ. Co bÍdzie potem ñ zobaczymyÖ MATKA Ale Kubusia zostawisz tutaj? Tak chyba bÍdzie lepiej? EWA W³aúnie o to chcia³am was prosiÊ. Wyciemnienie. Scena 2 Mieszkanie Ewy. Bez zmian. Na stole ñ napoczÍty karton marlboro, prawie pusta butelka whisky, kilka pude³ek odøywki dzieciÍcej. Scena pusta. Otwieraj¹ siÍ drzwi, wchodzi Marek. Na ramieniu wypchany worek, zmÍczona twarz, d³ugie w³osy. Marek chowa do kieszeni klucze, ktÛrymi otworzy³ drzwi, staje w†progu, St¹d do Ameryki 172 rozgl¹da siÍ. Z drzwi kuchennych, po lewej, wychodzi Ewa ñ w†krÛtkim szlafroku, niedbale przewi¹zanym paskiem, w³aúciwie pÛ³- naga. Potargane w³osy, twarz szara, naznaczona zmÍczeniem. Trzyma w rÍku butelkÍ ze smoczkiem, studzi dzieciÍc¹ zupkÍ. Nie dostrzega Marka. Odstawia butelkÍ na stÛ³. Wolno podchodzi do lustra. Staje przed nim nieruchomo, z wyrazem goryczy w†oczach. Marek porusza siÍ. Ewa dostrzega go w†rogu lustra. Gwa³townie zakrywa siÍ szlafrokiem, dopiero potem odwraca siÍ. EWA WrÛci³eú? MAREK Kiedyú musia³em wrÛciÊ. EWA Juø prawie wszyscy wrÛcili. MAREK Nie lubili mnie w Strzebielinku. I potem, w wiÍzieniu... (Ewa milczy) CÛø, stara³em siÍ, jak mog³em, ale w koÒcu wymyúlili amnestiÍÖ EWA (nagle zaøenowana) SiadajÖ Zaraz siÍ ubiorÍ. MAREK NaprawdÍ nie musisz. Jesteú taka piÍkna. EWA (uúmiecha siÍ z przymusem) DziÍkujÍÖ Zawsze by³eú mi³y. MAREK (siada w fotelu) CzyÖ (pokazuje butelkÍ ze smoczkiem) Kubuú jest tutaj? EWA Oczywiúcie. Zobaczysz go, jak siÍ obudzi. MAREK åpi? EWA Trzyletnie dzieci jeszcze sypiaj¹ po po³udniu. MAREK (podchodzi wolno do Ewy) To moøeÖ EWA Czemu nie da³eú znaÊ, øe wychodzisz?Ö MAREK (k³adzie rÍkÍ na jej ramieniu) Jesteú taka piÍkna. EWA (ci¹gnie) Ö przyjecha³abym po ciebieÖ MAREK (wsuwa d³oÒ pod szlafrok, g³adzi jej piersi) To by³o jednak trudniejsze, niø myúla³em. EWA (stoi nieruchomo, nie reaguje na pieszczoty; mÛwi wolno) Ö a przynajmniej wiedzia³abymÖ MAREK (g³adzi EwÍ po brzuchu, przytula siÍ do jej boku) W³aúnie to by³o najgorsze. Øe bez ciebieÖ EWA (koÒczy) Ö czego siÍ spodziewaÊ. MAREK (rÛwnoczeúnie) Kochana! Odsuwaj¹ siÍ od siebie. Ewa otula siÍ szlafrokiem. Z s¹siedniego pokoju, po prawej, dobiega p³acz dziecka i g³os Jacka, wo³aj¹- 173 Obraz trzeci. 1981ñ1983 cego EwÍ. Marek zdumiony odwraca siÍ w tÍ stronÍ. Drzwi otwieraj¹ siÍ, staje w nich Jacek, ubrany tylko w slipki, z bucikiem dzieciÍcym w rÍku. Jacek jest bardzo zmieniony ñ uty³, zapuúci³ d³ugie w³osy, brodÍ i w¹sy. Twarz blada i nalana ñ widaÊ, øe nie wychodzi³ na powietrze. Jacek wchodzi do pokoju mÛwi¹c, i ñ choÊ widzi Marka ñ mechanicznie koÒczy zaczÍte zdanie. JACEK Ewa! Gdzie jest do choleryÖ drugi bucik Kuby? Pauza. Wszyscy zamieraj¹, mierz¹ siÍ wzrokiem. EWA (przytomniej¹c) ZajmÍ siÍ dzieckiemÖ Wychodzi na prawo, wyjmuj¹c po drodze bucik z rÍki Jacka. JACEK (siada ciÍøko w fotelu) WrÛci³eú? MAREK (wci¹ø stoj¹c) Wszyscy mnie o to pytaj¹. Przecieø musia³em kiedyú wrÛciÊ. JACEK A ja siÍ wci¹ø ukrywam. MAREK Wiem. Wszystko mniej wiÍcej wiedzieliúmy. JACEK Jestem w Tymczasowej Komisji Krajowej. MAREK Wiem. Szuka ciÍ ca³a bezpieka krajuÖ (pauza) A ty siÍ ukrywasz tuÖ u Ewy? JACEK NoÖ u was. (po pauzie) Musimy pogadaÊ. Poczekaj, zaraz siÍ ubiorÍ. MAREK Nie musisz. Jacek wstaje. W tej samej chwili otwieraj¹ siÍ drzwi po prawej. Wchodzi Ewa, prowadz¹c za rÍkÍ Kubusia. Ma³y jest zaspany. EWA No, KubusiuÖ tatuú przyjecha³. (ma³y niepewnie patrzy na dwÛch mÍøczyzn) Przywitaj siÍ z tatusiem, Kuba! (rÛwnoczeúnie Ewa podaje szlafrok Jackowi; ma³y, id¹c jakby za jej gestem, dopada Jacka i przytula siÍ do jego nogi) Wstyd, Kubusiu... (Ewa odci¹ga ma³ego za r¹czkÍ) Przecieø to jest tata! (Marek przysiada i wyci¹ga rÍce, Kuba wpada w jego objÍcia) JACEK (zaøenowany) PrzepraszamÖ (wychodzi do ³azienki) EWA (stanowczo) Wiem, øe jesteú zaskoczony. Porozmawiamy o wszystkim pÛüniej. Ale pamiÍtaj jedno ñ Jacek ukrywa siÍ tu od niedawna i tylko dlatego, øe by³a wielka wpadka i wszystkie mety siÍ spali³y. A to nie jest z³e miejsce, dwa wyjúcia, spokojnie, sam wieszÖ (Marek nie reaguje, tuli dziecko, wci¹ø nie- St¹d do Ameryki 174 pewne tego, co siÍ dzieje) Wczoraj mieliúmy tu naradÍ tymczasowej komisji regionu. Siedzieli do rana, dlatego jesteúmy jeszcze w proszku. MAREK (wyci¹ga z torby fantazyjny zamek z zapa³ek, cierpliwie zbudowany w internacie) Popatrz, co ci przywioz³em, synuú! Widzisz, jaki piÍkny zamek? Kiedyú wszyscy bÍdziemy w†takim mieszkaÊ. KUBUå (zachwycony, úciska zamek w ma³ych r¹czkach) W†Amelyce? MAREK (zdziwiony) Co mÛwisz, synuú? KUBUå W Amelyce bÍdziemy mieszkali? MAREK Nie, Kubusiu, w Polsce. KUBUå Czy ty by³eú w Amelyce? MAREK Nie, synkuÖ Ale ma³y juø nie s³ucha, bawi siÍ zamkiem. EWA Dlaczego mi nie odpowiadasz? MAREK Witam siÍ z dzieckiem. EWA A dlaczego nie witasz siÍ ze mn¹? MAREK Porozmawiamy pÛüniej. Dzwonek do drzwi. Ewa tÍøeje, podbiega do ³azienki, puka ostrzegawczo w szybkÍ. Potem zak³ada ³aÒcuch i ostroønie otwiera. G£OS £•CZNICZKI (zza drzwi) Przynios³am cielÍcinÍ, czy pani reflektuje? EWA (wpuszczaj¹c szybko £¹czniczkÍ) Wola³abym drÛb. (zamyka starannie drzwi) £•CZNICZKA Czy jest Jacek? Mam coú waønego. (dostrzega Marka, cofa siÍ odruchowo) O, przepraszam. EWA Nie ma obawy, przecieø to mÛj m¹ø. W³aúnie wrÛci³ z†wiÍzienia. Siadaj, Hanka. £•CZNICZKA (zdumiona) TwÛj m¹ø? (siada) Nie znamÖ Z ³azienki wychodzi Jacek. Ubrany, odúwieøony. JACEK CzeúÊ, Hanka, co masz dla mnie? HANKA (zrywa siÍ) MyúlÍ, øe to waøne. Jest list z Brukseli. JACEK (przerywa) Chodümy tutajÖ (wyprowadza j¹ na prawo) MAREK A wiÍc tak to wygl¹da? EWA Co? 175 Obraz trzeci. 1981ñ1983 MAREK (przechadza siÍ po pokoju, pali) No, to wasze podziemie. EWA A tobie siÍ nie podoba? MAREK Nie. EWA (zmÍczona) Jest, jak jest. Moøe bÍdzie inaczej. (po pauzie) Co zamierzasz? MAREK Nie wiem. EWA Musisz coú wiedzieÊ. MAREK Ale nie wiemÖ Dlaczego zabra³aú Kubusia od rodzicÛw? EWA Wiesz ñ to tak dobrze konspirujeÖ spacerÛwka, dziecko. Jacek nie moøe wpaúÊ. Ca³y GdaÒsk liczy na niego. MAREK A rodzice? Co u nich? EWA (chmurnie) No, jakby ci to powiedzieÊÖ MAREK WiÍc to prawda? S³ysza³em w kiciu, ale nie chcia³em wierzyÊ. EWA Niestety, twÛj stary chcia³ wst¹piÊ do gdaÒskiej grupy inicjatywnej PRON, ale mu to wybi³am z g³owy. MAREK Przecieø odda³ legitymacjÍ. EWA Twierdzi, øe to co innego i øe jego lewicowe tradycjeÖ MAREK Wiem, wiemÖ Dzwonek do drzwi, ca³y rytua³ siÍ powtarza, wchodzi Anka. ANKA (podekscytowana) S³yszeliúcie? Czy juø wiecie? MAREK Co siÍ sta³o? ANKA (mimochodem) O, czeúÊ Marek, fajnie, øe wrÛci³eú. Podobno w stoczni strajk! NaprawdÍ. Nareszcie! Gdzie Jacek? EWA (pokazuje) Tam. Anka szybko wychodzi, zamykaj¹c za sob¹ drzwi. MAREK I tak przez ca³y dzieÒ? EWA Prawie. Jestem juø wykoÒczona. MAREK Przecieø to strasznie niebezpieczne. EWA Wiem. Ale co mamy robiÊ? (pauza) Jacek za trzy dni siÍ wyprowadza. Ma juø nagrane mieszkanie gdzieú w