UŚPIONE ARCHIWUM YGGDRASILL. CZĘŚĆ PIERWSZA WAWRZYNIEC PODRZUCKI ROZDZIAŁ 1 Poliprocesory w głowie Thomasa Farquaharta włączyły się automatycznie w chwilę po tym, jak pijany w sztok stoczył się ze schodów w Przewoltowanym Węgorzu i stracił przytomność. Tylko ich czujności zawdzięczał, że ranek następnego dnia nie przywitał go obezwładniającym bólem głowy ani smakiem wymiocin w ustach. Służbowe bioimplanty, dzięki którym mógł bezkarnie opychać się proszkiem na karaluchy, o alkoholu nie wspominając, nieraz już okazały się prawdziwym błogosławieństwem. Jednak po wczorajszej kłótni z arcykonstablem Gerhardem von Kloskym Thomas chciał jedynie upić się jak za dawnych czasów, toteż z pełną świadomością wyłączył je jeszcze przed progiem baru. Usłużne wszczepy zdołały przez noc oczyścić jego organizm z toksyn, ale niewiele mogły poradzić na moralnego kaca. Nigdy więcej! - poprzysiągł swemu odbiciu w lustrze, a potem zaczął się zastanawiać, kto pomógł mu w dotarciu do domu. Sam tego nie dokonał, to pewne. Nie mógł sobie nawet przypomnieć, kiedy i jakim sposobem opuścił Węgorza ani co wyprawiał po tym, jak piwo odebrało mu rozum. I lepiej nie myśleć, jakie powitanie czeka go dzisiaj w strażnicy, jeśli paplanina zawistnych języków dotarła już do uszu arcykonstabla. Thomas otworzył niewielką ścienną garderobę, na której dnie spoczywał cały jego służbowy sort: jeden galowy mundur, dwa polowe uniformy na zmianę, kilka kompletów przepisowej bielizny, no i skórka, starannie złożona w małym futerale, która, podobnie jak poliprocesory, była osobistym podarkiem od von Klosky’go. Z ciężkim sercem Farquahart podniósł szare etui, oczyma duszy widząc już, jak składa je na biurku arcykonstabla razem z całą resztą. Gerhard, co prawda, wybaczał Thomasowi wiele, ale nawet wyrozumiałość tego niezwykłego człowieka musiała mieć swoje granice i trudno było oczekiwać, że von Klosky przymknie oko na wczorajsze wybryki swojego zastępcy. Cóż, Farquahart zdawał sobie sprawę, że sam jest sobie winien, i nie będzie miał prawa narzekać na niesprawiedliwość losu, jeśli Gerhard postanowi odebrać mu insygnia konstabla. Nie wiedział tylko, jak upora się z własnym wstydem i upokorzeniem, których bez wątpienia nie oszczędzą mu najbliższe dni, i z żalem po utracie takich cudeniek jak poliprocesory czy skórka. Farquahart otworzył futerał i wyjął z niego cienki jak mydlana bańka jednoczęściowy kombinezon, który potrafił wiele ciekawych rzeczy, ale jego głównym zadaniem był kamuflaż, bliski zresztą idealnego. Ten jeden, ostatni raz, pomyślał ze smutkiem, ostrożnie przywdziewając skórkę. Narzucił na nią swój zwykły polowy uniform młodszego konstabla i z westchnieniem ulgi spostrzegł, że nikt nie skorzystał z jego wczorajszej niedyspozycji i nie ukradł mu neutralizatora. Szybko przełknął trudne do zidentyfikowania resztki z niesprzątanego od dwóch dni stołu i wyszedł z domu. Była dopiero siódma i do przepisowej pory rozpoczęcia służby została godzina, ale Thomas liczył na to, że spacer pustymi jeszcze uliczkami pomoże mu przewietrzyć umysł i wyrzucić z niego większość przykrych wspomnień z wczorajszej nocy, a przede wszystkim przygotować się psychicznie na spotkanie z przełożonym. Skromne dormitorium Thomasa znajdowało się po zachodniej stronie Rzeki, podobnie jak strażnica, i gdyby zaraz po przekroczeniu progu skierował się na północ, dotarłby do niej w niecałe dziesięć minut. Wybrał jednak okrężną drogę biegnącą stromymi zaułkami w kierunku placu u stóp Wesendu, gdzie nawet o tak wczesnej godzinie powinny być już otwarte pierwsze stragany i budki z jego ulubioną erba mate. Szedł bez pośpiechu, mijając domy średnio zamożnych mieszczan, nad którymi górowały wille Wysokich Rodów, jak jaskółcze gniazda uczepione skarpy Ryftu. Zabudowa w Keshe była gęsta, niemniej tu i ówdzie pozostały jeszcze nagie skrawki dziewiczego żywogruntu, który o tej porze był w szczytowej fazie cyklu. W ciszy poranka można było usłyszeć, jak regularnie oddycha, wchłaniając stare i oddając świeże, przesycone chłodną wilgocią powietrze. Thomas starał się nie myśleć na razie o niczym szczególnym, delektował się po prostu rześkością poranka i rozluźniał umysł. Skręcił i omijając San-Soho, zszedł po drewnianych schodach na główny plac miejski. Tak jak przypuszczał, nad jedną z budek unosiła się para z kociołków, roztaczając w porannym powietrzu kuszące zapachy. Podszedł do niej i z ciekawością zajrzał do środka. - Dzień dobry - odezwał się do niewysokiego człowieczka, który krzątał się wśród swoich garów. - O, pan konstabl! Witam, witam. - Zagadnięty uśmiechnął się szeroko do pierwszego w tym dniu klienta. - A cóż to tak wcześnie? - Jakoś nie mogłem dzisiaj spać - rzekł Thomas, rzucając pierwszy z brzegu powód, jaki przyszedł mu do głowy. - No tak, czasem najdzie człowieka taka duchota w nocy... - przytaknął straganiarz ze zrozumieniem, szybko jednak przeszedł do sedna. - To jak, bierzemy coś? - Jeśli jest erba mate... - Oczywiście, i to świeżutko zaparzona. Jak podać: słodką czy soloną? - Soloną, jeśli można. I z odrobiną mleka. - Doskonale. - Straganiarz nalał parujący napój do kubka. - A może coś do tego na ząbek? - Ee... A co jest? - No cóż... Jakby było trochę później, miałby pan konstabl w czym wybierać, a teraz jest tylko pokkala na półkwaśno albo ryżopros z ostrym sosem. Ale obydwie rzeczy wyśmienite, gwarantuję. - No dobrze, niech będzie ryżopros - zgodził się Thomas, bo spacer i aromaty z kociołków zdążyły pobudzić jego apetyt. - Służę z przyjemnością - rzekł tamten i zręcznym ruchem położył całe zamówienie na wąskim kontuarze. Kubek parzył w rękę. Erba mate była gorąca, ale taką właśnie Thomas lubił najbardziej. Sączył ją niespiesznie, na wszelki wypadek opierając się o kontuar tyłem do straganiarza. To powinno wystarczająco wyraźnie dać do zrozumienia właścicielowi budy, że pan konstabl nie ma tego ranka ochoty na żadne pogawędki. Niestety... - Ludziom to już w ogóle nie można dzisiaj wierzyć – Thomas usłyszał niby to obojętnie wypowiedziane słowa. - Bo przecież niemożliwe, żeby pan konstabl wczoraj... Farquahart odwrócił się raptownie do straganiarza, rozchlapując na rękę gorący płyn. - Co wczoraj? - rzucił ostro i spojrzał tamtemu prosto w oczy. - Ależ nic zgoła! - Straganiarz aż się cofnął na widok niewróżącej niczego dobrego miny strażnika. - Ja tylko... Ja tylko chciałem zapytać, czy sos nie jest przypadkiem za ostry. - Może być - mruknął Thomas z pełnymi ustami. Tak naprawdę sos był mdły. Kolejne oszustwo na coraz dłuższej liście, pomyślał Thomas. Ale jeszcze na progu domu przyrzekł sobie solennie, że dzisiaj nikomu nie pozwoli się sprowokować i nie wda się w żadną awanturę, bąknął więc tylko: - Przepraszam, niepotrzebnie się uniosłem - po czym w milczeniu wziął się do kończenia posiłku. Straganiarz odetchnął z ulgą, a chcąc odwzajemnić uprzejmość, nachylił się nad kontuarem ku konstablowi... i został poczęstowany swoją własną potrawą, którą Farquahart parsknął mu nagle prosto w twarz. Miska i kubek, wypuszczone z rąk, stuknęły o wypolerowane tysiącami stóp ogniodębowe klepki placu. Thomas złapał się za głowę i zatoczył na ścianę budki, tak rozdzierający był alarm, który niespodziewanie zawył w jego sensorium. Zawył, lecz urwał się gwałtownie po kilku sekundach, pozostawiając Farquaharta w chwilowym szoku. - Święta macierzy, panie konstablu! - krzyknął szczerze zaniepokojony straganiarz, ścierając z twarzy resztki tego, czym opluł go Thomas. - Co z wami? Przecież to nie mogło być aż takie ostre, sam kosztowałem! - I z niedowierzaniem rzucił się do swoich garnków, by sprawdzić, czy rzeczywiście nie przesadził z przyprawami. Oprzytomniawszy po pierwszym zaskoczeniu, Thomas wysypał na kontuar kilka monet, bez liczenia. - Zaraz, to za dużo! - zawołał straganiarz na widok całych dwudziestu gloss, lecz Farquahart machnął tylko ręką i pognał na skróty w kierunku południowych rogatek. W całym Keshe czuwało ponad pięćdziesiąt alarmowych mikroboi, o których istnieniu wiedzieli tylko on, Gerhard i Regulamin. Wszystkie przechwyciły to samo co Farquahart - alarmowy sygnał najwyższego priorytetu, do tego momentu znany mu jedynie z teoretycznego instruktażu - i jednocześnie zlokalizowały most Grynish jako jego źródło. Nie powiedziały wprawdzie, kto go wysłał, ale Thomas wiedział, że nadawca mógł być tylko jeden. Z sercem coraz głośniej bijącym na trwogę, w kilku susach pokonał strome schodki zaułka Nofolk, w biegu przeskoczył nad barierką, wylądował na biegnącej poniżej Promenadzie Porcelanowej i zakręciwszy ostro tuż za magazynami, wypadł na ostatni przed mostem prosty odcinek Bulwaru Nadrzecznego. Leciał tak szaleńczo, że wyszarpnięty z olstra neutralizator niemal wyfrunął mu z ręki wprost do Rzeki. Lecz kiedy Thomas pokonał ostatni zakręt i wypadł zza skrzydła wiatrochronu, okazało się, że nie ma do kogo wymierzyć służbowej broni. Most był kompletnie pusty. Skonfundowany, przebiegł po nim tam i z powrotem, ale nie dostrzegł żadnych śladów walki ani jakichkolwiek innych dramatycznych wydarzeń. Tymczasem indagowane mikroboje powtarzały z uporem, że sygnał został nadany właśnie stąd, niespełna trzy minuty temu, i że o pomyłce nie może być mowy. Thomas stanął pośrodku drewnianego chodnika, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony. Co to ma znaczyć? To on gnał jak wariat, o mało nóg sobie nie połamał, a tu nic? Deus, jeśli to jakiś głupawy żart...! Thomas z miejsca zaprzeczył sam sobie. Von Klosky’emu trudno było odmówić poczucia humoru, jednak tak sztubacki numer zupełnie do niego nie pasował. No więc co, do ciężkiej zarazy?! - Gerhard, odezwijże się wreszcie! - nadał błagalnie. – Chociaż jeden impuls! Przeszukał pasmo po paśmie, za każdym razem z takim samym skutkiem: zero odbioru. Nie wychwycił nawet charakterystycznego poszumu tła, jakby komunikator Gerharda von Klosky’ego zniknął z tego świata razem ze swoim właścicielem. Na naocznych świadków też nie było co liczyć i choć jeszcze niedawno Thomas rozkoszował się poranną ciszą wyludnionych uliczek, teraz przeklinał uśpione miasto. W zasięgu wzroku nie było żywej duszy, nikogo, kim mógłby potrząsnąć i komu rzuciłby mu w twarz: „Hej, ty! Nie widziałeś przypadkiem arcykonstabla?". Przechylił się przez barierkę i spojrzał w dół, na znajdującą się kilkanaście metrów poniżej przystań. Opustoszałe tratwy i promy kołysały się łagodnie na wodzie, przycumowane do pływających pomostów. Minie jeszcze co najmniej pół godziny, nim załogi zaczną się krzątać na którejkolwiek z łodzi. - Niech to jasna krew zaleje! - zaklął Thomas w bezsilnej złości. - Co tu się stało? Zaraz, a może tu się zupełnie nic nie stało? Może Gerhard po prostu wszystko to zaaranżował, żeby sprawdzić szybkość jego reakcji, znajomość procedur, predyspozycje śledcze? Innymi słowy, by zobaczyć, czy jego niezrównoważony emocjonalnie zastępca wciąż jeszcze zasługuje na to miano. Egzamin ostatniej szansy? Ale przecież jest ktoś, kto mógłby to potwierdzić, choćby z czystej przekory! Thomas od razu się rozluźnił, po czym otworzył kanał bezpośredniej łączności ze strażnicą. - Regulamin! Po irytująco długiej chwili stary safanduła zaświergolił po drugiej stronie łącza.. - Funkcjonariusz Farquahart? - No, a kto? Staruszku, bądź tak miły i podaj mi aktualne koordynaty Gerharda. Po drugiej stronie łącza odezwało się coś jakby ciche chrząknięcie, a potem ironiczne: - Proszę, proszę... Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od waszego wyjścia na patrol, funkcjonariuszu Farquahart, a wy już zdążyliście zgubić partnera? Doprawdy, nie przestajecie mnie zadziwiać. Thomas zgrzytnął zębami. - Słuchaj no, ślimaku, wyjątkowo nie mam czasu na twoje abstrakcyjne dowcipy, więc z nimi skończ i podaj mi namiar na Gerharda, te es jot pe. - Pytanie tylko, który z nas dwóch żartuje sobie w tej chwili? - odparował Regulamin, niezmieszany. - O czym ty mówisz? - A o tym - odrzekł Regulamin z lekka urażonym tonem - że najpierw wydajecie mi kategoryczny zakaz utrzymywania z wami jakichkolwiek otwartych połączeń podczas dzisiejszego patrolu, powołując się zresztą na konkretny artykuł Protokołu, dokładnie paragraf zero trzynaście, ustęp sześć kreska trzy kreska jeden, o nadzwyczajnych okolicznościach dochodzeniowych, a zaraz potem wycofujecie się z tego bez żadnego uzasadnienia. Szczęki Thomasa zwarły się w głuchej złości. Znowu się zaczyna! Regulamin, przejęty przez von Klosky’ego w spadku po poprzednich rezydentach strażnicy i stanowiący dla całych pokoleń kesheńskich konstabli coś w rodzaju sekretu Wielkiej Loży, ukrywanego przed ogółem mieszkańców, był nadzwyczajnym dziwadłem. Ni to maszyna, ni to wielka gadająca gąsienica, zdziwaczały i manieryczny, był na swój sposób inteligentny i, w zasadzie, całkiem do rzeczy. Przeważnie na zadane mu pytania odpowiadał w miarę konkretnie, nawet jeśli zbyt kwieciście i rozwlekle. Czasami jednak rozmowa z nim stawała się po prostu surrealistyczna, co potrafiło doprowadzić Thomasa na skraj furii. - Przepraszam, co? O czym ty bredzisz, dżdżownico? Jaki zakaz? - Ten, który wydaliście mi osobiście dwadzieścia trzy minuty temu - powtórzył Regulamin z naciskiem. - Czyżbyście nieudolnie próbowali wziąć mnie pod metaforyczny włos, funkcjonariuszu Farquahart? - Owszem, próbuję z tobą rzeczowo porozmawiać i nie dostać przy okazji szału! - rozsierdził się Thomas. - Jak mogłem ci czegokolwiek zakazać, stary pomyleńcu, jeśli mnie jeszcze dzisiaj w ogóle w strażnicy nie było? - Wybaczcie, funkcjonariuszu Farquahart, ale w tej chwili chyba już lekko przesadzacie w lekceważeniu moich zdolności psychosensorycznych! - żachnął się Regulamin. - Nie pojmuję tylko, jaki macie cel w robieniu ze mnie, że użyję tu gminnego określenia, durnia? - Dobrzy ludzie, dajcie mi cierpliwość! - syknął Thomas przez zaciśnięte zęby. - Ty masz już urojenia ze starości! - Czy służbowy rejestrator, który odnotował w dniu dzisiejszym waszą obecność w komendanturze, także posądzicie o uleganie przywidzeniom, funkcjonariuszu Farquahart? - spytał Regulamin sarkastycznie. Thomasa na chwilę zatkało. - Bzdura, niemożliwe! - zaprzeczył z irytacją. - Nie mam pojęcia, czyją obecność odnotował ten cholerny rejestrator, ale z całą pewnością nie moją! - Któż zatem mógł to być, waszym zdaniem? Thomas zgłupiał. Rejestrator na swoim nośniku nie uchwyci mary sennej, sfabrykować zapisu też się w zasadzie nie da. Jeśli zatem ta sflaczała meduza nie stroiła sobie żartów... - Milczycie, funkcjonariuszu Farquahart. Ergo... - Ale ja naprawdę nie byłem jeszcze dzisiaj w strażnicy! - wyjęczał skonfundowany Farquahart. - Nawet nie przechodziłem w pobliżu! I w życiu nie słyszałem o żadnym paragrafie zero trzynaście! Na rany Drzewa, przecież nie lunatykuję! - Niemniej funkcjonariusz von Klosky opuścił dzisiaj komendanturę z kimś podobnym do was jak dwie krople wody. Macie brata bliźniaka, którego do tej pory ukrywaliście przed światem? A może replikowaliście się kiedyś w sekrecie? - Zwariowałeś? - obruszył się Thomas, jednocześnie czując, jak chłodny dreszcz zaczyna błądzić mu po plecach. - W takim razie - rzekł Regulamin z przekąsem - mamy tu do czynienia z nader interesującą zagadką. I co najmniej z dwoma Thomasami Farquahartami w jednym małym New Cheshire. Thomas ponownie rozejrzał się po opustoszałym moście, teraz już z niemal zabobonnym lękiem. Cała sprawa zaczynała wyglądać coraz bardziej nieprawdopodobnie. - Przestań się nabijać - mruknął skonsternowany, nerwowo przeczesując palcami rudą czuprynę. - Mam uwierzyć, że Gerhard wyszedł dzisiaj rano ze strażnicy w towarzystwie... mojego sobowtóra? - O ile, oczywiście, nie byliście to mimo wszystko wy - rzekł Regulamin z uporem, choć jego poprzednia pewność siebie zdążyła już gdzieś zniknąć. - Nie byłem! - wykrzyknął Thomas, z desperacją akcentując każdą sylabę. - Deus, coś niesamowitego... Zaraz, a ten zakaz komunikowania się z nami, który wydał ci ów... ktoś, odnosił się do wszystkich rodzajów przekazu i wszystkich okoliczności? - Absolutnie wszystkich. - No i co? Tak po prostu zastosowałeś się do jakiegoś głupiego przepisu? Wyłączyłeś się kompletnie, na wszystkich kanałach? Znów coś na kształt świńskiego chrząknięcia zabrzmiało w sensorium Thomasa. - Wy chcieliście, więc ja się wyłączyłem - odparł Regulamin defensywnie. - Staram się w miarę możności nie wtrącać do służbowych działań funkcjonariuszy. Thomas pokiwał głową z niedowierzaniem. - Ale sygnał Gerharda musiałeś odebrać, nie ma siły! - O jakim sygnale mówicie? - Jak to, o jakim? O sygnale alarmowym A jeden, który von Klosky nadał niecałe pięć minut temu! - Niestety, nie - odezwał się Regulamin bezradnie. - Matko wszechzieleni! - jęknął Thomas, z wściekłością zaciskając dłonie na barierce mostu. - No to pięknie! Po prostu wspaniale! Jak mi jeszcze teraz powiesz, że transpondera Gerharda też nie możesz namierzyć... - W rzeczy samej, nie mogę - odparł Regulamin po chwili milczenia. - Aczkolwiek nie pojmuję, jak to możliwe. Lokalizatorów nie da się wyłączyć, przynajmniej w teorii... - Mam gdzieś teorię - parsknął Thomas. - Chcę wiedzieć, gdzie jest w tej chwili Gerhard! - Przykro mi, funkcjonariuszu Farquahart, ale obawiam się, że nie potrafię udzielić odpowiedzi na to pytanie. I przyznam, że jest to dla mnie w najwyższym stopniu niepokojące, a zarazem żenujące, iż nie dostrzegłem wszystkiego wcześniej... Proszę o wybaczenie i o poinformowanie starego głupca, co się stało. - Nie wiem, co się stało, rozumiesz? Nie wiem, nie wiem! - wyrzucił z siebie Thomas gniewnie. - Gerhard wysłał swój sygnał z mostu Grynish, ale tu nic nie ma! Ani jego, ani krwi, ani w ogóle żadnych innych śladów! Jakby go jakieś przeklęte duchy porwały! - Czy... mogę jakoś pomóc? - zapytał Regulamin zgaszonym i pełnym zatroskania głosem. - A cóż ty mi pomożesz, jeśli nawet nie potrafisz określić jego położenia? - Niemniej od tej chwili będę nieustannie próbował... - Więc próbuj. Tak, próbuj, i daj mi natychmiast znać, jak tylko coś złapiesz. I niech cię macierz broni przed ponownym blokowaniem przekazu, bo chyba żywcem pokroję twój stary odwłok! - To się już nie powtórzy, funkcjonariuszu Farquahart, macie na to moje słowo - zapewnił go Regulamin solennie. - Mam nadzieję - mruknął pod nosem, ze złością odpychając się od barierki. I co ja mam teraz zrobić? - zastanawiał się gorączkowo. Od czego zacząć, czego szukać? Żeby chociaż odłamana drzazga, jeden włos, jakikolwiek punkt zaczepienia! Sytuacja była niczym z koszmaru sennego, w którym doznaje się uczucia całkowitej niemocy, kiedy patrząc, nic się nie widzi, słuchając, nie słyszy, a biegnąc, nie można ruszyć z miejsca na krok. Ktoś przeprowadził tu akcję, o jakiej nie było nawet wzmianki w instrukcjach dla stróżów Prawa. Zaplanowaną i wykonaną po mistrzowsku, i to przez kogoś, kto musiał dysponować poufnymi informacjami oraz niebagatelnymi środkami na jej realizację. Tylko kto to był? Nie mając lepszego pomysłu, Thomas uaktywnił receptory skórki, wydatnie rozszerzające możliwości jego sensorium. Może teraz zauważy albo wyczuje coś, co umyka jego naturalnym zmysłom? Raz jeszcze ruszył wzdłuż mostu, przyglądając się bacznie każdej dziurze w desce, każdemu zarysowaniu i każdemu przebarwieniu drewna, w nadziei że znajdzie coś, co pomoże mu wyjaśnić tajemnicze wydarzenia sprzed kilku minut. I rzeczywiście. Zaledwie kilka kroków dalej, mniej więcej pośrodku przeprawy, odkrył na chodniku oraz fragmencie balustrady resztkowy ładunek po niedawno oddanym strzale z neutralizatora, a na poręczy odcisk dłoni, który ze zdumieniem zidentyfikował jako identyczny ze swoim. Odcisk był zupełnie zimny i teoretycznie mógł równie dobrze należeć do niego, jak do jego domniemanego sobowtóra. Sęk w tym, że ostatni raz przechodził mostem Grynish przeszło dwa miesiące temu i od tamtej pory odcisk dawno już powinien ulec zatarciu przez ręce tysięcy innych ludzi. Co do strzału, nie sposób było powiedzieć, kto strzelał do kogo ani z jakiego typu elektrycznej broni. Niemniej odciśnięta w starym drewnie skalarna sygnatura wyładowania była potwierdzeniem, że zaledwie parę minut temu doszło tu do jakichś gwałtownych zajść. Podniecony tymi dwoma drobnymi znaleziskami, Thomas ze zdwojoną uwagą zaczął przeczesywać most w poszukiwaniu kolejnych wskazówek, i w chwilę później miał pierwszy dowód, że Gerhard istotnie znajdował się tutaj w tym samym czasie, kiedy użyto neutralizatora: ciepły jeszcze ślad po jego palcach, pozostawiony na przeciwległej barierce. Nie było to wiele, toteż Thomas zbadał odcisk najrzetelniej, jak potrafił. Wyglądało na to, że Gerhard trzymał się jej kurczowo, i to oburącz. Nie, raczę] wisiał na niej, odciski bowiem były bardzo wyraźne i zarazem rozmazane, jakby ręce, które je zostawiły, ześlizgnęły się po wypolerowanym drewnie, nie mogąc utrzymać ciężaru. Ktoś wepchnął von Klosky’ego do Rzeki? Obawiając się najgorszego, Thomas przechylił się przez balustradę i usiłował dojrzeć cokolwiek pod powierzchnią wartko płynącej wody. Jak zwykle w pobliżu przystani, uwijało się w niej trochę ryb, płynęły również jakieś gałęzie i inne śmieci, nie było tam jednak nic, co choćby w przybliżeniu przypominało ludzkie zwłoki. Przynajmniej tyle, pomyślał, i odetchnął z ulgą. Środkowe przęsło mostu Grynish osadzono na solidnej podstawie konarowego wręgu, który wypychał tu dno i tworzył ponadmetrowej wysokości próg w poprzek Rzeki. Gdyby Gerharda zabito i zwłoki zrzucono z mostu w dół, prawdopodobnie byłyby tam nadal, ściągnięte natychmiast pod wodę przez zawirowania, a później zatrzymane przez garb wręgu. Zatem, nawet jeśli Gerhard wylądował w odmętach, musiał być na tyle przytomny, żeby samemu utrzymać się na powierzchni. Z drugiej jednak strony, jak Thomas szybko obliczył, przebycie odcinka pomiędzy mostem a powierzchnią Rzeki zabrałoby siedemdziesięciu kilogramom Gerharda prawie dokładnie tyle samo czasu, ile trwał wysłany przez niego sygnał. Wyglądało więc, że zderzywszy się z powierzchnią wody, von Klosky stracił przytomność, co mogło przerwać transmisję. Sprzeczność... Ktoś go musiał stąd zabrać, rozmyślał Thomas, nerwowo przemierzając most tam i z powrotem. Tylko kto? I dokąd? Od razu wyciągnęli go z wody i zawlekli na brzeg? A może odholowali gdzieś dalej? Jeśli tak, to w którym kierunku: na północ, z biegiem Rzeki, czy na południe, pod prąd? Lecz droga na południe równała się przepłynięciu przez całe miasto, a to instynktownie nie pasowało Thomasowi do obrazu tajemniczych zamachowców, który już zaczął formować się w jego umyśle. Za dużo było w ich dotychczasowym postępowaniu starań i jakoś nie widział ich ryzykujących natknięcie się po drodze na jakiegoś rannego ptaszka. Zatem, jeśli już gdzieś uciekli z obezwładnionym von Kloskym, to raczej na północ, i Thomas zaczął nawet podejrzewać, dokąd. Naturalnie w jego logicznym rozumowaniu mógł być błąd; w końcu oparł je tylko na kilku mglistych przesłankach. Poza tym porywacze wyglądali mu na ludzi przebiegłych i przenikliwych. Czyż więc nie można było założyć, że przewidzieli taki tok myślenia i zrobili dokładnie na odwrót, płynąc właśnie na południe? Nie, dość już tych łamigłówek, na coś w końcu musi się zdecydować. Czas uciekał szybko, działał na korzyść przestępców. Drzewo jedno wiedziało, jakie były ich motywy i zamiary wobec arcykonstabla, ilu ich było i jakimi środkami przymusu dysponowali, ale jeśli będzie stał tu i deliberował nad wszystkimi możliwymi scenariuszami, na pewno tego nie dojdzie ani nie pomoże Gerhardowi. Łudząc się jeszcze nadzieją, że Rzeka podpowie mu coś więcej, Thomas wpatrzył się w dal, podążając za jej nurtem. Nawet jeśli odpłynęli stąd łodzią wyposażoną w ostatnią technologiczną nowinkę, jaką były koła zaopatrzone w elektryczne pędniki, to powinien ich jeszcze zobaczyć. Ale Rzeka była pusta aż po odległy, zamglony horyzont segmentu, zresztą w obydwu kierunkach. Farquahart westchnął, przeczesał palcami włosy, zmierzwione od ciągłego nerwowego drapania się po głowie, i wrócił na brzeg. * * * Most Grynish wyznaczał północną granicę Keshe, poza którą były już tylko chaszcze, kilka rozsypujących się ruin, Katarakta, no i oczywiście Las. Z wielu różnych powodów ludzie zdecydowanie preferowali grunty na południe od miasta i tam też ulokowały się wszystkie farmy oraz przyczółki drzewiarzy, pozostawiając północ zdziczałą i wyludnioną. Kiedyś było tu gwarniej, szczególnie w czasach gorączki inkluzji. Wybuchła ona po tym, gdy pękł jeden z wręgów, odsłaniając złoże drogocennych wydzielin Drzewa. Nad Kataraktą zbudowano wtedy niewielką kopalnię, którą połączono z miastem drogą, i to nie jakąś tam prowizoryczną ścieżyną, ale porządnym, formowanym w macierzy traktem. Zadano sobie nawet trud skonstruowania kolejki linowej do transportowania urobku, napędzanej jednym z dwóch silników, jakie znajdowały się wówczas w Keshe. Jak na tamte czasy była to ogromna inwestycja, która jednak przez ludzką chciwość i nieostrożność nigdy się nie zwróciła. Złoże okazało się mniejsze, niż początkowo sądzono, ale gorączka zdążyła rozgorzeć na dobre, zaćmiewając rozsądek tych, którzy na nią zapadli. Rozochoceni amatorzy łatwego zarobku rzucili się na poszukiwanie nowych żył. Zapuszczali się coraz głębiej w labirynt wewnątrz pękniętego wręgu i bez opamiętania stosowali wszystkie możliwe środki do osiągnięcia celu, z detektorami indukcyjnymi i chałupniczo poprzerabianymi różdżkami formierzy włącznie. To, naturalnie, musiało skończyć się tragedią. Po tym, jak podrażniony ulewą elektromagnetycznych impulsów wręg zasklepił się nad trzydziestoma górnikami, działalność kopalni ustała z dnia na dzień, a przerażonych ludzi wymiotło z okolicy, która od tamtego czasu zaczęła być omijana jak przeklęta. Thomas biegł teraz starym górniczym szlakiem, miejscami zupełnie ginącym wśród gęstych zarośli. Na dodatek co kilkadziesiąt metrów drogę przegradzały mu wielkie, zbutwiałe i porośnięte mchem kłody. Kopalnia upadła na długo przed jego narodzinami, toteż nawet nie zdawał sobie sprawy, że przeskakuje i omija nędzne pozostałości napowietrznej kolejki, niegdyś chluby jego rodzinnego miasta. Dla niego były one zaledwie irytującymi przeszkodami, na których pokonywaniu tracił cenne sekundy. Nie rozpamiętywał w tej chwili dawnych historii, znanych mu jedynie ze słyszenia, zamiast tego wciąż usiłował dociec, kto mógł stać za dzisiejszym zamieszaniem. Przemytników, popularnie zwanych szklarzami, oraz Kościół Ostatecznego Rozgrzeszenia odrzucił od razu. Pierwszych dlatego, że musieliby być skończonymi głupcami, by podnieść rękę na człowieka, który literalnie otworzył przed nimi bramy raju. Ci drudzy natomiast nie mieli żadnych pieniędzy - na łapówki, lejbwerk, w ogóle na cokolwiek - i podobnego przedsięwzięcia nie mogliby sfinansować. Sprytu, przebiegłości czy finezji także nie mieli w nadmiarze, i gdyby to była ich sprawka, Thomas ślizgałby się po moście w krwawej kałuży, która z pewnością nie byłaby krwią von Klosky’ego. Kto więc pozostawał? Jakiś szubrawiec, mszczący się na Gerhardzie za to, że ten wpakował go kiedyś do magistrackiej celi? Tajemniczy psychopata, działający niezależnie i bez żadnych racjonalnych motywów? Zdradzony mąż? A może te tłuste urzędasy z Rady Miejskiej? Deus, gadać to oni potrafili, ale żeby przedsięwzięli coś takiego? No to kto, do licha? Wysokie Rody? Ze wszystkich możliwych sprawców zamachu ci wydawali się Thomasowi najbardziej prawdopodobni. Do czasu pojawienia się Gerharda, ekonopolityka Wysokich Rodów była prosta: wygrać z Radą walkę o kontrolę nad kolejnym z reprezentantów władzy wykonawczej, żeby potem już spokojnie kontynuować wszystkie swoje machinacje, korzystając z protekcji „prywatnego" arcykonstabla. Sześć lat temu ich przewidywalny świat zaczął jednak rozpadać się w gruzy. Thomas dokładnie zapamiętał datę spektakularnego początku „nowej ery", był to bowiem akurat dzień letniego Święta Miasta. Wraz z większością mieszkańców Keshe, którzy wylegli wtedy na ulice, żeby się zabawić, najeść do syta na koszt magistratu i pooglądać z bliska ważne figury, stał się mimowolnym widzem dramatycznego spektaklu, jaki rozegrał się na oczach oszołomionego tłumu. Spektakl składał się tylko z jednego krótkiego aktu - zuchwałego porwania Davrosa al Dhat Buholtza przez troje zamaskowanych osobników wprost z trybuny, skąd Davros, absolutny wyjątek wśród wysoko urodzonych i jeden z najbardziej lubianych i szanowanych ludzi w Keshe, ogłaszał właśnie powołanie do życia kolejnej ze swoich fundacji dobroczynnych. Porywacze wykonali robotę po mistrzowsku, w mgnieniu oka obezwładniając Davrosa i rozpływając się z nim we wzburzonej ciżbie szybciej niż poranna mgła. To była bezprecedensowa sytuacja, na którą nawet ówczesny arcykonstabl - ociężały i patologicznie uczulony na arystokrację pijaczyna Hoskin Ray, po czubek głowy tkwiący w kieszeni rajców - musiał zareagować, jeśli nie chciał skończyć jako pierwsza od kilkudziesięciu lat ofiara linczu w Keshe. Zebrał więc pośpiesznie kilku ochotników i bez żadnego szczególnego planu, jedynie z niejasnym przeczuciem, że porywacze zapewne skierowali się gdzieś na północ, ruszył za nimi w pościg. Ray powrócił kilka dni później, lecz już jako potwornie zmasakrowane zwłoki, rozpoznawalne jedynie dzięki insygniom wciąż pobłyskującym na poszarpanych rękawach. Wraz z nim wrócił również Davros, w opłakanym stanie, niemniej nadal żywy. Do miasta nie wmaszerował jednak do końca o własnych siłach, lecz podtrzymywany za ramię przez zupełnie obcego, chudego jak drzewce chorągwi mężczyznę. Mężczyzną tym był Gerhard von Klosky, i w ciągu zaledwie kilku godzin jego imię obiegło całe miasto. Dalszy ciąg tej historii był w gruncie rzeczy nieunikniony. Z dnia na dzień Gerhard stał się ludowym bohaterem, a że na stanowisku arcykonstabla właśnie pojawił się wakat... Wybór funkcjonariusza tej rangi w drodze aklamacji nie był sam w sobie czymś niesłychanym, nigdy jednak arcykonstablem nie został żaden przybysz spoza granic. Lecz tym razem obywatele z radością wypięli się na tradycję, i pod ich naporem, a także w obliczu poparcia, jakiego udzielił Gerhardowi Davros i cały jego wpływowy klan, ławie reprezentantów nie pozostało nic innego, jak tylko zatwierdzić von Klosky ego jako nowego arcykonstabla Keshe. Zaskoczeni tak niespodziewanym obrotem spraw notable mogli tylko pozgrzytać zębami. Natychmiast podjęli odpowiednie kroki, ale von Klosky, obcy, tajemniczy i nadspodziewanie zręczny, okazał się nie do oswojenia. I jakby tego było mało, od samego początku zaczął zwalczać przemytników oraz sam przemyt w sposób, który niejednego z wysoko urodzonych przyprawił wkrótce o chroniczną bezsenność. Zaledwie w pół roku po objęciu przez Gerharda stanowiska arcykonstabla monopol Wysokich Rodów na handel ze szklarzami został praktycznie złamany. A że trudno jest zrezygnować z dobrobytu i statusu, który od wieków uważało się za zagwarantowany i nienaruszalny, większość Rodów poddała się przyspieszonemu procesowi adaptacji do nowych warunków. Ich taktyka uległa zmianie i teraz po prostu każdy z nich starał się w sekrecie przed innymi wejść w komitywę z Gerhardem. Dawna międzyklanowa solidarność poszła w kąt, kiedy szeroka dotąd rzeka dóbr skurczyła się nagle do małego strumyczka. I choć arystokracja zawsze między sobą walczyła, to jednak to, co kiedyś było zawiłe i sformalizowane jak gra w go, teraz przekształciło się w bezpardonową wojnę, gdzie wszelkie chwyty były dozwolone. Rozmyślania przerwała Thomasowi zielona palisada, która jak zatrzaśnięte drzwi wyrosła mu nagle przed nosem. Zauważył ją zbyt późno, by zatrzymać się z gracją, i przejechawszy tyłkiem po wilgotnej darni, z głuchym ponk! uderzającego w pustą rurę ramienia wyhamował na najbliższej z łodyg. - Jasna zaraza, co za kretyn to tutaj posadził? - wymamrotał, rozcierając obtłuczony łokieć. Nikt, naturalnie. Bambusowy zagajnik sam rozrósł się niepostrzeżenie, przekroczył trakt i doszedł aż do Rzeki. Faktycznie, dawno już nikt z piłą tutaj nie zaglądał. Przez chwilę Thomas siedział na mokrej od porannej rosy trawie, wykorzystując ten nieoczekiwany postój na złapanie tchu. Odchylił głowę do tyłu i głębokimi haustami wciągał chłodne, przefiltrowane przez żywogrunt powietrze, wpatrując się w opalizującą, wypełnioną blaskiem przestrzeń nad sobą. Gdzieś tam w górze, kilometry nad nim, niewidoczne, bo przesłonięte wiecznym oparem, niezliczone źrenice otwarły się już na oścież, ogłaszając kolejny dzień za oficjalnie rozpoczęty. Żywoskłon... Dlaczego zawsze i tak go fascynował? Thomas rozejrzał się. Bambusowa gęstwina całkowicie przegradzała mu drogę, ciągnąc się od samej wody aż po odległą o całe kilometry krawędź prawdziwego Lasu na zachodzie. No nic, trzeba znaleźć jakieś przejście przez ten przeklęty trawnik, pomyślał z determinacją. Otrzepawszy resztki mchu z uniformu, ruszył pod górę wzdłuż brzegu zagajnika, rozglądając się za prześwitem w zwartej ścianie bambusowych łodyg. Znalazł je jakieś dwieście metrów dalej i bez wahania wkroczył w wilgotny półmrok. Nie uszedł nawet dziesięciu kroków, kiedy usłyszał coś jakby ciche sapnięcie albo stłumione, mokre pokasływanie. Może to tylko jakieś zwierzę, bezdomny, zdziczały kot albo wydra? Niepewny, Thomas nie ruszał się z miejsca w nadziei, że dźwięk się powtórzy. I rzeczywiście; dziwny, chlupoczący odgłos ponownie dobiegł jego uszu. Nie, to nie był żaden wałęsający się czworonóg, już raczej człowiek taszczący coś ciężkiego brzegiem Rzeki. Thomas raz jeszcze stanął przed wyborem: natychmiast skierować się w stronę źródła dźwięku albo zgodnie z wcześniejszym planem podążyć prosto do ruin kopalni. To drugie wydało mu się sprytniejszym posunięciem, pod warunkiem że dźwięk znad Rzeki był rzeczywiście tym, czym się zdawał, i... Dosyć, działać! Zawsze przecież może wrócić. Thomas ruszył przez zagajnik, starając się utrzymywać kierunek marszu równoległy do Rzeki i jak najmniej hałasować. Rozłożyste wiechcie wysokich na kilkanaście metrów roślin skutecznie blokowały światło, ale z jego wzmocnionym sensorium odnajdywanie drogi w tym ciemnym, smrodliwym gąszczu nie nastręczało większych trudności. Jedynie nachylenie terenu, dość znaczne w tym miejscu Ryftu, było nieco kłopotliwe, i raz po raz musiał chwytać się wilgotnych łodyg dla utrzymania równowagi. Chociaż nieustannie nasłuchiwał, tajemniczy dźwięk nie powtórzył się po raz trzeci. W którymś momencie spróbował nawet podnieść próg czułości sensorium, natychmiast jednak dał spokój, ogłuszony przez żerujące w ściółce dżdżownice i inne robactwo. Kilka minut później dotarł do niewielkiej polany i wtedy usłyszał głosy. Jeden z nich był „tylko" podekscytowany, drugi zaś pełen prawdziwej furii. Thomas nie musiał nawet prosić skórki O analizę profilu akustycznego, bo rozpoznał je bez trudności: Hossan Kraushaar i jego spasiony braciszek Rowland. A jednak Rody! - pomyślał. Lecz zamiast satysfakcji z tak szybkiego potwierdzenia własnych domysłów, poczuł dreszcz grozy. W całym Keshe trudno było bowiem o bardziej zdegenerowane i wredne kreatury. Thomas biegł już, lekceważąc przeszkody pod nogami i smagające go gałęzie. Kto inny prawdopodobnie rozwaliłby sobie łeb na tym bambusowym częstokole, on jednak lawirował zręcznie, zaledwie ocierając się o zielone tyczki, i przeskakiwał przez powalone, gigantyczne źdźbła i małe bagienka zastałej wody pomieszanej z gnijącymi liśćmi. Gęstwina poczęła rzednąć, a dialog obu braci zamienił się najpierw w monolog rozwścieczonego Hossana, a wkrótce potem w odgłos gwałtownej szamotaniny. Gdzieś przed nim rozgrywał się dramat. Thomas przyśpieszył do sprintu, kiedy jego kręgosłup zamrowił, co było nieomylnym znakiem, że nie dalej niż sto metrów od niego ktoś użył broni zdecydowanie potężniejszej od neutralizatora. Zagajnik otwarł się nagle na rozświetlone, niemal zupełnie nagie zbocze. Rozpaczliwie usiłując wyhamować szaleńczy pęd i jednocześnie powstrzymać ciało przed upadkiem, Farquahart zarył stopami w mszystą darń, której kępy pofrunęły na wszystkie strony. - Aaaaooo, Deuus!!! - ryknął, czując w tyle czaszki tak potężny ból, że aż pociemniało mu w oczach Oślepły, zatoczył się i uderzył w coś miękkiego jednocześnie twarzą, barkiem i kolanem. Odruchowo wyciągnął ręce przed siebie, ale zdezorientowany potknął się i kompletnie straciwszy równowagę, runął twarzą w dół. Otępiały z bólu, próbował uchwycić się czegokolwiek, lecz żywogrunt był tutaj porośnięty jedynie mchem oraz skąpą trawą, marnie ukorzenioną w jego gąbczastym miąższu i niedającą praktycznie żadnego oparcia rękom. A najdzikszy odcinek Katarakty, jeśli Thomas poprawnie oszacował odległość przebytą od mostu Grynish, znajdował się dokładnie pod nim. - B-blok ssyg-nału! Bloook! - krzyczał już na głos do swoich wszczepów, desperacko ponaglając do działania wszystkie systemy obronne, jakimi dysponował jego tak brutalnie i nie wiadomo skąd zaatakowany organizm. Daremnie. - Zablok-kować t-ten prz...przeklęt-ty... sygnaaał!!! Cios był potężny i precyzyjnie wycelowany w jego najczulsze punkty: wzmacniacze neuromotoryczne, poliprocesory oraz sensorium. Z przerażeniem uświadomił sobie, że jeśli atak potrwa kilkanaście sekund dłużej, w przeładowanych implantach dojdzie do przebicia, co wywoła natychmiastową padaczkę i odbierze mu jakąkolwiek kontrolę nad ciałem. Stanie się kupą mięsa bezwładnie osuwającą się w kipiel. Nawet gdyby nie utonął albo nie roztrzaskał sobie głowy, dalszy wyciek prądu do mózgu wpędzi go w nieodwracalną katatonię, od czego wolałby już pęknięty czerep. - Blooo...! - zdołał jeszcze wycharczeć, nim jego szczęki zwarły się w potężnym skurczu. Słyszał chrzęst pękającego szkliwa, czuł, że z kącików ust płynie mu ślina przyprawiona krwią, a kręgosłup wygina się w pałąk przy wtórze nieopisanego bólu. Ciało Thomasa przestało być jego własnością. Tężejące mięśnie oderwały mu dłonie od fałdów żywogruntu, i poleciał w dół. Nieoczekiwanie na jego paroksyzm nałożył się przejmujący, nieludzki skowyt, zupełnie obcy i przepełniony cierpieniem większym nawet niż jego własne. Słyszał ostatnie wołanie śmiertelnie rannej istoty, coraz wyższe, coraz szybciej modulowane i coraz mniej człowiecze, jak skrzek kotarata rozrywanego i płonącego od środka. W chwilę później Thomasem szarpnęło jak kopniętą padliną i zaczął tracić przytomność. ROZDZIAŁ 2 Otworzył oczy i natychmiast zamknął je z powrotem, oślepiony. - No jak, już lepiej? - spytała pochylona nad nim postać, wysoka i chuda jak kij. Gerhard! Thomas wydał z siebie jakiś nieartykułowany dźwięk, zduszony atakiem spazmatycznego kaszlu. Nieopisany ból przeszywał każdy jego mięsień, wdychane powietrze paliło krtań żywym ogniem i czuł się tak, jakby do ust wsypano mu cały wór trocin, ale przynajmniej żył. Leżał na czymś płaskim i w miarę równym, z opalem żywoskłonu na wprost źrenic. A przecież jeszcze chwilę, przeraźliwie długą chwilę temu spadał, sztywny jak kłoda, wprost w spienione wody Katarakty! - Gerhard? - wystękał wreszcie. - Co to... było? - Mieszanka różnych świństw, ale głównie tetanospazmina. Jedna z najsilniejszych trucizn, jakie istnieją. - Ale skąd...? - Hossan. Drań uderzył w twoje poliprocesory i omal nie połamał ci karku. Słowo daję, myślałem, że już po tobie. - Zniszczył mi wszczepy? - zasmucił się Thomas, który zdążył zżyć się ze swoimi malutkimi aniołami stróżami. - Skądże znowu - pocieszył go von Klosky. - Przez moment były pod jego kontrolą, to wszystko. Nic im nie będzie. Thomas spróbował unieść się na łokciu, ale ramię, bezwładne jak kawałek drewna, poddało się pod nim od razu. - Narazie leż spokojnie - rzekł Gerhard z troską. - Dałem ci ponad pięćset jednostek antytoksyny, jednak trochę potrwa, nim zadziała w pełni. Thomas oblizał wyschnięte wargi i raz jeszcze podjął wysiłek, by usiąść. Niewiele jednak z tego wyszło. - Niech to rozziew! - wysyczał przez zęby. - Ależ boli! - Mówiłem przecież, żebyś jeszcze leżał - skarcił go łagodnie Gerhard. Zmaltretowany Thomas dał za wygraną i posłusznie odczekał, aż jego organizm poczuł dobroczynne działanie antidotum. Dopiero wtedy obserwujący go bacznie von Klosky wyciągnął ku niemu kościstą dłoń. Wspomagając go ramieniem, pomógł mu wstać i dokuśtykać do najbliższego fałdu żywogruntu. Thomas usiadł ostrożnie, cały zdrętwiały i szarpany dogasającymi konwulsjami. Niemniej poprzedni dojmujący ból osłabł wyraźnie, dla odmiany zastąpiony teraz udręką pragnienia. Von Klosky wydobył z kieszeni składany polowy kubek, zszedł do Rzeki i zanurzył jego filtrujące denko w wodzie. - Masz - podał go Thomasowi. - Tylko pij powoli, żebyś się po tym wszystkim jeszcze nie zakrztusił. Drżącą ręką Farquahart odebrał od niego naczynie, starając się nie rozlać drogocennej wody. Sączył ją małymi łykami i po raz pierwszy od chwili powrotu do przytomności przyjrzał się uważniej von Klosky’emu. Zawsze tak schludny arcykonstabl przedstawiał sobą doprawdy wstrząsający widok. Jego szarą ze zmęczenia twarz przyozdabiała sina pręga, biegnąca przez większą część prawego policzka. Lewy był opuchnięty i cały w bąblach, a uniform, porozdzierany i obkurczony w niezliczonych miejscach, nadawał się już właściwie tylko do wyrzucenia. Ale najbardziej niesamowite wrażenie robiła krew, którą Gerhard zbryzgany był od stóp do głów. - Deus, wyglądasz, jak rzeźnik po szlachtunku. - Thomas się skrzywił. - Co tu się właściwie stało? - A dasz radę poruszać się o własnych siłach? Thomas podniósł się powoli. Nogi jeszcze pod nim dygotały, ale już po kilku krokach zaczął stąpać zdecydowanie pewniej. Przez chwilę chodził tam i z powrotem, starając się wygnać z ciała resztki drętwoty. - Dam. - W takim razie chodź - rzekł von Klosky i ruszył w kierunku zrakowaciałego wręgu konaru. Dawno temu, wypchnięty ku górze przez nieznany kataklizm, wręg przeciął spokojny nurt Rzeki kilkupiętrowej wysokości tamą, dając początek Katarakcie i przewalającemu się teraz nad nią wodospadowi. Wypiętrzona struktura ginęła w skłonie Ryftu, ponownie objawiając się na powierzchni dopiero kilkaset metrów dalej na zachód w postaci kostropatego wału, okrytego zregenerowanym płaszczem żywogruntu i porośniętego z rzadka kępami sinej trawy. Kiedy dotarli na szczyt, oczom Thomasa ukazała się trójkątna platforma wyznaczona przez wał, stok Ryftu oraz rozlewisko. Kilkaset metrów ponad nią bambusowy zagajnik, ten sam, który dostarczył mu tylu emocji, biegł wąskim, długim jęzorem daleko, być może nawet do samego septum. Gerhard przystanął, położył mu jedną rękę na ramieniu, a drugą skierował w dół. - Matko wszechzieleni! - wyszeptał Thomas. Niemal dokładnie pośrodku platformy spoczywały dwa nieruchome ciała; leżały na skraju czegoś, co wyglądało jak rozgrzebany śmietnik. Farquahart otworzył usta, by zadać pytanie, lecz Gerhard już zbiegał w dół, więc Thomas bez słowa podążył za nim. To, co ze szczytu wału wziął za porozrzucane śmieci, z bliska okazało się chaotycznym rozsypiskiem mnóstwa kawałków jakiejś szkliście połyskującej substancji, pomieszanych z licznymi strzępami materiału i ubabranych trudną do zidentyfikowania różowawą mazią. Nie mogąc dociec, na co właściwie patrzy, Thomas zignorował dziwaczne śmietnisko, bardziej zresztą zainteresowany parą trupów. Przez chwilę tylko przyglądał się im w milczeniu, przenosząc wzrok z jednego ciała na drugie. Gerhard obserwował go kątem oka, być może spodziewał się po swoim zastępcy dramatyczniejszej reakcji. Lecz Thomas otrzymał już dzisiaj swoją porcję niespodzianek, a poza tym to, co ujrzał, pasowało do jego wcześniejszych podejrzeń i zaczęło nadawać przynajmniej jakieś pozory sensowności pozostałym zagadkom dnia. - A niech mnie rozziew - mruknął pod nosem. - Ta stara pierdoła nie łgała... Większe z dwóch ciał należało do Rowlanda, syna Juana Kraus-haara, głowy jednego z pięciu najznamienitszych klanów w Keshe. Drugi nieboszczyk był jeszcze bardziej znajomy. Thomas klęknął i odgarnął mu włosy z czoła. Tuż ponad nosem jego sobowtóra widniał doskonale okrągły otwór, czysty i gładki, jakby wywiercony świdrem. Typowa rana od pulsatora małego kalibru, użytego z niewielkiej odległości. Ktoś strzelił mu prosto w twarz, uśmiercając na miejscu. Thomas ostrożnie odwrócił głowę nieszczęśnika, której brakowało teraz większej części potylicy, niewątpliwie zdmuchniętej przez rozprężającą się plazmę. Ale krwi nie było tu prawie wcale. Tylko jakieś lśniące drzazgi wystawały ze zdemolowanej czaszki i coś, co przypominało kłębki mokrej, poszarpanej waty. - Ależ... to nie jest człowiek! - wyszeptał, wolno podnosząc się z klęczek. Kiedy się jednak przez chwilę nad tym zastanowił, doszedł do wniosku, że było to właściwie jedyne logiczne wytłumaczenie. Pomijając Regulamina, co do którego fizycznej natury wciąż nie mógł się zdecydować, Thomas znał tylko dwa inne mannekeny, Bustera i Charliego, spokojnych i niewadzących nikomu samotników z Esendu. Od lat stanowili atrakcję każdego festynu i jarmarku, zabawiając przechodniów swymi nieprawdopodobnymi zdolnościami do zmiany kształtu ciała, a szczególnie upodabnianiem się na poczekaniu do każdego, kto zechciał rzucić im parę gloss. Czegoś jednak brakowało Thomasowi w tej makabrycznej scenie. - A gdzie Hossan? - spytał, przenosząc wzrok na Gerharda. - Pozwoliłeś mu uciec? - Nie - rzekł von Klosky spokojnie. - Stoisz przed nim. Thomas cofnął się odruchowo, spoglądając pod nogi. - Deus! To jest Hossan Kraushaar? Gerhard potwierdził skinieniem głowy. Słowa von Klosky’ego były jak zaklęcie odczarowujące ślepca i Thomas ujrzał nagle w bezładnie porozrzucanych szczątkach fragmenty ludzkiego ciała. Nie dostrzegł tego wcześniej, bo, po pierwsze, było tu o wiele za mało czerwieni, po drugie zaś, miejsce rzezi nie tchnęło wcale martwotą. Szczątki poruszały się bowiem, pełznąc coraz szybciej ku środkowi pobojowiska jak czerwie w kierunku mięsa. Thomas poczuł, że włosy stają mu na głowie. - O, nie, nic z tego! - zakrzyknął von Klosky, błyskawicznym ruchem porywając z ziemi jakąś różowawą bryłę i dotykając jej w kilku miejscach nieznanym Farquahartowi przedmiotem. Żywogrunt pod ich nogami lekko zadrżał, a pełzające strzępy momentalnie znieruchomiały. Gerhard odetchnął ciężko, po czym wymamrotawszy pod nosem „później się tobą zajmę", schował bryłę do jednej z niezliczonych kieszeni swojego zniszczonego uniformu. Przez chwilę Thomas nie mógł się poruszyć, porażony niesamowitą sceną. - Mów... - wyszeptał wreszcie. - No cóż - rzekł von Klosky, wycierając ręce w swoją zdefasonowaną tunikę. - Zapomniałem, że niezneutralizowany... - Nie, nie tak - przerwał mu Farquahart niecierpliwie. - Od początku. * * * Aż do dzisiaj Thomas był przekonany, że wie to i owo o rodzie Kraushaarów. Gerhard uświadomił mu, że się mylił, i że poza tym, co gadali ludzie, nie wiedział o nich praktycznie nic. Nie miał na przykład pojęcia, że Hossana łączyło z Rowlandem takie samo pokrewieństwo jak jego samego z pseudo-Farquahartem, czyli absolutnie żadne. Różnica polegała na tym, że tamten odgrywał syna Juana Kraushaara już od ponad ośmiu lat, przez cały ten czas wodząc za nos wszystkich w Keshe, ze „swoją" rodziną na czele. Wszystkich, oprócz Gerharda, od dawna świadomego, że Hossan to w rzeczywistości inteligentny i przebiegły manneken, który po wygnaniu go przez enigmatyczną organizację, zwaną przez Gerharda synodem, znalazł sobie schronienie w Keshe, przedzierzgnąwszy się sprytnie w jednego z Kraushaarów. Czym konkretnie Hossan naraził się owemu synodowi, tego von Klosky nie potrafił powiedzieć. Ale wystarczyło popatrzeć na charakter tego drania - egotyzm, skłonność do skrajnego okrucieństwa, nadmierną ambicję oraz głęboką niechęć do podporządkowywania się komukolwiek - żeby zrozumieć, iż prędzej czy później każda grupa musiała go uznać za persona non grata. Jednak to, że był banitą, nie oznaczało wcale jego bierności. Przeciwnie, kiedy tylko poczuł się wystarczająco pewnie w nowym domu, przystąpił do dyskretnego przekształcania Keshe w swoje prywatne imperium. Ostrożny, cierpliwy i konsekwentny, pracował na kilku frontach jednocześnie, krok za krokiem podporządkowując sobie Wysokie Rody, pozbawione celu dzieciaki z ulicy, a nawet czerwono-czarnych, którzy desperacko poszukiwali zwolenników. Wszystko po to, by któregoś dnia stanąć siłą naprzeciw synodu i odzyskać to, co w jego głębokim przekonaniu zostało mu tak niesprawiedliwie zabrane. Niespodziewane pojawienie się von Klosky’ego skomplikowało życie Hossana, lecz tylko na krótko. Szybko bowiem dostrzegł w tym niezwykłym obcym potencjalny instrument, który w konfrontacji z synodem mógł się okazać skuteczniejszy od jakiejkolwiek armii. Osobiście Kraushaar niewiele sobie robił z tego, kim naprawdę był nowy arcykonstabl. Nie z takimi miał już w życiu do czynienia. Ale jako zupełnie nowy typ agenta „kretów", von Klosky stanowił doskonałą przynętę i zarazem straszak dla synodu. Ze zręcznie preparowanych przez Kraushaara meldunków począł wyłaniać się obraz Gerharda jako prawdziwego jeźdźca Apokalipsy rodem z najmroczniejszych głębin Dołu, a z drugiej strony Hossana jako opatrznościowego męża, który szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazł się we właściwym czasie na właściwym miejscu. Ładnych parę lat zabrało Kraushaarowi urabianie niemrawego i podejrzliwego synodu, nim połknęli haczyk na dobre i zażądali od swojego niegdysiejszego kamrata podjęcia zdecydowanych kroków. Od tej pory Hossan grał już tylko na zwłokę i choć teoretycznie mógł usunąć arcykonstabla w każdej chwili, nie zrobił tego, bo im dłużej istniał ktoś taki jak Gerhard, tym dłużej on sam mógł cieszyć się wyjątkową pozycją, a także samą intrygą. Toteż nadal pozwalał von Klosky’emu wyciągać od siebie rozmaite informacje, przekonany, że przecież i tak prędzej czy później je odzyska, razem ze wszystkimi domniemanymi tajemnicami, których tamten nigdy mu nie zdradził. Nie mówiąc o tym, że bawienie się z von Kloskym w kotka i myszkę po prostu sprawiało mu przyjemność. - Czy ty wiesz, że w ostatnich dniach zaczął mi nawet podrzucać najprawdziwsze raporty o postępach, jakie poczynił w doprowadzaniu synodu na skraj kompletnej paranoi? Lecz jeśli rzeczywiście udało mu się wyrwać synod z letargu, to tylko pozazdrościć kanalii daru przekonywania. Swoją drogą ciekawy jestem, jak tamci zareagują teraz na jego nagłe milczenie. - Sądzisz, że zechcą sami przyjść tu po ciebie? - zaniepokoił się Farquahart. - Niewykluczone, choć prawdę powiedziawszy, byłbym zdziwiony. Synod to żywa skamieniałość, zatopiona we własnej historii. - Doprawdy? - Thomas się skrzywił. - W takim razie nie bardzo rozumiem. Tyle zachodu, żeby podlizać się jakiejś grupie zramolałych staruchów? Dostrzegasz w tym jakiś sens? Bo ja nie. - Nie twierdzę, że wszystkie motywy Hossana były dla mnie przejrzyste. - Gerhard odchrząknął. - Ale jedno wiem na pewno: synod to prestiż. Elita stara i odsunięta na boczny tor, niemniej wciąż elita przez duże E, przy której tutejsza pseudoarystokracja to hołota bez znaczenia. I możesz się z tego śmiać, lecz dla wielu wykluczenie poza nawias kręgu wybranych to rzecz gorsza od śmierci. Przypuszczam, że tak właśnie było w przypadku Hossana Kraushaara. Nie mógł pogodzić się z utratą statusu i rozpaczliwie pragnął powrócić na łono synodu. Mając do wyboru siłę, fortel bądź przekupstwo, wybrał to ostatnie - przebłagalną ofiarę w postaci głowy demonicznego von Klosky’ego - i prawie mu się udało. Będąc jednak miłośnikiem barokowych intryg, nie potrafił mnie tak po prostu zabić. Dlatego też jego dzisiejsza akcja wyglądała tak, a nie inaczej. Gerhard pokrótce opowiedział zdarzenia tego ranka. O tym, jak odkrył, że człowiek, z którym wyruszył rano na rutynowy patrol, nie był jego partnerem, o walce z pseudo-Farquahartem na moście, w czasie której ten nagle zniknął, i o nagłym pojawieniu się Hossana, z którym pojedynek skończył się lądowaniem w Rzece. Zaatakowany znienacka przez Kraushaara, von Klosky ocknął się otoczony cienkimi ścianami bąbla, który nie tylko utrzymywał go na wodzie, ale także blokował wszelkie sygnały, skutecznie uniemożliwiając Thomasowi nawiązanie łączności z arcykonstablem. Na szczęście powłoka nie była z tych szczególnie mocnych ani długotrwałych i stosunkowo szybko poddała się ultradźwiękowemu ostrzu, z którym Gerhard nigdy się nie rozstawał. Zamiast jednak od razu wypłynąć na powierzchnię, von Klosky pozostał jeszcze pod wodą wystarczająco długo, żeby wywrócić membranę na drugą stronę i wleźć w nią z powrotem, tak by ekranowanie działało na jego korzyść. O mało się przy tym nie utopił i przeżył prawdziwy koszmar, usiłując wydostać się z wody w tej groteskowej prezerwatywie, ale wysiłek opłacił się z nawiązką. Pozostając poza zasięgiem wyczulonych zmysłów Hossana, Gerhard dotarł nad Kataraktę w chwili, gdy kłótnia pomiędzy jego niedoszłymi porywaczami sięgnęła zenitu. Kraushaar musiał wpaść w furię, ujrzawszy, jak spieprzyli całą sprawę, i pierwszy wybuch swego gniewu skierował na pseudo-Farquaharta. Czy pomiędzy dwoma mannekenami doszło do wcześniejszej wymiany żalów, tego Gerhard nie wiedział. Kiedy bowiem wyjrzał zza wręgowego wału, nieszczęsny sobowtór Thomasa leciał właśnie bezwładnie z nóg, a rozsierdzony Hossan chował pistolet do olstra. Na drugi ogień poszedł Rowland, któremu oberwało się za wszystko od urodzenia. Wkrótce „bracia" zatracili się we wzajemnym zacietrzewieniu, stwarzając Gerhardowi idealną okazję do ataku. Trafiony skoncentrowanymi ładunkami kolejno w głowę, klatkę piersiową i nogi, Rowland był martwy, nim jeszcze jego tłusta padlina dotknęła żywogruntu. Ale z Hossanem nie poszło już tak łatwo. Tempo jego reakcji było iście nadludzkie i mimo że został wzięty z zaskoczenia, pierwszy omal nie odstrzelił von Klosky’emu szczęki, czyniąc ekwilibrystyczne wręcz uniki i szybko posuwając się w stronę arcykonstabla. Prawdopodobnie Kraushaar wyszedłby z tego pojedynku cało, gdyby nie Thomas. Kiedy wypadał z bambusowego zagajnika, Farquahart myślał jedynie o tym, żeby nie rozsmarować się na stromym zboczu, ale Hossan wziął to za zaplanowany manewr. Przestraszony, że strażnicy chcą wziąć go w dwa ognie, na moment się zawahał, co Gerhard z wielką przytomnością umysłu wykorzystał. Strzelił w głowę mannekena, skupiając w tym jednym wyładowaniu cały zapas energii neutralizatora. Kraushaar runął w konwulsjach na ziemię, ale w ostatnim, mściwym geście zdążył jeszcze przesłać wrogie instrukcje poliprocesorom Thomasa. Von Klosky usłyszał krzyk, lecz nie miał już żadnej broni poza swoją maczetą, i nim Hossan przyszedł do siebie po szoku, Gerhard spadł na niego niczym jastrząb, rąbiąc kanalię ultradźwiękowym ostrzem. Dopiero gdy z Kraushaara zostało to, co teraz leżało u stóp Thomasa, von Klosky pośpieszył z pomocą swojemu zastępcy, niemal w ostatniej chwili ratując go przed zsunięciem się w kipiel Katarakty. * * * Przez chwilę żaden z nich nie odzywał się ani słowem. Wokół panowała cisza jak w jakiejś świątyni, Rzeka płynęła niezmiennie na północ, żywoskłon jaśniał, jak jaśnieć będzie jeszcze za sto czy dwieście lat, i tylko ta makabreska wokół Thomasa nie pasowała do spokojnej harmonii otoczenia. Dziwnym kontrapunktem dla uporządkowanego świata potrafią być działania istot obdarzonych rozumem... Zamyślony Thomas trącił czubkiem buta pierwszy z brzegu strzęp tego, w co zmienił się niegdyś dumny i pewny siebie Hossan Kraushaar. - Powinniśmy chyba coś z tym zrobić, nie uważasz? - Za moment - rzekł Gerhard, patrząc Farquahartowi w oczy. - Na razie chciałbym, żebyś mi pomógł w rozwiązaniu pewnego dylematu. - Jakiego? Von Klosky sięgnął do szyi i odpiął stójkę z insygniami swego urzędu. Po krótkim namyśle dorzucił do tego jeszcze obydwa trójwymiarowe emblematy z rękawów. Thomas przyglądał się temu zaintrygowany. - Takiego - wyjaśnił Gerhard półgłosem - czy pójść za głosem odpowiedzialności i rozsądku, czy też może raczej za namową serca. Albo zwykłego egoizmu, jeśli już nazywać rzeczy po imieniu. Chcesz, możesz zinterpretować to jako tchórzostwo z mojej strony albo ucieczkę przed odpowiedzialnością, masz prawo. Bo rzeczywiście nie byłem wobec ciebie całkiem w porządku. Co prawda nie do końca z własnej winy, ale to i tak niczego nie zmienia. Jednak bez względu na to, co sobie pomyślisz, fakt pozostaje faktem: muszę stąd odejść. - To znaczy skąd? - bąknął skonsternowany Thomas. - Z Cheshire, z tego segmentu... - odparł von Klosky nienaturalnie przygaszonym głosem. - Nie tak miało to wyglądać, ale cóż zrobić? Los to już taka złośliwa świnia... - O czym ty gadasz? - zdumiony Thomas nie wierzył własnym uszom. - O problemach, które domagają się mojej obecności w całkiem innym miejscu. - Mówiąc to, Gerhard odwrócił twarz i tęsknym wzrokiem popatrzył w stronę miasta. - Problemy? Deus, myślałem, że właśnie się ich pozbyłeś! - Thomas szerokim gestem wskazał to, co zostało z Hossana i jego wspólników. - Ach, ci... - mruknął von Klosky, machnąwszy ręką. - To tylko moje osobiste kłopoty, niemające nic wspólnego z tym, o czym mówię. Na moment zamilkł, ponownie spoglądając ku Keshe. - Wiesz, czego najbardziej nie lubię, Tom? Roboty, którą się rozpoczyna i w połowie rzuca w kąt. Jeszcze rok, najwyżej dwa, i system napędzałby się sam, a ja mógłbym nareszcie odetchnąć i zająć się czymś normalnym. Może nawet otwarłoby się tu jakąś szkołę z prawdziwego zdarzenia, kto wie? A tak? Sto tysięcy pouchylanych drzwi, przez które ludzie zaczną maszerować na oślep, jeśli nikt tym dalej odpowiednio nie pokieruje. I dlatego chciałem cię prosić - jego chłodne oczy ponownie spoczęły na Farquaharcie - żebyś przejął po mnie obowiązki arcykonstabla. Thomasowi zawirowało przed oczami i przez kilka długich sekund wpatrywał się tylko oniemiały w twarz swojego zwierzchnika. Musiał się przesłyszeć... - Wiem, co w tej chwili myślisz - rzekł von Klosky półgłosem. - „Stary cap nawarzył bigosu, i chce mi go wywalić na łeb, a sam zniknie stąd jak szczur", nieprawdaż? Thomas miał już przygotowany w głowie własny tekst, teraz jednak zamilkł, skonsternowany, bo Gerhard dosłownie wyjął mu te słowa z ust. - Tak, narobiłem w waszym mieście zamieszania - kontynuował von Klosky. - Przewróciłem parę rzeczy do góry nogami, wpędziłem w głęboką depresję kilku nadętych pajaców, doprowadziłem do zalegalizowania przemytu, czyniąc z niego zwykły handel. Praktycznie zdemontowałem cały wasz stary układ i diametralnie zmieniłem życie tysięcy tutejszych ludzi, co zresztą od samego początku było moim celem. Wiedziałem jednak, że nie będę tu siedział wiecznie, pomyślałem więc, że dobrze byłoby znaleźć kogoś, kto po moim odejściu przypilnuje, żeby skopany przeze mnie zagon nie zarósł na powrót chwastami. Kilku kandydatów wpadło mi w oko, ale głównym byłeś właśnie ty. Niestety, po drodze nie uniknąłem błędów. Po pierwsze, zbyt głęboko dałem się wciągnąć Hossanowi w jego podstępną grę, z wolna zaniedbując wszystkie inne sprawy. A po drugie, o wiele za długo zwlekałem z wtajemniczeniem cię w moje plany, przez co omal nie doprowadziłem do tragedii. Sądziłem jednak, że mam jeszcze mnóstwo czasu. - Ale... dlaczego właśnie ja? - wyszeptał Thomas oszołomiony. - Bo jestem pewien, że świetnie byś sobie poradził. Masz w zasadzie wszystko, czego trzeba: charakter, inteligencję, zdecydowanie, a co najważniejsze, potrafisz instynktownie odróżniać dobro od zła. Zresztą nie zostawiałbym cię zupełnie samego. We wszystkich kwestiach proceduralnych mógłbyś spokojnie zdać się na Regulamina. Znalazłem też w mieście kilka osób, na których można polegać i które z ochotą służyłyby ci wsparciem. Przy tych słowach wyciągnął w kierunku swojego zastępcy prawą rękę, tę, w której wciąż trzymał pobłyskujące insygnia. - Więc jak? Thomas z wahaniem odebrał od niego stójkę i naramienniki. Oto miał w ręku symbole tego, o czym marzył co drugi dorastający smarkacz w mieście. Symbole trzeciej władzy, a może już nawet pierwszej, jeśli dobrze zrozumiał Gerharda. Przez chwilę obracał insygnia w dłoniach, z odrobiną żalu spoglądając na jaskrawe, nieustannie poruszające się w ich półprzeźroczystym materiale piktogramy. - Och, Deus, skoro tak się już uparłeś, to idź - wybąkał w końcu ze smutną rezygnacją, uciekając wzrokiem od bladoniebieskich, wyczekujących oczu von Klosky’ego. - Ale... ja tego nie biorę. O dziwo, Gerhard wcale nie okazał zmartwienia czy rozczarowania, usłyszawszy odmowę. Przeciwnie, nawet się rozluźnił, a na jego napiętej dotąd twarzy pojawił się wyraz ulgi, kiedy Farquahart oddał mu emblematy. Nie nałożył ich jednak z powrotem, lecz zwyczajnie wsadził wszystko do jednej ze swych niezliczonych kieszeni. - Nie, powiadasz? - spytał, zerkając na Thomasa spod wpółprzymkniętych powiek. - Nie - odrzekł ten zdecydowanie. A widząc podejrzanie dwuznaczny uśmieszek, wykwitający na wargach von Klosky’ego, dodał szybko: - Rany Drzewa, tylko sobie nie pomyśl, że ze mnie jakiś trzęsidupa albo niewdzięczny zarozumialec. Doceniam twoje zdanie o mnie, i w ogóle... Co tam doceniam, dumny jestem jak paw, taka jest prawda. Jednak nie mogę. Po prostu nie czuję się na siłach. Gdybyś mnie uprzedził, wyjaśnił sprawy wcześniej, przygotował jakoś, do licha... Ale nie tak znienacka, jak łuk z żywoskłonu! Mówiłeś, że są jeszcze jacyś inni, tak? Więc daj to któremuś z nich. Proszę bardzo, możesz im nawet polecić mnie jako zastępcę, chętnie pomogę. Ale arcykonstabl... - Doskonale cię rozumiem - powiedział Gerhard, gubiąc gdzieś swój enigmatyczny wyraz twarzy. - Każdy zdrowo myślący człowiek na twoim miejscu powiedziałby to samo. Skoro jednak nie interesuje cię urząd, to co byś powiedział na inną propozycję? - Jaką znowu? - Idź ze mną - rzekł Gerhard wprost. - Iść z tobą? - Właśnie. Może zabrzmi to egoistycznie, ale szczerze mówiąc, liczyłem na to, że nie przyjmiesz tych świecidełek. Bo wtedy musiałbyś tu zostać, a ja wolałbym nadal mieć cię przy sobie. Ktoś taki jak ty wkrótce może mi się okazać bardzo potrzebny. Uprzedzam jednak uczciwie, że nie będzie to krótka, spokojna wycieczka za miasto. Możesz już nigdy więcej nie ujrzeć swojego Cheshire, toteż dobrze się zastanów, zanim odpowiesz. Nie chcę od ciebie żadnej pochopnej decyzji. Farquahart słuchał, czując oblewającą go na nowo falę mimowolnego wzruszenia. Zastanawiać się? Deus, nad czym? Od chwili kiedy von Klosky oznajmił mu swoją szokującą decyzję o opuszczeniu Keshe, w Thomasie kołatała cicha nadzieja, że może to jednak wcale nie jest koniec ich znajomości. Thomas poszedłby z Gerhardem, tak jak stał! Nic go w Keshe nie trzymało, żadna rodzina, kochanka, interesy ani praca. I zawsze marzył, że kiedyś wreszcie wyrwie się z tej zatęchłej mieściny, w której życie coraz bardziej przypominało powolną kastrację. Że zobaczy kawałek innego świata, przeżyje coś ekscytującego... Gdyby nie Gerhard, to kto wie, może nawet któregoś dnia przyłączyłby się do szklarzy, którym zresztą od małego zazdrościł. Nie dla ich pieniędzy, bo o te niewiele dbał, ale z powodu tego, gdzie tamci bywali i co widzieli podczas swoich przemytniczych wypraw. Godzinami mógł słuchać ich opowieści, nieważne, że ubarwionych i często naciągniętych do granic możliwości. A von Klosky prosi, żeby się zastanowił! Doprawdy, czyżby znał go aż tak słabo? - Daleko mielibyśmy iść? - spytał, pozornym wahaniem próbując zamaskować swoje podniecenie. - A gdyby to było nawet bardzo daleko? - odparł Gerhard pytaniem na pytanie. - Co, do następnego segmentu? - No nie, trochę dalej. - Czyli gdzie? Do Pnia? - Och, na pewno nie w tamtym kierunku! - zaprzeczył Gerhard energicznie. - Zatem na południe? - Zgadza się, na południe. A potem dalej. Thomas uniósł brwi. - Jeszcze dalej? Aż do samych gron? Von Klosky ponownie pokręcił przecząco głową. -Jasna mgła, Gerhard! - Thomas zniecierpliwił się tą zgadywanką. - To gdzie ty w końcu chcesz iść? - Na Dół, Tom. Thomas momentalnie zesztywniał. - O, Matko wszechzieleni! Dół. Na wpół mityczny, nieskończenie wielki Dół. Nieznanej natury ani struktury, nieogarniony, budzący odwieczną grozę jego współziomków Dół; że martwy, że wiecznie roztrzęsiony, że śmierdzący i rzygający trucizną... Przerażający, okrutny i zakazany, jak kiedyś straszył go stary Traevervort, w dobrej wierze chcąc obrzydzić dziesięcioletniemu Farquahartowi myśl o dalekich podróżach. Gdzie upadli, wygnani bądź z niepojętych przyczyn dobrowolnie rezygnujący z życiodajnych objęć Drzewa nieszczęśnicy wiedli nader krótki i godny pogardy żywot, dzień za dniem na granicy okrutnej śmierci... - O, Matko wszechzieleni! - powtórzył Thomas, szklistymi z emocji oczami wpatrując się w Gerharda. - Na Dół, do Hadesu! Von Klosky milczał, lecz w głębi ducha zastanawiał się, czy aby nie przecenił swoich umiejętności w ocenie ludzkich charakterów. Niewątpliwie Farquahart był wyjątkowym młodzieńcem, prawdziwą perłą wśród reszty tutejszych Eloi, otępionych stuleciami egzystencji w cieplarnianym odosobnieniu megastruktury. Lecz nawet on od urodzenia nasiąkał światopoglądem opartym na prostej dwoistości: z jednej strony Drzewo, ucieleśniony raj i azyl, a z drugiej Dół, równie rzeczywiste i zgoła niemetafizyczne piekło, ostateczna granica i miejsce przeznaczenia wszystkich złych, potępionych i niechcianych. Otwarty umysł i zapał mogły stanowić niewystarczającą przeciwwagę dla atawistycznych lęków chłopca, a przestraszony Farquahart nie był tym, kogo Gerhard teraz potrzebował najbardziej. - Posłuchaj mnie, Tom - rzekł von Klosky, starając się, by jego głos zabrzmiał spokojnie i przekonująco. - Dół nie jest aż tak straszny, jak myślisz. Żyją tam ludzie, i to nie jakieś półdemony czy wygnani z Edenu wariaci, nie żadni nieszczęśni pokutnicy, w nieskończoność rozpamiętujący zagładę odległej Ziemi, jak to wam od zawsze wmawiano, ale normalni ludzie, tacy jak ty czy ja.. Czasami jest im tam bardzo ciężko, to prawda, i mają trochę inne problemy niż wy tutaj, ale mimo wszystko jakoś sobie radzą... Thomas istotnie się przeląkł, lecz wcale nie zejścia do piwnicy świata, ale jedynie tego, że Gerhard mógł wziąć jego chwilowe osłupienie za objaw tchórzostwa i cofnąć swoją ofertę. - Dlaczego mówisz do mnie jak do dziecka? - przerwał von Klosky’emu z wyrzutem. - Sądzisz, że strach mnie obleciał? No, wiesz co! - Tom, nie unoś się - zmitygował się szybko Gerhard. - Pomyślałem tylko, kiedy zobaczyłem wyraz twojej twarzy... - Bo mnie zastrzeliłeś, człowieku, ściąłeś z nóg! – Thomas wpadł mu w słowo. - Rany Drzewa, przecież ja zawsze, odkąd pamiętam, marzyłem o tym, żeby choć raz w życiu być na Dole! - Ale te wasze legendy... - Jakie nasze! - prychnął Thomas pogardliwie. - Szklarze je tworzą, bo to dla nich wygodne. Że niby odstraszą w ten sposób potencjalnych konkurentów. Już ja dobrze wiem, przez ile trzeba podzielić te ich niesamowite bajania, żeby wyszło coś na kształt prawdy. - No, to też nie jest do końca tak... - zaczął von Klosky, szybko jednak ugryzł się w język. - Czyli że nie miałbyś nic przeciwko temu? - Przeciwko czemu? Żeby z tobą iść i zostawić to nudne miasto raz na zawsze? Żartujesz chyba! Ty mi tylko powiedz, kiedy wyruszamy. Zmarszczone czoło von Klosky’ego wygładziło się momentalnie. - Dzisiaj. Jest jeszcze kilka drobnych spraw, które muszę załatwić, ale długo to nie potrwa. Najpierw jednak - rzekł, omiatając wzrokiem pobojowisko - trzeba tu zrobić porządek, tak jak mówiłeś. Nie ma sensu niepotrzebnie kusić losu. * * * Uprzątnięcie ciał trochę się przeciągnęło. Najszybciej poszło z pseudo-Farquahartern, którego po prostu wzięli i zanieśli do zarośniętych ruin kopalni. Zrzuciwszy swoje brzemię na omszały podest przed wejściem do dawnej sortowni inkluzji, przez chwilę odpoczywali po wysiłku. Thomas po raz ostatni spojrzał na swoją martwą replikę, z jej ohydną raną pośrodku czoła. Był to dla niego wciąż szokujący i dziwnie nierealny widok, jakby zaglądał w swoją przyszłość albo w głąb innej rzeczywistości, w której jego linia życia została przedwcześnie przerwana. - Słuchaj no, Gerhard - spytał, nie mogąc wygnać z pamięci niesamowitej sceny z poruszającymi się somnambulicznie fragmentami Hossana. - Co to było ta różowawa gruda, którą wtedy... - Neuromotor. - Chcesz powiedzieć, mózg? - Można i tak to nazwać, chociaż u mannekenów to coś więcej. No widzisz, dobrze, że mi przypomniałeś. Gerhard wydobył maczetę, po czym jednym zgrabnym uderzeniem odciął pseudo-Farquahartowi głowę, a następnie dokładnie ją posiekał. - To na wypadek gdyby plazmoid z pulsatora Hossana nie był jednak w stu procentach skuteczny - mruknął, chowając ultradźwiękową klingę, której omal nie stępił na twardych jak wręgometal tkankach. - Zawsze lepiej być pewnym. No, dobrze, trzeba to teraz wszystko w coś pozbierać. W jednym z rozpadających się budynków znaleźli zapleśniałą resztkę płachty do noszenia urobku. Zapakowali w nią doczesne szczątki sobowtóra i ponieśli je do sztolni, kichając od wszędobylskiego odoru stęchlizny. - Cała zawalona jakimiś dechami - rzekł Thomas, zaglądając do środka. - Chociaż założę się, że są kompletnie przegniłe. No, dawaj... Zamachnęli się i manneken w swoim zetlałym całunie poleciał w ciemność. Spróchniałe deski trzasnęły jak wafelek, z głośnym klekotem osypując się w ślad za nieboszczykiem. - W porządku, jeden z głowy. - Gerhard sapnął. - Niech się reintegruje w pokoju. Pozostał im jeszcze Rowland i jego porozrywany na strzępy fałszywy brat. - Deus, tutaj przydałaby się jakaś porządna miotła. – Thomas westchnął, stając nad poszatkowanym mannekenem. - Tym się nie przejmuj. - Gerhard machnął niedbale ręką na szklisto-krwawy bałagan. - Do jutra nie pozostanie po tym nawet ślad. - Ciekawe dlaczego? - Thomas skrzywił się z powątpiewaniem. - Przecież tego żadne zwierzę nie ruszy. - A kto mówi o zwierzęciu? Drzewo go wchłonie, w końcu mannekeny to jego pomiot. Co, widzę, że znowu mi nie wierzysz? No to spróbuj podnieść jakiś kawałek. Thomas zerknął na niego nieufnie. Schylił się w końcu i przezwyciężając odrazę, złapał pierwszy z brzegu szczątek, który okazał się akurat częścią stopy. - A niech mnie, faktycznie nie da się oderwać! - wyszeptał, ze zdumieniem przyglądając się drobnym wypustkom wyrastającym teraz z Hossanowej pięty jak korzonki z nasienia. - Sam widzisz - powiedział Gerhard i ruszył w stronę zwalistego cielska Rowlanda. Zatrzymał się jednak w pół kroku. - Z drugiej strony... - powiedział do siebie, po czym odwrócił się do Thomasa. - Wiesz, co? Pozbieraj to, co zostało z jego ubrania, i rzuć w jedno miejsce. Aha, i zwróć uwagę, czy nie ma przy nim jakichś użytecznych drobiazgów. - To znaczy czego, konkretnie? - Sam nie wiem. Po prostu odłóż na bok wszystko, co nie jest szmatą albo Hossanem. Ja tymczasem zajmę się Rowlandem. Wkrótce Thomas miał dwie kupki śmieci: małą i dużą. Nie każdy strzęp bogatego przyodziewku Kraushaara udało mu się uprzątnąć. Niektóre utkwiły pod zrastającymi się z żywogruntem szczątkami i nijak nie dało się ich stamtąd wydostać, toteż po kilku bezskutecznych próbach dał sobie spokój. Z tego, co udało mu się zebrać, wygrzebał jeden większy spłacheć - resztkę karmazynowej tuniki z włókna sztucznego, zapewne wartej majątek - i zgarnął na nią pozostałe ścinki, zawiązując wszystko w poręczny tobołek. W mniejszej ze stert leżał między innymi pistolet plazmowy Hossana. Niestety bezużyteczny, bo w swoim rzeźnickim zapale von Klosky odciął mu lufę. - Tom, mógłbyś mi pomóc? - usłyszał zasapany głos Gerharda. Thomas wstał z klęczek i podszedł do von Klosky’ego, który nieco bezradnym wzrokiem spoglądał na blisko dwustukilowe zwłoki. - Rany macierzy, jak można było zrobić z siebie takiego wieprza! - parsknął Thomas z pogardą. - Przecież nawet we dwójkę nie damy go rady stąd ruszyć! A może po prostu zepchnąć to ścierwo do Rzeki? - Spokojnie, na wszystko znajdzie się sposób – uspokajającym tonem powiedział Gerhard. - Na razie przewróćmy go na plecy. Zaparli się i zaczęli pchać, a nogi rozjeżdżały im się na wilgotnych mchach. Dopiero po kilku próbach unieśli zwaliste cielsko, które z ohydnym plaśnięciem przewaliło się na drugi bok. - Ha! Coś podobnego! - krzyknął Gerhard, pochylając się nad szerokim, ozdobnym pasem, który otaczał drugiego z Kraushaarów jak obręcz beczkę, i stukając w niewielki, gruby dysk z pokrętłami. - Niwelator masy! Ciekawe tylko, skąd drań go wziął, bo takiej błyskotki jeszcze w Cheshire nie widziałem. Hm... - Czekaj no - mruknął Thomas, przyglądając się niepozornemu urządzeniu. - Przy Hossanie znalazłem takie samo. - Naprawdę? No, to chyba mamy problem z głowy! Mógłbyś go przynieść? Kiedy Farquahart wrócił do von Klosky’ego, ten już manipulował przy dysku Rowlanda. Nic się jednak nie działo. - Cholera, albo ten dureń nie wiedział, że każde urządzenie wymaga dostarczenia mu energii, albo nosił to po prostu na pokaz - mruknął Gerhard zawiedziony. - Czekaj no... Po chwili miniaturowe usypisko, tak pieczołowicie ułożone przez Farquaharta, było kompletnie rozgrzebane, a Gerhard trzymał w ręku szary prostopadłościan, nie większy od kciuka. - Może z tym pójdzie... - wymamrotał, wracając do Rowlanda. - A co to takiego? - spytał zaciekawiony Thomas. - Wygląda na zasilacz - odparł Gerhard i znowu pochylił się nad małym dyskiem. - Zobaczmy teraz... Rozległ się cichy szczęk, i na oczach osłupiałego Thomasa dwa kwintale Rowlanda Kraushaara uniosły się powoli w powietrze. - Niech mnie rozziew! Gerhard, co to jest? - Mówiłem ci już, niwelator masy - odparł von Klosky, znowu dotykając małego urządzenia. Trup od razu przestał się wznosić i z bezwładnie dyndającymi kończynami zatrzymał się nieruchomo jakiś metr nad żywogruntem. - I to jakiej masy! Ależ niesamowita rzecz! - wykrzyknął Thomas i z niedowierzaniem trącił zwłoki, które zakołysały się, jakby były podwieszone na niewidzialnych linach. Von Klosky uśmiechnął się z satysfakcją. - Doskonale. Chyba nawet wystarczy ten jeden. Dalej wszystko poszło w miarę gładko. Z jednej ze swych przepastnych kieszeni Gerhard wydobył cienką, półprzeźroczystą linkę i zawiązał ją na szyi Rowlanda jak postronek. Potem wrócił do pozostałości po osobistym dobytku Hossana, wybrał z nich jeszcze parę drobiazgów, resztą zaś obciążył zawiniątko ze szmatami i zamachnąwszy się szeroko, wrzucił wszystko do Rzeki. - Masz - podał Thomasowi koniec linki. - Ty ciągnij, a ja będę pilnował z tyłu. - Dokąd? - W górę, do tych bambusów. Rozpoczęli ostrożną wędrówkę po skłonie zbocza, Farquahart ciągnął, Gerhard zaś popychał i sterował zarzucającymi na boki zwłokami Rowlanda. Pięć minut później stanęli na skraju gęstwiny, lekko zakłopotani. Bambusowe łodygi rosły o wiele za blisko siebie, żeby mogli pomiędzy nimi przeciągnąć swój makabryczny ładunek. - Nie lepiej było go zawlec do kopalni jak tamtego? – Thomas westchnął. - Nie. - Gerhard zaprzeczył ruchem głowy. - W tej dżungli zniknie szybciej. Tylko znajdźmy jakiś prześwit. Ruszyli dalej skrajem zagajnika, raz po raz chwytając się wielkich łodyg w obawie przed zjechaniem po śliskiej pochyłości. W pewnej chwili Thomas przystanął, kątem oka dostrzegł bowiem jakiś ruch od strony Rzeki. - Zaczekaj, Gerhard... Wzdłuż przeciwległego brzegu płynęły dwa małe promy rybackie, holujące większą tratwę. Cały skład płynął powoli, powstrzymywany kotwami dryfowymi w postaci wielkich, gęsto plecionych koszy. Po jednym kołowym na prom, plus dwóch na tratwie, którzy bez pośpiechu pracowali przy swoich linkach i sieciach. No proszę, nawet tabu można wykorzystać dla własnych celów, pomyślał Thomas z przekąsem. Wystarczy tylko mieć trochę więcej odwagi niż reszta konkurencji. - Ee, to tylko rybacy. - Odetchnął z ulgą. Wkrótce znaleźli miejsce, gdzie młodsze bambusy przegrały z żywogruntem. Wypchnięte, w zasadzie wykorzenione z podłoża, leżały powalone na przestrzeni kilkunastu metrów. Przez ten wyłom wciągnęli Rowlanda w głąb zagajnika. - Pomóż mi go rozebrać - poprosił Gerhard, przywiązując Rowlandową „smycz" do jednej z łodyg. Nieco dziwaczna to była prośba, Farquahart nie zamierzał jej jednak komentować i bez słowa zabrał się do rozdziewania wiszącego pomiędzy nimi Kraushaara. Pod kilkoma warstwami ubrań, wszystkich bez wyjątku wykonanych z kosztownych, egzotycznych tkanin, wielkie ciało oplatały jakieś przewody z przeróżnymi świecidełkami, których przeznaczenie było dla Thomasa kompletną zagadką i które Gerhard pozdejmował co do jednego, pozostawiając na nagim truchle tylko pas z niwelatorem. Raz jeszcze pomanipulował przy niewielkim urządzeniu i zwłoki Rowlanda spadły na wilgotną ściółkę, obryzgując ich błotem i zgniłymi liśćmi. - No dobra, jeśli to wszystko, to znikajmy stąd - ponaglił Thomas, któremu zmierzło już towarzystwo martwego arystokraty. - Jeszcze moment... Zebrawszy wszystkie błyskotki Rowlanda, Gerhard zawinął je w jego łachy, sobie pozostawiając jedynie ów niwelator. Po czym wyciągnął maczetę i kilkoma wprawnymi ruchami poćwiartował zwłoki. Tym razem najprawdziwsza krew spłynęła na ściółkę, a w powietrzu rozszedł się odór surowizny. - Człowieku, tyś się minął z powołaniem - powiedział Farquahart, zatykając nos. - Powinieneś był zostać rzeźnikiem, tak ci to dobrze idzie. - Byłem - odparł na to Gerhard bez zmrużenia oka. - Co prawda ponad trzydzieści lat temu, i krótko, ale jednak. Ale tak to już jest na Dole, im więcej rzeczy, na których się znasz, tym większe są twoje szansę na przeżycie. Mówił, jednocześnie rozpylając coś z małej buteleczki nad rozpłatanymi zwłokami Rowlanda. Wreszcie skończył, schował pojemnik do kieszeni i podniósł z ziemi zawiniątko z ubrań. - Wszystko, idziemy - powiedział. - Balsamowałeś go czy co? - Farquahart się zaśmiał, kiedy trup zniknął im już z oczu. - Nie. To było zaproszenie na kolację - odparł Gerhard, również szczerząc zęby w uśmiechu. - Ściśle mówiąc, wabik. Za chwilę zleci się do niego każdy padlinożerca w promieniu stu metrów. - Padlinożercy, powiadasz? - mruknął Thomas. - Nie powiem, wcale odpowiedni pogrzeb dla tego ścierwoluba. W porządku, dokąd teraz? - Z powrotem do miasta. ROZDZIAŁ 3 Wracali do Keshe okrężną drogą. Przełączywszy skórki w tryb maskowania podstawowego, które wystarczyło, by przejść niepostrzeżenie obok każdego normalnego człowieka, a sobie nawzajem nie zniknąć z oczu, wydostali się z bambusowego zagajnika i ruszyli prostopadle do Rzeki. Im wyżej wchodzili, tym nachylenie stoku stawało się łagodniejsze i tym bardziej pomarszczony stawał się teren, skryty tutaj pod gęstym kożuchem karłowatych krzewów tamaryszku. Gdzieś około trzeciego kilometra pofałdowanie terenu było już tak znaczne, że zaczęło przywodzić na myśl mózg o iście kolosalnych proporcjach. Wciąż podążali w tym samym kierunku, prosto jak strzelił na zachód, dokładnie w poprzek konaru. Thomas zaczął podejrzewać, że Gerhard chce dojść do Rynny, biegnącej u samej podstawy żywoskłonu. Oznaczałoby to przebycie jeszcze ponad trzydziestu kilometrów, nie mówiąc o konieczności pokonania przeszkody, która właśnie stanęła im na drodze - Lasu. Drzewo wcale nie było łatwym miejscem egzystencji dla roślin, które długo i z uporem walczyły z nim o prawo do pozostania. Głównym oponentem był żywogrunt: filcowata, wszędobylska powłoka otulająca macierz, żywa i aktywna. Wobec obcych ciał, które chciały się w nią wedrzeć i pozostać na dłużej - czy był to wbity kij, czy też wrastający korzeń - zachowywała się jak zbuntowana podstawka do ikebany, wypychając intruza na zewnątrz. Regulamin nazywał to „stymulowaną biofobowością". Adaptacja do takich warunków nie była łatwa i wielu gatunkom nigdy się to nie udało. Lecz obok przegranych byli również zwycięzcy i to z nich właśnie powstał Las: na wpół symbiotyczna mieszanina różnych gatunków, która od jakiegoś czasu powoli, ale nieubłaganie zarastała segment. Korzenie wszystkich wchodzących w skład tego superorganizmu drzew - zmodyfikowanych cyprysów, figopalm, pseudonamorzynów, akacji, olch, miniaturowych dębów, i jeszcze wielu innych gatunków, których nazwy dawno powylatywały Thomasowi z głowy - były liczne, cienkie, długie i posplatane z korzeniami sąsiadów. Razem tworzyły gęstą i grubą na ponad metr sieć, bardziej przypominającą coś w rodzaju jednolitej platformy, wytrzymałej i elastycznej. Jej spód zaopatrzony był w miliony mikroskopijnych przylg, które, zamiast wrastać w żywogrunt, trzymały się go niczym jaszczurka sufitu, skutecznie chroniąc gęsty masyw przed ześlizgnięciem się z pochyłości. Wnętrze Lasu było niewiele mniej zwarte. Teoretycznie dało się przez nie przebić, ale nie za pomocą tego, czym dysponowali w tej chwili, to znaczy jednej, ultradźwiękowej maczety Gerharda. Na szczęście von Klosky skręcił tuż przed ścianą pni i podążał teraz na południe wzdłuż granicy drzewostanu. Żywogrunt był tu mniej gąbczasty i nasiąkliwy niż w okolicy Rzeki, toteż w wielu zagłębieniach stała zielonkawa woda, a parowami płynęły liczne strumyczki. Wkrótce obydwaj byli przemoczeni wyżej kolan i uwalani szlamem z przekraczanych bajorek. No i po co nam jeszcze jakiś dodatkowy kamuflaż? - pomyślał Thomas, spoglądając na idącego przed nim Gerharda, wcześniej tylko obszarpanego, a teraz na dodatek po pas uświnionego błotem. Kto w takich obdartusach rozpozna strażników Prawa? Von Klosky zatrzymał się na chwilę, i przeciągnąwszy się kilka razy dla rozluźnienia mięśni, spojrzał ku Rzece. - Czemu stajemy? Odpoczynek? - spytał Thomas. - Poniekąd. Muszę się zastanowić, którędy najlepiej zejść do miasta. Ha, popatrz na to... Thomas odwrócił się i podziwiał roztaczającą się przed jego oczami panoramę. Choć nigdy jakoś specjalnie nie kochał Keshe, musiał uczciwie przyznać, że wyglądało ono stąd wręcz nierealistycznie pięknie. Jak jakaś dziwaczna, jeszcze niedokończona albo już na wpół zmurszała łódź. Widać było częściowo odsłonięte, nierównej długości wręgi głównych ulic, i jej dno, wyznaczone przez obydwa centralne Bulwary. Wszystko pokryte grubą, chropowatą naroślą zabudowań, ze srebrnym kilem Rzeki przecinającym ją prawie idealnie na pół. - Całkiem malownicze - powiedział von Klosky cicho. – Nawet nie przypuszczałem... - Tak - rzekł Thomas z przekąsem. - Przynajmniej brudu na ulicach stąd nie widać. - Co racja, to racja - przytaknął Gerhard, uśmiechając się pod nosem. - Ale nie mów, obrazek jest naprawdę niczego sobie. Napatrz się, może to już ostatni raz. - Napatrzyłem się przez trzydzieści lat - mruknął Farquahart sarkastycznie. - Każdego dnia to samo, od rana do wieczora: Keshe na śniadanie, Keshe na obiad, Keshe na kolację. I nie czuję żadnej nostalgii na myśl, że je opuszczam. - Mogę to zrozumieć. - Gerhard westchnął. - Ale idę o zakład, że prędzej czy później zatęsknisz. - Chyba żartujesz. - Thomas się skrzywił. - Nawet piekło musi być lepsze od tej nudą wypchanej dziury. - Piekło, mój drogi, ma niewiele zalet - odparł na to von Klosky, momentalnie poważniejąc. Po czym zawróciwszy na pięcie, energicznym krokiem ruszył dalej. Skonfundowany, Thomas wzruszył ramionami, jakby chciał rzec: „A co ja znowu takiego powiedziałem?", i podążył za Gerhardem. Po następnych piętnastu minutach marszu minęli najdalej na północny zachód wysunięte schronisko drzewiarzy, bojowników z pierwszej linii frontu w nieustającej wojnie z Lasem, z roku na rok coraz agresywniej napierającego na domenę ludzi. Prócz nich zamieszkiwali tu od czasu do czasu także nieliczni z żyjących jeszcze w Keshe formierze żywogruntu. Kiedyś byli jednym z najaktywniejszych cechów, lecz teraz została ich zaledwie garstka, rozchwytywana i fizycznie niezdolna wykonać nawet trzeciej części wszystkich zleceń, z jakimi dzień w dzień przychodzili do nich interesanci. Najczęściej byli nimi farmerzy, proszący o zreperowanie niecek