Gdyni, nawet ja nie wiem gdzie. MAREK To dobrze ñ skoro ca³y GdaÒsk na niego liczy. EWA Jasne. Ale to jutro, pojutrze. A dziú? Jest jeszcze dziú? (Marek wzrusza ramionami) Nie milcz, proszÍ ciÍ, tylko nie milczÖ To najgorsze, co moøesz zrobiÊ! St¹d do Ameryki 176 MAREK Kiedy ja siÍ czujÍ, jakby nie by³o øadnego Ñdziúî. I tym bardziej Ñjutroî. EWA (dotyka jego d³oni, przyci¹ga go do siebie) Kochany, nie smuÊ siÍÖ Przecieø to tylko drobiazgi. Waøne jest tylko jutro. (Marek opada na pod³ogÍ u jej stÛp. Ewa g³aszcze go po g³owie) Jeszcze bÍdzie dobrze, zobaczysz! (Marek obejmuje jej kolana) WiÍc tÍskni³eú? MAREK Tak. EWA To dobrze. (k³adzie g³owÍ Marka na swoich kolanach; mÛwi cicho, uspokajaj¹co) Jutro pojedziesz w Tatry, pÛjdziesz sobie na Szpiglasow¹ i na RysyÖ (Marek przytula siÍ do jej kolan, obejmuje biodra) MÛj ch³opiec musi odpocz¹Ê, musi wrÛciÊ do úwiataÖ Ja wiem. BÍdÍ na ciebie czeka³a. Tutaj. Z†twoim synem. Sama. Chcesz? MAREK Tak. EWA Dom bÍdzie juø pusty, øadnych goúci, øadnych spotkaÒ. Dobrze? MAREK Tak. EWA (tajemniczo) A dzisiajÖ Chcesz? (pauza) Boøena wyjecha ³a. Mam jej klucze. Przenocujemy tam. Chcesz? MAREK (z udrÍk¹) Tak. EWA PÛjdziemy zaraz. Dobrze? MAREK Tak. Marek przytula siÍ spazmatycznie do Ewy. Nagle Kubuú, zaniepokojony cisz¹, porzuca zabawÍ zamkiem, wyci¹ga rÍce w stronÍ matki. KUBUå Mamo, ja chcÍ do babci, ja chcÍ do babci! Marek odsuwa siÍ od Ewy. Ewa otula siÍ szczelnie po³ami szlafroka, Kubuú przywiera do niej ca³ym cia³em, p³acze. KUBUå Do babci! Do babci! Do babci! Wyciemnienie. Scena 3 Dawna kawiarnia klubu ÑZamekî. Nie naleøy juø do studentÛw, to teraz zwyk³y, ajencyjny lokal. åciany pomalowane na øywe kolory, nad barem niewielki neon ÑZamekî. Za barem 177 Obraz trzeci. 1981ñ1983 siedzi, czytaj¹c gazetÍ ñ barmanka. To dawna sekretarka Kazika, Jadzia. Kilka stolikÛw, w k¹cie dwaj szepcz¹cy coú cicho panowie w úrednim wieku, na úrodku stolik, przy ktÛrym siedz¹ Ewa i Boøena. Przy nich znudzony kelner. Ewa studiuje menu. KELNER To co mam podaÊ? EWA Przecieø nic nie maÖ KELNER (wzruszaj¹c ramionami) Nie ma tylko czerwonego wina. W ogÛle nie ma alkoholu. Moøe byÊ piwo w puszce, duÒskie. EWA Tak, po czterysta z³otychÖ KELNER Czterysta osiemdziesi¹t. BOØENA Dla mnie tylko kawa. KELNER Kawy nie ma. BOØENA No to herbata. I jakaú pepsi. KELNER Pepsi nie ma. Moøe byÊ napÛj miodowo-truskawkowy. BOØENA (niecierpliwie) Och, niech bÍdzie. EWA Dla mnie teø. KELNER ProszÍ bardzo. (odchodzi) BOØENA Mam juø tego doúÊ. Chcia³abym poøyÊ w normalnym kraju. Gdzie jest wszystko ñ kawa, wino, pepsi. Pieni¹dze. EWA Masz chociaø paczki od Jarka. BOØENA Ja chcÍ Jarka, nie paczki. EwaÖ co robiÊ? EWA CzekaÊ. BOØENA Och, pieprzone øycie! Mia³am mÍøa przez tydzieÒ! Dlaczego on musia³ jechaÊ do tego Paryøa? EWA Wszyscy wtedy chcieli jechaÊ. BOØENA I wszyscy zostali. EWA Co mieli zrobiÊ? Tu delegacja ÑSolidarnoúciî, tam stan wojennyÖ Nie rozpaczaj, jeszcze do niego pojedziesz. Kelner podaje napoje. Dziewczyny milkn¹. BOØENA (po odejúciu kelnera; p³aczliwie) Nie pojadÍÖ wiem, øe nie pojadÍ. Oni mnie nigdy nie puszcz¹. Juø mi trzeci raz odmÛwili paszportu. Och, Ewa, ty jesteú szczÍúliwa! EWA (zdziwiona) Dlaczego? BOØENA Marek by³ w internacie. Moøecie wyjechaÊ w kaødej chwili. EWA Kiedy my nie chcemy wyjeødøaÊ. BOØENA W³aúnie.. Jaka to niesprawiedliwoúÊ! St¹d do Ameryki 178 EWA (úmieje siÍ) Podobno byli tacy, ktÛrzy podp³acali ubecjÍ, øeby ich internowano. BOØENA Nie øartujÖ BojÍ siÍ. Jarek mnie zostawi, zobaczysz. Na pewno ma juø jak¹ú babÍ. Puúci mnie w tr¹bÍ, tak jak Mariusz ciebie. EWA (z³a) Mylisz siÍ. By³o inaczej. BOØENA Dobra, dobra ñ tak siÍ mÛwi. Jeszcze teraz byú za nim polecia³a. Och, Ewa, b³agam ciÍ, pomÛø mi! EWA Co ja mogÍ? BOØENA Moøesz! Kocha³ siÍ w tobie ten Kazik, no wiesz, ten sekretarzÖ EWA (stanowczo) Nie bÍdÍ go o nic prosiÊ! Jadzia, barmanka, s³ysz¹c, øe w rozmowie pad³o imiÍ Kazika, sk³ada gazetÍ i zaczyna dyskretnie pods³uchiwaÊ. BOØENA Ewa! B³agam ciÍ, tyle lat siÍ znamyÖ Niech tylko popchnie moje odwo³anie. On jest teraz wysoko, wiele moøe. EWA (zdecydowanie) Nie. Ty tego nie zrozumiesz, bo nie wiesz, co to zasady. (Boøena chce jej przerwaÊ, ale Ewa jej nie pozwala) Puszcza³aú siÍ z byle kimÖ Tak by³o, nie przerywajÖ i wysz ³aú za faceta, ktÛrego nie jesteú pewna. Twoja sprawa. Ale po co w³azi³aú w ÑSolidarnoúÊî? Dla towarzystwa? Narozrabia- ³aú, a teraz do Paryøa, tak? BOØENA (nadspodziewanie twardo) Tak jak wielu z twoimi zasadami. (Ewa milczy) Ewa, czy ty nie wierzysz, øe ja Jarka kocham i øe tylko to ma znaczenie? Reszta jest bez sensu. EWA Co jest bez sensu? BOØENA To ca³e podziemie. Tych, ktÛrzy nie wyjechali, wy³api ¹. Wszystkich po kolei. Aresztowali AnkÍ, Ryúka, Adama. Jacek siÍ jeszcze trzyma, ale co z tego? Tak, jakby go wcale nie by³oÖ Ja muszÍ do Paryøa! EWA MÛwi³aú, øe do Jarka. BOØENA Bo do Jarka. Jadzia wychodzi zza lady, podchodzi do Ewy i Boøeny. EWA (z³oúliwie) Zapisz siÍ do nowego zwi¹zku plastykÛw, zrÛb plakat na 1 Maja, moøe ci dadz¹ paszport. BOØENA (naiwnie) Przecieø Jarek by mnie zabi³. 179 Obraz trzeci. 1981ñ1983 JADZIA Przepraszam. EWA (poznaje JadziÍ) Tak, s³ucham? JADZIA Przepraszam, øe siÍ wtr¹cam, ale mÛwi³yúcie doúÊ g³oúno, wiÍc trochÍ s³ysza³am. Moøna? EWA (oschle) ProszÍÖ My siÍ chyba znamy? JADZIA (siada) Tak. Ja by³am kiedyú sekretark¹ Kazika. EWA (ch³odno) No tak, s³uchamÖ JADZIA Widzicie ñ ja juø ten bajzel mam poza sob¹. Teraz prowadzÍ tÍ kawiarniÍ na ajencji. EWA (ironicznie) No, to nie najgorzejÖ JADZIA Tak siÍ zdaje. (wzdycha) W tej branøy teø trzeba mieÊ uk³ady. Chyba zamknÍ interesÖ Ale nie o tym. Widzicie, mÛj m¹ø teø jest na Zachodzie. W Stanach. Juø piÍÊ lat. Mia³am do niego jechaÊ na åwiÍta w osiemdziesi¹tym. No ñ nie pojecha- ³am. A teraz, zamiast zaproszenia, przys³a³ mi pozew rozwodowyÖ WiÍc dobrze ciebie rozumiem. Robi gest w stronÍ Boøeny; lody topniej¹, dziewczyny s¹ przejÍte. BOØENA I co chcesz zrobiÊ? JADZIA Nie wiemÖ ale rozwodu mu nie dam. Teraz s³uchajcie! MyúlÍ, øe mogÍ ci pomÛc. Kazik jest tak wysoko w KW tylko dziÍki mnie. EWA Jak to? JADZIA Kiedy nasta³a ta wojna, Kazik siÍ za³ama³. W³oøy³ do koperty legitymacjÍ partyjn¹, napisa³ krÛtki list i wyjecha³ do rodzicÛw. Ale ja otworzy³am kopertÍ, legitymacjÍ schowa³am, napisa³am podanie o urlop i dopiero to zanios³am do KW. BOØENA Niesamowite! I co dalej? JADZIA Nikt nawet nie zauwaøy³, øe on wyjecha³ ñ przecieø organizacje m³odzieøowe zawieszono. Kazik chcia³ teø ratowaÊ swoje ma³øeÒstwo, ale øona i tak od niego odesz³a. Kiedy wrÛci ³, by³ kompletnie rozbity. I raptem ñ telefon z KW, proponuj¹ mu awans. Kiedy od³oøy³ s³uchawkÍ, wygl¹da³ jak zbity pies. Wtedy otworzy³am szufladÍ i poda³am mu legitymacjÍ. EWA (wzburzona) Niesamowite! JADZIA (zgaszona) Kocha³am goÖ EWA A on? St¹d do Ameryki 180 JADZIA Ukl¹k³ przede mn¹ na pod³odze i ca³owa³ po rÍkach, i†becza³. EWA