hodowlanych, nieustannie wymagających rekonstrukcji. Tuż za schroniskiem von Klosky odbił w lewo i wkrótce dotarli do pierwszych pól hydroponicznych. Dla Thomasa, urodzonego mieszczucha, kolorowa szachownica płytkich basenów z setkami ludzi, uwijających się na przerzuconych ponad uprawami wąskich kładkach, była dość egzotycznym widokiem. Toteż parę razy Gerhard musiał ponaglić go lekkim szturchnięciem w bok, żeby oderwał wzrok od błyszczących od potu, obnażonych piersi wieśniaczek. Thomas miał nawet szczęście dostrzec jednego z formierzy, cierpliwie stymulującego macierz za pomocą czegoś, co do złudzenia przypominało zwykły grzebień, tyle że nadnaturalnych rozmiarów. Tej sztuki nie znał już poza formierzami nikt, i to, w połączeniu z ich charakterystycznym wyglądem oraz zazwyczaj podeszłym wiekiem, czyniło z nich swego rodzaju szamanów albo mistrzów tajemnego stowarzyszenia, a z ich działań - dziwne i niepojęte misterium. Szeroka grobla, którą podążali teraz w kierunku miasta, była zatłoczona. Skórki pracowały jednak bez zarzutu i chociaż mijali po drodze jednego człowieka po drugim, tu zajętego pracą, tam znów odpoczywającego na ławce, ani jedna twarz nie zwróciła się w ich stronę. Dla tych niestrudzonych, skupionych na swojej robocie plantatorów byli mniej materialni niż podmuchy wiatru osuszającego ich spocone czoła. Niebawem grobla przemieniła się w niezbyt szeroką uliczkę, „wybrukowaną" matą z elastycznie połączonych ze sobą drewnianych kostek, a ta, podążając za rosnącą stromizną Ryftu, przeszła w drewniane schody, płytkie i szerokie aż do rogatek Górnego Esendu, później jednak coraz ostrzej zbiegające w głąb miasta. Niebawem zagłębiali się w kręte, poplątane zaułki kasbah Fair-Nor, dzielnicy, do której porządniejsi obywatele Keshe nie zaglądali bez naprawdę ważnego powodu. Schodzili wciąż w dół, po stopniach wytartych do połysku przez dziesiątki tysięcy przechodniów. Nawet w sennym Keshe mody zmieniały się od czasu do czasu, ale obuwie z przeciwpoślizgowymi podeszwami wykonanymi ze skóry leśnych gekonów nigdy nie traciło tu na popularności. Pomimo kamuflażu i niezbyt licznych o tej porze ludzi postępowali z wyczuciem, lawirując pomiędzy przechodniami jak jakieś barowe tancerki. Jeszcze któryś wyrżnie w nieustępliwe nagle powietrze, pomyśli, że to jakiś zły duch stanął mu na drodze, i narobi rwetesu na całą okolicę. Im dalej szli, tym dotkliwiej Thomas uświadamiał sobie, że od rana nie miał nic w ustach. Co krok mijali walające się pod ścianami domów sterty śmieci, przeważnie odpadków z kuchni i resztek jedzenia, w których grzebały do spółki szczury i karłowate szopy pracze. Z otwartych okienek nad ich głowami dobiegały nie tylko odgłosy ludzkiej oraz zwierzęcej krzątaniny, lecz także setki zapachów, wszystkie bez wyjątku nie do zniesienia przyjemne. Niemal na każdym rogu drzwi małych, tanich jadłodajni stały otworem, zapraszając gości. - Gerhard? - nadał Thomas poprzez swój komplant. - Tak? - Jest jakiś konkretny powód, dla którego zwiedzamy tę podejrzaną dzielnicę? - Musimy odwiedzić jednego z naszych przyjaciół. Przyjaciel? Thomasowi nie przychodził do głowy żaden, który z własnej, nieprzymuszonej woli chciałby żyć w Fair-Nor. Mieszkało tu natomiast wielu emerytowanych szklarzy, takich, na przykład, jak stary Paluch czy Harrison Psi Ząb. Tylko po co byłby im teraz jakiś szklarz? - Aha... - mruknął i dorzucił niby to mimochodem, zaglądając do kolejnego z barów: - Słyszałem, że w tej części miasta można znaleźć jedne z najlepszych zrazików z gołębi leśnych. O, tu mają nawet wystawiony jadłospis... - W tej części miasta można co najwyżej dostać niestrawności - odparł Gerhard z niesmakiem. - Myślisz, że ja nie jestem głodny? Jestem, ale chcę jak najszybciej załatwić, co mam do załatwienia. O żołądek mogę się martwić później. Thomas westchnął, z żalem przerywając studiowanie menu, i pogonił za von Kloskym, który zdążył skręcić za kolejny róg. Wolał nie stracić go z oczu. Kasbah Fair-Nor stanowiła jeden wielki labirynt wąskich, mrocznych pasaży, i zabłądzić było w niej łatwiej niż w Lesie. Owszem, bywał tu wcześniej przy paru okazjach, zawsze jednak w czyimś towarzystwie. Sam nigdzie nie trafiłby w tej gmatwaninie schodków, alejek oraz miniaturowych podwórek. I kiedy zatrzymali się w końcu przed cedrowymi drzwiami z wyblakłą od starości mozaiką margerette, Thomas rozpoznał je od razu jako wejście do domu niejakiego Vlada Karawaniarza. Gdyby jednak kazano mu wrócić następnego dnia w to samo miejsce, już nie wiedziałby jak. - Karawaniarz? - zdziwił się. - A do czego ci teraz potrzebny ten zgryźliwy dziad? - Jest mi winien przysługę - odrzekł Gerhard. Karawaniarz i przysługa! - Thomas prychnął w duchu pogardliwie. To się dopiero nazywa sprzeczność pojęć! Ciekawe, czy ten chciwy staruch bodaj raz w swym życiu przejął się kimś oprócz siebie? Do tego był szklarzem starej daty, dla którego Nowy Ład von Klosky’ego był jak nigdy niegojący się wrzód na tyłku. Choć wciąż cieszył się zasłużoną renomą najlepszego z żyjących przewodników po zaprzegrodziu, teraz właściwie nikt nie korzystał z jego umiejętności. Cenił się wyjątkowo, a młode szklarskie wilki zaczęły kalkulować koszty pod kątem szerszej, lecz i bardziej liczącej się z groszem klienteli. Sam z siebie prawie przestał chodzić, bo źródło, z którego korzystał, obfitowało w towary luksusowe, na które popyt w ostatnich czasach wyraźnie zmalał. Jego synowie nie pomagali mu już w procederze, zapewne zajęci swoimi rodzinami oraz dopasowywaniem się do zawrotnego, w porównaniu z dawnymi czasami, tempa zmian w mieście. Podsumowując, von Klosky nie mógł być w tym domu mile widzianym gościem. Ten stary dewot prędzej przywita ich stekiem przekleństw, niż w czymkolwiek pomoże. Na razie jednak Thomas zachował te przemyślenia dla siebie. - Wchodzimy „na ducha"? - spytał, używając ich prywatnego określenia na pełny kamuflaż. - Bez przesady, Tom. To nie obława. - Pytam, bo żaden z nas nie wygląda w tej chwili zbyt reprezentacyjnie - zauważył Thomas krytycznie. - Nie szkodzi. Nie jesteśmy tu z kurtuazyjną wizytą. - Mimo to nie chciałbym zostać potraktowany przez tych Kudlischków jak pierwszy lepszy żebrak z ulicy. - Pożałowaliby tego. Zejdź lepiej stamtąd, ktoś idzie. Usłyszeli czyjeś niespieszne, delikatne kroki. Z dołu nadchodziła młoda kobieta, zresztą całkiem ładna. Smukła, wyprężona, o ruchach płynnych jak falująca trawa, okryta wyzywająco opiętym sarongiem z pajęczego jedwabiu. Przy każdym kroku pod zieloną materią podskakiwały jej pełne piersi, w wyobraźni Thomasa obnażone, strome, z ostrymi sutkami barwy czekolady. No i ten tyłeczek, dziewczęco drobny i z pewnością rozkosznie twardy... Jego męskość nie potrafiła pozostać na to obojętna, niedwuznacznie dając o sobie znać. Na szczęście, kiedy kobieta była już od niego nie dalej niż na wyciągnięcie ręki, przystanęła, i święcie przekonana, iż jest w zaułku kompletnie sama, wsadziła sobie dłoń pod ubranie. Przy wtórze postękiwań oraz całkiem dosadnych przekleństw, zajęła się poprawianiem uwierającej ją bielizny. Skończywszy, splunęła na ręce, przygładziła sobie włosy, po czym ruszyła dalej, znikając szybko za najbliższym rogiem. Ten krótki spektakl wystarczył, żeby wszystkie erotyczne fantazje Thomasa momentalnie się rozwiały. Gerhard odczekał, póki kroki znikającej za rogiem kobiety nie ucichły całkowicie, i dopiero wtedy dezaktywował kamuflaż, stając na wprost drzwi. Ująwszy w dłoń solidnie wyglądającą kołatkę z piecowego drewna, załomotał nią z taką mocą, że z ozdobnego epiklangu wieńczącego portal posypały się na nich kornikowe trociny. Długą chwilę nie było odzewu i von Klosky zamierzał już ponownie użyć drewnianego kolucha, kiedy nagle masywne drzwi otwarły się. W progu stanął młody, postawny mężczyzna, w którym Farquahart rozpoznał Arthusa, najstarszego z synów Karawaniarza. - A wy co za jedni, zaszczańcy? - warknął Arthus z nieukrywaną wrogością. - Tu datków nie dają, spieprz... I urwał skonsternowany, kiedy dotarło do niego, kto przed nim stoi. - Ee... Pan arcy-kk-onstabl! Ja... tego... Najmocniej... - Ojciec w domu? - uciął Gerhard bez żadnych preambuł, postępując krok do przodu. Arthus kiwnął twierdząco głową. - No to prowadź. Pierworodny Mada cofnął się do sieni, czyniąc przejście dla obydwu strażników. Gerhard wkroczył do środka pierwszy, Thomas tuż za nim. - Hej! - szepnął życzliwie do Arthusa, przeciskając się obok niego w wąskim przedsionku. - Podnieś swoją szczękę z podłogi, bo ci ją jeszcze kto przydepnie. Tamten tylko łypnął niezbyt przyjaźnie na Farquaharta i ruszył przodem. Od sieni kilka płytkich stopni prowadziło na krótki korytarz-podest, za którym widać było westybul, oświetlony dwoma archaicznymi żarnikami. Usłyszeli naraz jakiś rumor, tupot, głośne dziecięce śmiechy, i po chwili jak dwa wielkie nietoperze wypadły i ostentacyjnie zapraszającym gestem wskazał gościom taborety, dopiero co zwolnione przez małe strzygi Arthusa. - Pan arcykonstabl we własnej osobie, no, to dopiero niespodzianka - zaburczał, zdobywając się na pozory uprzejmego tonu. Kąśliwości nie mógł sobie jednak darować. - Ale jaki szyk, che, che! To wasze nowe mundurki? A może dla niepoznaki chodzicie teraz na patrole przebrani za łachmaniarzy, co? Najmłodszy z chłopców nie wytrzymał i parsknął zduszonym śmiechem, lecz pod piorunującym wzrokiem ojca zamilkł natychmiast. Chuda kobieta wzniosła z desperacją oczy do powały, młodsza zaś pośpiesznie wyszła z jadalni. - Vlad - powiedział Gerhard rzeczowym tonem, ignorując zarówno drwinę Karawaniarza, jak i niestosowne zachowanie jego dzieciaka. - Moglibyśmy zamienić słowo? Tylko my trzej, jeśli można - dodał, wskazując ruchem głowy Farquaharta. Karawaniarz przez chwilę spoglądał niezdecydowany na Gerharda, najwyraźniej zastanawiając się nad odpowiedzią. Wreszcie, niechętnie, bo niechętnie, ale kiwnął przytakująco głową. - Pewnie, panie arcykonstablu. Tędy... - Ale obiad...! - wyjęczała z wyrzutem jego patykowata małżonka. - Dużo nam to nie zajmie, kobieto - uciszył ją Vlad i zwracając się do Gerharda, dodał: - Nieprawdaż, panie arcykonstablu? - Też mam taką nadzieję - odparł von Klosky. Niepocieszony Thomas raz jeszcze rzucił tęsknym okiem na świeżutkie glonojady w ryżu, przyrumienione filety z rudawki, krążki jasnego chleba, mus z bananasa... Był tak zgłodniały, że całkiem poważnie zastanawiał się nad przeprowadzeniem szybkiej akcji i podwędzeniem czegoś ze stołu, bodaj jednego ziemniaka. Ech... We trójkę wyszli z jadalni i przez wąski, ciemny jak magistracki loch korytarzyk przeszli do niewielkiego pokoiku, chyba jeszcze bardziej zagraconego niż westybul. Kiedy już wszyscy troje wcisnęli się do środka, Karawaniarz zamknął drzwi, pstryknął jakiś przełącznik na skrzyni stojącej w kącie, po czym, skrzyżowawszy ręce na piersiach, spojrzał na Gerharda z nieukrywaną satysfakcją. - Zawsze wiedziałem, że kłopoty są ci pisane, Klosky. - Vlad wydął wargi. - A teraz przybiegasz do mnie, co? Doprawdy, ten świat jest dziwniejszy, niż można by się spodziewać. Pogardliwy ton głosu Karawaniarza zdecydowanie nie przypadł von Klosky’emu do gustu. Do tej pory opanowany i rozluźniony, teraz zacisnął pięści i wycedził przez zęby: - Chyba zbyt długo się nie widzieliśmy, Vlad, bo zdążyłeś nieprzyzwoicie zbezczelnieć. - Nie truj mi tu much, łapsie, tylko gadaj, co masz do gadania, bo mi obiad stygnie. Czego chcesz? I lepiej, żeby to był zupełny drobiazg, bo na więcej nie masz co liczyć. - Mnie też szkoda czasu na strzępienie języka, więc powiem krótko: zrobisz dla mnie dwie rzeczy. I bynajmniej nie traktuj tego jak uprzejmej prośby. - Aż dwie? - Vlad uniósł brwi w udanym zdziwieniu. - I kto tu mówi o bezczelności, Klosky? Ty nawet na jedną nie zasługujesz, przybłędo. - Sapnął ze złością. Twarz von Klosky’ego momentalnie stężała. - Posłuchaj no, widziałem dzisiaj twojego syna Arthusa i jego brata Iana. I wiesz, co ci powiem? Zauważyłem, że obydwaj nadal mają swoje głowy na karkach i brzuchy nierozprute rytualnymi nożami. Za samo tylko wyciągnięcie twoich durnych bachorów z tamtej kościelnej łapanki powinieneś biegać dookoła mnie na czworakach, kiedy tylko zagwiżdżą! - Wredny jesteś, Klosky, tyle ci powiem. Wredny i niewdzięczny - odwarknął Vlad, lecz na widok twarzy arcykonstabla momentalnie nabiegającej czerwienią cofnął się, a jego głos z miejsca stracił na sile. - No, czego? Mało już razy odpłaciłem się za tamto? Raz jeden przez czysty fart mi pomogłeś, i dzięki za to, szczerze. Tylko że to było dawno temu, a ty dalej wisisz mi u szyi jak pijawka. Będziesz nawiedzał mnie jak duch mojej babki, do końca życia? Przez dwa lata spłacałem dług, i po mojemu wystarczy. Stary jestem, spokoju mi potrzeba i dobrego żarcia.. Daj ty mi święty spokój! Gerhard chwycił Vlada za jego lnianą tunikę i przyciągnął do siebie tak gwałtownie, że obydwaj o mało co nie zderzyli się czołami. Thomas nie poznawał von Klosky’ego. Spojrzawszy Karawaniarzowi w oczy z taką mocą, jakby chciał go spopielić wzrokiem, Gerhard wysyczał: - Ty chciwa, zdradliwa gnido, ty dziadu zafajdany! Ty tego długu nie spłacisz, nawet gdybyś żył trzy razy dłużej! Nie wobec Sigo, którego zostawiłeś w przetoce dla ratowania towaru, nie wobec Ala Ochlaptusa, którego sprzedałeś bandzie Mezzaninich za ochronę siebie i swoich interesów! Nie wobec Alicji, padalcu! (jakiej znowu Alicji? - zachodził w głowę Thomas). Nigdy tego długu nie spłacisz, rozumiesz to, ty przerośnięta wszo? A teraz siadaj i słuchaj, bo nie mam czasu na twoje humory! To mówiąc, Gerhard odwrócił głowę w stronę Thomasa i dyskretnie puścił do niego oko. Farquahart zgłupiał. Co to za komedia? Karawaniarz, odepchnięty przez Gerharda, klapnął ciężko siedzeniem na leżącą tuż za nim stertę starych ubrań, spoglądając na Gerharda z dołu jak kundel, który ukradł mięso z jatki, ale daleko z nim nie uciekł. On też chyba nigdy nie widział arcykonstabla w stanie takiego wzburzenia. - W porządku, czego sobie życzysz? - spytał niemal błagalnie, głośno pociągając nosem. - Po pierwsze, poślesz jednego ze swoich młodszych złodziejaszków na mały spacer po mieście. Niech sprawdzi, tylko dyskretnie, mój dom i okolicę. Niech się rozejrzy, czy nie dzieje się tam coś podejrzanego i czy jacyś obcy się nie pałętają. A jeśli chciałby przy okazji wykręcić mi jakiś chytry numer, to od razu uprzedzam, że szczeniak może gorzko tego pożałować. Mam powtórzyć? - Zakończył przemowę jeszcze jednym szarpnięciem Vlada za łachy, a Thomasowi ponownie rzucił ukradkiem porozumiewawcze spojrzenie. Farquahart uniósł brwi. - Nie - wymamrotał zasmarkany Vlad. - To dobrze. Po drugie, zrobisz tak: pozbierasz się do kupy, ubierzesz odpowiednio, weźmiesz sprzęt, pożegnasz czule z rodziną - na jak długo, jeszcze nie wiem - i pomaszerujesz z nami. Na te słowa cień paniki zasnuł oblicze Karawaniarza. - Co? Oooo, nie, nic z tego, nie ma mowy! Zresztą moi chłopcy nie pozwolą! Thomas nawet nie zaprzątał sobie głowy ostrzeżeniem, tylko od razu trzepnął starego cwaniaka w łeb, aż tamten zatoczył się na ścianę z grubych cedrowych desek. Może rzeczywiście troszeczkę za mocno, ale Farquahart czuł instynktownie, że nakazem chwili jest odrobina przesady. Na ewentualne przeprosiny zawsze znajdzie się czas. - To nie była propozycja wymagająca twojej aprobaty – dodał stanowczo, choć w gruncie rzeczy nie miał pojęcia, przed czym Karawaniarz aż tak się wzbrania. - Możesz walić mnie w pysk do woli, synu, a ja i tak nie pójdę! - zaparł się stary. Ktoś załomotał nagle do drzwi pokoiku. Ręka Thomasa bezzwłocznie wylądowała na ustach Vlada, skutecznie je kneblując. - Tata, cały obiad zimny! Matka już tu furii dostaje! - Zjeżdżaj i nie przeszkadzaj, zaraz wychodzę! – odkrzyknął Gerhard, bezbłędnie imitując głos Karawaniarza. Z drugiej strony drzwi Arthus zaklął szpetnie. - No, to jak będzie? - Gerhard powrócił do tematu, kiedy odgłos kroków w korytarzyku ucichł. Ale Vlad, wciąż z pyskiem przytrzaśniętym przez dłoń Thomasa, pokiwał przecząco głową. Zdumiewające... Wówczas von Klosky wyjął z kieszeni iniektor, podłączył doń mały, srebrny bąbelek, zdecydowanym ruchem rozdarł oniemiałemu staruchowi koszulę, i szybko zrobił zastrzyk w jego włochatą pierś. Potem dał Thomasowi znak, żeby zabrał rękę z ust Karawaniarza. - Może teraz pogadamy? - spytał, chowając iniektor. W jednej chwili oczy Karawaniarza zrobiły się wielkie z przerażenia. - Na rany macierzy, popieprzyło cię już kompletnie, Klosky! - zaskowyczał. - Zgadza się - przytaknął Gerhard nonszalancko. - Więc jak? Pójdziesz czy nie? Na czole Vlada zalśniły kropelki potu i lewa powieka zaczęła mu drgać w nerwowym tiku. - Och, Matko nasza...! Dobra już, pójdę. A żeby was wszystkie zarazy świata! Podźwignęli starego ze szmat, a właściwie z podłogi, bo ze sterty łachmanów zdążył już całkiem zjechać. Gerhard zerknął ponad jego ramieniem, niespodziewanie zainteresowany zniszczoną garderobą. Zaczął w niej grzebać i wybrał w końcu kilka sztuk. - Pożyczymy to sobie. Nie masz chyba nic przeciwko temu, co? - spytał, potrząsając jedną z brudnych kapot przed nosem Karawaniarza. - A bierzcie w cholerę! - parsknął Vlad przez nos. - Może się Opiekunka zlituje, i wszy was zeżrą! - Nie liczyłbym na to - odparł Gerhard i podał Thomasowi dwa łachmany: - To powinno na ciebie pasować, zobacz... Farquahart z obrzydzeniem odebrał od niego szeroką, zjedzoną przez mole tunikę z kapturem i płócienne spodnie wytarte do dziur na kolanach oraz na tyłku, jedno i drugie całe w plamach i zalatujące bliżej nieokreślonym smrodem. - Deus, po diabła nam to ohydztwo? - rzekł, krzywiąc się z niesmakiem. - Wolisz zwracać na siebie uwagę swoim zdefasonowanym mundurem? - spytał Gerhard. - A tym to niby nie będę? - Thomas potrząsnął zatęchłymi szmatami. - Może trochę, ale ludzie raczej będą się od ciebie odwracać, niż gapić. I na pewno nikt nie rozpozna w takim obszarpańcu funkcjonariusza Prawa Thomasa Farquaharta. Thomas westchnął i rzucił szmaty na ziemię. - Ale chyba nie muszę tego wkładać już teraz, co? – spytał z nadzieją w głosie. - Oczywiście, że nie. Dopiero przed wyjściem. Podczas całej tej rozmowy Vlad wydawał się nie zwracać na nich uwagi, wciąż dochodząc do siebie po tym, co zrobił mu von Klosky. Gerhard szturchnął go w bok. - Weź się w garść, staruszku. Masz jeszcze całe dwanaście godzin. Jeśli wszyscy dobrze to rozegramy, wrócisz do domu jutro na kolację. Pamiętaj o dwóch szczegółach. Pierwszy to ten, że hasło do dezaktywacji cyst z pasożytem podzieliłem pomiędzy siebie i mojego partnera. Ja znam jedną połowę, on drugą. Coś się przytrafi jemu - po tobie. Coś się stanie mnie - to samo. Po drugie, jeśli w ciągu następnych dwunastu godzin oddalisz się od nas na więcej niż sto metrów, cysty otworzą się automatycznie. Rozumiesz, co mówię? Vlad kiwnął głową, że rozumie. Znowu łomot do drzwi. - Tata! - No, idę już! - odkrzyknął tym razem Vlad głosem chropowatym ze zdenerwowania. Opuścili mały gabinet gęsiego, najpierw Gerhard, w środku Vlad, na końcu Thomas. Kiedy weszli do pomieszczenia jadalnego, byli w nim tylko Arthus, jego pulchna żona, która właśnie zaczynała zbierać wystygły obiad ze stołu, i jeden z młodszych synów Karawaniarza, ten, któremu wcześniej było tak wesoło. We wzroku Arthusa niewiele pozostało z sympatii, z jaką witał ich w sieni. Mały z kolei patrzył na nich z cynicznym zainteresowaniem, przeżuwając umaczany w sosie rybnym kawałek chleba. Tylko pani Arthusowa starała się zachowywać jakieś pozory gościnności. - Wiem, że wszystko już wystygło, ale panowie wyglądają mi na takich zgłodniałych, a ten glonojad na zimno to nawet jeszcze lepszy. Może byście...? Vlad musiał na kimś odreagować strach i upokorzenie, jakiego doznał od arcykonstabla, a biedna kobieta najwidoczniej była w tej rodzinie etatową dziewczynką do bicia. Nie zdążyła nawet dokończyć zdania, kiedy ten wydarł się na nią jak na najgorszą ulicznicę, opluwając ją przy tym i szarpiąc za włosy. Kobieta natychmiast zrobiła się dwa razy mniejsza, rozpłakała się, i chwyciwszy pierwszą z brzegu miskę z jedzeniem, pędem wybiegła z jadalni. A jej ukochany małżonek przez cały czas tylko się uśmiechał. Deus, co za rodzinka! Thomas jakoś zupełnie zapomniał o głodzie. Choćby go teraz błagali na kolanach, nie tknąłby ani jednego kęsa z ich stołu. Uspokoiwszy się nieco, Vlad gestem ręki przywołał do siebie nastoletniego syna. - Słuchaj, Kev, zrobisz tak: pójdziesz na ulicę Galley pod siedemnastkę... Kevin posłał zdziwione spojrzenie wpierw Gerhardowi, a potem swojemu ojcu. - No, ale jak? Przecież ja teraz miałem iść na bazar obrąb... - Zamknij się i słuchaj, bo...! - Vlad zamachnął się ciężką ręką, na co Kevin momentalnie skurczył się jak ślimak. Jednak w jego bystrych oczach wcale nie było pokory. Stary opuścił łapę i kontynuował: - Idź tam, powiedziałem, i, tego... rzuć okiem. Urwał i spojrzał pytająco na Gerharda, nie bardzo wiedząc, co ma właściwie mówić dalej. Von Klosky podszedł do małego. - Kevin, wiesz, gdzie mieszkam, co? Dobra, dobra, wiem, że tak. No, to idź tam i zobacz, czy nie unosi się w tym miejscu jakiś dym, rozumiesz? - Nie za bardzo. Jaki dym? - odparł chłopak z miną niewiniątka. - Chłopcze, uliczny szprach to ty znasz o niebo lepiej ode mnie, więc nie udawaj naiwnego. - Gerhard uśmiechnął się pobłażliwie. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nie mogę teraz nic więcej powiedzieć poza tym, że od tego, co zobaczysz, bardzo wiele zależy. Może nawet życie twojego ojca. Naturalnie - dodał Gerhard, wyjmując z kieszeni parę przezroczystych monet - nie proszę, żebyś fatygował się za darmo. A będzie więcej, jeśli się sprawisz. - Jak to życie? Tata? - zaniepokoił się Kevin, niemniej jego oczy jakoś nie chciały odkleić się od Gerhardowych pieniędzy. Vlad obdarzył von Klosky’ego wzrokiem pełnym dezaprobaty. - Widzicie... - rzekł, dramatycznie ściszając głos. - Kilka dni temu zacząłem targować się z takim jednym. Nie bardzo spodobała mu się cena, no i zrobiło się trochę zamieszania. Na szczęście w samą porę zjawił się pan arcykonstabl, bo jakby nie on, to nie wiem, co by było. Tamci dość oberwali i poszli sobie, ale byli wkurzeni. Tyle wam powiem, synkowie, że na moje oko to musiały być typy od Wesołego. Dalej sami se dokombinujcie. Proszę, proszę, pomyślał Thomas, podziwiając improwizację Karawaniarza. Swoją drogą nigdy nie słyszał o żadnym Wesołym. Stary jednak nie wymyślił go chyba ad hoc, bo mimo panującego w jadalni półmroku Farquahart zauważył, jak obydwaj jego synowie wyraźnie pobledli. Raz jeszcze Gerhard zwrócił się do zaintrygowanego Kevina. - Nałóż te okulary - powiedział, podając chłopakowi polarynki, na pierwszy rzut oka niczym nieróżniące się od ulicznej tandety. - I nie zdejmuj ich, słyszysz? A wiesz czemu? Dlatego że... Chodź no na chwilę. Wziął Kevina pod ramię i przeszedł z nim do sieni. Vlad rzucił Thomasowi pytające spojrzenie, ale ten mógł mu na nie odpowiedzieć jedynie wzruszeniem ramion. Po chwili Gerhard i Kevin weszli z powrotem do jadalni. Thomas zauważył, że ślepia świeciły się teraz małemu jak kocurowi do cynaderek. - Zapamiętałeś? - spytał Gerhard. Chłopak skinął energicznie. - No, to... - rzekł von Klosky, klepiąc Kevina po ramieniu jak starego druha - leć już. Kevin o nic więcej się nie dopytywał, i chwyciwszy po drodze kawałek zimnej pieczeni ze stołu, popędził do wyjścia. - Waszego ojca też musimy stąd zabrać - Gerhard zakomunikował w ciszy, jaka zapadła po wyjściu Kevina. - Musimy założyć, że ludzie Wesołego wiedzą, gdzie mieszkacie. Może byłoby dobrze... - Nie musiał kończyć, nie w tym domu. - Matka! - zawołał Arthus, a kiedy przez następne sekundy nikt mu nie odpowiadał, zaklął, zerwał się z taboretu i wybiegł z pokoju równie szybko, jak przedtem jego korpulentna małżonka. - Vlad? - powiedział Gerhard. - Ty idź pakować manele. Wiesz, o czym mówię? - Wiem, wiem... - No to świetnie. Sprzęt weź dla trzech. Nie, dla czterech. No, ruszaj się. - A żeby cię pleśń do cholewek zżarła, Klosky – wymamrotał Vlad. - Nie powinienem był ci wtedy... - Aha, i jeszcze jedno! - przerwał mu bezceremonialnie Gerhard. - Broń. Karawaniarz zrobił wielkie oczy, jakby pierwszy raz w swoim życiu usłyszał tak nieprzyzwoite słowo, i odruchowo zareagował jak każdy szklarz na widok strażników z nakazem rewizji. - Broń? Jaka znowu broń? To jest porządny dom, żadnej broni w nim nie ma i nigdy nie było! - Człowieku, nie wkurzaj mnie! - warknął Gerhard, zniecierpliwiony. - Myślisz, że nie wiem, jaką tu masz zbrojownię? Przynieś wszystko, a my już coś sobie wybierzemy. - Jaki sprzęt? I po co dla czterech? - spytał Thomas, kiedy zostali sami. - Po jednej sztuce w zapasie, na wszelki wypadek. - Ale co to za sprzęt? Niedługo zobaczysz. Musimy przedostać się przez... - Prze rwał, bo do jadalni wbiegł właśnie Arthus z braćmi, a za nimi cztery przerażone, hałasujące kobiety - dwie duże i dwie małe. Zrobił się tumult, kiedy jego połowica, z rozbeczanymi córkami na rękach, a za nią żona Karawaniarza, obładowana gigantycznymi tobołami i miotająca wymyślne przekleństwa na prawo i lewo, przepychały się jedna przez drugą do sieni. Żaden z mężczyzn nie usiłował nad tym zapanować. Arthus, ściągany ku wejściowym drzwiom przez rozhisteryzowane kobiety jak przez falę powodziową, zdążył tylko rzucić przez ramię do Gerharda: - Pilnuj pan ojca, panie Klosky! Pilnuj go pan, bo jakby mu siem co stało, mówiem, bele co, to wszędzie znajdę i pańskiemi jajami pana nakarmię! Chwilę później zamieszanie się skończyło, kiedy drzwi zatrzasnęły się za całą hałastrą. Vlad nadal nie wracał i Thomas zaczął się niepokoić, czy stary cap mimo wszystko nie wyprowadził ich w pole. - Zaraz przyjdzie, nic się nie martw - zapewnił go Gerhard. - Napędziłeś mu niezłego stracha, to fakt - przyznał Thomas, drapiąc się po brodzie. - Chociaż, moim zdaniem, z tym zastrzykiem to trochę przesadziłeś. - Przede wszystkim zaoszczędziliśmy dzięki temu sporo czasu - odparł na to Gerhard spokojnie. - Nie znasz Vlada jak ja, więc nie wiesz, jaka z niego uparta i niechętna do współpracy sztuka. Szczególnie kiedy ma coś zrobić za darmo. Do wieczora byśmy się z nim certolili i wcale nie jest powiedziane, że zgodziłby się z nami pójść. A tak, jedna mała sztuczka, jeden blef, i stary jest nasz. - Blef? - Thomas popatrzył na Gerharda podejrzliwie. - Przecież Vlad o mało co nie poszczał się w gacie z przerażenia. Coś ty mu w końcu dał? - Tylko wodę z solą - odparł von Klosky, a widząc niedowierzający wzrok swego towarzysza, dodał: - Nie chodzi o to, co Karawaniarz naprawdę dostał, Tom, ale co pomyślał, że dostał. Sugestia to jeden z najskuteczniejszych... Przerwał, jako że Vlad właśnie wtaszczał się do jadalni, ciągnąc za sobą ogromny wór z biopolimeru. Rzucił go na ziemię koło stołu, po czym raz jeszcze ich opuścił, by wrócić z niemiłosiernie zakurzonym kufrem z bambusowej plecionki. - Macie... - stęknął zasapany, jakby właśnie obleciał całe Keshe dookoła. - Pokaż - polecił Gerhard. Vlad najpierw wysypał na podłogę zawartość wora: sześć pakunków, cztery średniej wielkości i dwa znacznie pokaźniejsze, oraz kilka zgrabnych plecaków, wyposażonych w półautonomiczny egzoszkielet. Profesjonalne narzędzia szmuglerskiego fachu. - Na pewno jest tu wszystko, czego trzeba? - spytał Gerhard. - Wszystko, wszystko... Przepakuję to do plecaków. - A co ty się tak śpieszysz, hę? - przystopował go von Klosky. - Odwijaj, muszę sprawdzić. - Nie wydurniaj się, człowieku! Masz mnie za samobójcę? - Odwijaj, mówię. - Pieprzcie wy się wszyscy! - zaklął Vlad dla zachowania fasonu, pakunki jednak posłusznie odwinął. Gerhard przejrzał ich zawartość systematycznie i dokładnie. Były tam jakieś jednoczęściowe kombinezony, rurki, zwoje elastycznych lin i cała masa innych rzeczy, których Thomas nie potrafiłby nawet nazwać. Usatysfakcjonowany von Klosky kazał Vladowi rozparcelować wszystko do trzech plecaków, które ku zdumieniu Thomasa okazały się nadnaturalnie wręcz pojemne. Uporawszy się z podstawowym bagażem, Gerhard podszedł do kufra i otworzył zakurzone wieko. W pierwszej chwili Farquahart pomyślał, że kufer jest pusty, i zajrzał głębiej do środka. Spodziewał się prawdziwej zbrojowni, a ujrzał tylko kilka karabinów pulsacyjnych, stary pistolet elektryczny i skrzynkę modułów amunicyjnych. - I to ma być ten cały arsenał? - spytał rozczarowany. - Przecież wam mówiłem, że to porządny dom - odparł Vlad z udawaną pretensją. - Nie mam żadnych armat, tylko drobną broń osobistą. Gerhard rzucił mu spojrzenie z serii „a ja nie nazywam się von Klosky", po czym wyjął jeden z karabinów. - Broń osobista, z której pojedynczym strzałem można dorosłego człowieka zamienić w konfetti? - zapytał z przekąsem. - Nogą od stołu też można zatłuc na śmierć, a jakoś Prawo nie każe nikomu żreć z podłogi - odciął się Vlad rezolutnie. Gerhard odwrócił się ostentacyjnie i zajął się inspekcją broni. Sprawdziwszy wskaźnik mocy na kolbie, stwierdził, że moduł jest prawie rozładowany, i wymienił go na świeży. Thomas wziął z kufra następny karabin i sprawdził go w podobny sposób. W tym egzemplarzu automat celowniczy wymagał ponownej kalibracji, ale poza tym broń była w doskonałym stanie i robiła imponujące wrażenie. Właściwie nie trzeba, było z niej nawet strzelać. Wystarczyło zamachać nią przed oczami potencjalnego napastnika, by mieć go z głowy. Vlad zdradzał coraz wyraźniejsze oznaki zdenerwowania i z rosnącą niecierpliwością przyglądał się obydwu strażnikom, którym najwyraźniej wcale nie spieszyło się w drogę. - No to jak, panowie? Skoro mamy iść, to może byśmy zaczęli się stąd wreszcie ruszać, co? - spytał, oblizując zaschnięte wargi. Raz po raz, kiedy wydawało mu się, że go nie obserwują, zerkał ukradkiem to na tę swoją niedźwiedziowatą pierś, to znów na ręce, jakby szukał pierwszych objawów rozwijającej się w jego ciele śmiertelnej infekcji. - I właściwie moglibyście mi powiedzieć, dokąd idziemy? Bo jeśli rzeczywiście chcecie przeprawić się na północ... - Dlaczego uważasz, że mamy zamiar iść na północ? – spytał Gerhard obojętnym tonem, nie przerywając oględzin innych sztuk broni z kufra. - No, bo... Ee... Znaczy się, na południe? - Vlad bąknął na to głupawo i jakby z lekka się przykurczył. - Zgadza się, na południe. A co, czyżby ci nie pasował ten kierunek? - Nie, tylko... Ostatni raz chodziłem tam przeszło trzy lata temu - odparł Karawaniarz, czochrając się po głowie z zakłopotaniem. - Nie mów mi, że zabłądzisz. - Gerhard skrzywił się niedowierzająco. - Oczywiście, że nie, nie o to chodzi - warknął Vlad. - Więc o co? - O nic. A zresztą, nie twoja sprawa, łapsie! - dodał szorstko, odwracając się na pięcie. - Hej! Dokąd to? - zainteresował się Gerhard. - Oddać Drzewu, co jego. - Słucham? - Odlać się, do ciężkiej zgnilizny! - rzucił tamten w nos von Klosky’emu. - Mogę, jaśnie panie arcykonstablu? - Nie musisz się tak wydzierać, mam doskonały słuch – odciął się Gerhard. - Idź, lej. Tylko nie siedź tam do wieczora. Za dziesięć minut wychodzimy. Kiedy stary wrócił, obydwaj strażnicy czekali na niego gotowi do drogi. Plecaki mieli już nałożone i to, ku zdziwieniu Karawaniarza, nawet prawidłowo. Na nie narzucili wycyganione gałgany, w których wyglądali na parę bezdomnych obwiesi. Gerhard właśnie wycierał ręce w swoją połataną kapotę, podczas gdy Farquahart kończył wielki kawał smażonej ryby. - Widzę, że czujecie się tu już zupełnie jak u siebie – prychnął Karawaniarz ze złością. - To wszystko i tak by się zmarnowało - odparł Thomas z pełnymi ustami i przełknąwszy, dorzucił: - A tak na marginesie: traktuj dalej swoją synową jak szmatę, to w końcu pokaże ci plecy i stracisz chyba najlepszą kucharkę w mieście. - Nie twój zafajdany interes, sługusie, kogo i jak traktuję we własnym...! - Skończyłeś lać? - Gerhard przerwał Vladowi bez ceregieli. - Tak? To łap te swoje manele, bo właśnie wychodzimy. ROZDZIAŁ 4 Konserwatyzm Vlada był powierzchowny. Sierdził się na nowe porządki, bo nieuchronnie spychały jego pokolenie na margines. Niemniej kiedy wraz z otwarciem się Keshe na szerszy świat do miasta zaczęły docierać nie tylko nowe idee, ale także nieznane tu wcześniej technologie, ten kuty na cztery nogi szklarz skorzystał z nich skwapliwie i bez pryncypialnych oporów. Zresztą nie miał zbyt wielkiego wyboru, jeśli w ogóle chciał utrzymać się w branży i nie dać się pożreć młodym wilkom, bez kompleksów podchodzącym do wszelakich nowinek. Takich na przykład jak plecaki, które mieli teraz na sobie. Nie były to żadne prymitywne worki z impregnowanego płótna na bambusowych nosidłach, jak za dawnych czasów, ale prawdziwe cuda funkcjonalnej mechaniki. Dopasowywały się do ciała tak idealnie, że tylko bardzo wprawny obserwator mógłby domyślić się ich obecności pod starymi szmatami, w które Gerhard i Thomas przebrali się w domu Karawaniarza. Egzoszkielet plecaków precyzyjnie kontrolował ich ułożenie w stosunku do nieustannie poruszających się ciał, a ponadto potrafił w jakiś niepojęty sposób odzyskiwać energię kinetyczną mięśni i magazynować ją w użytecznej formie w niewielkim akumulatorku. Już po kilkudziesięciu krokach Thomas doszedł do wniosku, że z takim ekwipunkiem chodzenie na długie przemytnicze wyprawy mogło być nawet przyjemne. Opuściwszy dom Karawaniarza, cała trójka ruszyła najkrótszą drogą w stronę Rzeki. Stary, pomimo swojej tuszy oraz lat, przez cały czas trzymał się obydwu strażników jak kleszcz. Najwidoczniej nie zapominał o ostrzeżeniu dotyczącym strefy osobistego bezpieczeństwa w ciągu najbliższych dwunastu godzin i aż do mostu Broylin szedł w potulnym, acz ponurym milczeniu. Kiedy go jednak przekroczyli, a Gerhard, zamiast zejść do jednej z dwóch przystani, nie zwalniając, skierował się w stronę wąskich uliczek prawobrzeżnej części miasta, Vlad z lekka się zaniepokoił. - Klosky, czekaj no, gdzie my idziemy? Jeśli mamy zdążyć... - Zdążymy ze wszystkim, Vlad, spokojna głowa. - Ale dokąd ty jeszcze leziesz, do cholery? - To moja sprawa. Możesz tu na nas poczekać, jak nie chcesz iść. - Ależ się uśmiałem - odburknął Vlad kostycznie, podenerwowany wizją swoich wnętrzności zamieniających się w żerowisko dla wygłodniałych larw. Zaraz za mostem zaczynała się nadrzeczna dzielnica knajp, danzhausów, tanich dormitoriów i jeszcze tańszych sklepików oraz jadłodajni, gdzie podawano głównie smażone ryby i młode piwo z kukurydzy albo z glukomorfu. Thomas znał ją aż nazbyt dobrze, zarówno od strony prywatnej, jak i zawodowej, jako że większość podejrzanych transakcji odbywała się właśnie w tej części miasta. Każdy człowiek tutaj rozpoznałby przynajmniej jednego z nich, jeśli nie wszystkich trzech naraz. Stara kapota Vlada miała wielki kaptur, który ten zaraz po wyjściu z domu naciągnął na głowę, kryjąc twarz przed wzrokiem ewentualnych ciekawskich. Niechby jeszcze usłyszał coś w rodzaju: „Ej, Karawaniarz! To już tak z tobą kiepsko, że zaciągnąłeś się do straży?", a chyba krew by go zalała na miejscu! Thomas i Gerhard uczynili podobnie, przeistaczając się, przynajmniej na zewnątrz, w prawdziwe kesheńskie lumpy. I tak jak powiedział von Klosky, niemal wszyscy mijani przez nich ludzie odwracali się od całej trójki z zażenowaniem, udając, że w ogóle nie zauważają zadziwiająco sprawnych fizycznie łachmaniarzy. Mimo to Gerhard przyśpieszył kroku i szybko skręcił w pierwsze napotkane schody wznoszące się po skłonie Ryftu. Teras po terasie wspinali się coraz wyżej, chaotycznym zygzakiem lawirując pomiędzy stłoczonymi domami. Nowsze z nich były z drewna, ostatnio coraz częściej przeplatanego przeróżnymi egzotycznymi materiałami, ze lśniącym tu i ówdzie metalem włącznie. Starsze i uboższe miały ściany tradycyjnie formowane z macierzy, która od nieustannych rekonstrukcji była już w wielu miejscach ogarnięta zaawansowaną martwicą. Bezlitośnie, nieustannie i częstokroć po dyletancku modyfikowana tkanka rozwarstwiała się jak chore paznokcie i w wielu ścianach ziały mniejsze lub większe szczeliny, postrzępione na brzegach. Zdolności regeneracyjne Drzewa były niewiarygodne, niemniej z biegiem czasu zabliźnianie ubytków i rozziewów trwało coraz dłużej i nie nadążało za frenetyczną aktywnością ludzi i ich obsesją na punkcie ciągłych zmian. Chociaż w niezwykle zwartej zabudowie nie było to wcale łatwe, niejednemu udało się wcisnąć miniaturowy ogródek między gęsto stojące budynki albo przynajmniej wybudować inspekt na dachu. Nieco rozleglejszy kawałek terenu pozbawionego mieszkalnych zabudowań znajdował się dopiero wokół skromnej kapliczki Świętej Heleny Opiekunki. Wlokący się początkowo w ariergardzie Karawaniarz wlazł teraz pomiędzy obydwu strażników i mimo ostrego tempa, jakie narzucił Gerhard, nie pozwalał się stamtąd wypchnąć. Kiedy mijali świątynię, wykonał szybki pokłon, pocałował wnętrze prawej dłoni i przytknął ją do piersi. Niesamowite, jak ludzie się zmieniają. Jeszcze dwa lata temu ten stary cynik przeszedłby tędy obojętnie, nawet nie zauważając, że stoi tu jakiś religijny przybytek. A teraz jest podobno jednym z najżarliwszych członków Kongregacji. Doprawdy, świat staje na głowie... - I gdzie on tak pędzi? - rzucił przez ramię do Thomasa, cały spocony i zadyszany. - A co, zdychasz już? - spytał Farquahart, może odrobinę zbyt opryskliwie, ale po dzisiejszych scenach jakoś nie potrafił zdobyć się na sympatię do starego. - Nie mam już dwudziestu lat, mądralo - odparł Karawaniarz kwaśno. - Moglibyście choć na chwilę zwolnić, przecież mi zaraz moje stare dupsko odpadnie! - No to dalej będziesz szedł bez niego - Thomas rzeczowo uciął dalszą dyskusję. Kiedy dotarli do granicy, jaką pomiędzy uboższą częścią Keshe a kwartałem zamieszkanym przez lepiej sytuowanych mieszkańców wyznaczał szeroki Bulwar Środkowy, Gerhard skręcił na północ, prowadząc ich teraz równolegle do Rzeki. Farquahart nie miał już wątpliwości, że idą w stronę domu arcykonstabla. Otwarł komplant i spytał, czy domyśla się właściwie. Gerhard potwierdził. - Jesteś pewien, że to rozsądne? - nadał do von Klosky’ego na ich prywatnej częstotliwości. - Ktoś przecież może... - Ba, na pewno to zrobi - odpowiedział von Klosky. - Domyślam się nawet kto. Niektóre istoty są tak mściwe, że kąsają najzajadlej dopiero po śmierci. Hossan i jego cień, Rowland, nie opuściliby domu, nie zostawiając przedtem zapieczętowanych instrukcji co do ewentualnej wendety. - Masz na myśli lettre de vengeance? - spytał Thomas, któremu nieobce były zwyczaje Wysokich Rodów. - Właśnie. - W którym to liście bracia Kraushaar nie omieszkaliby dać precyzyjnych wskazówek, kto ma być obiektem tej zemsty - w posępnym tonie Thomas dokończył myśl. - Gerhard, może daj ty sobie z tym spokój, co? Przecież w tej chwili przed twoim domem może czekać już cały klan żądny naszej krwi! - Nie sądzę. Tak naprawdę Hossan mógł liczyć jeszcze jedynie na troje ludzi, a właściwie tylko na jednego, bo pozostała dwójka to zaledwie narzędzia do wykonywania brudnej roboty. Pozostali członkowie klanu ledwie tolerują tych aroganckich sadystów. Nie sądzę zatem, że grozi nam zmasowany odwet. Już prędzej jego starsi wysłaliby list z gorącymi podziękowaniami. Ale ten zaufany Hossana to i tak wystarczający kłopot. - O kim mówisz? - Nie domyślasz się? Chodzi mi o Hanna Ramireza. Thomas aż przystanął. - Tego Hanna Ramireza? - Tego samego. To łańcuchowy pies Hossana, wierniejszy chyba nawet od Rowlanda. Jesteś zdziwiony? - Właściwie nie - nadał Thomas z rezygnacją. - Powoli przestaję się dziwić czemukolwiek, zwłaszcza jeśli idzie o Rody. Tylko że... Przecież ten padalec uciekł po tym, jak rozbiliśmy jego diecezję! Zniknął z miasta i nie słyszałem, żeby ktoś widział go od tamtej pory. - Zniknął, i owszem. Ale tylko ludziom z oczu, i to na wyraźne polecenie swojego pana. Dalej miał robić swoje, lecz teraz już bez żadnej ostentacji, z ukrycia i przez pośredników. Co zresztą przychodziło temu zarozumialcowi z wielkim trudem. - Chcesz powiedzieć, że Hossan... Że całe to czerwono-czarne paskudztwo to także jego sprawka? - Niezupełnie - odparł Gerhard. - Kościół to prawdziwie samorodna zaraza, która nawet u nas, to jest, na Dole, zaczęła puszczać pierwsze kiełki. Ale Hossan nie gardził żadną okazją, a KOR mógł się okazać wręcz wymarzonym narzędziem do realizacji jego celów. - Jasna mgła! - wyrwało się Thomasowi mimo woli. - Hann Ramirez! A ty jeszcze posłałeś tam tego małego Kevina! Gerhard westchnął. - Nic mu nie będzie, jeśli zapamiętał wszystkie instrukcje i nie straci głowy. To bystry szczeniak. - Jak na swoich kompanów z ulicy, być może. Ale jeśli nawet połowa z tego, co słyszałem o Ramirezie, jest prawdą, ten ścierwojad to wyjątkowe monstrum, bezwzględne i mściwe! Nie pojmuję, jak mogłeś! - Uspokój się, Tom, wiem, co robię - powiedział Gerhard z naciskiem. - A co do Ramireza, równie dobrze mogę się mylić i nie wykluczone, że wcale go tam nie będzie. - Pewności jednak nie masz? - No, nie... - przyznał von Klosky. - Czyli że posłałeś tego małego na przeszpiegi? - Tak. - I gdzie się z nim umówiłeś? - Nigdzie. Nie musiałem. Masz, popatrz. Gerhard otworzył dla niego swoje sensorium. Thomas odczuł chwilową dezorientację, kiedy na obraz, jaki miał przed oczami, nałożył się drugi - niczym odbicie w wodzie, nieprzeszkadzające widzieć dna. Jeszcze w domu Vlada domyślił się, że okulary, które Gerhard kazał wsadzić Kevinowi na nos, tylko z pozoru wyglądały na taniochę, jaką można dostać na każdym straganie w mieście. W istocie były stereoskopowym rejestratorem, mającym bezpośrednie połączenie z receptorami Gerharda. Jeśli chłopak rzeczywiście założył okulary, Thomas powinien w tej chwili zacząć widzieć jego oczyma. Założył. Farquahart trafił akurat na moment, kiedy Kevin znalazł się u szczytu Schodów Bractwa, wychodzących na ulicę Galley. To była jedna z ustronniejszych okolic Keshe, z kilkoma zaledwie budynkami, otoczonymi i odgrodzonymi od sąsiednich domów parkanami i żywopłotami. Właśnie dla tej ustronności Gerhard wybrał to miejsce, co teraz mogło okazać się źródłem nieoczekiwanych problemów. Ktokolwiek bowiem chciałby włamać się do jego domu, albo tylko zaczekać na niego skryty przed wzrokiem ewentualnych przechodniów, tutaj miał po temu doskonałe warunki. W takim miejscu Kevin nie mógł wmieszać się w tłum ani usiąść na ławce, udając, że na kogoś czeka. Thomas był ciekaw, co też chłopak wymyśli. Kevin przyśpieszył kroku, skocznie pokonując kilka ostatnich stopni i ściskając uda, zaczął biec w górę ulicy, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony. Kiedy wreszcie dotarł do niewysokiego żywomuru, oddzielającego dom Gerharda od uliczki, przystanął pod nim, rozpiął spodnie, po czym... zaczął sikać! Nie musiał nawet niczego udawać, bo w istocie pęcherz miał pełny. Skończywszy, po raz ostatni rzucił okiem na okolicę, a potem zwinnie jak pchła przeskoczył do malutkiego przydomowego ogródka Gerharda, z niewiadomych powodów zupełnie ignorując furtkę. Na oko wszystko wydawało się w najlepszym porządku, bez żadnych widocznych śladów ludzkiej bądź też nieludzkiej obecności. Nikogo, a już zwłaszcza kogoś, kto wyglądałby na Hanna Ramireza, nie było w polu widzenia rejestratorów. Kevin podbiegł do drzwi, zerknął szybko za siebie, po czym naparł na nie ostrożnie, sprawdzając, czy są zamknięte. Nie były. - Deus, swój klucz też mu dałeś? - szepnął zdumiony Thomas, który wciąż pozostawał na służbowej częstotliwości komplantu. - Nie. Ktoś już tu przed nim był albo dalej jest. Zaczekaj!... Dla takiego małego złodziejaszka pokusa była nieodparta. Zlustrowawszy po raz ostatni tyły, wślizgnął się do środka i przekonany, że jest zupełnie sam, bez większych skrupułów ruszył w głąb domu. Odbierany przez Thomasa obraz wyjątkowo nieuporządkowanego pokoju nagle znieruchomiał, kiedy Kevin stanął jak wryty na widok ubranej w czarny strój olbrzymiej postaci. Tamten także się zatrzymał, nie mniej zaskoczony niż Kevin, i przez sekundę obydwaj stali tak, przyglądając się jeden drugiemu. Wielkolud dzierżył w opuszczonej ręce jakąś broń sieczną, której klinga zamigotała złowieszczo, gdy wynurzył się z cienia i przysunął się o krok bliżej w stronę małego. - Jednak Ramirez! - nadał Thomas, zniżając sygnał do podnieconego szeptu, jakby ktoś poza von Kloskym mógł go usłyszeć. -Ale jak ten syn pleśni dostał się w ogóle do środka? - To nie strażnica, Tom. A zresztą dla chcącego nic trudnego. - Gerhard nie wydawał się przejęty wtargnięciem intruza do swojego mieszkania. Kevin też chyba rozpoznał mężczyznę w czerni, bo obraz rozmazał się na chwilę, gdy chłopak wykonał błyskawiczne „w tył zwrot" i rzucił się ku drzwiom. Wyskakując przez nie w panice, wpadł na krzew bugenwilli, ale podniósł się natychmiast, przesadził żywomur, i zaczął ile sił w nogach biec ku Schodom Bractwa. Zatrzymał się jednak gwałtownie zaledwie po kilku krokach, a okulary przekazały obraz jego rąk, rozrzuconych na boki w rozpaczliwej próbie wyhamowania ciała, pchanego do przodu siłą bezwładności. Jego droga ku schodom została zablokowana przez osobnika w czarno-czerwonym stroju przybocznego. Ten, co prawda, nie trzymał w rękach nic, lecz nie musiało to wcale oznaczać, że był nieuzbrojony. Jego pojawienie się na drodze wciąż nie całkiem dotarło do świadomości Thomasa, kiedy drugi typ w tych samych barwach wyskoczył z przydrożnych chaszczy. - Deus, jeszcze i ci! - Farquahart wykrzyknął ze zgrozą. Nieszczęsny chłopak znalazł się w potrzasku. Przed nim stali Georg van Graer, kuzyn Rowlanda Kraushaara, i jego młodszy brat Maxel. Z tyłu zaś Hann Ramirez właśnie wybiegał przez furtkę, odcinając małemu odwrót. Kiedy trzy ścierwojady ujrzały, jak się sprawy mają, ich ruchy z gwałtownych niemal w mgnieniu oka zmieniły się w spokojne i opanowane. Powoli zaczęli krążyć wokół Kevina, jak wataha zdziczałych kotopsów, pewnych, że ofiara już im się nie wymknie. Thomas aż skurczył się w sobie, przeczuwając, co się za chwilę wydarzy. Chłopiec stanął bowiem twarzą w twarz z ludźmi, dla których jedynym odpowiednim miejscem były senne koszmary. Bez dwóch zdań, najgorszy z nich był Ramirez, choć sądząc po emanującej z nich aurze zła, pozostali dwaj niewiele mu ustępowali. Przeklęty Kościół Ostatecznego Rozgrzeszenia był jak rak, który toczył Keshe. Pod tą eufemistyczną nazwą kryła się sekta, której członkowie wyznawali najbardziej chyba zwyrodniałą ideologię, jaką znała historia człowieka. Thomas wiedział co nieco różnych dziwnych i odrażających kultach z przeszłości, takich jak faskizm, kommyies, sattania, oenset, czy sześć-ściaństwo. Żaden z nich nie głosił jednak tak radykalnej doktryny, jak czerwono-czarni. Według nich życie, we wszystkich swoich formach i przejawach, było niczym więcej jak tylko odrażającą infekcją, zarazą, rozprzestrzeniającą się we Wszechświecie i samą swoją obecnością kalającą krystalicznie doskonały, matematycznie harmonijny boski porządek rzeczy. Perłą w koronie Szatana i ostatecznym potwierdzeniem jego bluźnierczej natury. Szczególną nienawiść wyznawcy Kościoła zarezerwowali dla istot obdarzonych rozumem, widząc w każdym, świadomym własnego istnienia bycie, diabelskiego posłańca, uzurpującego sobie prawo do atrybutu należnego jedynie Najwyższemu. I to właśnie naprzeciwko nich Bóg postawił swoje anioły sprawiedliwości w postaci apostołów KOR. Naturalnie w swojej religijnej żarliwości parafianom nie wolno było zapomnieć, że sami też są plugawą materią ożywioną. Toteż doktryna zawierała klauzulę o finalnej ofierze, najprawdopodobniej jakimś obowiązkowym masowym samobójstwie wszystkich wyznawców, gdy ich dzieło wreszcie się dokona. Dzieło zresztą, według Thomasa, w najwyższym stopniu absurdalne i po prostu fizycznie niewykonalne, do którego mimo to wierni (czytaj: wyprani z własnej jaźni) przygotowywali się z wielką gorliwością, dręcząc i zabijając, co popadnie. Obraz przed oczami Thomasa zmieniał się zgodnie z ruchem głowy Kevina, nerwowo przenoszącego wzrok z jednej wrednej facjaty na drugą. Wszystkie trzy wyrażały spokój i pewność siebie i wciąż znajdowały się w tej samej odległości od małego. Teraz Kevin odwrócił się do tyłu, i spoglądał na Hanna, mówiącego coś, czego rzecz jasna Farquahart nie mógł usłyszeć. Niemniej po ruchu ust i mimice twarzy można się było domyślić, że Ramirez wygłaszał jakąś nadętą przemowę. Powoli wzniósł swój lśniący oręż i potrząsnął nim sugestywnie, gest ten niewątpliwie okraszając napuszonymi frazesami. Nie trzeba było geniusza, żeby podążyć tropem myśli przelatujących w tej chwili przez głowę Ramireza. Kevin był zupełnie nie na miejscu w tej okolicy, a już na pewno nie na posesji samego arcykonstabla. Hann był potworem w ludzkim ciele, tym straszniejszym, że nie brakowało mu inteligencji i potrafił kojarzyć fakty. Od razu musiał pojąć, że coś łączy chłopca z von Kloskym. Całkiem możliwe, że ten smarkacz wie nawet, gdzie szukać tego znienawidzonego strażnika. I on mi to zaraz powie, myślał zapewne Hann, albo po dobroci, albo... Thomas drgnął mimowolnie, kiedy oblicze Ramireza zmieniło się nagle w maskę grozy. Gwałtownym ruchem uniósł klingę nad głową i w tym momencie zniknął Farquahartowi z oczu. Obraz zawirował. Na ułamek sekundy Thomas dostrzegł jeszcze z wysokości co najmniej kilku metrów Maxela van Graera, jak padał na plecy z szeroko rozrzuconymi rękami. A może to był Georg, zbyt krótko to wszystko widział. Niewiarygodne, ale startując z martwego punktu, Kevin przeskoczył nad głowami zagradzających mu drogę akolitów jak kauczukowa piłeczka, zdoławszy jeszcze przy okazji wymierzyć jednemu z braci van Graer cios nogą w podbródek. Ten numer nie był możliwy bez jakiegoś miosynaptycznego wspomagania. Tylko skąd u małego taka kosztowna modyfikacja? - Gerhard, to twoja sprawka? - spytał osłupiały Thomas. - Nie - odparł von Klosky. - Ten chłopak ma naturalny talent. No, dalej, Kevin, zjeżdżaj stamtąd! Mały nie mógł go słyszeć, ale robił, co w jego mocy, pędząc jak oszalały w dół, przed siebie, ku gmatwaninie znajomych uliczek i pasaży. Obraz tańczył i skakał niemiłosiernie, po czym nagle kompletnie znieruchomiał. Thomasowi przemknęła przed oczami czyjaś drobna sylwetka, a w chwilę później trzy w czernie i czerwienie odziane postacie przeleciały mu nad głową i znikły w dole schodów. Pozostały tylko wygładzone, niezbyt równe deski, na które Thomas spoglądał teraz z bardzo bliskiej odległości. - Niech to rozziew, okulary mu spadły - rzekł, zawiedziony. - Trudno. Przynajmniej wiemy, że tamci za nim pobiegli, zostawiając czyste przedpole. Vlad? - To ostatnie Gerhard wypowiedział już na głos. - Proszę, a ja już myślałem, że wam obydwóm kolce w gębach powyrastały - wysapał Vlad z przekąsem. - Stajemy na moment, ha? - Przeciwnie. - Von Klosky był nieubłagany. - Musimy jeszcze przyśpieszyć - Klosky, zaraza ciężka twoja, ja nie mam zapasowych nóg w plecaku! Na świętą Helenę Opiekunkę, stańmy chociaż na dziesięć sekund! No, co to jest jedne zakichane dziesięć sekund? - To w tej chwili o dziesięć sekund za dużo. - Za dużo na co? Drzewo się pod nami nie rozstąpi, jeśli się zatrzymamy na jeden, tyci momencik. Gerhard nie zwolnił nawet na sekundę. - Przebieraj nogami, staruszku. To jeszcze niecałe czterysta metrów. - Tak, tylko że pewnie znów pod górę, co? Wyczynowcy z psiej dupy, krew jasna by was zalała! - A choćby i miało być po suficie, to też pójdziesz - odrzekł na to Gerhard. - No, szybciej. Vlad nie miał innego wyboru, jak tylko dostosować się do ich tempa. Dostosował się więc, ale pomarudzić musiał. Taki już był. * * * Po degeneratach z klanu Kraushaarów nie pozostał przed domem Gerharda żaden ślad. Thomas czekał z Vladem na środku ulicy. Była teraz pusta i cicha, jeśli pominąć pasikoniki, właśnie rozpoczynające swój popołudniowy koncert w przydrożnych zaroślach. Na wszelki wypadek Thomas rozłożył jednak swój karabin i odbezpieczywszy go, nie spuszczał z oka ulicy ani zdziczałych krzaków. Bez słowa zachęty z jego strony Vlad zrobi! to samo i równie uważnie zaczął pilnować przeciwległego wylotu uliczki. Jego zachowanie było o tyle interesujące, że nie mógł znać bezpośredniej przyczyny, dla której Farquahart stanął na czatach z bronią w gotowości. Najwyraźniej jednak wystarczyła mu zaledwie chwila uważnej obserwacji mowy ciała swojego przymusowego towarzysza, aby dojść do wniosku, że być może nie od rzeczy byłoby się przyłączyć. Wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin uczyniły Thomasa przewrażliwionym na punkcie niebezpieczeństw, zarówno tych prawdziwych, jak i urojonych. Toteż, mimo że minęło zaledwie pięć minut, odkąd Gerhard zniknął wewnątrz domu, już zaczął odczuwać kłujące żądło niepokoju. Rozumiał, że cokolwiek jego przyjaciel miał jeszcze do załatwienia w swoich czterech ścianach, opuszczanych dziś przez niego na zawsze, pragnął to zrobić w samotności. Niemniej zdecydował, że jeśli w ciągu następnej minuty Gerhard nie pojawi się z powrotem, to wejdzie tam, z zaproszeniem czy bez. Lecz już po kilkunastu sekundach zadowolona twarz von Klosky’ego wyłoniła się spomiędzy kwitnących krzewów bugenwilli. Podarte szmaty Karawaniarza nadal na nim wisiały, jednakże pod nimi miał już nowy uniform, znacznie mniej formalny od poprzedniego, i o ile Thomas mógł to stwierdzić po niewielkim skrawku wyzierającym spod rozpiętej opończy, z jeszcze większą liczbą kieszeni. Drugi, podobny, trzymał w ręce. Na widok Farquaharta i Mada, spontanicznie i zgodnie patrolujących przedpole z bronią gotową do ewentualnej akcji, przymrużył oczy w milczącej aprobacie. - To dla ciebie - powiedział, podając Thomasowi trzymany w ręce kombinezon. - Będzie znacznie praktyczniejszy w podróży. - Mam się przebrać tutaj, na środku ulicy? - spytał Thomas, odbierając od niego oliwkowo-szary strój. - Jeśli chcesz. - Gerhard się zaśmiał. - Ale równie dobrze możesz to zrobić u mnie. - A to? - Thomas potrząsnął rąbkiem swojej dziurawej, cuchnącej stęchlizną i kocim moczem kapoty. - Zostaw na razie - odparł von Klosky, a widząc zdegustowany wyraz twarzy swojego młodego towarzysza, dodał: - Obrzydlistwo, wiem. Ale wytrzymaj jeszcze trochę. Sam widziałeś, jak nam się dobrze przysłużyło. Thomas wzruszył tylko ramionami i zniknął we wnętrzu domu. Wyszedł stamtąd po chwili, potrząsając niedowierzająco głową. - Deus, masz tam niezły bałagan! Ten czarny ścierwojad dokładnie przejrzał całą twoją posesję, nie ma co! Szukał czegoś? - Możliwe - odparł Gerhard i pokazał Thomasowi niepozornie wyglądający szary prostopadłościan, niewiele większy od barowej solniczki. - Na przykład tego. Tylko że i tak by nie znalazł, choćby bardzo chciał. Myślę, że po prostu skrócił sobie oczekiwanie, przewracając wszystko do góry nogami i demolując, co się dało. Za co zresztą jestem mu wdzięczny, bo zaoszczędził mi masę roboty. Gdyby nie on, sam musiałbym aranżować włamanie i rabunek. - A co to takiego? - zaciekawił się Farquahart. - Radio kwantowe. Za taki drobiazg wielu, nie tylko Ramirez, zdolnych byłoby zabić. Zamilkli, bo Vlad właśnie do nich doczłapał. - Masz już, co chciałeś, Klosky? - Zgadza się - potwierdził Gerhard. - No, to może wreszcie poszlibyśmy na przystań? Druga dochodzi, do odpływu zostało raptem sześć godzin. - Do odpływu? - spytał Thomas, nie bardzo rozumiejąc. - Czyżbyśmy się wybierali na ryby? Karawaniarz spojrzał na niego jak na głupka, a potem odwrócił się do Gerharda, wskazując przy tym na Farquaharta niedbałym ruchem głowy. - A ten co? - Nic, Vlad. I, z łaski swojej, przestań wreszcie przypominać mi o rzeczach oczywistych. Karawaniarz przyjął pozę urażonego do głębi. - Patrzcie no, jeden zakichany mądrala obok drugiego. Jeśli to wszystko takie dla ciebie oczywiste, Klosky, to sam się przeprawiaj, i nawet nie musisz mnie w dupę na pożegnanie całować! To twoje protekcjonalne zadzieranie nosa już mi zaczyna serdecznie działać na nerwy, łapsie! Zresztą nic ci ono nie pomoże w wodzie! Idźcie obaj w cholerę! Gerhard słuchał tyrady Vlada z obojętnym wyrazem twarzy. - Dobra, Vlad. Ty też możesz sobie iść - rzekł nonszalancko. - A co, że niby nie pójdę, bo masz mnie na smyczy? O, tyle mnie masz! Albowiem to był blef, Klosky, zwykły blef z tymi robakami! Che, che, myślałeś, że nigdy do tego nie dojdę? Thomas drgnął. Czyżby Karawaniarz był aż tak przenikliwy? Gerhard jednak nie wyglądał wcale na stropionego. Uśmiechnął się jedynie pobłażliwie i rzekł, obojętnie wzruszywszy ramionami: - Skoro tak mówisz, Vlad... Chodź, Tom, poradzimy sobie ja koś bez tego marudnego dziadygi. Skonfundowany Thomas popatrzył niezdecydowanie na Gerharda, potem na Karawaniarza. - No chodź, zostało nam jeszcze jedno, ostatnie miejsce - ponaglił go ostentacyjnie von Klosky Thomas raz jeszcze rzucił Vladowi na wpół przepraszające spojrzenie i dołączył do Gerharda, który już maszerował energicznie w górę ulicy. Nie uszedł pięciu kroków, kiedy zasapany Vlad znowu pojawił się między nimi. - Wy się chyba, zaraza ciężka, urodziliście takimi dupkami bez poczucia humoru - wystękał, i na tym chwilowo rozmowa się skończyła. * * * Siedziba strażników Prawa była najwyżej położoną budowlą w mieście, zajmującą strategiczną pozycję na platformie wieńczącej szczyt sztucznego klifu. Chociaż wielu nie chciało dać temu wiary, on także stanowił dzieło formierzy. Tyle tylko, że tych sprzed stuleci, o których wyczynach opowiadano prawdziwe legendy. Żeby dostać się na górę, trzeba było pokonać kilkaset wąskich i pozbawionych poręczy stopni, biegnących stromo tuż przy niemal idealnie pionowej ścianie. Swego czasu jakiś nieznany, acz niepozbawiony złośliwego poczucia humoru poeta nazwał je Kocią Promenadą, i od tamtej pory nikt ich już inaczej nie nazywał. Cała trójka minęła właśnie ostatnią z willi arystokratów, a właściwie jej nędzne resztki. Formalnie należała ona do rodu Yaggle-Ssauk, ale po bezpotomnej śmierci Berzeliusa Yaggle skłóceni spadkobiercy doprowadzili do unieważnienia testamentu, jak ognia bojąc się kłopotów z zadłużonym majątkiem. Niezamieszkana i pozbawiona opieki konserwatorów, teraz szybko popadała w ruinę. Drzewo nigdy nie zapominało o swoim i to, co jeszcze kilka miesięcy temu wyglądało na całkiem solidny dom, teraz przypominało topniejącą rzeźbę z wosku. Od niej aż do podnóża schodów były już tylko splątane chaszcze, jak większość dzikiej roślinności sprytnie przyssane do żywogruntu i doskonale radzące sobie bez żadnych dodatkowych starań ze strony ludzi. Zasapany Vlad spojrzał na strome stopnie i stanął. - Tam? Do was? - Wskazał na szczyt klifu, po czym zamachał ręką w gwałtownym proteście. - O, nie, nie ma mowy! - No to nie idź, mam cię gdzieś - odburknął Thomas. Sam był już z lekka wyczerpany szybkim marszem i w tej chwili marudzenie Vlada nie wpływało najlepiej na jego nastrój. - Możecie mi przypomnieć, ile dokładnie ta cholerna Skała Tarpejska ma wysokości? - wysapał Karawaniarz w przerwach po między jednym świszczącym oddechem a drugim. - Dokładnie? Dokładnie to nigdy nie liczyłem, ale ponad sto metrów na pewno - odparł Farquahart, wiedząc, że nie zawiedzie się na domyślności starego. - Krew by to zalała... - Zdyszany szklarz westchnął i pokręcił głową. Posapał jeszcze trochę i z rezygnacją podążył za Gerhardem w górę, mamrocząc pod nosem wymyślne inwektywy. Tradycyjnie już Thomas zamykał pochód. Tuż przed samym szczytem schody przechodziły w niewielki parapet - wąską półkę długą na kilka metrów, uczepioną ściany niczym jaskółcze gniazdo. Gerhard, ledwie wstąpił na ów niewielki podest, zgiął się wpół i krótkim gestem nakazał pozostałym, by uczynili to samo. - -Jasny szlag! - Co jest? - szepnął zaalarmowany Thomas. - Broń w pogotowiu, obydwaj! - zakomenderował Gerhard w odpowiedzi. Farquahart, a zaraz po nim Karawaniarz wydostali karabiny spod okryć i odbezpieczyli, odruchowo sprawdzając wskaźniki poziomu energii na kolbach. - Kogo tam zobaczyłeś? - dopytywał się Thomas. - Maxela van Graera, Stoi przed wejściem - szepnął mu Gerhard do ucha. - Jak to? - bąknął Thomas zaskoczony. Vlad spojrzał pytająco na strażników. - Tak to! Nie wiem jak, mały coś schrz... - Gerhard spojrzał na Vlada i ugryzł się w język, przeklinając swoje roztargnienie. Na szczęście tego ostatniego Karawaniarz najwyraźniej nie zrozumiał i nie skojarzył z synem, zajęty dochodzeniem do siebie po wspinaczce Kocią Promenadą. - I co się dzieje? - Thomas ponaglił Gerharda nerwowo. - Możesz sprawdzić? - Zaraz... Gerhard wychylił ostrożnie głowę ponad krawędź. - Chyba jest sam - powiedział cicho, chowając się na powrót. Po czym odwrócił się do Thomasa.. - Słuchaj, zrobimy tak. Zdejmij na razie te łachy... Dobra, teraz przejdź tutaj... - Farquahart obszedł ostrożnie Vlada i Gerharda, tak że teraz to on stał najbliżej ostatnich kilku stopni, które prowadziły z półki na główną platformę. - Teraz aktywuj swój kamuflaż. - Pełny? - spytał Thomas. - Pełny, tak. - No a ty? - Ja postaram się odwrócić ich uwagę. Ty natomiast przejdź na lewo i stań w pogotowiu. Może nie będzie to konieczne, gdyby jednak było, strzelaj. Tylko ustaw broń na ładunek rozproszony, żeby ogłuszyć, a nie... - Klosky, w coś ty mnie właściwie wpakował? - przerwał mu Karawaniarz bezceremonialnie. - Nie denerwuj się, staruszku, bo na razie zupełnie nie masz czym. Jest mały problem, ale to nasz problem, nie twój - powiedział Gerhard, nie odwracając głowy. - Gadaj mi tu zaraz, łapsie, co się dzieje - wysapał Vlad, zupełnie nieusatysfakcjonowany tymi słowami. - Z kim wyście zadarli? - Oj, Vlad! Po prostu posiedź chwilę w spokoju, przecież się zgoniłeś - zniecierpliwił się von Klosky. - Tylko nie wychylaj łba poza krawędź. Zirytowany Karawaniarz zaczął kręcić się na niebezpiecznie wąskiej półce, jakby go nagle pchły pogryzły w tyłek. - Słuchajcie no, wy dwaj. Ciągniecie mnie za sobą jak jakiś worek, tylko że ja nie jestem workiem, do ciężkiej waszej zgnilizny! Mnie też życie miłe, a przez was chyba nie dożyję jutra. Mogę się przydać, mam lufę, tak czy nie? To nie są już tylko wasze kłopoty, do cholery! Przecież jak wy dacie dupy, to już po mnie! Odsuń się no, Klosky! Gerhard próbował chwycić Vlada za rękaw, lecz tamten wyszarpnął ramię gwałtownym ruchem i wystawił swoją zakapturzoną łepetynę ponad krawędź klifu. Ledwo jednak wyjrzał, schował się natychmiast z powrotem i zakrył twarz rękami. - Matko Heleno, Opiekunko nasza! - jęknął. - To ten ścierwojad zasrany, ten plugawy trupożerca, ta gangrena jedna, parszywe gówno samego diabła, ten zawszony, śmierdzący, niewart żreć własnych przegniłych wnętrzności...! - Karawaniarz aż się zachłysnął od wszystkich tych przekleństw i cały spurpurowiał. - Uspokój się, idioto! - syknął Gerhard. Ale we Vlada wstąpił jakiś zły duch i mimo że tym razem Thomas do spółki z Gerhardem próbowali go przytrzymać, znowu się wyrwał i zrobił krok w stronę schodów wiodących na platformę, próbując ich jakoś wyminąć na tej niewielkiej przestrzeni, jaką wszyscy trzej mieli do dyspozycji. - Zabiję, zarżnę jak wściekłe psy wszystkich tych kościelnych zafajdańców! Gerhard rzucił się desperacko na Vlada od tyłu, podcinając mu nogi, podczas gdy Farquahart starał się przydusić staremu głowę do parapetu. W swoim niespodziewanym amoku Karawaniarz nie chciał dać za wygraną. Wbił się Thomasowi w brzuch jak rozwścieczony baran, cały czas wymachując przy tym odbezpieczonym karabinem, który trzymał w wolnej, nieprzygwożdżonej przez Gerharda ręce. - Uspo...kójże się, durniu! - wycedził Thomas, z trudem łapiąc oddech. - Co cię opętało? Chcesz nas tu wszystkich pozabijać? Szamotali się z tym kretynem na kilku metrach kwadratowych, tuż nad przepaścią, z bronią mogącą w każdej chwili wypalić i trafić w któregoś z nich. No i cały element zaskoczenia diabli wzięli! - pomyślał Thomas ze złością. Musiał ich usłyszeć nie tylko ten drań na górze, ale chyba jeszcze połowa miasta na dokładkę. I po co było wlec tego starego wariata? Przecież każdy inny przewodnik sprawiłby się równie dobrze, a z tym dziadem nic, tylko same kłopoty! - Pokażę ja tym posrańcom ostateczne rozgrzeszę... Aau! Nie patyczkując się, Farquahart zatkał w końcu gębę rozeźlonemu Karawaniarzowi. Gerhard nawet zamierzył się pięścią, żeby uciszyć starego na dłuższy czas, ale ten ni stąd, ni zowąd sam opadł z sił, i uspokoił się tak samo nagle, jak się przedtem wściekł. - Już? Przeszło ci? - Gerhard spytał Vlada tonem sugerującym, że poza twierdzącą żadna inna odpowiedź nie wchodzi w rachubę. Vlad przytaknął przymknięciem powiek. - Co temu bałwanowi padło na mózg? - spytał Thomas, dysząc jak po biegu. - Nawrócony neowirysta - odparł Gerhard, jakby to wszystko wyjaśniało. - Neowirysta? Ty jesteś jakiś pieprzony, psychicznie niezrównoważony samobójca! - Thomas wysyczał Vladowi w twarz z niehamowanym gniewem. - Przez te twoje wrzaski wszystko szlag trafił! - Może jeszcze nie - usłyszeli cichy głos Gerharda, który stał teraz z głową bezkarnie wychyloną ponad krawędź platformy. - Co? - Maxel zniknął. - Co znaczy - zniknął? - No zniknął. Nie ma go nigdzie w zasięgu wzroku. - Może wlazł do środka? - No właśnie... - A może... Gerhard, a czy oni też mogą mieć kamuflaż? - W teorii tak, ale w praktyce? Wątpię. No nic, nie ma rady, musimy się ruszyć. Rób tego kameleona i idź pod drzwi. Ja będę tuż za tobą. A ty - zwrócił się do opartego o ścianę Vlada - waruj tutaj i nigdzie mi się stąd nie ruszaj, słyszysz? Będziesz siedział? Vlad popatrzył na niego spode łba. - Będziesz siedział czy nie? Bo jak nie, to już teraz otworzymy ci te zakichane cysty i wreszcie będziemy cię mieli z głowy. No to jak? Vlad kiwnął głową na znak, że będzie, jak sobie życzy Gerhard. - Słowo? Karawaniarz potwierdził to, przykładając do serca dłoń w geście solennej przysięgi. Thomas włączył pełne maskowanie, szybko pokonał ostatnie stopnie prowadzące na platformę i podbiegł pod drzwi posterunku. Zauważył, że ościeżnica, pęknięta w dwóch miejscach, odstaje od ściany, jakby ktoś wcisnął ją z wielką siłą do wewnątrz. Mimo to, kiedy spróbował ostrożnie pchnąć same drzwi, te okazały się zatrzaśnięte. Futryna skrzypnęła jednak niebezpiecznie. Natychmiast cofnął rękę, bojąc się przed czasem zaalarmować napastników, którzy najprawdopodobniej zaczaili się w środku. Niestety, nie mógł zajrzeć przez okno. Było włączone i nawet jego wyczulone przez skórkę sensorium nie mogło przedrzeć się przez aktywną antyfazę. Wrócił więc z powrotem pod drzwi, nasłuchując. Kątem oka dostrzegł zmierzwioną czuprynę Gerharda, wystającą zza krawędzi klifu. - Jak sytuacja? - nadał von Klosky do Farquaharta. - Drzwi są zamknięte na głucho, chociaż blokada zamka jest kompletnie zdemolowana. Musieli włamać się do środka siłą, a teraz pewnie zabarykadowali się, choć nie mam pojęcia czym, i czekają. - Słyszysz coś? - Zupełnie nic. Siedzą cicho jak myszy, nawet kulawa stonoga robiłaby więcej hałasu. Coś tu śmierdzi, Gerhard. Może tam wejść? Od tyłu? - Spokojnie, Tom. Tylne wejście też na pewno zabezpieczyli. Daj mi pomyśleć. I przejdź na drugą stronę drzwi. Thomas przeszedł i na wszelki wypadek stanął tak, żeby mieć jak najdogodniejszą pozycję do oddania strzału w kierunku intruzów, gdyby ci pojawili się nagle w progu. - Wymyśliłeś coś? - nadał do Gerharda, wciąż pozostającego za osłoną ściany. - Okno jest oczywiście aktywne? - upewnił się von Klosky. - Naturalnie. Mogę jeszcze spróbować na podczerwieni, przez ścianę. - No to już - ponaglił go Gerhard. Thomas spróbował. We wnętrzu strażnicy nie dostrzegł jednak niczego, co miałoby temperaturę zbliżoną do ludzkiego ciała. - Słuchaj, tam... chyba nikogo nie ma - nadał, nie rozumiejąc, jak to możliwe. - Nie ma? - No, nie ma. Nic mi normalnie nie świeci, są za to dwa cholernie dziwne, nieprawdopodobnie zimne kontury. Nie pojmuję. Choćby się nawzajem w środku powyrzynali, nie zdążyliby przecież wystygnąć w ciągu tych kilku minut. Nawet serce Regulaminami się nie rejestruje, a powinno! Deus, Gerhard, wszyscy poznika li jak duchy! Jeszcze przed chwilą łazili tu jak na bazarze w dzień targowy, i nagle nic, zero! Co tu się dzieje? Von Klosky nie odpowiedział, tylko rozejrzał się na boki, i jednym skokiem pokonawszy schodki prowadzące z podestu na platformę, ruszył szybkim krokiem w stronę posterunku. - Tom, gdzie stoisz? - zapytał. - Tutaj - odparł Thomas, na ułamek sekundy dezaktywując skórkę. - Aha. Dobra, odsuń się od okna. Najlepiej przejdź za mnie. - Co chcesz zrobić? - Rozwalić je. - Gerhard, a jeżeli oni tam jednak siedzą, tylko tak się sprytnie zamaskowali, że zwiedli nawet nasze sensoria? - zaniepokoił się Farquahart. - Żeby tak było, musieliby wyjść z tego kontinuum. A jeśli tak, to seria z karabinu na pewno nie wyrządzi im krzywdy. - Może już lepiej w drzwi? Na okno zużyjesz co najmniej połowę magazynka. - Mogli je zabezpieczyć reflektorem-pułapką. - Raczej mało prawdopodobne - odparł Thomas sceptycznie. - Ale możliwe. No, do tyłu. To powiedziawszy, von Klosky przyklęknął na jedno kolano, wymierzył pod kątem jakichś sześćdziesięciu stopni w górny, lewy róg antyfazowanej tafli i nacisnął spust. Z początku okno absorbowało energię jak gąbka wodę, ale pod ciągłym naporem strumienia plazmy zaczęło się wreszcie wybrzuszać, po czym, przy akompaniamencie okropnego, wibrującego gwizdu, eksplodowało nagle deszczem tysięcy płonących odłamków. Większość ładunku została wchłonięta przez materiał okna, ale ostatnie sferoidy z serii nie natrafiły już na żadną barierę i świetlistą linią pomknęły prosto ku żywoskłonowi, ciągnąc za sobą smugę syczącego powietrza. - Deus, Gerhard! Tam nie ma dachu! - wykrzyknął Thomas, zdumiony i przestraszony zarazem. - Chyba masz rację. Nie bacząc na wciąż jeszcze gorące brzegi okna, Farquahart nachylił się, by zajrzeć do wnętrza. - Ej, no co ty robisz? - fuknął na niego Gerhard, odciągając Thomasa do tyłu. - Chcesz, żeby ci pokroiło mózg na plastry? Przecież rama ciągle działa! Silnym, zdecydowanym uderzeniem kolby von Klosky wgiął framugę okienną, zwierając obwód defazatora. Skuteczność tej operacji sprawdził jeszcze, przesuwając nad ramą lufą karabinu. Dopiero kiedy stwierdził, że ta nie rozjeżdża się w powietrzu na kilkanaście oddzielnych kawałków, zerknął ostrożnie do środka strażnicy. Przyczyna zablokowanych drzwi od razu rzucała się w oczy: nieruchome ciało, a raczej biała rzeźba, opierająca się o nie w nienaturalnej pozie, i otoczona niewielką kałużą wody. - Co za cholera? - mruknął zdumiony pod nosem i wszedł przez zniszczone okno do środka. Thomas wskoczył tuż za nim i osłupiały powiódł wzrokiem po znajomym miejscu, teraz zalanym światłem dnia. Z posterunku zostały tylko ściany i wielkie biurko na środku. Cały sufit zniknął bez śladu, jeśli nie liczyć wałowatych zgrubień, biegnących szczytem ścian dookoła całego pomieszczenia. - Jak oni to zrobili? - wyszeptał, wyłączając maskowanie. - Nie jestem wcale pewien, że to oni - odparł Gerhard, w zamyśleniu drapiąc się po brodzie. Thomas podążył za jego wzrokiem. W skurczonym groteskowo, białym jak mąka ciele pod drzwiami rozpoznał Georga van Graera, choć zabrało mu to chwilę. Jego brat Maxel, tak samo zbielały i powykręcany, leżał nieopodal jednego z rogów strażnicy. Thomas zbliżył się do martwego Georga i dotknął go, chcąc sprawdzić, czym jest ów dziwny nalot. Natychmiast jednak cofnął rękę zaskoczony. - Auu, Deus! Toż on jest zimny jak lód z chłodziarni! - zakrzyknął. - Rzeczywiście, wygląda, że ktoś ich zamroził - odrzekł von Klosky, w zadumie kontynuując oględziny strażnicy. - Hanna jednak tu nie ma, Kevina też nie... - Ani Regulamina - dodał Thomas. - Coś podobnego, żeby jeden sukinsyn mógł narobić tyle zamieszania! Przeklęty Ramirez! - To nie Ramirez, Tom - zaprzeczył nie mniej skonfundowany Gerhard, przygryzając wargę. - No to kto, do licha? Możesz mi powiedzieć? - Nie mogę. - Von Klosky rozłożył bezradnie ręce. - To wszystko jest dla mnie tak samo zagadkowe jak dla ciebie. Ale skoro ciała Ramireza tu nie ma... No nic, wracajmy do Vlada. - I tak to tutaj mamy zostawić? - żachnął się Thomas. - A Regulamin? To niewiarygodne, żeby tak zniknął bez śladu, bez jednego słowa! I gdzie? Deus! Regulamin! - Nie! - zaoponował gwałtownie von Klosky, widząc, że Farquahart inicjuje połączenie. - Dlaczego nie? - Na razie nie - odparł Gerhard, kierując się z powrotem ku zniszczonemu oknu. - Po prostu dmucham na zimne. Diabli wiedzą, czy ktoś nie podsłuchuje. - Dajże spokój, człowieku, któż poza nami miałby znać... - Nie mam pojęcia, ale wolę nie drażnić licha - odrzekł krótko Gerhard. Byli na zewnątrz, kiedy Thomasa przeszyła nagła myśl. - Deus! A jeśli to sprawka tego synodu Hossana? - Możliwe - rzucił von Klosky przez ramię. - I dlatego tym bardziej się pośpieszmy. Na tym cholernym tarasie jesteśmy jak gołębie na strzelnicy. - Ale jeżeli dorwali Regulamina... - zaniepokoił się Thomas. - To niewiele im z tego przyjdzie. Nasz stary przyjaciel nie ma pojęcia, dokąd się udajemy. I lepiej, żeby tak pozostało jak najdłużej - dokończył Gerhard niecierpliwym tonem. - Chodź, Tom. Nic więcej nie możemy już tu zrobić. - Deus, zaczynam mieć autentycznego stracha - mruknął Thomas pod nosem i obejrzawszy się po raz ostatni na zrujnowaną strażnicę, pośpieszył za von Kloskym. ROZDZIAŁ 5 Kevin wiedział, że jeśli tylko zdąży dotrzeć przed swoimi prześladowcami do górnego Wesendu i zniknąć w którymś z niezliczonych zakamarków, tak dobrze znanych mu ze złodziejskich eskapad, będzie bezpieczny. Przynajmniej do czasu, kiedy otrzyma umówiony znak od starego szeryfa, że już nic mu nie grozi ze strony tych do reszty popieprzonych Synów Zagłady. Ale depczący mu po piętach Hann Ramirez nie był głupi. Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, jakie zarówno na nim, jak i na obydwu braciach van Graer wywołał oszałamiający skok Kevina, bezzwłocznie połączył się z kilkoma swoimi ministrantami z Wesendu, nakazując im zablokować najbardziej prawdopodobne drogi ucieczki chłopaka. Toteż nadzieje Kevina na bezpieczne schronienie się we wcześniej upatrzonym miejscu legły w gruzach, zanim jeszcze dotarł do pierwszych zabudowań kasbah San-Soho. Na swoje szczęście wzrok miał nie gorszy od mięśni nóg i już z daleka dostrzegł jednego ministranta, który stał w rozkroku u szczytu schodów Woksaffly z prymitywną, ale wystarczająco skuteczną elektrostrzelbą w gotowości. Nie wytracając pędu, Kevin skręcił ostro w lewo, kryjąc się za osłoną skąpych żywopłotów, z trudem wegetujących w zaniedbanych rynnach hydroponicznych. Poza poprzednim planem nie miał żadnego innego w zapasie, więc właściwie biegł bez celu, starając się jedynie pozostać niezauważonym i gorączkowo usiłując wykombinować jakieś wyjście z sytuacji. Jego szansę ucieczki zmniejszyły się jeszcze bardziej wraz z pojawieniem się drugiego ministranta. Kevin zauważył go w momencie, gdy tamten przekraczał już Bulwar Środkowy i zamierzał iść do góry. Jeszcze chwila, a ten pięścią łechtany trupochłon przetnie mu drogę w kruks! Kevin przestał biec i przypadł do ziemi za pozostałościami starego żywomuru. Co robić, co robić? Po kilku sekundach gorączkowego zastanawiania się doszedł do wniosku, że w tej okolicy pozostało mu już tylko jedno miejsce. Ostrożnie wychylił się ze swojej kryjówki. Drugi ministrant zrezygnował z zapuszczania się w górne partie Keshe i wrócił na Bulwar Środkowy. Stał tam teraz, kretyn, doskonale widoczny z każdej strony i rozglądał się niepewnie, nie wiedząc, w którym kierunku powinien pójść. Kiedy tylko Kevin dostrzegł, że tamten najwyraźniej stracił zainteresowanie sprawą i zamiast obserwować teren, zaczął zabawiać się swoją elektrostrzelbą jak dziecko, wyskoczył szybko zza muru i popędził w górę miasta, prosto ku strażnicy. Tam znajdzie azyl przed swoimi prześladowcami. W końcu szeryf to przecież teraz jego przyjaciel i na pewno go obroni. Raz po raz rzucał za siebie nerwowe spojrzenia, ale jak dotąd nikt nie siedział mu na ogonie. Dyszał już niczym bliski śmierci astmatyczny starzec, strach jednak nie dawał mu zwolnić, i wreszcie jak kamień z procy wpadł do strażnicy przez drzwi, które, ku jego zdziwieniu, otwarły się przed nim same. Natychmiast zatrzasnął je za sobą i z mieszanymi uczuciami stwierdził, że pomieszczenie jest puste. Z mieszanymi, bo z jednej strony nie było nikogo, kto wziąłby jego kłopoty na siebie, z drugiej jednak cały posterunkowy arsenał był teraz praktycznie do jego dyspozycji. A z nim mógł stawić skuteczny opór nawet dziesięciu takim parszywcom jak Ramirez. Jego wzrok zaczął nerwowo biegać po całym wnętrzu - ściana, sufit, ściana, okno, ściana, drzwi, ściana, biurko... W miarę przeszukiwania posterunku jego rozpacz i niedowierzanie rosły. Nigdzie bowiem nie było śladu po legendarnych brankrakach, fazotranslatorach ani emiterach QP. Tak samo zresztą jak po zwykłych karabinkach pulsacyjnych, paralizatorach czy elektrostrzelbach. Nie znalazł również żadnego ostrza, kuszy, bolą ani pajęczej pętli. Żeby choć jedna marna bambusowa pika, które przecież ci zgarniarze konfiskowali ostatnio na pęczki coraz zuchwalszym gangom z przedmieść! Albo przynajmniej kij do palenty, cokolwiek! Lecz w tej cholernej strażnicy nie było absolutnie nic! Zrozpaczony Kevin zaglądał w każdą szparę i dziurę, nie zdając sobie sprawy, że nawet jeśliby znalazł jakąkolwiek broń, i tak niewiele by mu z niej przyszło. Wszystko, co mógłby zrobić, to cisnąć nią w napastników. Już lepszy efekt by osiągnął, atakując prześladowców służbowym taboretem. Nie znalazłszy nic bardziej śmiercionośnego od rysika, Kevin stanął przed wyborem: opuścić strażnicę i szukać sobie innego schronienia, albo czekać, licząc na to, że sam autorytet tego miejsca będzie dla niego wystarczającą obroną. Gdyby tylko miał czym zabarykadować drzwi! Zaraz, może to wielkie biurko... Niestety, jak na złość biurko okazało się strukturą uformowaną z samej macierzy, i chociaż Kevin pchał je i szarpał w krańcowej desperacji, nie chciało się przesunąć nawet o milimetr... - Niepełnoletni osobniku płci męskiej, rasy kaukaskiej, o zamiarach ewidentnie niezgodnych z Kodeksem Zachowań Obywatelskich! Nakazuję ci, na mocy artykułu sześćdziesiąt trzy łamane przez osiem paragraf czternaście zero jeden, et cetera, et cetera, odpieprzyć się w tej chwili od tego mebla! Kevin podskoczył, jakby mu ktoś wsadził kij w tyłek. - O żeż w muł! Kto tu jest, do knypa ryja? - wyszeptał, czując, jak włosy stają mu dęba na całym ciele. Zdjęty nagłym zabobonnym strachem, mimowolnie przeżegnał się, zupełnie jak jego stary. Na rany wykręconych, przecież tu nie ma nikogo! A może strażnica opanowana jest przez strzegące jej mściwe duchy pomordowanych szeryfów? - W imieniu urzędujących funkcjonariuszy Protokołu oraz w swoim własnym serdecznie dziękuję, młody obywatelu, za bezzwłoczne zastosowanie się do wydanego polecenia. - Kto to, do suki matki?! - wrzasnął przerażony Kevin. - W tej chwili poza twoją, młodzieńcze, nie odnotowuję niczyjej obecności w strażnicy. - Co to za wygłupy... Nazywam się... Kto mówi, do suki matki?! - Z przestrachu chłopakowi zaczęło się wszystko plątać. – Jestem Kev Kudlischka i przyszedłem tu, bo jestem... Bo mnie gonią tacy jedni posrańcy... i nie wiem...czy mógłbym... Gdzie jest szeryf Klosky? - Rozumiem, że to archaiczne określenie odnosi się do osoby funkcjonariusza Protokołu w stopniu arcykonstabla, Gerharda von Klosky. - Ee... no chyba... ten... no pewnie, że funkcjonariusza Klosky... Gdzie on jest? Muszem mu zaraz coś powiedzieć. I mam to! - Kevin wykrzyknął, przypominając sobie o drobiazgu, który dostał od starego łapsa. Szybko wyciągnął w górę drżącą rękę, tę ze lśniącą bransoletą zastępcy strażnika na nadgarstku, i zamachał nią w powietrzu. - Opaska deputowanego tymczasowego? Ejże, a skąd ty to masz, mój drogi? - W tajemniczym głosie z powietrza natychmiast pojawiła się nuta podejrzliwości. - No, przecież sam szeryf mi to dał! - jęknął zrozpaczony Kevin. - Hm, założywszy nawet, że to, co mówisz, jest prawdą, i tak udzielenie ci rzeczonych informacji jest niemożliwe ze względu na brak potwierdzonej osobiście przez arcykonstabla von Klosky’ego autoryzacji. Przykro mi, ale tak zwany guzik z tego. Wzrok Kevina, rozglądającego się wciąż w poszukiwaniu źródła tajemniczego głosu, natrafił nagle na coś, co wyglądało jak skrzyżowanie ślimaka, gąsienicy i pająka, miało rozmiary półtuszy z dzika i powoli pełzło po suficie strażnicy w jego kierunku. Chłopak poczuł, jak krzyk przerażenia rośnie mu w gardle, ale nim zdążył go z siebie wydobyć, upadł nieprzytomny na podłogę. *** Hann Ramirez z trudem łapał oddech, nie ze zmęczenia jednak, lecz z wściekłości. Gdyby dokładnie w tej chwili mały Kudlischka wpadł w jego ręce, Hann rozszarpałby mu chyba gardło gołymi rękami, nie dbając już o nic. Ale cwany gówniarz dosłownie rozpłynął się w powietrzu jak wypalone race. Jeszcze przed chwilą mieli go przed sobą, i nagle puf! Przeklęty smark najwyraźniej podlegał jakiejś specjalnej ochronie nieznanych dotąd Hannowi sił ciemności. - No i co tak stoicie? Żaden z was nie widział, gdzie się podziało to psie gówno? - zwrócił się do swoich akolitów. - Nie, asaharze! - odparł Georg głosem pełnym zalęknionej pokory, a Maxel zawtórował mu konwulsyjnym potrząsaniem ramion. - Ech, mierzwę macie w tych swoich pudełkach, a nie mózgi! - warknął Hann, odwracając wzrok coraz to w inną stronę. - Tak, asaharze - zgodził się z nim Georg potulnie, jednocześnie wyciągając swój wielki paluch przed siebie. - Ale może ten, tam... Podbiegli do ministranta, który w dalszym ciągu stał u szczytu schodów Woksaffly. Kiedy młodzieniec dostrzegł diakona zbliżającego się ku niemu wraz z akolitami, zasalutował, a potem szybko przyklęknął na jedno kolano. - No i co, widziałeś tego przeniewiercę? - spytał Hann, przygniatając wyrostka spojrzeniem swoich przepastnych oczu. - Nie, wielki asaharze, nie widziałem nikogo! - Jak mi gadasz tak ze strachu, boś go przepuścił, śmieciu, to lepiej od razu zacznij gadać, jak było naprawdę. Albo za chwilę będziesz się bać tysiąckroć bardziej! No? - Nie widziałem, asaharze, przysięgam na moją śmierć! Stoję i wyglądam aż mi oczy wyłażą, i nic! Nikt tędy nie leciał! - To trzeba było lepiej pilnować! - wrzasnął na niego Hann, wciąż maksymalnie rozsierdzony nieudanym pościgiem. - Nie po to udzielam takim nędznym szczurom jak ty mojej opiekuńczej łaski, nie po to daję najpodlejszym grzesznikom tę jedną, jedyną szansę na dostąpienie zaszczytu wzięcia udziału w największym z boskich przedsięwzięć, nie po to - ryknął już pełnym furii głosem na trzęsącego się z przerażenia ministranta - żeby takie bezbożne ścierwo zawodziło mnie w najprostszych sprawach i nie wypełniało moich najprostszych poleceń! Władczym gestem Hann przywołał jednego ze swoich przybocznych. - Maxel, naznaczyć mi go zaraz na następną ofiarę inicjacyjną! Ministrantowi w jednej chwili cała krew odpłynęła z twarzy. - Nie, asaharze, błagam! Ja przeszukam zaraz dom po domu, mysią dziurę po mysiej dziurze, nieee! - wrzasnął ministrant i rzucił się do ucieczki, widząc, jak posłuszny pomocnik diakona idzie ku niemu. Ramię Maxela wystrzeliło jednak jak głodny szczupak i schwyciło ministranta za włosy, zatrzymując go brutalnie w pół kroku. - Nie, błagam, ja już nigdy nie zawiodę, błagaaaam, paniee!!! - łkał nieszczęsny siedemnastolatek. Ale Maxel, bardziej bezlitosny od jakiejkolwiek maszyny, zręcznym ruchem lewej ręki odwrócił głowę wyrywającego się chłopaka ku sobie. W jego prawej ręce błysnął kryształowy nóż rytualny. Na ten widok ministrant zawył nieludzko, usiłując za wszelką cenę uwolnić się jakoś z uchwytu Maxela. Na próżno jednak wił się i szarpał na wszystkie strony, niemal skręcając sobie kark. Akolita ścisnął jego potylicę jak w imadle, dla większej wygody odchylił ją nieco do tyłu i dwoma szybkimi ruchami wyciął mu głęboko na czole wielki romb. Przyjrzał się swojemu krwawemu dziełu krytycznie, po czym, jakby od niechcenia, wbił jeszcze ostrze noża najpierw w lewe oko ministranta, a później w prawe. - Odejdź teraz i czekaj cierpliwie na swoją kolej, mój mały bracie - wyrecytował Hann z szyderczą pompatycznością i celując starannie, wymierzył chłopcu potężnego kopniaka w pierś. Oślepiony i zalany krwią nieszczęsny ministrant potoczył się w dół schodów, skowycząc jak zwierzę. Jakaś starsza kobieta, zaalarmowana hałasami na ulicy, wychyliła się z okna na pierwszym piętrze. Na widok skierowanej w nią przez Georga lufy karabinu znikła jednak natychmiast, pośpiesznie zatrzaskując okiennice. - No i jak z taką zgnilizną - szerokim, teatralnym gestem ręki Hann objął pełzającego w męczarniach ministranta, okoliczne domy, resztę Keshe, a kto wie, może nawet cały Wszechświat – jak z takim bezwartościowym materiałem mamy wypełniać nasze Boże posłannictwo, bracia moi w wierze jedynej? - zwrócił się do obu Graerów tonem obłudnie nabożnego zatroskania. - I co teraz, panowie? Gdzie się ten mały śmierdziel mógł schować, hm? Co ważniejsze, gdzie może być teraz ta podła świnia von Klosky? Georg i Maxel van Graerowie znowu tylko wzruszyli bezradnie ramionami. - Ech, z wami też się pracuje jak z zepsutym młotkiem. – Hann westchnął. Przez chwilę zastanawiał się nad sytuacją. Z trudem, gdyż potworna wściekłość, najczarniejsza nienawiść i paląca żądza zemsty wciąż wrzały w jego sercu, zmusił się do racjonalnego myślenia. Smarkacz mógł się w zasadzie zaszyć gdziekolwiek, ale instynkt podpowiadał Hannowi, że mały wciąż jest gdzieś po górnej stronie Bulwaru Środkowego. A co tam było? W zdecydowanej większości bogate prywatne posesje, w których nikt nie udzieliłby takiej szumowinie schronienia. Istniało tu najwyżej kilka miejsc, o jakich ten mały mógł pomyśleć w czasie panicznej ucieczki. A jeśli jeszcze doda się do tego fakt, że ten mały gnojek, Hann mógłby to przysiąc, został wysłany na wabia przez von Klosky’ego, pozostaje właściwie już tylko jedna możliwość. - Georg, Maxel - przywołał swoich akolitów Hann. – Pójdziecie do strażnicy... - Znaczy tam, gdzie urzędują strażnicy? - Tak, pustołebcu, tam gdzie urzędują strażnicy! – rozsierdził się Hann. - I jak mi jeszcze powiesz, że nie wiesz, gdzie to jest... - Oczywiście, że wiem, asaharze. A czemu? - Podejrzewam, że ten mały ścierwojad właśnie w niej się ukrył. Iść mi tam zaraz i sprawdzić to. Jeśli będzie tam tylko ten mały smród, capnąć go, ale nie uszkadzać, nawet łap nie wykręcać. I czekać. To znaczy, dać mi natychmiast znać i czekać na mnie. Ale jeśli byłoby ich więcej, czyli ten przeklęty von Klosky, może jeszcze ktoś, nie wiem, to mi znikać, ale nie za daleko. Najlepiej schowajcie się gdzieś w pobliżu. Zaraz pod skarpą są takie wielkie chaszcze, to możecie w nich się zaszyć. I obserwować. Z dołu. I też zaraz dać mi znać. Zrozumiano? - Tak, asaharze. A ty z nami nie idziesz? - Nie. Pokręcę się przy moście. Bóg jeden wie, może jednak ten mały szczynopij przełazi już na dolną stronę? Może będzie chciał wracać do domu? A to jest chyba gdzieś na lewym brzegu. No dobrze, ruszajcie się! I macie cały czas być ze mną w kontakcie! Parszywy ministrant czy rodzina, jak mi teraz pokpicie sprawę, to własnoręcznie zrobię wam wiwisekcję! Rozstali się. Van Graerowie popędzili jak wiatr w kierunku strażnicy, Hann zaś, nie dbając już wcale o to, że łażąc po mieście w biały dzień w rytualnym przyodziewku, łamie wyraźny zakaz Hossana, zbiegł wąskimi zaułkami San-Soho ku Rzece i zatłoczonym o tej porze Bulwarem Nadrzecznym doszedł do mostu Broylin. Dokładnie naprzeciwko przeprawy znajdowała się nieduża knajpka ze stolikami wystawionymi na zewnątrz. Hann usiadł przy jednym z nich, rozpierając się szeroko w plecionym fotelu. Dość miał jednak rozumu, żeby ukryć swoje diakońskie insygnia - rubinowe oko w czarnym rombie - za stójką klitra. Mimo to przechodzący obok ludzie i tak co rusz rzucali w jego stronę podejrzliwe spojrzenia, z których jednak Hann niewiele sobie robił, a nawet przyjmował je z wyzywającą otwartością. Czuł, że nie zdzierży ani dnia dłużej tego skrywania się przed nimi i przemykania pod ścianami nocą jak szczur, od początku jego pyszałkowata natura nie mogła się z tym pogodzić. Że nienawidzą jego Kościoła? Że liczba zatwardziałych wrogów Słowa wciąż w miażdżącym stosunku przeważała nad liczbą jego wiernych wyznawców? I cóż z tego? Nawet lepiej, że nienawidzą. Tym większa będzie satysfakcja i chwała, gdy wreszcie padną na kolana przed potęgą prawdziwej wiary i zrozumieją, kto tak naprawdę liczy się w ich małym grajdołku. Kaganiec, nałożony mu przez Hossana, choć z jednej strony rozkoszny, z drugiej jednak krępował go coraz dotkliwiej, nie pozwalając wyrwać się na wolność aspiracjom Hanna. Toteż mimo że kochał swojego protektora nad życie - i świadomość, iż nie ma go już wśród żywych wciąż rozdzierała jego duszę jak kły wściekłego psa - odczuł niespodziewaną ulgę, a zarazem wielki przypływ energii oraz determinacji. Rozprawienie się z tą podstępną kreaturą von Kloskym było w tej chwili rzeczą najważniejszą i najbardziej przez Ramireza upragnioną. Ale potem... Potem będzie wreszcie mógł zająć się miastem tak, jak od samego początku należało to zrobić, agresywnie, bezwzględnie i bezlitośnie, nie bawiąc się w żadne skomplikowane gierki. Siła, pomyślał Hann z lubością, siła wilka, a nie chytrość lisa przeciwko tym głupim, zadowolonym z siebie owcom! Zawsze skutkowała i zawsze będzie skutkować. A teraz, kiedy cała scheda po Hossanie niemal automatycznie przypadnie jemu i kiedy von Klosky dostanie wreszcie nauczkę, realizacji tych planów nic już nie będzie stało na przeszkodzie. Bo taka, zaintonował w duchu, uśmiechając się do siebie błogo, jest po prostu nieuchronna wola Czystego Boga! I żaden wyrachowany szmatławiec nie może powstrzymać boskiego planu, raz puszczonego w ruch. Zacznie się od rzeczy drobnych, jak na przykład wymiana tych przygłupów Georga i Maxela na coś bystrzejszego. Następnie... Hann zamówił kubek zimnego piwa z glukomorfu i sącząc je powoli, obserwował uważnie wszystkich wchodzących na most z przeciwległego brzegu. Nie było to wcale łatwe, bo ruch o tej godzinie był duży i w każdej minucie setki ludzi przemierzało most w jedną i w drugą stronę. Hann tak się skupił na przepatrywaniu twarzy przechodniów, że ocknął się dopiero przy trzecim przywołaniu go przez Maxela. - No? Gdzie jesteście? - Stoimy przed strażnicą, i tego... - To nie stójcie, tylko niech który wejdzie do środka! - Tu właśnie jest problem. - Jaki problem? - Ee, tego... drzwi są zamknięte. - I? - No i nie możemy wejść, jak nam kazałeś. - Gdyż? - No bo, Hann, znaczy się, wielki asaharze, drzwi do strażnicy są zamknięte! Wściekłość Ramireza odżyła z nową siłą. - Boże Harmonijny, błagam cię, oczyść mi drogę z idiotów! I co z tego, ty szczurzym łajnem wypchany kretynie?! Jak zamknięte, to je wyważ! - Ależ asaharze, to jest przecież... strażnica! - A kogo to, do suki Heleny, obchodzi? Dzisiaj strażnica, jutro kaplica, durnoto jedna! Moja kaplica zresztą, którą uroczyście konsekruję wnętrznościami oraz krwią tego zaszczańca von Klosky’ego! Włazić do środka! - Ale Hann, Hann! - Co znowu? - No, bo sprawa się trochę skomplikowała... - Co znaczy - skomplikowała? - No, bo myśmy już tu weszli na górę, a teraz Georg zauważył jakichś trzech, którzy tutaj idą. - Trzech? - No trzech! I... Kto? - to było pytanie nie do Hanna, ale do Georga. - Hann, znaczy nasz wielki asaharze, Georg mi mówi, że to jacyś obszarpańcy, żebractwo bezdomne. Tylko że chyba lezą właśnie tutaj... Co mamy robić? - Pozbyć się ich, oczyw... - W mózgu Ramireza rozległ się niemal słyszalny zgrzyt. - Zaraz, co powiedziałeś? Jak to, żebracy? - No tak. Hołota straszna, zaraz to widać po ich szmatach, nawet stąd - odparł Maxel z nieukrywaną pogardą. - I tacy idą prosto na posterunek, sami z siebie? - zdumiał się Hann. - To bzdura jakaś! Georg! - Tak, asaharze? - odezwał się natychmiast starszy z braci. - Jak oni wyglądają? - Jak Max powiedział, obdartusy jeden w drugiego... - Nie o to pytam, głupcze! - zirytował się Ramirez. - Są wysocy? Niscy? Jak chodzą? Georg nie odpowiadał przez chwilę, zapewne obserwując tamtych w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania diakona. Kiedy odezwał się ponownie, jego opis był lakoniczny, wystarczył jednak, by serce Hanna zabiło żywiej. - W rzeczy samej, pędzą jak muchy do gnoju. A ten z przodu ma chyba ze dwa metry, jak nie więcej! - To on! - zakrzyknął podekscytowany Ramirez. - To von Klosky, bałwany! Spryciarz, przebrał się w stare łachy, i myśli, że mnie wyprowadzi w pole? Boże jasny, czyżby nareszcie mieli tego zafajdańca? Zerwał się z fotela i odchodząc pośpiesznie od stołu, wpadł prosto na właściciela lokalu. - Hej, a kto zapłaci? - zaprotestował szynkarz, widząc, że wielki, ubrany na czarno gość zamierza wyjść, ale nie zostawił nawet jednego glosa na stole. Hann zdecydowanie nie był w nastroju do pogaduszek. - Z drogi! - syknął niczym żmija i zamierzał wyminąć szynkarza. Ten jednak, niewiele gorzej zbudowany od Ramireza i doświadczony w obcowaniu z klientelą najprzeróżniejszego autoramentu, nie dał się tak łatwo przestraszyć. - No, no, spokojnie, kolego! Płać mi tu zaraz albo pofruniesz razem z tą swoją niewyparzoną gębą do Rze... W następnej chwili oszołomiony szynkarz wylądował przy brzęku pękających naczyń na sąsiednim stoliku. - Powiedziałem: z drogi! Głuchy jesteś, knypie? - wycedził Hann, przewiercając diabolicznym wzrokiem oberżystę, który gramolił się spośród skorup. Przesunął jeszcze wrogim spojrzeniem po twarzach zaszokowanych konsumentów, po czym nie zaprzątając sobie więcej głowy rozwścieczonym szynkarzem, wybiegł na Bulwar i bezceremonialnie roztrąciwszy na boki przechodniów, którzy blokowali mu drogę, pognał ku strażnicy. - Maxel, Maxel! - Jestem, asaharze. - Mów mi, co robią ci trzej! - Zatrzymali na dole, zaraz przy samych schodach. Ee... już nie stoją. Idą na górę. - A wyważyliście wreszcie te cholerne drzwi? - No, jeszcze nie... - To na co czekacie, do wszystkich dziwek Keshe? Na co, pytam?! Wyważać! Georg niech się tym zajmie, bo ma łapę jak twoje dwie. A ciebie niech nie zobaczą. Żaden z was niech mi się nie wystawia! Schowajcie się za czymś, a najlepiej, żebyście jak najszybciej weszli do tej pieprzonej strażnicy! Jak już znajdziecie się w środku, nic nie robić, czekać na moje rozkazy! Ja zaraz tam będę i wtedy weźmiemy ich w dwa ognie! Maxel! - Słucham? - I jak mi teraz nie przypilnujecie Klosky’ego, jak mu się dacie wykołować i pozwolicie uciec, to lepiej, żebyście sobie od razu odstrzelili nawzajem łby. Jasne? - Najzupełniej, asaharze. Ale... - Czego jeszcze? - No, a jak w strażnicy znajdziemy tego smarka... - To zróbcie z nim, co tam, do suczej męki, chcecie! Mam Klosky’ego, więc ten mały zdrajca nie jest mi już do niczego potrzebny. Popychany potężnymi, ciemnymi emocjami Hann Ramirez przebył drogę od mostu do pierwszych stopni Kociej Promenady w rekordowym tempie. Tuż przed schodami skręcił w lewo i cofnąwszy się ku rozplenionym u podnóża klifu zielskom, skrył się w ich gęstwinie. Dla uspokojenia nerwów wyrecytował jeszcze bezgłośnie kilka wersetów z Księgi Ciemności i dopiero wtedy wyjrzał ostrożnie zza osłony krzewów. Choć pozbawiony jakiegokolwiek szczególnego wspomagania, wzrok Hanna Ramireza był nie gorszy od wzroku drapieżnego ptaka. Spojrzał w górę klifu, tam gdzie schody przechodziły w niewielki podest. W tej chwili znajdował się na nim tylko jeden człowiek, i na pewno nie był to ten bękart von Klosky. Hann wytężył wzrok jeszcze bardziej i w końcu rozpoznał opartą o ścianę klifu postać. Vladislav Kudlischka, o wiele lepiej znany jako Karawaniarz. Właściwe przezwisko dla jednego z najlepszych, jeśli nie najlepszego z żyjących szmuglerskich przewodników. Tylko co ten stary pryk tutaj robi? Czeka na swojego dzieciaka? I skąd wiedział, że znajdzie smarka akurat tu? - Maxel - Hann wywołał jednego ze swoich zaufanych. - Maxel, do cholery! Ale wierny akolita nie odpowiadał. - Maxel, Georg, co tam się u was dzieje, do Heleny, matki wszystkich grzesznych dziwek! Nikt się nie zgłaszał, za to na podeście pojawili się dwaj pozostali z trójki, o której mówił Georg. Ten podstępny gad von Klosky, tak jest! A ten drugi to musi być jego zastępca, Farak... jak mu tam... Nieważne! Ma ich wszystkich! Gdybyż tylko te jego na rozszarpanie przez wygłodniałe szczury zasługujące półgłówki raczyły się odezwać! - Maxel, Georg! - Hann spróbował ponownie, wzmacniając tym razem sygnał zwrotny. W odpowiedzi usłyszał jedynie cichy, ultradźwiękowy pisk. Taki, jaki wydaje komplant martwego człowieka. - Niech to zgnilizna! - zaklął, wściekły na pecha prześladującego go od samego rana. Sytuacja w ciągu kilku krótkich chwil ponownie uległa diametralnej zmianie, ale to tylko pogłębiło determinację Hanna Ramireza. Na wszystko miał gotowe usprawiedliwienie z repertuaru sekciarskich sloganów, starał się więc uspokoić, powtarzając w kółko, że to nic innego jak kolejna próba, na którą Bóg wystawia jego gotowość, jego przydatność, jego niezłomność w realizacji boskiego planu ostatecznego oczyszczenia. Nawet Hann musiał przyznać, że w tych okolicznościach szansę na ujęcie Klosky’ego zmalały praktycznie do zera. Maxel i Georg byli niezgorzej uzbrojeni, a mimo to przeklęty szeryf poradził sobie z nimi bez trudu, odcinając go tym samym od możliwości wykorzystania jakiejkolwiek broni dalekiego rażenia. Przecież swoim ceremonialnym mieczem nic im stąd nie zrobi! Po raz kolejny tego dnia Hann Ramirez zmuszony został do racjonalnego spojrzenia na sytuację i znalezienia z niej jakiegoś satysfakcjonującego wyjścia. Zaczął zastanawiać się nad następstwami tego wszystkiego, co dzisiaj zobaczył. A zwłaszcza, kogo zobaczył. Klosky i jego zastępca to była normalna para. Ale Karawaniarz? No i jego najmłodszy syn... Strażnicy i szklarze w takiej komitywie? Dlaczego? W jakim celu? Hann i bez lettre de vengeance domyśliłby się, kto zabił jego protektora. Poza von Kloskym nikt inny po prostu nie wchodził w grę. Tak, przeklęty szeryf wykończył obydwu braci Kraushaar, a teraz na dodatek boleśnie nadepnął na odcisk Kościołowi Ostatecznego Rozgrzeszenia. Ciekawe, z kim jeszcze ten podstępny syn pleśni poszedł na noże? I wszystko to zaledwie w ciągu jednego dnia! Słynny arcykonstabl był już w tym mieście spalony, to nie ulegało wątpliwości. Ale choć dla wielu mogło to być wystarczającym powodem do świętowania, Hann wiedział, że nie zazna spokoju, dopóki własnoręcznie nie wyrwie serca temu zgnilcowi. Klosky’emu nie pozostawała już w istocie żadna inna możliwość, jak tylko stąd uciekać. I to nie z miasta, ale w ogóle z segmentu. A więc to o to chodzi! - pomyślał tryumfalnie Hann. To po to taszczą ze sobą Karawaniarza. Bo potrzebny im przewodnik, ktoś, kto wie, jak najpewniej i najszybciej przeprawić się na drugą stronę septum! I założę się, że pójdą na południe. Ze strzępów informacji, jakie miał na temat pozasegmentowej dendrografii, wiedział, że południe jest ogólnie dziksze, może nawet wyludnione, i łatwiej tam zniknąć. Po drugie, im dalej w tamtym kierunku, tym dalej od Pnia. Była w tym jakaś subtelna sugestia, choć na razie Hann nie dostrzegał w pełni jej znaczenia. A po trzecie wreszcie, i to, paradoksalnie, najbardziej chyba przemawiało do Ramireza, droga na południe była trudniejsza! Jakże to pasowało do przewrotnego, podstępnego charakteru tego wrednego psa, Klosky’ego! Tak, stary wybiera się w południowe rejony konaru, to pewne. A skoro tak... Hann znowu spojrzał w górę. Trzy postacie nadal tkwiły na podeście u szczytu schodów. Zaprzątnięte swoimi sprawami i nieświadome, że Hann Ramirez obserwuje ich cały czas bardzo uważnie. A skoro tak, pomyślał mężczyzna o oczach czarnych i zimnych jak przestrzeń między odległymi słońcami, to znaczy, że można jeszcze sprawić eksarcykonstablowi wieeelce szokującą niespodziankę. * * * Jedyna jak dotąd świątynia Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia w Keshe mieściła się w opuszczonej posiadłości przy moście Karle. Zrujnowane domostwo, zwane powszechnie Pijaną Willą, było niegdyś ulubionym miejscem sekretnych schadzek młodych członków Wysokich Rodów. Normalne dla nich libacje, suto zakrapiane podwójnie destylowanym piwem, zdarzały się tu co wieczór, i ludzie jak to ludzie zdążyli w końcu przywyknąć do dzikich wrzasków, rozlegających się często aż do białego rana. Ale pospolite hulanki okazały się niewystarczające dla tych zdeprawowanych hedonistów. Nie wiadomo, który z nich pierwszy wpadł na pomysł, być może zainspirowany lektorem z dziełami markiza de Sade, zorganizowania zawodów w erotycznych perwersjach, z nastolatkami z gminu w roli zużywalnych rekwizytów. Jednak ochotniczek do wzięcia udziału w takiej zabawie było niewiele i wkrótce nocną ciszę dolnego Keshe zmąciły nowe hałasy, kiedy rozochoceni alkoholem i żądzą arystokraci zaczęli polować w ciemnych zaułkach na swoje „kukiełki". Trwało to aż do dnia, kiedy przerażeni rybacy odnaleźli okrutnie poranione zwłoki trzech młodych kobiet. Zaplątane w podwodne olinowanie, kołysały się w brudnej wodzie przystani niczym wielkie, bladosine boje. Dwóch z nich nigdy nie zidentyfikowano, ale w trzecim z ciał rozpoznano najmłodszą córkę ówczesnego burmistrza Keshe. Skandal, jaki wtedy wybuchł, omal nie doprowadził do całkowitego upadku Kirylovów, do których należała Pijana Willa. Wysokie Rody nie przepadały za rozgłosem, odwróciły się więc demonstracyjnie plecami od jeszcze do wczoraj potężnego klanu. I żaden z nich nie stanął w jego obronie, kiedy Rada Miejska skazywała na publiczną egzekucję jego członków i kiedy posiadłość po posiadłości rekwirowała ich majątki. Pijana Willa została zapieczętowana, zakazana, przeklęta i zapomniana, wszyscy omijali ją z daleka. Idealne wprost miejsce dla równie przeklętego i znienawidzonego w Keshe kultu Ostatecznego Rozgrzeszenia oraz jego pseudoreligijnych praktyk. Willa miała swoje tajne wejście od tyłu. Upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, Hann Ramirez prześlizgnął się szybko przez umyślnie utrzymywany rozziew w wysokim żywomurze oddzielającym posesję od ulicy. Domostwo przedstawiało sobą obraz nędzy i rozpaczy, lecz tylko z zewnątrz. W środku wszystko wyglądało zupełnie inaczej, choć na swój sposób o wiele gorzej niż widoczna od ulicy rozpadająca się fasada. Parter przeznaczony był na zebrania „parafian". Na pierwsze piętro wstęp, oprócz van Graerów, mieli tylko ministranci przed obrządkiem, poddasze było natomiast wyłącznym sanktuarium Hanna Ramireza. Tutaj dokonywał osobistych oczyszczeń, tutaj przechowywał jedyny w Keshe egzemplarz Ostatniego Testamentu, rytualne instrumenty, trofea i trochę rzeczy osobistych, które teraz wyłożył na stół. Uwielbiał swój jedwabny klitar i rzadko zdejmował go na dłużej. Jeśli jednak jego plan miał się powieść, powinien wyglądać jak jeden z tłumu. Z ociąganiem ściągnął smoliście czarny strój i z wielkim szacunkiem poskładał go w wyćwiczony sposób. Potem włożył obcisłe, od dwóch sezonów niemodne spodnie oraz lnianą, obrzydliwie białą koszulę, na którą zarzucił długą do kolan opończę ze skromnymi epoletami. Przyjrzał się krytycznie kilku parom butów, wybierając w końcu mocne, wygodne landsztopy z dziczej skóry. Okropne były te gminne łachy i czuł się w nich nad wyraz nieswojo, ale przynajmniej prezentował się teraz jak przeciętnie zamożny przedstawiciel klasy średniej - ostatnio zwykły widok na ulicach Keshe. Następnie wyjął spod stołu zamykaną na zamek papilarny skrzynię i otworzył. Co by tu zabrać? Fazotranslator był potężnym orężem, ale i miał niebagatelne rozmiary. Pistolet pulsacyjny nie miał już takiej mocy ani zasięgu rażenia, był jednak o wiele poręczniejszy, a poza tym główną bronią Hanna miało być zaskoczenie. Z odległości, z jakiej zamierzał użyć pistoletu, jego skuteczność powinna być najzupełniej wystarczająca. Odłożył broń na bok i pogrzebał głębiej w skrzyni. Na pewno gdzieś tutaj to było... Jest! Ostrożnie wydostał spod sterty innych przedmiotów czarną saszetkę, w której trzymał wiekowy, nigdy nieużywany osmosłon. Podniósł go do oczu i obejrzał uważnie ze wszystkich stron. Wiedział, jak działał, ale właściwie tylko w teorii. A jeśli ten stary rupieć zmurszał do tego stopnia, że rozleci się w wodzie? Trudno, na znalezienie wystarczająco dobrego szmuglera-przewodnika i targi z nim i tak nie miał już czasu. Mógł jedynie zaryzykować i zdać się na swoją wiarę. Do broni i osmosłonu Hann dorzucił jeszcze zwój cienkiej liny zakończonej uniwersalną kotwą, prostą bransoletę z ukrytymi w niej dwoma metrami pajęczego włókna i kilka rytualnych instrumentów, które wybrał z trudem i wielkim bólem serca. W pierwszym odruchu chciał to wszystko popakować do dwóch obszernych kieszeni opończy, ale po namyśle włożył przedmioty do sakwy, którą przerzucił przez pierś. Robiło się coraz później, i o ile w ogóle chciał mieć jakieś realne szansę na uprzedzenie tego niewiernego gada von Klosky’ego, musiał się zdecydowanie pośpieszyć. Kilka minut później stał już na moście Broylin, spoglądając w dół, na przystań i przycumowane do niej krypy. W opinii Hanna żadna z nich nie budziła zaufania swoim wyglądem, wiedział jednak, jak bardzo mylące potrafi być pierwsze wrażenie, i to co najmniej w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Zszedł na pomost i siląc się na najbardziej przyjacielski wyraz twarzy, na jaki stać było jego ponurą duszę, podszedł do pierwszego z brzegu przewoźnika: - Szczęścia życzę. Chciałbym na parę godzin... Pomarszczony dziad z bielmem na jednym oku i w wełnianym kaftanie tak brudnym, jakby przez większość czasu służył za szmatę do czyszczenia, łożysk, nawet nie zadał sobie trudu, by się odwrócić. Potrząsnął tylko przecząco głową i warknął przez ramię: - Nic z tego, dobrodzieju. Mam już ugadany kurs. - Ale ja dam wam... - Nic z tego, mówię - powtórzył przewoźnik z irytacją. – Zajęty jestem na dzień, rozumiemy się? Hann zaklął pod nosem i omiótł wzrokiem niewielką przystań. Ocierając się jękliwie burtami o drewniane pontony, kołysało się przy niej sennie osiem łodzi: trzy rybackie tratwy i pięć promów. I na żadnej z nich nie wykazywano jakiegoś szczególnego zainteresowania potencjalnym klientem. - A w ogóle jest tu ktoś niezajęty? - spytał jednookiego. - Jeszcze tylko tamten, na końcu - odburknął przewoźnik i na moment przerwał obgryzanie swoich pożółkłych paznokci, żeby wskazać, o kogo mu chodzi. - Dzięki - bąknął Hann i skierował się ku ostatniemu z promów. - Witam, i dobrego dnia - powtórzył powitanie, wykorzystując jeden z nielicznych uśmiechów, jakie pozostały mu w zapasie. Na oko czterdziestoletni mężczyzna z włosami do ramion, który siedział na wiklinowym koszu i opychał się jakimś świństwem śmierdzącym na całą przystań, też nie zaliczał się do wyjątkowo uprzejmych. Popatrzył co prawda na przeszkadzającego mu w posiłku jegomościa, ale tylko kątem oka, i ani słowem nie odwzajemnił pozdrowienia. Równie neutralnym spojrzeniem obdarzyli Ramireza obydwaj kołowi, jeden stojący na pomoście obok swojego sternika, drugi siedzący po turecku na pokładzie promu. - Podobno jesteś wolny? - spytał Hann z wymuszonym spokojem. Za lekceważące traktowanie, jakie mu okazywali, należało tym prymitywom powiedzieć coś do słuchu, ale Ramirez w ostatniej chwili ugryzł się w język. Jeśli nie załatwi sprawy tutaj, będzie musiał szukać szczęścia na następnej przystani, a czas uciekał... Długowłosy sternik głośno przełknął odgryziony kęs. - Może. Hann podszedł bliżej. - W takim razie chciałbym na kilka godzin wynająć waszą łódź, jeśli nie macie nic przeciwko temu. - To zależy - odrzekł przewoźnik. - Od czego? - Hann już przeczuwał, jaka będzie odpowiedź. W przeciwieństwie do Ramireza sternik był najwyraźniej typem flegmatyka, nieśpieszącego się nigdy i nigdzie. Nim odpowiedział, przez kilkanaście sekund starannie wycierał zabrudzone żarciem ręce o kurtkę i spodnie. - Najbardziej to od tego, czy was na to stać, panie. - Wyprostował grzbiet. Ostatnią rzeczą, na którą Hann miał w tej chwili ochotę, była rozwlekła zabawa w targi. Toteż bez dalszego ociągania się sięgnął do kieszeni tuniki i zademonstrował sternikowi pęk przezroczystych monet, z których żadna nie miała nominału niższego niż pięćset gloss. Ku zaskoczeniu Ramireza kapitan promu okazał się człowiekiem o nerwach zawodowego szulera. Przez chwilę z niewzruszoną twarzą spoglądał na pieniądze, których połowa wystarczyłaby na zakup nowej łodzi. Po czym splunął fachowo do wody i zawyrokował zwięźle: - Ano, stać. Kołowemu na pomoście dał znak, żeby wrócił na pokład. Drugi już się podnosił, by zająć się przygotowaniem promu do drogi. Najwidoczniej stanowili zespół, który pracował ze sobą razem już od bardzo dawna, bo za cały system porozumiewania wystarczało im zaledwie kilka gestów, i zapewne tyleż samo słów. - Dokąd? - zapytał sternik, wciąż zachowując swój lakoniczny styl. Hann zawahał się, niepewny, ile informacji wystarczy przekazać tym ludziom, by nie narazić się na niebezpieczeństwo, że zaczną coś kombinować. A zresztą, uspokoił się szybko w duchu, niech sobie brudne kmiotki kombinują. Spróbują tylko gdzieś zboczyć z kursu, albo coś innego, to przez resztę drogi będą pracować po szkodliwej dla zdrowia stronie lufy. A do Keshe i tak żaden z nich nie wróci, już on tego dopilnuje. - Aż do samej przegrody południowej - odpowiedział w końcu. - I to jak najszybciej. Musicie mi się uwinąć w godzinę, nie dłużej. Słysząc to, sternik i jego załoga zarechotali rozbawieni. - Że jak? Znaczy się pod prąd? - Oczywiście, że pod prąd, durniów zgrywacie? Nie holowaliście nigdy w górę Rzeki? - Beztroska wesołość tych ludzi, ich flegma i arogancja, ich bezczelne, pozbawione krzty pokory ślepia, ograniczone słownictwo półgłówków, cuchnące żarcie i prostackie pyski, wszystko to z każdą sekundą coraz bardziej zaczynało działać Hannowi na nerwy. - Przeciwnie, holowaliśmy tysiące razy. - Więc co was tak śmieszy? - No, bo wy, panie, chcecie pod prąd. - I to w godzinę! - dodał młodszy z kołowych, śmiejąc się jak z dobrego dowcipu. - A to nie da rady! - dokończył sternik kategorycznie. - Nie da rady? Co to ma znaczyć „nie da rady"? - Ano nie, bo szybko i pod prąd nijak się mają jedno do drugiego. - Mało dostaliście? - Hann czuł, że za chwilę straci panowanie nad sobą. - Panie! - odparł sternik tonem człowieka próbującego wyjaśnić działanie wykałaczki niedorozwiniętemu dziecku. - My tu nie fruwamy, tylko pływamy po wodzie! Do południowej przegrody jest stąd trzydzieści pięć razy po jednym kilometrze, najprędzej po dziesięć minut na kilometr, kiedy robimy na samych kołach. Na linach jest dwa razy szybciej, ale to i tak wychodzi najmniej trzy godziny! Trzy razy szybciej od tego nikt was tu nie przeprawi, za żadne pieniądze, bo to jest po prostu niemożliwe! - Ale ja muszę tam być przed odpływem! - zakrzyknął Hann w desperacji. Sternik i młodszy z kołowych popatrzyli na siebie, nie za bardzo rozumiejąc. - No to przecież nie godzina, ale jeszcze prawie cztery - powiedział sternik, raz jeszcze zdziwiony, że musi tracić czas na mówienie o rzeczach powszechnie wiadomych. - Myślę, że w trzy to już się wyrobimy - ocenił młodszy kołowy. - No, może w trzy i pół... - To czemu stoimy tu i gadamy po próżnicy? Płyńmy wreszcie, do ciężkiej zgnilizny! - warknął Hann, nie kryjąc już rozdrażnienia. Cała ta rozmowa czyniła z niego głupka i nieuka w oczach pozostałych użytkowników przystani, którzy przysłuchiwali się z bezczelnym zainteresowaniem. Starszy z kołowych zareagował na ostry ton Hanna przeciągłym, taksującym spojrzeniem, na które Ramirez w ogóle nie zwrócił uwagi. Postawił już nogę na tratwie, ale sternik powstrzymał go, kładąc mu rękę na ramieniu, drugą zaś wyciągając w niedwuznacznym geście. - Wolnego, panie. Najpierw zapłata, potem jazda. Hann popatrzył na przewoźnika jak pająk na muchę, lecz tamten zupełnie się tego spojrzenia nie przeląkł. Zgrzytnąwszy zębami, Ramirez wcisnął monety w dłoń sternika, po czym odepchnął go ze złością na bok i wszedł na pokład. Długowłosy przewoźnik niedbałym ruchem wepchnął pieniądze do kieszeni kurtki, po czym zabrał się do odcumowywania promu. Nie takich już miewał klientów. Obydwaj kołowi zajęli pozycje przy lewarach napędowych, umieszczonych po obu burtach. Ich szef odepchnął długim bosakiem prom od pomostu na tyle, by tamci mogli zacząć swobodnie manewrować. Pompując lewarami w regularnym, dobrze wyćwiczonym rytmie, wprawili w ruch wielkie koła łopatkowe, które z szumem zaczęły wyprowadzać prom z przystani. Stojący na dziobie sternik wydał jeszcze kilka zwięzłych komend i wkrótce prom był już na południowym kursie. Szło im to wszystko nader sprawnie i płynnie, jak ludziom, którzy poświęcili temu zajęciu niemałą część życia. Ich ruchy były w dużej mierze automatyczne i doskonale skoordynowane z ruchami pozostałych członków załogi. Mogli spokojnie podzielić uwagę pomiędzy prowadzenie promu a inne sprawy, takie, na przykład, jak jedzenie, czytanie czegoś z małych lektorów (bez wątpienia jakichś głupot, odpowiednich dla poziomu ich intelektu, pomyślał Hann lekceważąco), a nawet grę w kości. Hann nie zwracał uwagi na mało życzliwe spojrzenia, kierowane pod jego adresem przez załogę. Zbyt głęboko był pochłonięty myślami o przeprawie, zasadzce, wyprutych flakach von Klosky’ego, trudnej teraźniejszości i przyszłych tryumfach jego Kościoła, wyprutych flakach von Klosky’ego, jak najszybszym rozwiązaniu problemów stojących przed nim na drodze do ustanowienia w Keshe dominacji jedynej prawdziwej wiary, krzykach i wyprutych flakach von Klosky’ego... Ocknął się na dźwięk głosów gromadki półnagich dzieci, które zobaczyły prom i teraz pozdrawiały go hałaśliwie z małego pocztowego pomostu należącego do najdalej na południe wysuniętej farmy w Keshe. Zauważył, że sternik zmienił kurs, kierując się w stronę brzegu. - Co się dzieje, co wy wyprawiacie? - zaniepokoił się, myśląc, że przewoźnicy nagle zmienili zdanie i zdecydowali, że wysadzą go już tutaj. - Nic, panie, płyniemy teraz do liny. - Do jakiej znowu...! A, do tego... - Uspokoił się. Tuż za pomostem był wielki, zakrzywiony pachołek. Hann zastanawiał się, z czego może być wykonany i jak go zamocowano. Błyszczał i wyglądał jak róg wyrastający wprost z nadbrzeżnego żywogruntu. Nie przymocowano do niego żadnej liny, ale zwykły sznurek, i to tak cienki, że Ramirez zauważył go dopiero, gdy od brzegu dzieliło ich zaledwie kilka metrów. Używając bosaków, przewoźnicy przyciągnęli łódź do pomostu i zablokowawszy hamulce, tak by nie znosił ich prąd, kilkoma zręcznymi ruchami poskładali i wsunęli pod pokład koła napędowe. Przewleczenie liny przez klamry przesuwnic na prawej burcie było kwestią sekund, po czym kołowi zasiedli do korb, zwolnili hamulce i prom ruszył dalej w górę Rzeki. Hann przyglądał się okolicy, w której nie był jeszcze nigdy przedtem. Przez jakąś chwilę posuwali się wzdłuż ogrodzenia farmy, ale wkrótce ustąpiło ono zaroślom złożonym głównie z trawy Ragnalla i pseudonamorzynów. Ciągnęły się one prawie przez dwa kilometry, coraz częściej przerastane wyższymi drzewami. Wreszcie drzewa zamieniły się w prawdziwy Las, swoją korzeniową platformą dochodzący do samej wody. Hann wiedział tylko, że od tego miejsca Las rósł już nieprzerwanie aż do samego septum. Wszędzie wyglądał tak samo i Ramirez nie miał żadnego punktu orientacyjnego, który pozwoliłby mu określić, jak daleko pozostało im jeszcze do celu. Było faktem, że Las stanowił realne zagrożenie dla bytu Keshe i że drzewiarze walczyli z nim każdego dnia. Ale oni podchodzili do tego w normalny sposób, jak do każdych innych zmagań, będących osnową wszelkiego istnienia i naturalną manifestacją wiecznie zmieniającego się Wszechświata. Zresztą, choć z jednej strony wycinali zachłanny drzewostan, to z drugiej korzystali pełnymi garściami z jego licznych dobrodziejstw. Nigdy nie wyruszyliby na krucjatę pod hasłem jego całkowitej zagłady, i nigdy, przenigdy nie wstąpiliby dobrowolnie w szeregi wyznawców kultu Ostatecznego Rozgrzeszenia. Ale patologiczna nienawiść Hanna Ramireza i jego umiłowanie destrukcji w połączeniu z wchłoniętą przezeń doktryną Kościoła sprawiały, że patrzył na przesuwający się przed jego oczami zielony, żywy mur z niekłamaną odrazą. Mur, który zresztą zatrzymał się niespodziewanie w miejscu. Hann odwrócił się, by spytać, dlaczego znowu stają, lecz na widok zmienionych twarzy przewoźników natychmiast zamknął usta. - To już koniec twojej drogi, trupołyku - rzekł długowłosy kapitan tonem sędziego, odczytującego właśnie niepodlegający apelacji wyrok. Dla Ramireza sytuacja taka jak ta była szokującą nowością. Oto nie było nikogo, komu jednym ruchem ręki mógłby rozkazać natychmiastową eksterminację tych wszy. Strach i oburzenie zlały się w jego mózgu w jakąś dziwną, paraliżującą mieszankę. - Nie odważycie się, psy - wykrztusił. - Nie wiecie, kim jestem! Na te słowa cała trójka wybuchła głośnym, pogardliwym rechotem. - Czyżby? Zupełnie niepotrzebnie zamieniałeś swój czarny klitar na te żałosne łachy. - Sternik wydął lekceważąco wargi. – Naprawdę myślałeś, że odór śmierci i rozkładu, jaki czuć od ciebie z oddali, zdołasz ukryć pod jakimkolwiek przebraniem? Że w Keshe nikt, poza garstką nieszczęsnych parafian tego waszego, tfu!, Kościoła nie wie, do kogo należą te puste, pełne nienawiści oczy? Wyjątkowo jesteś głupi i zarozumiały, ścierwojadzie! - Patrzcie, jaka to się nagle zrobiłaś wygadana, padlino - odparował Hann urągliwie, starając się ze wszystkich sił nadać swojemu głosowi pozory opanowania. - Cokolwiek ze mną zrobicie, moja wierna armia znajdzie was i udekoruje waszymi wnętrznościami...! - Milcz, gnido! - huknął na niego sternik i Hann natychmiast zamilkł. - Twoja armia to kilku biednych, sterroryzowanych szczeniaków, którzy sami chętnie by cię wypatroszyli, gdyby tylko obudzić ich z transu. A z tobą zrobimy to, co już dawno powinniśmy zrobić - odeślemy cię do tego twojego po stokroć pieprzonego boga raz na zawsze! Hann popatrzył po twarzach stojących naprzeciwko niego ludzi. Nie było wątpliwości, że sternik mówił poważnie. Obydwaj kołowi trzymali w rękach znajome lewary napędowe, on sam zaś mierzył do Hanna z pulsatora chałupniczej roboty. Ramirez doznał swoistego deja vu, znalazł się bowiem w niemal identycznej sytuacji, w jakiej kilka godzin temu był ten mały szczyl Karawaniarza. Interesujące, chociaż na swój sposób równie paskudne. W geście mającym znamionować pogardę dla oprawców Hann założył ręce do tyłu i wyprostował się. - Wiecie co, gnojki? Sram dokładnie na was, sram na wasze bluźnierstwa, a najbardziej to sram na wasz brak honoru. Trzech uzbrojonych na jednego bezbronnego. Doskonale pasuje do takich zawszonych zwierząt jak wy - ogłosił łamiącym się głosem, zmuszając się do patrzenia sternikowi prosto w oczy. - A ja sram równie dokładnie na to, że ty srasz na nas, zaszczańcu - odparował sternik z nie mniejszym brakiem szacunku. - I nie chowaj mi łap za plecami. Chcę je widzieć, ty podstępna żmijo, Ino, prędziutko! Hann tylko na to czekał. Zdążył już zdjąć swoją bransoletę i odblokować jej mechanizm bezwładnościowy. Teraz umieścił ją w prawej dłoni i uniósł ramiona nad głowę. - Tak lepiej. Hej, pokaż no, co ty tam masz? Sternik, wciąż nie spuszczając Hanna z celownika, zrobił krok w jego kierunku. - Chcesz wiedzieć, co mam, zgnilcu? - Hann zaśmiał się mściwie w duchu. No to zaraz zobaczysz! Rozluźnił nieco prawą dłoń i zakręcił nią błyskawicznego młynka wysoko nad głową - raz, drugi, trzeci - zwalniając obciążnik, tak jak go nauczył Hossan. Za czwartym obrotem obniżył rękę- Wyprężona siłą odśrodkową polineutronowa nić, popularnie zwana pajęczym włóknem, przeszła przez kręgi szyjne sternika jak przez powietrze. Odcięta głowa stuknęła o rozchybotany pokład, przeturlała się po nim i przy kolejnym przechyle promu z cichym pluskiem wpadła do wody. Zdekapitowane ciało sternika, z pistoletem wciąż wycelowanym w pierś Hanna, runęło na deski, zalewając je krwią. Jedno psie gówno z głowy, pomyślał Hann. Na jego nieszczęście, pozostali dwaj przewoźnicy mieli refleks nie gorszy od mannekenów. Kiedy tylko dostrzegli charakterystyczny ruch ręki diakona, rzucili się płasko na pokład. Dla swojego kapitana nie mogli już nic zrobić, sami jednak nie mieli zamiaru dać się zabić ani też puścić znienawidzonego kapłana wolno. Młodszy z kołowych wsparł się nogami o reling, zamachnął się i z całej siły uderzył Hanna lewarem w goleń. Ramirezowi świeczki stanęły w oczach i padł na kolana na pokład, a raczej na bezgłowe ciało sternika. Kołowy nie czekał, aż diakon przyjdzie do siebie, i po pierwszym, momentalnie wymierzył Hannowi drugi potężny cios, tym razem w plecy. Ramirez nie miał czasu na żadną kontrakcję. Całym ciałem poleciał do przodu i uderzył w przeciwległy reling jednocześnie skronią i nadgarstkiem prawej dłoni, którą odruchowo wyciągnął przed siebie dla ratowania się przed upadkiem. Złowieszcza bransoleta pofrunęła do wody. Hann zrozumiał, że na pokładzie nie ma już żadnych szans - we dwójkę kołowi zatłuką go lewarami jak szczura. Zanim którykolwiek z nich zdołał uderzyć go ponownie, zwinnie jak węgorz przesunął się nad niewysokim relingiem i bez wahania wskoczył w zimny nurt, który natychmiast odciągnął go od promu. Nie należał do dobrych pływaków, ale trwoga jest świetnym nauczycielem. Wydawało się, że woda sama mu podpowiada, jak ma poruszać rękami i nogami. Przez chwilę oddalał się w dość szybkim tempie od promu, ale przewoźnicy od razu za nim ruszyli. Starszy z kołowych wściekle kręcił korbą przesuwnicy przestawionej na „wstecz", podczas gdy młodszy stanął na rufie z bosakiem w ręce. Chociaż do brzegu było tylko kilka metrów, Hannowi, walczącemu rozpaczliwie jednocześnie z wartkim prądem i brakiem pływackich umiejętności, dotarcie do niego zabrało całą wieczność. W końcu zdołał uchwycić się jednego z wiszących nad wodą korzeni, oślizgłego i szczypiącego w ręce tysiącem korzonków-ssawek. Lecz znieczulony strachem Hann nawet tego nie zauważył. Szybko podciągnął się i stanąwszy na chybotliwej korzeniowej platformie, spojrzał ku Rzece. Prom już się z nim zrównywał. Rozwścieczeni przewoźnicy zaciągnęli hamulce. Młodszy ujął swój bosak niczym oszczep i cisnął nim w stronę Hanna, ale hakowate ostrze minęło diakona o pół metra. Rozpoczął się wyścig, kto pierwszy dobędzie i użyje prawdziwej broni. Balansując na niepewnym podłożu, Hann pośpiesznie zaczął ściągać z siebie ciężką od wody opończę, podczas gdy młody kołowy rzucił się na poszukiwanie pistoletu sternika. Nie mógł go jednak dostrzec nigdzie na pokładzie. Hann dostał się wreszcie do swojej sakwy i z walącym sercem wyszarpnął z niej pulsator. Jeśli woda uczyniła pistolet niesprawnym, to właściwie już po nim. Za sobą miał zwarty jak mur Las, przed sobą zaś Rzekę oraz dwa grzeszne psy, które nie miały najmniejszego zamiaru darować mu życia. Kołowy coraz rozpaczliwiej miotał się po pokładzie. Starszy, nie spuszczając oczu z diakona, krzyknął do tamtego ponaglająco, a potem wskoczył do wody i zanurkował. Na ten odgłos młody odwrócił się, i wtedy Hann strzelił. Z tej odległości strumień plazmowych mikrosferoid wyrwał przewoźnikowi całą klatkę piersiową. Kołowy nie miał nawet czasu na westchnienie i poszybował za burtę w ślad za chmurą własnych, płonących szczątków. Starszy jednak zniknął bez śladu pod wodą. Mógł teraz czaić się pod korzeniowym nawisem, mógł też popłynąć pod powierzchnią, umykając w kierunku miasta. Hann zaryzykował i wskoczył z powrotem do Rzeki. Nikt go co prawda nie złapał za nogę, ale za to znów porwał go prąd. Zużył ostatnie zapasy energii, żeby go przezwyciężyć i wgramolić się na prom. Lewej nogi, potężnie już teraz opuchniętej, nie czuł prawie wcale, i wszystkie mięśnie miał zesztywniałe z wysiłku, ale żył. Jakiś czas leżał tylko na plecach wyczerpany. W końcu jednak podniósł się z okrwawionych desek i dokuśtykał do ławki przy przesuwnicy. Przez chwilę studiował prosty mechanizm. Zapadka, dźwignia, obejmy, korba... Hann poluzował hamownicze klamry. Promem szarpnęło gwałtownie do tyłu, a uwolniona korba trzasnęła go po palcach. Pośpiesznie zaciągnął hamulec, klnąc siarczyście i masując stłuczone kostki. Spróbował ponownie, ale tym razem przezornie przytrzymał korbę lewą ręką, prawą zaś zwolnił stopniowo dźwignię hamulca. Teraz poszło o wiele lepiej. Prom cofnął się nieco z prądem, ale już po pierwszym zakręceniu korbą linka gładko zaczęła przesuwać się pod swoimi obejmami i łódź posłusznie ruszyła przed siebie. Było coraz później, poziom wody podniósł się wyraźnie i blady żywoskłon od czasu do czasu rozjaśniało sporadyczne przedwieczorne wyładowanie. Las jednak znów pomykał szybko w tył, a z mgły zaczęła wreszcie się wyłaniać żylasta struktura przegrody. I nagle, spoglądając wstecz na przejścia całego dnia, Hann Ramirez doznał przejmującego i z każdą sekundą potężniejącego w duszy uczucia. Potężniejącego aż do punktu, w którym ze wstrząsającą jasnością zrozumiał, że nie ma na nie innego słowa, jak tylko jedno: objawienie! Dopiero teraz, w tej krótkiej jak mgnienie chwili uwierzył całkowicie i bez zastrzeżeń, i ujrzał wszystko z zupełnie nowej perspektywy. Uniknął zastawionych na niego zasadzek nie dzięki swojemu szczęściu czy zdolnościom, ale dlatego że takie właśnie było jego przeznaczenie! Albowiem jego czas jeszcze się nie dokonał i skromna rola, jaką Harmonijny Bóg dla niego wyznaczył, wciąż czekała na odegranie! Ogarnęło go takie uniesienie, że omal nie stracił przytomności. Zaczął się modlić, głośno, długo i żarliwie. A gdy skończył, twarz jego rozjaśnił błogi, świętobliwy uśmiech. - Tak, Boże Ciemny i Czysty, teraz mogę wszystko! I zrobię wszystko, przysięgam na Twoją doskonałość! Hann Ramirez przymknął oczy i przez długą chwilę wsłuchiwał się rozbrzmiewającą w jego uszach muzykę sfer. ROZDZIAŁ 6 Kiedy Georg van Graer zniósł blokadę drzwi strażnicy w jedyny znany sobie sposób, to jest taranując je i wpychając do wnętrza razem z framugą, zastał dziwaczny widok. Smarkacz, za którym uganiali się od kwadransa, leżał na podłodze, najwyraźniej nieprzytomny. Nad nim zwisało z sufitu... coś, co wyglądało jak jakiś gigantyczny kokon czy larwa, huśtające się powoli w przód i w tył. Miało cztery pary owadzich nóg, które obmacywały właśnie ciało chłopaka, i dwie pary groteskowo ludzkich oczu, umieszczonych na końcach długich, ruchliwych szypułek, przypominających rogi wielkiego ślimaka. Jedną parą przyglądało się nieruchomemu ciału na podłodze, drugą zaś uniosło i łypnęło na Georga. Starszy z van Graerów był człowiekiem do tego stopnia ograniczonym i pozbawionym wyobraźni, że na widok stwora jak z sennych majaków nawet mu powieka nie drgnęła. I zignorowałby go, gdyby stwór nie odezwał się niespodziewanie ostrym, służbistym tonem: - Popełniłeś właśnie przestępstwo zerowego stopnia, obywatelu, wdzierając się siłą oraz z bronią w stanie aktywnym na teren posterunku. Zaniechaj natychmiast swoich zbrodniczych zamiarów i spokojnie opuść to miejsce albo zostaniesz ukarany proporcjonalnie do wagi swojego czynu! Na takie dictum Georg tylko zaśmiał się chropawo, jakby usłyszał dobry żart, i wyćwiczonym ruchem skierował wylot swojej strzelby na wpatrujące się w niego oczy. Larwa czy nie larwa, choćby nawet wielka jak komoda i gadająca ludzkim głosem, on miał swoje instrukcje, i tylko one się dla niego liczyły. A dziwoląg zwisający z sufitu stanowił zaledwie jedną z przeszkód na drodze do ich wykonania. - Ano, popełniłem, i co mi zrobisz? - prychnął Georg arogancko. - Tatusia tu nie ma, he, he! Więc się przymknij, poczwaro, albo przypalę ci te twoje idiotyczne różki. - Drugi raz ostrzeżenia nie powtórzę, toteż się dobrze zastanów, zanim zrobisz coś, czego pożał... Trzy rzeczy wydarzyły się niemal jednocześnie: Georg strzelił, stwór podciągnął się błyskawicznie, na progu zaś stanął zaalarmowany Maxel. - Georg, co tu się, do suczej krwi, dzieje? To ty strzelałeś? Tamten nie odpowiedział, wskazał tylko niedbałym ruchem głowy na poczwarę, skurczoną teraz i wiszącą jak wielka, srebrna kropla pod sufitem. - O, w ryj twój, a to co za ohydztwo? - spytał Maxel, rozdziawiając gębę jak przystało na półgłówka jego pokroju. - Zgnilizna wie, pewnie jakiś domowy zwierzak szeryfa - mruknął Georg, już zapominając o tym nieistotnym incydencie. - I co powiedział Hann? - Żeby tu na niego poczekać, no i nie dać uciec tamtym, a już na pewno nie von Klosky’emu. I to żeby nie wiem co. - A co z tym małym szczynopijem? - Georg trącił nogą wciąż nieprzytomnego Kevina. - Hann powiedział, że smark już go nie interesuje i że możemy z nim zrobić, co nam się żywnie podoba. - Czyli co - odkorkowujemy go? Maxel wyciągnął swój kryształowy nóż i spojrzał na jego klingę jak na jakiś klejnot niebywałej urody. - Ja myślę. Chociaż - zawahał się na moment - trochę szkoda ot, tak, po prostu. Dobry materiał na ofiarę się zmarnuje. - I co? Będziesz go, durniu, targał taki kawał drogi w biały dzień? - zadrwił Georg. - Ofiary zawsze się znajdą, łażą tabunami Po ulicach. Zresztą ja tam wolę kroić takie z cipką i cyckami. Dawaj no ten nóż. - Hej, ścierwogrzeby zawszone! - usłyszeli nagle nad sobą słowa, wypowiedziane już w zupełnie innym rejestrze niż poprzednio. Ręka Maxela zatrzymała, się i obydwaj van Graerowie spojrzeli do góry na stwora, który zdążył w tym czasie rozciągnąć się na powrót do pełnych rozmiarów. - To pieprzone robactwo do nas mówi? - spytał Maxel brata, przenosząc zdziwiony wzrok z Georga na poczwarę. - A do kogo, wy tłuste, bezmózgie palanty! - zagrzmiał stwór. - I wstać, kiedy majestat Kościoła do was przemawia! - Że co? - wykrztusił osłupiały Maxel, prostując się odruchowo. Georg, choć w pierwszej chwili nie mniej zaszokowany od brata, pozostał na klęczkach, a jego ręka zaczęła wędrować w kierunku karabinu. - Max, ty pierdoło - wycedził przez zęby. - Nie widzisz, że to tylko zmyłka? - Co ty gadasz, Georg - wyszeptał Maxel, drżącym palcem wskazując na materializujący się w powietrzu święty emblemat: czarny sześcian z groźnym czerwonym okiem umieszczonym w środku każdego z boków. Obracający się powoli złowrogi symbol zbliżył się do twarzy przerażonego akolity, który cofnął się o krok. Hologram podążył za nim, więc Maxel cofnął się znowu, jakby popchnięty jakąś niewidzialną ręką, a w końcu oparł się plecami o ścianę. - Max! - krzyknął Georg na brata. - To wszystko tylko jarmarczne sztuczki! Co ty, ślepy jesteś? Chodź tu i dokończ robotę! - Lepiej tego nie róbmy, Georg - odparł Maxel, nie mogąc się oderwać od hipnotyzującego spojrzenia czerwonych, poruszających się niczym żywe oczu. - Och, ty dupku z jajami na uszach! Asahar ma rację, jesteś całkiem do niczego! Dawaj mi ten nóż, sam sobie poradzę! - warknął rozzłoszczony Georg i ruszył w kierunku brata, który wciąż stał przy drzwiach nieruchomo jak kariatyda. Wielka larwa jakby tylko na to czekała. Momentalnie oderwała się od sufitu, spadając na wciąż nieprzytomnego Kevina. Georg bez wahania zareagował celnym strzałem z karabinu, lecz tym razem poczwara była na to przygotowana. Zdążyła już chłopaka szczelnie opatulić lśniącym osmotrapem, a spod karapaksu wyrosły jej wielkie, pierzaste radiatory, na których plazmoid po prostu rozpłynął się i zgasł z cichym sykiem, nie czyniąc kreaturze żadnej wyraźnej szkody. Georg zaklął szpetnie i wymierzył po raz drugi, nim jednak jego stara strzelba zdołała się przeładować, boki stworzenia rozdęły się z szybkością niewiele mniejszą od wybuchu. - Aa, ścierwo! - wrzasnął Georg, kiedy rosnące w nieprawdopodobnym tempie saki ewakuacyjne rozpłaszczyły go nagle na ścianie strażnicy. Całym ciałem rzucił się w bok, chcąc ujść spod nabrzmiałej membrany, ale ta otoczyła go zewsząd elastycznym uściskiem. Ogarnęła go drętwota, jak po ukąszeniu jakiegoś jadowitego paskudztwa. W panice zaczął szarpać się na wszystkie strony, usiłując rozedrzeć powłokę balonu. Im jednak zacieklej wierzgał, im zajadlej jego paznokcie i zęby atakowały nieustępliwą błonę, tym bardziej odrętwiały, sztywny i zziębnięty się stawał. W krańcowej desperacji chwycił grabiejącą ręką karabin, przytknął lufę do gładkiej powierzchni i strzelił, zamykając oczy. Zamiast jednak gorąca, którego się spodziewał, owionęło go potworne zimno. Jego oczy pozostały zamknięte na zawsze, a otwarte do krzyku usta nie zamknęły się już ponownie, unieruchomione przez miliardy eksplodujących w jego ciele kryształków lodu. Membrana saków, o czym wiedział tylko sam Regulamin, działała jak elektronowa lodówka. Ogromna porcja energii, dostarczona niespodziewanie przez karabin Georga, rozproszyła się wewnątrz balonu, jednocześnie schładzając jego zewnętrzną stronę do temperatury zaledwie czterdziestu stopni powyżej zera absolutnego. Podgrzany gaz rozdął saki jeszcze bardziej, napierając w końcu ich naprężoną powłoką na wszystkie szesnaście czujników umieszczonych w ścianach pod sufitem i zwierając obwód. Dach posterunku pękł na krzyż, trójkątne płaty poszycia zwinęły się niczym wielkie rolety i Regulamin poszybował w niebo na podobieństwo powietrznego lampionu, jakich setki wypuszcza się podczas Święta Wspomnień. Wyrównał na wysokości około dwóch kilometrów, utrzymując bezpieczny dystans od rwącego strumienia Prądu Północnego. Tu docierało zaledwie jego echo, niewielki, stały wiatr, w którego podmuchu Regulamin zaczął dryfować powoli, zastanawiając się, co dalej. Uśpiony nastolatek zapewne niedługo powróci do przytomności i byłoby lepiej, żeby nie stało się to w powietrzu. Gdzieś go trzeba odstawić, i to w miarę szybko. Nie to jednak zaprzątało w tej chwili Regulamina, w którego pamięci na nowo odżyła przeszłość. Tyle lat, tyle potwornie długich lat, przez które trwał z uporem kamienia albo człowieka przeżeranego na wskroś morderczą obsesją. A zarazem tak wiele fałszywych sygnałów, mylnych znaków i rozczarowań! Miałby to być jeszcze jeden? Ileż to razy ta cicha mieścina drżała niczym igła sejsmografu w rytm odległych zaburzeń! I co? I nic. Zawsze okazywało się, że to nie jego Nemezis była ich epicentrum, lecz co najwyżej nieustanne tarcia pomiędzy różnymi polityczno-religijnymi siłami. Do licha, a może tej przeklętej kobiety naprawdę już nie ma? Może rzeczywiście sczezła wieki temu, jak Pan Bóg przykazał? Może pozostał już tylko on, niczym jakiś skretyniały Don Quichote uganiający się za zjawą, istniejącą jedynie w jego umyśle? - O, nie, stara modliszko! - szepnął po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, spoglądając z takiej perspektywy na cylindryczną panoramę konaru. - Może w jakimś tabernakulum, w zaniedbanym muzeum albo u prowincjonalnego kolekcjonera staroci, ale gdzieś musisz być na pewno! W końcu przed wiekami była ich tylko mikroskopijna garstka. Tylko paru, którzy wiedzieli, jak można oszukać los. I poza dwoma wyjątkami, każdy z nich wykorzystał tę sposobność, chociaż nie wszyscy równie dobrze na tym wyszli. A ilu z nich ostatecznie transmigrowało tak jak on? Ile z sarkofagów ocalało i dotrwało aż do tej pory? Któż to może wiedzieć? Dopóki jednak nie znajdzie tego jednego jedynego albo nie będzie miał stuprocentowego dowodu, że uległ on zniszczeniu razem ze swoją zawartością, dopóty nie zazna, spokoju. To była jedyna rzecz, która wciąż trzymała go przy życiu. I kiedy tylko wokół zaczynało dziać się coś niecodziennego, coś, co choćby mgliście sugerowało przebudzenie się jego demona z wielowiekowego snu, natychmiast odżywały w nim czujność i wola działania. - Boże, stałem się maszyną zaprogramowaną na jeden cel! - wyszeptał z goryczą, frunąc wysoko ponad dobrze mu znaną zabudową New Cheshire. Ale czyja to wina: jego, jej czy może ich wszystkich, przeklętych zaślepieńców? Pytanie bez sensu, na które odpowiedź i tak niczego już nie zmieni. Pozostało mu jedynie szukać i mieć nadzieję, że może kiedyś odkupi chociaż cząstkę zła, za które nigdy nie przestał czuć się winny. Wygiąwszy dolną parę szypułowatych oczu, przeczesał uważnie teren pod sobą. Od klifu z posterunkiem na szczycie, jego domu i miejsca dobrowolnego odosobnienia przez ostatnie trzysta lat z małymi przerwami zdążyło go znieść już blisko pół kilometra na północ. Wciąż jednak widział stąd wszystko jak na rozłożonej szachownicy - wcześniej tylko dwa zbite pionki, a teraz także hetmana i gońca, którzy jednak nie zabawili długo. Agent von Klosky, pełen niespodzianek produkt pierwszej generacji „kretów", którym zbrzydł marazm ich ojców, wegetujących w cieniu Yggdrasill jak jakaś zapomniana przez wszystkich pleśń. No i ten drugi, Farquahart. Właściwie niby nikt, zwyczajny chłopak z tutejszego gminu. Denerwująco bezpośredni, nawet impertynencki, choć z drugiej strony całkiem niegłupi i z charakterem. A także z wrodzonym talentem do przyciągania kłopotów. Dwa ośrodki krystalizacji, dwa malutkie pęknięcia, przez które pewnego dnia runąć może cala konstrukcja. Dwa nieświadome swojej mocy katalizatory, dwie fosforyzujące strzałki w ciemności, których, jeśli przeczucia go nie myliły, za żadne skarby świata nie wolno było teraz zgubić. A na to się właśnie zanosiło. Obydwaj strażnicy, w towarzystwie jeszcze jednego osobnika, skierowali się z powrotem w kierunku miasta i wkrótce zniknęli w gęstym labiryncie ulic. Ale sygnał ze służbowych transponderów, odbierany przez niego nieprzerwanie od wydarzeń przy Katarakcie, dokładnie wskazywał ich drogę. Regulamin śledził marsz całej trójki aż do jednej z przystani, gdzie zatrzymali się tylko na parę minut, po czym impulsy podjęły dalszą wędrówkę, tym razem wzdłuż kanału. Regulamin przeniósł wzrok na wodę: pocztowy dwukołowiec płynął całą naprzód na południe z pasażerami, których tożsamość nie budziła wątpliwości. Nawet ten trzeci z towarzystwa okazał się w końcu znajomy. Vlad Kudlischka, legenda tutejszego przemytniczego półświatka. Czyżby więc von Klosky podjął decyzję ° opuszczeniu segmentu? Tak szybko? Cóż, widocznie sprawy przybrały znacznie dramatyczniejszy obrót, niż się wydawało. Tymczasem on dynda tu sobie idiotycznie, pozwalając, by wiatr spychał go dokładnie w przeciwnym kierunku. Co by tu wymyślić? Jego sztuczne ciało było uniwersalne niczym szwajcarski scyzoryk, nie potrafiło jednak spełniać życzeń niemożliwych do spełnienia. Śmigieł Regulamin nie mógł stworzyć ani tym bardziej transportera rodem z „Enterprise". Lecz prowizoryczne silniki odrzutowe na sprężony gaz mógł wykonać w minutę. W rzeczywistości zabrało mu to nawet mniej, i po chwili pasażer pierwszego w historii New Cheshire sterowca pożeglował na południe, na spotkanie ze swym przeznaczeniem. * * * Powróciwszy na podest, Gerhard z Thomasem natychmiast spostrzegli, że z Karawaniarzem jest coś nie tak. Niby siedział oparty o ścianę klifu w tej samej pozycji, w jakiej go zostawili, jeśli jednak przedtem wyglądał po prostu na wyczerpanego chwilowym szaleństwem, to teraz sprawiał wrażenie człowieka niebezpiecznie bliskiego śmierci. - Jezu, Vlad! - Gerhard przestraszył się i ukląkł przy starym szklarzu. Karawaniarz powoli, z widocznym wysiłkiem odwrócił się w jego stronę. Twarz miał całą w sinoszkarłatnych plamach, oczy czerwone jak królik, wielkie krople potu lśniły na jego czole, a rękami, z których jedną przyciskał do piersi, wstrząsały słabe, niekontrolowane drgawki. Jego oddech stał się płytki i jeszcze bardziej świszczący niż kilka minut temu. Thomas rzucił Gerhardowi zaniepokojone spojrzenie. - Przecież mówiłeś, że to była tylko woda z solą! – wyszeptał von Klosky’emu do ucha, zdenerwowany. - Nie miał nawet prawa tak się tym przejąć! Powiedziałeś mu o dwunastu godzinach, a minęły dopiero najwyżej cztery. - To nie to - odparł Gerhard zatroskanym głosem. - Deus, więc co mu się nagle stało? Zatruł się czymś? Ma atak serca? Vlad potrząsnął słabo głową, najwyraźniej nie zgadzając się z diagnozami Farquaharta. Thomas pochylił się nad nim. - Nie atak? No to co ci jest, człowieku? - Czekaj, zaraz wszystko będziemy wiedzieć - powiedział Gerhard i spod swojej lnianej tuniki wydobył przedmiot przypominający gruby, kwadratowy ołówek. Zaostrzonym końcem przytknął go do karku Vlada, potem jeszcze w kilku miejscach do piersi i do skroni. Kiedy skończył, długo przyglądał się małemu czytnikowi na jednej ze ścianek urządzenia... - Słowo daję, chyba za chwilę zgłupieję. Jeśli wierzyć temu biomonitorowi, Vlad, to tobie nic nie jest - odezwał się w końcu do Karawaniarza. - Masz trochę podwyższone ciśnienie, i niewielkie ilości jakichś autotoksyn we krwi, ale poza tym wszystko w normie. Wzrok Gerharda natychmiast przestał być współczujący. - Co ty znowu za cyrk odstawiasz, hę? - spytał chłodno. - To nie cyrk, Klosky - wystękał Karawaniarz, odzyskując nareszcie głos - tylko syndrom Patsa. - W życiu o czymś takim nie słyszałem - odparł Gerhard, w najmniejszym stopniu nieprzekonany. - A niby dlaczego miałbyś słyszeć? Przecież lejbmajstrem nie jesteś. I to twoje koromysło też nic ci nie powie, bo to nie żadna choroba, tylko manifestacja. - Przepraszam, co? - No, ja tam też się na tym nie znam, ale tłumaczyli mi, że to coś takiego, jak... stygmaty. Po prostu czasami, kiedy naprawdę solidnie się wkurzę, coś takiego robi się w mojej głowie, że wszystko wyłazi mi na zewnątrz. Dajmy na to, że wpiekliłem się na kogoś, i to tak, że mam prawdziwą ochotę udusić go gołymi rękami. - Co pewnie zdarza ci się przynajmniej raz dziennie – zauważył sarkastycznie Gerhard. - Fakt, nieraz mnie poniesie - przyznał Vlad. - Bywa jednak, że kiedy sobie wyobrażę, ale tak dokładnie, ze wszystkimi szczegółami, co ja bym z przyjemnością zrobił takiemu draniowi, zaczyna mi się nagle robić tak samo jak tamtemu. Gerhard uniósł brwi. - Chcesz powiedzieć, że kiedy ty kogoś dusisz w myślach, w tym samym momencie tobie pojawia się sina pręga na szyi? - spytał tonem pełnym niedowierzania. - Mniej więcej. Co, ty też uważasz, że to wszystko zmyślam? - dodał, widząc powątpiewający wyraz twarzy Gerharda. - Nie, niekoniecznie. - Gerhard popatrzył Vladowi w oczy. - Chyba nawet już kiedyś o czymś takim słyszałem. To się nazywa asocjacja czy jakoś tak. I to wszystko przez tego van Graera? - Żebyś wiedział. Właśnie, co z nim? - Już unieszkodliwiony. Raz na zawsze. Vlad odetchnął z wyraźną ulgą. - Chwała Opiekunce. Mam nadzieję, że sukinsyn cierpiał. Gerhard nic na to nie odpowiedział, spytał tylko: - Dochodzisz już do siebie? - Dajcie mi jeszcze parę minut. Thomas wzruszył ramionami. Nie mając nic innego do roboty, wyjął z plecaka płaski podróżny bukłak i zwróciwszy twarz w stronę miasta, wlał kilka łyków w zaschnięte gardło. Z tego punktu mógł objąć całą panoramę Keshe jednym spojrzeniem. W najmniejszym stopniu nie odczuwał żalu na myśl, że ogląda ten widok po raz ostatni. Opuszcza miejsce, w którym przeżył wszystkie ze swych trzydziestu lat, i zupełnie go to nie boli. Przeciwnie, cieszy tylko i podnieca. Czuł, że tak chyba być nie powinno, że oto znalazł w sobie jakąś ukrytą dotąd skazę. Bo czyż było naturalne, żeby najsłabsze nawet ukłucie nostalgii nie dotknęło jego serca? A jednak, uświadomił sobie, to nie jego charakter był ułomny, lecz całe jego dotychczasowe życie. On po prostu nigdy nie należał do tego miejsca. Tak samo zresztą, jak Gerhard, dodał w myślach. W gruncie rzeczy on i von Klosky wcale tak bardzo się od siebie nie różnili, jakkolwiek pochodzili z odmiennych światów. To prawda, Dół nie może być tak beznadziejny i pełen nieszczęścia, jak wszyscy myślą, skoro wydaje ludzi pokroju Gerharda. To była pokrzepiająca myśl, balsam na podświadomy lęk Thomasa przed nieznanymi okropnościami Hadesu. Lęk, który wbrew te mu, o czym usiłował zapewnić von Klosky’ego, leżał na dnie jego duszy jak warujący zły pies. - Tom? - Tak? - Vlad już skończył pastwić się nad swoimi halucynacjami, więc chyba możemy kontynuować. - Nie byłbyś taki dowcipny, Klosky, gdybyś miał to samo - sapał jak zawsze miły Karawaniarz, dźwigając się z wysiłkiem. - Co niechybnie mi grozi, jeśli za długo będę z tobą obcować - odrzekł Gerhard i ruszył ku schodom. - A wolno chociaż wiedzieć, dokąd teraz? Czy może czeka mnie kolejna niespodzianka? - Wolno. Idziemy już prosto na przystań. - Którą? Tę przy moście Karle? - Zgadza się, staruszku. Właśnie tam. * * * Alec, młodszy z synów Dariusa Trancourta zatrzasnął obejmę na ostatniej z przesuwnic i wrócił do pozostałych. - Zrobione? - zapytał Darius. - Tak, ojcze. - No, to włączam. Wszedł do małej przybudówki na rufie i po chwili dał się słyszeć niezbyt głośny terkot. Prom szybko ruszył w górę Rzeki. - A cóż to? Motory? - zdziwił się Vlad. - No, no, widzę, żeś się wreszcie zdecydował coś zrobić z tą próchniejącą krypą, Darius. - Sam jesteś spróchniały, stary capie, od mózgu poczynając - odparował mu barczysty sternik. - A od kogo kupowałeś? - spytał Vlad, zupełnie niezrażony kąśliwością Dariusa. - Pewnie od tego szczura Korniszona, co? Ta wredna świnia bez krzty lojalności wszystkich nas w końcu puści z torbami przez te swoje matactwa! No to jak, od niego? - Czegoś ty taki ciekawski, hm? Nie twoja sprawa, z kim robię interesy. - Pewnie, że nie moja - zgodził się Vlad obłudnie, dodając z przekąsem: - Pamiętaj tylko, żeby mieć pretensje wyłącznie do siebie, kiedy najdalej za trzy miesiące twoje nowiutkie przesuwnice rozsypią się w proch. U mnie musiałbyś zapłacić dwa razy tyle, przyznaję uczciwie, ale przynajmniej chodziłyby jak po maśle do końca twojego marnego żywota. Jak nie dłużej! - Akurat - Darius skwitował krótko kupieckie świergolenie Vlada i odszedł do swoich zajęć. Opuścili granice miasta już jakiś czas temu i pejzaż, który roztaczał się teraz przed oczami Thomasa, był dla niego zupełnie nowy. Patrzył jednak na przesuwające się szybko ciemne ściany Lasu, jakby ich nie widząc, zaprzątnięty myślą o przeprawie do następnego segmentu. Im bliżej przegrody, tym bardziej rosło jego podniecenie i niecierpliwość, ale także rozdrażnienie, lęk, a nawet jakiś niesprecyzowany, wyraźnie odczuwalny opór wewnętrzny. Niepokój Thomasa pogłębiały dodatkowo obawy, czy te dziwaczne „asocjacje" Vlada, bądź co bądź ich przewodnika, nie pojawią się znowu. Co prawda Karawaniarz przysięgał na tę swoją Helenę i wszelkie inne świętości, że już wszystko w porządku, że to był tylko nagły szok spowodowany widokiem tego trupochłona Maxela, a w ogóle to on pół roku temu wydał krocie na gruntowną odnowę, za same tylko płuca i serce lejbmajster zdarł z niego całe trzy tysiące, itp., itd. A jednak, jeżeli coś takiego przytrafiło się już raz, to kto im zagwarantuje, że nie powtórzy się po raz kolejny, i to akurat w jakimś krytycznym momencie? Los bywa złośliwy, Thomas zdążył się już o tym przekonać na własnej skórze. A poza tym jeszcze jedna myśl nie dawała mu spokoju - przejście na drugą stronę naprawdę musiało być czymś niełatwym i ryzykownym. W przeciwnym razie codziennie chodziłyby tam i z powrotem szkolne wycieczki, a nie tylko garstka zuchwałych przemytników ze skomplikowanym i kosztownym ekwipunkiem. Wszystkie te niespokojne rozważania sprawiły, że stracił jakoś chęć do rozmowy i nie mógł usiedzieć w jednym miejscu. To wstawał i chodził od relingu do relingu, to znowu siadał w kącie promu, popatrując tępo w nurt. Przyłapał się nawet na tym, że z nerwów obgryza paznokcie, z czym, jak mu się zdawało, skończył w wieku piętnastu lat. Gerhard podszedł i usiadł koło niego. - Nie denerwuj się tak, Thomas. - Pewnie, tobie łatwo mówić. W końcu robiłeś to już przedtem, a ja co? - Kto powiedział, że robiłem? Farquahart spojrzał na niego zaskoczony. - No nie mów, że ty też idziesz pierwszy raz. - A jednak. - I nigdy nie byłeś na południe od Keshe? - Nie. Thomas skrzywił się powątpiewająco. - Ejże, coś tu chyba nie tak. Sześć lat temu połowa miasta widziała, że przybywasz właśnie z południa, nie zaprzeczysz. Gerhard uniósł rękę. - Sześć lat temu jakiś całkowicie obco wyglądający człowiek pojawił się znikąd, i tyle. - No, ale przecież szedłeś właśnie z południa, logiczne więc było.. - Zgadzam się, Tom, logiczne. I chciałem, żeby ludzie tak myśleli. Jednak prawda wygląda zgoła inaczej. Nigdy nie byłem w żadnym innym kawałku Drzewa poza Cheshire. - Jak to? - No tak. Sześć lat temu obudziłem się po prostu w waszym segmencie. Nawet niedaleko stąd, jeśli mierzyć po osi konaru, ale znacznie bliżej podstawy żywoskłonu... Co, widzę, że znowu mi nie wierzysz? - dodał, obserwując wyraz twarzy towarzysza. Thomas wzruszył niepewnie ramionami. - Na pewno nie w to, że zmaterializowałeś się z powietrza jak duch. Sam przyznasz, że brzmi to trochę... niewiarygodnie. - Nie przeczę. Co więcej, jeśli zapytasz mnie o szczegóły, nie będę umiał ci odpowiedzieć. Ostatnia rzecz, jaką pamiętam, to skoczek Anhelosów lądujący na kryzie konaru. A potem byłem już tutaj. - Zaraz, zaraz, czyj? - Anhelosów. To koczownicy, wędrowni kupcy. Większość życia spędzają, przemieszczając się od konaru do konaru, od Dołu aż do samego Apeksu. Handlują i przy okazji pomagają czasem ta kim jak ja. - Pierwsze słyszę - mruknął Thomas. - Jedyni „kupcy", jakich znam, to nasze szklarstwo. - I nic dziwnego. Koczownicy nie lubią rzucać się w oczy tutejszym ani zdradzać swoich sekretów, dlatego też bardzo niewielu wie, że nomadzi w ogóle istnieją. Na ogól Anhelosi nie zapuszczają się dalej niż do trzeciego rozwidlenia, licząc od Pnia. Tam dokonują wymiany z ludźmi, którym ufają i którzy przez ciąg pośredników przekazują towar dalej. - Takimi, na przykład, jak nasz stary Vlad? - O, nie! Vlad znajduje się na samym końcu tego łańcucha i wątpię, czy kiedykolwiek w życiu miał w ogóle styczność z kimś z karawan... Tom? Ni stąd, ni zowąd ciałem Farquaharta wstrząsnął gwałtowny dreszcz i zrobiło mu się niedobrze. Całe szczęście, że siedział tuż przy wodzie, w przeciwnym razie nie zdążyłby i zamiast do Rzeki zwymiotowałby wprost na pokład. Gerhard nerwowo rzucił okiem w kierunku, w którym płynęli. - Zaraza, no i zagadałem się! - zaklął przez zęby. - Darius, chodź tu szybko! Tupot nóg po pokładzie, zaaferowane głosy, nagłe zamieszanie za jego plecami... Deus nos, to niemożliwe! - Thomas jęknął w duchu, płonąc ze wstydu. Przecież to nie był jego pierwszy raz na wodzie i nigdy dotąd nie miał żadnych problemów, żadnych! Mogło nim kołysać i rzucać na wszystkie strony, a na jego błędniku nie robiło to najmniejszego wrażenia. Dlaczego więc wisiał teraz przewieszony upokarzająco przez reling, rzygając jak jakiś wąż do odprowadzania nieczystości? Chciał natychmiast wstać i rozpędzić zbiegowisko wokół siebie jednym słowem, dosadnym i błyskotliwym, ale nie pozwolił mu na to kolejny atak torsji. - Alec, zatrzymaj nas! - zakomenderował stary Trancourt. W chwilę potem promem lekko szarpnęło. - Masz coś na to, Darius? - Thomas usłyszał pełen troski głos Gerharda. - No pewnie. Rene, leć po apteczkę! A ty, Gerhard, podwiń małemu rękaw... Który to już zastrzyk dostawał tego dnia? Drugi? A może trzeci? Nieważne, niech sobie będzie i setny, byle tylko przestało mu wywracać bebechy na drugą stronę! Całe to wspaniałe żarcie, którym Thomas napchał się u Vlada, poszło za burtę, a czyjeś potworne, łapska nadal wyżymały jego trzewia. Nie mógł nawet unieść się na rękach, osłabłych i tak jak reszta jego organizmu wstrząsanych niekontrolowanymi spazmami. Cały ten koszmar zaczął mijać po kilku minutach, choć dla niego mogły to być godziny albo dni. W końcu odwrócił się od wody i usiadł ciężko na pokładzie, opierając się plecami o poręcz. - No, jak, Tom? Wyrzygałeś się już? - spytał Gerhard. - Nie wiem - odparł Thomas słabo, nieudolnie próbując wymyślić coś dowcipnego. - Zostały mi przecież jeszcze wnętrzności i mózg. Ale żeby mnie dopadła choroba rzeczna?! - To nie żadna choroba rzeczna, chłopcze - powiedział Darius. - Lepiej nie siedź taki zgięty, niepotrzebnie ugniatasz żołądek – dorzucił Gerhard z troską. - A co mam zrobić? Położyć się na pokładzie? – wychrypiał Farquahart. Obrzydliwy smak żółci wciąż snuł się po jego podniebieniu. - To by ci dobrze zrobiło. - Nie ma potrzeby, już mi lepiej - odrzekł Thomas, z trudem stając prosto. - Czekaj no, pomogę ci. - Gerhard zaofiarował mu ramię, ale Farquahart je odepchnął. Już i tak dość się najadł wstydu. - Dam sobie radę... - To co, możemy ruszać dalej? - spytał Trancourt, a kiedy Thomas zdecydowanie potwierdził, sternik odetchnął i zawołał przez ramię do syna: - Alec, włączaj! Prom zaczął płynąć ponownie. - Darius, ty coś mówiłeś? - przypomniał mu Farquahart. - Co? - Że to nie żadna choroba rzeczna. - No bo nie. - Więc co? Porzygałem się, bo chciałem wam urozmaicić podróż? - Porzygałeś się, chłopcze, bo nie byłeś uodporniony na Zakaz. Prawdę mówiąc, jeszcze nie widziałem, żeby ktoś był tak wrażliwy. Ponad trzy kilometry do przegrody, a ty już się zwijasz. Wiedziałeś o tym, Gerhard? - Nie. Ale to mnie wcale nie usprawiedliwia - odparł von Klosky samokrytycznie. - O czym wy mówicie? Jaki znowu Zakaz? - spytał Thomas, sfrustrowany swoją ignorancją. Znowu się okazało, że nie ma pojęcia o czymś, co dla wszystkich wydaje się rzeczą oczywistą. - Zakaz, drogi chłopcze, czyli pręty naszej przeklętej klatki - odpowiedział Darius, nagle posępniejąc. - Ty mi tu nie bluźnij, Darius, dobrze? - zawarczał Vlad z oburzeniem. - Dzięki temu błogosławieństwu naszej Opiekunki Keshe to prawdziwie święta oaza, a nie zapuszczone pustkowie, jak gdzie indziej! Darius zacisnął zęby, z wyraźnym trudem siląc się na spokój. - Skończ z tymi religijnymi pierdołami, Karawaniarz, bo jeszcze i ja się porzygam - odparował Vladowi. - Pomyśleć, że kiedyś tył z ciebie naprawdę rozsądny człowiek, i tak ci się na stare lata we łbie potrzaskało. Do tego jesteś hipokrytą, bo bariera to i owszem, błogosławieństwo. Ale tylko dla takich jak ty, odpornych na Zakaz od urodzenia, którzy mogą swobodnie chodzić, gdzie im się podoba. - A wy to co, może na tym nie korzystacie? - bronił się Karawaniarz. - Bez takich jak ja wozilibyście kury z farmy do farmy, po trzy jaja za kurs! W życiu nie mógłbyś sobie pozwolić na motory, nawet byś pewnie nie wiedział, co to takiego! - Gdyby nie bariera, Vlad - odciął się Darius - to wszystkie promy już dawno miałyby co najmniej napęd MHD, a ty zarabiałbyś na życie, żebrząc na placu. Nikomu nie byłyby potrzebne twoje przemytnicze sztuczki, bo w przegrodach mielibyśmy wydrążone j tunele, a ja woziłbym kupców, wędrowców, a choćby nawet i kury, zamiast takich zarozumiałych, chciwych szklarzy jak ty! Gdyby nie ona, nie byłoby dziesiątków tych koszmarnych sekt i kultów, które roją się jak muchy na ścierwie! To - Darius jednym, szerokim gestem objął cały segment - to nie jest żaden dar, kretynie! To klatka, kojec dla bydląt! To ochrona, o tak! Tyle tylko, że nie nas, ale przed nami! Vlad nadął się, jakby miał za chwilę wybuchnąć. Najwyraźniej jednak stracił impet, no i zabrakło mu kontrargumentów. I Machnął jedynie ręką, dając wymownie do zrozumienia, że nie zamierza więcej tracić słów ani czasu na jałowe dyskusje z bezbożnikami w rodzaju Dariusa, i odszedł demonstracyjnie na drugi koniec promu. - A więc to tak - wyszeptał Thomas. - To przez to nie ma ruchu I między segmentami! Tylko dlaczego? - A dlaczego na świecie istnieje zło? - odparł Darius filozoficznie, bezradnie wzruszając ramionami. - Ludzie byliby w połowie drogi do raju, gdyby znali odpowiedź, chłopcze. - Ale kto w Keshe potrafiłby w ogóle coś takiego zmajstrować? I Rada miejska? Ci nadęci utracjusze z zamkniętej dzielnicy? Wie-rzyć mi się nie chce! - Jakie Keshe, synu? - zaoponował Darius. - Keshe to tylko jedna z ofiar, a nie źródło problemów. Gerhard może ci to... - Ojcze, tam chyba jest jakiś inny prom! - przerwał mu naraz wysoki, podekscytowany głos Rene. - Co? Rene z von Kloskym stali na dziobie, wpatrując się w jakiś punkt na Rzece. - Mówię, że jakiś obcy prom stoi przed przegrodą. I chyba nawet nie zacumowany jak należy, tylko przywiązany do ławy. Thomas wytężył wzrok. Oprócz wyłaniającej się coraz wyraźniej przegrody, jak okiem sięgnąć rozpościerającej się po obydwu stronach Rzeki, i ciemnych wałów Lasu na brzegach, dostrzegł mikroskopijną z tej odległości, ale jednak rozpoznawalną sylwetkę promu. Musiał jednak uciec się do pomocy skórki, żeby dostrzec szczegóły. Łódź w istocie tkwiła nieruchomo, tuż przy porastających lewy brzeg korzeniach. Jej pokład wyglądał na wyludniony, nie widać też było żadnego ruchu ani w wodzie wokół niej, ani na brzegu. Ich prom szybko zbliżał się do tego drugiego, kołyszącego się łagodnie zaledwie kilkaset metrów od przegrody, której fantastyczne detale zaczynały być już coraz lepiej widoczne. Wiecznie przysłaniający żywoskłon opar i mgliste przedwieczorne powietrze zwodziły wzrok, sprawiając, że septum wyglądało na bezgraniczną płaszczyznę. Thomas uśmiechnął się na wspomnienie naiwnej kosmogonii pradziadów, porównujących ich świat do pokrojonego na plastry salcesonu o nieskończonej średnicy, tak doskonałe było tutaj złudzenie ogromu bez granic. Znajdowali się już tak blisko, że bez trudu można było rozróżnić szczegóły budowy septum - wyoblone pilastry, żebra, kontrszprosy, i inne elementy, na które Thomasowi brakowało określeń - biegnące we wszystkie strony i krzyżujące się ze sobą pod najrozmaitszymi kątami. Coraz cieńsze i gęstsze im bliżej żywoskłonu, dołem wybiegały w pęczkach korzeniopodobnych, parabolicznie wygiętych przypór, które wyglądały na niezwykle solidne i masywne, choć tak naprawdę były rurami pustymi w środku jak ptasie pióro. Cała przegroda miała charakterystyczny wygląd i styl, z grubsza organiczny, ale złamany czymś martwym, mechanicznym. Kojarzyła się z liściem albo z owadzim skrzydłem, bardziej jednak jak ich przybliżona imitacja niż replika. Wszyscy, prócz pilnujących sterów oraz przesuwnic Rene i Aleca, stali teraz na dziobie, starając się rozwikłać zagadkę drugiej łodzi. - Co tu się mogło, u licha, stać? - mruknął Vlad, usilnie próbując wypatrzyć jakiekolwiek szczegóły. - Może nic się nie stało - odparł Darius w zamyśleniu. - Może, tak jak wy, ktoś przypłynął tutaj, żeby się przeprawić? Ale w jego głosie brakowało przekonania. No bo gdzie by znikła cała załoga? - Hej, to jest prom Krisa Kazurczyka! Poznaję po sterach! - krzyknął Alec. Darius wychylił się daleko nad relingiem, jakby mogło w czymś dopomóc jego oczom. - Dobrze mówisz, synu, to jego skorupa. - I co ty na to? - szepnął Vlad zdenerwowany. - Powiesz mi, że Kris poszedł pod spód? Bez wygłupów, Darius. Siwy sternik podrapał się w głowę, a potem polecił przez ramię - Chłopcy, dajcie tam więcej na pędniki! Kilka minut później dobili do bezludnego promu. Pierwszy i pusty pokład przeszedł Gerhard, a tuż za nim Thomas z Dariusem. - No? - zawołał Vlad, który dreptał w miejscu z niecierpliwości. - Jasna mgła, tu jest mnóstwo krwi! - odkrzyknął Darius, rozglądając się po łodzi-widmie. Istotnie, niemal trzecią część pokładu pokrywała zakrzepła i czerwień. Musiało tu dojść do niezłej jatki, i to wcale nie tak dawno temu. Thomas poczuł szturchnięcie w plecy i odwrócił się. Vlad, który właśnie do nich dołączył, poślizgnął się na mokrych deskach i niechcący uderzył Farquaharta łokciem. - Matko Heleno! - wysapał na widok krwi rozmazanej po deskach niczym dzieło jakiegoś obłąkanego artysty. Gerhard wyjął z kieszeni biomonitor i przejechał nim kilka razy wzdłuż pokładu. - Któryś z was wie, jakie grupy krwi mieli ludzie z tego promu? - spytał, spoglądając na czytnik urządzenia. Vlad wzruszeniem ramion podkreślił brak zainteresowania tą i kwestią. - Kris miał 0 Rh+, pierwszy pomocnik DB2g, a starszy, to nawet i nie wiem, bo ostatnio dał sobie wymienić na substytut - odparł bez zająknięcia Darius. Nawet Karawaniarz popatrzył na niego ze szczerym zdumieniem. - No co? - odpowiedział pytającym spojrzeniom. - Każdy z nas musi znać takie dane o innych przewoźnikach. Tego wymaga Karta Cechu. - Czyli że to wszystko po tym waszym Krisie - skonkludował Gerhard i schował biomonitor. - Sądząc po ilości, wykrwawił się na śmierć. Vlad wyjął zza koszuli mały wisiorek i ucałował go, szepcząc coś niewyraźnie pod nosem. - A pozostali? - zapytał Darius. Gerhard westchnął. - Nie wiem, ich krwi tu nie ma. Może też zginęli, tyle że już poza pokładem. A może udało im się uciec? - Ale przed kim? - Darius powiódł ponurym wzrokiem po otoczeniu, po czym spojrzał pytająco na Karawaniarza. Stary przemytnik momentalnie zesztywniał. - Nawet nie próbuj mnie obrazić, człowieku - zasyczał, przyjmując konfrontacyjną pozę. - Znasz żelazne zasady i wiesz, że żaden szklarz ich nie złamie, bo to oznacza jego koniec! - Uspokój się, nie o tobie myślałem. Raczej o którymś z tych nowych. Nie za bardzo się z wami, starymi, lubią, sam musisz przyznać. Kiedy Vlad trawił w mózgownicy sugestie Dariusa, wtrącił się Gerhard: - Nie sądzę, Darius. To nie był nikt ze szmuglerów ani tym bardziej z przewoźników. - Dlaczegóż by nie? - spytał Darius. - Bo w Keshe wszyscy znacie się jak brat z siostrą. Zawsze planujecie wypady z wyprzedzeniem i lojalnie informujecie się o tym nawzajem, mam rację? - Starzy, i owszem. Ale ci młodzi to już nie to samo, Gerhard. - Darius skrzywił się z dezaprobatą. - Daj spokój, gadasz jak Vlad - odparł Gerhard. - Nowi są młodzi, niecierpliwi i rzecz jasna agresywni, ale nawet oni rozumieją, że to wciąż jeszcze jest zamknięty układ. Żaden z nich nie byłby na tyle głupi i pazerny, żeby ryzykować wojnę z całą resztą. Nie, Darius, gdyby Kris zamierzał wziąć na przejażdżkę któregoś ze szklarzy, wiedzielibyście o tym wszyscy co najmniej tydzień wcześniej. - Gerhard, przecież oprócz szmuglerów wozimy jeszcze innych ludzi! - Tylko że nie wypływacie z przystani bez uprzedniego poinformowania wachty cechowej o kursie i tożsamości pasażerów. Jeśli robicie akurat ze szklarzami, udajecie, że to pusty kurs pocztowy. Ale z obcymi grzecznie stosujecie się do reguł. Przecież ja to wszystko wiem, Darius. Wasz Kris nie zabrał zatem szklarza, nie sądzę też, żeby pozostał jakikolwiek oficjalny zapis o jego kursie. Na której przystani zwykle cumował? - Nie zwykle, tylko zawsze. Pod mostem Broylin. - Więc po powrocie możecie popytać kolegów z tamtej przystani. Idę o zakład, że powiedzą wam o wysokim mężczyźnie z czarnymi jak sadza oczyma, który wynajął właśnie Krisa. I o tym, że Kris kazał im trzymać gęby na kłódkę do czasu swojego powrotu. Darius przyjął te słowa z nie mniejszym sceptycyzmem niż Thomas kilka godzin wcześniej. - Zaraz, zaraz... Nie masz chyba na myśli tego przeklętego diakona? Przecież trupojad zniknął z miasta po tym, jak rozbiliście jego komunę. - Ja też do niedawna tak uważałem - przyznał Gerhard. - Niestety, myliłem się. W oczach siwowłosego sternika zabłysła trwoga pomieszana z gniewem. - No to pięknie - mruknął, biorąc się pod boki. - Czyli że wszystko zaczyna się od początku. - Nie sądzę, Darius - zaprzeczył Gerhard zdecydowanie. – Nie tym razem. Ramirez to może i podlec pierwszej klasy, ale idiotą nie jest. A przy tym pała żądzą zemsty, jak każdy dobry ronin, i podejmie niemałe ryzyko, żeby mnie dopaść. - Za tamto sprzed roku? - Między... innymi - rzekł von Klosky zdawkowo, nie chcąc wdawać się w opowieść o porannych zajściach na północy. - Tak czy owak przypuszczam, że domyślił się, co zamierzam, i postanowił zapolować na mnie z zaskoczenia, daleko poza miastem. Tam gdzie według niego nie będę spodziewać się ataku. Darius obrzucił czujnym wzrokiem zarośnięty brzeg. - Chłopcy! - rzucił krótko. Synowie zrozumieli go bezbłędnie, i stanęli przy burtach z flintami w gotowości. - Niech cię krew, Klosky - wyszeptał wściekle Karawaniarz, nerwowo przepatrując ciemną ścianę Lasu. - Więcej potrafisz narobić kłopotów niż wszystkie moje bachory razem wzięte! - Uspokój się, Vlad - powiedział Gerhard w pełnej napięcia ciszy. - Jeśli choć trochę znam się na ludziach, tam go nie ma. To miejsce nawet nie kwalifikuje się na zasadzkę. Popatrzcie tylko na tę palisadę drzew. Nikt by się między nimi nie przecisnął. - A masz jakiś inny pomysł? - rzekł Darius, odruchowo ściszając głos. Rene i Alec wymienili ze sobą spojrzenia, po czym zaczęli z wolna posuwać się wzdłuż relingu z lufami skierowanymi ku wodzie. Thomas obserwował ich, nie poruszając się z miejsca. Czy oni myślą, że Ramirez przyczaił się gdzieś w głębinach niczym jakaś drapieżna ryba? - Jak zaskakiwać, to zaskakiwać - odparł Gerhard. - Gdybym to ja był na jego miejscu, zasadziłbym się nie tu, ale już po drugiej stronie. - Gdzie, za przegrodą? - zdziwił się Darius. - Zatem, twoim zdaniem, Ramirez przedostał się do Yorku? - Czy rzeczywiście się przedostał, tego nie wiem. - Von Klosky rozłożył ręce. - Dam jednak głowę, że podjął taką próbę. Mogła się nie powieść, ale równie dobrze mogło mu się udać. - I ty twierdzisz, że on nie jest idiotą? - Darius zaśmiał się, a przysłuchujący się temu Vlad zawtórował mu pogardliwym wydęciem warg. - Powiedz mi, Gerhard: przeprawiałeś się kiedyś przez przetokę? - Nie, nigdy - rzekł von Klosky otwarcie, ruchem brody wskazując na stojącego z założonymi rękami Karawaniarza. – Dlatego też poprosiłem o pomoc naszego wspólnego przyjaciela. - No, właśnie. Tam - Darius wskazał na południe - nie chodzi się bez przygotowania i właściwego ekwipunku. Nie da się inaczej, wierz mi. A tym bardziej samemu i o niewłaściwej porze dnia. Ten Ramirez to kretyn, jeśli sądził, że wystarczy nabrać powietrza w płuca i zanurkować. - Może miał odpowiedni sprzęt, skąd wiesz? - zaoponował von Klosky. - Może i miał, chociaż szczerze w to wątpię - odparł sternik. - Sprzęt nie jest tu jednak najważniejszy. Sam przecież zdajesz sobie z tego sprawę, w przeciwnym razie nie byłoby z wami Vlada, prawda? Tutaj liczy się przede wszystkim doświadczenie i znajomość Rzeki, mój drogi, a tych Ramirezowi brakowało, i tym razem to ja mogę się o to założyć. - Na wynajęcie przewodnika też nie miał czasu... - Gerhard zamyślił się na głos, przygryzając wargę. - No proszę, sam więc widzisz - skonstatował Darius i rozluźnił się wyraźnie. - I chyba masz rację, mówiąc, że to koniec gada. Jeśli, rzecz jasna, zrobił tak, jak sugerujesz. Bo to znaczy, że już po nim. Dobrze mówię, Vlad? - Mam nadzieję - mruknął stary, w przeciwieństwie do sternika wciąż demonstrujący posępną minę. - Chociaż wiem o kilku wariatach, którym się mimo wszystko udało... - Otóż to - dodał von Klosky, spoglądając przed siebie. – Hann to twarda sztuka i nie lekceważyłbym jego determinacji. - To może nie idźmy tędy? - wtrącił Thomas. - Vlad, naprawdę nie ma innej drogi na drugą stronę? - Podobno jest. Ale tylko pod warunkiem, że umiesz latać, synu - odparł Karawaniarz z przekąsem. - Więc przynajmniej zaczekajmy kilka dni. - Nie, Tom. Kontynuujemy według planu. Karawaniarz, mów od razu, jeśli masz coś przeciwko temu. Thomas był przekonany, że usłyszy z ust starego kolejną porcję narzekań i przekleństw. Lecz ku jego zaskoczeniu Vlad tylko się wyprostował i popatrzył na Gerharda z wyrazem niemal braterskiej aprobaty w oczach. - Nie. - W takim razie... - zaczął Gerhard i urwał, kiedy wszyscy jak jeden mąż odwrócili się, słysząc przerażony okrzyk Rene. To, co ujrzeli, sprawiło, że Vlad ponownie chwycił swój święty wisiorek, a Alec stracił nagle równowagę i omal nie zleciał z pokładu do Rzeki. Powoli, majestatycznie i cicho jak poranna mgła, nad promem Dariusa Trancourta opuszczał się właśnie wielki, srebrnoszary balon. Najdziwniejsze ze stworzeń, jakie przyszło oglądać ludzkim oczom, wisiało, uczepione tuż pod nim, i sterowało rozcapierzonym wachlarzowato ogonem. Dwie pary szypułowatych ślepi zajęte były oceną lądowiska, a owadzie odnóża obejmowały ciasno metalicznie lśniący kokon. Opuściwszy się do wysokości kilku metrów ponad dachem rufowej przybudówki, balon przestał na chwilę opadać, a stworzenie skierowało wzrok na gapiących się na nie w osłupieniu ludzi. - Niech ja wyłysieję... - wymamrotał osłupiały Thomas. - Skąd on, do licha, wziął taki balon? I po jakiego diabła w ogóle tu przyleciał? Gerhard, to ty mu kazałeś? Podobno nie chciałeś się z nim komunikować, jeśli dobrze pamiętam. - Ależ ja nie mam z tym nic wspólnego! - żachnął się von Klosky, nie mniej od swojego towarzysza zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem się Regulamina, do tego posługującego się tak niecodziennym środkiem transportu. - Od rana jeszcze słowem się do niego nie odezwałem, możesz mi wierzyć. - No to skąd glista wiedziała, gdzie nas szukać? - Pewnie monitorował sygnały naszych transponderów. - Że co? Monitorował sygnały? - mruknął Thomas, czując momentalnie ogarniający go gniew. - I nic mi... A to zaraza niesłowna! Regulamin! - Witam, funkcjonariuszu Farquahart! - odezwał się Regulamin radośnie, jakby tylko czekał na pierwsze słowo z ust któregoś ze strażników. - I jeśli można, od razu chciałbym... - Nie można! - wybuchnął Thomas. - To tak dotrzymujesz umów? Omal nam łbów nie pourywali, a ty przez cały czas wiedziałeś, gdzie jesteśmy, i nawet nie pisnąłeś? Co mi rano obiecywałeś? - Wszystko wyjaśnię, funkcjonariuszu Farquahart, jeżeli tylko dacie mi dojść do głosu - przerwał mu pośpiesznie Regulamin, wachlując ogonem, by utrzymać swoją pozycję w powietrzu. Do oszołomienia i lęku, jaki pojawił się na obliczach Vlada oraz Dariusa i jego synów, dołączyła teraz jeszcze konsternacja. Dwumetrowy gadający robal największe wrażenie zrobił na Alecu, który wykonał ruch, jakby chciał usiąść. Zszokowany zapomniał, ze za jego plecami jest tylko pusty pokład, i z głośnym łomotem przewrócił się na deski, ani na moment jednak nie przestając wpatrywać się szeroko otwartymi oczami w nieprawdopodobne zjawisko. Nikt nawet nie spojrzał w jego stronę. Poruszający bezgłośnie wargami Karawaniarz międlił swój święty medalion w spoconej dłoni, znieruchomiały jak posąg Darius wpatrywał się w potwora wzrokiem pełnym bezbrzeżnej fascynacji, zdezorientowany Rene natomiast nie mógł się zdecydować, czy ma zrobić użytek ze swojego samopału, czy też raczej powinien wyrzucić go jak najdalej od siebie w geście dobrej woli. Wszyscy oni byli w chwili Thomasowi obojętni. - Gadaj - warknął z irytacją. - Zatem - zaczął Regulamin. - Jakkolwiek istotnie sygnał ze służbowego lokalizatora funkcjonariusza von Klosky’ego powrócił niedługo po naszej porannej rozmowie, początkowo miał on niezupełnie właściwą charakterystykę, sugerującą, iż fala nośna podlega interferencji nieznanych osób trzecich. Uznałem w owej chwili za ważniejsze wyizolowanie i zidentyfikowanie tajemniczego źródła zakłócenia, którym zresztą, ku mojemu niekłamanemu zdziwieniu, okazał się wasz własny transponder, funkcjonariuszu Farquahart. W tym czasie obydwaj zmierzaliście już w stronę naszego posterunku, a widząc pośpiech, z jakim to czynicie, postanowiłem nie przeszkadzać wam w drodze, wiedząc, że wkrótce wszyscy znów się spotkamy. W następnej sekundzie nastąpiła cała seria zdarzeń, które... Jedną chwileczkę... Srebrzysty kokon, trzymany w uścisku Regulaminowych odnóży, poruszył się nagle raz i drugi. - Chryste miłosierny, a co ty tam trzymasz? - przestraszył się von Klosky. - Ee... Nastolatka, funkcjonariuszu von Klosky, bliżej mi zresztą nieznanego, którego zmuszony byłem w krytycznej sytuacji ewakuować z naszego posterunku. I który najwyraźniej właśnie przychodzi do siebie - odparł Regulamin, jednocześnie schodząc niżej nad pokład. - Obawiam się, że jeśli natychmiast nie uwolnię go z mojego osmotrapu, narażę chłopca na poważny wstrząs emocjonalny. - No, nie! - jęknął Gerhard, domyśliwszy się już, kogo Regulamin chce im podrzucić. - Jakbyśmy mało mieli problemów! Po coś ty w ogóle go tu przynosił, możesz mi powiedzieć? Nie mogłeś odstawić smarkacza w jakieś inne miejsce? - Wybaczcie, funkcjonariuszu von Klosky - rzekł Regulamin skruszonym tonem - ale osobnik ten miał insygnia młodszego zastępcy. Pomyślałem więc sobie... - Tak to jest, kiedy się przedobrzy - bąknął Gerhard pod nosem. - No nic, wypuszczaj go stamtąd, co robić... Regulamin opuścił się na pokład i z cichym szelestem zwinął srebrzystą materię. Karawaniarz, obserwujący to wszystko z pobladła twarzą, na widok najmłodszego ze swych synów, który jak Deus ex machina wyłonił się z wnętrzności podniebnego monstrum, całkowicie zdębiał. - Kevin? - wyszeptał drżącymi wargami, a potem, jakby mu nagle ubyło z pięćdziesiąt kilogramów, w dwóch potężnych susach przeskoczył na prom Dariusa i pochylił się nad małym. - Matko Heleno, synu! - wykrzyknął, najwyraźniej sądząc, że chłopak nie żyje. Jego pierwszym odruchem nie było jednak upewnienie się, w jakim Kevin jest faktycznie stanie, zamiast tego wyprostował się i potoczył rozjuszonym wzrokiem po wszystkich obecnych, szukając kogoś, na kim mógłby wyładować swój gniew. Gerhard narzucał się sam. Vlad już otwierał usta, kiedy Kevin zakaszlał. Karawaniarz natychmiast odwrócił się do niego. - Żyjesz, synku?! Na rany Opiekunki, mów, nic ci nie jest? Skąd się tu wziąłeś? Co się z tobą działo? Co to za paskudztwo? - zasypał syna bezładnym potokiem pytań. Kevin, błyskawicznie przytomniejąc, nie odpowiedział na żadne z nich, tylko rozglądał się wokół z rosnącym niedowierzaniem. Kiedy rozbiegane oczy natrafiły w końcu na pochylającą się nad nim twarz ojca, Kevin aż zamrugał ze zdziwienia. - Ojciec? W łeb rudego, skąd... Gdzie ja jestem? Jak ja tu...? Otumaniony, zaczął się gramolić z wilgotnych desek. I chociaż stary ślimak wciąż wisiał tuż nad nim jak jakiś groteskowy lampion, Kevin jako jedyny wydawał się go w ogóle nie dostrzegać. Karawaniarz ujął syna pod ramię, pomagając mu wstać. Korzystając z okoliczności, Regulamin wydał z siebie serię krótkich, syczących dźwięków, i przy ich akompaniamencie odpłynął w kierunku rufy. Opadłszy z powrotem do poziomu pokładu, uchwycił się relingu i zaczął klęsnąć. Przypominał teraz wielką ćmę, która właśnie wylazła z wody i przysiadła na poręczy. Sflaczałe saki ewakuacyjne unosiły się przez chwilę na powierzchni Rzeki jak mokre skrzydła, lecz i one szybko znikły, wciągnięte przez Regulamina w głąb ciała. Z całego towarzystwa jedynie Thomas się temu przyglądał. Centrum zainteresowania przeniosło się bowiem gdzie indziej i coraz bardziej podniecone głosy zmusiły go w końcu do obejrzenia się za siebie. - Powiedziałem: nie! - krzyczał Vlad stojący naprzeciwko Kevina. - Czemu nie? - nalegał chłopak z buńczucznym wyrazem twarzy. - Bo ja tak mówię, i już! Zabierzesz się z Dariusem z powrotem, i bez dyskusji! A jak wrócę, to jeszcze porozmawiamy. - Nie wracam, ani mi to w szarej! - Głos Kevina nie ustępował ojcowskiemu w zacietrzewieniu. - Nie kłóć się ze mną, smarkaczu, bo stracę cierpliwość! - Trać sobie, leję na to z kury wora! - odparował mały bezczelnym tonem. - Albo mnie weźmiesz, albo zaraz wychrymkolę wszystkie te twoje w kicu-szmalc chlastane plecaki do Rzeki! - Coś ty powiedział, gówniarzu?! Gerhard podszedł do Thomasa i położył mu rękę na ramieniu. - Zostawmy ich, niech się wykrzyczą. Chodźmy lepiej pogadać z naszym starym przyjacielem. - Pytanie, co my z nim teraz mamy zrobić? - powiedział Thomas z niewyraźną miną. - Każemy mu wracać do strażnicy? Deus, wyobrażasz sobie te spojrzenia i panikę, kiedy nasz dziwoląg będzie maszerował przez całe miasto? - Może wracać tą samą drogą, którą tu przybył - odparł Gerhard. - Prawdę mówiąc, to już jest jego problem, nie nasz. W końcu nikt nie kazał mu za nami lecieć, nieprawdaż? Ale Regulamin, który w tym czasie przycupnął cicho w jednym z narożników promu Dariusa, zaparł się nie mniej twardo od Kevina i też nie okazywał chęci do powrotu. Oświadczył kategorycznie, że jego miejsce jest jak zawsze, i przede wszystkim, przy strażnikach Prawa, zwłaszcza gdy ci są w potrzebie, a w ogóle to ) nie spodziewał się takiej niewdzięczności i braku serca po tylu latach wiernej służby i znoszenia bezzasadnych upokorzeń, nie mówiąc już o tym, że funkcjonariusz von Klosky winien mu chyba j jest jakieś wyjaśnienia w kwestii... I tak dalej, i tak dalej. Stary pierdoła rozkręcał się coraz bardziej i gdyby zniecierpliwiony von Klosky nie przerwał mu w końcu z całą stanowczością, Regulamin zamęczyłby ich swoim ględzeniem na śmierć. Nie pozostawało im nic innego, jak tylko machnąć ręką i zdecydować, w jakich słowach przekażą Karawaniarzowi wiadomość o jeszcze jednym j członku ekipy. ROZDZIAŁ 7 No, niedługo się zacznie, panowie! - rzekł Darius, spoglądając na Rzekę fachowym okiem. Coraz więcej było zwiastunów nadchodzącego przesilenia. Poziom wody obniżył się zauważalnie, a jej powierzchnię zniekształcił łańcuch płytkich zaklęśnięć, obracających się powoli jak żarna. Fauna Rzeki także nie pozostała obojętna. Wydry oraz miniaturowe, wiecznie uśmiechnięte delfiny odpływały z gracją na północ, żeby przeczekać największą falę w kanałach na obrzeżu miasta. Ławice długopłetwych ryb utworzyły coś na kształt wtórnej tafli wody, tak wiele ich wyskakiwało i frunęło niczym chmara srebrzystych jaskółek w tę samą stronę co ssaki. Ich furkot, kiedy tak pomykały w długich ślizgach tuż ponad nurtem, mieszał się z chrzęstem krabów, wynurzających się całymi setkami z toni. Pchane wewnętrznym impulsem purpurowo-żółte skorupiaki szukały wysoko położonych miejsc, aczkolwiek fizyczna natura ewentualnego schronienia była im obojętna. Wiele wybrało brzeg i wspinaczkę ku koronom drzew, znalazły się jednak osobniki, które nie wzgardziły pokładami promów ani ich pasażerami. Thomas, przydybawszy jednego z takich oportunistów na swojej nogawce, strząsnął go z obrzydzeniem i krótkim kopniakiem posłał z powrotem do wody po to tylko, by zająć się dwoma następnymi. Darius, jego synowie, a nawet Gerhard odnosili się do nieproszonych gości z większą flegmą, opędzając się od nich jak od much i dalej robiąc swoje. - Ojcze, zakotwiczyć już? - spytał Alec. Darius obrzucił fachowym spojrzeniem przestrzeń, rozciągającą się między nimi a przegrodą. - Trochę za blisko stoimy, mogłoby nas zassać. Dajcie no jeszcze ze trzy długości do tyłu! Od podstawy septum dzieliło ich teraz prawie pół kilometra. Wydawało się, że to całkiem bezpieczna odległość, i Thomas nie za bardzo wiedział, co sternik miał na myśli, mówiąc o zasysaniu. Nie zabrzmiało to jednak uspokajająco i ani trochę nie podniosło morale Farquaharta. Widocznie jego odwaga była pośledniejszego gatunku. Im bliżej bowiem było momentu rozpoczęcia właściwej przeprawy na drugą stronę, tym mocniej jego żołądek ściskał się ze strachu. Chłopcy Dariusa zaciągnęli hamulce i zabrali się do roboty. Rene poszedł na rufę i zwolnił spust harpuna cumowniczego, który z cichym pluskiem zanurkował pod wodę. Potem obydwaj bracia wyciągnęli z rufowej przybudówki cztery solidnie wyglądające kotwiczniki burtowe. Z wprawą, będącą efektem wieloletniej praktyki, umocowali je na obrotowych trzpieniach, po jednym w każdym z narożników promu. Przez krótką chwilę coś tam przy nich manipulowali, regulując, jak się Thomas domyślił, naciąg w katapultach, a potem zaczęli strzelać. Najpierw dwie kotwy poleciały ze świstem na bliższy prawy brzeg, a po nich dwie następne pofrunęły w oddalony o dobre kilkadziesiąt metrów Las po drugiej stronie wody. Bracia włączyli nawijarki, żeby sprawdzić, czy kotwy zaczepiły się jak należy, i kiedy wszystkie cztery cumy naprężyły się zgodnie, pogratulowali sobie profesjonalizmu. Zaraz poluzowali nieco naciąg lin, po czym Rene powrócił na rufę do pilnowania harpuna. Wytrzymywał on w dnie nie więcej niż trzy, cztery minuty, a potem żywogrunt go stamtąd wypychał. Młodzieniec z uwagą obserwował znikającą pod wodą linkę, gotów wstrzelić drugi harpun, gdy tylko pierwszy sznur zacznie wiotczeć. Prom tkwił teraz jak pająk w skrzyżowaniu asymetrycznego iksa z lin kotwicznych. „Liny" to zresztą było za duże słowo. Nie grubsze od szewskiej dratwy, sprawiały wrażenie zatrważająco wątłych. W rzeczywistości jednak były niewiarygodnie mocne. W Keshe istniała bodajże tylko jedna mała manufaktura, która wytwarzała, i to wyłącznie na indywidualne zamówienia. Wykonane były z włókien uzyskiwanych z głębszych warstw macierzy. Był to dość skomplikowany proces i od pokoleń otoczony ścisłą tajemnicą przez cech powroźników. Nic więc dziwnego, że jeden mały zwój ich markowego towaru potrafił czasem kosztować więcej niż roczne przychody burmistrza. Thomas przyglądał się pajęczo cienkim cumom i z ironią myślał o wszystkich tych Wysokich Rodach, chełpiących się swoimi fortunami, które tak naprawdę musiały być jakże skromne w porównaniu z finansowymi możliwościami żyjących ze sobą w symbiozie szklarzy i przewoźników. - Ile mamy jeszcze do fali? - Z trudem ukrywał narastające zdenerwowanie. - Do fali to jeszcze jest mnóstwo czasu, chłopcze. Ale rewers przetoki zacznie się dużo wcześniej. Powinniście już dawno się przebrać, a ten tam... Ej, Karawaniarz! - krzyknął ponad ramieniem Farquaharta. - Skończyłbyś wreszcie z tym praniem brudów, do diabła! Vlad i Kevin nie potrafili dojść do porozumienia. Stary znowu wyglądał, jakby był bliski jakiegoś ataku. Z wściekłości poczerwieniał na twarzy i ryczał już bez opamiętania, wytoczywszy najcięższą artylerię przekleństw, gróźb oraz apeli do synowskiego posłuszeństwa. Nie była to budująca scena rodzinna i wszyscy jej przymusowi świadkowie czuli narastające zażenowanie. Lecz rozsierdzony Karawaniarz był jak ślepy i głuchy, niezdolny w swym zacietrzewieniu dostrzec, jaką krzywdę wyrządza chłopakowi. Kevin, któremu niespełna rok brakowało do pełnoletności, bez wątpienia uważał się za całkiem dorosłego i gotowego do buntu przeciwko autorytetom. Thomas mógł za smarkaczem nie przepadać, doskonale jednak rozumiał, jak ten mały musiał się w tej chwili czuć. Na oczach starych, odpowiedzialnych wyjadaczy i twardzieli, ktoś, nieważne kto, łaja go jak kilkuletniego szczeniaka, niepotrafiącego sobie nawet samemu rozporka zapiąć. Nie ma co, też by mnie żółć zalała, pomyślał Thomas ze współczuciem. Wstyd i jeszcze większy od wstydu żal do ojca, strach przed ośmieszeniem oraz utratą respektu, i ten herkulesowy wysiłek, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy upokorzenia... Farquahart znał te uczucia aż nazbyt dobrze. I mógł się założyć, że Kevin miał już w nosie, czy faktycznie pójdzie na drugą stronę, czy też nie. W tej chwili zależało mu tylko na tym, żeby nie stracić ostatnich resztek poważania u ludzi, z którymi kiedyś być może przyjdzie mu pracować. Sprawa honoru i zranionej miłości własnej. Ale ten stary idiota był na to wszystko zupełnie obojętny... Gerhard w końcu nie wytrzymał. - Vlad, dajże już chłopakowi spokój - rzekł, kładąc rozjuszone mu szklarzowi dłoń na ramieniu. Karawaniarz odwrócił się ku niemu z nabrzmiałą twarzą. - A ty czego się znowu wtrąbiasz, Klosky? To wszystko twoja wina, przybłędo! To przez ciebie i przez te twoje zasrane historyjki gówniarz zhardział mi jak portowa lafirynda! Wyraźnie Vlad rozpędził się niczym buhaj w amoku i przemawianie do niego jak do rozsądnego człowieka byłoby zwykłym marnowaniem słów. Toteż niewiele myśląc, Gerhard wymierzył mu otrzeźwiający policzek. Wzdrygnęli się wszyscy, stary zaś z miejsca zamilkł. - Vlad, cholera ciężka, nie mamy czasu na twoje popisy! Chodź no tu... Ujął starego pod ramię i obaj przeszli na drugi koniec promu. Alec wykorzystał chwilę spokoju i solidarnie zajął się Kevinem. Karawaniarz, zszokowany po ciosie i sflaczały po wypuszczeniu takiej ilości pary, nie patrzył za. bardzo pod nogi. Byłby potknął się o przyssanego do pokładu Regulamina (który wyraził swój sprzeciw kurtuazyjnym „Przepraszam, ja tu chyba wszystkim trochę zawadzam") i poleciał jak długi, gdyby Gerhard w porę go nie podtrzymał. - Posłuchaj no, przyjacielu - rzekł von Klosky spokojnym tonem. - Straszny z ciebie raptus i choleryk, ale nie głupiec, wiem o tym. Hej, słuchasz mnie w ogóle? To dobrze... Nie zostawiaj chłopaka, niech idzie z nami. Pomyśl przez moment racjonalnie, a na pewno przyznasz mi rację. Pamiętaj, że ani ja, ani Thomas nigdy nie byliśmy pod wodą, ale Kevin już z tobą chodził, mam rację? No właśnie. My jesteśmy kompletnymi nowicjuszami i możemy się pogubić, więc twój chłopak może się przydać, i to nawet bardziej tobie niż nam. Poza tym, jeśli naprawdę tak się o niego boisz, to lepiej nie zostawiaj go teraz samego w Cheshire. Obydwaj wiemy, że mały jest w gorącej wodzie kąpany i jeśli wróci do miasta, to gotów sobie napytać jeszcze większej biedy. Kościół jest bardzo pamiętliwy, Vlad. A ponadto, do jasnej klęski, bądź dla niego ojcem, a nie jakimś tyranem! Chcesz, żeby cię słuchał i miał dla ciebie szacunek, tak? No to traktuj go w ten sam sposób albo którejś nocy twój kochany Kevin cię udusi! No, dosyć się nagadałem. Czas brać się do roboty. Vlad pokręcił ciężko głową, jakby przebudził się z męczącego snu. Złożył usta, by coś odpowiedzieć, ale Gerhard już odszedł do sterówki, w której złożyli plecaki. Chcąc nie chcąc, Vlad poczłapał za nim. * * * - Klosky i ty, uważajcie teraz. Karawaniarz wziął zaoferowany mu przez Gerharda niewielki tablet wraz z rysikiem, który w jego wielkiej łapie wyglądał jak drzazga. - Tak to mniej więcej wygląda - powiedział, przedstawiając im pośpiesznie wykonany szkic podłużnego przekroju Rzeki, z przegrodą oraz kanałem przepływowym w kształcie kabłąka, potocznie zwanym przetoką. - Ten odcinek - poprowadził kreskę od krzyżyka oznaczającego położenie ich promu do miejsca na schemacie, gdzie w opadającym ku przetoce dnie Rzeki dorysował pięć małych kółek - powinniśmy przepłynąć w miarę szybko, używając plecaków i kombinezonów. Pierwszy problem to właśnie te draństwa. - Puknął stylusem w jedno z kółek. - Przepustnice. Kiedy do nich dotrzemy, będą już mniej więcej do połowy otwarte. Wszystko, co w nie wpada i jest większe od kociego gówna, rozwalają i mielą na drobiazg. I niech was nie zwiedzie sieć ochronna, która je osłania. Te dziury ciągną jak zaraza i jeśli któraś z nich was przechwyci, z łatwością może wam kości pogruchotać. Najlepszy sposób, jaki znam, to przepełznąć bokiem koryta, na przylgach. - Deus, w ten sposób to my nawet do jutra nie przepłyniemy! - wyjęczał Thomas. Karawaniarz zignorował jego wykrzykniki i kontynuował: - Od przepustnic mamy już tylko kilkadziesiąt metrów do wylotu przetoki i jeśli dotrzemy tam bez marudzenia, skorzystamy z pomocy samej Rzeki. Musimy znaleźć się nad wylotem dokładnie w chwili, gdy przetoka zacznie się kurczyć i pchać wodę w przeciwną stronę. Nie trwa to zbyt długo, wszystkiego kilkanaście minut, więc musimy się pośpieszyć. Ale ostrożnie, i z głową na karku zamiast dupy. Stylus powędrował do kabłąka, w którego wnętrzu Vlad dorysował kilkanaście krótkich kresek. Wyglądało to teraz jak dwa odwrócone grzebienie albo jak rysunek drabiny wygiętej w pałąk i ze wszystkimi szczeblami przeciętymi w środku. - Te kreski to popychacze. To one pędzą wodę z jednego segmentu do drugiego. W czasie rewersu zmieniają kierunek ruchu na przeciwny. Trzeba na nie uważać tak samo jak na przepustnice, ale w awaryjnej sytuacji można je wykorzystać, chociaż wymaga to dość dużej sprawności i koordynacji ruchów. Najprościej mówiąc, łapie się człowiek jednej, daje się przez nią machnąć do przodu, łapie następnej, i tak raz po raz, aż do samego dna przetoki. - A co to jest? - spytał Thomas, wskazując na grubą krechę wyrysowaną w punkcie przegięcia przetoki. - Ach, to. Mówimy na to myncer, albo Przystanek Mielonka. - Przystanek Mielonka? Rany Drzewa, kojarzy się z rzeźnią! - No, coś w tym jest. - Vlad uśmiechnął się ironicznie. - Ale bez obaw, kiedy do niej dojdziemy, będzie już spać... Zauważył, że Farquahart spogląda na niego z wielkim zaciekawieniem. - Myncer to rzeczywiście coś jak maszynka do mięsa, tyle że znacznie większa. Gdyby nie myncery, przetoki prędzej czy później pozatykałyby się kompletnie całym tym śmieciem, jaki codziennie znosi Rzeka, i w końcu nie byłoby już żadnej Rzeki, tylko łańcuch cuchnących szamb. Ale dla myncerów my też możemy być takim śmieciem. Na szczęście nie pracują bez przerwy. Budzą się na dłużej dwa razy na dobę, przy średnich stanach wody. Na nieszczęście - tu Vlad zrobił pauzę, niewątpliwie dla dodania dramatyzmu swoim słowom - kiedy wyczują jakąś naprawdę dużą masę przepływającą przez ich paszczę - czy to będzie zwierzę, pień drzewa, czy zatopiony prom - budzą się bez względu na porę dnia. A wówczas... - Karawaniarz zakończył zdanie wymownym gestem, przesuwając ręką po gardle. Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy, sprawdzając, czy jego słowa zrobiły dostateczne wrażenie. Na Kevinie nie za bardzo, na Gerhardzie umiarkowane, Thomas z kolei słyszał o tym po raz pierwszy w życiu. - No to dołowato - skonstatował Thomas, czując piekącą suchość w krtani. Karawaniarz pokręcił głową. - Zła odpowiedź, synu. Właściwa brzmi: „Dołowato, kiedy się idzie bez Vlada". - A to niby dlaczego? - Ano tak. Nie wszystko mogę wam powiedzieć, bo z czego będę żył? Von Klosky przewrócił oczami w desperacji. - Człowieku, bądźże poważny - rzekł, siląc się na spokój. - Przecież my chcemy tylko przejść na drugą stronę. A jak tobie coś się stanie? - Mnie się nic nie stanie. - Karawaniarz prychnął nonszalancko. - Martw się lepiej o siebie. - Właśnie to robię - odparł Gerhard. - No, więc? - Nie - warknął Vlad uparcie. Gerhard nachylił się ku staremu. - Vlad, przyjacielu nasz drogi, ty chyba o czymś zapomniałeś. - Gerhard spojrzał w oczy Karawaniarzowi i postukał się znacząco w pierś. - O niczym nie zapominam - mruknął tamten ponuro. - Ale to jest mój jedyny warunek i nie masz w tej chwili zbyt wielkiego wyboru, Klosky. - A pies cię trącał. - Gerhard dał za wygraną. - Wracajmy do tematu. Co jeszcze musimy bądź co wolno nam wiedzieć? - Po pierwsze, przez cały czas, kiedy będziemy pod wodą, słuchajcie moich poleceń. Po drugie, o ile nie zadecyduję inaczej, pod żadnym pozorem nie odłączać się od liny asekuracyjnej. A po trzecie, trzymać szyk: ja, Farquahart, Klosky, Kevin. I, na Helenę, postarajcie się nie spanikować, to wszystkim nam czas upłynie przyjemniej. * * * Pod okiem doświadczonego Karawaniarza włożyli podwodne kombinezony. Były one jeszcze jednym przykładem technologu, której przeciętny mieszkaniec Keshe mało że by nie zrozumiał, ale pewnie nawet wyobrazić by sobie nie potrafił. Nie było sensu wypytywać Vlada o zasadę działania poszczególnych mechanizmów tego skomplikowanego ubioru. Stary wiedział, jak go używać, i tę praktyczną wiedzę mógł im teraz przekazać, ale to było wszystko. Kombinezon składał się z jednoczęściowego skafandra oraz kaptura, który nakładało się osobno. Główną funkcję tego ostatniego stanowiło wychwytywanie z wody rozpuszczonych gazów i dostarczanie ich użytkownikowi w optymalnych proporcjach. Prócz tego kaptur miał wielkie, elastyczne gogle o zmiennym wedle woli kącie widzenia, pozwalające oglądać świat w szerokim zakresie widma, a także coś, co Vlad nazwał „dźwiękoźrałem”. Reszta podwodnego skafandra była nie mniej interesująca, ale z krótkiego wykładu Karawaniarza Farquahart zapamiętał jedynie, że wyposażony był w pędniki „mahid" (cokolwiek to oznaczało), półautonomiczny egzoszkielet, wydajniejszy nawet od tego z plecaków, system regulacji termicznej, przeciwbąblownik, no i przylgi, które znajdowały się nie tylko na rękawicach i podeszwach kombinezonu, ale również na kolanach, łokciach, udach, plecach i piersiach, a nawet na siedzeniu! Całą tę maszynerię wkładało się prościej niż rękawiczkę. Trzeba było tylko rozebrać się do rosołu, a ona już sama opatulała ciało i dopasowywała się do sylwetki jak odlew woskowy. Kombinezon, a zwłaszcza kaptur wyściełane były od wewnątrz tysiącami czujników, umożliwiających kontrolę wszystkich jego funkcji za pomocą (tak przynajmniej twierdził Vlad) myśli użytkownika. I kiedy skafander już się do ciebie przyzwyczaił (co zabierało mu mniej niż minutę), praktycznie przeistaczał się w drugą skórę. Karawaniarz odczekał, aż skafandry dostroją się do każdego z nich, po czym przywołał całą trójkę do siebie. - Nałóżcie jeszcze te pasy - powiedział, rozdając im szerokie, I elastyczne obręcze. Kiedy już opięli się nimi posłusznie wokół bioder, Vlad wydobył ze swojego plecaka zwój błyszczącej linki z nanizanymi „koralikami" wielkości śliwki. - To jest nasza asekuracja. Tak działa - rzekł, przytykając jeden z koralików do swego pasa. Ów natychmiast do niego przylgnął i chociaż ślizgał się dookoła bioder Vlada zupełnie swobodnie, oderwać go było nie sposób. Gerhard powtórzył operację, a potem na ułamek sekundy przymknął oczy i owoid natychmiast odpadł. - No właśnie - rzekł Vlad, wskazując na von Klosky’ego jak sztukmistrz na asystentkę. - Asekurację kontroluje się tak samo, jak resztę kombinezonu. W porządku, możecie zakładać plecaki. Zrobili, jak kazał. - Ostatnia sprawa - pędniki. Dokładnie tak, jak z całą resztą. Musicie tylko pomyśleć, że jesteście rybami. - Zarechotał. - No, to już chyba wszystko, możemy się zbierać. Klosky? Gerhard wyraźnie się ociągał. Przez chwilę stał bez ruchu, z dziwnie szklistym wzrokiem skierowanym w stronę odległego Keshe, i w swoim plamistym skafandrze wyglądał jak jakaś wielka, smutna salamandra. - Moment - rzucił przez ramię, po czym zrobił krok w stronę opartego o ścianę przybudówki Dariusa. - Żaden z nas nie lubi długich pożegnań - powiedział cicho. - Powiem zatem tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, że te sześć lat spędzonych tutaj było chyba najwspanialszym okresem w moim życiu. - Wzajemnie, przyjacielu, wzajemnie - rzekł Darius, nie kryjąc wzruszenia. - Zmieniło się to nasze zapyziałe miasteczko za twojej kadencji, bez dwóch zdań. Chociaż z pewnością nie wszystkim jest to równie w smak, che, che... A propos, nie boisz się, że kiedy znikniesz, natychmiast wybiorą sobie jakąś marionetkę i całą twoją robotę diabli wezmą? - Dlatego właśnie miałbym do ciebie ostatnią, wielką prośbę - odparł na to Gerhard, przyciągając do siebie plecak i wyjmując z niego insygnia arcykonstabla wraz z dwoma innymi drobiazgami. Darius popatrzył na połyskliwe emblematy i uniósł zaskoczony wzrok na von Klosky’ego. - Co, ja?! O nie, mój drogi, ja nie mogę! I dobrze wiesz dlaczego. - Spokojnie. Chciałem raczej, żebyś zaniósł to do Sylwii Bonske.. Darius zmarszczył brwi. - Do tej skryby z magistratu? - Zgadza się. Razem z tym - dodał von Klosky, wręczając sternikowi małą kartkę papieru. - I jeśli po przeczytaniu tego powie „tak", oddaj jej resztę. - Czyś ty...! Przecież to dziewucha! - No i cóż z tego? Czasy bardzo się zmieniły, sam to powiedziałeś. - Ale kobieta-strażnik? Chyba jednak przeceniasz głębokość przemian w naszej społeczności, Gerhard. Czegoś takiego ludzie nie zaakceptują, a zwłaszcza nasi prześwietni rajcy. Właściwie, jak ty to sobie wyobrażasz? Że jakaś baba objawi się miastu jako jego nowy arcykonstabl i nikt nie mrugnie? Nie zaprotestuje? Nie zada pytań? Pomijając twój przypadek, który był absolutnie wyjątkowy, urzędników tej rangi zawsze nominowała wyłącznie Rada, nawet jeśli czasami tylko formalnie i pod dyktando innych. Samozwańczych egzekutorów nigdy w naszej historii nie było. - Nie jest mi obca kesheńska historia, Darius, ani tutejsze prawo - odrzekł von Klosky. - I Bonske nie będzie żadnym samozwańcem, bo przejmie obowiązki absolutnie lege artis. Rzecz jasna, jeśli w ogóle się zgodzi. - Ha, wpierw musiałaby być oficjalnie zaprzysiężonym deputowanym, a ty... - Ona już nim jest, od ponad pół roku. - Hę? - Mianowałem ją swoim zastępcą pomocniczym, ot tak, na wszelki wypadek. - Serio? A kto jeszcze o tym wie? - Nieważne kto. Ważne, że Sylwia w każdej chwili może się wylegitymować pełnymi upoważnieniami, i objąć urząd na mocy uchwały Rady Miasta z roku sto dwudziestego szóstego P.G. o sukcesji stanowisk w okolicznościach nadzwyczajnych. - Niczego nie zostawiasz przypadkowi, co? - mruknął Darius, spoglądając na Gerharda spod szelmowsko przymrużonych powiek. - Nie, o ile to możliwe. Trancourt skrzywił się sceptycznie. - Prawo czy nie, a oni i tak zagryzają żywcem. Wystarczy, że poczują brak twojego kagańca na pyskach. Von Klosky obdarzył go z lekka protekcjonalnym uśmiechem. - Myślę, że się zdziwisz, mój drogi. Sylwia się sprawdzi, zaufaj mi. Poza tym będzie przecież mogła liczyć na wasze wsparcie, nie prawdaż? - Darius przytaknął skinieniem, choć nie wyglądał na do końca przekonanego. Odebrał jednak insygnia wraz z kartką i spytał: - No dobrze, a jeśli ta twoja Sylwia powie „nie"? - To pójdziesz do Aristosa Nilio - rzekł Gerhard z niejakim wahaniem. - A jeżeli i on się nie zgodzi? - Nie martw się. Sylwia przyjmie propozycję, zobaczysz. - Żebyś się tylko co do niej nie mylił. Arcykonstabl z cyckami, tego jeszcze świat nie widział! - No cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz. - Gerhard uśmiechnął się, po czym klepnął zadumanego Dariusa po ramieniu, założył plecak i dołączył do swoich towarzyszy. - Skończyliście wreszcie gruchać? - wysapał zniecierpliwiony Karawaniarz. - No to maski na głowę! - Aj, przez to wszystko byłbym zapomniał! - zawołał Darius i pobiegł do sterówki. Po chwili wrócił z niewielkim drewnianym pudełkiem, które podał Thomasowi. - Masz. To połowa mojego zapasu antidotum na „chorobę rzeczną". Na pewno ci się przyda. - Ach! Wielkie dzięki, Darius - odparł Thomas z wdzięcznością. - Niestety, nie bardzo mam się czym odwzajemnić... - Nie szkodzi. Wystarczy, że będziesz go dobrze pilnował. - Wskazał na Gerharda. - No, zbierajcie się, bo faktycznie nie zdążycie. Cała czwórka naciągnęła kaptury, podczas gdy Rene z Alekiem wprawnie zdemontowali poręcz na lewej burcie. Kevin ześlizgnął się do wody pierwszy i przesunął w stronę rufy, robiąc miejsce dla Vlada oraz Thomasa. Gerhard wskoczył w nurt ostatni. Regulamin, dotąd cały czas siedzący nieruchomo koło przybudówki, zerwał się nagle, przestraszony, że strażnicy najwidoczniej znowu o nim zapomnieli. - Funkcjonariuszu von Klosky! - A niech to zaraza! - zaklął Gerhard pod nosem i odwrócił się do Karawaniarza. - Słuchaj, Vlad, jego też musimy zabrać. Stary szklarz huknął pięścią w deski pokładu. - Matko Heleno, nie wytrzymam z wami! Może jeszcze każecie mi obie te krypy na drugą stronę pociągnąć, co? - Zamiast gderać, poradziłbyś raczej, jak go przetransportować. - Nie wiem. Bierz sobie tę swoją poczwarę na barana albo pofruńcie górą, tyle mnie to obchodzi! - szczeknął Karawaniarz, akcentując swoje słowa wymownym gestem. - Tylko raz-dwa, bo za chwilę w ogóle nie będzie się po co fatygować. Gerhard westchnął z rezygnacją i wrócił wzrokiem do Regulamina, drepczącego przed nim jak emerytowana tancerka. - I co ty na to, uparciuchu? - Obawiam się, funkcjonariuszu von Klosky, że pokonanie septum drogą powietrzną jest dla mnie niewykonalne. Przynajmniej do czasu zregenerowania przeze mnie utraconych zapasów helu. - A nie utopisz się? - Z całą pewnością nie, funkcjonariuszu von Klosky. Choćbym tego chciał. - Nawet nie wiem, ile ty ważysz. - Plus minus dwadzieścia pięć standardowych kilogramów - odrzekł Regulamin usłużnie. - Tak mało? - zdziwił się Gerhard. - Wyglądasz na dziesięć razy więcej. - Pozory, funkcjonariuszu von Klosky. Na użytek zewnętrzny. - Pozory, mówisz... No dobra, utrapieńcze, właź na mnie, tylko ostrożnie - zdecydował Gerhard i pochylił się. Regulamin zakręcił się w miejscu, a potem powoli, tyłem jak rak, zsunął się na jego plecy. Gerharda przeszedł mimowolny dreszcz, kiedy owadzie nogi dotknęły jego ciała. Po chwili Depozytariusz Protokołu siedział już na nim okrakiem, na podobieństwo jakiegoś gigantycznego pasożyta obejmując tors i biodra von Klosky’ego ciasnym uściskiem swych kończyn. Regulamin i plecak to już był nieco dokuczliwy ciężar, ale pod wodą wszystko jest lżejsze, więc nie powinno być tak źle, pocieszył się w myślach Gerhard. - Tylko mnie nie uduś... - wysapał do swojego nadliczbowego bagażu. - I siedź tam spokojnie, słyszysz? Nie gadaj, nie wierć się, rozumiesz? - Ależ oczywiście, funkcjonariuszu von Klosky. Przez całą drogę nawet nie poczujecie mojej obecności. - Oby... - mruknął Gerhard, przekrzywiając głowę pod nawisem rozpłaszczonego na nim Regulamina. - Vlad? - No, co, skończyliście z tym przytulaniem, atleci z odpustu? Możemy wreszcie iść? - Tak. - No to ruszać się! - zakomenderował stary krótko. Nim jednak jego głowa znikła pod falami, wszyscy usłyszeli jeszcze, jak mamrocze pod nosem zdegustowany: - W życiu, no w życiu swoim nie szedłem jeszcze z takim popieprzonym cyrkiem! Zanurzyli się jeden po drugim. Vlad od razu ustawił się pod prąd, równolegle do nurtu, i za pomocą włączonych pędników utrzymywał się nieruchomo względem płynącej wartko wody, czekając, aż wszyscy pozostali znajdą się za nim na ustalonych wcześniej pozycjach. Thomas zanurkował tuż po Kevinie... i natychmiast przeżył chwilę paniki. Zamiast bowiem klarownej toni, jakiej się spodziewał, otoczyła go niemal kompletnie nieprzejrzysta zawiesina, w której jego towarzysze, unoszący się przecież tuż obok, byli ledwie widoczni. - Deus... - wyszeptał, momentami tracąc orientację. - Deus! - Co się dzieje, synu? - Vlad podpłynął do niego zaalarmowany. - Zaplątałeś się w linę asekuracyjną? - Nie zaplątałem się w żadną linę! To ta przeklęta woda! - Co znaczy woda? Masz nieszczelny skafander? – zaniepokoił się Karawaniarz. - Tak? Masz dziurę? Mów, do ciężkiej zarazy, póki jeszcze można coś z tym zrobić! - Jaką dziurę, Vlad? Ja po prostu nic nie widzę, zupełnie nic! Jakby mi ktoś łeb do worka wsadził! - Nie widzisz? - Karawaniarz był szczerze zdziwiony. - Jak to? Masz kłopoty z maską? Thomas domyślił się już, że całe to przedodpływowe zamieszanie - rozwierające się przepustnice, kurczenie przetoki oraz tabuny pierzchających na wszystkie strony podwodnych stworzeń - musiało wzruszyć i podnieść z dna ogromne ilości szlamu i najprzeróżniejszych szczątków. Przez co woda zrobiła się tak mętna, że nie potrafił nawet powiedzieć, gdzie jest góra, a gdzie dół. - Nie z maską, człowieku, tylko z tą przeklętą zupą! - zdenerwował się. - Krew żywa! Nawet nie wiem, gdzie jestem ani w którą stronę mam płynąć! - A dźwiękoźrał włączyłeś? - Co? - Dźwiękoźrał, do cholery! Po to go właśnie masz, a nie do ozdoby. - Ale jak? - wyjęczał zdesperowany Thomas. - Och, Matko nasza, z wami nowymi zawsze to samo. Nie słyszałeś, co mówiłem o panowaniu nad skafandrem? - Oczywiście, że słyszałem, nie wkurzaj mnie. - Ale z zapamiętaniem tego to już trochę gorzej, hm? - zauważył Karawaniarz uszczypliwie. - Myśleć, rozumiesz? Masz po prostu pomyśleć o użyciu dźwiękoźrału, wszystko. - Kiedy ja nawet nie wiem, co to jest... - I wcale nie musisz. Niepewny rezultatu Thomas postąpił zgodnie z sugestią Vlada. I nagle, jak za odsłonięciem kurtyny, wszystko przejaśniało. Ujrzał czysty obraz pomarszczonego dna, jakichś struktur wyrastających z niego kilkaset metrów przed nimi, widział nawet ryby i unoszące się w toni śmieci. Wszystko co prawda było czarno-białe i lekko zniekształcone, ale z tego zdał sobie sprawę dopiero po chwili, zdziwiony, że wcale nie odbiera tego jako coś nienaturalnego czy kłopotliwego. - Vlad? W porządku, już wszystko w porządku! Niesamowite... - wykrzyknął, zadowolony z siebie, jakby mu ktoś do kieszeni żab nawpychał. - To możemy wreszcie płynąć? - spytał Karawaniarz, entuzjazm Thomasa przyjmując z całkowitą obojętnością. Ruszyli za Vladem w kierunku struktur, które jak odwrócone dziurawe dzwony stały rzędem w poprzek dna Rzeki. Jakieś sto metrów przed nimi stary odbił w kierunku lewego brzegu, opadającego stromo aż do punktu, gdzie wyoblał się w płaską rynnę. Tuż przy pomarszczonej ścianie ponownie skręcili i popłynęli równolegle do niej, szybko zbliżając się do pierwszej przepustnicy. Przypominała ona kolosalny pączek kwiatu z bardzo krótką szypułą, wywiniętym na zewnątrz mięsistym kielichem i ażurowym kołpakiem zamiast płatków, nakrywającym jej wlot. Woda wpadała do czarnego otworu z budzącą respekt siłą, i raz po raz to gałąź, to kłąb wodnej trawy, to znów kawałek jakiejś zbutwiałej deski uderzały niczym pociski w sieć osłaniającą przepustnicę, nierzadko pękając na mniejsze fragmenty. W krótkim czasie j przepustnica zapewne znikłaby pod zwałem śmiecia, gdyby nie osłona, która w regularnym jak oddech rytmie klęsła, żeby w następnej chwili wyprężyć się gwałtownie i strząsnąć z siebie nagromadzone szczątki. W końcu, kiedy potężny ciąg przepustnic zaczął powoli przeważać nad mocą ich pędników, Vlad przylgnął do skarpy. Reszta natychmiast poszła za jego przykładem. Thomas, który przyssał się do ściany większością przylg, zauważył, że Vlad i Kevin wykorzystali tylko te na rękach i kolanach. Może i wystarczało, on jednak wolał nie ryzykować, czując na plecach potęgę chciwej paszczy w dnie, próbującej oderwać go od podłoża i posłać na swój pulsujący ruszt. - Ej, Farquahart! Dupą też się przyczepisz? - zakpił Karawaniarz. - A jeśli nawet, to co? - A to, że nie mamy tu całego dnia, synu. Przywarłeś w pozycji obronnej, dobrej najwyżej do przeczekania. Być może przyjdzie nam z niej jeszcze skorzystać, ale na razie muszą ci wystarczyć ręce i nogi, bo nie zdążymy. - Przecież mnie oderwie! - Nic cię nie oderwie, zaufaj mi. Thomas przemógł jakoś samozachowawcze odruchy i zaczął posuwać się na czworakach po śliskiej jak ryba powierzchni. Każdy ruch, każde podniesienie ręki bądź nogi okupione było walką o to, by pchana różnicą ciśnień woda nie powyszarpywała mu kończyn ze stawów. Był to wyczerpujący wysiłek i już po kilkunastu metrach miał dosyć tych zmagań. - Vlad, daleko jeszcze? - Bo co, zdychasz już? - odparł Karawaniarz i zaśmiał się złośliwie. - A jak wyście mnie przeganiali niczym bydło po całym mieście, to było wszystko w porządku, tak? Thomas poczuł kłujące poczucie winy, bo to była szczera prawda, popędzili wtedy starego jak psa za karuzelą. A jednocześnie rozzłościła go ta prostacka pamiętliwość Vlada. - Wtedy to było co innego, do diabła! - Niby w jakim sensie, synku? - A w takim, że na karku mieliśmy Ramireza z jego gorylami raczej mniej przewidywalnymi niż Rzeka, nie sądzisz? I ani Gerhard, ani ja nie popisywaliśmy się niczym przed tobą i nie próbowaliśmy się odgryźć tak jak ty teraz. Małoduszny z ciebie człowiek, Vlad, tyle ci powiem. Thomas musiał chyba trafić w jakąś czułą strunę, bo zamiast spodziewanej kąśliwej riposty usłyszał tylko: - Jeszcze około dwudziestu metrów. A co do techniki, to staraj się bardziej ślizgać, niż chodzić. Vlad miał rację. Taki sposób poruszania się był o wiele mniej męczący i ostatni odcinek ściany Thomas przebył bez problemu. Chwilę jeszcze płynęli tuż przy brzegu, po czym zawrócili na głębsze wody i opadli na dno, tuż na granicy zagonu wielkich, nieustannie falujących rzęsek. - To jakieś robaki? - spytał Thomas. - Matko Heleno, jakie znowu robaki? - oburzył się Vlad gwałtownie. - Przecież to są ręce naszego Drzewa! - Ręce Drzewa! - parsknął Farquahart. - A gdybyś tak spróbował jeszcze raz, tylko już bez tych pseudoreligijnych eufemizmów? - Kiedyś wreszcie dorośniesz, niedowiarku, i może wtedy otworzą ci się te twoje cyniczne ślepia! - rzekł Vlad, nie dostarczając jednak żadnej rzeczowej odpowiedzi na zadane mu przez Thomasa pytanie. - Daruj sobie te kazania, dewocie - zbył go Farquahart. – Jak nie chcesz mówić, to po prostu powiedz, że nie, i wystarczy. - To są motywatory - odezwał się niespodziewanie Regulamin. - Stanowią integralną część systemu obiegu wody w każdym konarze Drzewa. - No i widzisz, staruszku? - Thomas odwrócił się do Karawaniarza, który siedział milczący, tak jak wszyscy przyssany do dna za pomocą szerokich przylg na pośladkach. -Jak się chce, to można i jasno, i do rzeczy, a nie jakieś tam mistyczne banialuki. No dobra, na co teraz czekamy? Vlad chyba się autentycznie obraził, bo dalej nic nie mówił. Zaczynało to trochę kretyńsko wyglądać. Siedzą tu, dziesięć metrów pod powierzchnią wody, między nogi wślizgują się im kraby i węgorze, dookoła fruwają niebezpieczne odpadki, a ten nadąsał się jak smarkula z miejskiej ochronki, która nie dostała zabawki. Szlag niech trafi takiego przewodnika! - Trzeba poczekać na rewers. To chyba już za kilka minut. Tak, tato? - Kevin szturchnął ojca, próbując przerwać niezręczną ciszę. - Chłopak dobrze mówi - odrzekł Vlad, wciąż nieco nastroszony. - Poczekamy jeszcze moment i popłyniemy do wlotu przetoki. Tylko trzymać się dokładnie za mną, bo nie mam ochoty zbierać nikogo z popychaczy! W końcu oderwali się od dna i unieśli ku środkowym warstwom wody. Pomijając ruch spowodowany coraz słabszym ssaniem przepustnic, Rzeka prawie zamarła.. - Szybciej, towarzystwo! - ponaglił ich Vlad i puścił się prosto jak strzała przed siebie. Thomas płynął, usiłując podzielić uwagę pomiędzy śledzenie ruchów Karawaniarza a rzucanie zaciekawionych spojrzeń w dół i na boki. Dno Rzeki zaczęło wyraźnie opadać, ciągnący się nieprzerwanie przez jego środek wąski zagon motywatorów rozrósł się wszerz, a one zrobiły się grubsze, dłuższe i płetwowato rozpłaszczone na czubkach. Tuż przed przegrodą koryto Rzeki przeszło w kilkunastometrowej średnicy lej, nad którego środkiem Vlad zatrzymał się, czekając, aż wszyscy do niego dołączą. - Teraz uwaga. Kiedy dam znak, płyniemy w dół. Do tej pory mieliśmy przyjemną, podwodną wycieczkę. Ale przetoka to już zupełnie inna sprawa. Musimy przepłynąć przez sam jej środek, między popychaczami, po łuku. Jeśli brzmi to prosto, to od razu uprzedzam, że nie jest. Wolne od popychaczy światło normalnie ma prawie pięć metrów średnicy, ale kiedy przetoka się kurczy, szybko maleje do półtora. Prędkość przepływu w kolanie osiąga wówczas prawie siedem metrów na sekundę, a zawirowania będą was chciały wyżąć jak starą szmatę. Musicie przyjąć jak najbardziej opływową pozycję i trzymać się osi przetoki. Skrócimy teraz asekurację, tak żebyśmy mogli trzymać się jeden drugiego, ręka-noga, o, w ten sposób. Wszyscy posłusznie podciągnęli linki przy pasach i na próbę zrobili węża, obejmując rękami nogi partnera przed sobą. Vlad dokończył instruktaż. - Popychacze pracują bardzo regularnie, i na całej długości przetoki, oprócz krótkiego odcinka w samym kolanie, mają mniej więcej takie same rozmiary. Są całkowicie przewidywalne, ale też piekielnie silne i wejście w zasięg ich płetw oznacza w najlepszym razie nieprzyjemny wstrząs, a w najgorszym - śmierć. Gdyby w jakiś sposób do tego doszło - gdyby was wciągnęły – musicie natychmiast odłączyć się od asekuracji albo wszystkich nas przemieli. Zwińcie się wtedy najciaśniej, jak tylko zdołacie. Popychacze przepchną was przez przetokę i chociaż na pewno nie będzie to przyjemne, przeżyjecie. Cała czwórka, oraz strzygący patrzałkami Regulamin, wisiała teraz dokładnie nad wlotem do wielkiego leja. Nie był to widok, który mógł dodawać otuchy - czarna, głęboka studnia, na całym obwodzie porośnięta dwumetrowymi, płetwiastymi czułkami, które jakoś wciąż kojarzyły się Thomasowi z robactwem. Przetoka wyglądała jak monstrualny przełyk, a oni jak zakąski. - Łapcie się już - zakomenderował Karawaniarz. Przywarli do siebie najciaśniej, jak potrafili. Thomasa ogarnęło przemieszane z lękiem podniecenie, jak wtedy, kiedy jako pięcioletni brzdąc po raz pierwszy miał wsiąść na diabelski młyn wodny. Popychacze falowały coraz wolniej i wreszcie się zatrzymały. Ich bezruch trwał jednak zaledwie kilka sekund, po czym wielkie płetwy ruszyły ponownie, tyle że w przeciwnym kierunku. Z początku niemrawe, szybko nabrały tempa i woda coraz gwałtowniej poczęła wpływać do wielkiej, orzęsionej gardzieli, ciągnąc całą ich czwórkę ze sobą. - No, towarzystwo! Jedziemy! - krzyknął Vlad i runął głową w dół. Zaczęła się niesamowita jazda.. Thomas, trzymający się nóg Karawaniarza jak pijawka, widział teraz raczej niewiele. Czuł jednak potężne turbulencje, które jednocześnie próbowały rozerwać go i ukręcić w pasie jak nać marchewki. Gerhard, trzymając go za kostki, tak jak on trzymał Vlada, i poddawany takim samym siłom, kilka razy omal nie wyłamał mu stawów. Organizm ludzki jest jednak nadspodziewanie wytrzymały, o czym Thomas już się przekonał, uchodząc cało podstępnemu atakowi Hossana Kraushaara. W najgorszej sytuacji był Kevin, płynący w ogonie. Szalejące wiry najbardziej musiały dawać się we znaki właśnie jemu, co potwierdzały kwieciste przekleństwa: - Dupignacka twoja w małpi ryj melona płetwo jedna, młotkiem prasowana! Żebyś tak... Auu! Flak ci do mułu, jak nie skonasz, łapo wredna! - Kevin, co się dzieje? - zaniepokoił się Thomas. - Jesteś cały? - Cały, cały, nie ma spychu. Trochę mi tylko pychol przyszurało. - No to w porz... - zaczął Farquahart, kiedy ciężka stopa Vlada zamknęła mu usta w pół słowa, brutalnie i niespodziewanie. To było trochę tak, jak w tej zabawce z drewnianych kulek zawieszonych na niciach jedna za drugą, w równym rzędzie. Pociągałeś i puszczałeś pierwszą z nich, a kiedy zderzała się z następną z kolei, odbijała się nie ona, lecz ta, która zawieszona była na drugim końcu szeregu. Kevin okazał się teraz taką właśnie kulką uderzającą najpierw, a ojciec tą, która odbija się w odpowiedzi. Zaskoczonym Karawaniarzem zarzuciło w bok o wiele gwałtowniej, niż wynikałoby to z samego działania zawirowań w zwężającej się przetoce, a Thomas, na ten jeden fatalny moment zdekoncentrowany przez okrzyki Kevina, rozluźnił swój uchwyt na łydkach starego. Pięta Vlada, jak celnie opadająca pięść, wyrżnęła Thomasa prosto w podbródek i odepchnęła wystarczająco daleko od osi przetoki, by prąd wody przekręcił go jak patyk i ustawił w poprzek pędzącego przez tunel strumienia. Przyhamowało go niczym na ścianie, obróciło wokół wszystkich trzech osi i w końcu ustawiło niczym barykadę na drodze Gerharda i Kevina. W ułamku sekundy cały ich misternie spleciony łańcuszek diabli wzięli. Obarczony dodatkowym ładunkiem i zaplątany w spadającego nań z góry Kevina, von Klosky momentalnie stracił kontrolę nad swoim położeniem i wpadł na popychacze. Bezceremonialnie pchnięty przez wiosłujące płetwy poleciał w dół, wyprzedzając Vlada i przy okazji waląc Thomasa kolanami w brzuch. Za nim runął Kevin, ostatecznie spychając Farquaharta na przeciwległą ścianę przetoki wprost pod następny z ogromnych motywatorów. - Asekuracja, puśćcie tę zasraną asekurację!! - wrzeszczał Karawaniarz. Thomasowi zostało na tyle przytomności, by wykonać jego polecenie. Pozostali musieli chyba uczynić to samo, bo nagłe niekontrolowane szarpnięcia ustały. Niemniej uderzenie mięsistej płetwy i tak zdążyło go nieźle ogłuszyć. Słabiej, niż się obawiał, jakby oberwał w głowę mokrą szmatą, wystarczająco jednak mocno, żeby kompletnie stracił orientację. Chciał przyjąć pozycję płodu, tak jak radził Vlad, ale jego wysiłkom skutecznie przeszkadzały nieustannie pracujące popychacze. To było jak publiczna chłosta na rynku w Keshe, z tą tylko różnicą, że tutaj jego oprawcy bili na oślep, waląc gdzie popadnie. Zaraz, o czym to stary mówił? Że można wykorzystać popychacze do transportu wzdłuż przetoki, chwytając się jednego i pozwalając przerzucić się do następnego. Co jednak łatwo powiedzieć, o wiele trudniej zrealizować, zwłaszcza kiedy doświadcza się czegoś po raz pierwszy. Przeklęte machadła, śliskie i falujące bez ustanku, ni diabła nie chciały dać się złapać. W końcu zdesperowany i obolały od wymierzanych raz za razem cięgów, Thomas wyciągnął przed siebie ręce w nadziei, że może jego przylgi same czepią się którejś z płetw. Pierwsza tylko ześlizgnęła się bokiem po jego dłoniach, następna podobnie. Thomasowi przemknęło przez myśl, że być może robi głupstwo. Przecież uderzająca w wyprostowane ręce płetwa bez trudu mogła mu je połamać. I właśnie wtedy kolejny z popychaczy trafił w przyssawki pod właściwym kątem, momentalnie porywając go ze sobą. Thomas zaczął fruwać tam i z powrotem niczym kleszcz na psim ogonie i choć to także nie było szczególnie przyjemne, przynajmniej nic go już nie grzmociło w potylicę. Przywarłszy do popychacza pozostałymi frontowymi przylgami, poturbowany, ale chwilowo bezpieczny, rozejrzał się za swoimi towarzyszami. Kilka metrów poniżej zobaczył Vlada, który tak jak on latał w górę i w dół przetoki, uczepiony machającej płetwy. Niestety, Gerharda ani Kevina nigdzie nie mógł dostrzec. Pozostawała tylko nadzieję, że mimo wszystko nic im się nie stało i że szczęśliwie dotarli do wylotu przetoki po przeciwnej stronie septum. - Jak tam, synu? - usłyszał zatroskany głos Karawaniarza. - Mocno dostałeś? Szczerze powiedziawszy, popychacze spuściły Thomasowi takie manto, jak jeszcze nikt i nigdy. Nie miał jednak zamiaru dawać staremu kolejnej okazji do złośliwości, toteż siląc się na nonszalancki ton, odrzekł: - Przeżyję. Nie tak obity wychodziłem po meczach. Powiedz mi lepiej, co z nimi? - Chyba wyłgają się z tego mniejszym kosztem niż my – odparł Vlad z cichym westchnieniem ulgi. - Ten Klosky ma więcej szczęścia niż rozumu, bo prawie od razu wpadł z powrotem w środek prądu, a do tego jeszcze taki królik z rękawa! - Jaki znowu królik? - No, ta wasza poczwara! Nadęła się nagle jak ropucha i pociągnęła Klosky’ego ze sobą! Całe szczęście, że Kevin odziedziczył po mnie trochę mózgu, bo jakby w porę nie chwycił się jego asekuracji... - To może już nawet są po tamtej stronie? - zasugerował Thomas nieśmiało. - Niewykluczone, chłopcze, niewykluczone. Bo czegoś takiego nie widziałem, jak długo chodzę tą drogą. Thomasowi te dobre wiadomości zdecydowanie poprawiły humor. Zaraz jednak przypomniał sobie o diakonie i z miejsca sposępniał. - Deus, a jeśli ten ścierwoliz Ramirez rzeczywiście gdzieś się tam zaczaił? - E, tam! Nie wiem, jaki ten sukinsyn miał sprzęt, ale szczerze wątpię, żeby to było coś więcej niż prosty osmosłon - odparł Vlad z przekonaniem. - Takim aroganckim bydlakom zawsze się zdaje, że są niezniszczalni. Po mojemu, nawet jeśli przeszedł żywy przez taki magiel, to o włos, i pewnie jeszcze w tej chwili pływa nieprzytomny koło falochronu. - A jeżeli się mylisz? - Hm, duchem Heleny nie jestem - mruknął Karawaniarz. - Jednak mój stary nos rzadko kiedy mnie zawodzi, szczególnie gdy rzecz tyczy się Rzeki. A tak w ogóle ten łajnem nadziewany Ramirez to głupek, jeśli myśli, że przechytrzy Klosky’ego. Za krótki on nawet na swój własny cień, padalec zarozumiały. - Nie lekceważ szaleńców, Vlad - odrzekł Thomas, któremu zaczynało być niedobrze od nieprzerwanej huśtawki na popychaczu. - Oni zdolni są do takich rzeczy, że... Słuchaj, ruszmy się stąd, bo jeszcze trochę, a znowu się porzygam. Tylko powiedz, co mam teraz robić? - A wytrzymasz następną rundę prania po tyłku? - Jeśli nie mam innego wyjścia... - Cóż, możesz jeszcze spróbować wskoczyć z powrotem w środek strumienia. Tylko że jak ci się nie uda dokładnie wstrzelić, cała zabawa w salonowca powtórzy się od początku. Bezpieczniej byłoby się zwinąć albo skakać z popychacza na popychacz. - Ale gdyby mi się udało, byłoby o wiele szybciej, tak? - Ano byłoby. - W takim razie zaryzykuję. Idziesz pierwszy? - Nie, popłynę za tobą. - Jak uważasz - powiedział Thomas i z głośno bijącym sercem przygotował się do skoku w pędzący strumień. Musiał jeszcze wytrzymać parę machnięć, zanim wyczuł właściwy rytm i uznał, że wie, jak to trzeba zrobić. Wyczekał na moment, kiedy jego popychacz znalazł się na szczycie zstępującej fazy wiosłowania i wpłynął pod jak najostrzejszym kątem w środek przetoki, od razu trafiając w centralny prąd. Wyciągnąwszy ciało, z głową pomiędzy wyprostowanymi rękami i ze wspomaganiem włączonych na pełną moc pędników, pomknął niczym polujący szczupak w dół. Tuż przed wejściem w kolano przetoki wpadł w chwilową panikę na myśl, jak też poradzi sobie na zakręcie. Okazało się jednak, że z jego nowymi zmysłami, danymi mu przez kombinezon, stał się prawdziwie rzecznym zwierzęciem, dla którego woda była naturalnym środowiskiem życia. Zakręt ze śpiącym myncerem pokonał bez przeszkód, coraz mniej się bojąc, a coraz bardziej rozkoszując niesamowitą jazdą we wnętrznościach Drzewa. Kiedy przemierzył ostatni odcinek prostej i wychynął z gardzieli przetoki w segmencie York, był już gotów na następną przejażdżkę, o ile ktoś by mu ją zaproponował. Lej nie miał tutaj tak ostrej krzywizny, jak ten w Keshe, za to znajdował się na większej głębokości. Thomas odpłynął w lewo i obejrzał się za siebie akurat w samą porę, by zobaczyć Vlada, wyskakującego z gardzieli jak pstrąg z wodospadu. Stary, opasły szklarz wykonał jeszcze pełen nieoczekiwanej gracji zwrot przez plecy, po czym podpłynął do czekającego nań Farquaharta. - Aleś dał popis, niech cię! - wykrzyknął z niekłamanym uznaniem Karawaniarz. - Szybko się uczysz, synu! Ze starym działo się chyba coś niedobrego, bo był to już drugi komplement, jaki w ciągu zaledwie kilku minut Thomas usłyszał z jego ust. - Wyszło mi bardziej ze strachu niż z racji umiejętności - odparł zażenowany, ale i mile połechtany pochwałą Karawaniarza. - Ze strachu to się można najwyżej zesrać w gacie - podsumował Karawaniarz autorytatywnie. - Nie, chłopcze, od razu widać, że czujesz, o co chodzi. - Skądże - zaoponował Thomas. - To wszystko przez ten kombinezon, dosłownie sam mnie niósł. - Kombinezon, nie kombinezon, ja tam swoje wiem - rzekł stary i dodał z pozorną obojętnością: - Nie powiem jednak, że się marnujesz i że pod moim okiem szybko wyrobiłbyś się na pierwszego w fachu, boś przecież wpatrzony w tego podstępnego Klosky’ego jak w gołą babę. Thomas nie mógł powstrzymać się od śmiechu. - Wybacz mi, ale nawet nie będę tego komentował – odparł w końcu. - Ani tłumaczył ci słowa „lojalność", bo pewnie i tak byś tego nie pojął. - No to się grubo mylisz, Farquahart. - A, rzeczywiście, przepraszam. Zapomniałem o jednej osobie. - Thomas prychnął z sarkazmem. - O tobie, Karawaniarz. Wszyscy inni obchodzą cię tylko wtedy, gdy możesz na nich, albo dzięki nim, coś zarobić, więc mi tu nie kadź, dobrze? - Bzdura, synu - odrzekł Vlad, niespeszony kąśliwością Farquaharta. - Ale co ja cię będę przekonywał, ty przecież i tak wiesz lepiej, prawda? Ten stary lis Klosky ponapychał ci mokrych trocin do mózgownicy i przywiązał do siebie jak psa! A ty, co ty z tego masz, hę? Same tylko kłopoty, jeśli mnie wzrok i słuch nie okłamują. Ech, głupi jesteś, Farquahart, jeśli myślisz, że dla jakichś tam ideałów warto sobie życie pokiereszować. - Ja ci już chyba coś powiedziałem, staruchu! - warknął Thomas, czując, że znienacka wykluwa się kolejna awantura z tym egoistycznym satyrem. - Ty powiedziałeś mnie, a ja mówię tobie: za nic nie warto! - wyrzucił z siebie Vlad. - Sam miałem kiedyś w głowie nafajdane tak jak ty, ale w porę wziąłem sobie na przeczyszczenie i... - Dosyć! - przerwał mu Thomas ostro, na dobre rozzłoszczony tyradą starego. - Widzę, że zapomniałeś, kto tu za kim idzie i gdzie czyje miejsce, co? No to ja ci zaraz przypomnę, dziadu jeden. Stawiaj ten swój tłusty tyłek do pionu, no już! A teraz szukaj Gerharda, jeśli nie chcesz, żeby ta czcza gadanina poważnie zaszkodziła twojemu zdrowiu! I dla podkreślenia, że ich podwodna dyskusja dobiegła końca, Thomas odbił się od dna i ruszył przed siebie, na chybił-trafił kierując się w stronę prawego brzegu. - Nie różnisz się wiele od tych gówniarzy, zbałamuconych przez czerwono-czarnych, wiesz o tym, Farquahart? Ej, nie tam, tylko w lewo! Thomasowi wcale nie spodobała się ostatnia uwaga, lecz zacisnął zęby i zwinnie zakręcił tuż ponad dnem, podążając za Vladem. Dopłynąwszy do brzegowej skarpy, obydwaj zatrzymali się na moment, a potem ostrożnie unieśli ku powierzchni, czerniejącej jak noc nad ich głowami. - Czemu tu jest tak ciemno? - zaniepokoił się Farquahart. - Korzenie... - mruknął Karawaniarz zdawkowo. Chwilę później głowa Thomasa zetknęła się ze sprężystym sklepieniem. - Co jest? Las rośnie tutaj już nawet w Rzece? - zdziwił się, od tafli wody dzieliło ich bowiem jeszcze ładne kilka metrów. - Nic nie rośnie. Po prostu odbój je zalał - powiedział Karawaniarz, zrównując się z Farquahartem. - Musieliśmy trafić akurat na sam szczyt spiętrzenia. , Więc to pewnie dlatego Rzeka wydawała mi się tutaj głębsza, pomyślał Thomas i chwytając się korzeniowej platformy od spodu, zaczął przesuwać się ku jej krawędzi. - Czekaj no! - powstrzymał go Vlad. - Co ty, zgłupiałeś? Chcesz, żeby cię fala zwrotna pociągnęła? Dobrze, żeś się złapał tych patyków, i na razie ich nie puszczaj, bo polecisz. Thomas o nic nie pytał, tylko chwycił się mocniej korzeni. Był z Karawaniarza kawał interesownego sukinsyna, to fakt. Ale prawdą było również, że znał się na swoim fachu jak mało kto, i w sprawach Rzeki czy Lasu Thomas absolutnie nie zamierzał z nim dyskutować. Wkrótce poczuł, jak woda, dotąd prawie nie-poruszona, zaczęła na niego napierać z wyczuwalną mocą. Spiętrzona wcześniej siłą bezwładności na przegrodzie, wracała teraz na północ, zmuszona nieubłaganymi prawami fizyki do wyrównania poziomów. Znowu wokół głowy Farquaharta zaczęły fruwać przeróżne podwodne śmieci, uniesione gwałtownym prądem. Woda rwała coraz szybciej, wlewając się z powrotem do segmentu i kładąc Thomasa na plątaninie korzeni, niemal równolegle do dna. Gdyby się w tej chwili puścił, mogłoby go na nich niezgorzej poharatać. Trzymał się więc z całych sił, podczas gdy wiry, tworzące się na styku Las-Rzeka, ssały go i szarpały. Największy impet trwał jednak krótko i już po kilkudziesięciu sekundach woda opadła do swojego normalnego stanu, co pozwoliło im odetchnąć. - Koniec? - spytał Thomas, na wszelki wypadek nie zwalniając jednak uchwytu na korzeniowym sklepieniu, zwieszającym się teraz kilkanaście centymetrów nad powierzchnią Rzeki. - Koniec - potwierdził Karawaniarz. - Możemy wyłazić. Na rękach przeciągnęli się do krawędzi platformy i odgarniając z twarzy mokre frędzle obrośniętych glonami korzonków, ostrożnie wychylili głowy na powierzchnię. Thomas rozejrzał się po zupełnie nowej dla niego okolicy i poczuł ukłucie rozczarowania. Albowiem, przynajmniej na pierwszy rzut oka, to miejsce niczym się nie różniło się od południowego Keshe. Taka sama Rzeka, prosta jak strzelił, zwarta ściana porastającego przeciwległy brzeg Lasu, ciągnąca się aż po zamglony horyzont, i przypory, niebotyczne, łukowato wygięte, sterczące nad zielono-perłowym krajobrazem niczym odnóża jakiegoś kolosalnego pająka. Innymi słowy, brakowało egzotyki, której Thomas cały czas podświadomie oczekiwał. Nie było też świecących kul ani innych pocisków pędzących ku nim zdradziecko. Nic, tylko cisza, podkreślana szumem płynącej wody. - Słuchaj no, mały, a może byś tak skomunikował się w końcu ze swoim przyjacielem, jak myślisz? - odezwał się Vlad, upewniwszy się, że nikt nie strzela do nich z ukrycia. - Thomas pośpiesznie otworzył komplant w paśmie komunikacji ogólnej. Niech sobie stary słucha. - Gerhard? - Tom? - usłyszał niemal natychmiast w odpowiedzi. - No, nareszcie! Nic ci nie jest? - Nie, wszystko w porządku. - A stary? - Żyje, i marudzi, jak zawsze. Gdzie jesteście? - A wy? - My... - zaczął Thomas i zamilkł, rozglądając się już nieco uważniej dookoła. Po jego prawej stronie wznosiła się pozornie nieskończona ściana septum, która przez swój ogrom sprawiała wrażenie odległej zaledwie na wyciągnięcie ręki. - Ee... jakieś ćwierć kilometra od przegrody, na prawym brzegu. A właściwie to jeszcze w wodzie. - To dobrze - odparł von Klosky, wyraźnie uspokojony. – My też wylądowaliśmy po tej stronie akweduktu. Kevin przeprowadził mnie przez taką małą przecinkę między pniami. Cholernie trudno ją zauważyć, bo cała jest zasłonięta przez pnącza, ale jak podpłyniecie jeszcze trochę dalej... - Klosky, ja wiem, gdzie to jest! - przerwał mu Vlad z irytacją. - W końcu sam tę cholerną szczerbę robiłem. - Ty? - zaciekawił się Thomas. - I coś taki zdziwiony? - warknął Karawaniarz. Thomas z wolna przestawał reagować na burkliwość, która dla Vlada była po prostu czymś zwyczajnym. - No przecież twierdziłeś, że nie byłeś tutaj od ponad trzech lat. - Zgadza się. A co ma jedno do drugiego? - Może nic, ale wydawało mi się, że Las bezzwłocznie zabliźnia wszystkie swoje rany - odparł Thomas z nutką drwiny w głosie. - No to ci się wydawało - zbył go Karawaniarz. Po czym przekręcił się w wodzie, wyrzucił ręce daleko przed siebie na korzenie i z zadziwiającą lekkością wywindował swoje potężne cielsko do góry. Z głośnym mlaśnięciem spleja ugięła się niebezpiecznie pod imponującą masą starego, choć w istocie mogła bez trudu udźwignąć jeszcze z dziesięciu takich jak Vlad. Stanąwszy na niej, Karawaniarz ściągnął kaptur z głowy, przeczesał palcami rzadkie, siwe włosy i popatrzył pytająco na Farquaharta. - A ty na co czekasz? Idziesz czy zostajesz pod tymi farfoclami na zawsze? - Idę, idę... - mruknął Thomas, nieufnie próbując dłonią korzeniowego pomostu. Draństwo chwiało się całe i kołysało jak słomiana mata, skoro jednak opasły Karawaniarz nie zapadł się w tym po szyję... Przez ' chwilę Thomas szukał dobrego oparcia dla rąk, a potem podciągnął się, i ze zręcznością, która pomimo jego zdecydowanie i młodszego wieku pozostała daleko w tyle za tym, co przed sekundą zademonstrował stary szklarz, wygramolił się w końcu na chybotliwy, kląskający i oślizgły od wodorostów kołnierz Lasu. - Jak kulawa świnia - Vlad skomentował jego wysiłek z typowym dla siebie taktem. - Ach, odczep się wreszcie ode mnie! - syknął Thomas ze złością, zmęczony nieustannym dogadywaniem Karawaniarza. - Prowadź lepiej do tej przecinki, bo dzień się kończy. Korzeniowy nawis, w niektórych miejscach nie szerszy od farmerskiej kładki, ciągnął się nieprzerwanym pasem wzdłuż całego brzegu. Vlad maszerował po nim z wielką pewnością siebie, co Thomas obserwował z niekłamanym podziwem. Dla niego samego było to kilkadziesiąt metrów jednej z najbardziej wyczerpujących wędrówek w życiu. Chybotliwy pomost wystawiał na ciężką próbę jego koordynację ruchową, a przy tym wciąż musiał uważać, żeby nie zawadzić o jakiś wystający ułomek, nie wejść w dziurę albo nie ześlizgnąć się po śluzowatym, śmierdzącym kożuchu glonów z powrotem do wody. Toteż kiedy dotarli do zamaskowanego wyłomu w ścianie drzew, nogi drżały pod nim jak po kilku-kilometrowym biegu, a pot kapał mu na oczy. - I gdzie to przejście? - wysapał, ocierając czoło rękawem. - Tutaj. - Vlad odsunął na bok długie girlandy winobluszczu i odsłonił dwumetrowej szerokości wyrwę. Nie wyciętą, lecz po prostu pozbawioną drzew, jakby one nigdy w tym miejscu nie wyrosły. - Jak tyś ją zrobił? - zainteresował się Thomas. Karawaniarz odwrócił ku niemu swoją pomarszczoną twarz i mrużąc chytrze oczy, spytał: - A co, chciałbyś wiedzieć? Przyjmij moją propozycję, chłopcze, to wszystko ci powiem. Thomas łypnął na Vlada z ukosa. - Zdawało mi się, że ten temat mamy już za sobą – powiedział twardo. - Jesteś zupełnie pewien? Może się jednak zastanowisz? – nie chciał ustąpić Karawaniarz. - -Zastanowiłem się. Maszeruj! - zakomenderował Thomas zwięźle i dźgnął Vlada palcem w plecy dla większej zachęty. - Aż żal patrzeć, jakiś ty głupi. - Stary pokręcił głową z politowaniem, lecz po następnym ponaglającym szturchnięciu zamilkł i posłusznie wlazł między drzewa. Thomas postąpił za nim w mrok, który po jasności otwartej przestrzeni odebrał w pierwszej chwili jako całkowity i nieprzenikniony. Jego wzrok przestawił się jednak szybko i niemal od razu wychwycił wąską ścieżkę, wykarczowaną bądź w jakikolwiek inny sposób wykonaną w gęstwinie. Niedługo nią szli, bo zaledwie kilkanaście kroków dalej ścieżyna rozszerzyła się w mikroskopijną polankę. Gerhard i Kevin, bez wątpienia cali i zdrowi, czekali na nich, przysiadłszy na zdjętych z ramion plecakach. Regulamin zaś wdrapał się na jeden z pni, skąd przyglądał się im teraz obydwiema parami oczu. - No, jesteście - przywitał ich Gerhard, wstając. - Mieliście kłopoty? - Nie, nieszczególnie - odparł Thomas. - A czemu pytasz? - Trochę długo wam zeszło. - Przez drobiazgi - bąknął Farquahart, kątem oka zerkając na Karawaniarza. - No i jak, nie natknęliście się na tego ścierwojada Ramireza? - Nie. - Von Klosky potrząsnął przecząco głową. - Śladu po nim nie ma, - A nie mówiłem? - rzekł Vlad z satysfakcją. - Ta kanalia przepadła w przetoce, nie może być inaczej. Po minie Gerharda widać było, że ma na ten temat inne zdanie ale na głos nic nie powiedział. Zamiast tego podniósł plecak, łożył go z powrotem na ramiona i spytał: - Rozumiem, że jeżeli mamy gdzieś przenocować, to nie tutaj? - I słusznie - potwierdził Vlad, przepychając się na przód. - Odpowiednie miejsce jest dopiero kilkaset metrów stąd. - No to prowadź. Zaraz za rozszerzeniem ścieżka skręcała na prawo i podążała odtąd mniej więcej równolegle do Rzeki. Thomas miał wrażenie, że idzie ciasnym, wybudowanym ludzką ręką korytarzem. Drzewa stały tu bowiem jedno obok drugiego gęsto jak mur, podłoże pod stopami było solidne jak miejski trotuar, a nad głową splecione ciasno korony tworzyły niemal jednolite sklepienie. Deus, ale jak takie coś jest w ogóle możliwe? I co się stanie, jeśli któregoś dnia ludzie ostatecznie przegrają z naporem tego monstrum? Zaczną żyć w wydrążonych w drewnie tunelach? Na platformach wspartych o spilśnione korony drzew? A uprawy? Gdzie mieliby je prowadzić? - Stajemy tutaj. - Głos Karawaniarza przerwał jego rozmyślania. Thomas rozejrzał się dookoła zadziwiony zmianą, jaka tymczasem zaszła w otoczeniu. Tym razem polana, na którą wyprowadził ich Vlad, była pokaźna, Las wyraźnie się przerzedził, nareszcie przypominał... las. Drzewa w każdym razie rozstąpiły się na tyle, że można było między nimi zupełnie swobodnie przejść, chociaż nadal na jedno przypadało nie więcej niż kilka metrów kwadratowych. Wszyscy pozdejmowali plecaki, więc i on zrzucił swój, na którym zresztą natychmiast usiadł, jako że zmęczenie po tak pełnym wrażeń dniu odezwało się nagle ze zdwojoną siłą. Nie miał jednak pretensji do swojego ciała za to, że zaczęło się buntować. Przeciwnie, całkiem dobrze było mu z uczuciem wyczerpania po solidnym wysiłku i ominięciu niebezpieczeństw, ponieważ nigdy dotąd nie odczuwał równie głęboko, że żyje, że po prostu istnieje. Niemniej, gdyby w tej chwili kazano mu zrobić choćby jeszcze jeden krok, odmówiłby zdecydowanie. Ale reszta towarzystwa wyglądała na podobnie skonanych jak on. Kevin siedział, ziewając rozdzierająco, Gerhard zamyślił się nad czymś, wsparłszy brodę na ręce. Vlad natomiast zrzucił kombinezon, przeciągnął się szeroko, a potem stanął pod najbliższym drzewem i bez skrępowania zaczął opróżniać pęcherz. Thomas uświadomił sobie naraz, że od dłuższego czasu czegoś mu w zachowaniu Karawaniarza brakuje. Tego niepokoju i podenerwowania, tak jeszcze widocznego w Keshe. A przecież Vladowi nie mogło ujść, że co najmniej dwukrotnie tego dnia przekroczył strefę bezpieczeństwa, jaką wyznaczył mu Gerhard. Nic jednak nie wskazywało na to, by Karawaniarz zamierzał wpadać w panikę. Czyżby faktycznie przejrzał oszustwo von Klosky’ego? Lecz jeśli tak, to dlaczego nie wypomniał im tego od razu, jak miał w zwyczaju? Już dawno powinien zrobić karczemną awanturę, a tymczasem spokojnie załatwia potrzebę pod drzewem... Było to dziwne i intrygujące, jakby prostolinijny Karawaniarz odsłonił przed nim zupełnie nowe oblicze, człowieka przewrotnego i zdolnego do wyrachowania. Gdyby jednak Thomas znał starego lepiej, wiedziałby, gdzie leży prawdziwa przyczyna jego beztroski. Wiedziałby również, czemu biedak tak szybko stracił rezon u siebie w domu po tym, jak Gerhard wypomniał mu śmierć Sigo i Ochlaptusa. Stracił, bo naprawdę był temu winien i nigdy nie zdołał sobie tego wybaczyć. Tym bardziej że ci dwaj nie zginęli wcale z powodu jego zdrady czy egoizmu, lecz dlatego że Vlad najzwyczajniej w świecie... zapomniał. W skafandrze nieszczęsnego Sigo Thorndheima, którego ułomny organizm odrzucał każdy implant, zapomniał zainstalować komunikator, Ochlaptusowi zapomniał przekazać wiadomość, mimo iż zapisał ją na kilku osobnych kartkach... A teraz zapomniał nawet o pasożytach Gerharda, które już za kilka godzin miały wydostać się do jego krwi. Po prostu zapomniał. Na śmierć. ROZDZIAŁ 8 - Nosal, daj no te szkiełka! Nosal, niewysoki, wiecznie zgarbiony i jąkający się chłopak o twarzy szympansa, nie przepadał za rozstawaniem się z zabawkami, które raz dostał w swoje ręce. Prymitywna luneta z bambusowych rur i starych, nadłupanych soczewek z Kryształu Nieba nie stanowiła wyjątku. Toteż kiedy Wydra wyciągnął po nią rękę, Nosal cofnął odruchowo swoją, broniąc się przed odebraniem mu jego własności. - A c-co tam masz? J-j-ja pop-patrzę! Wydra spojrzał na niego jak ludożerca na zepsute jedzenie. - Dawaj zaraz te szkła, Nosal! - A-ale ty m-rn-mi znów tego n-nie od-dasz, Wydra! - Oddam, oddam - uspokoił go zniecierpliwiony Wydra i zanim tamten zdążył się zorientować, wyrwał mu lunetę z dłoni. Nosal popatrzył z żalem na swoją pustą rękę, a potem na Wydrę. - No i co się tak gapisz, próchelcu? Przecież powiedziałem, że ci oddam, jak pragnę zzielenieć. Przyłożył lunetę do oka i wyostrzył obraz, przesuwając bambusowy tubus. - Ha, dobrze widziałem! Jest jakiś! - C-co? - Masz, popatrz. Nosal pochwycił lunetę, uszczęśliwiony. - G-gdzie? - O, zaraz przy rozwidleniach Wąsa. Pływa tam taka wielka kupa gałęzi, widzisz? - Kupę w-widzę, ale nic p-poza rym. -Jak to, nic? Człowiek tam jakiś jest! Nosal wpatrywał się intensywnie, z wielkim ukontentowaniem poruszając tubusem lunety w przód i w tył. Naraz podskoczył, aż cała platforma obserwacyjna, z której od kilku godzin przepatrywali Rzekę w pobliżu Wielkiej Ściany, zachybotała niebezpiecznie, i zapiszczał z radości. - Aha, jest t-tam przy tych ga-gałęziach, rzecz-czywiście! Odjął lunetę od oka i wyszczerzył swoje przerzedzone zęby do Wydry, który odwzajemnił się równie tryumfalnym uśmiechem. - Co mówił nasz wielebny? Żeby łapać i przyprowadzać mu każdego, kogo zobaczymy w Rzece, a już najbardziej takich, co wypłynęli spod Brody Wielkiej Ściany, tak? - No - przytaknął Nosal. - I że tych, co mu takich przyprowadzą, wielce nagrodzi i obdarzy szczególnymi łaskami, tak? - C-coś takiego g-g-gadał, no... - przytakiwał dalej Nosal. - A czy ktoś z naszych już mu przyprowadził? - A n-nie wiem... - No przecież nikt jeszcze nie przyprowadził, Nosal, nikt! - I c-co z tego? - To z tego, głupku, że możemy być pierwsi i wielebny nigdy nam tego nie zapomni. Może nawet zrobi nas ministrantami! Nosalowi od razu oczy zabłysły, rozpalone nagłą gotowością do działania. Znowu popatrzył przez lunetę na Rzekę. Po chwili odwrócił się do Wydry wyraźnie posmutniały. - Te, W-wydra, ale t-to chyba jest t-t-trup. - Pokaż no... Tym razem Nosal posłusznie oddał mu instrument. Soczewki lunety, po amatorsku wykonane i osadzone, a do tego jeszcze brudne od ciągłego obmacywania przez Nosala, dawały bardzo kiepski obraz. Wydra dostrzegł jednak kilka dużych krabów, które pojawiły się już na rozgałęzieniach Wąsa, badając ewentualną zdobycz. - Może nie, może tylko nieprzytomny - powiedział cicho. – Ale nawet gdyby, wielebny mówił, żeby zdechłych też mu przynosić. Nie wiem po co, ale tak mówił. - To c-co robimy? - spytał Nosal. Wydra pociągnął nosem, mimo uprzedniego zapału niezbyt uszczęśliwiony perspektywą wytaszczania z wody topielca. - No co, pójdę chyba po niego. Podaj mi linę. Wydra chwycił podany mu przez kompana powróz i zszedł po drabince sznurowej na dół. - Nosal! - krzyknął do góry. - Pilnuj, żeby się gdzieś nie zaplątała albo nie zaczepiła. Jak dam znak, ciągnij. Z liną w lewej dłoni Wydra wszedł do wody. Prąd był coraz wolniejszy, a woda przy ścianie coraz wyższa., powinien się więc pośpieszyć, jeśli miał zdążyć przed odbojem. Jak przystało na kogoś, kto dobrze zasłużył na swoje przezwisko, Wydra szybko i bez wysiłku pokonał odcinek pomiędzy brzegiem a zwałem naniesionych przez Rzekę gałęzi, przy którym unosiło się bezwładne ciało. Podpłynął bliżej i spróbował odwrócić je na plecy. Ale topielec był wielki jak on i Nosal razem wzięci, toteż po kilku nieudanych próbach dał temu spokój. Przepędził tylko kraby i trzymając się jedną ręką pływającej sterty odpadków, drugą zręcznie przewiązał liną ciało pod ramionami. Kiedy wszystko było gotowe, pomachał do Nosala. Lina napięła się i topielec, z jednej strony holowany z wysiłkiem przez jąkałę, a z drugiej popychany i utrzymywany na kursie przez płynącego obok Wydrę, ruszył ku brzegowi. W samą porę zresztą, bo woda w Rzece praktycznie przestała płynąć w poziomie, tylko wznosiła się już coraz gwałtowniej. Jeszcze kilka minut i utworzy potężny wał, który odbije się od Wielkiej Ściany i ruszy w przeciwnym kierunku. - Nosal, przywiąż linę! - krzyknął Wydra, kiedy dowlekli domniemane zwłoki do brzegu. Wyskoczył zwinnie na zwartą plątaninę korzeni tworzących w tym miejscu naturalny pomost i spróbował wciągnąć na nią ciało, które jednak okazało się za ciężkie dla jednej pary rąk. Przywołał więc Nosala, i w końcu we dwójkę jakoś je wywindowali na platformę obserwacyjną. - Ale w-wielki! - powiedział Nosal z pełnym zazdrości podziwem. Sam był raczej niepozornego wzrostu, ale dobrze umięśniony. - I co, t-trup? Topielec, niewątpliwie płci męskiej, leżał teraz na plecach. Na głowie miał jakąś ściśle przylegającą maskę, naddartą jednak w wielu miejscach. Kiedy Wydra zaczął ją ściągać, pękła nagle i w ręce zostały mu tylko skurczone strzępy. - Co to b-b-było? - spytał wiecznie ciekawski Nosal przyciszonym głosem. - A bo ja wiem? Jakieś coś, może żeby nikt go nie poznał? Nie wiem. - Cisnął podartą maskę do wody. Wydra pochylił się nad ogromnym mężczyzną i przyłożywszy palce do jego szyi, sprawdził, tak jak kiedyś nauczył go ojciec, czy krew wciąż płynie w jego żyłach. - Żyje jeszcze! - wyszeptał do Nosala. - Trzeba go jak najszybciej zanieść do wielebnego. Dawaj troki, Nosal! Jąkała posłusznie spełnił jego polecenie i wkrótce wielkolud był gotowy do drogi, uwieszony pod bambusowym drągiem niczym trofeum myśliwskie. Chłopcy odczekali, aż wielka fala przetoczy się na południe, a potem ostrożnie opuścili zdobycz na leśny trakt, zsunęli się w ślad za nią i zarzuciwszy swoje koromysło na ramiona, ruszyli żwawo ku osadzie. * * * Maurice Koresaria pojawił się w segmencie York bez żadnej wiedzy o miejscowych realiach, za to od stóp do głów przepełniony misyjnym zapałem, fanatyczną żarliwością, nieograniczoną wiarą w swój Kościół i we własne możliwości oraz całą masą innego pseudoreligijnego śmiecia. Indoktrynerzy KOR wypchali go swoim farszem tak dokładnie, że nieszczęsny Maurice zapomniał nawet swojego poprzedniego prawdziwego imienia i nazwiska. Pozbawiony wyczucia i doświadczenia, przez pierwsze tygodnie popełniał jeden kardynalny błąd za drugim, z których chyba największym było naiwne przekonanie, że wszyscy padną na kolana na sam jego widok. Następnym była decyzja, o ustanowieniu pierwszego z przyczółków Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia w najludniejszej z tutejszych osad, w trapersko-przemytniczej ostoi Fairy. Zaanektował opuszczoną tawernę na obrzeżach mieściny, po czym zażądał, ot tak po prostu, żeby do południa następnego dnia wszyscy złożyli mu wizytę w celu zadeklarowania wierności ideom Kościoła oraz jemu, diakonowi tego Kościoła. „Gdybyście zaś nie posłuchali...!" - zagroził... Ludzie, i owszem, złożyli mu wizytę, po której ten zadufany idiota ocknął się na drugi dzień w kupie nieczystości za osadą, nieludzko poturbowany i bliski śmierci. Jednak jakimś cudem przeżył i kiedy w końcu wylizał się na tyle, że mógł kuśtykać o własnych siłach, powlókł się przed siebie, obolały, głodny i rozwścieczony. Niemniej pranie mózgu zrobiło swoje, jako że ta bolesna przygoda jedynie wzmogła jego determinację i misyjną gorliwość. Przez wiele dni maszerował bez celu leśnymi ostępami, żywiąc się, czym popadnie, aż dotarł w końcu w odludne miejsce na północy, tuż u podstawy żywoskłonu. Tam oddał się głębokim medytacjom, które doprowadziły go ostatecznie do wniosku, że nawracanie tej pogańskiej hołoty w pokojowy sposób nigdzie go nie zaprowadzi i że należy diametralnie zmienić taktykę. W ciągu kilku pierwszych tygodni po ozdrowieniu rozpoznawał tylko ostrożnie teren, z wolna komponując mapę całej lewobrzeżnej połowy segmentu. Okazało się, że ludzi mieszka tu tylu, co kot napłakał, za to są oni nadzwyczaj wyczuleni na intruzów. Toteż przez kolejne dwa miesiące Koresarii udało się ukraść im zaledwie kilka podstawowych narzędzi, trochę zapasów i parę innych przypadkowych drobiazgów, jakie wpadły mu w ręce. Niewiele tego było, jak na początek budowania przyszłej chwały jego parafii, ale Maurice czuł się jak pokutnik i męczennik za sprawę, a to wprawiało jego zdeformowaną jaźń w doskonały nastrój. Zabrał się ochoczo do dzieła i po pół roku iście galerniczej pracy wybudował prymitywne osiedle, oczami wyobraźni widząc je rozrastające się w niedalekiej przyszłości we wspaniałą, silną i prężną gminę, a później w jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy ośrodek krzewienia prawdziwej wiary w całym Drzewie. Potem zaczęły się jego całonocne wyprawy w głąb segmentu, podczas których, niczym ucieleśnienie potwora z dziecięcych koszmarów, obezwładniał i porywał synów i córki nielicznych mieszkańców segmentu York. Po pierwszej udanej wycieczce długo nie wychylał nosa ze swej samotni, z niepokojem czekając na reakcję tubylców, którzy już przecież raz zademonstrowali, co potrafią. Kiedy jednak cały miesiąc minął bez żadnej próby odbicia mu „uczniów", Koresaria nabrał pewności siebie. I choć szczęście uśmiechało się do niego przeciętnie tylko raz na kilkadziesiąt eskapad, to i tak do końca pierwszego roku zdołał zapędzić do swojej zagrody sześcioosobową grupkę „owieczek". Z owieczkami tymi postępował zgodnie z wdrukowanymi mu do mózgu instrukcjami, przewidzianymi na takie okoliczności. Wkrótce miał dwóch wiernych i całkowicie mu posłusznych akolitów, których rola polegała głównie na trzymaniu w ryzach pozostałych parafian oraz „werbowaniu" nowych. Pod koniec drugiego roku w Yorku Maurice miał już jakie takie rozeznanie w lokalnych stosunkach, głównie dzięki informacjom uzyskanym od kolejnych „nawróconych". Wiedział na przykład, że z północy, a nieco rzadziej z południa, przedostawali się do Yorku od czasu do czasu różni obcy. Oczyma swej przepełnionej religijnym entuzjazmem duszy Koresaria widział w nich potencjalny materiał na nowych członków ich wspólnoty, potencjalne zagrożenie dla ich wspólnoty, potencjalne źródło nowych, cennych informacji dla przywódcy ich wspólnoty, ewentualnie dowolną kombinację każdego z powyższych. Zorganizował więc regularne wachty w pobliżu najbardziej prawdopodobnych miejsc pojawiania się przybyszy z zewnątrz, i cierpliwie czekał, w tym czasie prowadząc codzienną, rutynową robotę pasterską. Plan jednak zawodził. Mijały tygodnie, a obcych jak nie było, tak nie było. Maurice nadal nie rezygnował, niemniej po trzech miesiącach bezowocnych wacht powracający z pustymi rękoma czatownicy spowszednieli mu całkowicie. Toteż kiedy do chaty diakona (z typowo kościelną emfazą zwanej Domem Boskiej Harmonii) wszedł akolita i oznajmił przybycie dwóch następnych wiernych, Koresaria nie raczył nań nawet spojrzeć. Machnął tylko niecierpliwie ręką. - Modlę się teraz i medytuję. Więc jeśli nie macie żadnych ważniejszych spraw, to wynocha. Rumor w izbie zmusił go jednak do przerwania lektury swoich ukochanych Wersetów. Zirytowany uniósł głowę znad modlitewnika... i otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. - A co wyście mi tu przynieśli? - zapytał, na wszelki wypadek od razu okraszając tembr swojego głosu kapłańskim gniewem. - Mmmm-m-m-myyy - zaczął Nosal, ze zmęczenia i strachu zacinając się jeszcze bardziej niż zwykle. Wydra natychmiast kopnął go ostrzegawczo w łydkę, żeby przestał się ośmieszać. Kopniak był jednak na tyle mocny, że zmęczone nogi ugięły się pod Nosalem, biedak stracił równowagę i padł jak długi na podłogę, pociągając za sobą ciężkie nosidło. Bambusowy drąg wyślizgnął się Wydrze z dłoni i z głośnym łomotem poleciał w dół, uderzając nieszczęsnego Nosala w ciemię. - Co wy mi tu za kretyńskie przedstawienie odstawiacie, śmierdziele! - zagrzmiał Maurice. - MyśmygoznaleźliwwodzieprzyŚcianie, wielebny! – wyrzucił z siebie Wydra jednym tchem, starając się zdążyć, zanim ręka diakona wyląduje na jego szczęce. Dopiero wtedy Maurice przyjrzał się uważniej temu, co przynieśli ci dwaj z nowicjatu. Do nosidła, jak ustrzelony leniwiec, przywiązany był potężnych rozmiarów mężczyzna, a raczej jego mokre zwłoki. Miał na sobie ubranie nieznanego kroju, teraz całe poszarpane i różowe od nie do końca wypłukanej przez wodę krwi. Na ciele widać było wiele ran, w większości rozległych otarć i zadrapań, brakowało mu też kawałka małżowiny usznej. Przez pierś miał przewieszoną jakąś torbę czy sak, wyglądający na nienaruszony. - A więc mówicie, że wyłowiliście go z Rzeki tuż przy Ścianie, tak? Wydra potwierdził energicznie. - Szkoda tylko, że to już trup. - Jak myśmy go wyciągnęli, to jeszcze trochę żył, przewielebny! - Hm... - mruknął Maurice pod nosem i uklęknął przy obcym. Zbadał nadgarstek mężczyzny, przyłożył ucho do jego piersi, na koniec przytknął poślinioną dłoń do ust olbrzyma. Chłopak miał rację; w nieznajomym wciąż tliło się życie, choć jego płomyczek był coraz słabszy. Koresaria podniósł się z podłogi i nie zdradzając, jaki był wynik jego oględzin, przyjacielskim ruchem ręki przywołał do siebie Wydrę i Nosala. - Martwy czy nie, uczyniliście ze wszech miar słusznie, przynosząc tego człowieka do mnie. Widzę, że jest w was wiara i szczera wola, by jak najlepiej służyć naszemu Kościołowi, moi mali bracia. Możecie być pewni, że Harmonijny Bóg już zapisał sobie wasz bogobojny uczynek. Idźcie teraz i - tu zawiesił głos dla lepszego efektu - bądźcie gotowi do ministranckiej służby przy dzisiejszej mszy nocnej. Nosal i Wydra popatrzyli na siebie uszczęśliwieni. Potem z wdzięcznością ucałowali wyciągniętą dłoń diakona i wybiegli z Domu jak dwa psy za kością. Tym głupim dzikusom tak niewiele potrzeba, pomyślał Maurice z satysfakcją. A oni tu prawie wszyscy jeden w drugiego tacy sami kretyni! W Domu pozostał tylko on i jego dwaj nierozgarnięci akolici. Tych też odprawił gestem dłoni. Rozkazał im jednak czekać tuż za drzwiami, po czym zajął się nieprzytomnym mężczyzną. Nie mając pod ręką nic innego, rytualnym nożem z ogniodębu odciął bezwładne ciało od nosidła. Potem porozcinał mokre szmaty, z niejakim trudem ściągnął je, i rzucił za siebie. Pas przewieszonej przez ramię mężczyzny torby też przeciął i wysypał jej zawartość na podłogę. Znalazł w niej tylko jakiś rodzaj ręcznej broni palnej, kilka złowieszczo, a zarazem dziwnie znajomo wyglądających metalowych narzędzi, a także coś, na widok czego Maurice aż otworzył usta ze zdumienia. - Boże Czysty i Harmonijny, skąd to tutaj?! Coś ty za jeden, przybłędo? Przez krótką chwilę Maurice rozważał w myślach dwie możliwości: poderżnąć gardło temu podejrzanemu wielkoludowi od razu czy też odłożyć to na później, przywracając go przedtem do życia i wyciągając z niego tyle informacji, ile się da. Ciekawość jednak wzięła górę. Szybko zgarnął wszystkie rzeczy znalezione przy obcym i wrzucił je do wielkiego kosza pod ścianą, następnie zawołał czekających za drzwiami akolitów. - Zabierzcie go do