A ty? JADZIA Trzasnͳam drzwiami. I nie widzia³am go wiÍcej. BOØENA (zafascynowana) O, kurcze! JADZIA Dziwne, co? Mia³am jechaÊ do mÍøa, kocha³am siÍ w†Kaziku, nie wyjecha³am, Kazik okaza³ siÍ gnojkiem. Nie zosta ³o mi nic. Kazik chcia³ zatrzymaÊ øonÍ, choÊ przez ca³y czas kocha³ siÍ w EwieÖ EWA (ponuro) Nie przesadzasz? JADZIA Chyba nie. Zanim wykrÍci³ ten numer z legitymacj¹, usi³owa³ coú zrobiÊ w sprawie twojego mÍøa. Ale zewsz¹d go sp³awiali. BOØENA Niesamowite! JADZIA (nie bez satysfakcji) WiÍc jestem pewna, øe mi nie odmÛwi. BOØENA Czy ty naprawdÍ zrobi³abyú to dla mnie? JADZIA Tak. ZadzwoniÍ do niego, niech tamÖ Kazik pomoøe. A wiecie co, dziewczyny ñ mam na zapleczu jakieú wino. Chodücie na kielicha, zapraszam wasÖ BOØENA (z entuzjazmem) KapitalnieÖ I bardzo ci dziÍkujÍ! EWA NoÖ nie wiemÖ JADZIA Chodü! Baby z babami zawsze siÍ dogadaj¹Ö EWA (z oci¹ganiem) No, dobra. Id¹ wszystkie w stronÍ zaplecza. Panowie z k¹ta wstali, kieruj¹ siÍ do wyjúcia po lewej. PAN I Tracimy czas. One same nie wiedz¹, gdzie jest Smulski. PAN II Ale tej barmance trzeba siÍ bliøej przyjrzeÊ. Wychodz¹, wyciemnienie. Scena 4 Gabinet Kazika Stolarskiego. To samo pomieszczenie co w obrazie 1, ale zmienione. DoúÊ staranne wyposaøenie ñ fotele obite skÛr¹, szafa pe³na ksi¹øek, telewizor i odtwarzacz wideo. Na úcianie niewielki portret Lenina i plakat reklamuj¹cy PRON. 181 Obraz trzeci. 1981ñ1983 PÛüne popo³udnie, prawie wieczÛr, pali siÍ úwiat³o. Za biurkiem siedzi Kazik ñ posiwia³y, elegancki. Przegl¹da jakieú papiery. Otwieraj¹ siÍ drzwi, wchodzi Sekretarka. SEKRETARKA Towarzyszu kierowniku, przysz³a niejakaÖ (patrzy na karteczkÍ) Boøena Horst? Czy?Ö KAZIK Tak, prosiÊ. I w ogÛle ñ skoÒczymy juø na dziú. Jest towarzyszka wolna. Tylko zamknijcie drzwi od sekretariatu, bo ja tu jeszcze trochÍ zostanÍ. SEKRETARKA DziÍkujÍ, towarzyszu, do widzenia. Sekretarka wychodzi, do gabinetu wsuwa siÍ Boøena. Jest wystrojona i onieúmielona. Kazik udaje, øe jej nie dostrzega, pisze coú. Boøena zamyka drzwi za sob¹. Kazik podnosi wzrok. KAZIK A, pani Horst? ProszÍ siadaÊ. (nie podnosi siÍ z miejsca, dalej coú notuje. Boøena wolno siada w g³Íbokim fotelu, rozgl¹- da siÍ doko³a. Kazik zamyka akta) WiÍc chodzi o paszport, jeúli dobrze pamiÍtam? Tak? BOØENA Tak, jaÖ KAZIK Sprawa jest bardzo trudna. Juø siÍ zorientowa³em. PrawdÍ powiedziawszy ñ nie widzÍ wiÍkszych szans. BOØENA (przeraøona) Ale jak toÖ przecieø JadziaÖ KAZIK (stanowczo) Pani m¹ø pozosta³ nielegalnie we Francji. Natychmiast po og³oszeniu stanu wojennego podj¹³ dzia³alnoúÊ w strukturach antypolskich. Kontynuuje j¹ do dziú. Wszystko to fakty! BOØENA (zmartwia³a) Ja wiem, aleÖ KAZIK Tu nie ma øadnego ale. Nie skorzysta³ z amnestii. Udziela ³ wywiadÛw wrogim rozg³oúniom. BOØENA (przerywa) Ja wiem, ale to mÛj m¹ø! KAZIK W³aúnie! A moøe pani chce wyjechaÊ do niego jako kurier podziemia? BOØENA (gorliwie) Aleø sk¹d! Ja nigdyÖ KAZIK ProszÍ tak nie mÛwiÊ. Wiemy wiÍcej, niø pani s¹dzi. Na przyk³ad wiemy, øe by³a pani blisko Smulskiego! BOØENA (niepewnie) Ale to juø dawno. KAZIK MÛwmy krÛtko! Nie mamy øadnego interesu w tym, øeby pani¹ wypuúciÊ. Øadnego. A musimy mieÊ jakiú, bo wci¹ø toczy siÍ walka. Co pani moøe zaoferowaÊ? St¹d do Ameryki 182 BOØENA JaÖ kiedy ja naprawdÍÖ ja nic nie wiem. KAZIK W porz¹dku. ProszÍ pos³uchaÊ. (³agodnieje) Dostanie pani paszportÖ (zawiesza g³os) juø jutroÖ Tylko kilka drobnych informacji. BOØENA (przeraøona) Ja naprawdÍ nic nie wiemÖ KAZIK Kaødy z nas coú wie! BOØENA Ale nie jaÖ KAZIK Chcemy mieÊ Smulskiego! Wszystkich juø mamy, brakuje nam tylko jego. A pani wie, gdzie on jest! BOØENA (øarliwie) Nie, nie wiemÖ naprawdÍ! Czy mogÍ zapaliÊ? KAZIK ProszÍ! (popycha po blacie biurka popielniczkÍ i paczkÍ carmenÛw; Boøena zapala jednego, zaci¹ga siÍ g³Íboko) A wiÍc ñ taka jest cena! BOØENA (spokojnie) Ja muszÍ wyjechaÊ! (z pasj¹) MuszÍ! Kto wie, moøe bym siÍ z³ama³a. Ale naprawdÍ nic nie wiem. KAZIK (³agodnie) DobrzeÖ Ale na pewno zna pani kogoú, kto wie? To nam wystarczy. BOØENA (zaci¹gaj¹c siÍ g³Íboko) Chyba nieÖ KAZIK Na pewno! ChcÍ wiedzieÊ. BOØENA Nie znam nikogo! Jacek zmieni³ ca³¹ siatkÍ. KAZIK (twardo) Kto? Boøena milczy. Kazik wstaje zza biurka, otwiera drzwi gabinetu, pokazuje Boøenie drogÍ. BOØENA (nie rusza siÍ z miejsca) MoøeÖ moøe Ewa? KAZIK (ostro) S³ucham? BOØENA NoÖ Ewa RabskaÖ Pan j¹ przecieø zna? Kazik zamyka drzwi, doúÊ ostentacyjnie przekrÍca zamek, wraca za biurko. KAZIK (z westchnieniem) WidzÍ, øe siÍ nie dogadamy. To na nic. Moøe pani naprawdÍ nic nie wie? BOØENA (gorliwie) Tak, tak, to jestÖ nie, nie. (poúpiesznie) Ale ja siÍ odwdziÍczÍ, naprawdÍ! Wszystko, co pan chceÖ KAZIK Wszystko?Ö BOØENA NoÖ wszystko, co mogÍÖ JaÖ Kazik milczy, Boøena gasi nerwowo papierosa, p¹sowieje. 183 Obraz trzeci. 1981ñ1983 KAZIK ProszÍ nie koÒczyÊ. Czemu pani siÍ øenuje? Jestem zwyczajnym cz³owiekiem. (Boøena uúmiecha siÍ) A pani jest piÍkn¹ kobiet¹Ö BOØENA (wstaje; zdecydowanie) Teraz? KAZIK Tak. BOØENA AleÖ boÖ KAZIK Nikt nam nie przeszkodzi. Zaczynaj! BOØENA (przymilnie) A ty? KAZIK TroszkÍ popatrzÍ. Jest na co. BOØENA (niepewnie) No, dobrzeÖ Zaczyna siÍ rozbieraÊ: zdejmuje rÍkawiczki, potem pantofle, patrzy zalotnie w stronÍ Kazika, ktÛry uúmiecha siÍ krzywo, w†koÒcu, powoli, rozpina zamek b³yskawiczny sukienki, zdejmuje j¹ przez g³owÍ. Okazuje siÍ, øe ma na sobie nieco frywoln¹ bieliznÍ ñ poÒczochy z czerwonymi podwi¹zkami, jakieú koronki; staniczek i figi s¹ zupe³nie symboliczne, ledwie os³aniaj¹ jej zgrabne kszta³ty. BOØENA No, chodü, chodü juøÖ Nie mogÍ tak czekaÊ! KAZIK (spokojnie) No, taaakÖ to by by³o na tyleÖ (z³y) Tak, wy jesteúcie liberalni, wy jesteúcie moralni, wy jesteúcie jedyni sprawiedliwi! (wúciek³y) A my úwinie? Ale puszczaÊ siÍ, pieprzyÊ, kablowaÊ, to ty, dziwko, potrafisz?! (wstaje zza biurka) Co, wyobraøa³aú sobie, øe ja z tob¹? (Boøena stoi, przeraøona) Z tak¹ dziwk¹, rozjechan¹ na pokotach? Mia³ ciÍ, kto chcia³, przyznaj siÍ!? (Boøena szarpie bezskutecznie klamkÍ zamkniÍtych drzwi) Ale ty siÍ masz za moraln¹ opozycjonistkÍ! Po koúcio ³ach wystawy robisz!!! A nas macie za nic! A mnieÖ chociaø jaÖ (ze wzruszenia nie moøe mÛwiÊ, podchodzi do drzwi, Boøena odskakuje na bok, Kazik przekrÍca zamek; odzyskuje g³os) Spierdalaj, ale juø! (Boøena stoi poúrodku pokoju, zamknͳa oczy, twarz schowa³a w d³oniach) No, wywalaj, na co jeszcze czekasz! (pauza) A, prawdaÖ (Kazik wolno wraca za biurko, siada, uspokaja siÍ) Masz, to dla ciebieÖ D³uøsza pauza, Boøena wci¹ø trwa w bezruchu. Kazik wyjmuje z szuflady biurka paszport, przez chwilÍ obraca go w d³oniach, potem rzuca na pod³ogÍ. St¹d do Ameryki 184 BOØENA (wk³ada sukienkÍ, podnosi paszport; idzie w stronÍ drzwi, odwraca siÍ) Wiem, dlaczego mi to zrobi³eú, wiem!!! (Kazik milczy) Bo nie mog³eú tego zrobiÊ Ewie! Tylko dlatego! Jesteú samotny, nieszczÍúliwy gÛwniarz. (Kazik