komory, a potem poślijcie po tę małą Beę. Tylko raz, dwa! Akolici chwycili ciało obcego za nogi i ręce i wynieśli je, stękając z wysiłku, do celi przylegającej bezpośrednio do Domu Harmonijnego Boga. Kiedy już zamknęli drzwi do komory, jeden z nich stanął na warcie, a drugi wyszedł poszukać dziewczyny. Wrócił z nią po niecałych pięciu minutach. Maurice wziął ją pod rękę i zaprowadził do komory. - Widzisz tego człowieka? - spytał, wskazując na nieznajomego leżącego teraz na macie z pnączy. - Widzę, ojcze wielebny. Nie żyje? - Jeszcze nie, ale prawie. Gdyby nie żył, nie posyłałbym po ciebie. Słyszałem, że podobno znasz różne leśne sztuczki... - Ojcze wielebny, to nieprawda! Przysięgam, że szczerze przyjęłam wiarę Kościoła do swego serca i nic mnie już nie łączy z tymi głupcami z Przyrzecza ani z ich grzesznymi obyczajami. - Ależ wiem, moja córko, wiem - rzekł Koresaria uspokajająco. - Czy myślisz, że nie dostrzegam, jak oddana jesteś Słowu i z jaką gorliwością podążasz drogą wyznaczoną przez tych, którzy pierwsi dostąpili łaski poznania tajemnicy Ostatecznego Rozgrzeszenia? Teraz jednak proszę cię, jako twój diakon, żebyś raz jeszcze wykorzystała swe umiejętności. Nie przeciwko naszemu Bogu, ale właśnie dla jego chwały. Zobacz, czy da się coś zrobić dla tej istoty. Maurice mówił do Bei jak kapłan, myślał jednak jak zwykły paranoik. Dziewczyna była dla niego zagadką. Jako jedyna we wspólnocie nie pochodziła z łapanki ani werbunku, ale przyszła do niego sama, podobno gdzieś z południa, prosząc o przyjęcie do grona wiernych. To prawda, wyjątki zawsze się zdarzały, Maurice nie był jednak na nie przygotowany przez swoich treserów i wszystkie traktował wielce podejrzliwie. Poza tym Bea była bardziej ciekawska od małej małpki. Jej oczy nigdy nie odpoczywały, zadawała mnóstwo pytań, nigdy nie odchodziła za daleko. I jeszcze ta jej fenomenalnie dobra pamięć! Taką na przykład Księgę Wersetów Ciemności wchłonęła w ciągu jednej nocy i zapamiętała co do litery. Z drugiej strony Maurice nie potrafił nic zarzucić jej religijnemu zaangażowaniu ani poświęceniu dla sprawy szerzenia Słowa. Pilnowała przestrzegania obrzędów, żarliwie indoktrynowała nowicjuszy, coraz częściej też brała udział w organizacji kolejnych wypadów po narybek, choć jak na razie nie miała na swoim koncie żadnego udanego polowania. A jednak zaniepokojony diakon czuł za swoimi plecami coraz większy, niewidzialny cień, potencjalnie zagrażający jego dominacji we Wspólnocie. Do tej pory Bea okazywała się nieocenioną pomocą, biorąc pod uwagę, jak wciąż niewielka i słaba była jego Parafia. Na razie więc musi ją maksymalnie wykorzystać, nie spuszczając jednak z oka. Na poważniejsze decyzje przyjdzie czas później, gdy Kościół okrzepnie w tym miejscu na dobre. * * * Kiedy drzwi do komory zamknęły się za diakonem, Bea przyjrzała się nieznajomemu mężczyźnie z zainteresowaniem. Obcy z północnych segmentów, co zdradzał jego charakterystyczny przyodziewek. To mógł być jeden z jej kontraktowych celów, podążający zgodnie z wcześniejszymi jej symulacjami na południe. Jego wygląd co prawda nie bardzo pasował do któregokolwiek z trzech rysopisów, które jej podano, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Wszak zmiana aparycji była jedynie kwestią odpowiednich środków, jakimi przynajmniej dwa z celów powinny dysponować. Dla trzeciego zaś była to sprawa kilkuminutowej metamorfozy. No cóż, jeśli to tylko człowiek, martwy na pewno nie rozwieje tych wątpliwości, toteż im szybciej zabierze się do jego reanimacji, tym lepiej. Jeśli zaś to morfoid... Dla pewności Bea dokładnie obejrzała wnętrze jego dłoni i końce palców. To była zawsze najsłabsza strona mannekenów. Nawet najlepsi z nich mieli problemy z poprawnym odtworzeniem takich szczegółów „ciepłych", jak linie papilarne. Ten jednak miał je w najlepszym porządku. Czyli zwykły człowiek. Zaraz, chyba jednak wcale nie taki zwykły... Bo ów na pewno nie wysyłałby sygnału przywoławczego i to jeszcze o tak nietypowej charakterystyce. Beę z miejsca ogarnęło łowieckie podniecenie. Czyżby jednak cel? A choćby tylko jakiś fuks, powiedzmy posłaniec z wszczepionym tajnym bankiem danych? Nim jednak zdążyła, zabrać się do przeszukiwania leżącego przed nią ciała, drzwi do komory otwarły się ponownie i do środka wszedł diakon w towarzystwie jednego ze swych akolitów, postępującego niczym cień tuż za jego plecami. - I jak, moja córko? - spytał. Bea wstała z kolan. - Jest nadzieja, ojcze wielebny. Ale to musi trochę potrwać. Poza tym podczas tego procesu aura uzdrowicielki powinna pozostać możliwie niezakłócona, w przeciwnym razie uzdrawiany może doznać wstrząsu, podobnego do tego, który zazwyczaj kończy się poronieniem u przewrażliwionych kobiet. Maurice uśmiechnął się wyrozumiale. - Sugerujesz, bym cię zostawił sam na sam z pacjentem? Bea skłoniła się, opuszczając z pokorą oczy. - Nie śmiałam prosić, ojcze wielebny. Jednakże wasza aura jest tak potężna, że jej wpływ, jakkolwiek całkowicie niezamierzony, mógłby mieć w tej chwili fatalne konsekwencje dla tego człowieka. - Rozumiem, moje dziecko. I w żadnym razie nie chciałbym do tego dopuścić. Pozwolisz jednak, że pozostawię Rodolfa dla twojej ochrony? Kto wie, może nasz przybysz obudzi się nagle i okaże się agresywną, nienawistną bestią? Wierz mi, aura Rodolfa jest tak przygaszona, że na pewno nie przysporzy ci kłopotu. Proszę, daj mi znać, jeśli tylko nastąpi jakaś zmiana w stanie naszego gościa. To powiedziawszy, diakon wyszedł z komory, pozostawiając Rodolfa warującego przy otwartych drzwiach. A niech to! - pomyślała dziewczyna ze złością. Pod okiem tego odmóżdżonego sługusa nic nie zrobi. Poza reanimacją, którą musi zręcznie ubrać w pozory szamańskiego obrzędu. Rodolf przyglądał się jej ruchom ze źle maskowanym zainteresowaniem, nie przypuszczając nawet, że w wymyślną pantomimę Bea zręcznie wplotła kilka zupełnie niemagicznych zabiegów. Kiedy skończyła, wstała i podeszła do Rodolfa, przezornie nie zapominając o obowiązkowym zgięciu karku przed następnym w kolejności po diakonie. - Panie, w tej chwili to wszystko, co mogę zrobić dla tego grzesznika. Miej na niego baczenie, a tymczasem ja będę czekać tuż za drzwiami. Jeśli się obudzi, wezwij mnie natychmiast, bardzo proszę. Będę musiała sprawdzić... Czas, przez jaki Rodolf potrafił skupić na czymś swoją uwagę, liczony był w sekundach. Toteż przydługa przemowa dziewczyny zaczęła z wolna przyprawiać go o ból głowy. - Diakon musi się zgodzić - przerwał jej drewnianym głosem. - Rozumiem i proszę cię, abyś mu przekazał... - Dobra, dziewko. Skończyłaś? No to już cię tu nie ma! Bea wolała dłużej nie argumentować z tym umysłowo okaleczonym przez diakona biedakiem i przemknęła się obok Rodolfa, który zaraz za nią wyszedł, zamykając drzwi do komory. - Przy pierwszych oznakach przebudzania... - spróbowała po raz ostatni, lecz akolita wypchnął ją bez dalszych ceregieli na dziedziniec przed Domem. No i co tu dalej robić? Uspokoić się i rozważyć wszystko na spokojnie, to przede wszystkim. Maurice był w gruncie rzeczy taką samą marionetką jak Rodolf, może tylko sznurki miał trochę dłuższe i luźniejsze. Nieświadomą swego losu i celu maszyną, zaprogramowaną do wykonania z góry określonych zadań. Cokolwiek ten obcy w sobie nosi, z pewnością nie jest przeznaczone dla kogoś takiego jak Koresaria. Nie miał on absolutnie żadnych technicznych możliwości, żeby odebrać zakodowany sygnał, i jeśli ona nie uczyni czegoś, by temu zapobiec, diakon najprawdopodobniej zrealizuje swoje prymitywne zamiary i rozziew pochłonie taką nieoczekiwaną okazję. Dziewczyna przypuszczała, że tak naprawdę Maurice chce utrzymać obcego przy życiu jedynie po to, by wierni mogli wreszcie wziąć udział w naprawdę spektakularnej wiwisekcji. Przedtem jednak mógłby zechcieć wyciągnąć z przybysza to i owo. A że nie znał innych sposobów na uzyskiwanie informacji poza ordynarnymi, fizycznymi torturami i ubogim zestawem podstawowych, psychotechnicznych sztuczek, skutki były nietrudne do przewidzenia. Jeśli to bowiem w istocie jakiś specjalny emisariusz, ani chybi zdolny jest do samozniszczenia. I prędzej to uczyni, niż pozwoli, żeby dane dostały się w niepowołane ręce. Bea zawróciła i stanęła przed drzwiami Domu. Drugi z przybocznych akolitów Koresarii, któremu po „nawróceniu" diakon nadał imię Akkira, zagrodził jej drogę. - Czego, czarownico? Tamten jeszcze się nie ruszył, jeśli o to chodzi. - Panie, pozwól mi jednak zamienić z ojcem wielebnym słowo, to bardzo ważne. Tylko jedno słowo, a potem już posłusznie odejdę do siebie. Akkira popatrzył na nią podejrzliwie, ale wszedł w głąb Domu. Po chwili w drzwiach stanął diakon. - Dlaczego nie jesteś przy naszym nieprzytomnym wielkoludzie? - diakon nie skrywał nieukontentowania. - Sądziłam, że takie było polecenie waszej wielebności, nie śmiałam więc protestować, kiedy pan Rodolf kazał mi opuścić celę, zanim mogłam doprowadzić obrządek do końca. Stojący tuż za plecami diakona Rodolf zdążył jeszcze posłać Bei pełne jadu spojrzenie, zanim Maurice odwrócił się do niego. - Rodolf? - Panie... - Wiesz, jakie grożą konsekwencje za wszelkie przejawy samodzielnej inicjatywy. - Panie, bo ja myślałem... - A tym bardziej samodzielnego myślenia, synu. Jeszcze się zastanowię nad karą za twój występek. Akkira - Maurice przywołał drugiego z akolitów. - Tak, wielebny? - Zmień Rodolfa. A ty, moja córko, wróć i kontynuuj. Ten obcy musi żyć, słyszysz? - Diakon położył nacisk na ostatnie zdanie. - Uczynię wszystko, by tak się stało, ojcze wielebny – odparła Bea, kłaniając się z dobrze udawanym szacunkiem, po czym pod eskortą Akkiry wróciła do komory. * * * Wyczerpana zestrajaniem aur Bea zapadła w płytką drzemkę, z której zbudziły ją wieczorne odgłosy Drzewa, monotonne zawodzenia wiernych gromadzących się na ostatni posiłek i czyjś głęboki, mocny szept. - Wody... Natychmiast otrząsnęła się ze snu i spojrzała na swojego pacjenta. Jej oczy spotkały się z oczami obcego i mimowolny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Jakby spojrzała w otchłań bez dna albo w rozwierającą się z hukiem szczelinę w poszyciu bąbla... - Daj mi wody! - rozkazującym już tonem powtórzył mężczyzna, unosząc się na łokciu. - Panie, jesteś jeszcze osłabiony, z niezagojonymi do końca obrażeniami, nie podnoś się... - Jestem spragniony, a nie osłabiony, dziewko! - warknął tamten, przygniatając ją spojrzeniem swoich niesamowitych oczu. - I w ogóle gdzie się znajduję? Kto mnie tu przyprowadził? - Jesteś w... - chciała wyjaśnić Bea, w tym jednak momencie drzwi otwarły się szeroko i do komory zdecydowanym krokiem ponownie wkroczył Maurice, tym razem w asyście obydwu akolitów. Musiał chyba cały czas stać w pobliżu, z niecierpliwości przebierając nogami. - Widzę, żeś nareszcie przyszedł do siebie, panie Nikt. Muszę przyznać, że szybko, jak na kogoś, kto jedną nogą stał już w boskim śmietniku. Koresaria zrobił krok w kierunku obcego, a Rodolf i Akkira podążyli za nim jak przyklejeni. Stanęli po obu stronach diakona, przybrawszy postawę tresowanych niedźwiedzi, gotowych rzucić się na każdego, kto zagroziłby ich panu. Obcy usiadł na pryczy, ale widać było, że wciąż jest wyczerpany i obolały, daleki od pełni sił. I że poetyckie metafory Koresarii wcale go nie wzruszają. - Prosiłem o trochę wody, ludzie. I może ktoś mi wreszcie powie, co to za miejsce i jak ja się w nim znalazłem? A także gdzie, do mokrej... - rozkaszlał się - ...zarazy, są wszystkie moje rzeczy? - To, co miałeś przy sobie? W bezpiecznym miejscu, nie ma obaw. A skoro już przy tym jesteśmy... - Maurice wyprostował się teraz na całą wysokość, założył ręce na piersi i przywdział swoją ulubioną maskę najwyższego autorytetu we Wszechświecie. Na tych upolowanych półdzikusach z Grandao i z Ole-Marsh wywierało to nieodmiennie pożądane wrażenie, ale ten obcy był najwyraźniej z innego gatunku. Bea, o której wszyscy jakby nagle zapomnieli, przyglądała się tym dwóm z zainteresowaniem. Ona otrzymała już próbkę mocy, jaka emanowała z oczu nieznajomego mężczyzny. Teraz przyszła kolej na diakona. - Zatem, skoro już przy tym jesteśmy - powtórzył Maurice, usiłując nadać zarówno tonowi swego głosu, jak i spojrzeniu maksymalną stanowczość i siłę. - Skąd to masz, ty nędzny włóczęgo? Komu to ukradłeś? Którego z bogobojnych członków naszej świętej kongregacji zamordowałeś i obdarłeś z insygniów swoimi brudnymi, grzesznymi łapskami? Mów zaraz albo tygodniami będę cię uśmiercał, jakem diakon jedynego prawdziwego Kościoła! W ciągu jednej krótkiej sekundy przez oblicze czarnookiego olbrzyma przetoczył się cały kalejdoskop uczuć: zdumienie, zrozumienie, tryumf, ulga, nadzieja... Wprawnemu oku Bei nie umknęło żadne z nich ani też to, że wśród emocji, targających nieznajomym, nie było nawet odrobiny strachu czy pokory. Obcy stłumił jednak w sobie wszystkie te uczucia, zanim grubo ciosany umysł Koresarii zdążył je zarejestrować, i teraz wbił w diakona swoje czarne jak sadza oczy. Maurice czynił wprost tytaniczne wysiłki, by wytrzymać i przełamać spojrzenie przybysza. Ale Bea nie miała już wątpliwości, kto tu komu ulegnie. To było jak obserwowanie dwóch biegaczy. Ten, który dociera do mety pierwszy, co prawda wygrywa, lecz zużył na to wszystkie swoje rezerwy i już nigdy nie poderwie się ponownie do biegu. Prawdziwym zwycięzcą będzie odtąd ten, który sprytnie pozwolił wykończyć się głupszemu rywalowi. Myśl ta sprawiła, że po kręgosłupie Bei znów mimowolnie przebiegł dreszcz. - A więc to jest jakaś parafia naszego Kościoła, niech mnie pleśń! - rzekł czarnooki, na wpół do siebie, na wpół do wszystkich pozostałych znajdujących się w komorze. - Nie robi na mnie wrażenia ani niezdolna jest mnie zwieść twoja... - zaczął Maurice tonem najwyższej pogardy, lecz obcy przerwał mu jednym, gromkim słowem: - Zamilknij! Taka moc była w tym zwięzłym rozkazie, że Koresaria aż się za-krztusił, cofając się jak pod ciosem o pół kroku. Obcy zaś zwrócił się bez żadnych wstępów do stojących niczym drewniane posągi akolitów, nim diakon zdołał się otrząsnąć: - Wy dwaj! Wiecie, gdzie są moje rzeczy, szczególnie insygnia? Diakon popatrzył na obcego jak na zjawę z koszmarnego snu. - Twoje? Jakie twoje, morderco wiernych, jak śmiesz?! - Coś ci chyba powiedziałem - uciął nieznajomy krótko, raz jeszcze skutecznie zamykając diakonowi usta. Po czym wciąż tym samym bezceremonialnym tonem zwrócił się do akolitów: - A wy, co tak stoicie? Może by tak który pomógł mi wstać, hm? Dopiero wtedy do uszu Koresarii dotarł huk jego świata, walącego się w gruzy. Spurpurowiały z wściekłości, w niedowierzaniu i panice, czując, jak grunt w lawinowym tempie usuwa mu się spod nóg, chwycił najpierw jednego, potem drugiego ze swoich przybocznych za koszule i szarpnął nimi szaleńczo. - Dosyć, dosyć! Rodolf, Akkira! Zarżnąć go, zatłuc, zamknąć natychmiast gębę temu parszywemu przybłędzie, wyrwać mu serce, wypatroszyć, naszczać do bebechów! Akolici jednak byli jak psy, przed które położono dwa równie smakowicie wyglądające kawałki mięsa. Zupełnie stracili orientację i stali, czekając, aż ktoś im ją przywróci Obcy podniósł się z pryczy. Bea z uznaniem popatrzyła na tego dziwnego mężczyznę, który stał wśród zupełnie obcych mu ludzi w najmniejszym stopniu nieskrępowany własną nagością i który na uginających się jeszcze nogach pewnie ruszył naprzeciw Koresarii. - Gdzie. Są. Moje. Rzeczy? - wycedził słowo po słowie. - Mów zaraz albo to ja będę cię uśmiercał, i to nie tygodniami, ale latami! Maurice już tylko zagulgotał jak indor, dusząc się własną furią. Czarnooki, o całą głowę przewyższający ascetycznego Koresarię, i chwycił go wielką ręką za szyję jak kurczaka i wyprowadził za drzwi komory. Bea pośpieszyła za nimi. Nawet zesztywniali akolici uruchomili swoją neuromotorykę, automatycznie podążając w ślad za resztą. - No to gdzie one są? - powtórzył obcy, kiedy już stanęli na środku wielkiej, centralnej izby Domu Harmonijnego Boga. Maurice rzucił mu pełne morderczej nienawiści spojrzenie. - One nie są... nie mogą należeć do ciebie - wycharczał. - Och, ależ z pewnością mogą, i należą, diakonie. - To ostatnie nagi wielkolud wymówił z wyraźnym szyderstwem, rozglądając się z ciekawością po pomieszczeniu. Nie było w nim nic szczególnie godnego uwagi. Jeden wielki, koślawy stół z nieociosanych bali, kilka podobnie prymitywnych ław i stołków, coś na kształt tabernakulum oraz dwa prostokątne kufry-kosze pod ścianą naprzeciwko drzwi wejściowych. Obcy podszedł do kufrów, ani na moment nie wypuszczając Koresarii ze swojego uścisku. Otworzył jeden, a następnie drugi. - No, proszę, i znalazło się - powiedział, wyciągając wciąż jeszcze mokry tobołek. Rozwinął go i spomiędzy nielicznych przedmiotów wydobył jeden: wisior w postaci czarnego rombu z krwistoczerwonym okiem pośrodku. Przez sekundę przyglądał się emblematowi z szacunkiem, po czym ruchem pełnym ceremonialnej powagi założył go sobie na szyję i wyprostował się z godnością. - To - rzekł, wodząc wzrokiem po wszystkich obecnych i potrząsając czarno-karmazynowym medalionem - z całą pewnością należy do mnie. Ja zaś nazywam się Hann Ramirez i jestem diakonem Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia w Keshe, jeśli nazwa ta w ogóle mówi coś takim kmiotkom jak wy. I na mocy władzy, nadanej mi przez naszych patriarchów, oświadczam - tu uderzył wyprostowanym palcem w pierś osłupiałego Koresarii tak mocno, że tamten aż zatoczył się do tyłu na Rodolfa - żeś niegodzien pełnienia swojej misji, i przejmuję tę parafię jako jej nowy zwierzchnik. No dobra, a teraz - popatrzył na równie jak Maurice skamieniałych akolitów - dajcie jakieś ubranie, bo nie mogę już jako osoba oficjalna paradować tak w nieskończoność z fiutem na wierzchu. I, do ciężkiej waszej zarazy, przynieście mi wreszcie coś do picia! Bea musiała uczciwie przyznać, że ten obcy miał pewność siebie i tupet jak rzadko. Ale ją także niełatwo było zdeprymować, a poza tym dysponowała atutami, o jakich nieszczęsny Maurice Koresaria nie mógł nawet marzyć. Spokojnie, czarnooki demonie, już ja sobie z tobą poradzę, pomyślała z determinacją. I wśród grobowej ciszy, jaka zapanowała po przemówieniu Hanna, Bea wykonała pierwszy ruch, zaczynając od najprostszych, sprawdzonych metod. - Jeśli nie jestem już potrzebna, proszę o zezwolenie na powrót do wykonywania moich powinności, jak przystoi wiernej słudze naszego doskonale czystego Pana. To mówiąc, skłoniła się uniżenie, a zarazem na tyle głęboko, by pozwolić swej jędrnej piersi wymknąć się zza koszuli. Udając zawstydzenie, pośpiesznie zasłoniła się ręką, ale drobny, podniecający sutek wciąż prowokacyjnie wyzierał spomiędzy jej palców. Teraz już można było się odwrócić i markując popłoch, ruszyć do wyjścia. Dalej wszystko zależało od tego, czy ich nowy diakon był normalnym samcem. O dowód na to nie było trudno, zważywszy na fakt, że Hann wciąż stał kompletnie nagi. Nie starał się nawet ukryć swojej imponującej erekcji, jakby i ona stanowiła atrybut jego władzy. - Hej, zaczekaj no! - zawołał za nią. - To ty przywróciłaś mnie do życia, prawda? - Tak, panie - odparła cicho, wciąż odgrywając przestraszoną owieczkę. - Nie odchodź. Mogę cię jeszcze potrzebować, wciąż bowiem nie czuję się w pełni sił. Tymczasem Rodolf z drugiego kosza wydostał tradycyjny czarny klitar. Strój, choć nader zgrzebny w porównaniu z tym, który Hann pozostawił w Keshe, był jednak lepszy niż nic. - A ty dokąd? - zwrócił się do Koresarii. Eksdiakon, widząc, że Hann chwilowo stracił zainteresowanie jego osobą, zamierzał cichcem wymknąć się na dziedziniec, a stamtąd do małej zbrojowni z dwiema sprawnymi kuszami w środku. - Wy dwaj, dawać mi go tu! - zagrzmiał Ramirez. - Nawet się nie ważcie...! - krzyknął Maurice, ale jego niedawni przyboczni nadzwyczaj szybko zaakceptowali nowy układ sił. Chwycili Koresarię pod ramiona i postawili przed Hannem. - Teraz to ja decyduję, co masz robić, i lepiej się z tym pogódź. Dla własnego dobra - rzekł Hann stanowczym tonem. Maurice popatrzył na Ramireza, jakby chciał mu się rzucić do gardła. W odpowiedzi na to spojrzenie oblicze Hanna nieoczekiwanie złagodniało, a na jego usta wypłynął szeroki, przyjacielski uśmiech. - Och, wybacz mi moją szorstkość, bracie w wierze jedynej. Doskonale rozumiem, co teraz czujesz, jak mnie nienawidzisz, jak cierpisz z powodu upokorzenia, ale uwierz mi, inaczej po prostu być nie może. Jestem tu, bo Pan mnie prowadzi. Ten sam Pan, który po raz trzeci w ciągu jednego dnia w cudowny, tak jest, w cudowny sposób ocala moje nędzne życie. Przybyłem tu nie po to, by cię poniżać, ale żeby wypełnić Jego polecenia. A jakie z tych poleceń jest najważniejsze? Najważniejsze jest to, abyśmy jak najszybciej i jak najpełniej wykonali jego boski plan. Obydwaj mu służymy, jednak ty dokonałeś już tyle, ile mogłeś. I wybacz mi szczerość, lecz nie podołałbyś dalej. Ja jednak podołam, bo - zrozumiałem to dzisiaj - jestem przez niego wybrany. I dlatego musiałem uczynić to, co uczyniłem. Hann wyprostował się i wskazał na ustawione przy stole zydle. - Usiądźmy teraz, bo musisz powiedzieć mi wszystko o tej gminie i o innych rzeczach. Wy - jak oni właściwie się nazywają? - Rodolf i Akkira - rzekł Maurice zgaszonym głosem. - Rodolf, Akkira! Stanąć za drzwiami i pilnować, żeby nikt nam nie przeszkadzał - nakazał Hann dwóm nieruchomym akolitom. - Czyja...? - zaczęła Bea. - Nie, powiedziałem, żebyś nie odchodziła. Przysiądź sobie gdzieś na boku i poczekaj. Bea wybrała ławę pod ścianą. Usiadła cicho jak trusia, udając całkowity brak zainteresowania rozmową. Hann wciąż wysyłał tajny sygnał przywoławczy i Bea zaczęła podejrzewać, że nawet on sam nie jest świadom tajemniczego ładunku, który w sobie nosi. Rzeczy zaczynają wyglądać coraz ciekawiej, pomyślała, przysłuchując się wymianie zdań pomiędzy Koresarią a Ramirezem. Z początku mówił głównie eksdiakon, wprowadzając Hanna w sytuację w parafii oraz w segmencie York, przynajmniej w stopniu, w jakim on sam się w tych sprawach orientował. Ale i Hann opowiadał to i owo i nieświadomie odsłaniał swój charakter przed Beą. Wiele z jej wcześniejszych przypuszczeń na jego temat szybko okazało się chybionych. Rozgadał się, nie krył zbytnio, zdradzał przeróżne szczegóły. To był typ, który uwielbiał znajdować się w centrum zainteresowania: zarozumiały, bezczelny, i nieostrożny, niemający za sobą żadnego treningu w technikach samokontroli. To nie może być żaden z podstawowych celów, doszła rozczarowana do wniosku. Ale mimo to nadal mógł mieć sporą handlową wartość. Jak dużą, Bea uświadomiła sobie, kiedy nieoczekiwanie usłyszała znajome nazwisko: Gerhard von Klosky! Teraz już ledwie mogła usiedzieć, ale właśnie w takiej chwili za nic nie mogła pozwolić sobie na utratę panowania nad mową ciała. Słuchała więc tylko z największą uwagą, zapamiętując dokładnie każde słowo, a zwłaszcza każde następne imię i nazwisko, jakie padło z ust nowego diakona. Przy żadnym jednak w jego czarnych oczach nie pojawiał się taki błysk nienawiści jak przy tym pierwszym. A jednak, a jednak! Bea wprost nie mogła uwierzyć w swoje ślepe szczęście. Instynkt łowcy rzadko ją zawodził, ale to już zatrącało o opatrzność i zjawiska nadprzyrodzone. Jeszcze chwila, a sama przyłączy się do jakiegoś kultu. Byle tylko nie kazali jej wypruwać komuś flaków na żywca ani pić czyjejś ciepłej jeszcze krwi! - W tej chwili nie ma dla naszego Kościoła większego zagrożenia niż ta grzeszna kreatura von Klosky, bracie! - perorował Ramirez. - Wszystko, czemu do tej pory poświęcaliście swój czas i energię, musi, po prostu musi zejść na drugi plan! Ufam jednak, że nie na długo. Ten podlec tu jest, a jeśli jeszcze go nie ma, to pojawi się lada dzień, nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Myślałem, że sam się z nim rozprawię, ale może nawet lepiej, ze stało się tak, jak się stało. Powiedziałeś, że trzymacie wachty przy Rzece? Bardzo dobrze! Musimy jednak założyć, że ten podstępny wąż przemknie im koło nosa i rozpłynie się gdzieś w segmencie. Masz jeszcze jakichś innych informatorów? - To tutaj trudne, bardzo trudne. Ludzi niewiele i wszyscy oni grzesznicy zatwardziali... - No to masz jakichś czy nie, do licha? - -Jednego, może nawet dwóch, jeśli dodać tego przygłupa z Fairy... - I to wszystko? - Hann zmarszczył brwi. - To tak tu działałeś? - Słuchaj no t... Panie! - Koresaria zreflektował się w porę. – Sam na początku ledwie się z życiem nie pożegnałem, takie te dzikusy są tu nienawistne! Zresztą wy też podobno nie mieliście wielu wiernych, choć wedle waszych słów owo Keshe to całkiem duże miasto. Hann zgromił go spojrzeniem. - Śmiesz mnie krytykować, szczurze?! Maurice od razu zamknął usta. Hann wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po izbie. - Mało... Chociaż przy odrobinie szczęścia nawet jeden powinien wystarczyć. Na tym pustkowiu obcy muszą być prawdziwym wydarzeniem dnia. Wieści się rozchodzą, plotki zadziwiająco szybko wędrują z ust do ust, wszędzie tak jest. Przystanął i odwrócił się do Maurice'a. - Natychmiast skontaktuj się z tym swoim konfidentem. Niech uważnie słucha, co ludzie gadają, i jak tylko usłyszy o czymś niecodziennym, niech bezzwłocznie daje znać. Jest wśród tych twoich ktoś na tyle sprytny, żeby go posłać po nocy? - Mam tu takiego jednego, przezwiskiem Wydra. Nawet niegłupi, do tego świetnie obyty z terenem. - No to na co jeszcze czekamy? Każ mu ruszać. Akkira, pójdziesz z moim poprzednikiem dla towarzystwa. Tylko na jednej nodze, bo tu każda sekunda się liczy! W niecałą minutę akolita, wraz z trzymanym przez siebie za ramię Koresaria, byli z powrotem. - Już? - spytał Hann, trochę zdziwiony tak podejrzanie szybkim tempem załatwienia sprawy. - Już - potwierdził Maurice, a poważny jak śmierć Akkira zawtórował mu potakującym skinieniem głowy. - No dobra. Co jeszcze... Aha! Macie tu w ogóle jakąś broń? Maurice chrząknął zakłopotany. - Ee... nic poważnego. Dwie kusze, no i kilka włóczni, bardziej zresztą na polowania... - Rzeczywiście, arsenał nie z tej ziemi - mruknął Hann drwiąco. - Ale to nic, poradzimy sobie. Może nawet uda się dorzucić do tego to i owo, jak starczy czasu. A właśnie! Maurice? - Słucham - spytał spokorniały już kompletnie Koresaria. - Kiedy macie tu poranne nabożeństwo? - O ósmej. - Czyli że mam jeszcze... - Hann zastanowił się przez moment - siedem godzin. Akkira! Posłuszny akolita podszedł do stołu. Maurice popatrzył na najwierniejszego ze swoich byłych sług z bezbrzeżną goryczą i żalem. - Akkira, twój pan musi odpocząć przed jutrzejszym dniem, kiedy to przedstawimy się całej Wspólnocie. Gdzie się tu sypia? Akkira wskazał na zasłonę z plecionki, za którą znajdowała się niewielka alkowa. Hann odsłonił matę i zajrzał do środka. Bambusowe łóżko z siennikiem i grubą derką, jeden wieszak na ścianie, mała szafka będąca dziełem jakiegoś wyjątkowo nieudolnego cieśli, i nic poza tym. - Luksusów to wy tu raczej nie macie. - Skrzywił się z niesmakiem. A potem powędrował wzrokiem ku Bei. - No, może poza jednym wyjątkiem... Jak cię wołają, mała? - Moje Imię Wspólnoty to Lukrecja, ojcze wielebny. - No proszę, jakie słodkie... Akkira, Rodolf! Będziecie trzymać wartę przy alkowie. A my - zwrócił się do Bei-Lukrecji takim samym z lubieżnym uśmieszkiem, jakie od eonów każdy zarozumiały podszczypywacz tyłków serwował swojej zdobyczy – udamy się na spoczynek. Już mieli obydwoje zniknąć za zasłaniającą wejście do alkowy matą, kiedy Hann odwrócił się raz jeszcze i jakby od niechcenia dorzucił: - A tego - wskazał na eksdiakona - zamknąć mi na noc w celi. Akkira i Rodolf popatrzyli na siebie, nieco zakłopotani. - Wasza wielebność, to kto odprawi wieczorne nabożeństwo? Hann machnął ręką z niecierpliwością. - Dzisiaj nabożeństwa nie będzie. Udzielam dyspensy na oko liczność mojej inwestytury. Jeszcze coś? Obaj akolici zaprzeczyli zdecydowanym ruchem głowy, ale Hann już tego nie widział, gdyż zniknął za zasłoną. ROZDZIAŁ 9 Zmierzch, jak to w Drzewie, zapadł szybko, i Las ożył aktywnością swoich nocnych mieszkańców. Szelesty, piski, pohukiwania, przejmujące wrzaski i wycia z minuty na minutę stawały się coraz głośniejsze, powoli zagłuszając nawet dźwięki wydawane przez samo Drzewo. Te zresztą były nie mniej niesamowite i przerażające, jakby cały świat zaczynał powoli pękać i drzeć się na strzępy. Na zabobonnych prostakach ta piekielna symfonia musiała robić kolosalne wrażenie i w gruncie rzeczy nie należało się dziwić powstaniu całej mnogości obrzędów przebłagalnych. Wszystkie z nich miały to samo jądro: modlitwę do Drzewa, bądź do jakichkolwiek bóstw mających się nim opiekować, by nie rozleciało się biednym ludziom pod nogami i żeby, kiedy przebudzą się następnego dnia, wszystko było po staremu. Powiadają, że szacunek dla poglądów innych ludzi, religijnych przekonań nie wyłączając, jest jednym z najważniejszych wyznaczników szlachetności charakteru. W takim razie Thomas Slavomir Farquahart nie był człowiekiem szlachetnym, tylko obrzydliwie racjonalnym i sceptycznym, którego momentami ponosił temperament w konfrontacji z takimi błazenadami. Drażniła go zwłaszcza ich beznadziejna niekonsekwencja. Niezwykłe wieczorne trzaski miały tę samą dobową regularność jak cała masa innych zjawisk. Czemu więc taki Vlad nie oddaje czci także odpływom Rzeki albo porannemu otwieraniu się szparek oddechowych w żywogruncie? To było głupie. Prawda, Thomas sam nie wiedział, dlaczego wiele rzeczy dzieje się tak, a nie inaczej. Żywił jednak głębokie przekonanie, że wszystko w końcu musi mieć swoje rzeczowe wytłumaczenie, i odwoływanie się tutaj do działań jakichś mglistych sił nadprzyrodzonych było dla niego jedynie dowodem intelektualnego lenistwa. Ale nie dla Vlada Karawaniarza. Ten, ledwie odsapnął jako tako i oddał naturze, co jej, zaczął się modlić w głos, racząc pozostałych blisko dwudziestominutową litanią do Drzewa i jej naczelnego bóstwa, Heleny Opiekunki. Litania miała chyba ze sto wersetów i co kilka z nich Karawaniarz przerywał na moment, by rzucić swej latorośli srogie spojrzenie. Kevin jednak uparcie ignorował te nieme wezwania do współuczestnictwa w rytuale, dodatkowo wsparty moralnie obecnością dwóch innych agnostyków w osobach arcykonstabla i jego zastępcy. Nie żeby ci zniechęcali go otwarcie do jakiegokolwiek manifestowania wiary, ale też żaden z nich najdrobniejszym gestem nie opowiedział się po stronie religijności starego, zostawiając chłopakowi pełną swobodę wyboru. - Rozumiem jeszcze parę zdań na dobranoc, niech tam - szepnął zdegustowany Thomas. - Ale żeby aż tyle? Pewnie już nawet ta jego Helena ma dosyć. - Daj spokój, Tom, co cię to obchodzi? - odparł na to von Klosky. - Niech się modli, skoro mu to potrzebne. Zajmijmy się lepiej biwakiem. Thomas wzruszył ramionami, po czym wziął się wraz z Gerhardem oraz Kevinem, szczęśliwym, że dano mu jakiś konkretniejszy pretekst do zlekceważenia ojcowskich celebracji, do wypakowywania ekwipunku. Świat ogarnęły już niemal całkowite ciemności, lecz na szczęście podróżne luminary leżały na samym wierzchu. Korzystając z teleskopowych stojaków, rozstawili je w trójkąt na środku polany. Włączone na pełną moc dawałyby tyle światła, co żywoskłon w południe, toteż na wszelki wypadek Gerhard zredukował ich intensywność do jednej dziesiątej, pomimo zapewnień Kevina, że w tej części Lasu nawet z odległości pięciu metrów od obozowiska nikt by ich nie dostrzegł. Po luminarach przyszła kolej na zabezpieczenie perymetru. W zestawie, który Karawaniarz przygotował przed wymarszem, znaleźli miniaturowe detektory (wyczulone na ruch, woń, aurę, a bodajże i na niecne zamiary), odstraszacze, a nawet przenośne ekrany fazotranslacyjne. Thomas przyglądał się urządzeniom jedno po drugim wyciąganym z worka przez Gerharda, z coraz bardziej niewyraźną miną. - Nie ma dwóch zdań, chłopcze, masz tatę paranoika – szepnął konfidencjonalnie do Kevina. - Czy on zawsze chodzi z tą składaną warownią na plecach? - A nie wiem, chyba - bąknął chłopak pod nosem, łapiąc jeden z odstraszaczy. - Po mojemu starszawy nosi wszystko, co ma, właśnie dlatego, że to ma, i tyle. Odstraszaczy, małych spodeczków na długich, zaostrzonych u dołu prętach, wydobyli w sumie osiem sztuk. Powbijali je w równym kręgu o średnicy mniej więcej dziesięciu metrów tak, by pola detekcji zachodziły jedno na drugie. Każdy odstraszacz był wyposażony w stroboskop, dzięki czemu nieproszeni goście mieli szansę w porę zawrócić, a swoi nie włazili na nie po ciemku. Niechby który, aktywny, upadł emiterem w ich kierunku, to posikaliby się do własnych mózgów ze strachu! Na koniec, przezornie nie zapomniawszy wcześniej odczulić ich na samych siebie, rozrzucili po lesie kilka garści detektorów wielkości ziarna ryżu, niewykorzystaną resztę z powrotem wsypując do ekranowanej kasetki. - Jak ktoś chce pójść za potrzebą, to teraz - von Klosky zwrócił się do Thomasa i Kevina. - Co, nikt? No, to włącz... Co, u licha? Hej! Thomas odwrócił się za siebie, ze zdumieniem konstatując, że plecak Gerharda ożył. - Co to ma znaczyć, gałganie jeden? - zakrzyknął von Klosky, porzucając odstraszacze. - Kto ci pozwolił grzebać w moich rzeczach?! Regulamin, który już całą głowę zdążył wepchnąć do Gerhardowej torby, rzucił się gwałtownie do tyłu, chcąc ją stamtąd jak najszybciej wydobyć. Zaplątał się jednak w ściągaczach i przez chwilę rzucał się tylko jak kot z pończochą na ślepiach, nim wreszcie jego pałubiasty łeb wychynął na powietrze. - Przepraszam... Ja tylko chciałem... Wydawało mi się, że jakieś jadowite stworzenie wpełzło wam do bagaży, funkcjonariuszu von Klosky... - wyjąkał, z czarnym jęzorem pokrywy zwisającej mu kretyńsko na ocznych szypułkach. -Ja już... Raz jeszcze najmocniej przepraszam, ale sądziłem, że postępuję właściwie... - Boże, co za utrapieniec! - westchnął Gerhard, odganiając Regulamina, i zamykając z powrotem plecak. - Następnym razem po prostu zawołaj, a nie kombinuj po swojemu. Nikt cię nigdy nie nauczył dobrych manier? - Podejmowano takie próby, funkcjonariuszu von Klosky, ale szczerze powiedziawszy, ja chyba nie jestem zbyt utalentowany w tej materii - odparł Regulamin ze skruchą i pośpiesznie wycofał się w cień na granicy obozowiska. - Widać - mruknął Gerhard, powracając do przerwanego zajęcia. Karawaniarz skończył wreszcie swoje misterium i dołączył do pozostałych. Rzecz jasna nie mógł sobie podarować choćby krótkiej sprzeczki ze swoim najmłodszym synem. - Przynajmniej z szacunku dla moich siwych włosów mógłbyś się pomodlić, smarku bezbożny! - Do czego? To wszystko pierdy-śmierdy dla starych bab. - Chociaż pozory byś jakieś zachował, do ciężkiej zarazy! Dla przyzwoitości! - No to jaka to, do suczej dupy, religia, dla pozorów? – odparł chłopak tyleż rezolutnie, co zuchwale. - O, ty...! Jeszcze raz zaklniesz przy mnie jak ulicznica, to tak trzasnę w tę niewyparzoną gębę, że już nigdy w życiu nic nie powiesz! - Sucza dupa, sucza dupa, sucza dupa! No? I co mi zr... Impulsywny Vlad nie wytrzymał i uderzył Kevina otwartą dłonią w twarz. Chłopak zatoczył się, zakrywając ręką policzek. - Ty sam się walnij, stary flaku! - wypalił bliski płaczu z wściekłości za kolejne publiczne upokorzenie. - Chcesz jeszcze z drugiej strony dostać, gówniarzu bezczelny? Do ojca swojego się odzywasz, cyckosączku, a nie do tych swoich zasranych kolesiów z ulicy! - Dosyć tego, jak słowo daję! - Thomas wtrącił się ostro, zdegustowany sprzeczką. - Czy wy naprawdę nie potraficie inaczej ze sobą rozmawiać? Vlad machnął ręką. - Z tym małym zawsze były kłopoty, ale przy was to już mu się zupełnie we łbie przewraca. Popisuje się przed wami, i tyle. Tylko że co za dużo, to niezdrowo. - Z drugiej strony, Vlad - zauważył Gerhard z przyganą – trochę jesteś niesprawiedliwy, czepiając się chłopaka za jego rynsztokowe słownictwo. Sam klniesz jak alfons, a oczekujesz od niego, że będzie mówił wierszem? - Ty mi go tu nie broń, Klosky, bo ci nawet nie wypada. Gerhard uniósł pojednawczo ręce. - Wcale go nie bronię. Chciałem tylko wnieść do dyskusji element obiektywizmu. - No to wniosłeś. Cieszysz się? - Wprost nie mogę usiedzieć na tyłku z radości. Dobra, panowie, przegryźmy coś wreszcie, bo mnie tu zaraz przenicuje z głodu. Vlad wyglądał, jakby jeszcze nie uważał rozmowy za skończoną, ale tylko sapnął z rezygnacją i z plecaka wyjął cztery podłużne zawiniątka. - Wystarczy po jednym? - spytał, spoglądając na każdego po kolei. Gerhard nie zaprotestował, Kevin zaś nadąsał się i udawał, że go tu w ogóle nie ma. - Ty? - Vlad podsunął Farquahartowi trzymany w ręce pakuneczek. Thomas wziął go od niego, wyraźnie rozczarowany. - I co? To ma być cała nasza kolacja? - spytał, obracając w rękach coś, co w ogóle nie przypominało jedzenia. Ostrożnie odwinął nawoskowany papier, w który zawinięty był podłużny batonik koloru... - No nie, wy chyba sobie żarty stroicie! - parsknął, teraz już pewien, że to jakaś forma przemytniczego rytuału inicjacji dla nowicjuszy. Gerhard jednak spokojnie wgryzł się w batonik, Vlad i Kevin także zajęli się swoimi bez widocznych oporów. Thomas przez dłuższy moment niezdecydowanie trzymał brązową cegiełkę w dłoni, ale w końcu odważył się odgryźć kawałek, podświadomie oczekując smaku dorównującego kolorowi. Już się nawet z rozpędu skrzywił, ale skwaszony grymas szybko przeszedł w uśmiech, kiedy wspaniały bukiet rozlał się po jego podniebieniu. - Dobre! - stwierdził z pełnymi ustami. - Słynne batony podróżne Juraszka - powiedział Gerhard. - Dwa w zupełności wystarczają na cały dzień. - A jakie drogie! - dodał, jak zwykle konkretny, Vlad. Stary przełknął ostatni kawałek i oblizał dokładnie palce z okruszków. - Jakie macie dalsze plany? - zwrócił się do swoich „pracodawców", czkając przy tym głośno i bez żenady. Gerhard dokończył spokojnie swoją porcję. - Jeszcze nie ustaliliśmy szczegółów. Niemniej... - Zawiesił na moment głos, wycierając starannie ręce. - Znasz może niejakiego Andreasa Calaghana? Karawaniarz popatrzył na byłego arcykonstabla z ukosa. - Bo co? - No bo gdybyś znał i wiedział, gdzie go w tej głuszy znaleźć, miałbym do ciebie jeszcze jedną małą prośbę. Stary nadął się z miejsca. - Że co, proszę? Ja miałbym jeszcze z wami gdzieś łazić? A wybij ty to sobie kułakiem z mózgownicy, Klosky! - zaprotestował z emfazą. - Zrobiłem, co chciałeś, i skoro świt wracam z chłopakiem do domu, koniec! Gerhard spokojnie odczekał, aż Karawaniarz wydyszy swoje obiekcje. - To byłby już normalny kontrakt, nawet z podwójnym wynagrodzeniem, jeśli chcesz - powiedział i zaczął z wielką uwagą przyglądać się swoim paznokciom. Vlad zamilkł, niezbyt dobrze udając, że zastanawia się nad propozycją. W rzeczywistości oczy zabłysły mu już przy słowie „kontrakt". - Kusisz mnie, łapsie przeklęty... - Poza tym - Gerhard kontynuował kuszenie na całego - ile to już lat nie widziałeś się ze swoim starym druhem? Trzy? Cztery? - O, będzie dobrze ponad cztery - odparł Vlad z westchnieniem ulgi, wdzięczny za podsunięcie mu ratującej twarz wymówki. - Właściwie to sam myślałem o tym, żeby sprawdzić, jak też się stare mu pustelnikowi powodzi na tym przez bogów zapomnianym odludziu. Licho tam, skoro już tu jestem... Powiedziałeś: podwójnie? O nie, stary szklarz z pewnością nie należał do typów sentymentalnych. - Tak, ale dopiero na miejscu. - Czemuż to dop... A zresztą na miejscu, to na miejscu, jak tam chcesz. Odgłosy kładącego się do snu Drzewa cichły. Thomas ziewnął przeciągle i spod opadających powiek obserwował towarzyszy podróży. Kevin podniósł się ze swojego plecaka, po czym zaczął się z nim szarpać, odłączając w końcu egzoszkielet od reszty. - Co robisz? - spytał Thomas ospale. - W łóżko chcę to rozłożyć, tylko, suka blada, trochę mi się pozapominało, jak to szło... A, mam! Tu jest ten mały grync... Coś tam trzasnęło jak ułamana gałązka i naraz egzoszkielet przeistoczył się pod rękami chłopca w obciągniętą czarną materią ramę na nóżkach, wystarczająco długą i szeroką, by dorosły człowiek mógł się na niej swobodnie wyciągnąć. O ile, rzecz jasna, ta pajęczo delikatna konstrukcja zdołałaby utrzymać podobny ciężar. Thomas natychmiast spróbował powtórzyć tę sztuczkę. Jednak choć w miarę łatwo poszło mu z odłączeniem egzoszkieletu, z dalszą częścią procedury nie potrafił sobie poradzić. Kevin coś tam pociągał i przekręcał, ale co dokładnie, na to już nie zdążył zwrócić uwagi. Przez kilka minut Thomas bezskutecznie tarmosił za każdy element, który choćby odrobinę wystawał z egzoszkieletu, i w końcu doszedł do smutnego wniosku, że ma chyba za mało oleju w głowie jak na taką łamigłówkę. Vlad już wcześniej zauważył jego daremne wysiłki i przez dłuższą chwilę przyglądał się Thomasowi w milczeniu, zapewne trochę rozdarty pomiędzy chęcią przyjścia mu z pomocą a cichą, złośliwą satysfakcją z jego niepowodzenia. Kiedy jednak zniecierpliwiony i zirytowany własną nieudolnością Farquahart cisnął egzoszkieletem o ziemię, Karawaniarz nie wytrzymał, i poderwał się z siedzenia. - Hej, chłopcze, wolnego! - fuknął. - Masz pojęcie, ile za to dałem? - -Ja... Sądziłem, że... że to jest nie do połamania, ale... przepraszam. - Farquahart się zmieszał. - Ty nie przepraszaj, tylko po prostu pytaj, kiedy czegoś nie wiesz, samosiu cholerna - wymamrotał Karawaniarz. - Tak się to robi, odejdź no... To powiedziawszy, pociągnął za jedno z poprzecznych żeberek egzoszkieletu. Zwarta konstrukcja, dotąd wyglądająca jak przykurczona ażurowa zbroja, rozwinęła się momentalnie, wyprostowała i zesztywniała. Przed Thomasem stał teraz prostokątny stelaż, taki sam jak Kevina, i na pierwszy rzut oka delikatniejszy od dziecięcego latawca. Ułożył na nim śpiwór, który (to już wiedział) robiło się z odpinanej przykrywy plecaka, i ostrożnie zbadał, czy to wszystko się pod nim nie zawali. - Bez obaw, Tom. Mamut mógłby na tym stanąć i też by wytrzymało - rzucił Gerhard, widząc jego brak zaufania do mechanicznych właściwości łóżka polowego. - Kto mógłby stanąć? - No, ma... Nieważne, kładź się spać. Vlad przygasił luminary. Jeszcze przez chwilę kręcił się, chrząkając i mrucząc coś niezrozumiale do siebie, po czym tak jak stał, padł na leżankę. Thomas nie miał zielonego pojęcia, kim lub czym był „mamut", skoro jednak cienkie rozporki leżanki nie trzasnęły pod Karawaniarzem, to o swoje bezpieczeństwo mógł być spokojny. Wsunął się do śpiwora, ale choć jeszcze przed chwilą padał na twarz ze zmęczenia, a oczy same mu się zamykały, teraz sen nie chciał jakoś do niego przyjść. Nie pomogło wiercenie się i układanie to na jednym obolałym boku, to na drugim, to znów na brzuchu. W końcu, zmarnowany, legł na wznak i z rękami pod głową zapatrzył się w ciemność nad sobą. Może jeśli tak poleży, starając się nie myśleć o niczym, zaczaruje złośliwą bezsenność? Lecz to okazało się jeszcze gorsze, bo nie myśleć o niczym po prostu nie potrafił. Przeciwnie, w ciszy zmąconej jedynie słabym pochrapywaniem Karawaniarza i okazjonalnym krzykiem leśnego zwierzęcia, wciąż pozbawione odpowiedzi pytania otoczyły go natrętnym, kąśliwym stadem. Wiedział, że jeśli ktoś zaraz nie odpowie mu choćby na jedno z nich, obojętnie które, do rana tak będzie leżał, nie zmrużywszy oka. - Gerhard! - szepnął. - Spisz już? - Jeszcze nie. Co się dzieje? - Nic, nic, ja tylko... - Nie możesz spać? - Nie bardzo. - To pewnie dlatego, że jesteś cały poobtłukiwany od tego magla w przetoce. Chcesz, dam ci jakieś środki przeciwbólowe. - Środki nic tu nie pomogą. - Nie? Więc co ci jest? - Właściwie to nie wiem. Po prostu nie mogę przestać rozmyślać. Na przykład o tym, co mówił Darius. Wyglądało, jakby wściekał się na jakieś istoty zdolne manipulować całym Drzewem, a toż to kompletna bzdura! Albo nawet na samo Drzewo, które pozamykało sobie ludzi w więzieniach, tylko że to przecież jeszcze większy nonsens! Drzewo po prostu jest takie, jakie jest, i nie ma swojego rozumu, a tym bardziej dobrych czy złych intencji! - Gadał trochę tak, jak Karawaniarz, hm? - szepnął Gerhard, wyczuwając tok jego rozumowania. - A żebyś wiedział, przyjacielu, żebyś wiedział! Tak właśnie pomyślałem, że jeden i drugi mówią w zasadzie o tej samej sile, tyle że dla Vlada jest to coś dobrego, a dla Dariusa coś szatańskiego. Thomas umilkł na chwilę, głowiąc się nad znaczeniem swojego odkrycia. - Ale dalej nie rozumiem. Bo ja istnienia czynników nadprzyrodzonych nie przyjmuję do wiadomości, po prostu nie mogę, i już. Rozumnego Drzewa też zresztą nie potrafię zaakceptować, bo nie ma ku temu żadnych podstaw. Jeśli jednak nie bogowie Mada czy nawet Dariusa, ani nie Drzewo, to kto, do ciężkiej zarazy? Komu miałoby przeszkadzać, że jakiś tam Farquahart ma dość jednego miejsca i zapragnął zmienić je na inne? Nikomu nie mam zamiaru wadzić, nic niszczyć ani zmieniać, po prostu znudziło mi się siedzieć w jednej i tej samej dziurze i na jakiś czas chciałbym się przenieść w nowe miejsce, to wszystko. - Mogłoby to przeszkadzać na przykład osobnikom pokroju Hossana czy Hanna Ramireza, nie sądzisz? - Dobrze wiesz, że nie o takie przeszkadzanie mi chodzi. To zupełnie inna... skala, bo ja wiem... - Dobre słowo, Tom: skala. Powiedz mi, co by było, gdyby takich Farquahartów pojawiły się tysiące, dziesiątki tysięcy, nawet miliony? - spytał Gerhard. - Nie widzę różnicy. Zresztą nic by nie było, bo wcale nie znalazłbyś ich aż tylu. Większość ludzi i tak nie ruszyłaby tyłków, bo i po co? Ale co innego nie chcieć, a co innego chcieć, lecz nie móc. - To prawda, niewielu z nich zaczęłoby nagle wędrować, nawet gdyby dano im taką możliwość. Ale wystarczyłby tylko jeden procent migrujących mieszkańców Drzewa, jeden mały procent, żeby ten stary, podzielony na tysiące kawałków świat zmienił się na zawsze - odparł von Klosky w zamyśleniu. - Okropnie poważnie to brzmi - mruknął Thomas. - Bo to w gruncie rzeczy poważna sprawa - odrzekł Gerhard z westchnieniem. - Ludzkość nie może trwać w takim rozproszeniu jak dotąd, jeśli ma się wykaraskać z bagna pozostawionego przez poprzednie generacje. Tymczasem ponad dwie trzecie ludzi żyje w Drzewach, rozparcelowana na tysiące zamkniętych w sobie mikrospołeczeństw... - Więcej niż jedno? - spytał znienacka Thomas, niepewny, czy dobrze usłyszał Gerharda, który użył liczby mnogiej. - Więcej niż jedno co? - von Klosky nie bardzo zrozumiał, do czego dokładnie odnosi się pytanie jego towarzysza. - Drzewa. Jest ich więcej? - Aa... Tak. Dokładnie siedem. Siedem chwastów wielkości kontynentu, które wżarły się w glob niczym baobaby z koszmarów Małego Księcia, wysysając go jak jemioła... - Siedem? Dlaczego właśnie siedem? - Thomas znów zaskoczył Gerharda. - Przypuszczam, że, hm... po prostu tyle zostało wysianych - odparł Gerhard z wahaniem. - A może było ich więcej, a tylko siedem przetrwało? Diabli wiedzą, jak to było naprawdę. Nawet ci dwulicowi redemptoryści nie umieją powiedzieć. A zresztą siedem czy siedemdziesiąt, to bez większego znaczenia. Nawet jedno byłoby wystarczającym nieszczęściem... - Wysiał? Jak to wysiał? Kto wysiał? - Ach, tego w ogóle nikt już nie wie. Ani też tego, kto pierwszy wpadł na pomysł wykorzystania Drzew do niemal perfekcyjnej realizacji starego kredo: dziel i rządź. Ktokolwiek to był, musiał mieć prawdziwego kugelgranca na punkcie kontrolowania innych. Zakaz, który tak cię urządził na promie Dariusa, to najprawdopodobniej scheda właśnie po nich. Tylko że teraz nikt tu już nikim ani niczym nie rządzi. Wszyscy pozapominali, aczkolwiek wielu bardzo chciałoby sobie przypomnieć... - Jak wygląda glob? I kim są redemptoryści? - Hę? Gerhard doznał uczucia deja vu, jakby znów stał przed komisją poddającą go bezlitosnym testom na kojarzenie, koncentrację i refleks. Krzyżowy ogień pytań, pozornie pozbawionych związku, na które odpowiedzi, precyzyjne i jasne, musiały padać natychmiast. Wystarczyło pomylić się trzy razy, by wrócić do trenażera, a potem znów na test, i tak w kółko, dopóki jego umysł nie zaczął przypominać bezbłędnie funkcjonującego mechanizmu. Rzecz jasna Thomasa nic nie łączyło z dawnymi dręczycielami Gerharda, a jego pytania rozmijały się z odpowiedziami von Klosky’ego jedynie za sprawą szalonej galopady myśli, której nie potrafił powstrzymać. Wyjaśnienia z miejsca rodziły w umyśle Thomasa dziesięć nowych pytań, a odpowiedź na którekolwiek z nich była jednoczesnym zalążkiem dla dziesięciu następnych, i następnych, i następnych... Farquahart zaczął zadawać je jak w transie, artykułując myśli pod automatyczne dyktando podświadomości. A potem, także z jej nakazu, w ogóle przestał je zadawać. - Tom. Tom? - szepnął Gerhard, zaniepokojony jego nagłym zamilknięciem. Lecz Thomas, pokonany nareszcie przez znużenie i nadmiar pytajników, już tego nie dosłyszał i w chwilę później jego głośne chrapanie dołączyło do pozostałych odgłosów nocy. * * * Ze snu, pełnego mrocznych, wypchanych stłoczonymi ludźmi pokoi i czarnych rąk wrzucających go raz po raz do tej samej, bezdennej otchłani, wyrwały go czyjeś głośne okrzyki. Otwarte oczy nie zobaczyły w pierwszej chwili nic, oprócz rozmytego migotania stroboskopowych sygnalizatorów i niewyraźnych cieni tańczących w głębokich ciemnościach na pniach pobliskich drzew. Musiał zasnąć z twarzą odwróconą od obozu, bo całe pandemonium miał za plecami. Odwróciwszy głowę, ujrzał rzucającego się na wszystkie strony człowieka, opadłego przez dwa demony. Zabrało mu chwilę, nim w człowieku tym rozpoznał Karawaniarza, w demonach zaś Kevina i Gerharda. Porozrzucane łóżka i latarnie, z których świeciła się już tylko jedna... - Co wy znowu wyprawiacie, jak rany Drzewa... - zagadał nieprzytomny. - Tom, pomóż... nam! - wystękał Gerhard, mocując się z lewym ramieniem ciała Vlada, jak Laokoon z wężem. Thomas niechętnie zwlókł się z leżanki i wciąż na wpół śpiący podszedł do wierzgającej trójki. - Weź go ode mnie - powiedział Gerhard. - Dasz radę? - Spróbuję - wymamrotał Farquahart. - Wrrghkhaksyyh! - Vlad wydał z siebie jakiś nieartykułowany charkot, wyrywając się, jakby chciał pobiec w Las. - Trzymasz go? - upewnił się Gerhard. - Tak, ale nie wiem, jak długo jeszcze dam radę – odpowiedział Thomas, któremu od razu stanęła przed oczami scena ze schodów pod strażnicą. - Deus, na czyim punkcie odbiło mu tym razem? - Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi - odrzekł Gerhard, manipulując przy iniektorze. - Do licha, przytrzymajcie go mocniej, bo mu jeszcze oko w tej ćmie wybiję! - To samo co przedtem? - spytał Thomas konspiracyjnie. - Nie, tym razem to autentyk. Środek uspokajający plus kotazyna, potrójna dawka. Specyfik Gerharda zadziałał błyskawicznie. Vlad zwiotczał i złagodniał, i nawet się do nich uśmiechnął. Trzymając go pewnie pod ramiona, Thomas wraz z Kevinem doprowadzili starego do jego leżanki. - Co to było, Vlad? - spytał Gerhard. - No więc tak - odrzekł Karawaniarz, dziwacznie akcentując i przeciągając poszczególne słowa. - Spałem, i we śnie ujrzałem dwanaście godzin, wyglądających jak małe kotki. Podeszły do mnie i chórem zaczęły wołać, że już czas na papu. Więc ja im mówię, że nie mam dla nich żadnego papu, a one na to, że to nic nie szkodzi, bo przecież mogą zjeść mnie. Zapytałem, dlaczego tak brzydko mówią, na co one odparły, znowu chórem, że brzydko byłoby, gdyby zaczęły mnie żreć za życia, ale przecież ja za chwilę będę całkiem martwy, a wtedy żadne moralne obiekcje nie staną im na przeszkodzie. No i co wy na taki sen? Ale to jeszcze nic! Bo kiedy się zaraz po tym przebudziłem, trochę przestraszony, sami rozumiecie, przypomniałem sobie o pewnym Gerhardzie, mówiącym coś o dwunastu godzinach, po których zacznie być ze mną bardzo niedobrze. I wiecie co? Kiedy siedząc na łóżku, policzyłem, ile to już minęło od tamtej pory, wyszło mi, że jest dawno po czasie! No i wtedy przestraszyłem się nie na żarty! Thomas popatrzył na Gerharda przeciągle. - A ja myślałem, że stary jest taki spokojny, bo sam się domyślił prawdy - mruknął. - Wcale się nie domyślił. Po prostu zapomniał ze szczętem - odparł równie cicho Gerhard, prezentując raczej nie najszczęśliwszą minę. - Ależ ze mnie też bałwan! Trzeba mu było powiedzieć wcześniej, a nie czekać do ostatniej chwili! - O, tak! Wtedy dopiero byś się nasłuchał - zauważył Thomas kwaśno. - Nasłucham się, tak czy owak. W końcu to Vlad. Pokręcili się jeszcze chwilę niepewni, czy Vlad nie powtórzy swojego przedstawienia. Ale zastrzyk Gerharda poskutkował jak czar i wkrótce rozdzierające chrapanie starego oznajmiło im dobitnie, że i oni mogą już wrócić do śpiworów. * * * Do świtu pozostały ponad dwie godziny, ale incydent z nieszczęsnym Karawaniarzem na dobre wytrącił Thomasa ze snu. Otoczony przez tercet pochrapujących kompanów i terkotanie owadów w tle, dotrwał do brzasku, to z przymkniętymi oczami kontemplując słowa Gerharda, to znów z otwartymi szeroko wpatrując się w ciemności nad głową, od czasu do czasu na mgnienie rozjaśniane bladym turkusem odległego wyładowania. Dostrzegał wtedy jakiś niewyraźny zarys, mglisty rysunek przywodzący na myśl zniekształcony ciepłem plaster miodu. Intrygujący i tajemniczy, być może objawiający nawet część rozwiązania zagadki, niedającej mu spokoju od dzieciństwa. Jednak równie dobrze mógł on być czystym wytworem jego rozognionej wyobraźni albo najzwyklejszym omamem wzrokowym. Thomas aż nadto miał w tej chwili materiału do rozważań, by poświęcić temu więcej uwagi. Kiedy pierwsza delikatna łuna poranka zaczęła rozświetlać kłębiącą się wysoko pod żywoskłonem mgłę, nie mógł już dłużej wytrzymać w bezruchu. Wstał więc i starając się czynić jak najmniej hałasu, żeby nie pobudzić pozostałych, zaczął tam i z powrotem chodzić wzdłuż perymetru ich małego obozowiska. Świt uciszył wszystkie rozkrzyczane dotąd zwierzęta, a te, których porą był jasny dzień, jeszcze nie zaczęły dawać o sobie znać. I gdyby nie rzężące postękiwania Vlada przez sen, cisza otaczająca Thomasa byłaby niemal absolutna. Jakby przez noc świat wokół niego został przebudowany na kształt wielkiej sceny, i teraz oczekiwał na rozpoczęcie nowego przedstawienia. Tylko co to będzie, pomyślał Thomas z gorzkim humorem, tragedia, dramat, komedia czy farsa? Elastyczna mata z korzeni doskonale tłumiła kroki, toteż Farquahart bardziej wyczuł, niż usłyszał czyjąś obecność za plecami. Zdjęty nagłym lękiem odwrócił się, ale to był tylko Gerhard. - Deus, nie rób mi takich numerów! - Thomas ofuknął go szeptem. - Musisz się tak skradać? - Przepraszam - rzekł Gerhard usprawiedliwiająco. - Nie chciałem przerywać twoich rozmyślań. - Wcale nie byłem zamyślony. Po prostu gapiłem się na Las - powiedział Thomas, po czym dodał ciszej, wzrokiem wodząc po koronach drzew: - Zadziwiające monstrum. Na Dole też macie z nim takie problemy? - Na dole nikt nie nazwałby tego problemem, Tom – odparł Gerhard, uśmiechając się enigmatycznie. Czyjeś głośne ziewnięcie dołączyło do ich dwugłosu. Zaspany Kevin zwlekał się właśnie z leżanki. W mglistej szarudze przedświtu, z rozczochranymi włosami, zwieszonymi ramionami i nieprzytomnym wzrokiem, błędnie poszukującym jakiegoś punktu, na którym mógłby się na nowo zogniskować, wyglądał jak zmartwychwstały nieboszczyk. - Ryży ryj, ale rano... - wymamrotał niewyraźnie. - O czym mowa? - O niczym, tak tylko sobie gadamy - uspokoił go Gerhard. - Aha... - mruknął chłopak i zwalił się z powrotem na swoje pajęcze łoże. Jednak i on chyba odespał swoje, bo tylko przewrócił się z boku na bok parę razy, po czym wstał ponownie i dołączył do nich chwiejnym krokiem. - Ee... To może ojca też ruszyć... - wybąkał, trąc oczy i ziewając rozdzierająco. - A nie wścieknie się znowu? - spytał Thomas niepewnie. - Ha! - prychnął Kevin, zerkając w stronę chrapiącego rodzica. - Dziwne by było! - No to niech jeszcze śpi, dajmy mu spokój – zaproponował Thomas, na co Kevin skrzywił się w pełnym rezygnacji grymasie. - E tam, panie Farquahart, ten stary pier... znaczy się, tata i tak się wkurzy bez względu na to, jaki byś pan był delikates. Tu nie ma ludzkiego sposobu. Jak go zbudzimy, to się zapieni. A jak nie, to znowu dostanie odkrętu, żeśmy nie obudzili go wcześniej. No i co pan z takim zrobisz? - Faktycznie, łatwego charakteru to twój ojciec nie ma - skonstatował Thomas. - A jak! - Kevin westchnął z miną fatalisty. - Nawet szkoda sobie białych ścierać. Zabrali się ostrożnie do wybudzania Karawaniarza. Okazałe się to jednak trudniejsze, niż sądzili, bo pomimo ich wysiłków stary wciąż chrapał w najlepsze, ani chybi dzięki zaaplikowane mu przez Gerharda miksturze. W którymś momencie Thomas sugerował nawet, że może należałoby powtórzyć cały zabieg, tyle że w przeciwną stronę. Na co Gerhard odparł, że jeśli w tym tempie będzie opróżniał skromny zasobnik iniektora, to niebawem jedynym środkiem uspokajającym pozostanie cios w tył głowy, a do życia trzeba będzie przywracać wodą z akweduktu albo ordynarnym policzkowaniem. W końcu jakoś wytarmosili Vlada ze snu, za co ten podziękował im prawdziwym koncertem przekleństw, ze szczególną wirtuozerią wyklinając von Klosky’ego za wszystkie psychiczne cierpienia doznane od arcykonstabla. To był już ich „normalny" Karawaniarz i Thomas, a tym bardziej Gerhard, wciąż dręczony wyrzutami sumienia, przyjęli tę lawinę inwektyw niemal z ulgą. Pół godziny później opuścili polanę, podążając gęsiego za Vladem jak pisklęta za kwoką. Regulamin, który w nocy zdążył przejść kolejną metamorfozę i przysposobił sobie znacznie odpowiedniejsze do marszu kończyny, z początku dreptał posłusznie w ariergardzie. Jednak tylko przez kilka minut zdołał zachować pozory dyscypliny, a potem jego niespożyta ciekawość kazała mu czmychnąć gdzieś w Las, oczywiście bez uprzedzania o tym kogokolwiek. Nikogo to jakoś szczególnie nie obeszło, a już najmniej Karawaniarza, żwawo i bez słowa podążającego na południowy wschód, coraz dalej od Rzeki. Okazało się, że Las tylko na swych obrzeżach stwarzał iluzję gąszczu nie do przebycia, i z każdym przebytym krokiem stawał się coraz rzadszy i przestronniejszy. W końcu pnie rozstąpiły się na tyle szeroko, że gdyby tylko przyszła im taka chęć, mogliby swobodnie maszerować między nimi tyralierą, ramię przy ramieniu. Za to korzenie zrobiły się zbite niczym pilśń i szło się po nich jak po twardym, lekko sprężynującym materacu, wygodnie i szybko. Karawaniarz prowadził ich wśród pachnących balsamicznie pni w umiarkowanym tempie, nie marudząc, ale też i nie gnając na złamanie karku. Rozglądał się przy tym z uwagą na wszystkie strony, najwyraźniej szukał sobie tylko znanych znaków i upewniał się, że idzie we właściwym kierunku. - I co ty tu chcesz znaleźć, człowieku? - zainteresował się w końcu Thomas. - Słyszałem, że Las potrafi rosnąć i do dziesięciu metrów dziennie, a ciebie nie było tu o wiele dłużej. Wszystkie twoje drogowskazy musiały już dawno temu pozarastać w diabły. - Las rośnie szybko tylko od czoła, mądralo - rzucił Vlad przez ramię. - Nowe drzewa dochodzą do starych, ale w środku już nic się nie zmienia. Co najwyżej pnie mogą się jeszcze trochę rozejść, a poza tym wszystko pozostaje przez długi czas dokładnie takie jakie jak wcześniej. - Hm, skoro tak mówisz... - zgodził się z nim Thomas, nieoczekiwanie jednak do rozmowy wtrącił się Regulamin: - Czuję się w obowiązku zauważyć, iż ostatnie z twierdzeń pana Vladislava stoi w rażącej sprzeczności z uniwersalnymi zasadami termodynamiki, stosującymi się do każdego systemu otwartego... - Guzik mnie to obchodzi! - mruknął Vlad opryskliwie i przyśpieszył kroku. Ale Regulamin wpadł już w swój mentorski tryb. - Rozumiem to, panie Karawaniarz, jak najbardziej to rozumiem. Jednakowoż, byłoby niedobrze, moim skromnym zdaniem, gdyby funkcjonariusz Farquahart, młody i wciąż jeszcze o chłonnym umyśle, wzrastał z niewłaściwym obrazem otaczającej go rzeczywistości, opartym jedynie na takich... - - Zrobicie coś z tym waszym gadającym robalem, czy może sam mam mu kulasy powyrywać? - rozeźlił się Vlad. - Stary ma rację, przyjacielu. To nie jest najodpowiedniejsza pora na jeden z twoich wykładów - Thomas udzielił Regulaminowi łagodnej reprymendy, widząc, jak ten niebezpiecznie szybko zaczyna działać Madowi na nerwy. Nie było to szczególnym za skoczeniem, wziąwszy pod uwagę zarówno choleryczny charakter starego przemytnika, jak i mentalność samego Regulamina, dla którego dyscyplina i subordynacja były pojęciami abstrakcyjnymi. Notorycznie nie trzymał szyku i zamiast tak jak pozostali iść w szeregu, bez przerwy odskakiwał na boki, z wielkim ukontentowaniem badając nowy, nieznany mu teren. Wszędzie było go pełno i w jednej chwili mógł szwendać się gdzieś daleko z tyłu, żeby już w następnej plątać się im pod samymi nogami, tak jak czynił to teraz. - Za przeproszeniem, funkcjonariuszu Farquahart, ale... - Przymknij się wreszcie, bo w końcu napytasz sobie prawdziwej biedy. I przestań skakać w Las, nie jesteś na pikniku. - Z czego również doskonale zdaję sobie sprawę, funkcjonariuszu Farquahart. Wracając jednak do wcześniejszej kwestii, moje zastrzeżenia wobec twierdzeń szanownego pana Vladislava bynajmniej nie są trywialnej natury i w rzeczy samej uważam, że powinniście... - Deus, bądźże cicho! - huknął Thomas na gadułę, tracąc cierpliwość. - Ależ proszę bardzo, proszę bardzo... - pisnął Regulamin defensywnie, po czym momentalnie spotulniał i oddalił się z powrotem między drzewa. Karawaniarz kluczył teraz chaotycznie, wciąż jednak utrzymywał ten sam, południowo-zachodni kierunek i powiększał dystans, dzielący ich od Rzeki. Wyglądało na to, że chce szerokim łukiem ominąć centralne partie segmentu. - To musi być jakiś straszny odludek, ten cały Calaghan - zauważył w pewnym momencie Thomas. - Do mnie mówisz, synu? - rzucił przez ramię Karawaniarz. - Do ciebie, staruszku - potwierdził Farquahart. - I co tam mówisz? - Mówię, że skoro cały czas oddalamy się od miasta... - Gdyby w Yorku było jakieś miasto, od którego można by się było oddalać, to byśmy się oddalali - uciął Vlad tyleż rzeczowo, co oschle. Przeszli jeszcze kilkaset metrów, po czym Vlad niespodziewanie się zatrzymał. Las znowu zgęstniał, a zatem albo zbliżali się do jego skraju, albo do jakiejś większej polany. Thomas mógłby przysiąc, że doleciało go odległe ujadanie psów. - To już tutaj? - spytał szeptem. - Nie - zaprzeczył Vlad, nasłuchując. - Jakiś nowy traperski matecznik. Czarna macierz, przecież ostatnim razem było tu normalne przejście! - A widzisz? Świat się jednak zmienia - skonkludował Thomas z satysfakcją w głosie. Vlad zignorował jego uwagę. - Musimy się trochę cofnąć - zadecydował w końcu. Wrócili kilkadziesiąt kroków, po czym skręcili pod kątem ostrym na wschód. Vlad szedł teraz jeszcze czujniej, obchodząc potencjalnie nieprzyjazne siedlisko. Do pewnego stopnia wszystkim udzielił się jego nerwowy nastrój, toteż nad ich niewielkim pochodem zawisło głębokie milczenie i każdy stąpał ostrożnie, rozglądając się na boki. - A właściwie to czemu nie mogliśmy pójść prosto? Masz na pieńku z tubylcami? - Thomas zagadnął Karawaniarza konspiracyjnym szeptem. - Chcesz ryzykować, to idź. - Vlad nie zatrzymał się i nie odwrócił. - Ja na pewno nie będę ci towarzyszył. Skąd mam wiedzieć, kto siedzi za tymi drzewami? Nawet jeśli to ktoś znajomy, a wątpię, wolę dać mu spokój. Tym bardziej że nie mam w tej chwili do nikogo żadnego umówionego interesu. To nie jest Keshe, synu. To dzicz. W całym Yorku jest wszystkiego najwyżej kilkuset ludzi - wyrzutków, zbiegów, dziwaków różnej maści - i prawie wszyscy to przewrażliwieni samotnicy. Chcesz iść, proszę bardzo. Nie licz jednak na to, że ktokolwiek tam jest, okaże wam taką gościnność jak ja. Już prędzej przywita was samopałem i psami. Wkrótce ich marsz powrócił na poprzedni azymut. Nadal wspinali się, ale skłon złagodniał, musieli zatem oddalić się już od Rzeki wiele kilometrów. Ile dokładnie, trudno powiedzieć, jako że Vlad nieustannie meandrował między drzewami, ale na oko nie mogli przebyć mniej niż jedną czwartą szerokości konaru. Chwilami rozłożyste korony ponad ich głowami zwierały się tak gęsto, że na dnie Lasu robiło się ciemno niczym w nocy. W takich miejscach korzeniowa platforma była praktycznie pozbawiona jakiegokolwiek poszycia, jeśli nie liczyć grzybów wszelakich kolorów i rozmiarów, od maciupeńkich do wielkich buł rozmiaru dyni. Niektóre rozsiewały tak obrzydliwą woń, że omijali je z zatkanymi nosami, uważając przy tym, by przypadkiem na żaden nie nadepnąć. - Hej, patrzcie! - usłyszeli naraz wielce podekscytowany okrzyk Kevina. - Rany, to chyba entomoki! - Co? Gdzie? - spytał Thomas, zaciekawiony, jako że sam w całym życiu widział tylko jednego. - Tu, na tej wielkiej purchawce. O w drzazgę, ale ich tu jest! Thomas przystanął i odwrócił się do chłopaka, który rozszerzonymi z podniecenia oczami przyglądał się ogromnej szarej bulwie. Vlad z Gerhardem odwrócili głowy i chcąc nie chcąc, także się zatrzymali. Karawaniarz nie ukrywał swojego niezadowolenia. - Co tam znowu? - spytał z nutą niecierpliwości w głosie. Kevin przywołał go, machając rękami. - Entomoki! Cała kolonia! - I dlatego wszystkich zatrzymujesz? Synu, ile ty masz lat? - Oj, tata, chodź zobacz! - wołał rozochocony Kevin. Vlad przewrócił oczami w teatralnym pokazie dezaprobaty, ale zrozumiał, że wymuszono na nim postój, toteż zrzucił plecak z ramion, wyjął jeden z batonów Juraszka i odwinąwszy nawoskowany papier, zaczął wolno przeżuwać brunatną kostkę. - Tata, no chodź! - Kevin bezskutecznie próbował podzielić się z ojcem swoim niecodziennym odkryciem. - -Już nie mam co oglądać, tylko jakieś robaki! - prychnął Karawaniarz z pogardą i nie ruszywszy się nawet na pół kroku ze swego miejsca, kontynuował jedzenie. Thomas jednak był ciekaw, podobnie jak Gerhard, a tym bardziej Regulamin, którego zresztą interesowało praktycznie wszystko. Kevin pochylał się nad blisko półmetrowej średnicy bulwą wyrastającą spomiędzy ciasno pozbijanych korzeni i z dziecięcą fascynacją obserwował, jak na jej powierzchni to tu, to tam pojawiają się i znikają mięsiste otwory. Raz po raz wyskakiwały z nich przedziwne kilkucentymetrowe stworzonka, robiły kilka rund wokół bulwy, po czym wskakiwały do niej z powrotem przez dziurę, której jeszcze przed momentem w ogóle w tym miejscu nie było. Z niejasnych przyczyn widok tego osobliwego tworu wzbudził u Thomasa obrzydzenie, choć tak jak Kevin nie potrafił oderwać wzroku od niezwykłego baletu. Stworzenia były tak odmienne od wszystkiego, co znał, że trudno było się zdecydować, czy są to zwierzęta, rośliny czy może tylko abstrakcyjne, geometryczne formy obdarzone zdolnością samodzielnego ruchu. Śmigały tak szybko, że nawet dla wzmocnionych zmysłów Farquaharta były zaledwie nieostrymi kształtami, z grubsza przypominającymi dwa wydłużone wielościany połączone ażurową kryzą, z tysiącem drobnych wypustek bez przerwy obracających owo „coś" wokół wszystkich trzech osi. Cały spektakl trwał nie dłużej niż pół minuty, po czym szara bulwa niespodziewanie zamknęła wszystkie otwory, pozostawiając rój entomoków na zewnątrz. Kevin uznał, że nadszedł najwyższy czas na złapanie jednego z nich, kiedy jednak wyciągnął rękę w ich kierunku, entomoki zaczęły wskakiwać na skórzastą powierzchnię bulwy, przyklejając się do niej. W mgnieniu oka wszystkie rozpłynęły się jak masło na gorącej patelni i zostały wchłonięte przez bulwę bez śladu. Ona sama wydłużyła się w smukłą maczugę, zadrgała robaczywie i niczym wessana znikła pod korzeniową platformą. Przedstawienie dobiegło końca. - Ależ dziwadło! - mruknął Thomas, oglądając miejsce, w którym jeszcze przed chwilą wyrastała bulwiasta kolonia. Teraz nie było po niej najmniejszego znaku, nawet wilgoci czy śluzu na korzeniach. - Widzieliście kiedyś coś takiego? Kevin wyglądał na niepocieszonego. Pewnie nie mógł sobie darować, że tak długo zwlekał z próbą upolowania jednego z tych stworzeń. Gerhard ukląkł i ręką ostrożnie zbadał miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą wyrastała bulwa. Nic nie znalazłszy, wstał, i wolnym krokiem wrócił do Karawaniarza, kiwając w zadumie głową. Thomas jeszcze przez chwilę wpatrywał się z nadzieją w miejsce zniknięcia tajemniczego tworu, lecz zjawisko nie chciało się powtórzyć. No cóż, może gdzie indziej... - No i co, szklarze mamrotani? Napatrzyliście się już na te swoje karaluchy? - sarknął Vlad, kiedy cała trójka dołączyła do niego. Skończył jeść i z założonym plecakiem niecierpliwie przestępował z nogi na nogę. - Jak będziecie się zatrzymywać przy każdym pierwszym lepszym gównie, to nawet za tydzień nie dojdziemy. - Ależ z ciebie zrzęda, Vlad. - Gerhard pokręcił głową. - Doprawdy, jak ta twoja rodzina z tobą wytrzymuje? - Nie twój szczynami zmącony interes, Klosky - odpalił mu Vlad i nie dbając o to, czy reszta towarzystwa za nim podąża, ruszył przed siebie. Thomas ponownie obejrzał się, jednak żadna nowa bulwa i wychynęła po raz drugi ponad korzenie, ani za nimi, ani nigdzie indziej. Dostrzegł za to, jaką markotną minę ma idący tuż za nim Kevin. - Czegoś taki smutny, hm? - spytał. - A bo chciałem jednego... - bąknął mały, wyraźnie niepocieszony. - Jakbym pokazał chłopakom na placu, byłoby w michę zębato! Thomas poklepał go przyjacielsko po ramieniu. - Nie martw się. Może jeszcze znajdziemy. - Akurat. Ja to, sucz... ja to mam szczęście jak zezowaty pająk, panie Farkahart. Prędzej się kiedyś ze starym dorozumiem, coś znajdę. - Co ty mówisz? A kto znalazł te entomoki jak nie ty? Kevin spojrzał na Thomasa i twarz mu z miejsca pojaśniała. - Niby fakt... - No widzisz, Kevin. Miej wiarę. Tylko - dodał Farquahart, ściszając głos - staraj się z tym nie przesadzić tak, jak twój ojciec. Kevin wyszczerzył się w uśmiechu. - Chybabym się musiał ze szczurzastym na szare pozamieniać, panie Farkahart! - Miło mi to słyszeć - odparł Thomas, parodiując sarkazm Karawaniarza. - A teraz przebierajmy nogami, bo jeszcze twój stary poczęstuje nas kolejną próbką swojego krasomówstwa. ROZDZIAŁ 10 Było dobrze po czwartej, kiedy ich czteroosobowa kawalkada dotarła do podnóża Easthulime, wschodniego Progu Niebios. Niczym krawężnik przy drodze tytanów ogromny wał biegł równo jak od linijki z północy na południe - stromy, pocięty pionowymi zmarszczkami żlebów i szumiący dziesiątkami niewidocznych, podskórnych wodospadów. Lecz nawet on nie stanowił przeszkody dla niepohamowanego Lasu, który czepiając się miriadami korzonków-ssawek, porastał każdą piędź ponadczterystumetrowej ściany Progu i pełzł dalej, aż do samej Rynny. - Deus, jak my się tam...! - wyjęczał Thomas, zadzierając głowę. Vlad nie miał jednak zamiaru forsować niedosiężnej stromizny. Nie zwalniając, skręcił na południe, żeby zaledwie po kilkuset metrach znów odbić ostro w kierunku Rzeki, słowem przy tym nie zająknąwszy się co do powodu takiego manewru. Wieczór się zbliżał; powietrze było teraz gorące i ciężkie od wilgoci, spływającej po pniach miniaturowymi strumyczkami, a leśne wonie z żywicznych przeszły w zdecydowanie smrodliwe, jakby otoczyło ich bagno pełne rozkładających się szczątków. Marsz zaczynał się stawać monotonny, pozbawiony jakichkolwiek niespodzianek. Chwila urozmaicenia, jaką dała im kolonia entomoków, dawno minęła. Toteż kiedy ni stąd, ni zowąd grunt zatrząsł się gwałtownie pod ich stopami, wszyscy przypadli do najbliższych pni, kuląc się przy nich w samozachowawczym odruchu. Splątane korony drzew zatrzeszczały ogłuszająco niczym gigantyczny rozeschnięty mebel, a na ich głowy posypał się deszcz suchych gałązek, liści i igieł. Obruszony drobiazg nie przestał opadać, kiedy po pierwszym wstrząsie przyszedł następny, a po nim jeszcze jeden, i jeszcze, i jeszcze... Każde z kolejnych targnięć było jednak słabsze i łagodniejsze od tego, które je poprzedzało, jak gasnące echo okrzyku. - Deus nos, co to, do licha, było? - spytał Thomas trwożliwym szeptem, kiedy świat wokół niego przestał się wreszcie kołysać i skrzypieć. - Chyba stabilizatory, chociaż to tylko mój domysł. – Gerhard ostrożnie wyprostował się i otrzepał z tego, czym oprószyły go rozchybotane drzewa. - Vlad? - Nie wiem, o czym mówisz - wysapał stary, rozglądając się nerwowo wokół siebie. - Po mojemu, gdzieś niedaleko wyrzyna się nowy konar... - zasugerował półgłosem, ale w jego słowach było nawet mniej przekonania niż w propozycji von Klosky’ego. - Konar? Na tym poziomie? Wątpię - mruknął Gerhard sceptycznie. - Jesteśmy o wiele za nisko, a poza tym... - No to po zarazę się pytasz, skoro na wszystkim się znasz?! - przerwał mu Karawaniarz głosem pełnym lękliwej irytacji. - A może to tylko diabeł przez sen pierdnął? Thomas widział go już przestraszonego, ale co innego stary miał w oczach, kiedy Gerhard wzmacniał siłę swojej perswazji zastrzykiem „pasożytów", a co innego teraz. Zaskoczona, pobladła twarz nie pozostawiała wątpliwości, że roztrzęsione Drzewo było dla niego zupełnie nowym i niepokojącym doznaniem, nieoczekiwanym zaburzeniem odwiecznie trwającego porządku rzeczy. A że najwidoczniej nie potrafił znaleźć na nie odpowiedzi ani w doświadczeniu zebranym podczas całego przemytniczego żywota, ani w mądrościach religii, Karawaniarz, poza naturalnym zdenerwowaniem w pierwszych chwilach po wstrząsie, zareagował po prostu obojętnością, łagodzącą szok. Thomas, który już przymierzał się do zrzucenia plecaka, przewidując co najmniej półgodzinną przerwę na modły, zdumiał się szczerze, kiedy stary mruknął tylko pod nosem: - Mówię wam, że to nowy konar... Chodźmy stąd lepiej, późno się robi. I zacisnąwszy prawą rękę na swoim świętym talizmanie, ruszył dalej bez żadnych dodatkowych deliberacji. Pozostali, mimo iż wciąż pod głębokim wrażeniem ostatnich chwil, podążyli zgodnie za przewodnikiem stada. Thomas wytrząsnął z włosów resztki suchego igliwia, i zrównał się z Gerhardem. - Jak nie on - szepnął, nie chcąc, by Karawaniarz go dosłyszał. - Myślałem, że znowu odstawi nam tu jakieś przedstawienie, a tu nic. - Bo go kompletnie oszołomiło - odparł równie cicho von Klosky. - Więc się zatrzasnął na nieznane. Przynajmniej na razie. - A co on mówił o tym nowym konarze? - Daj spokój, gadał, żeby coś gadać. Tak naprawdę nie ma najmniejszego pojęcia, co tu się wydarzyło. Zresztą ja też nie. - No, a te twoje stabilizory czy jak im tam... - Stabilizatory - poprawił go Gerhard. - Ale to jedynie moje przypuszczenie. Wiem o nich co nieco wyłącznie z teoretycznych wykładów. - No i? - Widzisz, Drzewo to wręcz niemożliwie gigantyczna struktura, w zasadzie zaprzeczająca normalnym prawom fizyki. Nawet z tak skomplikowaną konstrukcją, stworzona z wyjątkowo wytrzymałych materiałów, powinna już dawno temu zawalić się pod własnym ciężarem. Jednak, jak mi powiedzieli mądrzejsi ode mnie, nie dzieje się tak właśnie dzięki stabilizatorom. A dokładniej to dzięki całemu systemowi supportu, którego stabilizatory są tylko częścią. Ten system... Może inaczej: wiesz, jak jest zbudowane zwykłe źdźbło trawy, prawda? - Ee... - Thomas podrapał się w głowę, przy okazji wyczesując resztki zeschłych liści. - Chodzi ci o to, że jest puste w środku? - Właśnie. To bardzo sprytne rozwiązanie natury, dzięki któremu cienka łodyga trawy, na pierwszy rzut oka wiotka i słaba, może wznosić się sztywno nawet na kilka metrów. Dodaj do tego grubsze ścianki zbudowane z mocnych, elastycznych włókien, plus wzmocnienia w postaci międzywęźli i masz fenomenalny bambus, który, dobrze wiesz, jak wysoko potrafi rosnąć. - Ale przecież Drzewo nie wygląda jak bambus! - Thomas zaprzeczył odruchowo, po czym dodał już z mniejszą pewnością w głosie: - Przynajmniej tak słyszałem... - Naturalnie, że nie jak bambus - odparł Gerhard. - Już raczej jak cedr, taki jak rósł w ogrodzie koło magistratu. Chodziło mi tylko o to, że ktokolwiek je stworzył, wyraźnie wykorzystał te same, podstawowe zasady konstrukcyjne, dorzucając przy tym kilka udoskonaleń. Otóż... Wyobraź sobie bambusową łodygę, ale wykonaną z nieporównywalnie wytrzymalszego materiału i tysiące razy większą. Thomas natychmiast przypomniał sobie promowe cumy Dariusa, cienkie jak dratwa, a mimo to mocniejsze od najgrubszych lin konopnych. Potem dokonał w myślach szybkiego mnożenia długości przeciętnego bambusa przez tysiąc, a kiedy i to wydało mu się za mało, przez dziesięć tysięcy. - To by było zaledwie... jakieś sto kilometrów - mruknął z powątpiewaniem, od dziecka wychowany w przeświadczeniu o niemal nieskończonym ogromie Drzewa. - Sto? - Von Klosky skrzywił się sardonicznie. - Nie sto, Tom, ale tysiąc pięćset z okładem! I mówimy tylko o tym, co wystaje ponad powierzchnię, bo korzenie mają jeszcze przynajmniej dwa razy tyle! Gerhard wyrzekł te słowa z taką emfazą, jakby właśnie ogłaszał Farquahartowi jakąś nadzwyczajną rewelację. Thomas jednak przyjął je bardziej z rozczarowaniem niż zaskoczeniem i podane przez von Klosky’ego liczby wcale mu nie zaimponowały. - Tylko tyle? Drzewo jest takie małe? Myślałem... - Małe? - Gerhard był autentycznie zbulwersowany jego obojętną reakcją. - Thomas, zanim pojawiły się te draństwa, najwyższy szczyt górski nie przekraczał dziewięciu kilometrów, dziewięciu! - Wiem, nie jestem nieukiem - żachnął się Farquahart. - Everest, osiem tysięcy osiemset metrów, nieprawdaż? Ale to było na Matce Ziemi, Gerhard, zmarłej dawno temu i daleko stąd. Nie możesz porównywać skali planety do tego, co jest tutaj. - Zmar...? - Von Klosky’ego aż zatkało, a potem głośno wypuścił powietrze z płuc i spojrzawszy na Thomasa pełnymi zatroskania oczyma, rzekł półgłosem: - Chyba czeka nas dłuższa rozmowa, Tom. - A teraz to niby co robimy? - zdziwił się Farquahart, ale Gerhard odwrócił się od niego, z tylu właśnie nadszedł Kevin, wyraźnie wyczerpany wielogodzinnym marszem i z kwadransa na kwadrans wlokący się coraz dalej w ogonie. - Co się merda? Stajemy tu? - wysapał, zwalniając obok nich. - Nie, nie... Już idziemy - wymamrotał Thomas. Chłopak westchnął zawiedziony i otarłszy zlane potem czoło, niechętnie powlókł się dalej. Gerhard także ruszył się z miejsca, milcząc. Farquahart go dogonił. - Obraziłeś się na mnie czy jak? - spytał, zakłopotany. - Nie wygaduj głupstw, Tom. - No to co cię tak nagle przycięło? Nawet nie skończyliśmy - O tych bambusach. - Bambusach? Ach, no tak... No więc bambus jest pusty w środku, nieprawdaż? Thomas przytaknął. - Tak samo jak Drzewo, które w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach również składa się z pustych przestrzeni. Główny pień jest jedną wielką rurą, na podobieństwo źdźbła poprzedzielaną węzłami - ot, takimi przegrodami, tylko że w poprzek. Konary wyglądają w przekroju poprzecznym jak... jak... Cholera, trudno to wytłumaczyć bez jakiegoś szkicu... W wolniejszej chwili spróbuję ci to narysować, tak jak sam to rozumiem. W każdym razie nie zachowałyby swojej względnie poziomej orientacji, gdyby nie cała masa dodatkowych podpór plus coś w rodzaju silników pracujących w skoordynowany i nieprzerwany sposób, pchających je do góry. - I te silniki to właśnie są owe stabilizatory. - Deus, zupełnie, jakbyś opowiadał mi o jakiejś maszynie - szepnął Thomas w pełnej fascynacji zadumie, i zainspirowany tą myślą natychmiast dodał: - Zaraz, to może jeden z tych silników uległ awarii i dlatego zatrzęsło... To chciałeś powiedzieć? - Może być, może być... - mruknął Gerhard, przygryzłszy wargę. - Z drugiej strony przyczyna mogła leżeć w czymś zupełnie innym... Ziarenko nieokreślonego niepokoju zdążyło już wypuścić swój kiełek, który nieprzyjemnie łaskotał mózg Thomasa. Wszystko przez ten jego przeklęty instynkt, coraz natrętniejszym szeptem ostrzegający go przed wstąpieniem w wielki wir, obracający się wokół jakiejś mrocznej tajemnicy, i w którego leju Gerhard, Hossan, enigmatyczny synod i Deus wie kto jeszcze, kręcili się równie bezwolnie jak on sam. Długo kroczył obok von Klosky’ego w milczeniu, nękany potrzebą zwierzenia się komuś ze swoich obaw. Ale był świadom ich subiektywnego charakteru i wolał o nich nie mówić, wciąż bardziej od czającego się za plecami bezkształtnego widma bojąc się śmieszności i posądzenia go o skłonność do wyolbrzymiania problemów albo, co gorsza, o zwykłą strachliwość. Nim jednak zdążył rozstrzygnąć ten wewnętrzny spór, zatopiony w rozmyślaniach, wszedł wprost na plecy stojącego przed nim Karawaniarza. - Matko Opiekunko, uważałbyś trochę, synu! - warknął stary z wyrzutem, przesuwając się o pół kroku. - Pot ci już całkiem oczy zalał? - To nie stawaj bez ostrzeżenia, do diabła! - odburknął Thomas, który nie czuł się wcale winny. - Co się dzieje? - Nic - odparł Vlad. -Jesteśmy prawie na miejscu. Farquahart rozejrzał się po okolicy. - Przepraszam, ale ja tu dalej nie widzę nic oprócz Lasu. - Powiedziałem: prawie - powtórzył Karawaniarz dobitnie. - Poręba Calaghana jest zaraz za tamtymi drzewami. We wskazanym przez Mada miejscu Las ponownie stawał się zwarty, jak wokół matecznika, który mijali kilka godzin wcześniej. - W takim razie na co jeszcze czekamy? - spytał Thomas, wsparłszy się plecami o najbliższy z pni. - Wolałbym, żebyśmy nie szli tam od razu całą gromadą - oświadczył Karawaniarz. - Co prawda, Andre to spolegliwiec jak rzadko, ale i tak nie widzę sensu drażnienia tych z chutoru bez potrzeby. - Mamy tu na ciebie zaczekać? - zapytał Gerhard pro forma. - Nie bój się, Klosky, nigdzie ci nie ucieknę. - A czy ja coś takiego powiedziałem? - spokojnie odparł Gerhard. - Powiedzieć nie powiedziałeś, aleś pomyślał, znam cię. - Tak ci się tylko wydaje. No, dobra, idź już, jak masz iść. - Moment... - mruknął Vlad, i zaczął łazić dookoła, przeczesując wzrokiem korony pobliskich drzew. W końcu chyba znalazł to, czego szukał, i wrócił do nich. - Niech no mnie który podsadzi. O, tutaj... Thomas westchnął, wiedząc, że i tak na niego wypadnie, bo ani Gerhard, ani tym bardziej wykończony, ociekający potem Kevin nie utrzymaliby ciężaru Karawaniarza. Podszedł do wybranego przez Vlada drzewa, z rozstawionymi dla równowagi nogami oparł się o skórzastą korę i zaoferował staremu podpórkę ze splecionych dłoni. Tamten wspiął się na nią, podtrzymywany od tyłu przez von Klosky’ego. Kolana ugięły się pod Thomasem, bo Karawaniarz, na oko mający ze sto kilo, w rzeczywistości ważył nawet więcej. Palce zaczynały już się rozjeżdżać Farquahartowi, kiedy nad jego głową rozległ się trzask, i ucisk nagle zelżał. - No - stęknął Vlad, który dzierżył teraz w garści poważnie wyglądający kawał suchej gałęzi. - Myślałem, że zleciałeś, tak trzasnęło. - Thomas wytarł ręce o spodnie. - No, to pewnie jesteś zawiedziony? - odparł jak zawsze uroczy Karawaniarz i ze swoim kijem pod pachą ruszył ku gęstwinie. Widzieli, jak zatrzymał się kilkadziesiąt metrów dalej i zaczął tłuc patykiem w drzewo. Uderzał w rytmie: raz - przerwa, dwa razy - przerwa, trzy razy - przerwa, dłuższa pauza po serii, i od nowa. Przy każdym uderzeniu drzewo odpowiadało donośnym dudnieniem, jakby było puste w środku. - Słowo daję, znam lepsze sposoby komunikowania się na odległość - parsknął Thomas pogardliwie. - Ale może tubylcy ich nie znają - powiedział Gerhard. Vlad kończył właśnie piątą serię uderzeń, kiedy z daleka odpowiedziały mu podobne postukiwania. Karawaniarz przerwał i w ciszy wyraźnie usłyszeli przytłumione uderzenia, powtarzające się w odwrotnym porządku niż łomotanie starego. Ten powtórzył swoją kolejkę, odczekał na „potwierdzenie odbioru", a kiedy je uzyskał, wyrzucił niepotrzebny już patyk i pomaszerował pewnie w stronę, z której otrzymał odpowiedź. Czekali raptem może dziesięć minut. Regulamin zdążył w tym czasie przebadać dokładnie Las w promieniu kilkudziesięciu metrów, to chodząc jak pies z ryjem przy samej ziemi, to znów wdrapując się zręcznie na drzewa, a raz nawet znalazł miejsce, gdzie korzenie nie były tak gęsto splecione jak gdzie indziej, i wsunął się na chwilę do połowy pod spód. - Czego on tam tak szuka? - zainteresował się Thomas. - A kto go wie - mruknął Gerhard, wzruszając ramionami. - Może w starym dziwaku obudziła się dusza przyrodnika? Oho, Vlad chyba wraca. Ktoś z nim jest... W istocie, w ich kierunku szło dwoje ludzi. Jednym z nich był bez wątpienia Karawaniarz. Ten drugi sięgał Vladowi zaledwie do ramienia, ale jego sprężysty, szybki krok i wyprostowana sylwetka, całkowite przeciwieństwo wiecznie przygarbionego i człapiącego jak kaczka starego szklarza, czyniły go wyższym, niż był naprawdę. Kiedy w końcu do nich doszli, Vlad dyszał, podczas gdy po tamtym nie widać było żadnych oznak zmęczenia. Jego inność natychmiast rzuciła się Thomasowi w oczy, skórę miał bowiem tak ciemną jak późny zmierzch nad miastem. Na jego widok Farquahartowi od razu przypomniały się słowa starego, te o dziwolągach i odmieńcach zamieszkujących York. I to była prawda. Dla kogoś tak paskudnie potraktowanego przez naturę, z takim odrażającym defektem, pozostawało tylko zaszyć się w jakimś odludnym miejscu. Thomas zastanawiał się, jak straszna musiała być choroba, która doprowadziła do zmian na ciele owego człowieka. Nie było to w każdym razie nic, o czym by wcześniej słyszał albo czytał. Sytuacja stała się dla Farquaharta wielce niezręczna. Calaghan, jeśli to właśnie był on, wyciągał już rękę na powitanie do Gerharda. Za chwilę wyciągnie ją pewnie również do niego, i co wtedy? A jeśli ta jego przypadłość jest zaraźliwa? Poza tym Thomasem targały sprzeczne uczucia, jak każdym zdrowym i sprawnym osobnikiem w obecności kaleki. Z jednej strony odraza, którą trzeba przełknąć, z drugiej litość, której okazanie raniło dumę i miłość własną nieszczęśnika, z trzeciej wreszcie - ta chora fascynacja oszpeconym ciałem. Czuł się jak człowiek zmuszony przez dobre maniery do przełknięcia potrawy, na której widok żołądek się przewraca. Starał się o tym wszystkim pamiętać, żeby uniknąć jakiegoś faux pas, ale koniec końców i tak wyszedł na durnia. Kiedy bowiem Calaghan wyciągnął ku niemu swoją drobną dłoń, ręka Thomasa wybiegła jej na spotkanie przesadnie dziarsko i zamaszyście, o mało co nie wybijając czarnemu człowieczkowi zębów. Przerażony Farquahart pośpiesznie schwycił wielkim łapskiem rękę odmieńca, ściskając ją z całej siły i potrząsając konwulsyjnie, jakby to były końcówki nakręconego induktora. Na domiar złego mimowolnie zamknął oczy i zacisnął usta, niczym człowiek broniący się przed koszmarem. Doprawdy, gorzej już nie mogło to wypaść! - No, młody człowieku, wystarczy tych serdeczności - usłyszał niespodziewanie czysty i głęboki głos Calaghana. Czując się jak ostatni kretyn, z policzkami płonącymi żywym ogniem, Thomas natychmiast puścił jego rękę. Deus, żeby tak móc zniknąć im wszystkim z oczu, rozpłynąć się, zamienić w grzyb albo w zbutwiały liść! Gdzie jest ta dziura, którą znalazł Regulamin?! - Przepraszam za mojego przyjaciela, panie Calaghan. Jestem pewien, że nie kierowała nim żadna złośliwość ani uprzedzenie. Chłopak po prostu nigdy przedtem nie widział nikogo o pańskiej karnacji i, no cóż... Musiało go to wprawić w niejakie zakłopota nie - pośpieszył z usprawiedliwieniem von Klosky. - Nic nie szkodzi, panie... - Von Klosky. Gerhard von Klosky. Calaghan na mgnienie oka uniósł brwi, szybko jednak poprzedni wyraz jowialnej serdeczności powrócił na jego oblicze, a usta rozchyliły się w uśmiechu, odsłaniając nieprawdopodobnie białe zęby. - Miło mi. A co do pańskiego młodego przyjaciela, dawno już przywykłem do konfuzji... - tu na ułamek sekundy zawiesił głos, spoglądając w oczy Gerhardowi - ptaków na mój widok. Nie wiedzieć czemu, przy słowie „ptaki" von Klosky momentalnie zesztywniał, a jego oczy zamieniły się w wąskie szparki. Jednak Calaghan albo tego nie zauważył, albo świadomie zbagatelizował, ponieważ spokojnie kontynuował: - Oczywiście, nie ich to wina, tylko segregacji emigrantów przed wiekami. Ale dość na ten temat. Vlad powiedział, że idziecie od samego rana praktycznie bez przerwy, na pewno więc jesteście zmęczeni i głodni. A u nas akurat pora kolacji. Zapraszam zatem do siebie. Tędy... * * * Dom Andreasa Calaghana czy też, używając określenia Karawaniarza, chutor mieścił się w centrum sporych rozmiarów polany, o wiele większej niż ta, na której spędzili poprzednią noc. W jednym miejscu pozbyto się części korzeniowej platformy, wycinając w niej długą na jakieś dziesięć metrów i szeroką na metr szczelinę. Jak się później Thomas dowiedział, odsłonięta w tym miejscu głęboka bruzda w żywogruncie dostarczała wody owej mikroskopijnej osadzie. Cały chutor stanowiło kilka drewnianych budynków, ustawionych rzędem jeden obok drugiego, coś, co wyglądało na drewnianą zagrodę dla zwierząt, jakkolwiek chyba w tej chwili pustą i wysoka prawie na dziesięć metrów wieża, z łączonych na krzyż bali, z obudowaną platformą na szczycie. Thomas nie zauważył tu nic, co byłoby wykonane z innego materiału niż drewno. Nie dostrzegł także żadnych bardziej wyrafinowanych instalacji, ani w ogóle czegokolwiek, co sugerowałoby wykorzystywanie przez mieszkańców chutoru technologii wykraczającej poza linę i proste narzędzia do obróbki drewna. Calaghan wszedł do środkowej z chat, gestem ręki zapraszając ich „na pokoje". Jej wnętrze, podobnie jak i reszta obejścia, nie wyglądało zbyt imponująco - ot, kilka sztuk mebli z surowych desek, stojących swobodnie bądź zawieszonych na ścianach. Przynajmniej na tych, które były, jako że chata miała ich w zasadzie. tylko dwie. Front i tył domu stanowiło kilka drewnianych kolumn z pełną balustradą do wysokości metra od podłogi i dwie ma poprzecznymi belkami usztywniającymi konstrukcję. - Siadajcie - rzekł Calaghan, wskazując na zydle ustawione wokół wielkiego stołu. - Zaraz wrócę. Z ulgą pozdejmowali plecaki i usiedli przy stole, rozglądając się po wielkiej izbie. Wyglądała prymitywnie nie tylko przez sposób wykonania oraz użyte materiały, ale również ze względu na jej wielofunkcyjność. Pod jedną z bocznych ścian stały w szeregu trzy łóżka, a raczej prycze, pod przeciwległą zaś - szeroka ława, zastawiona naczyniami i utensyliami, zarówno tymi służącymi do jedzenia, jak i do toalety osobistej. W jednym rogu stało nawet wielkie drewniane wiadro, którego przeznaczenia nie trzeba się było długo domyślać. Najwidoczniej ludzie ci jedli, spali, myli się i załatwiali potrzeby fizjologiczne bez żadnego skrępowania obecnością współmieszkańców. Z jednej strony myśl o tym wydała się Thomasowi nieapetyczna, z drugiej jednak dziwnie pociągająca. Żeby do tego stopnia pozbyć się naturalnych oporów i wstydu, trzeba było silnej więzi, poczucia swobody i niemałej tolerancji. Mieszkańcy chutoru musieli żyć ze sobą w wielkiej komitywie i było im z tym dobrze, a przy tym życie na takim odludziu nie uczyniło ich wcale jakimiś zdziczałymi zwierzętami, bo w izbie panowały idealna czystość i porządek. Kevin przysunął się do niego ze swoim zydlem. - Popatrz pan na to wszystko, panie Farkahart. Oni tu nawet okien nie mają, nawet jednego zasr... zakichanego kręcidła do prądu! A w szopie obok - magazyn, cały w rudy ryj dźgany skład błyskotek, uwierzysz pan? Przynajmniej tak nam kiedyś starszawy mówił. Głupie, leśne kmioty! Pewnie im ani razu nawet w bańkach nie zabąblowało, czego tu pilnują. Thomas rzucił na niego kątem oka, udając, że słucha. To „panie Farkahart" trochę go krępowało i w pewnym momencie chciał zaproponować chłopakowi przejście na „ty". Szybko jednak z tego zrezygnował. Kevin wyraźnie szukał sposobu, żeby się do niego zbliżyć, na co Thomas jakoś nie miał ochoty. Ten mały był sprytny, śmiały, niepokorny i wyzbyty kompleksów. Gdyby się zbytnio na niego otworzył, to bez jakiejś drastycznej reakcji nie powstrzymałby już jego pędu do spoufalenia się, za czym Thomas nie przepadał. Wolał już zostać „panem Farkahartem". A zresztą czym on się przejmuje? Jeszcze dzień, najwyżej dwa, i obydwaj z Vladem znikną z jego życia na zawsze. Chwilę później gospodarz wrócił, prowadząc ze sobą troje innych - dwóch młodych mężczyzn i kolejnego dziwoląga. O, nie! - jęknął Thomas w duchu. Znowu jakiś religijny popapraniec! - To są Romulus i Remus - Calaghan przedstawił gościom obydwu młodzieńców. Słysząc to, Gerhard zaśmiał się pod nosem, jakby właśnie usłyszał coś wielce zabawnego. Młodzi mężczyźni nie podeszli do gości i nie podali im rąk na powitanie, lecz jedynie pokłonili się lekko. Podobnie zresztą jak ten trzeci, chudy, łysy jak tyłek niemowlęcia i wyższy o pół głowy nawet od Gerharda. Dopiero cztery osoby spotkali na tej obcej ziemi, a już przewinęła się przed ich oczami taka menażeria, jakiej nie udałoby się zebrać w całym Keshe. - To pańscy synowie, panie Calaghan? - spytał Gerhard. - Naturalni? Nie, ale to bez znaczenia. A to Anhawar. - Wskazał na łysego chudzielca, który znów się pokłonił. - Anhawar? - Gerhard przekrzywił głowę. - Imię typowe dla panwirysty, nieprawdaż? - Jedno z dziesięciu, jakie każdy z nas ma prawo sobie wybrać, zgadza się - odparł tamten. - Panie Calaghan... - Gerhard zwrócił się do ciemnoskórego gospodarza, który przerwał mu łagodnie: - Niepotrzebny formalizm, panie arcykonstablu. Andre wystarczy w zupełności, a i wy czulibyście się swobodniej, gdybyśmy mówili sobie po imieniu. Nie uważasz, Gerhard? Von Klosky uniósł brwi. - Tak, słyszałem o tobie to i owo. - Calaghan odpowiedział na jego pytające spojrzenie. - Więc jak? - Nie widzę przeszkód... Andre. Calaghan zademonstrował olśniewającą biel swojego uzębienia, po czym raz jeszcze wyszedł z chaty. Pozostali mieszkańcy chutoru dołączyli do gości przy stole, zachowując się tak naturalnie, jakby przybysze byli częścią ich grupy. W chwilę później Calaghan wrócił, niosąc na wielkiej tacy miski z jedzeniem. Postawił ją na stole, po czym zwrócił się do jednego z młodych ludzi. - Remus, ty wiesz najlepiej, w którym bębnie jest najlepsze piwo. Pójdziesz? - Pewnie - odparł Remus i wyszedł. - Poczekacie na trunek czy może jesteście zbyt wygłodniali? - spytał Andre. Czwórka umordowanych podróżników popatrzyła po sobie. - Chyba już zaczniemy - odezwał się Vlad. - W takim razie częstujcie się - zachęcił Calaghan, rozdając im drewniane miski, łyżki i widelce. Od razu wyszło na jaw, że maniery Karawaniarza dorównują jego paskudnemu charakterowi. Andre jeszcze dobrze nie skończył mówić, kiedy stary rzucił się przed innymi do nakładania na talerz wszystkiego po kolei. Dopiero kiedy usypana przez niego góra żarcia zaczęła, się przewalać na stół, przystąpił do jej pochłaniania, nie szczędząc współbiesiadnikom odbierających apetyt mlaśnięć i głośnego sapania przez nos. Thomas dawno nie widział takiego braku wychowania. Zrobiło mu się wstyd za tego prostaka, toteż chociaż i jego skręcało z głodu, demonstracyjnie nabrał sobie tylko po odrobinie z każdej z mis. Niech wiedzą, jaka przepaść dzieli go od tego chama bez krzty ogłady. Jedzenie nie było może wykwintne, smakowało jednak wyśmienicie. Piwo okazało się jeszcze lepsze, nie do porównania z jakimikolwiek rozwodnionymi, kesheńskimi sikami. Miało dziwny, ekscytujący posmak i całkiem sporą moc. Kevin, widząc, jak wszyscy oprócz niego wychylają swobodnie kubek za kubkiem i że mimo to żadnemu z obecnych nie plączą się języki, postanowił niemądrze, że nie pozostanie w tyle. Z determinacją dotrzymywał im kroku mniej więcej do czwartej kolejki, od czasu do czasu wtrącając różne, najczęściej niezbyt taktowne uwagi. Koniec jego dorosłego picia przyszedł gwałtownie. W jednej chwili siedział, bełkocząc bez ładu i składu: „Luzy mi tu robiś, kmioty f muł pchane...! Ech szesz, rura s knura smięta i pogięta, szeby nawet elektryki w tym szszurzogrodsie nie mieli...! Niss mi nie jes, sossawcie mie, chamiaści, bo wam obsasem tszonowe powykręsam...! Panie Farkahar, wsyp im pan co do tych ich pussych fydmuszek, bo sałkiem so besrosumne... Te, tam, weś no pryśnij jeszsze ras pod suchy dmuch!", by w następnej spaść z zydla na podłogę, gdzie zwymiotował i zaczął wić się w boleściach. Thomas zerwał się natychmiast z miejsca i współczująco pochylił nad małym, jęczącym i pozieleniałym na twarzy. Pięknie się wszyscy po kolei odpłacamy Calaghanowi za gościnę, nie ma co, westchnął w duchu, jednocześnie czując irracjonalne poczucie winy za to, że w swej naiwności chłopak wziął z nich przykład. Skąd jednak miał biedak wiedzieć o poliprocesorach, dzięki którym zarówno Thomas, jak i Gerhard mogli bezkarnie wypić każde świństwo? Karawaniarza z kolei przed alkoholem chroniła po prostu jego masa oraz całe to żarcie, które zdążył w siebie wrzucić. Thomas popatrzył na starego, który jak gdyby nigdy nic kończył właśnie drugą dokładkę. - Może byś tak ruszył ten swój ciężki tyłek i popatrzył, co się dzieje z twoim synem, egoisto jeden! - upomniał go, nie kryjąc oburzenia. Karawaniarz uniósł się tylko na łokciach i przechyliwszy nad blatem, obrzucił obojętnym wzrokiem swoją cierpiącą latorośl. - A co, smark się schlał? - wymamrotał z pełnymi ustami. - I dobrze mu tak. Taki już chce być dorosły, to teraz ma nauczkę. - Ech, ty...! - Thomas zgrzytnął za złością zębami, do cna zniesmaczony zachowaniem starego. - Masz szczęście, dziadu, że nie jesteś moim ojcem. Gerhard, możesz dać coś chłopakowi? - Zaraz - odparł von Klosky, sięgając do kieszeni po iniektor. Calaghan powstrzymał go jednak, kładąc mu rękę na ramieniu. - Pozwól, niech Anhawar się tym zajmie. - Ależ... - Uwierz mi, on naprawdę zna się na rzeczy. Łysy panwirysta, bez żadnego innego znaku ze strony Andre, wstał od stołu, zbliżył się do nieszczęsnego Kevina, całego uwalanego wymiocinami, i uniósłszy chłopaka z podłogi lekko jak słomkę, wyszedł na zewnątrz. Gerhard i Farquahart popatrzyli za nimi, jeden zaambarasowany, drugi oprócz tego jeszcze zaniepokojony. - Może jednak powinniśmy pójść i pomóc? - spytał cicho von Klosky. - Nie ma najmniejszej potrzeby, przyjacielu - odrzekł Calaghan. - Anhawar to świetny lekarz. Ludzie przychodzą tu z całego Yorku, a nawet spoza, i nikt nie wraca do domu zawiedziony. - Lekarz? - nie wytrzymał Thomas. - Ludzie, co jest z wami?! Przecież na kilometr widać, że to jakiś podstępny sekciarz, do tego jesz... I momentalnie zamilkł pod iście piorunującym spojrzeniem Gerharda. Andre także mu się przyglądał, aczkolwiek w jego łagodnym wzroku była jedynie wyrozumiałość. - Deus, wybaczcie mi, ale... - mruknął zawstydzony Thomas. - Zrozumcie, ja już naprawdę zaczynani być przewrażliwiony na punkcie tych wszystkich religijnych fanaberii! Przez chwilę nikt się nie odzywał, a potem Calaghan spytał go po prostu: - Napijesz się jeszcze, Thomas? - Tak, poproszę... - odparł Farquahart słabym głosem. Calaghan napełnił jego kubek. - Masz rację, chłopcze. Anhawar rzeczywiście należy do czegoś, co z braku lepszej kategorii określić można jako ruch religijny, choć właściwiej byłoby to nazwać filozofią życia. Wspaniałą filozofią, dodam. Powiedz, słyszałeś kiedyś o tak zwanym Kościele Ostatecznego Rozgrzeszenia? Thomas drgnął. - Widzę, że tak. - Andre się uśmiechnął. - Powiem zatem w ten sposób: jeśli na jednym krańcu skali umieścimy patologiczną i bezsensowną doktrynę Kościoła, to idee panwirystów znajdą się dokładnie na przeciwległym. Czy to w jakiejś mierze zmienia twoje nastawienie do Anhawara? Thomas westchnął z ulgą. - Tak, Andre - rzekł półgębkiem. - Przysięgam, nikogo nie chciałem obrazić... - Oczywiście, że nie - uspokoił go Calaghan, podnosząc się ze stołka. - Przepraszam was na chwilę, trochę za dużo piwa. Gospodarz oddalił się za potrzebą do narożnika z wielkim wiadrem. Skończywszy, wsypał doń coś z małego pudełka stojącego obok, zapewne jakiś środek neutralizujący odór, obmył ręce, po czym wrócił do stołu i nałożył sobie na talerz kawałek pasztetu z leśnej kury. - A wy nie patrzcie się tak na mnie, tylko też bierzcie, to wszystko dla was - zachęcił ich swobodnym tonem. - Thomas? Ty przecież prawie nic nie zjadłeś. - Wystarczająco dużo, dzięki - powiedział Farquahart kurtuazyjnie. Gerhard, zdecydowanie mniej skrępowany od niego, omiótł wzrokiem stół w poszukiwaniu potrawy, której jeszcze nie kosztował, a potem dźgnął widelcem coś z czarki stojącej tuż przed nim. - Co to jest? - spytał, wyciągając brunatnawą kluchę z wodnistego sosu. - Tutejsze trufle w marynacie, prawdziwe delicje - odparł Calaghan, samemu również się częstując. - Faktycznie... - potwierdził von Klosky już po pierwszym kęsie. Skonsumował jeden po drugim jeszcze cztery grzybki, przepłukał kwaśny smak zalewy w gardle pokaźnym haustem piwa, po czym, wytarłszy usta lnianą serwetką, spytał, ot, żeby rozmowa przy stole nie zamarła: - Skoro już wspomniałeś o Kościele, Andre. Ciekawym, jak daleko rozpanoszyła się ta zaraza? Nie wiesz, czy tutaj też już się zalęgli? - Próbowali. - Calaghan wytarł talerz kawałkiem plackowatego chleba. - I co? - Chyba nic, miejmy nadzieję. Jakieś dwa łata temu w Fairy – to taka traperska osada po drugiej stronie Rzeki - zjawił się człowiek, trudno powiedzieć, czy ich emisariusz, czy tylko jakiś samoistny neofita, i zupełnie otwarcie próbował stworzyć tam zalążek kościelnej komuny. Na szczęście ludzie w Yorku to w przeważającej większości twardzi, trzeźwo myślący samotnicy, dla retoryki tych pomyleńców stanowiący całkowicie niepodatny grunt. Z tego, co słyszałem, wyglądało to mniej więcej tak, że któregoś dnia wyszedł na środek osady i zaczął wygłaszać przemowę, która była właściwie jednym ciągiem wyzwisk i pogróżek. No i tak tym rozsierdził w za| sadzie spokojnych bywalców osady, że w środku kazania po prostu wywlekli go do Lasu i stłukli do nieprzytomności. - Zabili go? - spytał Thomas. - Twierdzili, że nie miał prawa się z tego wykaraskać. - Mogli nie docenić siły religijnego fanatyzmu. Ktoś sprawdził! czy na pewno nie żyje? - dopytywał się Gerhard. - Chyba nikt. Nikogo to w sumie nie interesowało. Po prostu spuścili mu solidne lanie i zostawili w Lesie, nie przejmując dalej jego losem. - A on mógł przeżyć, otrząsnąć się i tym razem zaszyć gdzieś daleko, przechodząc na bardziej konspiracyjne metody. Już ja ich i znam - powiedział Gerhard półgłosem. - Słowo daję, ci czerwono-czarni są jak jakieś robaki. Można pociąć je na setki kawałków, a one i tak się zregenerują. Draństwo wydaje się nie do wytępienia, jak karaluchy albo szczury. - Tak. Tylko że ze szczurami można jeszcze jakoś współżyć, a z Kościołem nie za bardzo - zauważył Andre z ponurym sarkazmem. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś. - Teraz przypominam sobie, że swego czasu krążyło sporo plotek o tajemniczych zaginięciach, głównie traperskich dzieciaków - powiedział, pocierając brodę. - Potem jednak większość sama wróciła, chociaż żaden nigdy słowem nie pisnął, gdzie był i co się z nim działo. I sprawa ucichła. - Czyli że jednak jacyś nie wrócili? - Nie, kilku z nich znikło na dobre. - I nikt ich nie szukał? - Może, nie wiem. A co, myślisz, że... zostali poświęceni? - Raczej że wbrew swej woli stali się członkami tutejszego kościelnego zboru. - Von Klosky westchnął. - Tak czy owak, proponuję, żebyście jak najszybciej przeczesali cały segment, inaczej pewnego pięknego poranka obudzicie się z nie lada problemem na głowie. - Hm, spróbuję coś zorganizować. Obawiam się jednak, że z tą garstką indywidualistów nie będzie to łatwe. - Swoją drogą, to ja tego naprawdę nie pojmuję - wtrącił się do rozmowy Thomas, potrząsając głową w zadumie. - Jeśli dobrze rozumiem tę ich chorą wiarę, to jest to jakiś kompletny bezsens, jak ów wąż zjadający własny ogon. Przecież to zupełnie nierealne, zlikwidować wszelkie życie we Wszechświecie! Jakim, pytam się, sposobem? Musieliby pójść w całe tryliony, żeby wszystko wykarczować, a i tak nigdy nie wygrają z czasem. A czym by się, do ciężkiej zarazy, żywili, gdyby wytłukli wszystko, co tylko się rusza: powietrzem i modłami? I co z nimi samymi? Też w końcu materia ożywiona, którą w pewnym momencie należałoby zacząć trzebić, i tak w kółko! No, chyba że, czy ja wiem, pewnego dnia Kościół ogłosi, że odtąd wszyscy jego wierni uznani zostają oficjalnie za minerały? Ależ stek bzdur! - Popełniasz odwieczny błąd, Thomas, przykładając racjonalną miarkę do nieracjonalnego systemu - odparł Andre. - Któraż z doktryn była kiedykolwiek sensowna, hm? Takie można by policzyć na palcach jednej ręki, a i to nie używając wszystkich pięciu. Cała trójka na chwilę zamilkła, ogarnięta niewesołymi refleksjami nad naturą zła, które nigdy nie chce oddać pola bez morderczej walki. - Właściwie czemu w ogóle poruszyliśmy ten dość niesympatyczny temat Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia? - spytał Calaghan, przerywając w końcu ciszę. - Tak tylko - powiedział Gerhard. - Mieliśmy z nim ostatnio trochę przejść, więc pewnie dlatego te kanalie łażą mi ciągle po głowie... - Nie tyle po głowie, ile za nami - palnął od razu Thomas, mylnie interpretując słowa Gerharda jako dyplomatyczny wstęp do dalszych wyjaśnień. - Mamy podstawy przypuszczać, że niejaki Hann Ramirez, diakon komórki KOR w Keshe, przedostał się tutaj, do Yorku. Jest wielce prawdopodobne, że zginął podczas przeprawy, ale nie można wykluczyć, że mimo wszystko mu się udało. A jeśli żyje, i tu jest, cały York może mieć wkrótce poważne kłopoty - To już nie jakiś głupi misjonarz, ale ambitna i przebiegła bestia. Jeśli nie żyje, oznaczałoby to, że praktycznie zlikwidowaliśmy oddział Kościoła w Keshe, przynajmniej na jakiś czas. Ale jeśli przeżył, nie spocznie, póki nas nie znajdzie. Farquahart wyrecytował to tak szybko i płynnie, że von Klosky nawet nie miał mu kiedy przerwać. Wzniósł tylko z rezygnacją oczy ku powale, a gdy Thomas skończył, nie omieszkał obdarzyć swojego w gorącej wodzie kąpanego towarzysza spojrzeniem pełnym przygany. - Czemu tak patrzysz, Gerhard? - Tym razem Farquahart poczuł się niesprawiedliwie karcony. - Nie uważasz, że powinniśmy powiedzieć o tym Andre, hę? Przecież ten ścierwojad mógł mimo wszystko dać sobie jakoś radę, a jeśli tak, to bylibyśmy cholernie nie w porządku, zachowując milczenie. No co? Może nie mam racji? - Nie, oczywiście, że masz... - chcąc nie chcąc, zgodził się Gerhard, postawiony przed faktem dokonanym. Wolał nic nie mówić o Ramirezie, bo raz, że stawiałoby to w zupełnie innym świetle przyczyny ich wizyty u Calaghana, a dwa, po co stresować tych ludzi, jeśli cała sprawa z Hannem to już najprawdopodobniej historia? No, ale cóż, skoro sam wybrał na swojego Sancho Pansę kogoś tak prawego i prostolinijnego jak Farquahart, to musi ponosić tego konsekwencje. A może powinien odtąd wcześniej i bardziej otwarcie informować Thomasa o swoich intencjach? Z pewnością wszyscy by na tym skorzystali... Nad chutor z wolna nadciągał wieczór. Vlad odszedł gdzieś w towarzystwie Remusa, Anhawar zapewne dalej był przy Kevinie w jednej z sąsiednich chat, Romulus też się gdzieś zapodział. To był właściwy moment na rozmowę, której lepiej nie prowadzić w obecności osób trzecich. Gerhard chciał już przejść do rzeczy, ale Calaghan, jakby obdarzony jakimś szóstym zmysłem, ubiegł go. - Kościół Kościołem, a wy nie przyszliście tu jedynie po to, żeby mnie przed nim ostrzec, nieprawdaż? - rzekł i była to bardziej prośba o wyjaśnienie niż stwierdzenie faktu. - Nie - przyznał Gerhard szczerze. - A zatem? Czego ode mnie potrzebujecie? Von Klosky oblizał zaschnięte wargi, po czym wziął swój kubek i pociągnął z niego spory łyk. - Informacji. Muszę... - spojrzał przepraszającym wzrokiem na Thomasa, odchrząknął i poprawił się - musimy dotrzeć do miejsca o nazwie Mała Marsylia, o którym wiem na razie tylko tyle, że leży gdzieś na południu. Thomas uniósł brwi ze zdziwienia, nigdy wcześniej nie słyszał bowiem o żadnej Małej Marsylii. Andre zresztą także wyglądał na lekko zaskoczonego, choć zapewne z innych powodów. - Mała Marsylia, powiadacie? Hm... A jak szybko musicie tam być? - Za dwa tygodnie. Czemu pytasz? - Bo to całe osiem segmentów stąd. - Innymi słowy, około pięciuset kilometrów, tak? - Mniej więcej - potwierdził Andre. Gerhard się odprężył. - No, to nawet nie tak źle. Już się bałem, że będzie co najmniej dwa razy tyle. Czyli że w dwa tygodnie spokojnie... - Pięćset kilometrów w linii prostej - wpadł mu w słowo Calaghan. - A taka wewnątrz Drzewa to nieomal abstrakcyjne pojęcie. - Doskonale zdaję sobie z tego sprawę - rzekł von Klosky, odchylając się do tyłu. - Niemniej, nawet wkalkulowując wszystkie przeprawy i inne ewentualne utrudnienia, dwa tygodnie powinno nam w zupełności wystarczyć, jak sądzę. - Tego nie byłbym taki pewien. - Calaghan skrzywił się sceptycznie. - Macie jakiś specjalistyczny ekwipunek? - Jasne - rzekł Thomas bez wahania. - I to osobiście sprawdzony nie dalej, jak wczoraj wieczorem. Działa bez zarzutu. Bystre oczy Andre zalśniły filuternym ognikiem. - W to nie wątpię, jeśli Vlad nadal używa tych samych akwalungów co przed trzema laty. Nie, chłopcze, myślałem raczej o takim sprzęcie, który pozwoliłby wam bezpiecznie przejść górą, po zewnętrznej części sklepienia - odparł Calaghan. - Górą? - Gerhard powiedział to takim tonem, jakby słowo „góra" było nieprzyzwoite. - Czemu akurat górą? - Nie znam szybszego sposobu, by dotrzeć na czas tam, dokąd zmierzacie. - Andre, przecież my mamy być w Małej Marsylii za dwa tygodnie, nie za dwa dni! - rzekł von Klosky z emfazą. - Poza tym przeprawa górą jest niewykonalna, bo nie dysponujemy żadnym ekwipunkiem próżniowym. Ty dysponujesz? - Niestety. - Calaghan rozłożył ręce. - Już nie. Ale może Vlad by coś dla was znalazł? - Z pewnością nie na poczekaniu - mruknął Gerhard. – Zresztą nie potrzeba nam żadnego wyrafinowanego sprzętu, jedynie wskazówek. Planów, starych map, czegokolwiek. W końcu jeszcze dwieście lat temu na przebycie konaru z jednego końca na drugi wystarczało podobno kilka dni. Dawne szlaki komunikacyjne mogły zostać zapomniane, ale na pewno zupełnie nie zniknęły. Kiedy Gerhard skończył, Calaghan założył ręce na piersiach i przez chwilę spoglądał na von Klosky’ego swoim pełnym inteligencji i przenikliwości wzrokiem. - Czy macie przynajmniej jakiś odpowiedni nadajnik? Coś mocniejszego niż komplant, na przykład radio EPR? - spytał Andre, pozornie zupełnie nie na temat. W przymrużonych oczach Gerharda zatlił się ten sam ognik co podczas jego pierwszego spotkania z Calaghanem, jeszcze w Lesie. - Nadajnik? - spytał z niejakim ociąganiem. - Ano, nadajnik. Moglibyście się skontaktować z centralą i poprosić dyżurkę o zorganizowanie przerzutu w jakimś późniejszym terminie bądź w dogodniejszym miejscu - powiedział Calaghan, wciąż tym swoim równym, opanowanym tonem. - Może nawet niekoniecznie przez Anhelosów, skoro tak wam spieszno. Wiadomo, karawany niechętnie zapuszczają się tak blisko Pnia. Ale jakieś bardziej oportunistyczne plemię z pewnością zrobiłoby wyjątek. - Obawiam się, Andre, że nie ma już żadnej centr... Thomas ujrzał, jak oczy von Klosky’ego rozszerzają się nagle, a jego ręka, dotąd stukająca machinalnie pustym kubkiem o blat, zamiera w pół ruchu. Przez długie sekundy Gerhard i Calaghan mierzyli się wzrokiem, ten pierwszy nieoczekiwanie nieufnym i pełnym rezerwy, drugi zaś spokojnym i cierpliwym. - Coś podobnego... - wyszeptał w końcu Gerhard. - Ale jak to możliwe? Dlaczego nikt mi o tobie nie powiedział? - A po cóż by w ogóle mieli wspominać o jakimś bezużytecznym nieboszczyku? - odparł Calaghan i dodał natychmiast, nie czekając na komentarz von Klosky’ego: - To, co masz zrobić, jest takie ważne? Gerhard nie odpowiedział, przygryzł jedynie wargę i nadal wpatrywał się z podejrzliwością w ciemne oblicze Calaghana. - Posłuchaj, przyjacielu - rzekł Andre, nachylając się ku swemu gościowi. - Nikogo nie zdradziłem, jeśli to właśnie masz na myśli. Ale coś w pewnym momencie zmusiło mnie do zerwania z przeszłością i odłożenia siebie samego ad acta. Człowiek, którym wtedy byłem, od dwudziestu lat jest martwy dla świata i jako taki nie może wam w żaden sposób zaszkodzić, co najwyżej tylko pomóc. - No więc? - Dlaczego sądzisz, że mam cokolwiek zrobić? - odezwał się Gerhard po chwili milczenia. - Cóż, zwykły instynkt. - Twój instynkt się myli, Andre. - Doprawdy? W takim razie skąd ten pośpiech? - Jaki pośpiech? Przecież ci powiedziałem, że mamy... - Taki, jaki wyczuwam w tobie od pierwszych chwil naszego spotkania - przerwał mu Calaghan. - Ja też przeszedłem odpowiednie szkolenie, nie zapominaj. - No, tak... - Gerhard uśmiechnął się z przekąsem. - To mówisz, że ile tu już jesteś? Dwadzieścia lat? - Mniej więcej. - Szmat czasu - mruknął von Klosky, błądząc oczyma po skromnym obejściu. - Przez tyle lat powinienem był zrobić o wiele więcej, niż tylko postawić tych kilka prymitywnych chałup, tak? To chcesz powiedzieć? - odparł Andre, podchwytując jego spojrzenie. - Chcę, nie chcę, to chyba bez znaczenia - rzekł Gerhard z nutą goryczy w głosie. - Skoro Ruch i tak już cię nie obchodzi. - Nieprawda, Gerhard - zaprzeczył Andre stanowczo. - Ja tylko służę mu teraz w inny sposób. Nie osądzaj mnie, bo nie znasz powodów, dla których zdecydowałem się wycofać z misji. - Osądzać? Ani mi to w głowie, Andre - zaprotestował Gerhard. - Ja się tylko zastanawiam, co to wszystko może cię jeszcze obchodzić. Skoro, jak to ująłeś, stałeś się martwy dla świata... - Co nie znaczy, że świat stał się martwy dla mnie - zaoponował łagodnie Calaghan. - Ani też, że straciłem wiarę w ideę konsolidacji. W rzeczy samej nigdy jej nie porzuciłem, tyle tylko, że teraz realizuję ją po swojemu i w bardziej osobistym wymiarze. A zapytałem cię z czystej ciekawości, więc nie musisz nic mówić, jeśli nie masz na to ochoty. - Pewnie, że nie muszę, ja w ogóle nic nie muszę - bąknął Gerhard z jakąś gorzką rezygnacją i wbił pusty wzrok w ścianę. Ani Andre, ani Thomas nie odzywali się, cierpliwie czekając na dalszy ciąg jego wypowiedzi. W końcu von Klosky odwrócił się i spytał, spoglądając ciężko na Calaghana: - Przypuszczam, że pamiętasz jeszcze Theodora? - Oczywiście, że pamiętam - odrzekł Andre, a w jego ciemnych oczach pojawił się cień nostalgii. - Nie da się zapomnieć kogoś takiego. Przecież gdyby nie on, Ruch nigdy by się nie narodził. - Tak... - von Klosky zgodził się z nim cicho. - I tylko Theodor trzymał całą tę zbieraninę w ryzach. Ale teraz... - Co? Czyżby w końcu i jemu się odechciało? - Mnie wcale nie jest do śmiechu, Andre - obruszył się Gerhard. - Theodor to była najwspanialsza rzecz, jaka przydarzyła się ludziom od czasu Germinacji, i moim zdaniem zaprzepaszczenie jego dzieła byłoby czymś gorszym od głupoty. - Chwileczkę, a dlaczego mówisz o nim w czasie przeszłym? - spytał Calaghan. - Bo... Theodor zniknął. - Zniknął? Co to znaczy? - A bo ja wiem? Może doszło do przewrotu i zamknięto go w areszcie domowym? A może został uprowadzony albo nawet zamordowany przez hegemoników tego barbarzyńcy Laforge'a? Mogę się jedynie domyślać, co tam się wydarzyło, nikt bowiem wprost mi tego nie powiedział - odparł von Klosky z bolesnym westchnieniem. - Rzeczy wydawały się biec w jak najlepszym kierunku i nagłe dostaję krótki, rozpaczliwy kryptogram, nawet nie od swojego oficera łącznikowego, ale od samego szefa sektora Rasklunda. Że kilka tygodni temu Theodor po prostu nie pojawił się w swoim biurze, że od tamtej pory nikt go nie widział ani żywego, ani martwego, że Ruch znalazł się na krawędzi rozpadu, i że mam jak najszybciej wracać na Dół, transportem zorganizowanym z Małej Marsylii na szesnastego Leo, kropka. - A więc to tak... - wyszeptał Andre i dodał z ironią w głosie: - Masz po prostu uratować zagrożone synekury tych biurokratów bez charakteru, co? - Nie obchodzą mnie niczyje synekury - mruknął von Klosky. - I nie rozumiem, dlaczego akurat ja miałbym im być tak bardzo potrzebny. W końcu od czegoś chyba mają ten swój cały Sekretariat, a poza tym są jeszcze Rasklund i Variliev. Więc po diabła ja im tam jestem? I cóż takiego szczególnego miałbym im do zaoferowania? Jedyne, co może mnie wyróżniać, to stara znajomość z Theodorem, jeszcze sprzed Ruchu. - Myślę, że nie tylko. Jest jeszcze Cheshire. - Cheshire? - Von Klosky uniósł brwi. - A co ma jedno do drugiego? - Bez fałszywej skromności, mój drogi. - Calaghan zmrużył oczy. - To ty nie wiesz, że o tobie krążą już prawdziwe legendy? I o tym, jak w ciągu zaledwie kilku lat zamieniłeś to ultrafeudalne i konserwatywne nic w tętniący życiem ośrodek handlu i nieznanej tutaj od wieków otwartości myślenia? Twoje meldunki z terenu mogły być suche i rzeczowe, ale nawet one musiały zrobić na twoich ekspedytorach tak duże wrażenie, że w chwili kryzysu pomyśleli właśnie o tobie. Powiedziałeś, że tylko autorytet Theodora trzymał w całości zlepek zwany Ruchem na rzecz Odnowy, prawda? Święta racja, bez kogoś z jego charyzmą i wizją Ruch już dawno rozleciałby się na strzępy albo w najlepszym wypadku - tu Andre zaśmiał się gorzko - zamienił w odskocznię dla prymitywnych ekspansjonistów w rodzaju Laforge'a. Niestety, żaden Rasklund czy Variliev - wiem, bo z tym ostatnim współpracowałem przez ponad trzy lata – nie dorasta Theodorowi do pięt. A ty się sprawdziłeś, więc... Przez całą wypowiedź Calaghana Gerhard spoglądał na niego z ponurym sceptycyzmem. Patrzył tak jeszcze przez moment i w końcu pokiwał głową z rezygnacją. - A do diabła z tym wszystkim, chcą, to będą mieli. Andre, weź no nalej jeszcze tego twojego piwa. Cala trójka ponownie napełniła swoje kubki, bo choć było już całkiem późno, nikomu z nich nie śpieszyło się na spoczynek. Gerhard szybko wychylił swoją kolejkę do dna, Calaghan zaś upił jedynie trochę, po czym spytał: - Jedno mnie tylko zastanawia, Gerhard: jaką rolę w całym tym zamieszaniu grają czerwono-czarni? Czyżby Ruch robił już bokami do tego stopnia, że poszedł na jakieś układy nawet z Kościołem? - Chryste, czyś ty...?! - zakrzyknął von Klosky i aż podskoczył na swoim zydlu. - Skąd coś takiego w ogóle przyszło ci do głowy, człowieku? - No, a ten Ramirez? - Ramirez? - Gerhard prychnąl lekceważąco. - Daj spokój, Ramirez jest bez znaczenia. To tylko kolec, który przypadkiem wbił mi się w zadek, i nie ma absolutnie nic wspólnego z Ruchem. - To dobrze, bo już myślałem... - odparł Andre z wyraźną ulgą. - Chyba jednak trochę odbiegliśmy od naszego pierwotnego tematu. - Mianowicie? - spytał von Klosky, któremu ostatnie minuty przestawiły bieg myśli na inne tory. - Co zrobić, żebyście nie spóźnili się na spotkanie z waszymi łącznikami? - Ach, tak... - zreflektował się Gerhard. - No dobrze, stanęło na tym, że zaproponowałeś dwa rozwiązania: przejście po sklepieniu albo odroczenie spotkania. Oba, niestety, nie do zaakceptowania. Czy mamy jeszcze jakieś inne możliwości? - Szczerze powiedziawszy, nie za wiele - bąknął Calaghan, trąc w zamyśleniu czoło. - Zaraz, czekajcie... - wtrącił się do rozmowy Thomas, przypomniawszy sobie nagle o czymś. - Nie wiem, czy to prawda, ale podobno niektóre przegrody są dziurawe, zgadza się? Andre popatrzył na Farquaharta z zainteresowaniem. - W rzeczy samej, mój drogi, septa są perforowane, i to wszystkie, a nie tylko niektóre. To jeden z elementów systemu obiegu powietrza wewnątrz Drzewa. Nie widzę jednak, w jaki sposób miałyby wam pomóc w podróży, bo po pierwsze, perforacje ciągną się krótkim łukiem u samego szczytu każdej ze starszych przegród, tuż pod samym sklepieniem, a po drugie... - Nic nie szkodzi, że są wysoko - przerwał mu Thomas i zwrócił pytające spojrzenie na Gerharda. - Co, sugerujesz, żeby raz jeszcze skorzystać z saków naszego Regulamina? - rzekł von Klosky. - Ależ skąd! - Thomas zamachał rękami. - Myślałem raczej o tym, co znaleźliśmy przy... No wiesz, te małe mechanizmy, które unoszą rzeczy w powietrzu. - Niwelatory? - No właśnie! Nie moglibyśmy ich teraz użyć? Po prostu przelecieć te pięćset kilometrów, i po kłopocie. W końcu to coś dało radę unieść ciężar tamtego drania, czyż nie? Założę się o wszystkie włosy na mojej durnej głowie, że ważył więcej niż ty i ja razem wzięci. - O czym chłopak mówi? - zaciekawił się Calaghan. - Przez czysty zbieg okoliczności weszliśmy w posiadanie dwóch niwelatorów masy - odparł Gerhard, w zamyśleniu trąc czoło. - Hm, może to faktycznie nie jest taki głupi pomysł... Jednak Calaghan z miejsca ich rozczarował. - Przykro mi, ale chyba nic z tego nie wyjdzie. Głównie dlatego, że otwory w przegrodzie zamykają dodatkowe sieci filtrujące. A poza tym nie wiem, jak bez ekwipunku, o którym wspominałem wcześniej, pokonalibyście Labio, trzeci segment licząc od Yorku. - A co z nim? - spytał Gerhard. - Wyjałowiony przez katastrofalny rozziew, ładnych kilka lat temu. Co prawda, pęknięcie mogło się już do tej pory całkiem zasklepić, ale nie ryzykowałbym, że pozostałe warunki wróciły tam do normy. Podniecenie Thomasa zgasło od razu, jak zdmuchnięta świeca. Zawsze to samo, zawsze! Ledwie człowiek wpadnie na jakiś pomysł, natychmiast się okazuje, że nic z tego. Co jest z tym przeklętym Drzewem, do lepkiej zarazy? Czy tutaj nic nie może być proste i bezproblemowe? Ciągle coś, jak nie Zakaz, to sieci w dziurach, jak nie Kościół, to pęknięty żywoskłon! Czyżby Gerhard miał rację, mówiąc, że Thomas jeszcze kiedyś zatęskni za spokojnym, pozbawionym niespodzianek Keshe? - Nie mów mi, Andre, że jesteśmy w kropce - zaniepokoił się von Klosky. - Nie, tego wcale nie powiedziałem - zaprzeczył Calaghan, wstając od stołu. - Zaczekajcie, coś wam pokażę. Ruszył w kierunku wyjścia, ale w tej właśnie chwili w progu stanął Vlad. Na jego widok Andre cofnął się odruchowo, a Thomas ukrył twarz w dłoniach. - Och, Deus! Ten znowu... - Westchnął boleśnie spomiędzy palców. Albowiem spurpurowiała ze złości gęba, zaciśnięte i ściągnięte brwi nieuchronnie zwiastowały kolejną awanturę, jaką za moment Karawaniarz rozpęta w cichej dotąd izbie. ROZDZIAŁ 11 Hann okazał się mało wyrafinowanym kochankiem. Jakakolwiek gra wstępna była mu obca; interesowało go wyłącznie zaspokojenie fizycznych potrzeb oraz tłumienie kompleksów poprzez demonstrację seksualnej zręczności. Obłapiana i zmuszana do przyjmowania coraz to karkołomniejszych pozycji dziewczyna czuła się jak ćwiczebny manekin, i tyleż samo czerpała przyjemności z Ramirezowej akrobatyki. Całe szczęście, że jej ciało było gibkie jak wiklina, a nowy zwierzchnik diecezji KOR w Yorku nie należał do długodystansowców. Doszedłszy w kilka minut, padł na pryczę, zagłuszając jej skrzypienie donośnym chrapaniem. Te kilka minut zupełnie jednak wystarczyło, żeby substancje zawarte w śluzie pochwy oraz w ślinie Bei zaczęły działać. Przez resztę nocy czarny olbrzym będzie spał jak zabity, pozwalając jej w spokoju dokończyć to, co zaczęła przed paroma godzinami. Wszczep w ciele Hanna nadawał swój sygnał przywoławczy bez chwili przerwy, cierpliwie czekając, aż ktoś go w końcu odbierze i odpowie we właściwy, ściśle określony sposób. Bea powoli przesuwała swoją drobną dłoń nad samozwańczym diakonem, starając się zlokalizować położenie sekretnej kapsuły z wiadomością. Nie szukała długo. Przypuszczając, że implant musi być gdzieś w bezpośredniej bliskości centralnego układu nerwowego, zaczęła od sprawdzenia głowy, szyi i kręgosłupa. Znalazła go w miejscu, gdzie kark przechodził w podstawę czaszki, w okolicy pnia mózgu. Kiedy jednak ucisnęła palcem skórę tuż nad wszczepem, sygnał natychmiast zmienił charakter ze spokojnego przywoływania na agresywne ostrzeżenie. Gwałtownie odsunęła rękę, klnąc w duchu. Sprawa wyglądała na o wiele bardziej skomplikowaną, niż przypuszczała. Ktokolwiek obdarował Hanna prezentem w postaci poczty dyplomatycznej, wykonał świetną robotę i zadbał, by zawartość kapsuły nie trafiła w niepowołane ręce. Raz jeszcze zbliżyła ostrożnie dłoń do szyi Hanna i znowu jej receptory odebrały ostrzegawczy warkot wszczepu, mocniejszy nawet i bardziej stanowczy niż poprzednio. Trzeci raz nawet nie próbowała, w obawie że implant zapamięta charakterystykę jej aury. Od tej pory, ilekroć Bea pojawiłaby się obok Hanna, w jego podświadomości rozlegałby się głośny alarm. I szybko Ramirez by go z nią skojarzył. Sprawa wyglądała beznadziejnie. Każdy ruch miałby fatalne następstwa. Jeśli spróbowałaby wydobyć implant, przerywając jego kontakt z neuronami Ramireza, to by eksplodował. Gdyby, rezygnując z usuwania go spod skóry, usiłowała w jakiś sposób odcyfrować teraz jego zawartość (co nawet przy znajomości odpowiednich procedur mogłoby okazać się dla mej niewykonanie), również doszłoby do eksplozji. Gdyby wreszcie zabiła Hanna, zanik fal mózgowych automatycznie zwolniłby mechanizm autodestrukcyjny i znowu wielkie bum-bum! Jednak Bea nie potrafiła dać za wygraną. Cokolwiek zamknięto we wszczepie, stanowiło to zbyt łakomy dla niej kąsek, zbyt wielką mogło mieć wartość handlową, żeby mogła z tego tak łatwo zrezygnować. Musi wymyślić jakiś sposób na dostanie się do wnętrza sezamu bez niszczenia przy tej okazji wszystkiego w promieniu trzystu metrów od szyi tego przeklętego wielkoluda! Gdyby dało się jakoś oszukać implant! Uśmiercić nosiciela, w taki jednak sposób, żeby wszczep nawet tego nie zauważył, przekonany, że wciąż znajduje się w ciele posłańca z normalnie Funkcjonującym układem nerwowym. Tylko jak, do wszystkich przeklętych Hannów tego świata, miałaby to zrobić? Brakowało jej odpowiedniego sprzętu i z całą pewnością nie mogła liczyć na pomoc techniczną ze strony półdzikich mieszkańców Yorku. Byłoby czymś niezwykłym, gdyby któryś z nich w ogóle słyszał o takich pojęciach, jak „łącze metaprzestrzenne", „matryca kwantowa" albo „kopiarka dusz". Zrezygnowana, osunęła się na posłanie. Spać, pomyślała, spać i liczyć na to, że we śnie spłynie jakieś olśnienie. Odsunęła się od pochrapującego nieregularnie Hanna tak daleko, jak tylko pozwalało na to niezbyt szerokie łoże, przewróciła się na brzuch, zamknęła oczy i niemal od razu zasnęła, sfrustrowana i zmęczona po dniu pełnym wrażeń... Obudziły ją dziwne ni to pojękiwania, ni to szepty, bełkotliwe i niewyraźne, pełne bólu i zarazem wściekłości. Struchlała, usiadła na pryczy, kocim wzrokiem rozglądając się po pogrążonej w ciemnościach izdebce. Lecz chociaż głosy zdawały się dochodzić zewsząd, nie dostrzegła nikogo, poza Ramirezem. On zresztą takie jęczał i posapywał, wijąc się w słabych, urywanych konwulsjach, jakby walczył sam ze sobą. A przecież po dawce chemikaliów, jaką mu zaaplikowała, powinien być nieprzytomny do białego świtu! Rozszerzonymi ze strachu oczyma Bea patrzyła, jak prawa dłoń Hanna, dotąd zaciśnięta kurczowo, rozwiera się i powoli, z wysiłkiem spętanego zwierzęcia pełznie ku jego twarzy. Wszystkie mięśnie leżącego na wznak Ramireza napięły się w zmaganiu ze zbuntowaną kończyną, która pomimo to milimetr po milimetrze zbliżała się ku ślepiom diakona, przy wtórze ponaglającego chóru upiornych głosów. Jeszcze chwila, a długie palce o zadbanych paznokciach zagłębią się po knykcie w oczodołach... Szepty wymówiły z furią czyjeś nieznane imię, zakrzyknęły coś błagalnie, i naraz drgająca ręka wystrzeliła do ostatecznego ataku. Hann zawył dziko, wygiął się w pałąk i rzucił całym ciałem w bok, angażując w ten jeden, rozpaczliwy zryw całą muskulaturę, jaka pozostała pod jego kontrolą. Prawe ramię, o włos mijając twarz, poszybowało łukiem ponad torsem Ramireza, i niczym ciśnięte widły wbiło się paznokciami w jego udo, haratając je do krwi. Głosy jęknęły po raz ostatni i zamilkły, Hann momentalnie zwiotczał, a Bea po prostu odpłynęła... ...natychmiast budząc się po raz drugi. Z bijącym głośno sercem nasłuchiwała przez długą chwilę, ale w ciemnej alkowie nic już nie szeptało, Hann zaś chrapał jak gdyby nigdy nic, leżąc w tej samej pozycji, w jakiej widziała go, gdy zasypiała pierwszy raz. A więc to był tylko sen! Odetchnęła głęboko. Niesamowity, jeden z tych nader rzadkich, kiedy to śni się, że się nie śni, niemniej sen. Uspokojona zamknęła na powrót powieki i usnęła na dobre, i do końca nocy nie niepokoiły jej już żadne majaki. Poranek przywitał ją ostrym szarpnięciem za ramię. Otwarła oczy i ujrzała pochylającego się nad nią Hanna. Jego twarz wykrzywiał niewróżący niczego dobrego grymas. - Co to jest, suko? - zapytał gniewnie, wskazując na swoje nogi. Bea z trudem ukryła osłupienie: pięć głębokich zadrapań na lewym udzie Ramireza było aż nadto realnych, tak samo jak zakrzepła krew, którą diakon wciąż był umazany od pachwiny aż do kolana. Na rany Ziemi, więc ten seans grozy wcale jej się nie przyśnił? Te głosy i te makabryczne zapasy Hanna z własnym ciałem wydarzyły się naprawdę? Ale czego ona właściwie była świadkiem? Słowo „opętanie" narzucało się samo, jednak na wskroś racjonalny umysł dziewczyny mógł tylko odrzucić je z pogardą. Dla niej jedynym wytłumaczeniem, jeśli to w ogóle stanowiło jakiekolwiek wytłumaczenie, był ów tajemniczy wszczep... - Głucha jesteś, dziewko?! - warknął Ramirez jeszcze wścieklej, z zaciśniętymi pięściami podchodząc do pryczy. - Pytam: ty mi to zrobiłaś? Najwyraźniej Hann był całkowicie nieświadom koszmaru, jaki przeżył tej nocy, i w pierwszym odruchu dziewczyna chciała opowiedzieć mu o wszystkim zgodnie z prawdą. Natychmiast jednak lotny umysł, do spółki z kobiecą intuicją, podsunął jej pomysł na wykorzystanie incydentu. Szybko odzyskała spokój i uniosła się na pryczy, przybierając pozę syreny odpoczywającej na brzegu, niewinnej i zapraszającej. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak ponętny widok dla każdego mężczyzny stanowiło w tej chwili jej ciało, bezbronnie nagie i wciąż zaróżowione od snu. - Tak, ojcze wielebny, ja to uczyniłam - rzekła cicho, z wyczuciem balansując pomiędzy uniżoną pokorą i wyzywającą śmiałością. - Co? Dlaczego? - Ramirez aż cofnął się o pół kroku, zaskoczony. Spodziewał się błagalnych przeprosin albo żałosnych wymówek, ale nie przyznania się tak wprost i bez widocznego lęku. Ta dziewczyna była jakaś dziwna, inna od wszystkich kobiet, jakie do tej pory spotkał, a do tego jeszcze taka, taka... Jego wzrok momentalnie zmętniał i jak mokra koszula przykleił się do jej nagich pełnych piersi. - Wybacz mi, ojcze wielebny, ale choć pracuję nad tym z całych sił, wyznaję ze skruchą, iż wiele jeszcze zostało we mnie z grzesznej cielesności leśnego zwierzęcia, którym byłam, zanim spłynęło na mnie światło naszej wiary. - Lepiej, żebyś się nie przemęczała w tej pracy - mruknął Hann do siebie. Po czym dodał głośniej, przesadnie wyniosłym i pogardliwym tonem maskując swe prawdziwe namiętności: - Streszczaj się, bo już jestem spóźniony. - Kiedy przebudziłam się w nocy, gdyż chciało mi się pić, ujrzałam waszą wielebność, tak wspaniałego, pięknego i niemożliwie męskiego, iż z pożądania całkiem straciłam głowę, i... spełniłam się z waszą wielebnością, bez jego wiedzy i przyzwolenia. - Schyliła na chwilę głowę, udając zawstydzenie. - Możesz mnie za to ukarać, jak przyjdzie ci wola, ojcze wielebny. Ale nic to. Rozkosz bowiem, jaką z waszą wielebnością przeżyłam, już wynagrodziła mi wszystkie cierpienia, jakie mogłyby mnie z rąk waszej wielebności spotkać. - I tak żeś się zapamiętała w tej rozkoszy? - rzekł Hann niby to z przyganą, w istocie zaś z trudem kryjąc ukontentowanie, i dotknął ran na udach. - Nie pamiętam, ojcze wielebny... - odparła Bea cicho. - Możliwe, że w miłosnym szale zagubiłam się do tego stopnia, iż utraciłam kontrolę nad odruchami i nieopatrznie wyrządziłam waszej wielebności krzywdę. Jeszcze raz błagam o wybaczenie i dopraszam się takiej kary, jaką wasza wielebność uzna za stosowne - zakończyła, kornie chyląc głowę. - No dobra, przestań się już ślimaczyć. Tylko na drugi raz trochę bardziej uważaj, bo jak by ci się tak ręka omsknęła... Teraz Bea obawiała się już tylko jednego: że mimo wysiłku nie zdoła się powstrzymać i na cały głos wybuchnie śmiechem. Jakże go przeceniła! Może i był z niego imponujący drągal, któremu na dodatek przewrotna natura sprezentowała hipnotyzujący wzrok. Tyle że niedowartościowany, strachliwy i zakompleksiony po uszy, a przy tym arogancki i zadufany w sobie ultraegoista. Jednym słowem, Hann Ramirez był chodzącą pospolitością rodzaju męskiego, przejrzystym jak transfaza. O, mój ty już jesteś, Bea uśmiechnęła się do siebie, od stóp do głów, cały mój! Powoli, z niewymuszoną gracją wstała z łóżka i podeszła do Hanna, wciąż naga, nawet wzrokiem nie szukając okrycia. - Co teraz rozkażesz, ojcze? Hann przełknął ślinę, z widocznym trudem przenosząc wzrok z jej wdzięków ku macie, zasłaniającej wejście do sypialni. Odchrząknął i rzucił, nie odwracając głowy: - Ee... na razie nic. Zostań tu i czekaj, aż cię wezwę. Kompletnie naga, rozumiesz? Bea skinęła posłusznie głową. - Jak sobie życzysz, ojcze wielebny. - No. - Hann mlasnął, usatysfakcjonowany odpowiedzią, i wyszedł na zewnątrz. * * * To się nazywa piękny dzień, pomyślał, przeciągając się z błogością. Zaraz, która to już godzina? Parę minut po dziesiątej. A ten cherlak mówił chyba coś o ósmej. Czyli że jest dwie godziny do tyłu z posługą. Hann uśmiechnął się do siebie; no i co z tego? W końcu teraz to on ustala tutaj reguły, z porą na obrządek włącznie. - Te, Akkira! - krzyknął do jednego z akolitów, których wyprostowane sylwetki rysowały się na tle maty, zasłaniającej główne wejście do Domu. Mata odchyliła się i Akkira wkroczył do środka. - Ach, wasza wielebność! Ja nie śmiałem budzić, jeno wszyscy w niecierpliwości czekają na Słowo... - wydukał akolita nieśmiało i urwał, kiedy Ramirez pochylił się nad nim jak katowski topór. - Posłuchaj no, leśny śmierdzielu, i to bardzo uważnie, bo drugi raz tego nie powtórzę. - Hann przygwoździł Akkirę do odrzwi demonicznym wzrokiem. - Od dzisiaj to ja ustalam porządek dnia w gminie i jeśli zechce mi się kazać wam wszystkim czekać, choćby i cały boży dzień, będziecie czekać bez jednego piśnięcia, rozumiemy się? - Tak, wasza wielebność! - Akolita wyprężył się i już wykonał obrót na pięcie, żeby pobiec i bezzwłocznie przekazać reszcie gminy to, co właśnie usłyszał. - Ej, czekaj no! - Hann przytrzymał go za kołnierz. - Tak, wasza przewielebność? - Powiedz mi, co wy za potworne piwo tutaj warzycie? Wypiłem wczoraj tylko trochę, a ścięło mnie tak, że nawet snów nie pamiętam. - Zwykłe, z drzewnego prosa. Tylko nieprzepuszczane podwójnie, bo ojcie... znaczy się, ten, tam - Akkira wskazał na drzwi do komory, w której zamknięty był Maurice - zakazał. Że niby za mocne wtedy i niebezpieczne. - Hm, interesujące - mruknął Hann. - W takim razie to pewnie wina lokalnego bukietu. No dobra, idź już... Gdzie?! Nie na plac, durnoto, tylko po starego. Hann wyszedł na zewnątrz i po raz pierwszy mógł przyjrzeć się swoim nowym włościom oraz żywemu inwentarzowi. Przed wejściem do domu znajdował się szeroki ganek z balustradą, z którego roztaczał się widok na całą parafię. Nie był to jakiś szczególnie imponujący obrazek. Na pokaźnych rozmiarów owalnej polanie, wykarczowanej w środku dziewiczego lasu, stało kołem sześć prymitywnych chat, poza bocznymi ścianami nośnymi otwartych na przestrzał. Przed każdą z nich stał pachołek, który był niczym innym, jak pozostawionym pniem drzewa, ściętym do wysokości metra i z grubsza obciosanym z kory. Oprócz tego były jeszcze dwie wielkie szopy, sklecone już całkiem byle jak, i prostokątny stos ułożony z bali drewna piecowego, pobłyskującego charakterystyczną srebrzystością. Z jednej z szop dobiegało pokwikiwanie leśnych świń. I to właściwie wszystko. Hann nie dopatrzył się żadnego budynku, który wyglądałby na odrębny dom modłów. Najwidoczniej za całą kaplicę służył tu otwarty dziedziniec między chatami, z centralnie umieszczonym stołem ofiarnym. Nawet stąd było widać na nim plamy zaschniętej krwi, pozostałej po licznych rytuałach. Co do samych parafian, ich skromna liczba ograniczała się do dziewięciu dusz, nie licząc dwóch akolitów, Koresarii, no i tej małej, jak jej tam... a, tak, Lukrecja. Hanna zainteresowali zwłaszcza trzej z nich, oddaleni od reszty i siedzący na wydeptanej do białości platformie korzeniowej. Mieli spętane ręce, a długie liny biegły od jednego z pachołków do pętli na ich szyjach. - Co to za jedni? - Wskazał ręką całą trójkę na uwięzi. Rodolf zerknął w tamtą stronę i splunął z niesmakiem. - To nowi, nienawróceni. Jeszcze dużo będzie z nimi roboty. Gdyby nie te postronki, zaraz by z powrotem uciekli do grzechu. - Wciąż niewierni? - Ha! Ten mały, najdalej od nas, to nawet ugryzł przedwczoraj jedną starą siostrę, co przyszła do niego z naukami. Bronią się z całych sił przed słowem Bożym. - Trzeba więc będzie przekonać ich przykładem - powiedział cicho Hann, drapiąc się po brodzie. - Tak, krzewienie naszej wiary wymaga wielu ofiar - dodał, wcale nie metaforycznie, i po schodkach zszedł z ganku na dziedziniec. - Rodolf? - zwrócił się do akolity. - Przyprowadź tu Akkirę i tego waszego eksdiakona. Szóstka „nawróconych" przyglądała się mu z nieufną ciekawością. Trzej uwiązani też rzucali sporadyczne spojrzenia w jego kierunku, wypełnione mieszanką strachu, nienawiści i nadziei. Na odgłos kroków Hann odwrócił się za siebie. Akkira bezceremonialnie wyprowadzał właśnie Maurice'a, który wyglądał, jakby przez całą noc nie zmrużył nawet oka. Wielkie, sine wory pod oczami, zmierzwione włosy sterczące na wszystkie strony, pogłębione zmarszczki wokół ust. Boże Harmonijny, cóż za żałosny gamoń! - pomyślał Hann. - Maurice - zwrócił się do swojego poprzednika. - Pozostawiłem ci zaszczyt przedstawienia mnie członkom gminy jako ich nowego pasterza. Chyba dasz sobie radę? Koresaria spojrzał na Ramireza tak jakby chciał zabić go wzrokiem, ale niestety nigdy nie opanował tej sztuki. - Zrobię, jak każesz - odparł Maurice chrzęszczącym głosem, schodząc po schodkach z taką miną, jakby to był dzień jego egzekucji. Po oczach i całej postawie chuderlawego człowieczka widać było, że przynajmniej z punktu widzenia Ramireza cała wczorajsza rozmowa, przeprowadzona „w duchu porozumienia", była zwykłym marnowaniem czasu. Kiedy ten Koresaria stanie się niepotrzebny, trzeba go będzie usunąć, pomyślał Hann, widząc głęboko nienawistne spojrzenie eksdiakona. Z drugiej strony, jaki jest sens czekać? Przecież ta mała żmija nigdy mu nie wybaczy ani się nie ukorzy - jeszcze mu gotów za plecami wysmażyć jakiś bunt! W rozziew z sukinsynem, i to jak najszybciej! - Hej, wyprostuj się! Wyglądasz jak jedna wielka, skopana dupa! Wszystkim nam tu wstyd przynosisz - szepnął Hann szyderczo do Maurice'a, kiedy ten mijał go na schodach. Eksdiakon łypnął na niego smutnymi, zaczerwienionymi oczami, po czym zbliżył się do oczekującej grupy wiernych. Stanął przed nimi, założył ręce do tyłu i nieoczekiwanie czystym i autorytatywnym głosem oznajmił: - Moi ukochani w krystalicznej Czystości Naszego Boga! Oto nadszedł dzień, w którym moja pionierska praca dobiegła końca. Przerwał i spojrzał za siebie, oblizując zaschnięte ze zdenerwowania wargi. Ramirez nie spuszczał z niego swojego ciężkiego wzroku. Krótkim ruchem podbródka ponaglił Maurice'a, żeby kontynuował. - Choć wam nigdy o tym nie mówiłem, Ojcowie Kościoła nieprzerwanie obserwowali wasze postępy i uznali, że czas już nadszedł, abyście przeszli na kolejny etap przygotowań do służby Panu. Oni to przysłali do nas tego oto człowieka - odwrócił się i wskazał na Hanna - ustanawiając go moim prawomocnym następcą. W grupce wiernych od razu groźnie zaszumiało, lecz Koresaria uciszył ich stanowczym gestem. - Taka jest decyzja Kościoła i Jego Ojców, a z ich wyrokami nikt, ale to absolutnie nikt nie dyskutuje! Szóstka parafian przestała szemrać, niemniej żaden z nich nie patrzył na Hanna zbyt przychylnie. Najwyraźniej przeczuwali, że za słowami Maurice'a, wyglądającego jak obraz nędzy i rozpaczy, kryje się zupełnie inna prawda. Pieprzyć was wszystkich, kmiotki zafajdane, warknął Hann w duchu, twardym wzrokiem maskując nerwową niecierpliwość na widok niezbyt życzliwego nastawienia swej nowej trzódki. Już jutro będziecie skakać jak pchły w cyrku, a czy z miłości, czy ze strachu, jest mi całkowicie obojętne. Odsłonił klitar na piersiach, tak by światło zalśniło na wielkim, czerwonym oku i podparłszy się pod boki, czekał bez słowa. Jeśli nie uklękną teraz i nie pokłonią mu się, (o ile Koresaria wytresował te kundle jak należy), będzie miał mały kłopot. Lecz oni wciąż stali, co chwila zerkając na swojego byłego przewodnika. - No co jest, Koresaria? Nogi ci zdrewniały? - syknął Hann przez zęby, czując, że bez jakichś drastycznych kroków, których chciał narazie uniknąć, chyba się jednak nie obejdzie. Maurice podjął ostatnią, słabą próbę przeciwstawienia się uzurpacji przybłędy, który jednym ruchem ręki odbierał mu wszystko, co on własnymi siłami budował przez ostatnie dwa lata. Czując nieme poparcie swoich uczniów, wyprostował plecy i zdobywając się na odwagę, spojrzał Hannowi wyzywająco w oczy. Wytrzymał jednak zaledwie kilka sekund, a to, co w nich dostrzegł, zmroziło jego duszę, która, już to zrozumiał, była ostatecznie stracona. - Akkira, Rodolf! - zakrzyknął Hann, z wściekłości aż się śliniąc. - Na kolana z tym zdradliwym ścierwem! Akolici nie wahali się ani sekundy. Jak dwa charty spuszczone ze smyczy przyskoczyli do Maurice'a, i kopniakami w golenie powalili eksdiakona na klęczki. Oszołomieni parafianie najpierw zamarli w szoku, a potem jeden po drugim, obawiając się, że dawni wierni przyboczni wielebnego Koresarii zmuszą ich do posłuszeństwa w ten sam sposób, uklękli przed swym nowym panem. - Tak. Już. Lepiej - wysyczał Ramirez, usiłując wyhamować kolejny atak furii. -Jak powiedział ten... - na chwilę przymknął oczy - nieważne kto. Ważne, że od dzisiaj ja jestem nowym diakonem tutejszej gminy Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia. Tu zrobił krótką, acz efektowną pauzę i powiódł surowym wzrokiem po zgromadzeniu. - Powiem tylko trzy rzeczy. Dla nikogo nie będę stosował taryfy ulgowej. Dla nikogo nie przewiduję nawet minuty przerwy w wysiłkach na rzecz umacniania wiary Kościoła. I nikomu, kto będzie tak krnąbrny, jak wasz były diakon przed chwilą, nie okażę ani odrobiny litości. Zapamiętajcie sobie, iż nie znacie dnia ani godziny, w której możecie zostać wezwani, by dać świadectwo siły swojej wiary w nasz najświętszy Kościół. Odwrócił się do klęczącego Maurice'a. - Tak jak mój poprzednik, zgrzeszywszy ciężko nieposłuszeństwem wobec nakazów Ojców Protoplastów, będzie musiał dać dzisiaj. Po czym, pochylając się nad Koresaria, wyszeptał mu do ucha z jadowitą słodyczą: - Dzięki za twoją głupotę, Maurice. Dzięki stokrotne za tak wspaniały pretekst, bo nawet nie zdajesz sobie sprawy, jaką ochotę miałem właśnie ciebie, jako pierwszego, pokrajać na kawałki na stole ofiarnym. - Ojcze wielebny, przysięgam... - Za późno. * * * Nad kościelną osadą powoli zapadał zmierzch, ale tym razem był on cichy i oprócz krzyków leśnych zwierząt nie było słychać nic, żadnych śpiewów przed wieczornym nabożeństwem ani żadnych odgłosów normalnie towarzyszących ludzkiej krzątaninie. Dziedziniec pomiędzy chatami był opustoszały, zniknęli nawet trzej nowicjusze, których zagnano do jednej z chat i spętanych uwieszono u powały. Na placu pozostał jedynie Maurice, przywiązany do pachołka jak rzeźne zwierzę, czekające na swoją kolejkę do uboju. Obnażony do naga, od stóp do głów w siniakach i czerwonych pręgach po kiju, z oczami wykłutymi kawałkiem patyka, krwawym rombem na czole i wyłamanymi ze stawów kończynami, Koresaria był już tylko żałosną cząstką gromowładnego kaznodziei sprzed dwóch dni. Ze ślepych oczu wciąż spływały mu łzy, a usta szeptały modlitwy, których nikt nie słuchał. Ani Bóg Maurice’a, będący jedynie użytecznym wymysłem grupki skrajnie radykalnych polityków, ani święci, porabowani ze wszystkich możliwych religii i zamienieni w odrażające karykatury, ani nawet Drzewo, które go wychowało, a które on z przyczyn dawno już przez niego zapomnianych poprzysiągł zniszczyć. Usłyszał kroki, szelest stóp wokół siebie, stłumione szepty. Ktoś odciął jego postronek od pachołka i podniósł go, nie zaprzątając sobie głowy delikatnością. Maurice krzyknął z bólu, kiedy chwycono go pod zmaltretowane ramiona i pociągnięto w nieznanym kierunku. Wkrótce poczuł znajomy odór Ołtarza, stołu wiwisekcyjnego, który sam postawił i na którym uśmiercił dziesiątki złapanych we wnyki zwierząt. To, że nie kto inny, tylko on sam miał się stać pierwszą, poświeconą na nim ludzką ofiarą, było jakimś koszmarnym nieporozumieniem, czystą niesprawiedliwością, najpodlejszą z podłych odpłat za jego poświęcenie dla Kościoła. - Nie tak, nie teraz! Boże Harmonijny i Czysty, nie rozumiem! - jęczał, bezlitośnie wleczony przez akolitów. - Czyżbyś tracił wiarę? Ty? - Ironiczny śmiech Hanna zabrzmiał tuż koło jego ucha. - I tak między nami mówiąc, to czego tu właściwie nie rozumiesz? Że naszym wyznawcom bardzo potrzeba budujących przykładów? A może naprawdę nigdy do końca nie zgłębiłeś naszej świętej doktryny, co, panie Koresaria? - To ty jej nie rozumiesz, Ramirez! Zabijając mnie, popełniasz świętokradztwo, ty padalcu, ty przybłędo zasrany! Święci Ojcowie nigdy nie puszczą ci tego płazem! - wycharczał Maurice. - Święci Ojcowie, jeśli jeszcze w ogóle istnieją, są bardzo, ale to bardzo daleko stąd - prychnąl Hann lekceważąco. - W całej okolicy nie ma wyższego autorytetu religijnego ode mnie, mój drogi Maurice. - Nie możesz tego zrobić! Na Boga Ciemności, przecież jestem kapłanem, tak jak ty, bracie! - próbował błagać Koresaria, czując, jak całe jego jestestwo zaczyna rozpływać się z przerażenia. - Nie mogę? Bracie? - Wielka ręka chwyciła eksdiakona za włosy i szarpnęła brutalnie. - Ty chyba rzeczywiście nie pojmujesz, o co w tym wszystkim chodzi, żałosny głupcze! Ale to się w pełni rozumie, dopiero leżąc pod rytualnym nożem, prawda? Tam gdzie to ja miałem się znaleźć, prawda? No powiedz, ty zawszony hipokryto! - Kiedyś zdechniesz jeszcze podlej ode mnie! - wysyczał Maurice w odpowiedzi, z wściekłością szczura zagnanego w kąt klatki. - Znam siebie, i akurat to - zaśmiał się Hann skrzekliwie – jest po prostu nie-mo-żli-we! Wystarczy tego kazania. Rodolf, Akkira, na ołtarz z nim! - Boże Ciemności, Boże Pustki, Boże Najczystszej Formy, oczyść mnie, pochłoń mnie, przyjmij mnie...! - drętwiejącymi ustami Maurice zaczął pośpiesznie recytować ofiarną litanię, desperacko próbując zagłuszyć paniczny strach, podczas gdy akolici windowali go na stół. Hann przyglądał się poczynaniom Akkiry i Rodolfa z błyskiem zazdrości w oku. Trzeba było uczciwie przyznać, że ten Koresaria wykonał tu fenomenalną robotę. W Keshe Hannowi nigdy nie udało się doprowadzić procesu nawracania aż tak daleko. To już nie były psy, bo te nie odwróciłyby się od swojego poprzedniego pana tak szybko i łatwo. Akkira i Rodolf stali się tępymi automatami, reagującymi wyłącznie na hasła i konkretne rozkazy, żywe trupy, włączane i wyłączane przez słowa-klucze. Tyle lat ewolucji, naturalnej i sterowanej, a mózg ludzki wciąż był jak kupa mułu, którą kilkoma ruchami można było dowolnie uformować. Pozostali członkowie gminy stali kołem wokół ołtarza. Ich umysły nie były jeszcze aż tak zgwałcone, patrzyli więc na rozgrywający się przed ich oczami dramat zszokowani i z niedowierzaniem. Nikt z nich nawet się nie poruszył, przykuty w miejscu strachem zmieszanym z nigdy w istotach ludzkich niewygasłą fascynacją okrutnymi spektaklami. Bez słowa obserwowali, jak Akkira i Rodolf stają na przeciwległych końcach stołu ofiarnego i wprawnie wsuwają kostki oraz nadgarstki swojego niegdysiejszego wielebnego ojca w pętle z powrozów. Maurice już nawet nie walczył. Wył tylko z bólu, kiedy najeżony zadziorami blat darł jego plecy na strzępy, a pętle zaciskały się, rozciągając poranione ciało ku czterem rogom ołtarza. Hann tymczasem pieczołowicie rozkładał swoje złowieszcze instrumenty, po raz kolejny czując na sobie błogosławiące go oko bóstwa. To ręka samego Przeznaczenia dotknęła go wtedy w Domu Modłów w Keshe. Ono doskonale wiedziało, że rytualny przybornik będzie mu wkrótce potrzebny, kiedy on sam nie bardzo zdawał sobie sprawę, po co go właściwie zabiera. Kiedy już wszystkie narzędzia znalazły się na stole, Hann ujął jeden z nich - sztylet o ostrzach z obu stron rękojeści, zwany coeurrieur - i wbił go w blat ołtarza tuż przy ciele Koresarii, na wysokości mostka. Zgodnie z liturgią miał on zostać użyty ostatni, ręką ministranta zanurzony w odsłonięte serce ofiary w kulminacyjnym punkcie ceremonii. - Zaczekajcie jeszcze - zwrócił się do zgromadzonych. - Zdaje się, że o kimś zapomniałem. Akkira i Rodolf, przypilnujcie, żeby nikt mi tu niczego nie ruszył i nie opuścił nabożeństwa przed czasem. Jak zwykle, akolici skinęli tylko posłusznie głowami, przyjmując rozkaz. Hann odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę Domu Harmonijnego Boga. Z natury cierpliwa i opanowana Bea potrafiła długo wyczekiwać na właściwy moment rozpoczęcia akcji, nawet całymi tygodniami, jeśli było trzeba. I zawsze starała się postępować według ustalonego z góry planu, chociaż gdy zachodziła taka konieczność, improwizować też umiała nie najgorzej. Zdarzały się jednak sytuacje, kiedy nie narzucało się żadne oczywiste rozwiązanie, czego nie znosiła, bo dezorientowało ją to i spowalniało jej umysł. Tak jak teraz, kiedy, rozdrażniona niczym głodny lis przed zamkniętym kurnikiem, chodziła tam i z powrotem, w irytacji zagryzając wargi i zaciskając piąstki, coraz bardziej wściekła i zrozpaczona ślamazarnością swoich szarych komórek. Od chwili wyjścia samozwańca minęło już ładnych parę godzin, a ona wciąż nie mogła rozgryźć problemu pod nazwą Hann Ramirez. Wszystkie pomysły, jakie przychodziły jej do głowy, były albo niemożliwe do zrealizowania, albo bezsensownie niebezpieczne, albo, co tu mówić, najzwyczajniej w świecie głupie. Szczególnie prześladowała ją wizja uśpionego Hanna, ciągniętego przez nią całymi kilometrami aż do przegrody, spuszczanego w dół na linie, wleczonego dalej do... No właśnie, dokąd? Niewykonalne, beznadziejne i najgłupsze wyjście z tego galimatiasu, które nie wiedzieć dlaczego czepiło się jej wyobraźni jak mucha kleju. Podeszła do wyjścia i uchyliwszy ostrożnie zakrywającą je matę, wyjrzała na zewnątrz. Cała wspólnota zebrała się na dziedzińcu wokół tego ich odrażającego „ołtarza". Chociaż wierni otoczyli go gęstym półkolem, zdołała dostrzec, że ktoś na nim leżał, rozwłóczony jak tusza i przywiązany za ręce i nogi do rogów prokrustowego łoża Koresarii. Ktoś, nie coś, tym razem bowiem do obrzędu przygotowano ludzkie, wstępnie podmaltretowane ciało. Mimo że w izbie nie było wcale zimno, poczuła nagły chłód i szczelniej owinęła się derką z pryczy, narzuconą zaraz po wyjściu Ramireza. Bea nie potrafiła rozpoznać z tej odległości, kim był nieszczęśnik, który w loterii zwanej życiem wyciągnął właśnie krótką słomkę, ale wszystko wskazywało na to, że ofiarą stał się sam eksdiakon. Poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Od pierwszego spotkania z Koresarią zapałała do niego szczerą antypatią, w duchu nie jeden raz życzyła, mu rychłej śmiercią i los, jaki go dzisiaj spotkał, należało uznać za sprawiedliwy koniec marnego żywota tego fanatyka. Wszystko ma jednak swoje granice, doszła do wniosku, czując napierającą falę obrzydzenia. Sama na pewno nie była aniołem, ale lubowanie się w zadawaniu bólu i bezmyślne niszczenie wszystkiego i wszystkich dookoła było jej naturze z gruntu obce. W jej głębokim przekonaniu KOR-owcy nie byli już normalnymi ludźmi i na los, jaki dotykał ofiary ich szaleństwa, nie zasługiwał nikt, nawet największy złoczyńca. Nawet taki pozbawiony ludzkich uczuć drań, jak Hann Ramirez, dodała w myślach. Choć z drugiej strony, im dłużej przyglądała się podłościom wyrządzanym innym przez istoty jego pokroju, tym niniejszą miała pewność, czy jakichś wyjątków od tej reguły nie powinno się jednak zaakceptować. Samozwaniec stał przy ofiarnym stole, doskonale widoczny w swoim czarnym ceremonialnym stroju, o głowę przewyższając wszystkich pozostałych członków zgromadzenia. Był odwrócony plecami i mogła się jedynie domyślać, co w tej chwili robił. Ale już same przypuszczenia wystarczały, żeby znów zrobiło się jej niedobrze. Bea uświadomiła sobie nieoczekiwanie, z jaką mocą nienawidzi tego człowieka, poznanego zaledwie wczoraj wieczorem, i że bez względu na to, czy uda się jej odzyskać tajny implant, czy też nie, z rozkoszą zrobi, co w jej mocy, żeby ten czarny demon jak najszybciej zniknął ze świata. Zauważyła, że Hann wyprostował się i coś mówi do Akkiry i Rodolfa. W chwilę później zobaczyła, że idzie w jej stronę. Pewnie chce uhonorować swą nową konkubinę uczestnictwem w obrządku, parsknęła sarkastycznie w duchu. Ludzie, dajcie mi siłę, żebym na niego nie zwymiotowała! Szybko zrzuciła derkę, i ponownie goła od stóp do głów, oparła się o stół akurat w momencie, kiedy Hann wszedł do środka, pewnym siebie ruchem odsuwając zasłonę u wejścia. Na widok prowokacyjnej pozy Bei Hann aż cmoknął: - No, no, widzę, że posłuszna mi jesteś. Zresztą... Podszedł bliżej i ująwszy ją pod brodę, dokończył jadowitym szeptem: - ...spróbowałabyś tylko nie być, suko! Hann czuł się już zupełnie pewnie w swoim nowym domu i jego prostackie maniery oraz arogancja ujawniły się w całej okazałości. Podkreślił to wymownie, bez zażenowania drapiąc się w krocze. - Co rozkażesz, wielebny? - Bea tym razem z trudem przybrała ton uniżonej pokory. Hann otaksował ją wzrokiem handlarza bydła, który rozważał zakup. - Rozkazałbym ci odwrócić się, a potem rozstawić te swoje zgrabne nóżki i pochylić nad stołem, żebym mógł cię wreszcie przyzwoicie zaorać - odparł, wyraźnie rozkoszując się obcesowością swoich słów. - Na razie jednak... Zasłona u wejścia odchyliła się znowu i do izby wpadł Rodolf, przerywając gwałtownie wypowiedź Hanna. - Wielebny...! Ramirez momentalnie spurpurowiał. - Jak śmiesz wchodzić tu bez zapowiedzi, pofajdańcu jeden?! I kto pozwolił ci odejść od ołtarza? - Panie, ale Wydra jest z powrotem! - wyrzucił z siebie akolita jednym tchem. Przez moment Hann patrzył na Rodolfa w zdumieniu. - Jaka znowu wydra, kmiocie? Twarz Rodolfa przybrała równie głupkowaty wyraz. - No, Wydra, wasza przewielebność... Ten, co go wysłaliście, żeby zasięgnął języka. Hannowi natychmiast pojaśniało w głowie. Chwycił akolitę za ramię i łamiącym się z podniecenia głosem spytał: - Ten Wydra? I co, już wrócił? Tak szybko? - Ano już. To sprytna małpa, ten mały. - Powiedział coś? Rodolf podrapał się po brodzie, lekko skonsternowany. - Ee... szczyl wpadł, zobaczył tego tam, na stole, no i tego... Zrobił się mały tumult. - Co? - zakrzyknął Hann i wybiegł na zewnątrz. - Akkira! Co ty wyprawiasz! - ryknął na całe obejście. - Jak zobaczę na tym smarku choćby draśnięcie, zamienisz się miejscami z Koresarią! Rodolf! - zwrócił się do bliższego z akolitów. - Biegiem po małego! Rodolf pośpieszył wypełnić polecenie. Hann wrócił spojrzeniem do Bei, widać jednak było, że jej uroki zostały zepchnięte na dalszy plan przez niespodziewany rozwój wydarzeń. - Odziej się na razie - rzucił obojętnie, duchem będąc już zupełnie gdzie indziej. Bea podążyła do alkowy, zarzuciła na siebie zgrzebną suknię oraz kaftan i wróciła do izby. - Nie kazałem ci czekać w sypialni? - warknął Hann. - Nie - odrzekła Bea niemal bezczelnie. - A zresztą... - Hann machnął ręką, zaprzątnięty myślami. Zasłona odchyliła się po raz kolejny i struchlały czatownik wpadł do izby, pchnięty od tyłu wielkim łapskiem Rodolfa. - To ty jesteś Wydra? - spytał Hann retorycznie, żeby jakoś zacząć przesłuchanie. Ale chłopakowi język całkiem zesztywniał ze strachu. Rozdygotany, ze śladami pozostawionymi na twarzy przez gałęzie, w milczeniu wpatrywał się w oczy człowieka, który przecież jeszcze wczoraj wieczorem był umierający! - No, co jest z tobą? Jęzor w krzakach zgubiłeś? - ponaglił go Hann. - Panie Rodolf - zamiast do Hanna skonfundowany Wydra zwrócił się do stojącego za nim akolity. - Co tu się wyprawia? - To twój nowy diakon, synu - poinformował go Rodolf krótko, stanowczo i beznamiętnie. - Nowy diakon? Ten? Przecież m-myśmy go z Nosalem dopiero co z Rzeki wyłowili! Hann się zniecierpliwił. - Chłopcze, widziałeś, kto leży na ołtarzu? Wydra znowu zamilkł, rozdygotany jeszcze bardziej. - Zatem jeśli nie chcesz być następny w kolejności, przestań zadawać durne pytania i zacznij wreszcie odpowiadać na moje. Masz jakieś informacje? Wydra skinął głową. - Coś konkretnego? Chłopak raz jeszcze przytaknął ruchem głowy i dodał, roztrzęsiony już tak, że aż szczekał zębami: - K-koło mat-tecznik-ka F-f-fergussonów przechod-dziło dzisiaj kilku. Nie wiad-d-domo kto, ale to st-t-tary szlak przem-mytniczy. Tylko niewielu o n-nim wie, bo wytycz-czył go sobie niejaki Karawa-niarz, a on p-prawie nigdy nie chodził w t-towarzystwie. - Jak powiedziałeś? Karawaniarz? - Hann aż podskoczył na dźwięk znajomego przezwiska. - Tak. - I co? Zatrzymali się u tych Fergussonów? - N-nie, skąd tam! P-poszli dalej, ale nie widzieli ich jeszcze an-ni w Schronisku, ani na Gołej P-polanie, ani u Krabów. Znaczy, albo są ciągle gdzieś w Lesie, albo w chutorze Calaghana. Ale po mojemu, poszli właśnie do chutoru. - Czemu? - spytał Hann. - Bo Calaghan to chyba jedyny dobry znajomy tego K-karawa-niarza. Więc jeśli to on prowadzi jakichś obcych, najrychlej zatrzyma się właśnie tam. A po nocy na pewno nie będzie Lasem szedł. - Daleko ten chutor? - dopytywał się Hann z wypiekami na policzkach. - Szybkim marszem, jeszcze jak się zna drogę, to jakieś dwa cebry, może trzy. - Trzy- co?! - No, ten, to będzie, znaczy się, ee... - wybąkał speszony Wydra, nerwowym pocieraniem czoła usiłując dopomóc swojej strwożonej mózgownicy. - Pię... Cztery oddzwonienia, akurat. - Znaczy, cztery godziny? - Aha, tyle będzie! - Boże Czysty, ten półgłówek Koresaria nie nauczył was nawet normalnie liczyć! No dobra, powiadasz, że cztery, jak się zna drogę? A ty pewnie znasz, hm? - Hann spojrzał Wydrze głęboko w oczy. - Ha, panie! Ja na ślepo mogę nią iść! - zakrzyknął chłopak z dumą. - Więc nas tam zaprowadzisz - rozkazał Hann. - I to zaraz. * * * Bea znowu zaczęła gorączkowo obmyślać sposób postępowania na najbliższe dwanaście godzin. Zostać tu czy może jednak postarać się, by Hann dołączył ją do grupy, z którą wyruszy na chutor. Pierwsza opcja była zdecydowanie lepsza w sytuacji, gdyby Ramirez zdecydował pociągnąć ze sobą jak najwięcej ludzi, żeby mieć przewagę liczebną. Na pewno wymyśliłaby jakiś pretekst, żeby pozostawił ją samą na gospodarstwie. Mogłaby potem wymknąć się niepostrzeżenie i podążyć jego śladem, pozwalając mu grzecznie doprowadzić się do skarbu o wiele większego niż on sam. Gdyby jednak Hann dał jej do towarzystwa któregoś ze swych odmóżdżonych pretorian, zdecydowanie powinna nalegać na włączenie jej do wojennej wyprawy. Co prawda, ociężali umysłowo Rodolf i Akkira nie stanowiliby dla niej problemu, Ramirez mógł jednak chcieć zamknąć ją w komorze albo przywiązać do pala na majdanie i dopiero przy tak unieruchomionej postawić jeszcze dodatkowo wartę. Z tym także by sobie poradziła, niemniej straciłaby zbyt dużo cennego czasu i mogłaby zgubić trop. A zresztą nie ma co łamać sobie głowy. Rzecz najprawdopodobniej sama się wkrótce wyklaruje. Hann i cała reszta zajęci byli przygotowaniami do drogi. Bea wyjrzała na chwilę zza zasłony, sprawdzając, jak im idzie. Drzwi do małej zbrojowni stały otworem. Obie kusze dostali Rodolf i Akkira, co było do przewidzenia i sugerowało, że Ramirez weźmie obydwu akolitów ze sobą. Pomiędzy pozostałych wiernych zostały rozdzielone oszczepy, których było tylko cztery. Dwie pary rąk nadal pozostały puste, ale bez wątpienia i dla nieuzbrojonych Hann wymyśli jakieś zadania. Pewnie użyje ich jako żywe tarcze, pomyślała Bea ponuro. Czarnooki uzurpator znowu coś mówił do zgromadzonych, za-pewne zapoznając ich ze swoją strategią. Do porywających mówców nie należał i jego krótka oracja najwyraźniej w nikim nie wzbudziła jakiegoś wielkiego entuzjazmu. Ale Hann zdawał się nie dostrzegać braku euforii u słuchaczy. Zdążył już odzyskać całą pewność siebie, ta zaś czyniła go ślepym, a przez to i nieostrożnym. Skończywszy, machnął na akolitów, żeby pilnowali porządku, sam zaś wrócił do Domu Harmonijnego Boga. Bea stała na środku izby, ciekawa, czyjej przypuszczenia się potwierdzą. - Wychodzimy za chwilę - poinformował ją od progu, dumny, jakby wyruszał na podbój całego świata, a nie na awanturę. - Zabrałbym cię ze sobą, Lukrecjo ty moja słodka, ale szkoda, żeby taki delikatesik jak ty poharatał się w chaszczach albo uszkodził podczas zamieszania na miejscu. Lepiej tu czekaj i miej oko na gospodarstwo. Bea mogła sobie pogratulować przenikliwości. Tak jak przypuszczała, Ramirez sam uwolnił ją od dylematu. - Jak sobie życzysz, mój panie - odparła, wykonując wdzięczny ukłon. - Czy ktoś jeszcze będzie mi towarzyszył podczas waszej nieobecności, wielebny? - A co, boisz się zostać sama? - spytał Hann naiwnie. - Spokojnie, długo nie zabawimy. Możesz rozpalić ogień na stosie, jeśli strach cię oblatuje przed dzikimi stworami z Lasu. Chociaż podobno ty sama jesteś dzikuską z ostępów, więc chyba nie powinnaś się ich bać, hm? Ach, ty ślepy, zarozumiały bałwanie! - chciała krzyknąć mu prosto w twarz, czując, jak przywdziana przez nią maska pokory i uwielbienia napina się poza granice wytrzymałości. A może powinna mu współczuć jak każdemu, kto zatrzymał się w rozwoju psychicznym na poziomie okrutnego dziecka? Znikaj i módl się do swoich ciemnych sił, żebyśmy się więcej nie spotkali! - No, na nas już czas - rzekł Hann z teatralnym patosem. - Czekaj tu na mnie cierpliwie, moja mała. Jak wrócę, będziemy mieli co świętować. Bóg jest wielki i wspaniałomyślny! Po tych słowach wykonał zamaszyste „w tył zwrot" i opuścił izbę. Bea uznała, że wyjście na ganek przed Domem i pożegnanie odchodzących odpowiednio tęsknym wzrokiem nie zaszkodzi jej planom. Z odległości kilkudziesięciu metrów, w ciepłym świetle popołudnia, oczekujący na wymarsz członkowie kongregacji wyglądali jak grupa wybierająca się na niewinną wycieczkę. Hann dał znak i wierni ruszyli za nim gęsiego w kierunku zachodniej bramy. Zaczęli raczej niemrawo, prędko jednak przyśpieszyli, usiłując dostosować się do szybkiego tempa, jakie od pierwszej chwili narzucił im Ramirez. Ktoś spontanicznie zaintonował pierwsze takty kościelnego hymnu i wkrótce rozśpiewani parafianie, każdy fałszujący na inną nutę, zagłębili się w Las. Bei mignęły jeszcze czerwone szarawary idącego w ariergardzie Rodolfa, nim i on ostatecznie zniknął między drzewami. Przezornie odczekała kilka minut, po czym, tak jak stała, zbiegła z ganku. Zamiast jednak bezzwłocznie podążyć śladem Wydry i Ramireza, skierowała się najpierw ku ołtarzowi, z przywiązanym doń i zapomnianym przez wszystkich Koresarią. Pozostawiony przez beztroskiego Hanna coeurrieur wciąż tkwił wbity głęboko w blat stołu. Bea wyrwała go w biegu i wpadła do chaty, w której wisieli „nienawróceni". Na widok jednej z sióstr, w dodatku dzierżącej w ręku lśniące ostrze, wszyscy trzej jęknęli chóralnie i zdwoili rozpaczliwe wysiłki, by uwolnić się z więzów. Widać było, że próbowali tego bezskutecznie już od jakiegoś czasu, bo zarówno nadgarstki, jak i sznury, na których nieszczęśników powieszono, czerwieniały od krwi. - Hej, spokojnie, bez paniki! - krzyknęła zaalarmowana. - Nie przyszłam, żeby poderżnąć wam gardła! Chłopcy przestali się szarpać, ale ich oczy wciąż były pełne strachu i nieufności. Bea oceniła, że od belki stropowej dzieli ją około półtora metra. Rozejrzała się bezradnie w poszukiwaniu jakiegoś zydla czy stołu, ale chatę ogołocono ze sprzętów. Zagryzła wargę, zastanawiając się, czy nie poszukać czegoś odpowiedniego w innych domostwach. Im dłużej jednak będzie się tu grzebać, tym większa szansa, że zgubi trop Ramireza wśród setek leśnych ścieżek, jakie miał do wyboru Wydra... Bea stanęła pod belką, sprężyła się, i z coeurrieurem w zębach odbiła się od ziemi. Mimo swojej ukrytej siły i skoczności, dopiero za czwartym razem udało jej się uchwycić chropowatego bala. Zawisła na nim jedną ręką, drugą ujęła sztylet, i zwracając się uspokajająco do umęczonych wyrostków: - Odetnę was teraz. Tylko uważajcie, żeby nie połamać się przy upadku. - Jeden po drugim poprzecinała powrozy, na których niedoszli członkowie Kościoła dyndali jak balerony. Zeskoczyła, pomogła pozbyć się resztek pęt na rękach i wypchnęła ich na dziedziniec, - A teraz zmykać stąd! I macie opowiedzieć, komu tylko się da, co się tutaj wyprawia. Może to wreszcie zmobilizuje waszych zakutych ziomków. No, na co jeszcze czekacie? Chłopcy nie ruszali się z miejsca. Patrzyli tylko podejrzliwie na kobietę, która nie dalej jak wczoraj latała za tym posępnym, chudym pomyleńcem jak kot za myszą. Trwożliwie omietli wzrokiem całą osadę. - Na wszystkie rany Ziemi, to nie jest żaden podstęp! - zdenerwowała się dziewczyna. - Zmykajcie stąd, póki nikogo nie ma! Szczeniaki zerknęły na nią z ukosa, potem na siebie nawzajem. Kiedy w końcu dotarło do nich, że naprawdę są wolni, nie czekali już ani sekundy dłużej i pognali jak spuszczone ze smyczy charty w kierunku Lasu. Bea odczekała, aż zniknęli w gęstwinie, po czym podeszła do ołtarza z eksdiakonem. - Koresaria, słyszysz mnie, czy już zdechłeś? Maurice odwrócił ślepą twarz w kierunku głosu. - Bea? - Zgadza się. - Córko moja...! - Och, zamilknij, śmieciu! Nie jestem żadną twoją córką, nigdy nie byłam i nie będę! I jeślibyś w tej chwili, na moich oczach, oddał ducha temu waszemu kretyńskiemu Bogu, jednej łzy bym nie uroniła. Ale uważam, że na pewne rzeczy żaden normalny człowiek nie powinien dawać przyzwolenia. Dlatego zrobię tak... Wprawnie przecięła sznur, uwalniając prawe ramię Koresarii. - I zostawię ci ten drobiazg - to powiedziawszy, przytknęła zimne ostrze rytualnego sztyletu do jego policzka. Maurice wzdrygnął się, jakby przypaliła go płonącą głownią. Bea wbiła ostrze z powrotem w blat sekcyjnego stołu tuż obok jego twarzy. - Decyzję, co z tym zrobić, pozostawiam tobie. Dla całego świata byłoby najlepiej, gdybyś wpakował go sobie prosto w serce. Ale to tylko moja dobra rada, z której pewnie i tak nie skorzystasz. Adieu, Maurice. I nie obejrzawszy się na wołającego za nią Koresarię, pobiegła w stronę przecinki, tej samej, w którą kilka minut temu wkroczył wojenny pochód Ramireza, W zwartym obrzeżu Lasu wyrwa, z mozołem wyrąbana i nieustannie kultywowana przez wiernych, była jak otwarte wrota zapraszające do wnętrza wielkiej, mrocznej katedry. Ścieżka wiodąca w głąb przez następne kilkaset metrów wiła się wśród gęstych zarośli czarnoziela, któremu najwidoczniej nie przeszkadzała niewielka ilość światła docierająca pod korony drzew. Przygotowana na zwykle czasochłonne chwytanie tropu Bea roześmiała się w głos. Miała prawo założyć, że Ramirez i jego banda zachowają przynajmniej podstawowe środki ostrożności. Ale oni przeszli przez gąszcz jak wataha dzikich bawołów, pozostawiając tyle śladów, że nawet ostatnia niedołęga znalazłaby ich z zamkniętymi oczami. Kto wie? Może tobie, draniu, rzeczywiście pomaga Opatrzność? - rzuciła w przestrzeń z filozoficznym humorem. - No, bo jak inaczej ktoś tak głupi i zadufany w sobie zdołałby przeżyć tak długo? - Bea odetchnęła głęboko i uśmiechając się do swoich myśli, ruszyła na polowanie. * * * Hann zaczynał mieć serdecznie dosyć całej wyprawy. Kuśtykając upokarzająco, szedł, a właściwie gonił ostatkiem tchu za niezmordowanym Wydrą, w duchu przeklinając na zmianę to von Klosky’ego, to York, to znów wygodne życie w Keshe, które nie przygotowało go na długi, wyczerpujący marsz przez dziki teren. Napędzany mieszanką złożoną w równych częściach ze ślepej żądzy zemsty i religijnego entuzjazmu, Ramirez gnał z początku niczym wypuszczony z kuszy bełt. Lecz drugi ze składników zdążył już całkowicie wyparować, zastąpiony przez podenerwowanie, lęk i gniew. Nawet on, któremu samokrytyka przychodziła z największym trudem, musiał w końcu przyznać, że przecenił własne siły, zarazem nie doceniając wprawy ani wytrwałości tubylców. A do tego jeszcze ta przeklęta noga! Otłuczony przez przewoźników goleń nadal mu doskwierał, a długotrwały, nieprzerwany wysiłek zwielokrotnił ból, przeradzając się po kilku godzinach drogi w prawdziwe katusze, jakby Hann wlókł za sobą wgryzionego w łydkę psa. Jednak największym problemem dla jego psychiki okazał się Las. Mroczny, niekończący się, przerażający i nienawistny, dla oczu Ramireza w każdą stronę i w każdym miejscu taki sam, dezorientujący jak labirynt wyjęty żywcem z jakiegoś sennego koszmaru. Na domiar złego żywoskłon zgasł już jakiś czas temu, ze światła dnia pozostawiając ledwo dostrzegalną aurora nocturnalis, i teraz cała ich grupa poruszała się jedynie przy świetle kilku prymitywnych, śmierdzących latarni ze zwierzęcego sadła. W którymś momencie ze zgrozą zdał sobie sprawę, że gdyby tym ludziom przyszła nagle ochota na wypowiedzenie mu posłuszeństwa i pierzchnięcie w gąszcz, prawdopodobnie oznaczałoby to jego koniec, i to najmarniejszy ze wszystkich, jakie potrafił sobie wyobrazić. Zapewne strach diakona przed taką ewentualnością sprawiał, że biedny Wydra nadal żył, zamiast od dawna już wisieć nabity przez rozwścieczonego Ramireza na jakąś ułamaną gałąź przy drodze. Z czterech godzin obiecanych przez tego barbarzyńskiego wszawca zrobiło się osiem, a oni dopiero kilka minut temu dotarli na przeciwległy brzeg Rzeki. Przebyli ją po wąskiej, niewiarygodnie chybotliwej kładce, skleconej z pnączy i patyków, na której Hann chyba tylko dzięki błogosławionej sile modlitwy nie zwrócił do wody wszystkich wnętrzności. Ukradkiem rzucane, acz zdecydowanie pogardliwe spojrzenia większości jego „trzódki" zdecydowanie nie poprawiały mu nastroju. W obawie przed utratą autorytetu Ramirez parł dzielnie do przodu tak długo, jak tylko mógł. Nadszedł jednak moment, kiedy poczuł, że jeśli nie zrobi sobie choćby kilkuminutowego odpoczynku, skona ze zmęczenia i upiornego bólu w nodze. - Dziesięć minut przerwy! - zawołał, dysząc jak dogorywający starzec. - Wydra, ty szczurza mordo, chodź no tu do mnie. Chłopak zbliżył się posłusznie, powiększając tylko złość Hanna brakiem jakichkolwiek zewnętrznych oznak fizycznego wyczerpania. - Słuchaj no, dzikusie jeden - sapnął Hann, kurczowo usiłując trzymać się roli przywódcy. - W co ty ze mną próbujesz grać, hę? Słyszałem coś o czterech godzinach, a łazimy po tych przez zgniliznę przeklętych chaszczach już dwa razy dłużej. Masz mnie za ostatniego idiotę, rzygojadzie? - Wasza wielebność nie dał mi wtedy dokończyć - odparł Wydra, któremu po pierwszym wstrząsie wróciła już jego naturalna śmiałość. - Cztery godziny to na skróty, jak dla mnie. Ale jak zobaczyłem, że idą wszyscy, to musiałem poprowadzić dłuższą drogą, łatwiejszą, bo na skrócie więcej niż połowa by sobie nie poradziła. - Coś mi to cuchnie historyjką zmyśloną na poczekaniu, gnojku. - Hann zgromił smarkacza swym porażającym spojrzeniem, któremu wyczerpanie nie odebrało mocy. - To ile stąd jeszcze ma my? Tylko uprzedzam, bez żadnych krętactw, - Najwyżej godzinę, panie. - Jeśli łżesz... - Ramirez zawiesił głos, pozwalając Wydrze samemu domyślić się zakończenia. - Przysięgam, że nie, wasza wielebność! Doszedłszy jako tako do siebie, Hann wstał z wilgotnych korzeni i nakazał kontynuowanie marszu. W pewnej chwili Wydra zatrzymał się i ruchem latarni nakazał maszerującym za nim, aby uczynili to samo. Wszyscy posłusznie stanęli, nawet Ramirez. Czyżby nareszcie zbliżali się do celu? Ale Wydra, zamiast iść do przodu, cofnął się wzdłuż szeregu. - Ej, co jest? - zdenerwował się Hann. - Jedna chwila - szepnął chłopak, wciąż cofając się i nasłuchując czegoś. Hann natychmiast dał znać Akkirze, żeby nie spuszczał smarkacza z oczu. Wydra oddalił się spory kawałek od pozostałych, po czym legł płasko na korzeniowej platformie, przykładając do niej ucho. Po chwili wstał, węsząc jak pies myśliwski. Hann przyglądał się temu zaciekawiony. Czego on tam szuka? Albo raczej, co ta sprytna małpa znowu kombinuje? Kiedy się już Wydra nawąchał, zawrócił, i kilkanaście sekund później ponownie stanął na czele pochodu. Jego twarz zdradzała jednak, że coś jest nie do końca w porządku. - No, gadajże! Co się dzieje? - spytał Hann, zaniepokojony. - Pewien nie jestem, ale chyba ktoś za nami idzie. - Niby kto taki? - Tego to ja nie wiem. - Chcesz zawisnąć na własnych flakach? - warknął diakon ostrzegawczo. Wydra skurczył się odruchowo. - Jak rany matki, panie! Skądże ja mam wiedzieć, kto dokładnie? Tyle tylko, co myślę, że to jedna osoba. I że jest za nami całkiem niedaleko, jakieś czterysta, może pięćset kroków. - Chcesz powiedzieć, że ktoś nas śledzi? - Tak mi wygląda - potwierdził Wydra, drapiąc się za uchem. Ramirez rozejrzał się nerwowo wokół siebie. Ohydne knieje, teraz jeszcze ograniczone słabym pełganiem latarń do kilku najbliższych pni, były dla niego nieprzeniknioną zagadką, wywołującą atawistyczny strach. O nie, Las zdecydowanie nie był naturalnym środowiskiem Hanna Ramireza! - Akkira, do mnie! - zawołał, nie bacząc na ryzyko, że podążający ich śladem człowiek może go usłyszeć. Akolita zjawił się przy nim bezszelestnie jak duch. 256 - Tak, wielebny? - Boisz się zostać sam w Lesie? - spytał go Hann. - A dlaczego miałbym się bać? - odparł Akkira szczerze rozbawiony. - Tak tylko spytałem. Słuchaj no, Wydra twierdzi, że ktoś za nami lezie. Nie wiem kto - może ktoś nasłany przez wrogów naszego Kościoła, bo tych nigdzie nie brak. A może po prostu jakaś leśna świnia w którymś z was się zakochała, zaraza wie. Tak czy siak, chcę, żebyś zaczekał tu na nasz ogon... - Wasza wielebność, lepiej inaczej - wtrącił się Wydra. - Co znowu? Wydra odchrząknął. - Z całą pokorą, panie, ale jeśli to jakiś tropiciel, to wyczuje pana Akkirę co najmniej na sto kroków i spokojnie ominie z daleka. - No to co mam zrobić? - zapytał Hann, czując się coraz bardziej zagubiony. - O wiele lepiej będzie założyć pułapkę - odparł Wydra, i wyciągnął z kieszeni jakieś poplątane sznurki. - A cóż to jest? - Zwykłe wnyki, na zwierzynę. Ale jak ktoś się ich nie spodziewa, to nie ma takiej siły, żeby nie wlazł w nie. Założyłbym szybko ze dwa, o tam, na tym wielkim akacjowcu. Pan Akkira może zaczekać w pobliżu, ale nie za blisko, jakieś sto kroków dalej, i najlepiej nie zaraz przy ścieżce, tylko trochę dalej w Lesie, bo się wyda. - No, a my? - Staniemy kilka setek kroków dalej. To jak, panie? - Dobra. Rób, jak uważasz. Wydra błyskawicznie uwinął się z położeniem wnyków i powrócił do grupy, zostawiając przyczajonego za drzewem Akkirę. Hann czekał w napięciu na rozwój wypadków, które potoczyły się nadzwyczaj szybko. On sam nie usłyszał nic, ale Wydra podskoczył w pewnym momencie, podnieconym szeptem wykrzykując: - Złapał się, grzybojad! - Słyszałeś to? - zapytał Hann, zdumiony. - A pewnie! - Żartujesz chyba! - Nie, panie. Cudak już tam wisi, słowo. Hann pokiwał głową z niedowierzaniem. - W takim razie chodźmy go obejrzeć. Dotarli na miejsce w samą porę, „zwierzyna" bowiem zdążyła już prawie uwolnić się z pętli. W jakiś zadziwiający sposób zdołała nawet unieszkodliwić Akkirę, który leżał teraz bez przytomności w poprzek ścieżki. Rodolf natychmiast przyskoczył na miejsce z kuszą wycelowaną w drobną postać. Hann uniósł w górę latarnię i oniemiał. - Ty? - wyszeptał. - Wasza wielebność, wybacz mi! - jęknęła Bea tonem pełnego żalu oburzenia, ani na moment nie tracąc rezonu. - Kiedy odszedłeś, myślałam, że to wytrzymam. Ale jestem tylko słabą, niegodną łask służką twoją i samotność oraz pustka, jaką po sobie zostawiłeś, okazała się nie do zniesienia! Musiałam za tobą pójść, to było silniejsze ode mnie! Och, panie mój, jak mogłeś mnie zostawić? Hann milczał, kompletnie oszołomiony. Kilka razy otwiera usta, za każdym razem jednak zamykał je z powrotem, nie nadążając za gonitwą sprzecznych myśli. Bea tymczasem całkowicie wyswobodziła się z sideł i teraz stała pośrodku kręgu zdziwionych twarzy, niewinna jak jakaś leśna nimfa przyłapana na nocnym spacerze. Jej piękne, szmaragdowozielone oczy wpatrywały się w Ramireza, cierpliwie oczekując na wyrok. Hann doznał nagłego pomieszania uczuć. Gdzieś głęboko pod jego sercem szemrał czarny strumyczek podejrzliwości, a jadowite, pełne furii słowa wiły się w jego mózgu jak węże, usiłując przecisnąć się ku wargom. Na to wszystko nakładał się jednak coraz potężniejszy szum nadbiegającej nie wiadomo skąd fali wzruszenia, dotąd całkowicie mu nieznanego. - W takim razie... chodź z nami - rzekł głosem tak cichym i łagodnym, że Bea, oczekująca czegoś zupełnie innego, wzdrygnęła się mimo woli. - Rodolf, opuśćże tę kuszę! - Hann zwrócił się do akolity, siląc się na swój zwykły, ostry ton. - I sprawdź, co jest z tym drugim półtrupem. Po czym podszedł do dziewczyny, objął ją ramieniem i wyprowadził spomiędzy reszty wiernych. - Nic ci nie jest? - spytał z autentyczną troską w głosie. Bea patrzyła na Ramireza i czuła się nierealnie. Jakby znów była małą smarkulą ze sterownikiem w ręce, która siedzi w salonie rodzinnego kondominium i bawi się przerzucaniem kanałów na sensoramie. A Hann był aktorem grającym w dwóch różnych instalacjach jednocześnie... - Nie, wasza wielebność - odparła. - Wnyki nie były słabo naciągnięte, pętla nie przecięła nawet skóry. A ty, panie, jak się czujesz? - Ja? - odparł Hann zaskoczony pytaniem. - No cóż... Zrobiliśmy szmat drogi i bolą mnie wszystkie mięśnie. Poza tym trochę szumi mi w głowie i czuję nudności, ale to pewnie przez tę przeklętą kładkę nad Rzeką. Bea przyjrzała się Ramirezowi z jeszcze większą konfuzją. Szum w głowie? Nudności? Och, w rozziew! - pomyślała z nagłym strachem. - Nie mów, draniu, że ci zaczął przeciekać implant! - To drobiazg, wasza wielebność. Zaraz wam przejdzie - odparła z fałszywą sympatią. - Bez wątpienia... masz rację. Z tobą, ee... na pewno wszystko w porządku? - upewnił się raz jeszcze Hann. A potem zaczął potrząsać głową, jakby odganiał się przed dokuczliwymi owadami. - Najzupełniej, wasza wielebność. - W takim razie ruszajmy. Im szybciej załatwimy, co mamy do załatwienia, tym szybciej wrócimy do domu. Zaczynam mieć już dosyć całej tej eskapady. * * * Hann nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek niedomagał. Toteż nieoczekiwany, pulsujący ból w potylicy, niekontrolowane skurcze mięśni i towarzysząca temu wszystkiemu dezorientacja przepełniły go niepokojem, który nałożył się na wszystkie pozostałe strachy tej nocy. Na szczęście po kilkunastu minutach wszystkie te dziwne sensacje znikły równie szybko, jak się pojawiły, zwracając Ramirezowi jego normalną osobowość. A jednak w ciągu tych kilku krótkich chwil coś wychynęło z najgłębszych zakamarków jego jaźni i zamiast powrócić tam, skąd przybyło, pozostało na granicy świadomości, raz po raz łaskocząc go irytującymi emocjami i wizjami, ulotniejszymi niż sen. - Wielebny, jesteśmy już blisko - szepnął Wydra. Jak blisko? - spytał Hann, od razu zapominając o przejściach ostatnich godzin. - Dosyć, żebym ich słyszał. - Kpisz sobie ze mnie, szczynolizie? Przecież tu nic nie słychać poza jakimiś wrzaskami z Lasu i twoim świńskim sapaniem! - Jak się nie wie, czego słuchać, to się i nie usłyszy - odszczeknął Wydra, nie usiłując już nawet zamaskować szyderstwa. Hannem zatrzęsło. Przeklęty, mały krętacz! Wszak w ludzkiej mocy nie było, żeby trafić gdziekolwiek w tej dżungli, do tego w tak upiornych ciemnościach! Śmierdziel bawi się z nim w ciuciubabkę i jeszcze ma czelność mówić mu to wprost! Wściekły Ramirez złapał Wydrę za włosy, przyciągnął jego twarz ku swojej i zasyczał smarkaczowi do ucha: - O, ty padalcu, ty suczy synu jeden! Naprawdę masz mnie za takiego durnia? Serio myślałeś, że takie zaszczane, gnilne ścierwo jak ty może bezkarnie wodzić Hanna Ramireza za nos? Że pokaże głupieniu przybłędzie, kto tu jest u siebie? Hann wymierzył Wydrze jeden siarczysty policzek, potem drugi, aż chłopakowi coś zachrupało w szczęce. Po czym wyjął zza pasa swój pistolet pulsacyjny i przyłożył go małemu do skroni: - Powiem ci coś w sekrecie, wszawy ryjku: okrutnie się pomyliłeś. Jeśli za tymi drzewami nie ma tego, po co tu przyszedłem, jesteś trupem. Jeśli jest, to samo. A twój Las, przysięgam na Oko Pana, wytnę i wypalę do ostatniej gałązki, choćbym miał dzień i noc nic innego nie robić przez następne dziesięć lat! W żółtym świetle latarni twarz Wydry wyglądała w tej chwili jak odrażająca maska umarłych, Gloddyglokke. Chłopak załkał. - A-ale ja naprawdę przyprowadziłem w-waszą wielebność, gdzieście chcieli! - Przekonamy się już za moment. Hann zerknął do tylu. „Oddział" stłoczył się za nim, czekając posłusznie na dalsze komendy. Przynajmniej z tymi nie ma na razie większego kłopotu, pomyślał. Lecz jak długo jeszcze utrzyma się taki stan rzeczy? No dobrze, pracą u podstaw zajmie się później, teraz trzeba się skupić na ataku. Jedno było oczywiste: jeśli element zaskoczenia ma zostać po ich stronie, resztę drogi muszą przebyć w ciszy i ze zgaszonymi latarniami. Boże Harmonijny i Czysty, jęknął w duchu, czemu nie poczekałem z tym do następnego dnia? W swej podsycanej nocnymi lękami paranoi podejrzewał, że kiedy tylko rozkaże zgasić światło, wychowankowie Koresarii zatłuką nie von Klosky’ego, jeśli ten w ogóle gdzieś tu jest, ale jego samego! - Lukrecja! - szeptem przywołał Beę. - Tak, wasza wielebność? - Posłuchaj no... - przerwał na chwilę, sprawdzając, czy pozostali nie nadstawiają ucha. - Mam mały problem. Musimy podejść tych w chutorze znienacka, a to oznacza zero światła. Dla was, ludzi z Lasu, łażenie w tych ciemnościach to najwyraźniej żadna sztuka, ale dla mnie... Temu zgnilizną przeżartemu Wydrze nie ufam już za grosz, ty jednak to co innego i pomyślałem... - Nie kończ, wasza wielebność. Chyba wiem, co zrobić, ale daj mi jeszcze chwilę na przemyślenie tego w szczegółach – odparła Bea, improwizując w zawrotnym tempie. - Macie tu jakąś linę, sznur, cokolwiek? - spytała po krótkiej chwili milczenia. - Nie mam pojęcia - odparł Hann zgodnie z prawdą. – Rodolf! I znowu ta sama sztuczka - akolita pojawił się obok niego diabli wiedzą skąd, bezszelestnie jak cień. Hann poczuł najprawdziwszą gęsią skórkę. - Tak, wielebny? - Mamy jakąś linę? - A pewnie. Zawsze się nosi przy sobie. - No i bardzo dobrze. Jaki jest ten twój pomysł? - zwrócił się do Bei. - Wiele jej mamy, panie Rodolf? - Ze sto pięćdziesiąt wazzi - odparł akolita. Bea szybko przeliczyła: sto pięćdziesiąt tych ich wazzi to będzie... prawie osiemdziesiąt metrów. Wystarczy. - Doskonale. Wasza wielebność, przetnij ją na pół, i na jednym kawałku uwiąż Wydrę, a na drugim mnie. - Ciebie? - zdziwił się Hann. - Tak, wasza wielebność. Żebyś mnie nie zgubił. Ja zaś będę trzymać na smyczy tego małego zaprzańca. - Tu Bea wymierzyła efektownego, choć zupełnie nieszkodliwego kopniaka rozdygotanemu Wydrze. - Kiedy już doprowadzi nas do celu, sprawdzę teren, a potem dam ci znać: jedno krótkie szarpnięcie liny będzie oznaczać, że wszystko jest w porządku, a dwa, że trzeba się przyczaić i poczekać. - Zgoda. Tylko prowadź powoli. Nie chcę się zabić o jakąś wystającą gałąź - powiedział Hann, rozluźniając się nieco. Wkrótce wszystko było gotowe. Bea ujęła koniec liny Wydry, kilkoma pozorowanymi kopniakami podrywając go z miejsca. Hann zacisnął kurczowo rękę na drugim kawałku sznura, przeżegnał się i z ciężkim sercem zakręcił wreszcie latarnię. Reszta grupy zrozumiała to jako sygnał i także zdusiła knoty kaganków. Lecz Ramirez, skoncentrowany teraz wyłącznie na sobie, zapomniał o podkomendnych i nagła ciemność zaskoczyła go jak cios w plecy. Przerażony, jeszcze mocniej zacisnął dłoń na sznurze, który w tym samym momencie napiął się i pociągnął go za sobą. Hann ruszył za nim bezwolnie, wolną ręką machając przed sobą jak ślepiec, a nogami wyczuwając niepewnie chybotliwy, niewidoczny grunt. Poczuł się jak robak zatrzaśnięty w małym pudełku, bezbronny i odcięty od reszty świata, a dźwięki, które otoczyły go naraz ze wszystkich stron, tylko pogłębiały jego trwogę i dezorientację. W końcu przestał być pewien, czy posuwa się do przodu, do tyłu, czy na boki i czy oprócz niego ktoś jeszcze w ogóle pozostał w tym przeklętym Lesie. Z sekundy na sekundę ogarniała go coraz większa panika. Serce waliło mu już chyba dwa razy szybciej niż normalnie, dookoła niego zaczęły tańczyć jakieś czarniejsze od samej nocy zjawy, cokolwiek było pod jego stopami, obudziło się i ruszyło w diaboliczny pląs. - Lukrecja! - krzyknął w mrok. - Lukrecja, gdzie ty się podziałaś? Hej, odezwijże się! Och, ty dziwko...! Zamiast odzewu poczuł, jak szarpnięta gwałtownie lina wyślizguje się z jego ręki, zesztywniałej z nerwowego napięcia. - Na Boga, nie! - chciał wrzasnąć, lecz ze ściśniętego zwierzęcym strachem gardła wydobył tylko żałosne skrzeczenie. - Rodolf! Akkira! - zachrypiał, ale i tym razem odpowiedział mu jedynie jazgot leśnych zwierząt. Rozpaczliwie kręcąc się w miejscu, bojąc się zrobić krok w którąkolwiek stronę, dostrzegł w pewnej chwili słaby blask, wyglądający na światło latarni przebijające się przez gęstwinę. Odbezpieczył broń i nie bacząc już na nic, zaczął biec w tamtym kierunku. Jego oczy zdążyły przystosować się do ciemności i padająca zza pni poświata niemal go oślepiła. Toteż kiedy wypadł na otwartą przestrzeń wielkiej polany i kiedy dokładnie na wprost niego wyrosła zupełnie niespodziewanie czyjaś postać, jego nerwy ostatecznie nie wytrzymały. Nie celując, nie patrząc, nie myśląc nawet, nacisnął spust, obojętny już, w co strzela i w kogo trafiają plazmowe pociski, które rozświetliły nagle nocne ciemności jak sztuczne ognie prosto z piekieł. ROZDZIAŁ 1 2 - Co to ma być? - wycedził Vlad przez zaciśnięte zęby, ostentacyjnie potrząsając dwoma niewielkimi tobołkami. Ich zawartość zagrzechotała metalicznie. - Gdzie, do lepkiej zarazy, jest cała reszta? Zostawiłem u ciebie dziesięć razy więcej towaru, a teraz znajduję tylko te dwa gówniane worki? To takie z ciebie dwulicowe bydlę, Calaghan? Taka zdradliwa żmija? Myślałeś, że stary Vlad jest już za stary, żeby ruszyć swoją ciężką dupę z domu i wrócić po swoje? Generatory, luminary, chromotrapy, narzędzia, broń warta co najmniej piętnaście kilogloss, gdzie się to wszystko podziało? Co żeś z tym zrobił, sukinsynu?! Komu to wszystko sprzedałeś?! Na Helenę Opiekunkę, gadaj, człowieku, albo cię zaraz własnymi rękami wypatroszę jak rybę na święta!! I co, nic mi nie odpowiesz? Thomas zerknął kątem oka na Andre, podziwiając niewzruszone oblicze i stoicki spokój, z jakim ich gospodarz przyjmował głośne pretensje Karawaniarza. Calaghan stał z założonymi rękami i obserwował Vlada z pobłażliwością, zarezerwowaną zazwyczaj dla dzieci i rozhisteryzowanych bab. Było oczywiste, że choleryczny Karawaniarz ma już wszędzie wyrobioną reputację i że takie niekontrolowane wybuchy na nikim z jego znajomych nie robią większego wrażenia. - Odpowiem, jeśli wreszcie dasz mi dojść do głosu - odparł Andre przesadnie zmęczonym tonem. - No, słucham - warknął Vlad. - Wystarczyło po prostu spytać. Nikt ci niczego nie ukradł ani nie sprzedał. Wszystko jest u Kraba, bezpieczne i nienaruszone. - U Kraba? - burknął Vlad zaczepnie, wciąż w bardzo konfrontacyjnym nastroju. - A co, u ciebie było moim gratom źle? - Inaczej: to nam było trochę nie po drodze z twoimi gratami. Mogłem po starej znajomości przytrzymać ci to przez jakiś czas, ale ty zniknąłeś bez śladu na ponad trzy lata, czego się zatem spodziewałeś? Na twoim miejscu cieszyłbym się, że twój dobytek w ogóle jeszcze istnieje. Thomasowi nie uniknęło, jak skutecznie te spokojne, dokładnie wyważone słowa przystopowały szarżującego Vlada. Obyło się bez krzyków, gróźb czy tym bardziej szarpaniny, starczył jedynie właściwie dobrany ton głosu i opanowanie. Postanowił dobrze zapamiętać tę scenę. Vlad popatrzył na worki, które wciąż trzymał w rękach. - Ale to jakoś dziwnym trafem do Kraba nie powędrowało - zareplikował, jednak już bez poprzedniej zaciekłości. - Nie mogło, skoro tak to schowałeś, że nikt z nas nigdy tego nie znalazł - odparł Calaghan rzeczowym tonem. Vlad zamilkł na moment, tylko grubymi palcami przeczesywał swoje przerzedzone przez wiek włosy. - No i zamiast wrócić jutro do domu, będę musiał leźć do tego połamańca Kraba, żeby to zaraza mięsista! - wymamrotał zrezygnowanym głosem. Tymczasem Romulus i Remus, zaalarmowani podniesionymi głosami, pojawili się u wejścia do chaty. - Co się dzieje? - zapytał zaniepokojony Remus. A może to był Romulus, Thomas w dalszym ciągu nie był pewien, który z nich jest który. - Nic takiego - uspokoił go Andre. - Nasz przyjaciel Vlad miał po prostu kilka pytań, ale już wszystko sobie wyjaśniliśmy. Chłopcy odetchnęli i przeszli dalej do izby, omijając Karawaniarza, który stał niezdecydowany. Każdy normalny człowiek na jego miejscu przeprosiłby teraz gospodarza za swoje zachowanie. Thomas zdążył jednak wystarczająco poznać Vlada, by wiedzieć, że usprawiedliwianie się za cokolwiek nie było w jego stylu. - Pójdę zobaczyć, co tam z Kevinem - powiedział tylko. Niezatrzymywany przez nikogo odwrócił się i wyszedł w noc. Andre westchnął i wrócił do stołu. - Zrobiło się późno - zagadnął w ciszy, jaka zapanowała po występie Karawaniarza. - Może chcecie się już położyć? - Co ty na to, Tom? - Gerhard zagadnął swojego towarzysza. Z głową wspartą ciężko na pięści i wpółprzymkniętymi sennie powiekami Farquahart wyglądał, jakby miał rzeczywiście dosyć na dziś. - Nie, dokończmy już, co stary nam przerwał - mruknął, tłumiąc ziewnięcie. - Skoro tak... - Andre był ucieleśnieniem bezkonfliktowości. - No dobrze, na czym to myśmy...? Aha, miałem wam pokazać... Jego słowa zagłuszył najpierw zduszony okrzyk, a zaraz po nim charakterystyczny świst powietrza, zakończony odgłosem przypominającym darcie mokrej szmaty. Na ułamek sekundy w izbie zrobiło się jasno, jakby ktoś przeładował luminar. Thomas, siedzący tyłem do wejścia, nie zobaczył nadlatującej z tamtej strony kuli ognia, poczuł tylko żar na plecach. Płonące kawałki drewna, które jeszcze przed chwilą były częścią kolumn podpierających fronton chaty, przefrunęły centymetry od niego, siejąc spustoszenie wśród naczyń na stole. Niemal trzecią część dachu zmiotło w mgnieniu oka jak kupę kurzu. Na szczęście podciśnienie natychmiast uniosło wielki gejzer iskier, w który zmieniło się słomiane poszycie dachu, ratując resztę strzechy przed ogniem. - Jezu Chryste, plazma! - ryknął Gerhard, zsuwając się ze swojego zydla tak szybko, że Thomas przestraszył się, iż drewniany szrapnel, który go oszczędził, nie ominął von Klosky’ego. - Andre, na dół! Koścista ręka von Klosky’ego wystrzeliła ponad blat i schwyciła Calaghana za rękaw, ściągając go pod stół. Romulus i Remus sami padli na ziemię, nie tracąc czasu na zadawanie zbędnych pytań. - Wasz Hann Ramirez? - wychrypiał Andre. - A skąd ja mam wiedzieć?! - odkrzyknął Thomas, biegnąc na przygiętych nogach do swojego plecaka. Przezorniejszy Gerhard miał wszystko pod ręką. Błyskawicznym ruchem wyszarpnął karabin z podróżnego olstra, odbezpieczył go i w kilku susach znalazł się przy wejściu. Płonące szczątki dachu nie zdążyły jeszcze na dobre zniknąć w mrokach nocy, kiedy kolejny ładunek plazmowy roztrzaskał szczyt frontowej barierki, ściął brzeg stołu i pomknął ku ścianie Lasu, gdzie wybuchł na podobieństwo świątecznej petardy. Następny wpadł do izby pod ostrym kątem i z hukiem uderzył w kalenicę. Potężna belka z piecowego drewna rozjarzyła się wiśniowo, po czym zaczęła pękać z przeraźliwym trzaskiem. Ktokolwiek był na zewnątrz, Ramirez czy nie, strzelał na oślep jak szaleniec albo jak ktoś, kto nigdy przedtem nie miał w ręku pulsatora. - Szybciej, bo nas tu spali żywcem! - krzyknął Gerhard do Thomasa, dorzucając przez ramię: - A ty, Andre, zabieraj swoich synów i do tyłu, za dom! - Mógłbym pomóc, przecież wiesz... - Za dom! - powtórzył Gerhard stanowczo i zakomenderował: - Tom, pełny kamuflaż. Raz, dwa... Na trzy obaj zniknęli jak duchy, po czym wychylili się nad barierkę, szukając wzrokiem przeciwnika. Sądząc po trajektoriach pocisków, powinien znajdować się gdzieś na wprost nich, ale plac przed chatą był pusty. Wyskoczyli więc na zewnątrz i od razu omal nie przewrócili się przez czyjeś ciało, a raczej kilka jego fragmentów, wyglądających na nie do końca zrobione pieczyste. W pierwszej chwili pomyśleli, że to napastnik, którego broń być może uległa sprzężeniu, uwalniając ładunek jeszcze wewnątrz magazynka i eksplodując mu w ręce. Natychmiast jednak ujrzeli kolejną, rozpędzoną kulę plazmy, i dwie ludzkie sylwetki. - Dobrzy ludzie, pomocy! - usłyszeli rozdzierający kobiecy krzyk. Tym razem plazmoid, czy to umyślnie, czy też zupełnym przypadkiem, dosięgnął najdalszej z szeregu chat. Płomienie strzeliły w górę niczym podświetlone od spodu fontanny, zalewając polanę czerwienią pożaru. W ich świetle Thomas ujrzał wielką, czarną postać, która już prawie doganiała niniejszą - młodą dziewczynę ze skrępowanymi z tyłu rękami i sznurem u szyi, wlokącym się za nią jak groteskowy ogon. Pomimo więzów biegła pewnie, zręcznie unikając przeszkód i chaotycznymi zakosami usiłując zmylić ścigającego. Olbrzym także miał pewne problemy, ponieważ mocno kulał. Najwidoczniej jednak jego determinacja była potężniejsza od kalectwa, a poza tym nawet z tylko jedną sprawną nogą wciąż górował nad swą ofiarą wzrostem i siłą fizyczną. Nie zwalniając, dziewczyna obejrzała się za siebie raz i drugi; czarny nie dawał za wygraną, zbliżając się do niej w długich, niezdarnych podskokach. Jeszcze chwila, a przydepcze ten jej wisielczy powróz albo rzuci się na nią w ostatecznym zrywie jak polujący drapieżnik... - Deus, ile ty masz żywotów, padalcu? - szepnął Thomas z wściekłością przemieszaną z niedowierzaniem, rozpoznając odzianego w czerń mężczyznę. W pomarańczowej dali, zamglonej rozsnuwającym się coraz szerzej dymem, przemknął jeszcze jeden niewyraźny kształt, ale skoncentrowany na Ramirezie Thomas nawet go nie zauważył. Jednym ruchem kciuka odwiódł zabezpieczenie na kolbie i uruchomił samośledzący celownik, choć z tej odległości chybić było nie sposób. Pewien trafienia, wymierzył w zdrową nogę Hanna i już miał wypalić, kiedy uciekająca dziewczyna wykonała niespodziewany manewr. Jak wryta zatrzymała się w miejscu i kuląc się, przypadła do korzeni, niemal dokładnie na linii strzału. Thomas zdążył tylko zakląć siarczyście, nim rozpędzony Hann się z nią zderzył. Wzięty z zaskoczenia, nie zdołał zareagować na czas i z rozcapierzonymi rękami przekoziołkował w powietrzu. Mała tymczasem pozbierała się szybko i z dziką furią skoczyła na oszołomionego upadkiem diakona, rozkraczonymi nogami przyciskając mu szyję do korzeniowej platformy, tak jak traper przydusza węża rozwidlonym patykiem. W rudej pożodze płonących zabudowań ta kilkusekundowa scena wyglądała jak fragment jakiegoś cyrkowego występu poskramiaczy zwierząt. Lecz jej finał mógł być tylko jeden, zważywszy na różnicę między potężnym Hannem a kruchą dziewczyną. Sfrustrowany Thomas nie wiedział, co robić. Strzelić nie mógł, ale patrzeć bezczynnie na tę szamotaninę też nie potrafił. Rąbnąć kolbą w łeb i ogłuszyć drania, chyba tylko to mu pozostawało. Ująwszy karabin jak maczugę, ruszył ku walczącym, lecz Ramirez okazał się szybszy. Zepchnął z siebie dziewczynę jak dokuczliwego kundla i wstał z nadspodziewaną sprężystością, podrywając ją przy tym do pionu za włosy. A potem rąbnął na odlew w twarz lufą pistoletu, którego jakimś cudem nie wypuścił z dłoni. Biedaczka zatoczyła się w tył, ustała jednak na nogach, dopóki drugi cios nie rzucił jej ostatecznie na ziemię. Hann uśmiechnął się z mściwą satysfakcją i przymierzył się do kopniaka. Krew uderzyła Thomasowi do głowy. - Won od niej, ścierwojadzie! - zagrzmiał, dezaktywując kamuflaż. Hanna nic teraz nie osłaniało i Thomas wycelował prosto w jego pierś, myśląc już tylko o tym, żeby raz na zawsze unicestwić bydlaka. On, który nigdy przedtem nie użył ostrej broni przeciwko drugiemu człowiekowi! - Tom, nie w serce! - znajomy glos zabrzmiał mu tuż nad uchem. Za późno: palec, poruszany oddzielonym od rozumu zacietrzewieniem, zdążył zacisnąć się na spuście. Gerhard zdołał jeszcze pchnąć mu rękę i strumień plazmowy, zboczywszy z zamierzonej przez Thomasa trajektorii, oderwał Ramirezowi ramię wraz z barkiem i częścią prawego boku, pozostawiając go jednak przy życiu. Siejąc w półobrocie czerwonym deszczem, diakon zwalił się na plecy. Mimo potwornej rany usiłował jeszcze podźwignąć się na ocalałym ramieniu, ale duch uchodził z niego szybko, razem z krwią, która wylewała się z rozdartego boku jak piwo z odszpuntowanej beczki. - Prędko, leć po mój plecak! - rzucił von Klosky przez ramię. Thomas bezwiednie zrobił krok w tył, nie mogąc oderwać oczu od dogorywającego Ramireza. - Na Boga, Tom! Szybciej! Ponaglony ostro Farquahart odwrócił zszokowany wzrok i pognał ku chacie Andre. Calaghan oraz jego przybrani synowie stali przed jej pokiereszowanym frontonem, ze smętnymi twarzami przyglądając się osmalonym zwłokom, tym samym, przez które Farquahart i von Klosky omal się przed chwilą nie przewrócili-Thomas przemknął obok nich, wpadł do izby, porwał plecak Gerharda i wybiegł z powrotem na zewnątrz. - Tom...? - zaczął Andre, lecz działający jak w transie Thomas nawet go nie usłyszał. Kiedy wrócił do Gerharda, ten chował właśnie swój biomonitor do kieszeni. - Masz? - odwrócił się do Thomasa. - Dobra, rzuć tutaj... Ramirez leżał już zupełnie nieruchomo, tylko jego powieki drgały jeszcze, jak dogorywające motyle. Von Klosky wydobył z plecaka niewielki futerał. Otwarłszy go jedną ręką, wyjął zeń płaski, okrągły panel z przezroczystymi rurkami, każda z kilkucentymetrową igłą na końcu. Potem ustawił kod w iniektorze, przyłożył go do skroni Hanna i zwolnił zawór. A kiedy Ramirez zamknął oczy, zdecydowanym ruchem wbił obie igły w jego szyję. Panel zamruczał i rurki szybko zaczęły wypełniać się krwią. - Gerhard, co ty robisz? - Thomas zmarszczył brwi. - Nie mogę dopuścić, żeby jego mózg przestał funkcjonować. -Jak to nie możesz? - wykrzyknął Farquahart, zdumiony. ~ - Deus, chyba nie chcesz go ocalić?! - Nie jego, lecz nas! I zostało mi bardzo niewiele czasu, więc proszę, powstrzymaj się na razie z wszelkimi pytaniami. Thomas posłusznie zamknął usta, Gerhard zaś odsunął panel do tyłu, ujął oburącz swoją maczetę, zamachnął się potężnie i z katowską wprawą jednym ruchem odrąbał głowę Hanna od reszty ciała. Po czym odciągnął ją od lekko drgającego korpusu i przytknął szary owal do przeciętej szyi, na której ten rozpełzł się, błyskawicznie zamykając cięcie. Von Klosky pomanipulował jeszcze chwilę przy panelu, po czym wstał, spoglądając na swoje makabryczne dzieło. - Wystarczy mi, jak na jeden dzień - powiedział zmęczonym głosem, ocierając czoło. - Tom, może byś zobaczył, co z tą małą. Thomas podszedł do dziewczyny, która zdążyła już usiąść, i przyglądała się zafascynowana ich poczynaniom. Ostrożnie przeciął sznur, którym skrępowane były jej ręce, i ściągnął pętlę z szyi. - Dzięki - szepnęła, rozmasowując obtarte nadgarstki. - Jak się czujesz? - spytał łagodnie. - W porządku. Trochę spuchłam, ale zęby chyba mam wszystkie. - Dziewczyna uśmiechnęła się słabo. Thomas podał jej rękę, pomagając wstać. - Pokaż no - powiedział, przyglądając się jej obrażeniom. Dziewczyna miała dwa wielkie siniaki, zakrwawioną wargę i najpiękniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widział. - Pewnie wyglądam jak milion nieszczęść - szepnęła, smukłymi palcami dotykając swoich obolałych policzków. - E tam, widziałem już o wiele gorsze rzeczy. Za kilka dni nie będzie śladu - uspokoił ją Thomas. - Jak ci na imię? - Beatrice, chociaż wolę Bea. Beatrice... Thomas przez chwilę smakował na języku ten dźwięk, delikatny i aksamitny, jak odgłos wiatrowych dzwoneczków. - Czemu? Beatrice jest piękne, a poza tym jakoś tak... lepiej pasuje - odparł, mając nadzieję, że zabrzmiało to jak komplement. - Do czego? - Zaśmiała się gorzko. - Do tych sińców? - Nie, tak w ogóle... - zmieszany Thomas spróbował zmienić temat. - Niezła była ta twoja sztuczka, kiedy tak nagle stanęłaś mi na drodze. - Potrafię radzić sobie z mężczyznami - odparła rezolutnie. - Przypuszczam - rzekł Thomas, kątem oka przechwytując spojrzenie jej oczu, zielonych jak leśny mech. - A ty? - spytała Bea. - Słucham? - odparł niezbyt przytomnie. - Jak się nazywasz? - Ach, przepraszam! Thomas, Thomas Farquahart. - Thomas... - powtórzyła dziewczyna cicho. Po czym ni z tego, ni z owego skryła twarz w dłoniach i wyszeptała drżącym głosem: - To było straszne, to wszystko było takie straszne! - Spokojnie, już po wszystkim. - Chłopak objął ją ramieniem w odruchu sympatii. Beatrice od razu wtuliła się w niego jak dziecko przebudzone ze złego snu. - Mnie i mojego braciszka ci od Koresarii złapali prawie tydzień temu - załkała. - Zawlekli do swojego obozu i kazali nam robić, i patrzeć na takie rzeczy, że... Oni tam chyba wszystkich mieli z polowania, ale tylko niektórym ten Koresaria zdążył takie go bałaganu w głowach narobić, że byli gorsi nawet od niego! Tych, którzy nie wykonywali jego poleceń, brali na taki wielki stół i tam... i tam... Och, matko Lasu! Thomas przygarnął ją mocniej, rozszlochaną i drżącą. W końcu nieszczęsna dziewczyna uspokoiła się na tyle, że mogła mówić dalej. - A potem nie wiadomo skąd zjawił się ten... - Trzęsącą się ręką wskazała na bezgłowe zwłoki Hanna. - Myśleliśmy, że gorszego od Koresarii być nie może, ale ten wielkolud okazał się już zupełnym szaleńcem. Nie było godziny, żeby nie wpadł w furię z byle powodu. Na moich oczach, bo wszystkim kazał patrzeć, zadręczył i zamordował pięciu biedaków. I żebyś ty widział, jaką mu to sprawiało rozkosz! Thomas nie potrafił, nawet nie chciał sobie tego wyobrazić. Odwrócił się i przez chwilę sycił oczy widokiem zwłok Ramireza. - A jak ty się znalazłaś aż tutaj ? - spytał, z trudem tłumiąc emocje. - I w ogóle, skąd Hann wiedział, gdzie nas szukać? - Tego to ja nie wiem. Dziś w południe ta czarna padlina po prostu zebrała wszystkich, którzy jeszcze zostali, i kazała nam iść ze sobą, nie mówiąc dokąd ani po co. Było tam dwóch takich, którzy słuchali się go jak psy, ale reszta myślała tylko o tym, jak wykorzystać okazję i uciec do Lasu. Większości się udało, ale mnie i Wydrę, chłopaka z Ole-Marsh, który miał mu wskazywać drogę, wielkolud związał i cały czas prowadził przed sobą. Pewnie żeby się nami zasłonić, gdyby przyszło co do czego. - W końcu jednak wam też jakoś udało się wyrwać? - Bo musiał pogasić latarnie, żeby podejść was niepostrzeżenie. Tyle że on był jakiś dziwny, jakby zupełnie nie stąd, i po ciemku całkiem się pogubił. Uciekliśmy, ale ze związanymi rękami niełatwo biec, i kiedy tu dotarłam, było za późno, bo ten diabeł już szalał, podpalając wasze domy. Wszystko, co mogłam jeszcze zrobić, to odwrócić jakoś jego uwagę. - Z czym zresztą doskonale sobie poradziłaś - powiedział Thomas z niekłamanym uznaniem. - Ale za późno! - powtórzyła Bea z goryczą. Thomas delikatnie pomógł jej otrzeć resztki łez i najcieplejszym tonem, na jaki potrafił się zdobyć, powiedział: - Daj spokój, nie mogłaś niczemu zapobiec. I tak zachowałaś większą przytomność umysłu niż niejeden mężczyzna w takiej sytuacji. Przykro mi tylko, że dostało się twojemu przyjacielowi. - Przyjacielowi? - Spojrzała na niego zdziwiona. - No, temu chłopakowi, Wydrze. - Nie, Wydra zniknął w Lesie, jak tylko tamten zgasił światło - odparła Bea. - Jak to zniknął? Zaraz, no to kto leży przed... Deus, nie! - krzyknął, zrywając się na równe nogi. - Tom, co się dzieje? - zaniepokoił się Gerhard, ale Thomas już biegł w stronę domu Calaghana. Romulus i Remus gdzieś zniknęli, zastąpieni przez łysego Anhawara. On i Andre zdążyli już zebrać wszystkie nadwęglone fragmenty ciała w jednym miejscu, i teraz przenosili je na wielką płachtę materiału, rozłożoną tuż obok. Thomas zatrzymał się przy nich, oddychając ciężko. - Ludzie, powiedzcie mi, że to nie Vlad, tylko jakiś przybłęda z Lasu! - zawołał Farquahart błagalnie. - Przykro mi, Tom - rzekł Calaghan przygaszonym głosem, prostując plecy. - Niech to podły los! To wszystko przez nas! - Nie myśl w ten sposób, chłopcze - rzekł Andre, podnosząc się znad osmalonych zwłok. - Nie? A jak mam myśleć? - rzucił Farquahart przez ściśnięte gardło, a kiedy tamten położył mu współczująco rękę na ramieniu, strząsnął ją. - Zostaw... - wyszeptał, cofając się ku domowi. Siadł ciężko na progu, odwracając wzrok od ponurej sceny. Czuł, że jeśli natychmiast nie zapanuje nad swoimi nerwami, gotów rozryczeć się zupełnie tak samo, jak przed chwilą ta mała Bea, I właściwie dlaczego? Bo zginął Karawaniarz, ten chciwy, egoistyczny choleryk, którego gderliwości i nieustannych przytyków Thomas zaczynał mieć już szczerze dosyć? Na rany Drzewa, toż nie dalej, jak godzinę temu sam miał ochotę udusić starego gołymi rękami za to jego chamstwo i bezduszność, czemu więc teraz czuje się tak podle? - Nieszczęsny głupiec, wreszcie dostał, co mu się już od dawna należało - próbował przekonać jakoś sam siebie, odwrócić znaki, zmusić się do spojrzenia na to, co się stało, jak na akt sprawiedliwości losu. Lecz im bardziej się starał, tym mocniej zaczynał odczuwać zamiast satysfakcji i ulgi dojmujący, nagły brak bliskiej osoby. Deus, jakiej bliskiej? - żachnął się w duchu, rękami obejmując głowę. Przecież ja go właściwie w ogóle nie znałem. - Tom, a ty co tak tu siedzisz jak nieszczęście? - usłyszał nad sobą zatroskany głos von Klosky’ego. - Nic się nie bój, już wszystko zabezpieczyłem. To mówiąc, Gerhard potrząsnął trzymanym w ręce workiem ze smoliście czarnego materiału. Thomas nie wykazał zainteresowania jego zawartością. - Vlad... - wykrztusił i nie dokończył, bo reszta słów utknęła mu w gardle. - Co? Ten nerwus znowu coś nabroił? - Och, matko wszechzieleni! - wyjęczał Farquahart, podnosząc na Gerharda zbolały wzrok. - Vlad nie żyje! Tam leży, nie widziałeś? - Chryste, co ty wygadujesz?! Gdzie?! - zakrzyknął osłupiały von Klosky. Andre z Anhawarem zawinęli w tym czasie zwłoki Karawaniarza w prosty całun i szykowali się właśnie do związania rogów płachty, by skryć przed światem okrutne oblicze śmierci. Gerhard zostawił czarny worek na ganku, podszedł do nich i uchyliwszy rąbek materii, popatrzył na ciało. - Boże mój! - wyszeptał wstrząśnięty i z niedowierzaniem na twarzy odwrócił się do Thomasa. - Ale jak? Kiedy? Farquahart mógł na to odpowiedzieć jedynie bezradnym wzruszeniem ramion. - Andre? - Zaraz na samym początku całego zamieszania, jak sądzę - odparł Calaghan cicho. - Wtedy, kiedy powiedział, że idzie zobaczyć, co z jego małym. Musiał wleźć pod lufę temu Ramirezowi. Tamten spanikował zaskoczony, no i strzelił, nie zastanawiając się na wet do kogo. - Niech to jasna krew! - zaklął Gerhard z pełną żalu złością. - Wszystko przeze mnie! - Daj spokój, przecież to był czysty przypadek - rzekł Calaghan pocieszająco. - Nieszczęśliwy zbieg okoliczności, na który nikt z nas nie miał wpływu. - Nie zbieg okoliczności, tylko mój parszywy egoizm! – von Klosky wyrzucił z siebie z goryczą, spoglądając na poczerniały, rozerwany przez pociski plazmowe korpus i twarz, z zastygłym na zawsze wyrazem bólu i zdziwienia. - Chciał wracać, ale był mi jeszcze potrzebny, więc mu nie pozwoliłem. Nie mów mi o przypadku, Andre. Zarzucił rąbek płachty na wykrzywioną pośmiertnie twarz starego szklarza, podniósł swój czarny worek i wolnym krokiem wszedł do chaty. Thomasowi też nie było do rozmowy. Gdyby nie Bea, która bezszelestnie jak duch pojawiła się tuż przed nim, długo jeszcze siedziałby tak ze zwieszoną głową i zastanawiał się, czy aby jednak nie powinien wstać i pomóc Calaghanowi w jego smutnych obowiązkach. - Co się stało? - spytała stroskanym głosem, siadając na stopniu obok niego. - Śmierć - odparł, nie patrząc jej w oczy. - Jeszcze jedna niepotrzebna, bezsensowna śmierć! Najpierw ci nieszczęśni przewoźnicy, teraz Karawaniarz... Nawet nie chcę myśleć, ilu jeszcze będzie nas przeklinać w ostatnich chwilach życia! Chata na końcu chutoru dopalała się i coraz słabiej oświetlała polanę pomarańczową luną ognia. Thomas poczuł, jak dziewczyna kładzie mu drobną dłoń na ramieniu i choć tym razem nie cofnął się przed dotykiem, wciąż siedział nieporuszony. - Strasznie mi przykro, Thomas - usłyszał jej melodyjny, ciepły alt. - I jeśli to przeze mnie... - Ależ skąd! To wszystko przez nas, przez naszą ślepotę! - Na pewno nie przez was - rzekła Bea z przekonaniem. – Tylko przez tego podłego diakona! Gładziła go przy tym delikatnie i z sympatią, jakby owym łagodnym ruchem chciała wymasować przygnębienie z jego ciała. - Naprawdę mi przykro - powtórzyła współczującym szeptem. - Dobrze wiem, jak to jest, kiedy straci się bliską osobę... - Jaką tam bliską! Stary nie był dla mnie nikim... - zaczął i urwał w pół zdania, zawstydzony swoim zupełnie niepotrzebnie podniesionym głosem. - Tak, to był przyjaciel - rzekł niemal na granicy słyszalności i ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że mówiąc tak, wcale nie kłamał. - Wybacz, ja... - Nie szkodzi. Ty dałeś się wypłakać kobiecie, czemuż więc ja nie miałabym pozwolić ci się wykrzyczeć? Zaskoczony Thomas spojrzał na nią po raz pierwszy, odkąd przy nim usiadła, i przez długą chwilę nie mógł oderwać wzroku od jej oblicza. To było niezwykłe, bo w każdym innym wypadku widziałby przede wszystkim siniaki, opuchlizny, zadrapania, zmierzwione włosy i brud. Teraz jednak wszystko to rozpłynęło się w łagodnym świetle, jakie zdawało się emanować z tej filigranowej istoty. Zaambarasowany i zarazem podniecony chciał coś odpowiedzieć. Nic mądrego nie przychodziło mu jednak do głowy, a bał się płytką paplaniną spłoszyć to ulotne coś, co choć niematerialne, niedostrzegalne dla zmysłów i niespodziewane jak wszystko, co wydarzyło się tej nocy, już zaczęło swą obecnością wypełniać przestrzeń pomiędzy nim a delikatną Beatrice. - Na pewno jesteś potwornie zmęczona i głodna - zmienił w końcu temat na neutralny. - Chętnie bym coś przekąsiła, to fakt - zgodziła się z nim ochoczo. - Poczekaj chwilę... Thomas wstał ze stopnia i wszedł do chaty. Liczył na pozostałości z posiłku, przerwanego tak gwałtownie, ale zastał tylko wyludnioną izbę i uprzątnięty do czysta stół. Plac przed domem, gdzie jeszcze przed chwilą Andre i Anhawar pracowali w grobowym milczeniu, także opustoszał. - Nie zauważyłaś, gdzie się wszyscy podziali? - spytał, wróciwszy do dziewczyny. - Nie patrzyłam. - Hm... - mruknął Farquahart, rozglądając się dookoła. Nawet owinięte w prowizoryczny całun zwłoki Karawaniarza gdzieś znikły. Może poszli złożyć je w którejś z sąsiednich chat? Z tej, która stała tuż za domostwem Calaghana, dobiegało głośne chrapanie. Nie wchodząc do środka, Thomas przechylił się przez barierkę i przez chwilę spoglądał w milczeniu na śpiącego Kevina. I co oni mu powiedzą, kiedy się obudzi? Wymyślą jakąś historyjkę o tym, jak to jego ojciec w środku nocy wyruszył po swoje błyskotki do niejakiego Kraba? Kevin nie był już dzieckiem, któremu opowiada się bajki przed snem. Będziemy musieli powiedzieć mu prawdę, westchnął, odchodząc. I dopiero wtedy się okaże, co dzieciak naprawdę czuł do starego. Dalej była już tylko wielka stodoła i dogasające zgliszcza ostatniej z chat. Widok mokrego pogorzeliska przywołał wspomnienia z dzieciństwa, Thomas miał siedem lat, kiedy razem z dwoma innymi urwisami z sąsiedztwa ukradli aptekarzowi Leonowi cały flakon czerwonego fosforu, nie mając nawet pojęcia, że tych kilka uncji było warte majątek. Potem pognali za miasto, nad Rzekę, i tam urządzili sobie fajerwerki. Niewiele mieli wtedy rozumu w głowach i tylko cudem żadnemu z nich nie urwało ręki ani nie wypaliło oczu. Ale że całą zabawę urządzili sobie na gołym żywogruncie, który wybitnie nie lubi ognia, ich pirotechniczne wybryki bardzo szybko skończyły się w kałuży wody. Cięgi, jakie wtedy zebrał od macochy za nowe ubranko, przemoczone i ubabrane szlamem, byty jednym z najgorszych doświadczeń jego smarkatego żywota. W podobny sposób Drzewo zareagowało tutaj, zalewając płomienie strugami wody z kurczącego się spazmatycznie żywogruntu. Thomas obszedł ruiny, spowite kłębami pary i syczące jak ogromne gniazdo węży, ale i tu nikogo nie znalazł. Raz jeszcze rozejrzał się na wszystkie strony, po czym zawrócił i pomaszerował z powrotem, tym razem samym skrajem Lasu. Pogrążony w myślach, omal nie zderzył się z Anhawarem, który niespodziewanie wyłonił się ze szczerby w częstokole pni. Calaghan i von Klosky wynurzyli się z leśnych ciemności tuż po nim, wszyscy z pustymi rękami. - Deus! Czemu nie powiedzieliście, że idziecie? - spytał z wyrzutem, kiedy cała kawalkada znalazła się już na polanie. - Przecież ja też chciałem... A w ogóle, co zrobiliście z jego zwłokami? Zostawiliście w Lesie? - Nie - odparł Calaghan. - Oddaliśmy jego duszę Rzece. - Żartujecie sobie? Do Rzeki jest stąd co najmniej pół dnia drogi! - Andre miał na myśli jedynie pożegnalny rytuał helenistów, czysto symboliczny „pochówek" w postaci kilku włosów zmarłego wrzuconych do podskórnego strumyka - wyjaśnił Gerhard. - Włosów? A co zrobiliście z... - Na razie przenieśliśmy ciało do szopy - rzekł von Klosky oszczędnie, wyraźnie niechętny do kontynuowania tematu. - Powiedz raczej, jak tam nasza leśna nimfa? Ochłonęła już? - Co? Ach... Tak, chyba tak... - bąknął Thomas, przypominając sobie, po co właściwie poszedł ich szukać. - Chciałem dać jej coś do jedzenia, ale w chacie nic już nie zostało, was też nie było... - No to chodźmy, bo się jeszcze biedactwo zniecierpliwi i pójdzie szukać grzybów w Lesie. - Andre się uśmiechnął. Thomas przestraszył się, że dziewczyna rzeczywiście mogła tak uczynić, znikając z jego życia równie nagle, jak się w nim pojawiła. Ale Beatrice czekała dokładnie tam, gdzie ją zostawił, z przymkniętymi oczami i policzkiem wspartym o strzaskaną kolumnę u wejścia. Upewniwszy się, że niedoszłej ofierze Kościoła nie chodzą po głowie żadne głupstwa w rodzaju odmowy gościny i wędrówki przez Las w środku nocy, Andre zajął się jedzeniem. Wkrótce Bea, niczym wygłodniałe zwierzątko, pałaszowała wprost z postawionej przed nią misy. Milczący Anhawar wyszedł tymczasem na zewnątrz i chwilę później wrócił z dwoma wielkimi cebrami wody. Milczący był teraz zresztą nie tylko on jeden. Wszyscy siedzieli cisi, przygaszeni i wyczerpani, od czasu do czasu rzucali jedynie jakieś krótkie, neutralne zdanie, starając się z daleka omijać bolesne tematy. Łysy panwirysta nie zabawił długo w ich towarzystwie i dodawszy do rozmowy zaledwie dwie lakoniczne uwagi, podźwignął się od stołu. Jego wyjście zgodnie potraktowano jako pretekst do zakończenia dnia i udania się na upragniony spoczynek. Calaghan wraz z Remusem zakrzątnęli się koło posłań i toalety dla gości. - Izba jest do waszej dyspozycji - rzekł Andre, oblekłszy ostatnią ze słomianych poduszek i kierując się do wyjścia. - Dajże spokój, człowieku - zaprotestował Gerhard. - Mamy na czym spać. - My też - zażartował Andre i wyszedł z chaty. Skonany Gerhard nawet nie próbował rozkładać egzoszkieletu plecaka. Obmył tylko twarz w zimnej wodzie z cebrów, po czym, tak jak stał, legł na pierwszej z brzegu pryczy. Thomas z pewnością zrobiłby podobnie, gdyby nie Bea. Osobiście nie miał nic przeciwko twardym ławom gospodarzy, poza tym, że były wąskie, ustawione jedna za drugą, no i trzy - aranżacja najmniej romantyczna z możliwych. Ale wygodny i miękki śpiwór mógł swoim luksusem skusić mieszkankę dzikiego Lasu. Z sercem pełnym nadziei, Farquahart zabrał się do przerabiania odpiętej klapy plecaka w dwuosobowy materac, rozkładając go ostentacyjnie na środku izby. Po czym przystąpił do wieczornej toalety, która zazwyczaj nie zabierała mu więcej niż minutę. Tym razem zmitrężył na nią całe dziesięć, kątem oka raz po raz zerkając ku dziewczynie. Bea przysiadła skromnie nieopodal i chociaż niby to rozglądała się z wielkim zainteresowaniem po izbie, jej oczy także nieustannie ześlizgiwały się po muskulaturze Thomasa. Woda była lodowata, ale rozgrzany od jej spojrzeń, w ogóle tego nie czuł. Nie mógł jednak myć się w nieskończoność. Otrząsnął się, wytarł do sucha przygotowanym przez Andre lnianym ręcznikiem i zmuszając się do beznamiętnego tonu, powiedział: - Będzie ci okropnie twardo na tej ławie. - E tam, śpię na podobnych od dziecka - odrzekła. - My tutaj przywykliśmy do niewygód. - No nic, w każdym razie, gdybyś zmieniła zdanie... Dobranoc - mruknął, nieco zawiedziony kładąc się na swoim podróżnym posłaniu. I niemal natychmiast wszystkie jego pragnienia skupiły się na jednym: spać! Usłyszał jeszcze ciche stąpanie - czyje, nie był pewien - a potem, już poprzez mgłę senności, szept Bei: - Z drugiej strony... Jej pachnące jak sam Las delikatne ciało niepostrzeżenie znalazło się tuż obok niego, szukało wspólnych płaszczyzn. Niezdolny unieść ciężkich powiek, na wpół przytomnie objął dziewczynę ramieniem. Na nic jednak nie miał w tej chwili siły, więc tylko przytulił się mocniej do jej rozkosznego ciepła i zasnął, choć drobne palce czule obejmowały go za ramię i słyszał słowa, których znaczenie już do niego nie dotarło. * * * Bea leżała nieruchomo w ciszy zakłóconej jedynie oddechami śpiących i szumem krwi w skroniach, wpatrzona martwo w ledwie żarzący się luminar i próbując dojść do ładu ze swymi uczuciami. A więc to tak? Wystarczy kilka czyichś słów i spojrzeń, żeby cała jej determinacja zaczęła pękać jak kruchy lód? Nie była już nawet pewna, czego tak naprawdę chce. Czy obejmujące ją delikatnie ramię człowieka, który tak nieoczekiwanie wprawił jej serce w niemal katastrofalny rezonans, mogło być tym czymś? Z każdą mijającą chwilą delikatny oddech Thomasa stawał się ważniejszy od wszystkich kontraktów, honorariów, łowieckich ekscytacji i tajemniczych implantów wewnątrz poodcinanych głów. Oparta na łokciu, długą chwilę spoglądała na wyraziste rysy Thomasa, w tylu szczegółach przypominające jej ukochanego, choć przybranego ojca. Poniewieranego i upokarzanego przez jej rodzoną matkę, wypchniętego przez rozziew w ścianie habitorium w chłód i ciemność, bo przez zgryzoty zapomniał o podstawowych zasadach bezpieczeństwa... Nie, pomyślała, składając pożegnalny pocałunek na rozchylonych ustach Thomasa, uczucia mogą tylko zgubić człowieka. Bea westchnęła, a potem cicho odsunęła się od Farquaharta, mamroczącego coś niewyraźnie przez sen. Podniosła się z ciepłego materaca i rozejrzała po izbie. Niewielka ilość światła, jaką dawał żarnik luminaru, wystarczała jej kocim oczom w zupełności. Nikt ze śpiących się nie poruszał ani nie śledził ukradkiem jej ruchów. Czarny worek z zakonserwowaną głową Ramireza wciąż spoczywał oparty o nogę stołu, a Gerhard von Klosky spał spokojnie na swojej pryczy. Jak na cel, za którego ekstrakt tajemniczy zleceniodawca oferował aż tyle, ów von Klosky nie wyglądał jakoś szczególnie imponująco, nie wydawał się też groźny czy wartościowy. Ot, na oko zwykły pięćdziesięciolatek, któremu zachciało się przygód w egzotycznych partiach Drzewa. Bea wiedziała jednak dobrze, jaka przepaść potrafi dzielić pozory od rzeczywistości, toteż długo go obserwowała, nim nabrała pewności, że ten nieprzewidywalny człowiek naprawdę głęboko śpi. Potem zdjęła z włosów zapinkę i zbliżywszy się na palcach do von Klosky’ego, zlustrowała go od stóp do głów w poszukiwaniu najodpowiedniejszego miejsca na oznakowanie. Wybór miała niewielki, jako że Gerhard położył się spać w ubraniu, pod którym zresztą mógł skrywać prawdziwą zbroję. Pozostawała jej właściwie tylko skóra tuż za uchem. Bea wyprofilowała znacznik, zawahała się, po czym wymazała poprzednie ustawienia. Nie, pomyślała, tak po prostu nie można. Łapanie pospolitych rzezimieszków, zbiegów, ukrywających się wierzycieli, a zwłaszcza kreatur pokroju Hanna Ramireza, na to chętnie mogła się zgodzić. Kim by się jednak okazała, gdyby w taki sam sposób potraktowała człowieka, który do spółki z Thomasem uratował jej życie? Przekleństwo, nawet nie zna twarzy ani motywów tych, którym tak zależy na jego schwytaniu! I wcale nie byłaby zdziwiona, gdyby znalazły się wśród nich typy dorównujące podłością Ramirezowi! Na myśl o tym przeszedł ją dreszcz. Bea prędko przeidentyfikowała znacznik i dopiero wtedy wprowadziła go von Klosky’emu pod skórę. Nie było ukłucia ani dźwięku, jedynie delikatne dotknięcie. To wystarczało, by od tej pory mogła zlokalizować Gerharda z dokładnością do kilku metrów, bez względu na miejsce w Układzie Słonecznym i bariery, za którymi próbowałby się schować. I tylko ona, nikt więcej. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie. Teraz miała już właściwie wszystko: czyste sumienie, trop na wypadek, gdyby jednak myliła się co do von Klosky’ego, oraz implant Hanna - niespodziewaną, pozakontraktową zdobycz. Podniosła z podłogi worek z głową Ramireza i świadomie nie patrząc na Thomasa, wymknęła się z chaty. Do brzasku zostały Bei niecałe trzy godziny i ponad piętnaście kilometrów do przebycia w trudnym terenie. Od chutoru Calaghana aż do podstawy południowej przegrody Las rósł nieprzerwanie, jeśli nie liczyć kilku niewielkich poręb. Na szczęście miejsce, ku któremu zmierzała, znajdowało się po tej samej stronie Rzeki, toteż przynajmniej nie musiała marnować czasu na szukanie przeprawy w ciemnościach. Zadziwiające było, jak dobrze ona, dziewczyna urodzona i wychowana w habitoriach Wierzchołka, radziła sobie w tych dzikich, zarośniętych regionach Drzewa, grubo poniżej pięćsetnego kilometra. Miała wrodzony dar, szósty zmysł zwierzęcia, dzięki któremu instynktownie omijała przeszkody, ani na moment nie zwalniając biegu pośród niewidocznych pni. Raz tylko zatrzymała się na krótką chwilę, nasłuchując. Wydało jej się bowiem, że słyszy jakiś dźwięk niepasujący do otoczenia. Czyżby ktoś ją śledził? Ale odgłos się nie powtórzył i Bea pomknęła dalej, szybko o nim zapominając. Świt już się rozpalał, kiedy dotarła wreszcie do jednej z najdalej na północ wysuniętych przypór septum. Wznosiła się wielkim, smukłym łukiem, jak skamieniała tęcza. Jej stożkowata, nieregularnie pobrużdżona podstawa tworzyła ponadstumetrowej wysokości wzgórze, na które usiłował wedrzeć się uparty Las. Dalej biegły nierówne szeregi następnych cokołów, coraz wyższych i pod coraz ostrzejszym kątem przechodzących w kolejne z rurowatych przęseł wzmacniających przegrodę. Niektóre były proste, inne rozgałęziały się wielokrotnie, zanim na powrót połączyły się z resztą macierzy. Bea przysiadła na chwilę, żeby złapać oddech i upewnić się, czy nie zboczyła z kursu. W szybko rzedniejącym mroku porównała szczegóły terenu z obrazem, jaki miesiąc temu wyryła sobie w pamięci. Wzór wyżłobień na zboczu wzgórza pasował, odnoga jednej z dalszych przypór obrośnięta przywleczonym tu nie wiadomo skąd nanobluszczem także była doskonale widoczna; wszystko się zgadzało. Wykonawszy serię relaksujących ćwiczeń, ruszyła dalej i po półgodzinnej wspinaczce osiągnęła cel swojej wędrówki - podnóże jednej z głównych przypór, naznaczonej pionowym pęknięciem. Od północy uszkodzenie było zupełnie niewidoczne, a nawet gdyby było widoczne, postronnemu obserwatorowi mogło z daleka wydać się zaledwie drobną, niewartą zainteresowania rysą. Kiedy jednak Bea stanęła w końcu na jej krawędzi, rysa zamieniła się w rozziew szerokości kilkunastu i wysokości kilkuset metrów. Nie tracąc czasu na dalsze podziwianie imponujących szczegółów krajobrazu, zeskoczyła na jedną z wrastających w głąb przypory jęzorowatych narośli i zręcznie balansując ciałem, prześlizgnęła się aż do miejsca, skąd w czeluść zwieszała się drabinka sznurowa. Z wprawą akrobatki przeniosła ciężar ciała na rozhuśtane szczeble i zaczęła ostrożnie schodzić w dół kilkusetmetrowego mrocznego szybu. Raz po raz zatrzymywała się, macając stopami przestrzeń wokół siebie. Pamiętała bowiem, że wnętrze przypory przypominało wywrócony na lewą stronę kaktus o spłaszczonych igłach i że miejscami różnokształtne, nierównej długości wtręty ograniczały światło pozornie pustej rury do zaledwie kilku metrów. Te wypustki musiały mieć jakąś konkretną funkcję do spełnienia. Bea jednak nie miała w tej chwili głowy do spekulacji na ten temat, podobnie jak nie zastanawiała się nad naturą plam zimnej, zielonkawej fosforescencji, które niebawem pojawiły się na ścianach szybu. Było jej zupełnie obojętne, czy są to żywe organizmy, czy też może jeszcze jeden wytwór Drzewa. Irytowały ją tylko, bo nie dawały oczom ani jednego lumena użytecznego światła, a do tego myliły jej orientację przestrzenną. Drabinka, nie wiadomo kiedy ani przez kogo pozostawiona, była mało wygodna, toteż Bea odetchnęła z ulgą, poczuwszy wyraźny ciąg powietrza, przyprawionego drażniącym odorem amoniaku; ubliżała się do tracheoduktu. Nauczona wcześniejszym doświadczeniem zwolniła, lecz i tak nie udało jej się uniknąć nietoperzy. Wyczulone zwierzątka poderwały się ze stropu tunelu poniżej i w jednej chwili otoczyły ją chmurą wirujących cieni, popiskujących i muskających jej ciało setkami błoniastych skrzydeł. Bea wrzasnęła z obrzydzenia i zaczęła ześlizgiwać się w dół z szybkością graniczącą ze spadkiem swobodnym. Kilka sekund później pod jej stopami trzasnęło guano, które nieustający prąd powietrza płynącego tracheoduktem wysuszył i zamienił w chrzęszczącą skorupę. Uderzenie wzbiło kłąb cuchnącego pyłu, natychmiast porwanego przez podmuch w głąb tunelu. Nie dość szybko jednak, żeby Bea nie zdążyła łyknąć sporej jego porcji. Świństwo drażniło gardło jak metalowe wióry i dziewczyna rozkaszlała się spazmatycznie, płosząc kolejną chmarę nietoperzy. Otarłszy załzawione oczy, ruszyła na prawo, precyzyjnie odmierzając kroki. Po dziesięciu skręciła w lewo, zrobiła jeszcze trzy i ostrożnie uklękła, macając wokół siebie rękami. Jest! Mała podróżna sakwa, zawierająca cały jej skromny sprzęt. Wyjęła niewielki luminar i zachowując rozsądek, włączyła go na jedną czwartą mocy, co i tak omal jej nie oślepiło. Tracheodukt przestał być czarną przestrzenią nieokreślonej wielkości i kształtu. Z mroku wyłoniły się jego fantasmagoryczne ściany, chaotycznie pofałdowane i pokryte spiralnie wijącymi się szeregami gruzłowatych narośli. Mogła czuć odrazę do latających myszy i kręcić nosem na smród ich odchodów, gdyby jednak nie stwardniałe jak cement guano, Bea nie miałaby dość równej powierzchni pod stopami, żeby swobodnie stanąć. Prędkość przetłaczanego tracheodukrem powietrza była duża, ale przepływ był tak laminarny, że dziewczyna nie odczuwała tego jako silny wiatr, lecz raczej jako łagodny napór na jej ciało, jak gdyby ktoś niezbyt zdecydowanie odpychał ją od siebie. Teraz musiała odnaleźć najbliższy infoganglion, dobrać się do niego, odszukać odpowiednią nić w wiązce, no i spróbować nawiązać kontakt z którymś z paserów w habitoriach. Co dalej poza tym punktem, nie bardzo jeszcze wiedziała. Wszystko zależało od tego, jaka będzie odpowiedź, jeśli w ogóle ją uzyska. Bea uświadomiła sobie, jak mało emocji wzbudza w niej tym razem myśl o targowaniu się z którąkolwiek z tych hien. Po prostu nagle jakoś przestało ją to wszystko bawić. Bo tak szczerze mówiąc, cóż ona z tego będzie mieć? Po stronie zysków, długoterminową prolongatę kredytu na zakup używanego sprzętu oraz fundusze, które być może wreszcie wystarczą, by odzyskać rodzinne kondominium. A po stronie strat? Rzeczy być może niewymierne i nieprzeliczalne na jakąkolwiek ze znanych jej walut, lecz właśnie przez to tak bezcenne i tak przez nią wydrwiwane jeszcze kilka miesięcy temu. Nie pozna też nigdy tajemniczej zawartości implantu. Przekleństwo, a może jednak wrócić i oddać im to razem przeprosinami? Dobry pomysł, na który wpadła odrobinę za późno. Niestety zrobiła to, co zrobiła, i jeżeli chce jeszcze coś z tego uratować, musi pozwolić wszystkiemu się odleżeć. Zresztą może to i lepiej, że to nie ona zajrzy do wszczepu. Kto wie, czy wewnątrz nie kryje się zło większe nawet od tego, które ucieleśniał posłaniec? Cała kohorta demonów czekających tylko na głupca, który je uwolni? No, może z tą kohortą demonów to troszeczkę przesadziła, ale faktem jest, że, jak mawiał stary Ayat, niewielu ciekawskich umiera ze starości. Nie, niech ta puszka Pandory komuś innemu wybuchnie w twarz. Z czarną torbą na ramieniu, przybórnikiem przytroczonym do pasa, luminarem w jednej ręce i przecinakiem w drugiej Bea zaczęła iść wzdłuż ściany tunelu, przyglądając się jej uważnie. Kilkakrotnie przystawała, jednak za każdym razem to, co z daleka wyglądało na charakterystyczne, wrzecionowate wybrzuszenie ganglionu, z bliska okazywało się tylko bardzo podobnie uformowanym fałdem. Pod koniec drugiego kilometra uciążliwego marszu w smrodliwym wnętrzu tchawki Bea przyrzekła sobie, że jeśli po następnych stu metrach nie znajdzie tego parszywego ganglionu, wraca do chutoru i niech się dzieje, co chce. W zamyśleniu niemal przeszła obok węzła, ale zauważyła go .. ostatniej chwili. Wyjęła z sakwy przecinak i delikatnie zaczęła sondować powierzchnię ganglionu tępym końcem narzędzia. Tu powłoka jest zbyt gruba, ale w tym miejscu powinna być w sam raz... Odwróciła przecinak, przyłożyła jego ostrze do jednego końców wrzeciona, po czym powoli i zdecydowanie jak chirurg zaczęła nacinać włóknistą membranę, stopniowo odsłaniając ukryte pod nią aksofibrie. Im dalej cięła, tym więcej i więcej szarawych wiązek wypływało na zewnątrz, niczym trzewia z rozpłatanego brzucha. Kiedy rozcięcie miało już prawie półtora metra długości, Bea podłożyła przecinak i wydobywszy z przybornika garść malutkich, półinteligentnych niuchawców, rozsypała je na kłębowisko fibrii. Niuchawce błyskawicznie rozpełzły się wśród pęczków szarych nici w poszukiwaniu aksonów biegnących z jej habitorium. Teraz Bei nie pozostało nic innego, jak cierpliwie poczekać i z przecinakiem w pogotowiu pilnować, żeby rozpruty przez nią węzeł nie zasklepiał się zbyt szybko. Przeciętnie gęsty zwój zawierał do miliarda synaptyli i przeczesanie go zabierało stadku niuchawców około trzech minut. Tutaj poszło im jeszcze sprawniej, bo już po kilkudziesięciu sekundach jeden z nich dał znać, że wychwycił właściwą linię, po czym zaczął się z nią przepychać ku atraktorowi. Kiedy tylko wylazł na zewnątrz, Bea uśpiła go, wyeksponowała fibrię i zabrała się do wykonywania obejścia... - I na tym proponowałbym poprzestać, moje dziecko – tubalny głos rozbrzmiał nagle w ciszy tunelu, tuż za jej plecami. - Radziłbym także wyjąć stamtąd rękę, póki jeszcze masz całe palce. Zaskoczenie było tak absolutne, że Bea nie zdążyła się nawet porządnie przestraszyć. Przez długą chwilę stała tylko, niezdolna poruszyć zesztywniałymi kończynami, a kiedy wreszcie zdecydowała się odwrócić wzrok od ściany, przecinak i luminar wypadły z jej zdrętwiałych rąk. Wszystkiego się spodziewała, ale na pewno nie czegoś tak niesamowitego. Ani tego, że kiedykolwiek w życiu przyjdzie jej poczuć ciepły strumyczek moczu spływający po udzie. - Och, nie...! - wyszeptała z niedowierzaniem, zawstydzona i struchlała zarazem. - Proszę, uspokój się - zagadało monstrum, widząc, jak wstrząsające wrażenie wywarł jego widok. - Przysięgam, że nie zamierzam wyrządzić ci żadnej krzywdy. - Kim... Czym ty jesteś? - wykrztusiła, usiłując dopasować jakoś koszmar przed oczyma do któregokolwiek ze znanych jej stworzeń obdarzonych inteligencją. Na próżno. - Ach, te moje braki w wychowaniu! - zmitygował się stwór. - Najmocniej przepraszam, pozwól, że się przedstawię: jestem Noel, aczkolwiek ostatnio jakoś nikt nie chce zwracać się do mnie po imieniu. Może jednak zostawmy bardziej szczegółowe wyjaśnienia na później. Na razie zmuszony jestem prosić cię, żebyś mi oddala to, co masz w owej czarnej sakwie. Bea nieomal zemdlała z ulgi. A więc tylko o to chodzi, o przejęcie łupu! - Proszę, bierz! Bierz to sobie natychmiast! To powiedziawszy, zdjęła worek z ramienia i zamachnęła się, by rzucić go w stronę stwora. - Nie! - zaoponował ten gwałtownie, po czym dodał łagodniej: - Po prostu połóż sakwę tam, gdzie stoisz. Bea zrobiła, jak kazał, i odsunąwszy się przezornie kilka kroków, z lękiem czekała, co będzie dalej. Zagadkowa kreatura, która wyglądała jak gigantyczny skorpion, ale gadała jak dystyngowany starszy dżentelmen, podpełzła do worka z głową Ramireza. Zamiast jednak podjąć go z brunatnego klepiska i odejść w swoją stronę, obrzuciła zdobycz przelotnym spojrzeniem i dalej szła w kierunku Bei. Przerażona na nowo, dziewczyna skoczyła pod ścianę tunelu. Monstrum zatrzymało się na moment, wpatrując się w nią swymi niezwykłymi, niemal ludzkimi oczami. - Dałam ci to draństwo, czego więc jeszcze chcesz? - wyjęczała, czując, jak serce podskakuje jej do gardła. - Ja poza tym nic już nie mam, przysięgam! Stwór znajdował się zaledwie pół metra od niej. I po co było jej to wszystko, po jakiego diabła uciekała z domu? I dlaczego to właśnie ona, ze wszystkich nędznych kretynek zamieszkujących Yggdra, musiała spotkać tego przeklętego Ramireza na swojej drodze? Graw, przecież w jej wieku się nie umiera! - Dziecko, ależ ty jesteś nerwowa - usłyszała jeszcze głos Noela, przedzierający się przez dudnienie krwi uszach, nim bezwładnie osunęła się na dno tracheoduktu. Noel pochylił się nad nią, natychmiast jednak uniósł na powrót głowę, zaalarmowany odgłosami w głębi tunelu. Nieobecne jeszcze przed sekundą, stały tam teraz trzy postacie, emanujące tą samą fosforyczną zielenią co świetliste liszaje na ścianach tracheoduktu. Stworzenia nie wydawały się groźne, raczej zaintrygowane niż strwożone czy agresywne, i z bezpiecznego oddalenia obserwowały spokojnie niespodziewanych intruzów. Groźne czy nie, elementarna przezorność nakazywała przenieść się w jakieś mniej wyeksponowane miejsce. Delikatnie podniósł uśpioną przez siebie dziewczynę, po czym wycofał się w kierunku pękniętej przypory. Kilkadziesiąt metrów przed jej ujściem do tracheoduktu znalazł wlot jednej z pomniejszych tchawek, odchodzącej w bok od głównego tunelu. Zajrzał do niej, sprawdzając, czy nie ma tam nic, co uniemożliwiałoby wykorzystanie tchawki jako tymczasowej kryjówki. Była czysta, jeśli nie liczyć małego nawisu guana, które osadziło się na krawędzi. Dobre miejsce, lepszego zresztą i tak tutaj nie znajdzie. Wpełzł ostrożnie do środka i oddaliwszy się nieco od tracheoduktu, złożył nieprzytomną trakerkę na dnie tchawki. Upewniwszy się jeszcze, że nie przesadził ze swoimi hipnotycznymi manipulacjami i nie wpędził tej małej poszukiwaczki przygód w stan trwałej śpiączki, rozsupłał czarny worek. - Fachowa robota... - mruknął, spoglądając na odciętą i zakonserwowaną prowizorycznie głowę. - Tylko co dalej? Niewielu z obecnie żyjących miało możliwość odbioru sygnału, emitowanego przez zainstalowany w głowie wszczep. A zrozumieć ukrytą w sygnale treść potrafiłaby zaledwie garstka wtajemniczonych, choć było to tylko parę słów, wypowiadanych w formie anagramu wspak: „Witam. Podaj ścieżkę i kod dostępu". Noel doskonale znał przyczynę takiego stanu rzeczy. To, czego teraz używano do przechowywania informacji - wszystkie te mnemony, kogitria, gnozowniki, teleourny czy neurolity - niewiele już miało wspólnego z pierwszymi pamięciami molekularnymi klasy SEZAM, w których konstruowaniu również i on uczestniczył. Nim jednak SEZAM-y zdążyły zmienić się z technologicznych rewelacji w przedmioty powszechnego użytku, na arenę wkroczyły Drzewa, brutalnie wywracając historię do góry nogami. Języki, w których ludzie komunikowali się z maszynami, skostniały niczym kościelna łacina, znana teraz już tylko nielicznym ekspertom. I chociaż tu i ówdzie ludzkość ocknęła się w końcu z szoku i powiodła technikę na wyżyny, o jakich Noelowi nawet by się nie śniło w czasach jego poprzedniego wcielenia z krwi i kości, tradycja pozostała. Dawne systemy i algorytmy z biegiem czasu przerodziły się w sakramentalne formuły, a zarazem dewizy charakteryzujące towar najwyższej jakości. Niestety, struktura sygnału była chyba jedyną rzeczą, którą ten blok pamięci nie różnił się od innych urządzeń podobnej klasy. Ktokolwiek bowiem umieścił go w mózgu tego człowieka, przerobił i zmodernizował implant do tego stopnia, że z oryginalnej konstrukcji mało co pozostało. Noel z niejednym mnemonem miał do czynienia w swym życiu, lecz tak rozbudowanego i przewrażliwionego systemu zabezpieczeń jak tutaj nigdy jeszcze nie spotkał. Przeklęty wszczep nawet dysponował czymś w rodzaju własnej inteligencji i był połączony ze zwojami nerwu trójdzielnego: w efekcie widział, słyszał i czuł wszystko to, co widział, słyszał i czul jego nosiciel. A jeśli jeszcze zaprogramowano go na przyjmowanie poleceń wyłącznie od jednej konkretnej osoby, dobranie się do zawartych w nim danych przez kogoś postronnego wydawało się prawie niemożliwe. Trzeba by przedzierzgnąć się w tę osobę i znać kaskadę haseł, a i to nie gwarantowało, że podejrzliwy mnemon da się nabrać i nie uruchomi mechanizmu niszczącego. - Do cholery ciężkiej, bez klucza nic nie zrobię. - Noel westchnął, zły i zawiedziony, bo przecież takie spiętrzenie blokad pewnością nie mogło stać na straży czegoś trywialnego. - Inaczej to należało rozegra... Nieoczekiwanie na głośną i wyraźną transmisję mnemonu nałożyła się druga, o wiele słabsza seria impulsów. W rzeczy samej tak słaba, że w pierwszym momencie Noel pomyślał, iż jej źródło musi znajdować się gdzieś bardzo daleko, może nawet poza Drzewem. dokładnie pięć sekund później seria powtórzyła się i jeszcze raz, jeszcze... Podekscytowany wykonał szybki eksperyment. Położył worek na dnie tchawki i zaczął powoli cofać się ku tracheoduktowi. Już po kilku metrach zdecydowanie malała intensywność sygnału, a u wylotu tchawki zanikała niemal całkowicie. - Nie może być... - wyszeptał, z trudem opanowując podniecenie. Trudno byłoby pomylić to z czymkolwiek innym: nieskomplikowana sekwencja trzech krótkich, trzech długich, i znowu trzech krótkich pisków, powtarzająca się da capo al. fine, w owych pięciosekundowych odstępach: SOS! Nadawane alfabetem Morse’a, którego od wieków już nikt nie używał! Sygnał zabrzmiał po raz ostatni i zamilkł równie nagle, jak się pojawił. Rozczarowanie Noela trwało jednak zaledwie minutę, po której wołanie SOS rozległo się znowu. - Och, słodki Jezu, to nie może być! - powtórzył, z podekscytowania nie mogąc już ustać w miejscu. - Sarkofag...! W mózgu tego padalca! Ale to przecież graniczyłoby z cudem! Z tego, co wiedział, Helen po prostu nie miała prawa znaleźć się w takim miejscu! - Zaraz, bez pochopnych wniosków - rzekł do siebie, siląc się na rozsądek mimo emocji. - Na pewno odnalazłem sarkofag. Pytanie tylko czyj? Nie miał wątpliwości, co było źródłem owego cichego wołana o pomoc: Experimental Personality and Halo Exo-Matrix Emergency Retriever, w skrócie EPHEMERe. To maleństwo zaprojektowano jako szczególnego rodzaju kapsułę ratunkową dla astronautów przygotowywanych do misji marsjańskiej (która, z oczywistych względów, nigdy nie doszła do skutku w swoim pierwotnym kształcie). Każdy z ostatecznie wyselekcjonowanych kandydatów miał „załadować się" do czegoś takiego jeszcze przed lotem, zobowiązywał się także do stałego uaktualniania implantu podczas misji. Gdyby któryś z członków załogi zginął, zapis z jego EPHEMERe, o ile zostałby odzyskany, mógł być przeniesiony bądź do jego klonu carte blanche (co było przestępstwem federalnym w USA i w Europie, lecz nie tam, gdzie grupa Lockheed-MS-AirAltair miała swoją kwaterę główną w ostatnich latach przed germinacją), bądź na syntetyczną matrycę. Nadajnik implantu miał solidne zasilanie i pierwotnie moc sygnału była tak duża, że mógł być bez trudu odebrany z odległości sześćdziesięciu milionów kilometrów. Że jednak w ogóle działał po tylu stuleciach, to było zaskakujące. Wiedział również, że staruszka NASA zakontraktowała w konsorcjum LMA próbną serię stu sztuk tych wszczepów, z której to liczby wyprodukowano zaledwie trzydzieści, nim na Ziemi rozpętało się piekło. Dziesięć z nich po prostu zaginęło gdzieś w drodze pomiędzy zakładami a Agencją, a pozostałe dwadzieścia przejęli federalni w ostatnim zrywie aktywności, na długo po tym, jak Helen znikła bez śladu wraz z jej fanatyczną świtą. Swój własny EPHEMERe Noel otrzymał właśnie od rządowych półgłówków, błagających go niemal na klęczkach, żeby pomógł im odnaleźć jego niegdysiejszą szefową i odwrócić proces, który na oczach osłupiałej z przerażenia ludzkości obracał w perzynę ich dotychczasowy świat wraz z całą planetą. Lecz na ratunek było już o wiele za późno i Noel nawet nie poczuł satysfakcji, kiedy ci sami ludzie, którzy jeszcze kilka miesięcy przedtem ignorowali i wyśmiewali jego rozpaczliwe ostrzeżenia, teraz ze łzami w oczach błagali go o pomoc. Niemniej wraz z czternastoma innymi członkami grupy, dał sobie wszczepić sarkofag, jak z miejsca ochrzczono implanty EPHEMERe. Ot tak, na wszelki wypadek... Z tych trzydziestu kapsuł dokładniej znał losy tylko dwunastu. McCormick i Al Wilson stracili swoje wraz z głowami, rozerwanymi przez granaty nihilistów. Implanty Lakhamarii, Okselmunda i Moskeysky’ego okazały się fabrycznie uszkodzone. Segovia i Berger zabrali swoje wszczepy na dno Atlantyku razem z wrakiem elektrograwitacyjnego dyskowca ze „Śmierdzielowa". Cały ów koszmar pierwszych trzech lat po wykiełkowaniu megastruktur, tego rozpadu, śmierci, beznadziejnej pogoni za cieniem i tułaczki najpierw wśród ruin na ziemi, a potem w jałowych czeluściach przeklętego Yggdrasill, przeżyło tylko troje znanych mu nosicieli EPHEMERe: on sam, Cassandra Mellies, jego pierwsza żona, no i Aaron. Kiedy Bershovitz rozstawał się z nim ze słowami: „Nie chcesz, to nie idź, No, aleja nie podaruję tej dziwce, słyszysz mnie? Nigdy!" - nienaruszony, sprawny implant wciąż tkwił w jego głowie. Cassandra zaś popełniła podwójne samobójstwo, zabijając najpierw swój wszczep, a dopiero potem siebie w oryginale. Pozostawało jeszcze dziewiętnaście sarkofagów, z których teoretycznie każdy mógł się znajdować w amputowanej głowie. Nawet implant Helen, choć to wydawało się najmniej prawdopodobne. Ale nie niemożliwe. Noel nie umiał już dłużej hamować swojej ciekawości i ryzykując ewentualną aktywację detonatora SEZAM-u, ostrożnie prześwietlił osłaniającą go czaszkę. Widok był wstrząsający. - Matko Boska, jak ta nieszczęsna kreatura wytrzymała z taką ilością farszu we łbie? - wyszeptał, ze zdumieniem odkrywając jeszcze kilkanaście obcych ciał porozrzucanych chaotycznie w mózgu jak rodzynki w cieście. - Przecież to istny cyborg! Na razie jednak interesował go wyłącznie mnemon oraz EPHEMERe, który, ku niejakiemu zaskoczeniu Noela, nieznany instalator wprowadził niemal dokładnie w to samo miejsce, gdzie nosili go pierwotni posiadacze owych neuromatryc. Na szczęście sarkofag, w przeciwieństwie do mnemona, wyglądał na niezmodyfikowany. Nawet oryginalne logo LMA pozostawiono na swoim miejscu, wraz z wytrawionym tuż obok napisem „Test Series". Niestety, prototypowe matryce świadomości nie miały żadnych numerów seryjnych, po których można by je było zidentyfikować i dojść, do kogo owo konkretne EPHEMERe należało. Ani tym bardziej, czy wszczep zawierał jeszcze oryginalny zapis.. Jakiś jednak zawierał na pewno, ponieważ tylko „pełny" EPHEMERe mógł wysyłać SOS. A to oznaczało, że „w środku" ktoś był... Delikatnie, żeby nie zbudzić licha drzemiącego w przeczulonym mnemonie, Noel obejrzał sarkofag ze wszystkich stron. Ślady konstrukcyjnych poprawek były widoczne i tutaj, niemniej poczynione je na bardzo skromną skałę, jakby z obawy przed zbezczeszczenie! takiego reliktu. Co najważniejsze, implantu nie wzbogacono praktycznie o żadne blokady dostępu. W rzeczy samej można było wejść do niego tak łatwo, jak do otwartej na przestrzał altany. Działało te jednak tylko w jednym kierunku; cokolwiek znajdowało się wewnątrz, zostało efektywnie odcięte od kontaktu ze światem poza obudową. Noel mógł jednak bez trudu podłączyć się do kapsuł i zobaczyć, kto lub co tkwiło zamknięte w środku. Wysunął swoje od dziesięcioleci nieużywane neurosprzęgło, nie bez kłopotów odszukał między gęstymi włosami mikroskopijny kontakt i dokonał zespolenia. Pustka, cisza i ciemność... Co, u licha? A może wezwanie SOS pochodziło tylko z jakiejś imitacji automatycznego sygnalizatora, dodanej jedynie dla zachowani; zabytkowego charakteru implantu? Boleśnie rozczarowany Noel już chciał się rozłączyć... i wtedy w jego sensorium uderzył wił emocji, z których najsilniejsze były strach, pomieszany z gniewał i nieufnością. Kimkolwiek był ten, do kogo owe uczucia należały, nie spodziewał się miłych gości. - Hej, spokojnie! Chcę ci tylko pomóc - zakomunikował pośpiesznie Noel. Cisza. Ostrożnie rozejrzał się po wprowadzonej do sarkofagu symulacji, która była bardziej niż przygnębiająca: maleńka, sześcienna cela, z czarnymi jak noc i pozbawionymi jakichkolwiek otworów ścianami. Nie było w niej również żadnych mebli ani utensyliów, nawet najpodlejszej maty do spania nie uwzględniono w tym ponurym programiku. Jeden tylko szczegół psuł tę grobową symetrię: stos oprawnych w skórę woluminów, wznoszący się w jednym z rogów czarnego pomieszczenia, jako żywo przypominającego komorę do badań nad efektami deprywacji sensorycznej. I zapewne taki też cel miała ta wyrafinowana izba tortur. W mroku wirtualnej celi rozległ się pełen goryczy śmiech: - Pieprz się, Hossan, czy jak się tam w końcu nazywasz. Dam radę, wytrzymam, bo znalazłem kontrmetodę, cha, cha, cha! Noel drgnął, usłyszawszy tak szybko potwierdzenie swoich domysłów. - Hossan Kraushaar? To on ci to zrobił? Znowu odpowiedziała mu cisza. - Kimkolwiek jesteś, posłuchaj mnie - odezwał się Noel uspokajająco. - Jeśli to właśnie Hossan Kraushaar był twoim oprawcą, możesz odetchnąć. Nie ma go tu, nie ma go już zresztą nigdzie. Nie żyje. Ja znalazłem cię tylko dlatego, że przypadkowo odebrałem sygnał ratunkowy nadawany przez implant, w którym... w którym cię zamknięto. Raz jeszcze umysł Noela zachwiał się pod prawdziwą nawałnicą najróżniejszych uczuć, jaka rozszalała się wewnątrz mrocznej symulacji. Odcieleśniona świadomość, zamknięta w niej Bóg raczy wiedzieć od jak dawna, musiała być w fatalnym stanie psychicznym. I teraz zapewne nie mogła zdecydować się, nieszczęsna, czy oto rzeczywiście nadeszło wybawienie, czy może to tylko kolejna z perfidnych męczarni, których wymyślaniem zabawiał się jej dręczyciel. Noel mógł tylko współczuć tajemniczemu więźniowi implantu, zastanawiając się jednocześnie, jaki cud sprawił, że nie popadł on do tej pory w całkowity obłęd. Ponownie skupił uwagę na stosie książek w rogu celi. Była to istna zbieranina; Proust i Szekspir sąsiadowali z „Praktycznymi zagadnieniami skalarnej inżynierii grawitacyjnej" Hurta i Musky’ego, „Nanopnączami w domu i ogrodzie" czy „Annałami historycznymi". Większość tomów lśniła względną nowością, było tam jednak także kilka noszących wyraźne ślady częstego używania, wyświechtanych i z pozaginanymi stronami, między innymi „Kompletny Philip Dick" „Dzieje Wielkiej Migracji". Zarysowała się szansa na znalezienie płaszczyzny porozumienia. - Mój Boże, nie pamiętam, ile wieków temu miałem to w ręce ostatni raz! - wykrzyknął Noel, przy czym jego wzruszenie wcale nie było udawane. - „Człowieka z wysokiego zamku" czytałem chyba z dziesięć razy. Skąd to masz? Początkowo dalej cisza, a potem ostrożne, półgłosem wypowiedziane: - Co? - Mówię o tym tomiku, który leży na samej górze - odparł lekko Noel. - Znasz... Philipa Dicka? - odparł tamten, zdumiony, w dalszym ciągu nie ujawniając się żadną projekcją. - Mój pradziadek znał go nawet osobiście. A ja przeczytałem wszystkie kawałki Phila, zanim skończyłem siedemnaście lat. - To jakaś bzdura... - wyszeptał niewidzialny rozmówca Noela. - Ocalało tylko kilka prac... - Być może - rzekł Noel. - Ale ja miałem dostęp do wszystkich, zanim jeszcze wywróciliśmy nasz mały śmietnik bebechami do góry. Konwersacja znów utknęła w martwym punkcie, jednocześnie jednak natężenie emocji więźnia wzrosło do takiego poziomu, że Noel rozważał przerwanie kontaktu dla własnego bezpieczeństwa. Nieznajomy musiał już dawno temu opancerzyć się automatyczną wręcz nieufnością, bo to była jedna z nielicznych form obrony, jaka mu pozostała. Zapewne Hossan niejeden raz próbował doprowadzić go do załamania podobnymi podstępami. Wiele wskazywało na to, że intruz z zewnątrz rzeczywiście mówił prawdę, ale to tylko pogłębiało jego podejrzliwość. - Mój „Człowiek z wysokiego zamku" nie ma zakończenia... - powiedział więzień ledwie słyszalnie. - Nigdy nie udało mi się odnaleźć pełnego tekstu. Opowiedz mi... Noel dokończył mu swoją ulubioną książkę, a kiedy przestał mówić, nieznajomy westchnął. - A więc nikt z nich tak naprawdę się nie przebudził... Ty zaś twierdzisz, że Hossan nie żyje. Nie wierzę ci ani trochę, ale i tak chętnie usłyszę, jak zginął. - No cóż, po prostu miał pecha zadrzeć z niewłaściwym człowiekiem i swoją pomyłkę przypłacił poćwiartowaniem na kawałki. - Przepiękna historia - rzekł więzień z sarkazmem. - Tym piękniejsza, że prawdziwa - odparł Noel. - A jaka jest twoja? Nieznajomy przez moment milczał, w końcu jednak zaczął mówić. W miarę jak zagłębiał się w swoje zwierzenia, w czarnej celi coraz wyraźniej rysowała się jego postać. Noel patrzył na niego, nawet za bardzo się nie dziwiąc. Zgotowanie komuś podobnego losu pasowało do subtelnego sadysty, jakim był Hossan. Kiedy więzień dotarł do finału swojej opowieści, Noel rzekł z determinacją: - Wyciągnę cię stąd, nic się nie bój. Co prawda w tej chwili nie wiem jeszcze dokładnie jak, ale przysięgam, że coś wymyślę. Wytrzymaj jeszcze trochę. Na razie mogę jedynie zmienić twoje dotychczasowe otoczenie na przyjemniejsze... - Nie chcę już żadnych symulacji! - krzyknął nagle tamten z furią i rozpaczą. - Nie wytrzymam ich dłużej! Zwróćcie mi wreszcie moje ciało!!! I cóż Noel miał rzec temu nieszczęśnikowi? Prawdę? - Zwrócimy, masz moje słowo - skłamał, nie widząc innego wyboru. - Proszę cię tylko o odrobinę cierpliwości. A symulacja, na którą zmienię to obrzydliwe pudełko, na pewno przypadnie ci do gustu. Więzień nie zdążył nawet wyartykułować dalszych protestów, tak szybko czarny sześcian zmienił się w przepełnioną słońcem willę z widokiem na błękit tropikalnej zatoki, ze złotą plażą u stóp i smukłymi palmami zwieszającymi soczyście zielone pióropusze nad wodą. Po namyśle Noel dorzucił jeszcze monstrualny regał z kilkoma tysiącami książek. - Muszę się teraz rozłączyć - powiedział do oniemiałego z wrażenia więźnia. - Ale cały czas będę w pobliżu i niedługo znowu postaram się do ciebie zajrzeć. No, trzymaj się, bracie! Po doświadczeniu z czarnym sześcianem powrót w rzeczywistość mrocznej tchawki był niemal przyjemny. Noel dał sobie chwilę, by ochłonąć, dumając nad zawiłościami filozofii przypadku i jednocześnie rozważając opcje, jakie mu pozostawały. Może zrobić tak, tak albo tak... Jednakże w którąkolwiek stronę spoglądał, wszędzie widział dwie znajome twarze. Cóż, jeszcze nikt nie wygrał z przeznaczeniem, i on też zrobi lepiej, nie stając losowi na drodze, przynajmniej na razie. Noel westchnął i z nadzieją, że już ostatni raz udaje zdziecinniałego imbecyla, otworzył połączenie. ROZDZIAŁ 13 - Tom, wstawaj! Thomas chciał tylko spać i śnić dalej słodkie sny o szmaragdowych oczach, zmysłowych dłoniach i aksamitnym głosie to szepczącym coś z bliska, to znów nawołującym go w nieskończonej przestrzeni, zatopionej w ciepłym świetle koloru miodu... Ale