trwa w bezruchu za swym wynios³ym biurkiem) Ale nie licz na mnie! Niczego jej nie powtÛrzÍ. Boøena wychodzi. Wyciemnienie. G£OS AUTORA I w ten sposÛb rÛwnieø Boøena Horst wyjecha ³a z Polski. Jarek Danisz ñ wbrew jej obawom ñ czeka³. Wtopili siÍ szybko w miÍdzynarodowy úwiatek artystycznego Paryøa, zrywaj¹c dawne, gdaÒskie wiÍzi. Zw³aszcza o Ewie stara ³a siÍ Boøena ñ ze skutkiem ñ zapomnieÊ. CÛø, do jej wyjazdu dosz³o w wyj¹tkowych okolicznoúciach. Pewnie nie warto ich by³o wspominaÊ. Ale czas odlotÛw trwa³. Wyjeødøali z³amani przez øycie i rozpieszczeni, g³odni sukcesu i nieúwiadomi tego, co robi¹. Wyjeødøali sparaliøowani strachem i poraøeni rozpacz¹. Wyjeødøali ci, co jeszcze potrafili stanowiÊ o sobie. Moi rÛwieúnicy ñ bo wszyscy jeszcze byliúmy m³odzi. Pustosza³o wokÛ³ nas coraz bardziej. Chyba jeszcze w 1983 roku po kolejnych aresztowaniach i amnestiach, pe³na goryczy i zawodu, wyjecha³a z Polski bojowa dziennikarka Anka Solarz. Pracuje teraz w redakcji jakiegoú emigracyjnego pisma. Inaczej potoczy ³y siÍ losy m³odziutkiej ³¹czniczki Jacka ñ Hanki Malewicz. Uda³o jej siÍ unikn¹Ê kolejnych aresztowaÒ, przyczai³a siÍ. By³o to w roku 1984. Pozna³a wÛwczas przystojnego Szweda Erica. ålub wziÍli juø w Sztokholmie. Teraz Hania ma juø dwoje dzieci i nie zajmuje siÍ polityk¹. Za to Eric czÍsto przyjeødøa do GdaÒska, jest powaønym businessmanem. Zak³ada joint venture. WkrÛtce po Boøenie wyjecha³ rÛwnieø Kazik Stolarski, tyle øe w†przeciwnym kierunku. Obj¹³ niezbyt eksponowan¹ posadÍ w†biurze radcy handlowego w Moskwie. WrÛci³ niedawno, ale zatrzymano go w Warszawie na wysokim, podobno, stanowisku. Tymczasem Marek wrÛci³ na politechnikÍ i habilitowa³ siÍ. Zosta³ najm³odszym docentem na uczelni. Mniej wiÍcej w tym 185 Obraz trzeci. 1981ñ1983 samym czasie odezwa³ siÍ z Kalifornii Mariusz Bromecki, pisz ¹c do Ewy d³ugie listy. Po namyúle Ewa zaczͳa odpowiadaÊ. Tak siÍ to potoczy³o dalejÖ Obraz 4 1987 Scena 1 Mieszkanie Ewy. Straszny nie³ad, wszÍdzie porozrzucane czÍúci garderoby, zabawki i ubranka dzieciÍce, ksi¹øki, niedokoÒczone szkice, rolki brystolu. Na úcianie portret papieøa. Ewa zaniedbana, ubrana byle jak, nieumyte w³osy. Marek zmÍczony. MAREK (kr¹øy nerwowo po pokoju) Ewa, tak nie moøna! Weü siÍ w garúÊ! (Ewa bawi siÍ mechanicznie zapalniczk¹) Przecieø jesteú dobra. (Ewa wzrusza ramionami) Ewa! Wszystko siÍ zmieni³o, ale musimy øyÊ! A wiÍc przede wszystkim pracowaÊ! EWA (cicho) Nie mogÍ. MAREK Dlaczego? Nie zapomnia³aú chyba, jak siÍ rysuje? EWA Nic nie rozumieszÖ Tyle siÍ wokÛ³ sta³o, wszystko siÍ zmieni³o. Moi przyjaciele wyemigrowali. Rozumiesz? Wy-emi- gro-wa-li!!! Nie ma juø niczego, czym øy³am. A ja mam siÍ zachowywaÊ tak, jakby siÍ nic nie sta³o? LataÊ po zamÛwienia i robiÊ plakaty reklamowe? MAREK Chociaøby. EWA Kiedy nie mogÍ, naprawdÍ! MAREK Ale moøesz szyÊ, robiÊ biøuteriÍ? EWA To co innego. MAREK Nie widzÍ rÛønicy. EWA MogÍ zarabiaÊ pieni¹dze, ale nie mogÍ tworzyÊ. To jest rÛønica! (z³a) Czego chcesz? Latami zarabia³am na dom szyciem i biøuteri¹. Wtedy jakoú nie protestowa³eú? MAREK Robi³em habilitacjÍ. EWA Przecieø ci nie wymawiam. Ale nie mogÍÖ Koniec, blokada. Jestem wypalona i pe³na cierpienia. Do pieca ze mn¹. St¹d do Ameryki 188 MAREK EwaÖ nie mÛw tak! Twoje cierpienie jest tylko odmian¹ braku woli. A pomijaj¹c wszystko inne, masz KubusiaÖ i mnie. EWA Kubuú i tak woli babciÍÖ Wiem, wiem ñ to moja wina. A tyÖ (po pauzie) Och, gdyby nam siÍ inaczej u³oøy³o, nie by³abym teraz w takim stanie. MAREK (czule) Przecieø zawsze ci ulega³em. Robi³aú to, co chcia³aú. Wytrzyma³em duøoÖ byleú tylko przy mnie zosta³a. EWA (z gorycz¹) I to w³aúnie by³o za ma³o, Marku! Czemu zawsze milcza³eú? Czemu zgadza³eú siÍ na wszystko? Trudno mi by³o uwierzyÊ, øe ci naprawdÍ na mnie zaleøy. MAREK Co mia³em zrobiÊ? PobiÊ przywÛdcÍ podziemia, ktÛry w gaciach ³azi³ po mojej sypialni? DonieúÊ na niego? EWA (twardo) Nie! Ale nie wolno ci by³o milczeÊ! Po kaødej naszej øyciowej klÍsce popada³eú w depresjÍ i pragn¹³eú tylko jednego ñ øebym natychmiast siÍ z tob¹ przespa³a. A jak juø to siÍ sta³o, jecha³eú w Tatry. (Marek milczy) Nie tak by³o? MAREK (ponuro) Tylko tam czu³em siÍ dobrze. EWA Nie by³eú dobrym mÍøem. A ja by³am z³¹ øon¹. Trzeba to sobie wreszcie powiedzieÊ. Za ma³o siÍ kochaliúmy, za bardzo to wszystko by³o rozpaczliwe ñ úlub, dzieckoÖ MAREK (przerywa) Kocha³em tylko ciebie. EWA Wiem. Ale to za ma³o. By³am silna, by³am zaborcza, ø¹da- ³am wszystkiego. A ty, s³abeusz, potrafi³eú doskonale siÍ broniÊ. By³eú potulny, ale mia³eú w³asny úwiat. Chodzi³eú za mn¹ jak wierny pies, ale myúla³eú o fizyce albo Tatrach. Wiedzia³eú, øe jestem nieszczÍúliwa, øe uciekam od ciebieÖ I co? Kamienia³eú, zamyka³eú siÍ w sobie, albo w laboratorium. By³eú gotÛw wszystko mi wybaczyÊ, bylebym tylko spa³a z tob¹ jak najczÍúciej. A ja ciebie nienawidzi³am za to, øe nic ciÍ nie obchodziÖ Nic. Gdzieú masz moje rozpacze, trwogi, bunty i ucieczkiÖ MAREK By³em obezw³adniony przygnÍbieniem, jak sparaliøowanyÖ EWA (krzyczy) Ja teø by³am nieszczÍúliwa! MAREK AleÖ EWA (przerywa) Wiem, co chcesz powiedzieÊ ñ øe to ja by³am winna. Moøe. Tylko jakie to ma znaczenie teraz, po latach, 189 Obraz czwarty. 1987 kiedy oboje jesteúmy nieszczÍúliwi! I jeszcze ñ mamy dziecko, a†nie mamy pieniÍdzy i øadnych perspektyw. MAREK No, przesadzaszÖ EWA Nie, Marku, ja nie przesadzam. Z tych wszystkich ciÍøkich prÛb ty wyszed³eú obronn¹ rÍk¹. Masz pozycjÍ, robisz karierÍ. A ja? Ja jestem skoÒczona. Nie mam przyjaciÛ³, nie mogÍ pracowaÊ. Nikt siÍ mn¹ nie interesuje. Nikt! Dla nikogo nie jestem waøna. MAREK Ewa! Wiesz, øe nigdy nie chcia³em wyjeødøaÊ. Ale moøe to coú zmieni? Chcesz, przyjmÍ tÍ propozycjÍ z Toronto? Pojedziemy na rok, potem zobaczymy. Nie my pierwsi w koÒcu. EWA I co? Mam byÊ gdzieú tam profesorsk¹ øon¹, ktÛra potrafi siÍ dogadaÊ po angielsku tylko w supersamie? Ca³e dnie z†dzieckiem? W czterech úcianach? Nie! (po pauzie) Ech, mog ³am pojechaÊ dziesiÍÊ lat temu z matk¹! MAREK (dot¹d kr¹øy³ po pokoju, teraz siada) To co bÍdzie z nami? EWA (zapala papierosa) Nie wiemÖ (wstaje, teraz ona zaczyna kr¹øyÊ po pokoju) Nie wiemÖ Ale tak dalej nie moøe byÊ. Jestem w psychicznym do³ku, a ty nie potrafisz mi pomÛc. Jesteú do niczego. Przy tobie idÍ w dÛ³. MAREK Co chcesz zrobiÊ? EWA Nie wiem! MuszÍ sama sobie daÊ czas. Moøe bÍdziemy razem, moøe nie ñ ale nie wtr¹caj siÍ, nie przeszkadzaj. MuszÍ znaleüÊ przyjazn¹ duszÍ, muszÍ zacz¹Ê pracowaÊ. ChcÍ zobaczyÊ siÍ z Jackiem. To dla mnie waøne. MAREK PrzeprowadzÍ siÍ do rodzicÛw. EWA Ty znowu myúlisz tylko o jednym, o ³Ûøku. A to naprawdÍ nie o to chodzi! MAREK Ale jakoú bez tego nie moøe siÍ obyÊ. EWA Dla mnie to nie ma wiÍkszego znaczenia. Zrozum to wreszcie! (Marek milczy) Daj mi czasÖ bÍdÍ szuka³a. Bardzo liczÍ na Jacka, cieszÍ siÍ, øe przyjedzie Mariusz. Tyle lat go nie widzia³am! I zrozum, b³agam ciÍ... to nie chodzi o to, øe ja bÍdÍ sobie wybiera³a miÍdzy wami trzema. Ja chcÍ siÍ tylko na nowo odnaleüÊ w tym spalonym úwiecie. ChcÍ wiedzieÊ, jak inni sobie radz¹ z tymi samymi sprawami. St¹d do Ameryki 190 MAREK Ewa! Co ty gadasz! Jaki spalony úwiat? SkoÒczy³ siÍ dawno czas euforii i egzaltacji, ale to i tak ciekawy kraj. P³acimy za to nÍdz¹, ale nareszcie coú siÍ tu zmieni³o. EWA (wzrusza ramionami) Dla mnie to jest ziemia ja³owa. MuszÍ szukaÊ swego miejsca. MAREK WiÍc rÛb, co chceszÖ DajÍ ci woln¹ rÍkÍ. Dzwonek do drzwi, wchodzi Jadzia. Rozpromieniona, odúwiÍtna, taÒczy jakiú dziki taniec. JADZIA Co tak siedzicie, jak zamurowani? (cisza) S³uchajcie, jestem taka szczÍúliwa. EWA Co siÍ sta³o? JADZIA JadÍ! JadÍ do Chicago! Nareszcie!Ö EWA Ale co siÍ sta³o? JADZIA MÛj m¹ø napisa³. Chce zgody, úci¹ga mnie do siebie. Za miesi¹c wyjeødøam. MAREK I zostaniesz? JADZIA (entuzjastycznie) No jasne, na zawszeÖ Nie cieszycie siÍ? Na zawsze!Ö Jaka ja jestem szczÍúliwa! Ewa i Marek milcz¹. Wyciemnienie. Scena 2 Dawna kawiarnia klubu studenckiego ÑZamekî ñ teraz szpanerski Ñbar rozrywkowyî pierwszej kategorii, choÊ nazwa wci¹ø ta sama; widaÊ w³aúcicielowi øal neonu zainstalowanego niegdyú przez JadziÍ. Typowy pseudoluksus roku 1987. åciany, bar, stoliki ñ wszystko pomalowane na czerwono. Reklamy zagranicznych trunkÛw i tytoni. Przy jednym ze stolikÛw ñ Marek, Jacek, Wiktor. Butelka wÛdki, zak¹ski, pepsi, kawa. Pustawo, choÊ przy innych stolikach siedz¹ nieliczni goúcie, a†wúrÛd nich poznani juø wczeúniej ñ Student i Studentka, Stoczniowiec, Panowie w úrednim wieku, Kelner, Sekretarka, Kazik Stolarski. WIKTOR No, to zdrowie! Za nasze spotkanie! (wypijaj¹ po kieliszku) JACEK (krÍci g³ow¹) Aleø tu siÍ zmieni³o! Nigdy bym nie uwierzy ³, øe to nasz stary ÑZamekî. 191 Obraz czwarty. 1987 WIKTOR Wszystko siÍ zmieni³o, ale to dobrze. Powinno siÍ zmieniaÊ. MAREK Tak myúlisz? JACEK A ja nie mogÍ siÍ przyzwyczaiÊ. Prawie trzy lata siÍ ukrywa ³em, prawie rok siedzia³em. Kilka miesiÍcy wolnoúci ñ i znÛw do pierdla. A teraz ñ nie rozumiem juø tego kraju. MAREK Czy dlatego tak d³ugo nie mia³eú dla nas czasu? ParÍ miesiÍcy juø minͳo, jak wyszed³eú. JACEK Nie gniewajcie siÍ. Po prostu siedzia³em ko³kiem w domu, czyta³em, pisa³em. MnÛstwo ludzi siÍ na mnie obrazi³oÖ Niewaøne. MÛwcie, co u was? Marek? Kiedy bÍdziesz profesorem? MAREK (úmieje siÍ) No, jeszcze, jeszcze.. Ale sezon mia³em udany. Siedzia³em w tym roku w Tatrach dwa miesi¹ce! Z prac¹ teø do przodu, choÊ w³aúciwie nie mam tu warsztatu. JACEK Czemu nie wyjedziesz? Nie masz zaproszeÒ? MAREK Mam, mam... Toronto, tradycyjnie Japonia, Miami. Ale nie chcÍ teraz wyjeødøaÊ. JACEK A ty, Wiktor? WIKTOR Uúmiejecie siÍ, ale w³aúnie wybrano mnie dziekanem, u nasÖ MAREK Gratulacje! WIKTOR To niewaøne. Jest jeszcze ci¹gle ciÍøko ñ i na uczelni, i w domu ñ ale (do Jacka) to jest jednak inny kraj! Z Sierpnia zosta³o bardzo duøo i tego nam nie zabior¹. Rzecz w tym, co zdo³amy z tego wycisn¹Ê. JACEK (niechÍtnie) O czym ty mÛwisz? Czy my mamy firmÍ komputerow¹? Albo szklarniÍ? Co my moøemy wyciskaÊ? Jesteúmy by³¹ inteligencj¹ na aucie. I tyle. MAREK Przesadzasz. åledz¹ ciÍ, rewiduj¹, nie masz pracy? JACEK No, nie.. MAREK WiÍc o co chodzi, skoro moøesz pracowaÊ? Nie jesteú juø wiceprzewodnicz¹cym, tylko zwyk³ym panem Smulskim, ale masz nadal swÛj zawÛd i kapita³ moralny, ktÛry zdoby³eú w ostatnich latach. To bardzo duøo! WIKTOR Marek ma racjÍ. JACEK No i co z tego? St¹d do Ameryki 192 MAREK Bardzo duøo. Moøesz siÍ w³¹czyÊ w wiele inicjatyw. Wiktor zak³ada w³aúnie prywatny miesiÍcznik literacki, ja, z†paroma osobami, Towarzystwo Ekologii Spo³ecznej... JACEK (niechÍtnie) Nie, nieÖ to juø nie dla mnie. Ja siÍ wypali- ³em. DoúÊ mam podziemia, niepewnoúci, nocnych konwentykli i pisemek, ktÛrych nikt nie czyta. MAREK Nie zrozumia³eú. To, co robimy, jest legalne. JACEK Czy wyúcie poszaleli? Daliúcie siÍ kupiÊ? WIKTOR Aleø nie. My sami to wszystko zak³adamy. JACEK I s¹dzicie, øe wam pozwol¹? WIKTOR Moøliwe. S³uchaj, Jacek, to jest naprawdÍÖ inny kraj. JACEK Ale nie dla mnie. (po pauzie) Widzicie ñ przyszed³em tu dzisiaj, øeby siÍ z wami poøegnaÊ. Wyjeødøam. MAREK Jak to? Dok¹d? JACEK Czy to waøne? Waøne, øe siÍ wyjeødøa st¹d. St¹d do Ameryki, st¹d do Holandii, st¹d do Kanady ñ to juø wszystko jedno. MAREK A ty dok¹d jedziesz? JACEK Do W³och. BÍdÍ uczy³ dzieci. WIKTOR Chyba øartujesz? JACEK (ponuro) Nie. BÍdÍ wyk³ada³ fizykÍ na ma³ym uniwersytecie. W koÒcu doktorat mam. WIKTOR Przecieø nie znasz w³oskiego? JACEK To co? Fizyki teø juø zapomnia³em. WIKTOR Odpoczniesz i wrÛcisz. JACEK Nie wiemÖ Nie wykluczam. Ale nie chcÍ wracaÊ. Zrobi ³em tu swoje. MAREK Mnie siÍ tak wydawa³o juø w Sierpniu. WIKTOR Jakie Ñswojeî? Przecieø to, co dot¹d robi³eú, to jest praca, ktÛrej nigdy nie moøna skoÒczyÊ, nawet w szczÍúliwszych krajach niø nasz. ( Jacek milczy) I tak ³atwo rezygnujesz ze wszystkiego? Z Polski? JACEK (wypija nerwowo kieliszek, dolewa) Powiem wam szczerze: takiej Polski mi nie øal. MAREK Nie rozumiem ñ jakiej Polski ci nie øal? JACEK Powiem wam szczerze, co myúlÍ ñ pomyliliúmy siÍ. Wszyscy siÍ pomyliliúmy. Nie moøna na tym samym sztanda- 193 Obraz czwarty. 1987 rze, obok siebie pisaÊ ÑrÛwnoúÊî i ÑwolnoúÊî. W rzeczywistoúci to jest alternatywa ñ albo ÑrÛwnoúÊî, albo ÑwolnoúÊî. A†my, niechc¹cy, sprzedaliúmy wolnoúÊÖ Nasz¹ w³asn¹. To jest w tej chwili kraj triumfuj¹cego egalitaryzmu. Otworzyliúmy jak¹ú puszkÍ Pandory, wyzwalaj¹c nadzieje, marzenia, pragnienia, ambicje... Przede wszystkim ekonomiczne. A przecieø nie o to chodzi. Tych oczekiwaÒ nie moøna zaspokoiÊ, bo to jest po prostu biedny kraj! WIKTOR (surowo) Nie rozumiem? Czy to znaczy, øe mamy porzuciÊ nadziejÍ? JACEK (zmÍczony) Och, nie wiemÖ Moøe tak? Moøe trzeba siÍ nauczyÊ øyÊ z poczuciem tragizmu naszego losu? MAREK No, ciebie to nie dotyczy, skoro wyjeødøasz? JACEK Tak myúlisz? A ja siÍ bojÍ, øe to mnie dopadnie wszÍdzie. Bo to rÛwnieø ja siÍ pomyli³em. Po Sierpniu przyjÍliúmy w jakiú dziwny sposÛb jÍzyk i sposÛb myúlenia czerwonych. Tak jak oni stawialiúmy na klasÍ robotnicz¹, wierzyliúmy tylko w ni¹. A czy coú takiego w ogÛle jeszcze istnieje? W¹tpiÍ. MiÍdzy Sierpniem a Grudniem to ich ciúnienie dyktowa³o rozwÛj wydarzeÒ, a my ñ inteligencja ñ byliúmy czÍsto ubezw³asnowolnieni. I masz ñ minͳo kilka lat a zostaliúmy sami! Oni o†niczym nie pamiÍtaj¹! Nic a nic. Geszefty robi¹, fuchy, interesy zak³adaj¹, dyskoteki, buduj¹ siÍ, jeødø¹ na saksy! MAREK Aleø to objaw øycia! JACEK Moøe, ale myúmy w te masy uwierzyli, wyznaczyliúmy im jak¹ú niesamowit¹ rolÍ. MAREK WiÍc jesteú po prostu rozczarowany? JACEK Jeúli chcesz to tak nazwaÊÖ Tu wszyscy wszystkich úci¹- gaj¹ za nogi we w³asne b³oto. Nie zrobimy nic sensownego przez najbliøsze sto lat. Oni maj¹ racjÍ, choÊ i tak nic im nie wyjdzie. WIKTOR Nie rozumiem? Kto ma racjÍ? JACEK Komuniúci! Gdyby przycisnÍli tÍ swoj¹ reformÍ, doprowadzili do gospodarki rynkowej, wymienialnoúci pieni¹- dza i strategicznego bezrobocia, to moøe by wygrali z tym pieprzonym egalitaryzmem. Ale oni nie chc¹. Albo nie chc¹, albo nie mog¹. St¹d do Ameryki 194 MAREK Jacek, co ty bredzisz? Egalitaryzm ciÍ w oczy kole? To jest twoja najwiÍksza bol¹czka? WIKTOR To nie jest nowa lekcja historii. JACEK (impulsywnie) Historia! Ja tÍ lekcjÍ bra³em na w³asnej skÛrze! Dlatego wyjeødøam. MAREK Szkoda. WIKTOR Oj, tak, ja teø jestem cholernie zaskoczony, a jeszcze bardziej rozczarowany. JACEK Wiem. Ale tu siÍ nie bÍdzie nic dzia³o przez najbliøsze dwadzieúcia lat. Moøecie mnie winiÊ, potÍpiaÊ. I tak czujÍ siÍ jak dezerter. Wyjeødøam pojutrze, a nie za³atwi³em tylu spraw, nie zobaczy³em tylu ludzi. WIKTOR Wiesz, kogo moøesz spotkaÊ pod Rzymem? S³awka. JACEK Tego lekarza? On teø wyjecha³? WIKTOR Prawie wszyscy wyjechaliÖ z naszej dawnej paczki. A S³awek NagÛrniak siedzi w obozie w Latinie. Z øon¹ i dzieÊmi. Juø rok. MAREK (otrz¹sa siÍ) Straszne. WIKTOR Pisa³, øe nied³ugo jad¹ do Kanady. (po pauzie) Przepraszam was na chwilÍ. (wstaje, idzie w stronÍ hallu) JACEK S³uchaj, Marek, tak mi ciÍøko wyjeødøaÊ. Nie pogada- ³em z tob¹. MAREK No, wina jest podzielona. Ja teø z tob¹ nie pogada³em. JACEK S³uchaj, pozdrÛw ode mnie EwÍ, dobrze? MAREK Czemu sam tego nie zrobisz? JACEK Juø za pÛüno. MAREK Ewa bÍdzie rozczarowana. Liczy³a na ciebie. JACEK Ja teø na siebie liczy³em. Do stolika wraca Wiktor. WIKTOR S³uchajcie, nie ma co tu siedzieÊ. Dzwoni³em do øony, øeby j¹ uprzedziÊ i zapraszam do mnie. Zgoda? Na podium estrady wchodzi konferansjer, jest to dawny discjockey z ÑZamkuî, mocno juø posiwia³y i wylinia³y. KONFERANSJER Panie i panowie! Witamy na wyrafinowanym wieczornym programie artystycznym w barze rozrywkowym ÑZamekî, ktÛrym postaramy siÍ umiliÊ paÒstwu dzisiej- 195 Obraz czwarty. 1987 sz¹ noc. Jako pierwsza wyst¹pi nasza ulubienica Sara w swoim erotycznym taÒcu orientalnym! Sk¹pe oklaski. Wschodnia muzyka, reflektory, wbiega Sara w†bardzo sk¹pym stroju, zaczyna niezgrabnie pl¹saÊ, rozbiera siÍ. MAREK No tak, najwyøsza pora, øeby st¹d sp³ywaÊ. JACEK Sami widzicie, jaki to kraj ñ moja matka by³a przez czterdzieúci lat pielÍgniark¹ i ma parÍ tysiÍcy renty. Ale ludzie pracy odpoczywaj¹ przy SarzeÖ MAREK Czego ty w³aúciwie chcesz, Jacek? Przecieø w³aúnie mÛwisz jak skrajny egalitarysta. JACEK Moøe, moøeÖ (wstawiony) Wiecie, cieszÍ siÍ, øe mnie rozumiecie. Dla innych bÍdÍ spalony. WIKTOR (kiwa g³ow¹) Pewnie tak. (pauza) MAREK (wstaje) Chodümy juø. Wstaj¹ wszyscy. Wyciemnienie. Scena 3 Mieszkanie rodzicÛw Marka, bez zmian. Marek pakuje plecak. Cicho zamykaj¹c za sob¹ drzwi do bocznego pokoju, wchodzi Ewa. MAREK åpi? EWA Jeszcze nie. Ale mama jest przy nim. Uúpi go. MAREK Idziesz juø? EWA Tak. Strasznie jestem zmÍczona. OdpocznÍ bez was. To mi dobrze zrobi. MAREK Mam nadziejÍ. EWA Tobie teø pomoøe ten wyjazd. Zobaczysz. MAREK Czy mam lepszy wybÛr? EWA Marku, proszÍ ciÍ, nie zaczynaj. MAREK Kiedy siedzÍ, zmÍczony, na Zawracie albo Szpiglasowej, to czujÍ siÍ dobrze. Jestem sob¹. EWA (z gorycz¹) Tak, takÖ wy wszyscy potraficie tylko uciekaÊ. W gÛry, do Ameryki, do W³och. MAREK Wzi¹³ ciÍ ten wyjazd Jacka. EWA (surowo) Nigdy mu tego nie darujÍ. St¹d do Ameryki 196 MAREK Kaødy ma prawo wyboru w³asnego losu. EWA Ale on nie. MAREK No, niektÛrzy rÛwnieø wracaj¹. EWA Tylko nie wiem po co. MAREK WkrÛtce siÍ dowiesz. EWA Nie, Marku, to skoÒczone. ChcÍ siÍ zobaczyÊ z Mariuszem, ale to skoÒczone. Jemu teø nie mogÍ darowaÊ. (milcz¹ oboje) No, niewaøne. Jedü, odpoczywaj, a po powrocie si¹- dziemy i porozmawiamy powaønie o wszystkim. Zgoda? (Marek milczy) Czemu nic nie mÛwisz? MAREK (mechanicznie) Oczywiúcie, si¹dziemy i porozmawiamyÖ EWA Kiedy masz poci¹g? MAREK (patrzy na zegarek) Za godzinÍ. EWA IdÍ. Wk³ada lekki p³aszcz, úciska rÍkÍ Marka, odwraca siÍ jeszcze w†drzwiach. Wychodzi. Otwieraj¹ siÍ boczne drzwi, wchodzi Matka. MATKA No, Kubuú úpi. Ewa posz³a? MAREK Tak. MATKA Nie poøegna³a siÍ? MAREK Oj, mamo, znasz EwÍ od lat. MATKA Znam, znam. A ty siÍ spiesz, bo nie zd¹øysz na poci ¹g. Otwieraj¹ siÍ drzwi z lewej, zagl¹da przez nie Ojciec. OJCIEC Ewa juø posz³a? MATKA Posz³a, posz³aÖ (Ojciec wchodzi) Nie przesadza³byú, w koÒcu to synowa. OJCIEC Ona mnie nie toleruje, ja jej. MATKA Tak, tak ñ Ewa przesadza. Wszystko jej siÍ nie podoba. Jak tata chcia³ wst¹piÊ do PRON-u by³o üleÖ MAREK Bo by³o. OJCIEC Kaødy pope³nia b³Ídy. MATKA Ale jak zacz¹³ dzia³aÊ w radzie diecezjalnej, teø jej siÍ nie podoba³o. MAREK Dajcie spokÛj, mÛwiliúmy o tym dziesi¹tki razy. 197 Obraz czwarty. 1987 MATKA Ona nie jest dla ciebie, synku, zawsze ci to powtarza- ³am. MAREK (stanowczo) Czy mama wie, gdzie jest mÛj úpiwÛr? MATKA W pawlaczu. MAREK To moøe mama mi przyniesie. Zaraz wyjeødøam. Matka wychodzi. OJCIEC (uroczyúcie) Synu, muszÍ z tob¹ powaønie porozmawiaÊ. MAREK Teraz? Przecieø zaraz wyjeødøam. OJCIEC Teraz! Bo nigdy nie masz dla mnie czasu. MAREK WiÍc s³ucham? OJCIEC Synu, uwaøam, øe powinieneú wyjechaÊ. MAREK W³aúnie wyjeødøam. OJCIEC Ale z Polski! Na sta³e. Powinieneú emigrowaÊ. MAREK (zdumiony) Co ty mÛwisz? OJCIEC Tak, ja ci to mÛwiÍ. RzuÊ EwÍ, nic z tego nie bÍdzie. Kubusia my ci odchowamy, a ty jedü w úwiat, rÛb karierÍ. Tu juø nie masz czego szukaÊ. MAREK (ze úmiechem) I ojciec to mÛwi? A gdzie nasze patriotyczne tradycje, gdzie obowi¹zki wobec ojczyzny? OJCIEC Wobec siebie teø masz obowi¹zki. A tutaj nikomu nie jesteú potrzebny. MAREK Czy tata wie, øe nawet papieø potÍpia emigracjÍ? OJCIEC Wiem, ale z tob¹ to co innego. Ty siÍ tu marnujesz. MAREK Plu³ ojciec na Jacka, kiedy wyjecha³. OJCIEC To co innego. On by³ potrzebny, ludzie na niego liczyli. A ty juø tu nic nie zdzia³asz, zmarnujesz siÍ. MATKA (wraca ze úpiworem) Ona ciÍ zmarnuje. MAREK (serio) Niech tata pos³ucha ñ prawie wszyscy juø st¹d powyjeødøali. Z mojej dawnej paczki zosta³ tylko Wiktor. RÛønie im siÍ powodzi, jedni porobili kariery, inni goni¹ tylko za fors¹, jeszcze inni bieduj¹. Jeszcze zaczn¹ wracaÊÖ Ale ja nie pojadÍ. CzujÍ, øe bez wzglÍdu na to, ile bym zyska³ ñ w ostatecznym rozrachunku i tak bym straci³. To nie jest kwestia ani patriotyzmu, ani strachu. Oni wszyscy powyjeødøali, bo czuli niedostatek wolnoúci. Nie wiem, czy teraz s¹ szczÍúliwi, ale ja i tak, choÊ nie jestem ani szczÍúliwy, ani bogaty, czujÍ siÍ wolny. St¹d do Ameryki 198 Wolny t u t aj. Dlatego zostanÍ. I nie mÛwmy o tym wiÍcej, ojcze. OJCIEC Gdybyú raz pos³ucha³ spokojnej argumentacjiÖ MAREK (stanowczo) Nie chcÍ! I muszÍ juø iúÊ, za chwilÍ mam poci¹g. (czule ca³uje MatkÍ w policzek, úciska Ojca; zatrzymuje siÍ w drzwiach) Poca³ujcie ode mnie Kubusia. Do widzenia! Marek wychodzi. Wyciemnienie. Scena 4 Mieszkanie Ewy. Przy niskim stoliku siedzi Mariusz, siwiej¹cy juø, zmÍczony ñ nad szklank¹, z papierosem ñ tak jak w obrazie pierwszym. Na stoliku butelka whisky, rozrzucone zdjÍcia, jakieú wycinki. Gra radio. Wchodzi Ewa z plastykowym pojemnikiem w rÍku. Wygl¹da ³adnie, jest oøywiona. EWA No, jest wreszcie lÛdÖ (wysypuje kilka kostek do szklanek, pij¹) No i co dalej, opowiadajÖ MARIUSZ Trudno streúciÊ tyle latÖ Potem przysz³y bardzo z³e czasy. Siedzia³em ci¹gle w Nowym Jorku, kiedy tu zacz¹³ siÍ kocio³. By³em bez grosza, pracowa³em fizycznie to tu, to tam. Juø myúla³em o powrocie. Ale nawinͳa siÍ babaÖ Przykro o†tym mÛwiÊÖ Nie ma powodu do dumy. To by³a taka stukniÍta Amerykanka, m³oda i kompletnie rozpuszczona. Szlaja³a siÍ po ca³ych Stanach, puszczaj¹c forsÍ po tatusiuÖ EWA Zakocha³a siÍ w tobie, oczywiúcieÖ MARIUSZ (krzywi siÍ) Bo ja wiemÖ Chyba nie. MÛwiÍ ci, øe by³a lekko stukniÍta. Potrafi³a tylko piÊ i bar³oøyÊ siÍ. Nimfomanka. EWA (ironicznie) No, to nieüle trafi³a. MARIUSZ (serio) Ona teø tak myúla³a. Ale ja mia³em po tygodniu dosyÊ... (urywa) EWA I co dalej? MARIUSZ Delilah ñ tak mia³a na imiÍ, wyobraøasz sobie ñ zabra ³a mnie do Kalifornii. Tak by³o, nie ma co ukrywaÊ. By³em z ni¹ i øy³em z niej. EWA D³ugo? 199 Obraz czwarty. 1987 MARIUSZ Prawie pÛ³ rokuÖ (popija) Fina³ tej historii by³ okropny. Odnalaz³a j¹ rodzinkaÖ Mieszkaliúmy w jakimú motelu pod Los Angeles. Pok³Ûciliúmy siÍ, zabra³em manatki i†przenios³em siÍ do kumpla, Polaka. Ale to by³a tylko manifestacja, przecieø nie mia³em grosza. Nad ranem zadzwoni³a, b³aga ³a, øebym wrÛci³. Kiedy wszed³em do pokoju, zasta³em j¹ w†objÍciach kelnera, bambusaÖ EWA Okropne. MARIUSZ CzekajÖ tuø za mn¹ wpakowa³a siÍ jej rodzinka, z†lekarzem. Ona zaczͳa krzyczeÊ, øe bambus i ja j¹ gwa³cimy! PrzymknÍli mnie znowu, wyobraøasz sobie? EWA Staram siÍ. MARIUSZ Kiedy siÍ wyjaúni³o i wyszed³em, nie znalaz³em juø kumpla Polaka ani swoich rzeczy. By³em sam, jak palec, w Los Angeles, bez centa. (milczy chwilÍ) Ale jakoú sobie radzi³em. Pracowa- ³em dla znanego grafika jako murzyn, za grosze. Ale mia³em job, i†to w zawodzie. Powoli siÍ odkuwa³em. Za³atwi³em sobie greencard, to takie pozwolenie na pracÍ, i social numberÖ Wiesz, to s¹ sprawy podstawowe, bez tego ciebie nie ma, jesteú poza prawemÖ EWA Ale opowiadaj dalej. MARIUSZ Ca³y czas myúla³em o tobie. NaprawdÍ. Mia³em rÛøne baby, ale bez znaczenia. Wierzysz? EWA Co za rÛønica? MARIUSZ Zreszt¹ mia³em sta³e wiadomoúci o tobie. EWA (zdziwiona) Coú takiego. Pewnie od Boøeny? MARIUSZ Nie, od Jacka. Pisa³ ca³y czas, nawet z ukrycia. WiÍc wszystko wiedzia³em, rÛwnieø to, øe ci siÍ nie uk³ada. EWA Nie mÛwmy teraz o tym. Co by³o dalej? MARIUSZ Juø wiesz. Jakoú siÍ odku³em. EWA CiÍøk¹ prac¹ i niczym wiÍcej? Sk¹d masz galeriÍ, ten dom (przerzuca zdjÍcia), samochody? MARIUSZ PoszczÍúci³o mi siÍ. EWA S³uchaj, Mariusz, chcÍ wiedzieÊ wszystko. MARIUSZ (úmieje siÍ sztucznie) NaprawdÍ nieüle siÍ odku³em ciÍøk¹ prac¹. Prawie nie pi³em, zasuwa³em, na³apa³em sporo kontaktÛwÖ St¹d do Ameryki 200 EWA (nieustÍpliwie) A potem? MARIUSZ (z westchnieniem) To taka bardzo amerykaÒska historia, a przy tym przykra i g³upia. KrÛtko mÛwi¹c: mia³em romans z kobiet¹ w úrednim wieku, przystojn¹, m¹dr¹Ö Mia- ³a tylko jedn¹ wadÍ ñ by³a mÍøatk¹. (robi pauzÍ, zapala papierosa) WadÍ, a moøe zaletÍ? EWA Dlaczego? MARIUSZ Tylko nie pomyúl, øe by³em wyrachowany. To by³ przypadek. No wiÍc jej m¹ø dowiedzia³ siÍ jakoú o mnie. Chwyci ³ swojego colta, zasadzi³ siÍ na mnie ñ i postrzeli³. EWA AhaÖ MARIUSZ No, takÖ Potem siÍ opamiÍta³Ö Chcia³ unikn¹Ê skandalu, procesu, kosztÛw. EWA WiÍc? MARIUSZ Przysta³em na odszkodowanie. To nie by³a fortuna, mog³em wyci¹gn¹Ê wiÍcej, aleÖ EWA Ile? MARIUSZ Nikomu o tym nie mÛwi³em, nawet rodzinieÖ EWA Ile? MARIUSZ Nie powiemÖ (úmieje siÍ nieszczerze) W kaødym razie mogÍ siÍ nie martwiÊ o przysz³oúÊ. EWA (zamyúlona) Mia³eú szczÍúcie. MARIUSZ HmmÖ moøna to tak nazwaÊ. EWA Co teraz robisz? Malujesz chociaø? MARIUSZ No, w³aúciwie nie. ProwadzÍ galeriÍÖ A ty? Pracujesz? EWA Teø nie. Nie mogÍ. Ale chcia³abym zacz¹Ê. MARIUSZ Sama widzisz. To nie takie proste, po d³uøszej przerwie. (Ewa milczy) Powiedzia³em ci wszystko, tak jak chcia³aú. I co? EWA Co Ñi coî? MARIUSZ Co z moj¹ propozycj¹? Przecieø twoje ma³øeÒstwo siÍ rozsypa³o. Tu nic nie masz, nic ciÍ nie trzyma! Wyjedü ze mn¹. EWA Jeúli tak ci na mnie zaleøy, czemu nie zostaniesz tu? Ze swoimi dolarami mÛg³byú tu zdzia³aÊ cuda. MARIUSZ Albo wszystko straciÊ, bo czerwoni zablokuj¹ konta. Nie, Ewa, to juø nie dla mnie. To jest grajdo³, z ktÛrym ³¹cz¹ mnie tylko nie najlepsze wspomnienia m³odoúci. 201 Obraz czwarty. 1987 EWA (trochÍ ironicznie) To jest bardzo ciekawy kraj. MARIUSZ MoøeÖ nie wiem. Ja tego nie czujÍ. Zreszt¹ ja wolÍ bogaty kraj od ciekawego kraju. EWA Tu by³byú jeszcze bogatszy. MARIUSZ Tak, bo tu wszyscy s¹ biedni. NieÖ to mnie nie urz¹dza. Ewa, kochana, ja naprawdÍ nie mogÍ tu zostaÊ. Juø nie potrafiÍ. Gdybyú wiedzia³a, jak dobrze jest øyÊ w kraju, gdzie wszystko dzia³a tak jak trzeba, wszystko jest na swoim miejscuÖ Dlaczego i ty nie mia³abyú tego sprÛbowaÊ? Przyjedü, pomieszkaj, zobacz, sama zdecydujesz. Odpoczniesz po tym zamÍcie i m³ynie tutaj, nakupisz sobie ciuchÛw. Kubuú pochodzi do dobrej szko³y, nauczy siÍ jÍzyka. EWA WiÍc zapraszasz mnie z dzieckiem? MARIUSZ No jasne! Ewa, a wiÍc o to chodziÖ EWA (przerywa mu) Nie, nie o to chodzi. Tylko, øe Kubuú ma jeszcze ojca. MARIUSZ KtÛry na wiadomoúÊ o moim przyjeüdzie wybra³ siÍ w Tatry. EWA To moøe úwiadczyÊ o jego wielkiej delikatnoúci. MARIUSZ Albo o obojÍtnoúci. Ewa, o czym my mÛwimy? SpÍdziliúmy pÛ³ nocy w ³Ûøku. Przecieø chcia³aú tego? EWA Tak. MARIUSZ Ja teø. Kochaliúmy siÍ. EWA Kiedyú tak by³oÖ MARIUSZ Spa³aú ze mn¹ dziú! EWA (z udrÍk¹) Och, Boøe, czy to takie waøneÖ MARIUSZ A nie? EWA Dla mnie nie. S³uchaj, Mariusz, zastanowi³am siÍ juø. Doceniam twoj¹ propozycjÍ, ale nie pojadÍ. MARIUSZ Nawet na prÛbÍ, na wakacje? Radio nastawione na nocny program Warszawy I zaczyna nadawaÊ ÑOstatnie wiadomoúci Muzyki Noc¹î. MARIUSZ Czemu nie chcesz przyjechaÊ? Przecieø to bez sensu! Dwañtrzy miesi¹ceÖ Niczym nie ryzykujesz. EWA Nie. MARIUSZ Ale dlaczego? Wyt³umacz! St¹d do Ameryki 202 EWA Bo postanowi³am byÊ dobr¹ øon¹ i matk¹. ChcÍ, øeby Marek tu wrÛci³. MARIUSZ W³aúnie dzisiaj to wymyúli³aú, tak? EWA Tak. MARIUSZ Po nocy ze mn¹? EWA Tak. MARIUSZ (z³y) DziÍkujÍ ci bardzo. EWA (zmÍczona) Nic nie rozumieszÖ ChcÍ zostaÊ z Markiem, bo chcÍ byÊ wierna. (Mariusz usi³uje przerwaÊ, Ewa szybko) ChcÍ zostaÊ wierna s o b i e! Moje øycie tutajÖ przez te dziesiÍÊ latÖ by³o naznaczone zdrad¹ ñ och, moøe to zreszt¹ zbyt duøe s³owo ñ powiedzmy, niewiernoúci¹. Nie dochowa³am wiernoúci ñ sobie, zasadom, ideom, mÍøowi. Zreszt¹, byÊ moøe najgorszym rodzajem niewiernoúci jest utrata wiary? (Mariusz znÛw usi³uje coú powiedzieÊ) I po co ja ci to mÛwiÍ? Przecieø ty najlepiej wiesz, co to niewiernoúÊ? (pauza) ChcÍ zostaÊ z Markiem, bo wierzÍ, øe odzyskam niewinnoúÊÖ PotrzebujÍ tego. ChcÍ odzyskaÊ czystoúÊ. G£OS SPIKERA RADIOWEGO Jak informuje naczelnik Grupy TatrzaÒskiej GOPR Robert Strachocki ñ przed paroma godzinami, po d³ugotrwa³ej akcji ratunkowejÖ (Ewa nas³uchuje, Mariusz podkrÍca g³os w radioodbiorniku) tatrzaÒscy ratownicy odnaleüli cia³o turysty, ktÛry nie wrÛci³ z wycieczki na Szpiglasow ¹ Prze³Ícz. Jak siÍ okaza³o, kolejn¹ ofiar¹ gÛr ñ juø dziewi ¹t¹ w tym roku ñ jest docent Marek Mirski z GdaÒska, znany fizyk úredniego pokolenia i taternik. (po pauzie) Ze sportu: miÍdzynarodowy mistrz w kick-boxingu Sebastian Pyrdo³ wygra ³ bardzo silnie obsadzone zawody w Saarbr¸cken, pokonuj¹c w finale mistrza Europy Fina Juha Vainalainen. Jak powiedzia³ zwyciÍzca korespondentowi PAP, poziom zawodÛw wskazuje na to, iø dystans, jaki mamy st¹d do Ameryki, zosta³ znacznie zmniejszonyÖ EWA O, Boøe! Wy³¹cz, proszÍ ciÍ, wy³¹cz radio! Mariusz nie rusza siÍ z miejsca. Zastyg³ z g³ow¹ schowan¹ w†d³oniach, z papierosem tl¹cym siÍ miÍdzy palcami, nad pust¹ szklank ¹. Wyciemnienie. G³os spikera dudni jeszcze przez chwilÍ 203 Obraz czwarty. 1987 w†ciemnoúci rozjaúnionej tylko dwiema smugami úwiat³a ñ jedna wydobywa z mroku Mariusza, druga ñ postaÊ Ewy, stoj¹cej twarz¹ do widowni. G³os cichnie, ale smugi úwiat³a maluj¹ dalej dwie nieruchome postaci dwojga przegranych ludzi. G£OS AUTORA I tak siÍ koÒczy ta historiaÖ Ale tylko ta historia, ktÛr¹ tu opowiedzia³em. Nasz zbiorowy los jeszcze siÍ nie wype³ni³, jeszcze piszemy swoje biografie i kaødy do nich komentarz by³by przedwczesny. Tu i tam porozrzucani, osobni juø i pojedynczy, niesiemy przecieø cz¹stkÍ wspÛlnego doúwiadczenia. Moøe nasze wybory zsumuje czas? WiÍc zanim to siÍ stanie, wstrzymajmy siÍ od komentarza. Opowiem tylko faktyÖ W trzy miesi¹ce po pogrzebie Marka Ewa wyjecha³a z Kubusiem do Ameryki. Mieszkaj¹ teraz razem z Mariuszem w Oceanside ko³o San Diego. Klimat jest tam dla nas ñ ludzi pÛ³nocy ñ ciÍøki: mordercze upa³y, rzadkie deszcze. Ludzi wokÛ³ ma³o, jeszcze mniej PolakÛw. Z tymi nielicznymi Mariusz popija ca³ymi dniami na zapleczu swej galerii sztuki, ktÛra jest raczej sklepikiem. Ewa, przez pierwsze miesi¹ce pogr ¹øona w depresji, odzyska³a stopniowo rÛwnowagÍ ducha, poúwiÍcaj¹c wiele czasu dziecku. Kubuú, choÊ tÍskni rozpaczliwie za babci¹ i tatusiem, szybko nauczy³ siÍ angielskiego i poczu ³ siÍ doskonale w amerykaÒskiej szkole. Uspokojona Ewa zaczͳa pracowaÊ. Maluje ca³ymi dniami. Moøe zrobi karierÍ, moøe zacznie wystawiaÊ? Moøe na jej wystawy bÍd¹ przychodzili dawni przyjaciele i znajomi: Jacek Smulski, Boøena Horst, Darek Woüniak, Bartek Chmielewski, S³awek NagÛrniak, Krzychu Wenta, Ewa BoÊko, Jarek Danisz, Elo Zabramski, Hania Malewicz, Jadzia Soldatkowa i tylu innych ñ za ktÛrymi tÍskniÍ, ktÛrych zapominamÖ Moøe siÍ spotkaj¹, upij¹ i nad ranem zapytaj¹ o to, o†co my tutaj teø czÍsto pytamy: czy jesteúmy szczÍúliwi? I czy to, co robimy, jest tym, co chcielibyúmy i co powinniúmy robiÊ? Kurtyna (1988) Spis rzeczy PodrÛø do kraÒca mapy / 5 Wysocki / 67 St¹d do Ameryki / 135 W£ADYS£AW ZAWISTOWSKI Urodzi³ siÍ w roku 1954 w GdaÒsku. Jest poet¹, dramaturgiem, krytykiem literackim i teatralnym, t³umaczem, wydawc¹ oraz wyk ³adowc¹ creative writing na Uniwersytecie GdaÒskim. W latach 1977ñ1991 pe³ni³ funkcjÍ kierownika literackiego Teatru ÑWybrzeøeî. Od 1993 do 1996 by³ prezesem Oddzia³u GdaÒskiego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Opublikowa³ dotychczas szeúÊ tomÛw wierszy: Czyli ja (1976), P³on¹ce biblioteki (1978), Ptak w sieci dalekopisu (1980), Geografia (1983), Powitanie jesieni (1987), Ciemna niedziela. Wiersze i poematy wybrane (1993); osiem sztuk teatralnych: Wieloryb (1979); PodrÛø do kraÒca mapy (1980ñ1996), Wysocki (1983), St¹d do Ameryki (1988), Farsa z†ograniczon¹ odpowiedzialnoúci¹ (1993), By³o sobie kiedyú miasto (1994, wg prozy G¸ntera Grassa), Øyj, Danielu (1996), Historie zakulisowe (wed³ug Antoniego Czechowa) (1999); trzy powieúci: Bardzo d³ugi czerwiec, Serce w klatce, Gwiazdy spadaj¹ w†sierpniu (wszystkie pod pseudonimem Witold Biengo). Jego sztuki i przek³ady wystawiano na scenach teatrÛw w ca³ej Polsce, a takøe w†Teatrze Telewizji. Zawistowski jest rÛwnieø autorem leksykonu Kto jest kim w†ÑTrylogiiî Henryka Sienkiewicza oraz wielu tekstÛw krytycznych i†publicystycznych. WspÛlnie z Jerzym Limonem przek³ada dramaty Szekspira (Trojlus i Kressyda, Antoniusz i Kleopatra) i†innych pisarzy eløbietaÒskich (Middleton, Massinger, Chettle); razem za³oøyli rÛwnieø FundacjÍ Theatrum Gedanense, ktÛr¹ kieruj¹, organizuj¹c ñ miÍdzy innymi ñ GdaÒski Festiwal Szekspirowski. WspÛlnie z Ann¹ Czekanowicz Zawistowski by³ rÛwnieø autorem Ulicy Kwietnej, serialu rzeki Radia GdaÒsk (1996ñ1998), a takøe ñ juø samodzielnie ñ innych s³uchowisk radiowych i programÛw telewizyjnych. PodrÛø do kraÒca mapy Tadeusz Nyczek: Kto bÍdzie uwaønie úledzi³ perypetie bohaterÛw tej sztuki, bez trudu znajdzie mnÛstwo aluzji do tak zwanych naszych czasÛw. Bo w koÒcu po co pisze siÍ sztuki i potem wystawia w†teatrze, ktÛry jest tylko tu i teraz? Powik³ane dzieje naszej obecnej ojczyünianej egzystencji dostarczaj¹ wszak aø nadto materia³u na niejedn¹ zwariowan¹ czarn¹ komediÍ. Zawistowski, ktÛry nieraz dowiÛd³ innymi swoimi dramatami wyczulenia na sprawy rodakÛw, i tu wykazuje bystr¹ czujnoúÊ. A jednak jest to sztuka inna od tamtych. Mniej konkretna, za to uniwersalniejsza. Moøe w tym zwierciadle dostrzeøe swoje odbicie los niejednego europejskiego kraju miotanego ustrojowymi przewrotami, szaleÒstwem psychopatycznych uzdrowicieli i absurdem egzystencji co drugiego zwyk³ego obywatela. Wysocki Tadeusz Nyczek: Prawdopodobnie nie bÍdÍ odosobniony w†opinii, øe jest to najlepsza sztuka teatralna, jak¹ ostatnio w Polsce napisano. [Ö] Jest to pierwsza chyba powojenna sztuka polska, ktÛra o†polskim losie i polskiej mitologii wyzwoleÒczej mÛwi z tak¹ ostroúci¹ i tak¹ bezwzglÍdnoúci¹. Do piachu RÛøewicza rozbija³a mit moralnego heroizmu ostatniej wojny. Zawistowski odwo³a³ siÍ do jawnej historii, by oczywiúcie mÛwiÊ o wspÛ³czesnoúci. St¹d do Ameryki Janusz Majcherek: Dla nas to jest wstrz¹s, tu siÍ mÛwi o naszych sprawach, naszym jÍzykiem. Nie trzeba uciekaÊ siÍ do wymyúlnych metafor, historycznych kostiumÛw, aluzyjnych przebraÒ, nie ñ jest nareszcie prawdziwy úwiat, prawdziwy, takøe gdy idzie o jego sk³amane legendy. PatrzÍ na scenÍ i myúlÍ, øe nie dalej niø wczoraj uczestniczy³em w takiej samej rozmowie, pi³em tÍ sam¹ wÛdkÍ, histerycznie wspomina³em karnawa³ i†tak samo jak ci na scenie piÍtrowo przeklina³em, popada³em w†desperacjÍ, liza³em rany. Zawistowski napisa³ Stracone z³udzenia naszej generacji, stracone z³udzenia, ktÛre s¹ zarazem kronik¹ nadziei, demistyfikacj¹ patosu, odkryciem b³azeÒstwa, zapisem codziennej wytrwa³oúci i codziennej s³aboúci.