z von Kloskym, natarczywie powtarzającym mu swoje tuż nad uchem i potrząsającym go za ramię nie było to możliwe. - Co się dzieje? - wymamrotał, unosząc się na łokciu i przecierając zaskorupiałe powieki. - Gdzie ona jest? - Gerhard był wyraźnie wzburzony. - Kto? - spytał niezbyt przytomny Thomas, ziewając szeroko. - Ta mała - uściślił von Klosky. - Bea? A skąd mam wiedzieć? - Farquahart powiódł zaspanym wzrokiem po izbie. - Może się myje, a może poszła za potrzebą? Nie mam pojęcia. - Na pewno? - Deus, no przecież mówię, że nie wiem. Nawet nie pamiętam, co mi się śniło, taki byłem ścięty, a ty mi tutaj... O co chodzi? - O to, że znikła jak duch. Zdążyłem już przeszukać cały chutor, ale nigdzie jej nie ma. - Tak? No i co z tego? - odparł Thomas, przesadną obojętnością usiłując zagłuszyć nagłe ukłucie żalu. - Przecież nie była naszym więźniem. Zjadła, uspokoiła się, odpoczęła, i odeszła w swoją stronę. Zupełnie nie rozumiem, o co robisz tyle hałasu. - Przy okazji zabierając ze sobą głowę Ramireza - rzekł Gerhard kwaśno. - Doprawdy? I to cię tak wkurzyło? - prychnął Thomas. - Założę się, że dziewczyna zabrała ją, żeby pokazać swoim, jaki podły koniec spotkał tę kanalię. Ku pokrzepieniu serc. - A ja się założę, że ta mała zrobiła z nas wszystkich idiotów. Thomas spojrzał na Gerharda z ukosa. - Proszę? - Ona nie zjawiła się tutaj przypadkiem, Tom. I nie była żadną biedną ofiarą Kościoła. - Gerhard opadł ciężko na zydel przy stole. - Niech to jasna krew! - Co ty bredzisz? - mruknął Thomas zdegustowany oskarżeniami Gerharda. - Beatrice omal wczoraj nie zginęła, zapomniałeś już? - Omal - odparł Gerhard z naciskiem. - Mnie samemu wciąż trudno uwierzyć, że smarkula wszystko wyreżyserowała, ale tak właśnie było, rękę dam sobie za to uciąć. - Człowieku, nie opowiadaj bzdur! - wykrzyknął Thomas rozbudzony na dobre. - Własnoręcznie przecinałem sznury, którymi była spętana! Takich węzłów nikt sam sobie nie mógłby zawiązać, mowy nie ma! A Ramirez? On też niby wszystko tylko udawał? Deus, przecież gdybyśmy się spóźnili kilkanaście sekund, ten szaleniec skatowałby ją na śmierć! - Być może, co jednak w niczym nie zmienia faktu, że ta spryciara robiła wszystko z zimnym wyrachowaniem! - rzekł Gerhard z zaciętością, po czym wstał i zaczął nerwowo chodzić wzdłuż stołu. - Wiedziała, dokąd i po co idzie, wiedziała dokładnie - podkreślił to uniesionym palcem - gdzie jesteśmy, wiedziała też, albo przynajmniej była o tym głęboko przekonana, że przyjdziemy jej z pomocą w samą porę... Thomas otworzył gniewnie usta, tym razem jednak von Klosky nie dal sobie przerwać. - Pozwól mi skończyć - powiedział twardo. - W porządku, zgadzam się, że panienka ryzykowała, nawet bardzo. Ale robiła to z pełną świadomością. Widocznie uznała, że warto. Tom, ta niewinnie wyglądająca, filigranowa dziewczyna to tropiciel, i to jaki! Prawdziwy talent! Thomas zbliżył się do Gerharda i zajrzał mu w oczy. - Słuchaj, a może ty masz po prostu jakiś uraz na punkcie kobiet? - Jezu, Thomas! Obudź się wreszcie i zacznij myśleć głową, a nie...! - odparł von Klosky, spoglądając wymownie w okolice krocza swojego towarzysza. - Gerhard! - syknął Thomas ostrzegawczo. Przez chwilę stał tak, zaciskając pięści, po czym odwrócił się i teraz on zaczął chodzić tam i z powrotem. - Nawet jeśli dziewczyna naprawdę jest tak wyrachowana, jak twierdzisz, to co? - rzekł, gwałtowną gestykulacją dodając sobie animuszu. - Odebrała ci głowę Ramireza? No i świetnie, jeśli chcesz znać moje zdanie. Po jaką ciemną zarazę nam taki nadliczbowy bagaż? I w ogóle skończmy już sprawę z tym draniem, na rany Drzewa! Ileż można! Poza tym tropiciel czy nie, czy oprócz tego jednego złodziejskiego wybryku wyrządziła nam jeszcze jakąś krzywdę? Okradła nas do szczętu? Nie. Poderżnęła nam gardła we śnie? Też nie. No powiedz, czy zaszkodziła nam w jakikolwiek sposób? Zamiast odpowiedzi, Gerhard odchylił małżowinę swojego lewego ucha. - Co, mam sprawdzić, czy masz czysto za uszami? - spytał Thomas z sarkazmem, niedbale rzuciwszy tam okiem. - Czysto jak w kasie po festynie, moje gratulacje. - Przestań się wygłupiać, tylko powiedz, co widzisz? - Nic, a co mam widzieć? - prychnął Thomas poirytowany. Gerhard wyjął z kieszeni malutki cylinderek i skierował jeden jego koniec na skórę za uchem. - A teraz? - spytał. Niczym miniaturowy klejnot zalśniła regularna, ośmioramienna gwiazdka. Von Klosky kilkakrotnie poruszył cylinderkiem, powodując, że gwiazdka to znikała, to pojawiała się znowu. - Odkryłem to dziś rano, przez czysty przypadek - powiedział. - Co to jest? - spytał zaintrygowany Thomas. - Lokalizator. I to tak zaawansowany, że może pochodzić tylko z dwóch miejsc: z Wierzchołka albo z Zaświatów. Zaczekaj no... - W ten sam sposób sprawdził skórę za uszami Farquaharta. - I co? - spytał Thomas którego niepokój zaczął rosnąć w lawinowym tempie. - U mnie też jest? - Nie, nic tu nie widzę... - odparł Gerhard półgłosem. - Daj mi tę latarenkę - powiedział Farquahart i odebrał detektor z rąk von Klosky’ego. - Przecież mogła mi to zostawić zupełnie gdzie indziej. Wodził wylotem cylinderka wzdłuż wszystkich odsłoniętych części ciała, przeklinając swoją, naiwność i głupotę. Maślane oczęta, łzy, słodkie słówka... Deus, jak mógł się dać nabrać na te wyświechtane babskie sztuczki?! - Gerhard, sprawdź mnie z tyłu - poprosił, z trudem ukrywając złość. - No i co? Mam czy nie? - Nie. Najwidoczniej na tobie jej nie zależało - rzekł von Klosky, chowając detektor. - Najwidoczniej - powtórzył Thomas z goryczą. - W porządku, nie musisz mnie dalej przekonywać. Usuń to lepiej, póki nie jest za późno. - Obawiam się, że w warunkach polowych będzie z tym kłopot - rzekł Gerhard ponuro. - Ta gwiazdka to tylko zewnętrzne znamię. Reszta jest pod spodem, wielokrotnie połączona z moim układem nerwowym. Spokojnie, coś wymyślę, ale później. Na razie zabierajmy się stąd, i to szybko. - Szlag by trafił! - zaklął Thomas, - Zaczynam żałować, że przeszkodziłem Ramirezowi! Matko wszechzieleni, ależ podstępna suka! - Jest jeszcze coś - odezwał się Gerhard po chwili milczenia. - No, mów. - Thomas westchnął z rezygnacją. - Regulamina też nie ma. - Nie pokazał się od wczoraj? - Thomas się zasępił. - Zaraz, chyba nie sugerujesz, że nasz stary piernik i ta... Gerhard potrząsnął głową w geście bezsilności. - Sam już nie wiem, co myśleć. Thomasowi coś takiego, jak złe intencje Regulamina, nie mogły pomieścić się w głowie. - Dajże spokój - powiedział, sięgając po ubranie. - Założę się, że to sprawka tej jego nienasyconej ciekawości. Zaniosło go gdzieś po nocy i jeszcze nie wrócił. - Możliwe - odparł Gerhard w zamyśleniu. - Ale w takim razie sam jest sobie winien, bo czekać na niego nie będę. - Jak uważasz - rzekł Thomas i dorzucił: - A co z Kevinem? Bierzemy chłopaka ze sobą czy zostawiamy na głowie... Urwał na widok Andre, który wchodził właśnie do izby w towarzystwie Anhawara. Panwirysta dźwigał kolejną porcję wody do mycia, Calaghan zaś dzierżył dwa czyste ręczniki w jednej ręce i plik jakichś pożółkłych kartek w drugiej. - Widzę, że już jesteście na nogach - zagadał, uśmiechając się szeroko. - Zaraz zorganizuję jakieś śniadanie... - Nie, Andre, nic nam nie rób - przerwał mu von Klosky. – Tym razem rzeczywiście się śpieszymy, a poza tym i tak już nadużyliśmy twojej gościnności ponad wszelką miarę. - Nic podobnego - zaoponował Calaghan z galanterią. – Jeśli o mnie chodzi, chętnie zatrzymałbym was tu jak najdłużej. No, ale rozumiem... Może chociaż weźmiecie trochę prowiantu na drogę? Nie czekając na odpowiedź, Calaghan wydał zwięzłe dyspozycje Anhawarowi, a potem rozłożył na stole przyniesione kartki. - Wczoraj jakoś się nie złożyło... - powiedział, przywołując ich gestem. - Mapy? - zainteresował się z miejsca Gerhard. - Mapy to za dużo powiedziane - odrzekł Andre z uśmiechem. - Raczej parę moich starych notatek. Nie wiem, czy wam się do czegoś przydadzą, ale popatrzcie... Von Klosky pochylił się z zaciekawieniem nad zapiskami. - Chyba musisz nam z tym trochę pomóc, bo nie bardzo... - zaczął, kiedy naraz wyraz jego twarzy się zmienił, a wzrok stracił ostrość. - Tom! - wyszeptał, dwoma skrzyżowanymi palcami dając Farquahartowi znak, który ten zrozumiał w lot i przełączył komplant na służbową częstotliwość. - ...nać za interesujące. Ze względu na pewne okoliczności, w których szczegóły nie chciałbym w tej chwili wnikać, zalecałbym maksymalny pośpiech. Podaję moje koordynaty... - A nie mówiłem, że staruszek polazł w szkodę? - rzucił Thomas tryumfalnie. - Pytanie, co ta kreatura wygrzebała tym razem? Wiesz chociaż, gdzie to jest? - Gdzieś na południu. Striangulujemy i trafimy. Ale jeśli się okaże, że drań woła nas dla jakiejś bzdury, to mu chyba oczy w warkoczyki pozaplatam! No dobrze - von Klosky zwrócił się do Calaghana - powiedz nam dosłownie w dwóch zdaniach, o co chodzi w tych zapiskach. - To by zabrało ładnych kilka minut, a wy najwyraźniej nie macie chwili do stracenia - powiedział Andre, zbierając kartki z powrotem na kupkę. - Masz, weź je ze sobą. Bez obaw, mój styl tylko na pierwszy rzut oka wydaje się nieczytelny. - Nie mogę tego wziąć. - Gerhard potrząsnął głową. - Te notatki na pewno są dla ciebie bardzo cenne... - Bierz! - Calaghan niemal silą wepchnął kartki w rękę von Klosky’ego. - Mnie to już do niczego nie będzie potrzebne, nigdy. Gerhard westchnął, upchnął notatki Andre do jednej z bocznych kieszeni plecaka, po czym zarzucił go na ramiona. W tym czasie wrócił Anhawar z dwoma zawiniątkami z cienkiego płótna. Thomas dołożył je do swojego bagażu i wsunąwszy się w egzoszkielet, dołączył do von Klosky’ego, który czekał już na progu. - A może jednak poszedłbyś z nami? - spytał z nagła, odwracając się do stojącego ze skrzyżowanymi na piersiach rękami Calaghana. - Nie mogę, nawet gdybym chciał - odparł Andre zdecydowanie. - No cóż, musiałem spytać - bąknął Gerhard i wyciągnął swą kościstą dłoń. - W takim razie żegnaj, Andre. I wielkie dzięki za wszystko. - Drobiazg. - Uśmiech tego niepozornego, zadziwiającego człowieka był jedyny w swoim rodzaju. - I nie martwcie się o Kevina. Zaopiekuję się nim, jakby był moim synem. Thomas chrząknął zawstydzony. Doprawdy, Andre zasługiwał na lepszych gości niż oni! - Jeszcze jedno - dorzucił Calaghan, po czym, wyminąwszy Gerharda, wyszedł przed dom i zawołał: - Remus! Płowa czupryna wychynęła zza narożnika sąsiedniej chaty. - Poślę go z wami - rzekł, kiedy młodzieniec stanął obok. - Stracilibyście masę czasu, szukając drogi, a on doskonale zna wszystkie tutejsze zakamarki. - Nie ma potrzeby... - Gerhard próbował jeszcze protestować, lecz Calaghan nie dał mu szansy: - Uwierzcie, będziecie mi wdzięczni. A jego uszczęśliwia każda okazja do powłóczenia się po Lesie. Nieprawdaż, synku? Istotnie, Remusowi, gdy tylko usłyszał, że ma rzucić wszystko i iść z gośćmi w charakterze przewodnika, gęba rozszerzyła się od ucha do ucha. Gerhard dał za wygraną i podążył za chłopakiem, który już maszerował w kierunku przeręby w palisadzie pni. Thomas pośpieszył za nimi, zatrzymał się jednak i nieoczekiwanie zasalutował małemu, czarnemu człowieczkowi. Calaghan uśmiechnął się, a potem z całą powagą oddał honory. Zastanawiając się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie miał szczęście spotkać kogoś takiego jak Andre Calaghan, Thomas dogonił pozostałych i wkrótce wszyscy troje zagłębili się w półmrok Lasu, zostawiając chutor za plecami. * * * Remus zatrzymał się, czekając, aż Gerhard i Thomas dołączą. Żaden z nich nie spodziewał się takiej gonitwy, ale że von Klosky’emu daleko było do marudnej natury nieodżałowanego VIada Karawaniarza, a także wziąwszy pod uwagę fakt, że sam wcześniej nakłaniał Remusa do pośpiechu, nawet jednym słowem nie poskarżył się na mordercze tempo marszu. Spytał tylko krótko, kiedy już trochę złapał oddech: - Ile jeszcze? - Tuż. To tamta dengra, taka trochę pokrzywiona, o... - Dengra? - spytał Thomas, spoglądając we wskazanym kierunku. - Pewnie tutejsze określenie na przyporę - wysapał zziajany Gerhard. - I to ma być właśnie tam? - zdziwił się nieco Thomas. - Jeśli wierzyć podanym przez Regulamina współrzędnym... - ...to w tym miejscu powinna być głęboka na kilkaset metrów dziura - dokończył Thomas z przekąsem. - A wygląda raczej, że będziemy musieli leźć pod górę. - Miejmy nadzieję, że sprawa wyjaśni się na miejscu. – Gerhard westchnął, po czym odwrócił się do Remusa. - Dzięki za pomoc. Dalej to już chyba sami sobie poradzimy. Powiedz jeszcze ojcu... - Tata kazał, żebym doszedł z wami do samego końca - przerwał mu Remus, uprzejmie, lecz stanowczo. - No cóż, skoro tata tak kazał... - ustąpił Gerhard, widząc, że chłopak pójdzie bez względu na użyte argumenty. Ruszyli dalej. Remus już tak nie pędził, zresztą teren stał się bardziej wymagający. Tu, mniej więcej dwa kilometry od przegrody, kończyła się w miarę równa powierzchnia, a wraz z nią słabła agresywność Lasu, chociaż jego forpoczty, w postaci długich jęzorów skarlałych drzew, z korzeniami rozpełzającymi się po nierównościach niczym macki jakichś podagrycznych głowonogów, widać było wszędzie. Teraz musieli zmagać się nie tyle z gąszczem roślin, ile raczej z samą topografią. Z grubsza stożkowate cokoły przypór, między którymi wiodła ich droga, tworzyły skomplikowany labirynt wąwozów, których dnem płynęły zaskakująco pokaźne strumienie, spienione w miejscach, gdzie woda musiała torować sobie drogę pomiędzy wyrastającymi z cokołów żebrami i innymi deformacjami podłoża. Dopiero teraz Thomas docenił pożegnalny gest Calaghana. Mimo że do miejsca, w którym miał na nich czekać Regulamin, było stąd mniej niż kilometr w linii prostej, to bez Remusa pobłądziliby z kretesem, co do tego nie było wątpliwości. Wspinaczka na szczyt cokołu także nie okazała się łatwa ani pozbawiona niespodzianek. Jak nieprzeliczone rzesze podróżników przed nim Thomas uległ zwodniczości perspektywy, skrywającej przed niedoświadczonym wzrokiem problemy, dopóki nie stanęło się przed nimi. Stok był nadspodziewanie stromy, a jego intensywne urzeźbienie zmuszało do wyczerpujących trawersów, zamieniających marsz pod górę bardziej w marsz dookoła niej. W dodatku, kiedy dotarli mniej więcej do połowy wysokości cokołu, żywogrunt, od jakiegoś czasu coraz cieńszy i mniej sprężysty, znikł w końcu całkowicie, odsłaniając nagą macierz. Twardą, gładką i stanowiącą o wiele gorsze niż żywogrunt oparcie dla stóp, zwłaszcza jeśli szło się po pochyłości. Ich buty z podeszwami przeciwpoślizgowymi okazały się prawdziwym błogosławieństwem. Teraz, gdyby nie one, nawet na czworakach Thomas nie posuwałby się szybciej. Ostatnie kilkanaście metrów było najtrudniejsze. Musieli bowiem wdrapać się na niemal pionową ścianę kryzy, zwieńczającej szczyt cokołu, z góry do dołu pokarbowanej mnogością wąskich, poprzegradzanych blaszkowatymi półkami żlebów. Dla zwinnego, obeznanego z terenem Remusa chodzenie po takim małpim gaju mogło być ekscytujące, a nawet przyjemne, kto wie. Thomas jednak, bądź co bądź mieszczuch, zaczynał już mieć coraz bardziej dosyć. Zasapany, spocony jak mysz, z zakwasami, które tylko po części łagodziły pracujące na granicy swoich możliwości poliprocesory, podrapany i posiniaczony, przechodził sam siebie w wymyślaniu nowych inwektyw pod adresem Regulamina i jego chorych upodobań co do miejsc schadzek. - Pieprzona, zdziecinniała stonoga! - mamrotał, z wysiłkiem podciągając się na kolejne, ostre jak krawędź łopaty poprzeczne żebro. - Nic pożytecznego nie zrobi, w niczym, zaraza spleśniała, nie pomoże, tylko ciągle łazi gdzieś po chaszczach i węszy za starymi kupami, jak jakiś sparszywiały kundel z ulicy! A potem jeszcze szczeka na wszystkich, żeby zobaczyli, jak to się radośnie wytarzał w łajnie! Zaczekaj no, ty stara pierdoło, jak ci wyrwę te twoje... tyczkowate kulasy i przybiję nimi twój zasrany odwłok do pierwszego napotkanego drzewa, od... razu odechce ci się samo dzielnych wycieczek! - Co mówisz, Tom? - wysapał idący przed nim Gerhard. - Nic, tak tylko sobie gadamy, Farquahart i ja - odparł Thomas bardziej niż konwersacją zainteresowany tym, by stopa nie ześlizgnęła mu się z wąskiej półki. - Ej, Remus! Długo jeszcze? - Nie, już prawie jesteśmy na górze - odkrzyknął tamten, pnąc się wzwyż z pozazdroszczenia godną łatwością. - No i świetnie, on jest już prawie na górze, a ja tu już prawie zdechłem - mruknął wściekły, przeklinając Regulamina, Remusa, Drzewo, Gerharda, i co tylko jeszcze zdołało przyjść mu do głowy. Remus miał jednak rację. Po kilku następnych metrach pionowa ściana przeszła w łagodną pochyłość, a ta w niemal płaski ta-ras, okalający wyginającą się parabolicznie, imponującą kolumnę przypory. Ledwo Thomas dopadł tego cudownie płaskiego skrawka terenu, padł na wznak i przez dłuższą chwilę tylko leżał, rozkoszując się bezruchem. Nad sobą miał cały majestat niebotycznego septum, którego najwyższe partie tak samo, jak w Keshe ginęły tajemniczo w nigdy nierzednącym oparze. W polu jego widzenia pojawiła się zaczerwieniona z wysiłku twarz Gerharda, okolona strąkami mokrych od potu włosów. - Wyglądasz, jakbyś miał jeszcze bardziej dosyć ode mnie - rzekł Thomas, niechętnie powracając do pionu. - Przeżyję - stęknął von Klosky. - Chodź, wypada podziękować chłopakowi. Lecz ten miał chyba jeszcze większą awersję do długich pożegnań niż von Klosky. Zrobiwszy, co do niego należało, po prostu uścisnął im dłonie i ruszył w powrotną drogę do domu, nie czekając na żadne podziękowania. Przez chwilę odprowadzali wzrokiem sprężystą sylwetkę Remusa, długimi i pełnymi gracji skokami zbiegającego zwinnie w dół stoku, a potem rozejrzeli się z ciekawością po okolicy. Rozciągający się z tego miejsca widok z pewnością wart był podziwiania, ale Thomasa bardziej od imponującej panoramy interesował tajemniczy cel ich wspinaczki. - No i co, Gerhard? Widzisz go gdzieś? - spytał, przepatrzywszy cały taras u podnóża kolumny. Na tym gładkim tle, barwy zwietrzałej kości, Regulamin powinien być widoczny jak mucha na talerzu. - Może jest z drugiej strony przypory? - Von Klosky zagryzł wargę. Ruszyli wokół kolumny, kierując się w prawo. Obeszli zaledwie ćwiartkę jej obwodu, kiedy drogę zagrodziła im wielka, mroczna przepaść, potworne pęknięcie, które na znacznym odcinku rozłupało zarówno cokół z kryzą, jak i ścianę pustej w środku przypory. Gerhard zbliżył się ostrożnie do krawędzi rozziewu. - Jezu...! -szepnął, spoglądając do wnętrza czarnego jak sadza. -No to pięknie! - Spróbujmy może z lewej... - zaproponował Thomas, ogarnięty niedobrymi przeczuciami. Zawrócili i wkrótce dotarli do przeciwległej krawędzi wielkiej szczeliny. Regulamina jednak nie było nigdzie. Przez kilkanaście sekund spoglądali bez słowa w czarną otchłań, bojąc się na głos wypowiadać swoje przypuszczenia. Thomas w końcu nie wytrzymał. - Deus, myślisz, że on tam wleciał? - Nie wiem, zaraz się przekonamy - odparł Gerhard, zasępiony. Von Klosky do Regulamina! Odpowiedź nadeszła bezzwłocznie. - Zgłasza się Depozytariusz Protokołu, funkcjonariuszu von Klosky. - Cieszę się niezmiernie. Słuchaj no, gdzie ty w końcu jesteś? Bo tu, gdzie teraz stoimy, jest tylko jakaś nieprawdopodobna dziura! - A zatem znajdujecie się mniej więcej dwieście osiemdziesiąt metrów nade mną, nie licząc trudnej w tej chwili do precyzyjnego oszacowania różnicy położeń w poziomie - odparł Regulamin. Gerhard zaniemówił. - No, to się wreszcie załatwił, stary głupiec - mruknął Thomas, czując, że mimowolny żal ściska go za serce. - Funkcjonariuszu von Klosky? - odezwał się Regulamin, zaniepokojony przedłużającym się milczeniem po drugiej stronie łącza. - Jesteście tam? - A gdzie miałem pójść? Na razie siedzę tu i zastanawiam się, jak wyciągnąć stamtąd twój tyłek. - Wyciągnąć? - zdziwił się Regulamin. - Ależ funkcjonariuszu von Klosky! Obawiam się, że nastąpiło nieporozumienie w kwestii interpretacji faktów. Moją intencją było, abyście to wy, wraz z funkcjonariuszem Farquahartem, zeszli na dół. Co do klarownie przebijającej z waszej wypowiedzi sugestii, iż uległem nie szczęśliwemu wypadkowi, w związku z czym wezwałem was na pomoc, to zapewniam, że jest ona całkowicie nieuzasadniona. Zszedłem na dół z własnej woli, wykorzystując zastane na miejscu środki. - No i po co? - spytał ogłupiały Thomas. - Powód okaże się oczywisty, gdy tylko znajdziecie się na dole, funkcjonariuszu Farquahart - rzekł Regulamin oględnie. - Na dole? Chyba żartujesz! - Thomas parsknął, wciąż czując wszystkie mięśnie po zafundowanym im przez Remusa maratonie. - Gadaj, co tam znalazłeś, i wychodź! Albo siedź sobie w tej dziurze, twoja sprawa. - Ale jak się tam dostałeś? - spytał Gerhard zaintrygowany. - Po drabince sznurowej, funkcjonariuszu von Klosky – odparł Regulamin uprzejmie. - Skąd ty, do ciężkiej cholery, miałeś drabinkę sznurową? - zdumiał się Gerhard. - Znikąd. Znalazłem ją tu, na miejscu. Przepraszam, ale czy dalsze wyjaśnienia nie mogłyby poczekać do momentu, kiedy już będziemy, że się tak wyrażę, w komplecie, funkcjonariuszu von Klosky? Thomas z desperacją wzniósł oczy, a potem skierował je w głąb czarnej otchłani. - Stary wariat - wymamrotał pod nosem. - Przez te jego fanaberie tylko tracimy czas. I po diabła my się w ogóle nim przejmujemy? Nikt mu nie kazał z nami iść, sam się wprosił! - W tym punkcie przyznaję wam absolutną rację, funkcjonariuszu Farquahart - zagadał Regulamin pośpiesznie. - I zapewniam, że gdybym nie uznał sprawy za dostatecznie ważką, nie ośmieliłbym się nigdy fatygować was bez potrzeby. Thomas odwrócił się do Gerharda. - No to co robimy? - spytał niezdecydowanie. - Hm... - bąknął Gerhard. - W zapiskach Andre było coś o układzie powietrznym i wodnym... Wiesz co, może jednak poszukaj tej drabinki. - Deus, chyba nie chcesz tam schodzić? - wyjęczał Thomas, zerkając w czeluść z odrazą. - Przez tę głupotę stracimy co najmniej pół dnia! - Albo i nie - rzekł von Klosky enigmatycznie. - To jak? - Dobra, idę już... - mruknął Farquahart. - Gdzie ta drabinka, glisto? - Zaczepiono ją w miejscu oznaczonym zielonym krzyżem, na końcu jednego z deturbulatorów. Trudno nie zauważyć. - Na końcu... czego? - Po prostu dojdźcie do brzegu pęknięcia w przyporze, funkcjonariuszu Farquahart, i zajrzyjcie do środka. Thomas, wychyliwszy się ostrożnie poza brzeg rozziewu, popatrzył w mrok. Z zaskakująco cienkiej ściany wyrastało coś w rodzaju lekko nachylonej ku dołowi trampoliny, rozpękniętej, jak cała dengra. Na tyle, na ile mógł coś dostrzec w panujących w niej ciemnościach, podobne do tego twory porastały wnętrze przypory niczym gęsty, poziomy las. Wyglądało to trochę jak przetoka, tyle że z popychaczami wielkości kanoe, zastygłymi na wieczność w jednej pozycji. - Jest, widzę ten zielony krzyż - potwierdził niechętnie. – Ale drabinki nie. - Jak powiedziałem, jest przymocowana na końcu deturbulatora. - Na końcu? Och, Deus! - Thomas się wzdrygnął. Starając się nie patrzeć w dół i kurczowo przywierając do pękniętej ściany, zeskoczył na występ. Sądząc po innych naroślach, ta musiała mieć ze trzy metry wszerz, nim przepołowił ją nieznany kataklizm. Teraz pozostał z niej zaledwie metrowej szerokości pomost, po którym Thomas pełzł kroczek za kroczkiem na miękkich nogach, pod sobą mając niewiadomej głębokości otchłań. Złość na Regulamina odżyła w nim z nową siłą. - Słowo daję, powinniśmy cię byli zostawić w diabły, a nie wlec jak jakiś...! Matko wszechzieleni, no przecież ja zaraz skręcę kark! - Nie doceniacie swoich zdolności, funkcjonariuszu Farquahart - odparł Regulamin z rozwścieczającym spokojem. - Czy ktoś prosił cię o komentarz? I co to w ogóle znaczy, żebyśmy to my leźli tam, gdzie ty sobie zażyczysz, a nie na odwrót! Mógłbyś mi to wyjaśnić, z łaski swojej? - Jak zwykle przejaskrawiacie, funkcjonariuszu Farquahart, i nie jesteście obiektywni. Powtarzam: gdybym uważał rzecz za błahą, nie wzywałbym was tutaj. A na powierzchnię wyjść w tym momencie nie mogę z tej prostej przyczyny, iż mimo najszczerszych chęci nie potrafię być w dwóch miejscach równocześnie. Z dwojga złego wolę już wysłuchiwać waszych pretensji, niż zejść z posterunku, jeśli się tak mogę wyrazić. - Rany Drzewa, jak ja kocham te rozmowy z tobą! - I vice versa, funkcjonariuszu Farquahart. - Więc nie ruszysz stamtąd tyłka? - To nie jest optymalne rozwiązanie - oświadczył kategorycznie Regulamin. - Ech, ty... - Thomas westchnął, rezygnując z jałowego dialogu. Dawno już się przekonał, że łatwiej byłoby nakłonić Rzekę do zmiany biegu niż Regulamina do zmiany zdania, kiedy ten przy czymś się uparł. Dodreptał wreszcie do końca owej diabelskiej równoważni i przezwyciężając lęk, spojrzał pod nogi. Drabinka zwisała z poszarpanych, odgiętych w górę kikutów strukturalnych włókien macierzy. Thomas klęknął ostrożnie i przyjrzał się jej z bliska. - No, nie! Co to ma być?! Drabinka wyglądała po prostu śmiesznie, jak dwie nitki pajęczyny połączone szczebelkami ze słomek. Niemożliwe, żeby cokolwiek cięższego od myszy mogło jej swobodnie używać! Chociaż z drugiej strony... Thomas przypomniał sobie niezwykłe cumy przewoźników z Keshe. One też na pierwszy rzut oka wydawały się niewiele wytrzymalsze od nici, a jednak bez trudu utrzymywały wielotonowy prom. To tutaj musi być wykonane z podobnego materiału. Ale i tak za grosz nie budziło jego zaufania, tak jak nie zachwycała go perspektywa zagłębienia się w tę bezdenną, nieznaną, wąską ciemność. - Nie mów mi, że zszedłeś po czymś takim! - nadał niedowierzająco do Regulamina. - Owszem - potwierdził Regulamin. - Nie obawiajcie się, funkcjonariuszu Farquahart, sprawdzona konstrukcja. Poza tym macie po niej do przejścia zaledwie niecałe trzysta metrów. - Zaledwie! - Thomas się skrzywił, niezbyt rozśmieszony złośliwym poczuciem humoru Regulamina. - Podniósł się z klęczek i ruszył zdać relację Gerhardowi. Drogę ponad otchłanią przebył tym razem nieco pewniej, choć wciąż z duszą na ramieniu. Zastał przyjaciela nad pożółkłymi kartkami z notatnika Calaghana. - Jest tam coś ciekawego? - spytał. - Co? O tak, całe mnóstwo. Tylko że dalej nie widzę, gdzie leży klucz do szybkiego pokonania ponad pięciuset kilometrów. Teoretycznie istnieje możliwość przedostania się z jednego segmentu do drugiego tunelami wentylacyjnymi, które Andre nazywa tracheoduktami. Ale zaraz obok mam jego szkice, z których wynika, że owe tracheodukty są tak samo pozamykane przegrodami, i to bez żadnych prześwitów! Nie bardzo to rozumiem i chyba nie zrozumiem bez wizji lokalnej. W sumie może nawet dobrze się stało, że Regulamin nas tu ściągnął... Znalazłeś tę drabinkę? - Drabinkę! - Thomas parsknął pogardliwie. - To nie jest żadna drabinka, Gerhard, tylko jakaś pieprzona zabawka dla pająków! niech mi Regulamin nie plecie, że wytrzyma ciężar któregokolwiek z nas, bo to bzdura! - Naprawdę aż tak źle to wygląda? - Von Klosky się zasępił. - Sam zobacz, jeśli mi nie wierzysz - mruknął Thomas. – Takie coś jest dobre najwyżej do pchlego cyrku, nigdzie indziej. Gerhard podniósł się ze swojego plecaka i podszedł do pionowej krawędzi rozziewu. -I gdzie to jest? - spytał Thomasa, który stał tuż za jego plecami. - Tam, w środku - odrzekł Farquahart, wskazując palcem ponad ramieniem von Klosky’ego. Gerhard przez chwilę wpatrywał się bezsilnie w ciemność, w końcu wrócił po luminar i oświetlił wnętrze przypory silną wiązką światła. - Gdzie? - No tam, na samym końcu tego pękniętego jęzora. Von Klosky popatrzył we wskazanym kierunku i kiedy wreszcie dostrzegł filigranową drabinkę, uniósł brwi w zdumieniu. - A co, nie mówiłem? - rzekł Thomas z gorzką satysfakcją. - Musielibyśmy mieć nie po kolei w głowach, gdybyśmy go posłuchali. Powiedz mu to, bo mnie już brakuje cierpliwości. - Z drugiej strony, Regulamin jakoś się tam dostał, nieprawdaż? - A skąd wiesz, że właśnie po tym? Mógł zrobić użytek z tych swoich balonów, a to wszystko to tylko jakiś idiotyczny żart. Twarz Gerharda rozjaśniła się nagle. - Ależ ze mnie...! Przecież możemy zjechać windą! - Słucham? - Niwelatory, Tom! Pamiętasz, co mówiłeś u Andre? - Owszem, ale myślałem, żeby polecieć na nich do góry, a nie zjeżdżać... - Kierunek jest bez różnicy - odparł Gerhard. - Zaraz, tylko gdzie ja je schowałem...? Pomysł Farquaharta, żeby wykorzystać Kraushaarowe błyskotki jako środek transportu, był w zasadzie świetny i gdyby nie obiekcje wyrażone przez Calaghana, nie wyleciałby Gerhardowi tak łatwo z głowy. Von Klosky przetrząsnął swoją kieszonkową rupieciarnię w poszukiwaniu niwelatorów, ale znalazł je dopiero po dłuższej chwili grzebania wśród sznurków, rolek taśmy samoprzylepnej, tysiąca różnych pudełeczek i diabli wiedzą, czego jeszcze. Poupychawszy jakoś cały ten śmietnik z powrotem do swych przepastnych kieszeni, założył plecak, i używając zaczepu, w który zaopatrzone były niwelatory, umieścił jeden z nich na przedzie stelaża. - Masz - rzekł, podając drugi z nich Farquahartowi. - Załóż go w taki sam sposób. - Ale ja nie mam pojęcia, jak się tym posługiwać! - Thomas poskarżył się von Klosky’emu. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię. No dobra, chodźmy. Wrócili do szczeliny i jeden za drugim ześlizgnęli się na pęknięty „deturbulator". Thomas podążał dzielnie krok w krok za Gerhardem, chociaż na myśl o czającej się pod nim przepaści kurczył mu się żołądek. - Słuchaj, może jednak... spróbować tej drabinki... - wykrztusił- - A jak te twoje niwelatory zatną się w połowie drogi czy coś? - Nie zatną się, bez obaw - uspokoił go von Klosky. - Co, masz stracha? - A ty nie? - Pewnie, że mam. Ale i tak bardziej ufam tym urządzeniom niż jakiejś pajęczynie - odparł Gerhard, końcem buta trącając filigranowe szczebelki. - A teraz chwyćmy się nawzajem za nasze stelaże, i na dół. Możesz się nie patrzeć, jeśli nie chcesz... * * * Dno ogromnej studni przywitało ich przeciągiem, smrodem i kłębami gryzącego pyłu. - Ale szambo! - Thomas skrzywił się z obrzydzeniem, niepewnie stawiając nogi na grubej warstwie odchodów. Spodziewał się ugrzęznąć w nich po kolana, na szczęście odchody okazały się suche i zaskorupiałe. Nawet smród nie był jakoś specjalnie dokuczliwy. To pewnie przez ten prąd powietrza, pomyślał. Wiało tu bowiem całkiem solidnie, choć nie aż tak, by zwalało z nóg. Gerhard zwiększył moc luminaru, rozglądając się z ciekawością po otoczeniu. Znajdowali się w szerokim na prawie dwadzieścia metrów tunelu, którego ściany, jak okiem sięgnąć, pokrywały spiralne rzędy esowatych wybrzuszeń. Sklepienie czerniło się od nietoperzy, a ich popiskiwania i szelest ocierających się o siebie nieprzeliczonych ciał zlewały się w jeden głośny szum. - A więc tak wygląda tracheodukt... - wyszeptał Gerhard zafascynowany. - Odpychające miejsce - dorzucił swój komentarz Thomas. - Widziałem już o wiele gorsze - odparł von Klosky, kierując luminar w drugą stronę. - Hm, wygląda na drożny... Thomas nie słuchał, gniewnym wzrokiem przeczesując mrok. - Słowo daję, zaraz dostanę szału! Regulamin!!! Jeszcze nie skończył krzyczeć, kiedy kilkadziesiąt metrów od nich znajomy łeb wychynął ze ściany tunelu. - I czy zamiast tak się denerwować, nie lepiej po prostu utrzymywać stały kontakt? Zapraszam do siebie - rzucił w ich kierunku z niewzruszonym spokojem i na powrót zniknął w ścianie. - On się chyba tym wszystkim świetnie bawi - wycedził Thomas przez zęby. Gerhard nic na to nie odrzekł, schował tylko obydwa niwelatory do kieszeni i ruszył przed siebie. Regulamin czekał na nich w odchodzącym od głównego tunelu kanale, mniej więcej pięciometrowej średnicy. Thomas wdrapał się do środka w ślad za Gerhardem... i stanął jak wryty. - Ty...?! - Tylko tyle zdołał wykrztusić, spoglądając osłupiały na znajomą twarz. Ogromne, zielone oczy rozszerzyły się w nie mniejszym zdumieniu. Lęk, wstyd oraz radosne zaskoczenie zmieszały się w sercu Bei w niemal jednakowych proporcjach. Jak oni ją odnaleźli? I czy przybyli jej na ratunek, czy też... - Thomas, uważaj! - krzyknęła, widząc, jak stwór, zapewne nie chcąc dopuścić intruzów do swej zdobyczy, blokuje im drogę. Reakcja Farquaharta była równie szokująca, jak nieoczekiwany widok jego twarzy u wylotu tchawki. Bez mrugnięcia oka Thomas wyminął potwora, jakby go tam w ogóle nie było, i zaciskając pięści, podszedł do niej, skulonej pod ścianą kanału. - Na co tym razem, ty podstępna żmijo? - wysyczał, pochylając się nad jej drobną postacią, jak kat nad skazańcem. Skonfundowana, zdołała tylko skinąć głową w kierunku Regulamina, drepczącego powoli w miejscu, co Thomas całkowicie zignorował. Serce Bei zrobiło się nieznośnie ciężkie. Zrozpaczona i otumaniona, skurczyła się jeszcze bardziej, przeklinając swoją głupotę. Wydarzenia ostatnich godzin zmieniły ją nie do poznania, upokorzyły i złamały. Z wyrachowanej, zuchwałej awanturniczki pozostała tylko zewnętrzna powłoka, a i ta nie prezentowała się w tej chwili najlepiej. Jeszcze niedawno tak dumna ze swojej kontroli nad słowami, teraz bała się otworzyć usta, niepewna, czy zamiast składnej wypowiedzi nie wydostanie się z nich jedynie żałosny bełkot. Rozdzierana dwoma skrajnymi pragnieniami: żeby wyrzucić z siebie wszystko jednym tchem i żeby milczeć, tak jak nakazywał kobiecy rozsądek, musiała wybrać to drugie, bo malujące się na twarzy Thomasa uczucia nie pozostawiały jej wielkiego wyboru. Miała przed sobą zranioną męską dumę, zdradzone nadzieje, żal za jej niewdzięczność, żądzę wymierzenia kary za ryzyko, na jakie ich naraziła, wszystko... Tłumaczenia tylko pogorszyłyby jej sytuację, a do czego potrafi sprowokować mężczyznę jedno słowo, wypowiedziane w nieodpowiedniej chwili, na to miała już wystarczająco dużo bolesnych przykładów. Napiętnowawszy ją wzrokiem do syta, Thomas wyprostował się i ze słabo udawaną obojętnością rzekł do Regulamina: - No, no, moje gratulacje. Jestem pod wrażeniem. - Nie natknąłeś się jednak na nią przez przypadek – dorzucił von Klosky retorycznie. - Musiałeś ją śledzić już od jakiegoś czasu, mam rację? Regulamin zakręcił oczami. - W rzeczy samej, funkcjonariuszu von Klosky... - Gerhard - Thomas przerwał znużonym głosem – powiedz mu, żeby skończył wreszcie z tymi bezsensownymi „funkcjonariuszami". Regulamin łypnął w jego kierunku. - Mnie tam wszystko jedno - odparł. - Myślałem, że to wam sprawia przyjemność. - A słyszałeś, żebyśmy kiedykolwiek z Gerhardem zwracali się do siebie w ten sposób? - Wróćmy do tematu - zniecierpliwił się von Klosky. - No więc? - No więc, Gerhardzie - podjął Regulamin, przesadnie akcentując wyrazy. - Masz słuszność, podjąłem inwigilację obiektu na długo przed ostateczną konfrontacją. - To znaczy kiedy? - Praktycznie podążałem za obiektem od momentu, kiedy ten wymknął się z chutoru. - I zatrzymałeś ją dopiero tutaj? - zdziwił się Thomas. - Dlaczego? - Miałem swoje powody - odparł Regulamin krótko. - Na przykład? - Na przykład ciekawość - odrzekł Regulamin z rozbrajającą szczerością. - Nie do wiary... - Thomas potrząsnął głową. - Ty kiedyś doprowadzisz do prawdziwego nieszczęścia! Stary dziwak znów posłał Thomasowi spojrzenie pełne dezaprobaty. Von Klosky zaś zainteresował się „obiektem", który przysłuchiwał się rozmowie skonsternowany. - Gdzie to jest? - spytał dziewczynę chłodno. - Noel ma - odparła zrezygnowanym głosem. - Co? - Z gniewnym obliczem Gerhard odwrócił się do Regulamina. - To jak ty ją śledziłeś, że już zdążyła skontaktować się ze wspólnikiem? Bea czuła, że za chwilę zwariuje. - Jakim wspólnikiem? To przecież on zabrał mi ten przeklęty worek! - krzyknęła, wyciągając rękę w kierunku Regulamina. - Kto? - No ten... ten... - Ze zdenerwowania słowa zaczęły utykać jej w gardle, a łzy na nowo zakręciły się w kącikach oczu. Zdezorientowany von Klosky przeniósł wzrok z Regulamina na Beę i z powrotem. - Rzeczywiście masz ten worek? - spytał lekko pogubiony. - Tak - odparł Regulamin-Noel, na potwierdzenie swoich słów wydostając z obszernego schowka pod karapaksem smoliście czarny tobołek. Gerhard odetchnął, po czym zwrócił się ponownie do dziewczyny, która nawet już na nich wszystkich nie patrzyła. - Dlaczego to zrobiłaś? Milczenie. - Po prostu przyjęłaś kontrakt? A może to wszystko z jakichś pobudek osobistych? - Przyjęłam kontrakt - rzekła słabym głosem pokonanego. - Tylko na mnie i na Hanna Ramireza czy może na kogoś jeszcze? - Były dwa inne cele, ale nie Ramirez. To był zupełny fuks. Thomas stał z boku, w zamyśleniu przysłuchując się tej indagacji. Co to znaczy rutyna; niby służba w Keshe miała być dla Gerharda jedynie przykrywką dla prawdziwych działań, a jednak w ciągu tych sześciu lat von Klosky nieźle zżył się z rolą strażnika. Pewnie nawet sam nie zdawał sobie sprawy, jak dalece przesiąkł nawykami stróża porządku. - Czy jednym z nich był mój partner? - Ruchem głowy Gerhard wskazał na Thomasa. Bea potrząsnęła przecząco głową. - A zatem kto? - Pewien manneken. - Manneken? - Gerhard drgnął. - A czy mówi ci coś nazwisko Kraushaar? Bea ponownie zaprzeczyła. Gerhard, wyczulony na nieświadomą mowę ciała przesłuchiwanych, od razu się rozluźnił. Jeśli dziewczyna kłamała, robiła to z nadludzką wręcz perfekcją. - No dobrze, wracając do Ramireza; twierdzisz, że twój kontrakt nie dotyczył jego? - kontynuował von Klosky. - Nie. - Mam zatem uwierzyć, że kierowałaś się w jego przypadku wyłącznie emocjami? - W słowach Gerharda zabrzmiała nutka ironii. Bea uniosła na niego zaczerwienione oczy. - Nawet gdybym tak powiedziała, to co z tego? Wy przecież i tak macie już swoje zdanie na mój temat - powiedziała z żalem. Gerhard popatrzył na nią swymi stalowoniebieskimi oczami. - Na razie mamy dowody, przesłanki i sugestie. Na przykład to, że ukradłaś głowę Hanna. Cóż zatem mamy myśleć? - Myślcie sobie, co chcecie, mnie już wszystko jedno - odparła, spuszczając wzrok. Zdążyła jeszcze przelotnie uchwycić spojrzenie Thomasa, pełne lodowatego dystansu. Niemożliwe, żeby jej jeszcze kiedykolwiek zaufał. Może wybaczy, może się z nią nawet zaprzyjaźni, ale nigdy nie zapomni. - Doprawdy? - Ton głosu Gerharda był raczej sceptyczny. - A czemu powiedziałaś, że trafił ci się fuks? Nie pytam, w jaki sposób natknęłaś się na Ramireza, to mógł być rzeczywiście zupełny przypadek. Co jednak skłoniło cię do podjęcia aż takiego ryzyka? Cała ta zabawa naprawdę mogła skończyć się dla ciebie tragicznie. - Pańskie nazwisko. A o niebezpieczeństwie starałam się za wiele nie myśleć - powiedziała i dodała z goryczą: - W swojej arogancji sądziłam, że wszystko kontroluję. Thomas, który jak dotąd przysłuchiwał się wszystkiemu w całkowitym milczeniu, zaśmiał się drwiąco. Bea nie mogła się zdobyć na spojrzenie w jego stronę. - Moje nazwisko? - powtórzył za nią Gerhard, mrużąc oczy. - Tak. Usłyszałam je z ust Ramireza. W przeddzień tej jego idiotycznej wyprawy na chutor. Ten czarny bydlak - tu w oczach Bei zabłysła niekłamana odraza - musiał was obsesyjnie wręcz nienawidzić. I w jego przypadku to była sprawa ze wszech miar osobista. Od miejscowych dowiedział się, gdzie jesteście, i postanowił na was zapolować. - A ty uznałaś, że możesz upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - von Klosky dokończył za nią myśl. - Tak. I sparzyłam się przy tym o wiele boleśniej, niż wam się zdaje - dodała zgaszonym głosem. Gerhard przygryzł wargę. - Kto zlecił ci kontrakt? - Nigdy się nie ujawnił - odparła szczerze. - Po prostu podłączyłam się któregoś dnia do targowiska i wpisałam się na listę. Z ciekawości, czy ktoś w ogóle odezwie się do amatora. Jak więc miałam zareagować, kiedy odezwał się już pierwszego dnia, i to z propozycją, od której nawet profesjonaliście mogłoby zakręcić się w głowie? Aż do wczoraj nie wiedziałam o panu nic, poza tym, że znałam pana nazwisko i kilka danych osobistych. - I nawet się nie domyślasz, kto to mógł być? Nie przewinęło się gdzieś może słowo „synod"? - Nie, nigdzie. - Hm... W dalszym ciągu jednak nie pojmuję, skąd tak wielkie zainteresowanie głową Ramireza? Czyżby te kilka gramów kondensatu wraz z detonatorem były warte aż tyle na tutejszym czarnym rynku? Bea popatrzyła na niego z ukosa. - -Jak to, skąd? Przecież wy też musieliście usłyszeć wezwanie, w przeciwnym razie... - Jakie wezwanie, moja droga? - zainteresował się z miejsca Gerhard. - Och, ludzie, po co te wasze podchwytliwe pytania? Ja naprawdę nie mam zamiaru niczego przed wami ukrywać ani was zwodzić! Przez chwilę wszyscy troje spoglądali na siebie w milczeniu; mężczyźni nieufnie, wietrząc kolejny podstęp, Bea zaś sfrustrowana ich wrogimi obliczami. A im dłużej się w nie wpatrywała, tym większe było jej rozżalenie, aż w końcu nie potrafiła powstrzymać się od płaczu. Zakryła twarz dłońmi i rozszlochała jak małe dziecko. - Niech sobie beczy - mruknął Thomas, ostentacyjnie krzyżując ręce na piersiach. - Chyba nie myśli, że dwa razy nabierzemy się na ten sam numer? Bea rzuciła mu spojrzenie przesycone goryczą, a potem zamaszyście otarła łzy i jednym ruchem ściągnęła zapinkę z włosów, które, uwolnione, rozlały się płowym wodospadem po jej ramionach. - Proszę, może to was przekona - powiedziała, kładąc małe kościane arcydzieło na otwartej dłoni i wyciągając ją w kierunku von Klosky’ego. - Ten drobiazg? - zdziwił się Gerhard szczerze. - Ładny, ale po co mi go dajesz? - To imitacja - odrzekła Bea, siląc się na rzeczowy ton. - W środku ukryty jest jednorazowy wszczepnik, za pomocą którego umieściłam w pańskim organizmie mikrosondę EPR. - Tę tutaj? - spytał von Klosky, odchylając małżowinę lewego ucha. - Wiedziałam, że prędzej czy później pan ją znajdzie. - Dziewczyna uśmiechnęła się blado. - Założę się jednak, że nie ma pan pojęcia, jak się jej pozbyć. Von Klosky czekał zaintrygowany. Bea przesunęła coś na zapince, po czym zaoferowała mu ją ponownie. - Klucz jest teraz w pozycji „neutralizuj". Wystarczy przytknąć koniec zapinki do nadajnika sondy i w centralnym układzie nerwowym nie zostanie po niej najmniejszy ślad. Gerhard spoglądał niezdecydowanie na „wszczepnik". - Wiem, że mi pan nie ufa - powiedziała, bezwiednie obracając zapinkę w palcach. - I wiem też, co pan w tej chwili myśli. - Tak? - Von Klosky uniósł brwi. - Na przykład? - Na przykład: Jeśli tego nie użyję, smarkula właściwie nic nie zyska. Jeśli użyję implantora ze skutkiem fatalnym dla siebie, lecz Thomas wyjdzie z tego cało, wolałbym nie być w jej skórze. Jeśli natomiast ta zabawka ma większy zasięg, mała traci praktycznie wszystko. Z drugiej strony jej podstęp może być bardziej subtelny. Ale ja też miałem dość czasu, żeby się przed taką ewentualnością zabezpieczyć i dziewczyna musi zdawać sobie z tego sprawę. Gerhard był pod wrażeniem. - Interesujące - rzekł, gładząc podbródek. - I mam z tego wyciągnąć wniosek, że najlepszym rozwiązaniem dla ciebie byłoby mówić prawdę, hm? - Bo to jest prawda! - powiedziała Bea z naciskiem. - Tak mówisz? No dobrze, daj mi to... Dziewczyna przekazała mu zapinkę i z zapartym tchem obserwowała, jak von Klosky zbliża ją do niewidocznej ośmioramiennej gwiazdki za uchem. Po czym jęknęła w duchu, kiedy cofnął rękę - Nic z tego. Nie mam jak Regulamin oczu na szypułkach – I Klosky zwrócił się do Farquaharta, sięgając do kieszeni po detektor. - Lepiej ty to zrób. Thomas warknął, nie ruszając się z miejsca: - Ani mi się śni. Nic a nic nie wierzę tej... - Nie dokończył, nie było potrzeby. Gerhard wzruszył ramionami i odwrócił się do Bei. - W takim razie może ty? - powiedział, oddając jej zapinkę wraz z detektorem. Thomas jednym susem przyskoczył do dziewczyny i gwałtownym ruchem wyszarpnął obydwa przedmioty z jej dłoni. - Nie waż się go dotykać! - zasyczał. - Tom! - Gerhard, czyś ty...! - Zrobisz to czy nie? Dziewczyna nie kłamie, masz na to moje słowo. Thomas zgrzytnął zębami, aż echo poniosło, i choć z oporem, niemniej przytknął zapinkę do szyi von Klosky’ego. Nic się nie stało. Żadnej eksplozji, dziury w szyi ani innej dramatycznej niespodzianki. Małe sztuczne znamię po prostu znikło jak zgaszona latarenka. Westchnienie ulgi odbiło się pogłosem od ścian tchawki i nawet Regulamin-Noel, przyglądający się całej scenie w milczeniu, rozluźnił się zauważalnie. Bea poczuła się wyczerpana jak po ciężkiej pracy fizycznej. Zobojętniała i zrezygnowana osunęła się na dno kanału. Gerhard uklęknął przy niej. - Możesz powiedzieć mi jeszcze jedno? - Słucham... - Jaką nagrodę wyznaczono za moją głowę? - Och, na rany Ziemi! Czy to ma teraz jeszcze jakiekolwiek znaczenie? - Bea wzruszyła ramionami. - Proszę - nalegał von Klosky. Dziewczyna posłała mu smutne, przeciągłe spojrzenie, a pot wdzięcznym ruchem strząsnęła swoje gęste włosy na jedną stronę odsłaniając szyję. - Tu jest wszystko, sami możecie sobie zobaczyć – powiedział - jednocześnie biały prostokącik, nie większy od paznokcia małym palcu, rozjarzył się pod jej skórą. - A cóż to takiego? - zaciekawił się von Klosky. - To chyba jest... jej umowa - mruknął Thomas, zerkając ponad jego ramieniem. Powietrze nad prostokątem zmętniało i wypełniło się trzema kolumnami świetlistych piktogramów. Były tam między innymi dwa nic im niemówiące imiona i nazwiska: Petro Durqvartz i Hannibale Remmuerish-Sauria, była również wymieniona suma do wypłaty po przedstawieniu dowodów, że wszystkie trzy cele zostały „zdezaktualizowane". Na jej widok Thomasowi oczy rozszerzyły się w bezbrzeżnym zdumieniu. - Na wszystkie rany Drzewa, i-ile? - wybąkał, omal nie krztusząc się własnym językiem z wrażenia. - Pięć milionów gloss? - Nie interesują mnie już - wyszeptała Bea ledwo słyszalnie. Na ułamek sekundy oślepił ich błysk jakby miniaturowej flary. Dziewczyna syknęła z bólu, a w powietrzu rozszedł się ostry swąd spalonego ciała. Thomas z Gerhardem odskoczyli przestraszeni do tyłu. - Deus, coś ty zrobiła! - zakrzyknął do szczętu już osłupiały Farquahart. - Zlikwidowałam... kontrakt - wybąkała, nie patrząc na nikogo. - No przecież widziałem! Czy ty masz...?! Gerhard, ta dziewczyna to absolutna wariatka! - Zaraz, bo chyba nie bardzo rozumiem - mruknął von Klosky, orientujący się raczej mgliście w trakerskich obyczajach. – Jak to zlikwidowałaś kontrakt? Bea nie odpowiedziała, ale Thomas był zbyt wzburzony, by milczeć. - Ano zlikwidowała, wypaliła go, napiętnowała się! – wyrzucił z siebie jednym tchem, spoglądając z niedowierzaniem na jej skórę, zaczerwienioną w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą jaśniał mały prostokąt. - Matko wszechzieleni, co ci odbiło? Czy ty w ogóle wiesz, co to jest „czarny sygnał", idiotko? - Tak... - szept Bei był niewiele głośniejszy od szumu powietrza płynącego tracheoduktem. - Wiesz? Wiesz? - Thomas aż się złapał za głowę. - A to, że praktycznie jesteś już trupem, żerem dla dzikich psów, o tym tak że wiesz? - Wszystko mi jedno - odparła zrezygnowanym głosem. - Deus... - Wstrząśnięty Thomas nie wiedział, czy skląć jej kolosalną głupotę, czy pochylić czoła przed tak desperackim aktem skruchy. - Ale dlaczego? Po co w ogóle brałaś się do tego wszystkiego? Dziewczyna milczała. Thomas podniósł się i mamrocząc pod nosem: „Słowo daję, kobiety nie mogą należeć do tego samego gatunku co my!", poszedł w głąb tchawki. Gerhard przytrzymał go za ramię. - Wyjaśnij mi - szepnął do Farquaharta na boku. Thomas westchnął ciężko, zerkając przez ramię na kupkę nieszczęścia imieniem Beatrice. Oparta o ścianę kanału, z głową przyciśniętą do podciągniętych kolan sprawiała wrażenie istoty, która siłą woli chce doprowadzić do swojego zniknięcia ze świata, raz na zawsze. - „Czarny sygnał" to informacja dla zleceniodawców, że wynajęty przez nich tropiciel złamał podstawowe warunki umowy, że po prostu zdradził - odparł ponuro. - Każdy traker musi wiedzieć, czym grozi zerwanie kontraktu, który podpisuje. - A czym? - Automatycznym dołączeniem takiego, który się wycofuje, do listy aktualnie ściganych. Ale nie to jest najgorsze. Najgorszy jest Cech. Ta mała to wolny strzelec, widać na kilometr. A wolnych strzelców Cech nie cierpi z całego serca, bo mu psują interes. I zawsze jest na nasłuchu, wyłapuje każdy „czarny sygnał". Teoretycznie jest on zabezpieczony przed przechwyceniem na sto różnych sposobów. W praktyce jednak Cech dawno je wszystkie rozszyfrował i pierwszy wie, że jakaś nowa czarna owca wlazła na jego teren. Nie popuszczą, dopóki jej nie odnajdą, to kwestia honoru. Zresztą nie tylko dla nich. Wszyscy tropiciele, nawet niezrzeszeni, nie przepadają za „drzazgami". I będą teraz na nią polować bez względu na to, czy ktoś im to zleci, czy nie. - Skąd ty to wszystko wiesz? - zdumiał się von Klosky. - Od Vikkiego... - Kogo? - Takiego jednego starego trakera. Emeryta, z którym przyjaźniłem się dawno temu, jeszcze w dzieciństwie. Nie znasz go, już od szesnastu lat nie żyje. - Czyli że ta mała nie tylko zrezygnowała z fortuny, ale jeszcze wydała na siebie wyrok? Mój Boże, ona chyba rzeczywiście jest szalona! Pomyśleć tylko, pięć milionów! Tylko komu, do licha, może aż tak bardzo zależeć na jednym głupim agencie? - Kontrakt był na trzech, nie tylko na ciebie jednego - przypomniał mu Thomas. - To prawda, niemniej... Synod i takie sumy! Wierzyć mi się nie chce! - A może to ktoś z tych twoich, z Dołu? - zasugerował Farquahart. - Kto wie? Wszystko już wydaje się prawdopodobne – mruknął Gerhard, przygryzając wargę. - Tylko że wtedy te dwa pozostałe nazwiska nie byłyby mi tak zupełnie obce... Zaraz, a może... Tom, chodź, spytamy ją jeszcze o coś. - Bądź człowiekiem i daj jej już spokój - powiedział Thomas zmęczonym głosem. - Zresztą ja też muszę usiąść, przepraszam... Odwrócił się i powlókł w głąb kanału w poszukiwaniu samotności. Von Klosky wahał się przez chwilę, w końcu jednak podszedł do dziewczyny, wciąż trwającej w tej samej, pełnej rezygnacji pozie. - Mogę ci zadać jedno, ostatnie pytanie? Już tylko z czystej ciekawości, zapewniam. - Słucham, panie von Klosky - odparła stłumionym głosem, nie odrywając głowy od kolan. - Mów mi Gerhard - zaproponował von Klosky przyjaźnie. - Powiedz mi, co tak naprawdę siedzi w głowie Ramireza? - Wiedziałam! - Bea zaśmiała się gorzko i popatrzyła mu w oczy. - Ta przeklęta ciekawość kiedyś zgubi nas wszystkich. To implant. I nie żadna tania masówka, ale coś znacznie poważniejszego. Jakiś sekretny trezor albo infoteka, niemal na pewno wykonana przez rękodzielnika na indywidualne zamówienie. - Skąd wiesz? - Usłyszałam sygnał przywoławczy. - Ja także - wyznał Gerhard. - Ale myślałem, że to tylko detonator... - A po cóż ktoś miałby umieszczać w czyjejkolwiek głowie sam tylko mechanizm autodestrukcyjny? - Znalazłoby się niejedno wytłumaczenie. - Ale nie w tym wypadku. Miałam czas się o tym przekonać. - Więc udało ci się zajrzeć do środka? - podniecił się Gerhard. - Skądże! Chciałam, ale ten mnemon to prawdziwa forteca! Nie miałam najmniejszych szans! I to mnie właśnie zgubiło - powiedziała, zniżając głos. - Nikt nie broniłby tak zaciekle dostępu do pustej skrzynki, pomyślałam więc, że wpadł mi w ręce skarb, za który ktoś mógłby mi nieźle zapłacić. No i proszę... - Kontrakt zniszczyłaś sama, nikt z nas cię do tego nie zmusił - zauważył Gerhard. Dziewczyna opuściła na powrót głowę, nie rzekłszy nic w odpowiedzi. - No dobrze, nie mówmy na razie o tym - powiedział Gerhard pojednawczo, widząc, że mała dopiero teraz zaczyna w pełni uświadamiać sobie sytuację, w jakiej znalazła się przez swój ani chybi pochopny krok. - Wiesz może chociaż, jaki to typ zabezpieczeń? - Wiem tylko tyle, że jest nadzwyczaj wyrafinowany, absolutnie nie dla amatorów. To mnemon-samobójca, inteligentny i świadomie skażony paranoją przez instalatora. Nie chcę mieć już z nim do czynienia. Wam zresztą też radziłabym zostawić go w spokoju. - Samobójczy implant, powiadasz. Do tego jeszcze inteligentny. Hm... - Gerhard się zamyślił. - Znam parę sztuczek, które mogłyby tu pomóc... - Wyrzućcie ten przeklęty łeb w diabły, mówię wam! Koniecznie chcecie sobie napytać jakiejś biedy? - Biedy to my już i tak sobie napytaliśmy, moje dziecko. – Von Klosky uśmiechnął się ponuro. - Wszyscy. ROZDZIAŁ 14 Kobiety! - pomyślał Thomas z rezygnacją, rzucając plecak na dno kanału. Wyjął bukłak i usiadłszy z plecami wspartymi o chłodną, pomarszczoną krzywiznę ściany, pociągnął z niego porządnie. Wzrok zawiesił bezmyślnie na jednej z plam bladoseledynowej fosforescencji, zamiast niej widząc zarośniętą twarz starego Vikkiego Traevervorta, jedynego trakera, jakiego znał osobiście, i pierwszego prawdziwego przyjaciela w swoim życiu, mimo że dzieliła ich kolosalna różnica wieku. Thomas zawsze miał szczęście do nietypowych znajomości. A może po prostu od małego ciągnęło go do ludzi, którzy mieli coś ciekawego i nowego do powiedzenia? A skoro nie mógł znaleźć takich wśród rówieśników... To właśnie Vikki, podczas ich wspólnych wędkarskich wypraw na węgorze elektryczne, opowiadał mu o tropicielach, zwłaszcza tych z Cechu. Określenie to było bardziej zwyczajowe niż formalne, bo stowarzyszeni w nim trakerzy nie mieli żadnej stałej siedziby ani oficjalnie przyznanego statutu. Ale i bez tego tworzyli niezwykle zwarte i hermetyczne bractwo, spajane niepisanym kodeksem honorowym. Swej reputacji, jako głównego źródła legendarnych dochodów, pilnowali zazdrośnie, z konkurencją ze strony przeróżnych amatorów i wolnych strzelców radząc sobie dwojako: skutecznie ich zniechęcając, jeśli byli mierni, albo werbując do swoich szeregów, jeśli byli utalentowani. Jak Bei udało się umknąć długim mackom Cechu, było dla Thomasa prawdziwą zagadką, a zarazem budziło jego niekłamany podziw, jakkolwiek nieco przytłumiony świadomością, że to właśnie Gerhard okazał się obiektem jej polowania. I nagle dziewczyna po prostu zrywa kontrakt, ze ścigającego dobrowolnie stając się potencjalną ofiarą! Czemu, na wszystkie rany Drzewa?! Czy on, czy w ogóle ktokolwiek na jej miejscu potrafiłby za jednym zamachem pozbawić się wszystkiego? Jak ważny musiałby być powód (lojalność? uzależnienie od adrenaliny? szaleństwo?), dla którego ktoś chciałby zamienić majątek i rozgłos na nieodwołalny wyrok? Bo tego, że tropiciele - nieważne, cechowi czy inni - nie spoczną, dopóki nie zmazą hańby, jaką jej postępek okrył całe ich środowisko, Thomas był więcej niż pewien. Tak jak i tego, że o kolejnym podstępie z jej strony nie mogło być mowy, jako zupełnie niewartym swojej ceny. W tej chwili Thomas widział przed Beą tylko dwie drogi: spróbować ocalić się jakoś na własną rękę albo dołączyć do nich w przekonaniu, że co cztery głowy to nie jedna. Wybór jak pomiędzy skokiem z mostu a skokiem z mostu, pomyślał, szczerze współczując dziewczynie jej niewesołego położenia. A to, że siedział teraz z dala od niej, na zewnątrz nastroszony i oschły, było jedynie pozą maskującą szok i całkowite niezrozumienie motywów, które kierowały zielonooką Beą. - Tom? - głos Gerharda przywołał go do rzeczywistości. – Nie jesteś głodny? - A co? - No bo siadłeś na Calaghanowych delicjach jak kwoka na jajach - zażartował von Klosky. - Nie podzielisz się? - O, przepraszam - zmitygował się Thomas i przysunąwszy się ze swymi manelami do reszty towarzystwa, wydobył obydwa zawiniątka z plecaka. - A ty już tak się nie zamartwiaj. - Gerhard odwrócił się do Bei, która siedziała cały czas na uboczu jak porzucona sierota. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Chodź, zjedz coś, zaraz ci się humor poprawi. Dziewczyna mogła być nieobliczalna i mieć jeszcze sporo innych wad, jednak sobkiem nie była. Otarłszy ukradkiem zaczerwienione od łez oczy, wstała i bez żadnych demonstracji czy dąsów podeszła do nich, z wdzięcznością przyjmując zaofiarowane jej miejsce przy „stole". Widząc, jak rozgląda się za czymś do siedzenia, Thomas odświeżył w pamięci szczegóły otrzymanego od Vlada instruktażu i wkrótce egzoszkielet jego plecaka znów przeistoczył się w leżankę. Po tylu godzinach spędzonych na twardym dnie tchawki, aksamitno-czarna materia wyglądała nader zachęcająco, dziewczyna wahała się jednak, nie zapomniawszy, w jaki sposób Farquahart jeszcze niedawno na nią spoglądał. W końcu przysiadła na skraju leżanki, unikając jednak jego wzroku. Lepiej skupić uwagę na apetycznej, martwej naturze u stóp: skrojonym bochenku razowca na miodzie, płatach suszonego mięsa, kulkom apetycznie pachnącego ciasta, owocach... Bea złapała pierwszą z brzegu pajdę chleba, wgryzając się w nią z wyrazem niewymownej błogości na twarzy. Thomas, któremu od głodu bardziej dokuczało pragnienie, odkorkował jedną z dwóch małych flaszek, wypuszczając ostry aromat młodego trunku w powietrze, i pociągnął głęboki łyk. Piwo, wspaniałe i mocne, piekło w język od szczodrze dodanych przypraw, ponaglając do przegryzienia go czymkolwiek, choćby kawałkiem wędzonej dziczyzny. - Właściwie, kim ty tak naprawdę jesteś, hm? - zagaił, chcąc przerwać niezręczną ciszę, bo i Gerhard posilał się bez słowa, i ta mała uparcie milczała, jakby razem z kontraktem wypaliła sobie ośrodki mowy. - I skąd? - Ja? - Bea uśmiechnęła się półgębkiem. - Jestem zupełnie nikim. Chciałam być kimś... innym, niż jestem, ale nie wyszło. I dobrze. - Dobrze? No, nie wiem... - mruknął Thomas. – Wpakowałaś się w tarapaty po czubek nosa. Tylko po co, możesz mi powiedzieć? Nie chciałaś nas już łapać, zmieniłaś z jakiegoś powodu zdanie, przestraszyłaś się, wszystko mogę zrozumieć. Czemu jednak po prostu nie poczekałaś, aż kontrakt zwyczajnie wygaśnie? Wtedy straciłabyś najwyżej honorarium, a tak... Dziewczyna przełknęła i odrzuciwszy głowę w tył, po raz pierwszy tego dnia zajrzała mu prosto w oczy. - A jeśli ci powiem, że to był chwilowy, niepohamowany impuls, któremu się poddałam i którego sama do końca nie rozumiem, to co, uwierzysz mi? Przekorny uśmiech rozjaśnił twarz Thomasa. - Tak. Bo to jest chyba jedyne prawdziwe wyjaśnienie tego, co zrobiłaś. Inne tu nie pasuje. - Czyżby? - rzekła Bea z prowokacyjnym sarkazmem. - A może to tylko kolejny z moich wyrafinowanych forteli? - Że niby co? Wysłałaś swój czarny sygnał po to, żeby wszyscy pozostali łowcy nagród mogli teraz łatwiej wpaść na nasz trop? - Na przykład. - A ja mam, na przykład, po sześć palców u rąk i ogon - parsknął Thomas. - Dajże spokój! Dziewczyna powróciła do swojej niedokończonej kromki, a spojrzenie jej wielkich, inteligentnych oczu odpłynęło w bok. - Mogłabyś nam przynajmniej zdradzić, skąd pochodzisz? - Thomas nie rezygnował. - Z Wierzchołka - powiedziała cicho, wybierając jedną z kulek słodkiego ciasta. - Żartujesz! Z samej góry? - Tak. - Deus! Ale przecież stamtąd musi być... Zaraz, niech no policzę... Gerhard, pomóż mi. - Mnie raczej interesuje, w jaki sposób dotarłaś z Apeksu aż tutaj, na takie odludzie - odezwał się von Klosky, do tej pory niewtrącający się do konwersacji. - Różnie - odparła Bea, rada, że temat zmienił się na bardziej neutralny. - Dawni przyjaciele ojca znaleźli mi miejsce na promie kursującym do poziomów Van Allena, a potem, jak się dało: tu jakaś funkcjonująca jeszcze winda łykowa, tam aerostat patrolowy, a przez konar to już zwyczajnie, w większości na piechotę. - Od Pnia? - Gerhard i Thomas powiedzieli to niemal równocześnie. - Zgadza się. - Ale jak? Przez wszystkie przegrody, i w ogóle... - Przepłynęłam. - Przez przetoki? - Oczy Thomasa zrobiły się z niedowierzania dwa razy większe niż zwykle. - Sama? - Rzeczywiście, paskudztwo, ale za każdym razem to było tylko kilkaset metrów - odparła Bea beznamiętnie. - A ja dług tlenowy potrafię zaciągnąć nawet na dwadzieścia minut. - Rozumiem, że z Zakazem też jakoś sobie poradziłaś? – rzucił von Klosky domyślnie. - Z czym? Gerhard wyjaśnił. - Nigdy się z czymś takim nie spotkałam - zaprzeczyła, wzruszając ramionami. - Szczęściara... - mruknął Thomas do siebie. Coś jednak nie dawało mu spokoju w słowach dziewczyny. - Czekaj no, od Pnia? No to przecież musiałaś iść przez nasz segment! Tylko po co aż do Yorku, skoro mogłaś załatwić Gerharda już w Keshe? - A skąd miałam wiedzieć, że Gerhard tam właśnie się ukrywa? - Kpisz sobie? - Podejrzliwość na nowo odżyła w Farquaharcie. - Byłaś w mieście i nie słyszałaś nazwiska von Klosky? Co ty mi tu opowiadasz? - Prawdę, nic więcej! Nawet nie wiedziałam, że tam w ogóle jest jakieś miasto! Przemknęłam przez wasz segment bokiem, Lasem, i przepraszam, jeśli go zlekceważyłam, ale w tamtej chwili miałam zupełnie inny plan w głowie! - Keshe widać jak na dłoni, i to z niejednego miejsca...! – zaczął Thomas, umilkł jednak, poczuwszy na ramieniu kościstą dłoń. - Tom, uspokój się - szepnął mu Gerhard do ucha, widząc, jak niewinna z początku rozmowa szybko przeradza się w sprzeczkę. - Te szczegóły nie mają teraz znaczenia. Do Bei zaś rzekł: - Jestem pod wrażeniem. Z Wierzchołka aż tu, w pojedynkę... Jeszcze chwila, a zacznę żałować, że przez nas zmarnował się taki trakerski talent. - Ja na pewno nie - szepnęła dziewczyna, znów spoglądając bardziej na ściany tchawki niż na któregokolwiek z nich. - Odechciało mi się, zbrzydło mi, wystarczy. - Tak nagle, hm? - mruknął Thomas z przekąsem, nim zdążył ugryźć się w język. - Właśnie tak! - wyrzuciła z siebie, zła już na niego i rozgoryczona jego nieufnością. - Wy chyba cały czas myślicie, że robiłam to tylko dla tych wszystkich nagród, dla pieniędzy, co? Diabła tam! Gdybym tylko chciała, mogłam je mieć bez włóczenia się miesiącami po różnych zapadłych dziurach! Bez brudu, głodu, strachu i upokorzeń, które musiałam bez przerwy znosić, żeby w ogóle cokolwiek osiągnąć! Robiłam to, bo była to najtrudniejsza rzecz, jaką mogłam sobie wyobrazić, niemal nie do pomyślenia dla takiej smarkuli z dekadenckiego Apeksu jak ja! Pewni ludzie doprowadzili mnie do ostateczności swoim zachowaniem i pogardliwymi opiniami, postanowiłam więc zagrać im na nosie i udowodnić, jak głęboko się mylili. Pokazać im, na co mnie stać, i uświadomić, że mój los nie zależy od nich! Tylko że oni w ogóle nie byli tego warci, dopiero teraz to zrozumiałam... - O jakim losie mówisz? Zwierzyny ściganej przez wszystkich? W takim razie pogratulować wyboru! - Och, przestań już! - Zdesperowana Bea jęknęła. - Zrobiłam, co zrobiłam, i koniec! A o tym, żeby się wycofać, myślałam już wcześniej. Rany Ziemi, przecież ja nawet chciałam zawrócić, oddać wam tę przeklętą głowę, o wszystkim powiedzieć, i gdyby nie ten wasz dziwaczny znajomy... - Jaki znowu znajomy? - No, Noel... Von Klosky natychmiast skorzystał z okazji, by zmienić temat. - A propos... - rzucił przez ramię, kierując swoje słowa do czwartego z członków ich małej grupy. Trafiły one w pustkę. Regulamin-Noel, jeszcze przed chwilą przycupnięty obok nich jak groteskowy sfinks, teraz oddalił się gdzieś niepostrzeżenie. - Hej, staruszku! - zawołał von Klosky. - Gdzieś ty zginął? - Słucham? - odpowiedział znajomy głos z ciemności tuż poza kręgiem światła, rzucanego przez luminar. - No chodźże tutaj, czemu się tam tak chowasz? Beatrice już się oswoiła, nie mam racji? Bea skinęła niewyraźnie głową. Kiedy jednak ślimaczy łeb Regulamina wychynął z mroków, skurczyła się odruchowo. - Powiedz, czemuż to właściwie przedstawiłeś się naszej małej poszukiwaczce przygód w taki sposób? - spytał von Klosky. - W jaki? - odpowiedział Regulamin pytaniem na pytanie, przekrzywiając swoje szypułowate ślepia. - Jako Noel. - Za przeproszeniem twoim, Gerhardzie, a jak miałem się przedstawić? - „Regulamin Protokołu" byłoby chyba bardziej na miejscu, zważywszy na okoliczności - zauważył von Klosky z odcieniem dezaprobaty. Tak nieoczekiwanie ludzki był rechot, jakim zaniósł się Regulamin, że Thomas, zaprzątnięty swoimi pogmatwanymi myślami, aż podskoczył i rozejrzał się zaalarmowany dookoła. - Zważywszy na okoliczności, to jest akurat dokładnie na odwrót, przyjacielu - odparł Regulamin-Noel z uśmiechem, którego, wprawdzie nie było widać, ale który wyczuwało się w każdej głosce. - Czy ty na moim miejscu powiedziałbyś: „Jestem funkcjonariuszem Prawa"? Śmiem wątpić. - Ja? - Von Klosky popatrzył na niego dziwnie. - Ja to chyba trochę co innego, nie uważasz? - Czyżby, wysłanniku-specjalny-Ruchu-na-rzecz-Odnowy, Gerhardzie Adalbercie von Klosky? Trzy pary oczu wbiły się w Regulamina jak trzy strzałki w bycze oko. Oszołomiony Thomas zapomniał, o czym rozmyślał jeszcze przed sekundą, von Klosky momentalnie zesztywniał z nieprzełkniętym kawałkiem chleba w ustach, a Bea wpatrywała się w stwora już nie tyle ze strachem, ile z ciekawością, zaintrygowana, co wyniknie z tego dialogu. - Nie wierzę... - wyszeptał Gerhard, przełknąwszy w końcu nabrzmiały mu w gardle kęs. - Et te Brute...? - Brutus? Skądże znowu - zaoponował Regulamin, jednocześnie wysuwając spod swojego karapaksu parę malutkich, groteskowych rączek. - Można? - spytał niewinnie, biorąc w jedną kulkę ciasta z serwetki. - Ee... P-proszę bardzo - bąknął Thomas, ogłupiały do reszty. Regulamin wepchnął sobie przekąskę do gęby, mlaszcząc z ukontentowaniem. - Wyśmienite, zupełnie jak ekierki mojej świętej pamięci drugiej żony - zamruczał, otrzepując swoje śmieszne łapki. - Wracając do twojego porównania, Gerhardzie, to jest ono chybione i całkowicie nie na miejscu. - Czyżby? No to kim ty, do cholery, jesteś?! - wybuchnął raptownie Gerhard. - Noel, po prostu - odparł tamten spokojnie. - Takie imię nadał mi stary pastor Loevenbeck, który zresztą niedowidział i ponoć omal nie utopił mnie w chrzcielnicy, cha, cha! Po swoim ojcu noszę nazwisko Kreuff i, słowo honoru, nie mam żadnego sztyletu pod togą. - Jaki pastor? Jaki chrzest?! Co ty pieprzysz, do ciężkiej zarazy?! - zdenerwował się von Klosky. - I po co te inwektywy? - Noel wywrócił teatralnie oczami. -Normalny pastor, ewangelicko-augsburski. - Matko jedyna, przecież coś takiego nie istnieje od wieków! - zakrzyknął Gerhard. - A czyja powiedziałem, że to miało miejsce tu i teraz? – odparł Noel nonszalancko. Von Klosky przeczesał nerwowo swoje siwiejące włosy, łypiąc przy tym na starego pierdołę jak na kogoś, kto jeszcze przed chwilą wydawał się całkiem normalny, a teraz okazuje się schizofrenikiem. - Raz jeszcze pytam: kim jesteś i czego chcesz? - powtórzył zmęczonym głosem. - Powiedziałem ci już, Noel Kreuff - odparł tamten, nie uchylając się przed wyzywającym wzrokiem von Klosky’ego. - Mam w nosie, jak się teraz przezywasz! - rzucił Gerhard gniewnie. - Dobrze wiesz, o co mi chodzi! - A jeśli nie zechcę odpowiedzieć? - odparł Noel przekornie. Thomas pobladł na widok karabinu, który nie wiedzieć kiedy znalazł się w dłoniach Gerharda. - Wtedy, jak mi Bóg miły, udekoruję twoimi ślimaczymi oczami ściany tej rury - wycedził von Klosky z desperacją. - Bo ja już fizycznie zaczynam mieć tego cholernego Bizancjum powyżej dziurek w nosie! - W porządku, uspokój się! - Groteskowe łapki Noela uniosły się w obronnym geście. - Przysięgam, że ja ostatni miałbym w stosunku do któregokolwiek z was złe intencje i absolutnie nic mnie nie łączy z tymi, którzy zagięli na ciebie parol, kimkolwiek oni są. A maskaradami jestem nie mniej zmęczony od ciebie... - Bez wymijającego ględzenia, powiedziałem! - warknął Gerhard, lufę karabinu unosząc o dalsze kilka centymetrów. - Niepotrzebnie mi przerywasz, właśnie zmierzałem do sedna - rzekł Noel uspokajająco. - Parafrazując naszą zielonooką Beatrice, mógłbym rzec, że w zasadzie ja też jestem nikim, ot, zaledwie nikomu niepotrzebnym reliktem odległej przeszłości. A do tego jeszcze, wstyd to przyznać, beznadziejnym obsesjonatem. - Hę? - No widzisz, przyjacielu... - Noel westchnął. - Ty po prostu zwyczajnie pracujesz, wykonujesz swoją ciężką robotę u podstaw, na zlecenie. A ja? Cóż, ja od niepamiętnych czasów usiłuję jedynie wyrównać rachunki z pewną osobą. Szukam jej bezskutecznie od tylu długich lat, o niczym innym już praktycznie nie myśląc i nie mając poza tym właściwie żadnego innego celu w życiu. Stałem się jak kleszcz, uaktywniający się w odpowiedzi na jeden tylko typ bodźca, którym w moim przypadku jest informacja, a choćby tylko jej cień, sugestia zaledwie, że wokół mnie dzieje się coś, co nosi znamiona działania tej osoby. I właśnie... Czy mogę być szczery? - Na nic innego nie czekam - mruknął von Klosky, wciąż nie wypuszczając karabinu z dłoni. - Powiem zatem otwarcie: jestem tu przez was, tak, ale nie dla was. Obserwuję wasz interesujący duet już od dłuższego czasu i widzę, jakim niezwykłym ośrodkiem krystalizacji dla wielu kwestii jesteście, ile osobliwych rzeczy zaczęło się dziać i ile starych, zakurzonych spraw niespodziewanie drgnęło, odkąd niejaki agent von Klosky pojawił się w pewnej sennej, na wskroś przeciętnej osadzie New Cheshire. Wam to niewątpliwie umknęło, ale ja jestem wyczulony jak sejsmograf. - O jakich sprawach mówisz? - Gerhard popatrzył na Noela dziwnym wzrokiem. - O setkach różnych drobiazgów, każdym z osobna na oko bez znaczenia, kiedy je jednak zsumować... Czuję, że, chcąc czy nie, wywołaliście prawdziwą lawinę, że obudziliście siły, które od dawna wydawały się martwe jak wygasły wulkan... - Nic z tego nie rozumiem - bąknął skonsternowany von Klosky, mimowolnie opuszczając lufę. - A myślicie, że ja rozumiem? - odparł Noel, dodając filozoficznie: - Z drugiej strony, jakiż śmiertelnik jest w stanie pojąć opatrzność albo tajemnicze działanie przypadku? Inaczej bowiem nie potrafię tego wytłumaczyć. To mówiąc, jednym ze swych kikutowatych odnóży trącił delikatnie czarną sakwę z głową Ramireza. Gerhard popatrzył na nią zdziwiony. - O co ci chodzi? - O to, na przykład, że wasze wspólne, nieświadome poczynania zaledwie w ciągu kilku dni zaowocowały odnalezieniem czegoś, czego ja, pomimo usilnych starań, nie mogłem znaleźć przez całe swoje życie. - Implant? - domyślił się z miejsca Gerhard. - Dwa implanty, przyjacielu. - Jak to dwa? - wyszeptał von Klosky, przy wtórze zdumionych westchnień Thomasa i Bei. - Ano, dwa. - Noel kiwnął swoim ślimaczym łbem. - I wiem już nawet, co skrywa jeden z nich. Niestety, zawartość drugiego wciąż jest dla mnie zagadką, której, jak sądzę, nie rozwiążę bez waszej pomocy. - Naszej? - Gerhard zaśmiał się, jakby usłyszał dobry żart. - Nie mam zielonego pojęcia, jak to zrobić, mój drogi, nikt z nas nie ma. - Może nie wiesz jak, ale za to masz czym - powiedział Noel, kierując na von Klosky’ego obydwie pary swych oczu. - Dysponujesz kluczem do skarbca. - Doprawdy? Ciekawym tylko gdzie? - Von Klosky rozejrzał się teatralnie wokół siebie. - Tutaj - odparł Noel lakonicznie, miniaturowym palcem wskazując plecak Gerharda. - Tu? O, nie, kochany, tu na pewno nie ma nic, co... - A neuromotor Hossana Kraushaara? - Że jak? - Opuszczona lufa karabinu momentalnie powróciła do poprzedniej pozycji. - A ty skąd o nim wiesz, zarazo? - Nie pamiętasz, jak przyłapałeś go na grzebaniu w twoich rzeczach? - wtrącił się milczący dotąd Farquahart. - Faktycznie, przypominam sobie - mruknął von Klosky, wpatrując się w Noela spod przymrużonych powiek. - Ty dwulicowy draniu! - Przepraszam, ale wtedy byłem jedynie ciekaw konstrukcyjnych szczegółów plecaka, nic więcej! - usprawiedliwił się pośpiesznie Kreuff. - Akurat! - parsknął Gerhard. - Mózg Hossana do takowych chyba nie należy, nieprawdaż? - Wielce trafna uwaga. Dlatego też wcale go tam nie szukałem, tym bardziej że nie było potrzeby. Widziałem wcześniej, jak zabierałeś go z pobojowiska. - Widziałeś? A to dobre! Jakim niby sposobem? - Stara sieć monitorów miejskich wciąż funkcjonuje bez zarzutu. - Nigdy nie słyszałem o żadnej sieci monitorów! - Nigdy o nią nie pytałeś - odbił piłeczkę Noel. - Zresztą nawet gdybyś spytał, zbyłbym cię pewnie jakąś wymijającą odpowiedzią. W końcu ja też miałem prawo do swoich małych sekretów. - Coraz lepiej... - mruknął von Klosky pod nosem. Przez długie sekundy obydwaj mierzyli się wzrokiem w milczeniu. Bea i Thomas nie przerwali go jednym słowem, siedząc cicho jak para dzieciaków na szkolnym przedstawieniu. Farquahartowi, którego często nawiedzały przedziwne analogie, cała ta scena kojarzyła się z aktem przemiany poczwarki w motyla. Albo wydobywaniem się pająka z jaja, sam już nie wiedział... - Do diabła z tym, Cheshire to w tej chwili i tak zamknięty rozdział. - Gerhard westchnął, zrezygnowanym ruchem odkładając karabin na bok. - Jedno mi tylko wytłumacz, a właściwie to nawet dwie rzeczy. - Słucham? - spytał Noel uprzejmie. - Neuromotor Hossana... Dlaczego sądzisz, że mógłby nam po móc w obejściu zabezpieczeń wszczepu w głowie Ramireza? - -Ja nie sądzę, przyjacielu, ja to wiem - odparł Noel, mocno akcentując słowa i pochylając się nad czarną sakwą. - Proszę, proszę... - mruknął von Klosky ironicznie. - No dobrze, a ta druga sprawa? - przypomniał mu Noel. - Druga? No cóż, zastanawiałem się tylko, do czego w ogóle my ci jesteśmy potrzebni? Przecież mogłeś po prostu zabrać nam ten cholerny neuromotor i zniknąć po cichu, czyż nie? - Dlaczego więc tak nie zrobiłem? - Noel zamilkł na moment, jakby szukał odpowiednich słów. - Mówiłem ci już, Gerhardzie: ty i Thomas jesteście jak soczewka ogniskująca zdarzenia i katalizator przyśpieszający bieg wypadków. Nicią Ariadny, która, o ile instynkt nie zawodzi mnie tym razem., zaprowadzi mnie wreszcie do Minotaura. To po pierwsze. A po drugie, hm... Chyba się do was przyzwyczaiłem. - Coś takiego... - bąknął von Klosky pod nosem, po czym odwrócił się i pogrzebawszy w swoim plecaku, wyciągnął zeń czarny worek, identyczny z tym, w którym spoczywała głowa Hanna, tylko o wiele mniejszy. - Proszę - rzekł, podając go Noelowi. - Zobaczmy, coś tam wykombinował. Delikatnie Kreuff przejął neuromotor z rąk Gerharda. Przez kilka sekund ważył go w swoich maciupeńkich dłoniach, a potem ostrożnie położył obok większej sakwy. - No i co? - spytał von Klosky, widząc, że na ułożeniu jednego worka tuż przy drugim na razie się skończyło. - Rozmyśliłeś się? - Nie - odrzekł Noel. - Ale zanim cokolwiek zacznę, muszę się w spokoju zastanowić. Spieprzyć całą rzecz można raz-dwa, a ja za długo czekałem, żeby pozwolić sobie teraz na jakiś głupi błąd. - Ile czasu zajmie ci to zastanawianie się? - A bo ja wiem? - mruknął Kreuff, wywracając oczami. - Tyle, ile trzeba. Równie dobrze wszyscy możecie się trochę zdrzemnąć, przecież musicie być porządnie zmęczeni. - Ja tam wytrzymam - sapnął Gerhard, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że wciąż tak do końca nie ufa nowemu wcieleniu starego rezydenta strażnicy. - Poza tym staram się nie przepuszczać żadnej okazji do nauczenia się czegoś nowego. Tom, jeśli chcesz, to możesz... Kiedy jednak odwrócił się do swojego młodego towarzysza, znalazł go już z zamkniętymi oczami i z policzkiem śpiącej Bei przytulonym do jego ramienia. * * * - ...Zim-ne! Zim-ne! Zim-ne! - skandował Calaghan, z szerokim uśmiechem nalewając mu kolejną porcję cudownie chłodnego piwa. Trunek znikał w gardle Thomasa jak w otchłani bez dna, lecz jemu wciąż było mało i Remus musiał podać ojcu następny antałek. Vlad, Gerhard, Bea i łysy Anhawar, każdy z wysiłkiem dźwigający wielką, lśniącą od rosy bekę, czekali tylko, by usłużyć mu w następnej kolejności. Pustoszał kubek za kubkiem, Andre zwijał się jak w ukropie, a z pękatych baryłek, kołyszących się na omdlewających pod ich ciężarem ramionach, drogocenny napój wychlustywał na podłogę, bezpowrotnie niknąc w szparach pomiędzy deskami... ...Thomas otworzył oczy i gwałtownie zamrugał, tak bardzo piekły go i łzawiły. Wyschnięte na popiół gardło bezzwłocznie domagało się czegoś wilgotnego, czegokolwiek. To wszystko przez ten koszmarny przeciąg, pomyślał, oblizując spierzchnięte wargi. Odruchowo sprawdził ochronę, ze zdziwieniem stwierdzając, że nie spał dłużej niż godzinę. Zaczął na ślepo macać dookoła siebie rękami w poszukiwaniu manierki, nie było jej jednak nigdzie w pobliżu. Półprzytomny i półślepy, przeklinając w duchu swoją sklerozę oraz czarne wnętrzności Drzewa, podniósł się niechętnie z zaimprowizowanego legowiska, zdecydowany znaleźć cokolwiek do picia, choćby miał wyjść stąd i wrócić do Rzeki. Dobrze, że przezorny jak zwykle Gerhard zostawił włączony na pół mocy luminar. Thomas nie przepadał ostatnimi czasy za noktowizją, zawsze miał potem lekki ból głowy... - ...Niepotrzebnie pozwoliłem ci z nim rozmawiać, ale sądziłem, że psycholog jest z ciebie lepszy. Po jakie licho zdradziłeś mu prawdę o jego obecnym położeniu? W niczym mu nie pomogłeś, a tylko jeszcze bardziej przeraziłeś! - zaspany Thomas usłyszał pełen wyrzutu szept Noela i odpowiedź poirytowanego Gerharda: - Bzdura! Durqvartz skazał nieszczęsnego Remmuerisha na bierne uczestnictwo we wszystkich podłościach, jakich dopuszczał się konstrukt, a ten do ostatnich minut miał oczy otwarte. Wiem to, bo sam mu je zamykałem! Więc mi nie pieprz, że wyjawiłem Hannibale jakąś szokującą rewelację, bo on doskonale wie, co się stało. - Wątpię, Gerhard - odparł Noel, siląc się na spokojny ton. - Hannibale musiał stworzyć sobie jakiś mechanizm obronny, żeby nie ulec całkowitej dekoherencji. I moim zdaniem, stworzył. - Niby jaki? - A taki na przykład, że otoczył się barierą patologicznej wręcz nieufności i podejrzliwości, przez które filtrował każdy sygnał nadchodzący z zewnątrz, i automatycznie odrzucał wszystko, co było zbyt straszne lub bolesne. Dla Remmuerisha to była po prostu jeszcze jedna fikcja, przynajmniej do momentu, kiedy nieostrożnie przekonałeś biedaka, że jest inaczej. - Ale przecież lamentował, żeby zwrócić mu jego ciało, sam mówiłeś! Czyli że jest w pełni świadomy swojej sytuacji, więc co ty mi tu opowiadasz... - To zupełnie co innego, Gerhard. I, bez obrazy, nawet nie będę ci próbować tłumaczyć co, bo jako nigdy nieodcieleśniony i tak nie zrozumiesz. - Szlag trafił, po coś ty go w ogóle ruszał? - mruknął Gerhard z wyraźną niechęcią. - Ale ruszyłem, i koniec - uciął Noel, zniecierpliwiony. - Wyrwałem Remmuerisha z letargu i dałem mu nadzieję, a to zobowiązuje. - Chcesz znać moje okrutne zdanie na ten temat? - rzekł Gerhard. - Skasuj go. Miej litość i po prostu go skasuj, bo to najbardziej humanitarne rozwiązanie. Mechanizmy obronne czy nie, ten biedak to już mantakes, kompletny świr, psychiczny strzęp! Nie wmówisz mi, że ktoś, kto praktycznie własnymi rękami dokonał wiwisekcji swojego dziecka, mógł pozostać przy zdrowych zmysłach! Nie wspominając już o całej reszcie... - To nie on dokonał mordu na Enrike, tylko konstrukt - zaprotestował Noel. - No oczywiście, że konstrukt, ale to nawet jeszcze gorzej. Jezu, Kreuff, przestań bawić się w samarytanina i zostaw go w zarazę, bo tylko napytasz nam wszystkim nowej biedy, reinkarnując nieszczęśnika. - Nic z tego - odparł Noel z westchnieniem. - Teraz to już nawet nie jest kwestia samego miłosierdzia, ale... Chodzi o to, Gerhard, że to właśnie Hannibale jest najprawdopodobniej owym śladem, którego tak długo szukałem! Muszę z nim porozmawiać! Gerhard uśmiechnął się kwaśno. - A już się zaczynałem obawiać, że to wszystko tylko z czystej dobroci twojego szklanego serca - mruknął drwiąco. - Nie musisz być taki sarkastyczny - rzekł Noel dotknięty. - A ty nie musisz być takim zakichanym hipokrytą - odciął się Gerhard. - Chcesz porozmawiać z Remmuerishem? W porządku, rozmawiaj, tylko po co od razu regenerować? Nie wystarczy ci Remmuerish taki jak teraz? - Nie - oparł Kreuff, krótko i stanowczo. - A Durqvartza i tak trzeba otworzyć, ten jeden, ostatni raz. Bez niego możemy od razu wyrzucić głowę i zapomnieć o wszystkim. - Zgnilec skorzysta z pierwszej okazji, żeby się wydostać... - W głosie Gerharda zabrzmiał najprawdziwszy lęk. - Zaufaj mi, znam ryzyko i nie dopuszczę do tego – powiedział Noel uspokajająco. - Jest zresztą jeszcze jedna rzecz. - Mianowicie? - Ładunek w mnemonie. - Ach, to... Tym się nie przejmuję. Nawet gdyby nic nam nie wyszło, do tego czasu wszyscy będziemy już daleko. - I tak masz zamiar odwdzięczyć się Calaghanowi za gościnę? - spytał Noel z wyrzutem. - Andre? - zdziwił się Gerhard. - Andre jest całe kilometry stąd! - Co mu gówno pomoże, kiedy pieprznie tu równowartość jednej megatony! - zaperzył się nieoczekiwanie Kreuff. - Ile? - wyszeptał Gerhard zaszokowany. - Co najmniej jednej megatony - rzekł Noel z naciskiem. - A propos, jak długo jeszcze wytrzyma ta twoja staza? - Co najmniej siedemdziesiąt dwie godziny - odpowiedział Gerhard bez namysłu. - A mógłbyś to sprawdzić? - poprosił Kreuff. Von Klosky zacisnął usta, dusząc w sobie jakąś cierpką uwagę, pochylił się jednak nad głową. Przez chwilę manipulował przy szarym panelu z rurkami, a kiedy powrócił do pionu, minę miał nietęgą. - Krew zalała! Ale jak to się mogło stać? - I co? - spytał Noel. - Zostało już tylko dwadzieścia procent mocy! Nie rozumiem... - Czyli jak długo jeszcze będzie funkcjonował? - Przy tym poziomie zasobów? Dwadzieścia cztery godziny maksimum, ale raczej mniej, bo coś tu się porobiło z zasilaniem. - A regeneracja mannekena potrwa co najmniej dwanaście godzin... - dodał Noel od siebie, nerwowo zakręciwszy szypułkami oczu. - Nie podoba mi się ten twój pomysł z Petro, jak diabli mi się nie podoba! - wymamrotał Gerhard, z dezaprobatą potrząsając głową. - Nie mógłbyś Remmuerisha po prostu przyjąć jakoś do siebie? - Może i mógłbym, ale to nie jest rozwiązanie. Hannibale ma już serdecznie dość dzielenia się jestestwem z kimkolwiek. On po prostu musi jak najszybciej wydostać się z tej przeklętej mnemotycznej skorupy i odzyskać fizyczność w jakiejkolwiek postaci. A ja co prawda sporo mogę, ale stułbią nie jestem i nie podzielę się na dwoje. Trąc oczy, Thomas zrobił po omacku dwa kroki i omal nie poleciał na twarz, kiedy niespodziewana przeszkoda podcięła mu nogi. - Deus, co tu jest? - wymamrotał, spoglądając w dół na ogon Noela, rozrośnięty teraz i zaopatrzony na końcu w sześć wielkich, ostrych szponów. - Matko wszechzieleni, co ty sobie znowu wymyśliłeś? I mógłbyś to stąd zabrać, z łaski swojej? Zabić się można o te twoje przydatki. - O, przepraszam! - zmitygował się natychmiast Kreuff, przesuwając ogon w bok. - Nawet nie zauważyłem, że już jest gotowa. - Co się stało, czemu świecicie? - Thomas usłyszał za plecami zaspany, zachrypnięty głos Bei. - Maddra, ależ tu sucho! - No właśnie - zawtórował jej Thomas, rozmasowując sobie stłuczoną łydkę i jednocześnie rozglądając się za manierką. - O kim wyście rozmawiali? Co to za Durqvartz i Remmuerish? Manierka stała oczywiście tam, gdzie ją zostawił, u wezgłowia leżanki. Dziewczyna przyjęła ją od niego z wdzięcznością. - Dzięki - powiedziała, zlizując ostatnie krople z warg i oddając mu manierkę. Thomas chwycił ją skwapliwie, z trudem powstrzymując się przed opróżnieniem dwulitrowego pojemnika do samego dna. - No więc? - ponownie zwrócił się do Gerharda, ocierając usta rękawem. - Powiesz czy nie? A może to znowu jakiś sekret? - Nie. Przypomnij sobie pozostałe nazwiska z jej kontraktu. - Von Klosky ruchem podbródka wskazał na Beę. Thomas zmarszczył czoło, przywołując w pamięci obraz świetlistych piktogramów, zawieszonych w powietrzu. Gerhard miał rację. - Faktycznie, widniały tam takie. Ale podobno były ci obce? - Bo były - potwierdził Gerhard. - Okazuje się jednak, że obydwaj to nasi starzy znajomi. - Znajomi? - Thomas się skrzywił. - W życiu o żadnym z nich nie słyszałem. - A Hossana znasz? Albo inaczej: znasz niejakiego Petra Durqvartza, alias Hossana Kraushaara? Farquahart na moment zaniemówił. - Coś takiego... - szepnął, nieświadomie małpując Gerhardowe zagryzanie wargi. - I ty też się dopiero teraz o tym dowiedziałeś? - Tak. - Sądziłem, że wiesz o draniu wszystko... No dobrze, a ten drugi? - Nie domyślasz się jeszcze? - odparł Gerhard, uśmiechając się tajemniczo. - Gerhard, miej litość! Kto to jest? - Pomyśl chwilę. Farquahart miał już na końcu języka, że test umysłowej sprawności zaliczył wiele lat temu, kiedy skojarzenie rozbłysło nagle w jego głowie jak raca, a oczy rozszerzyły się z niedowierzania. - A niech mnie, to Ramirez! Ten Hannibale Remmuerish to nikt inny, jak sam Hann Ramirez! Tak? Mam rację? - No proszę, zawsze mówiłem, że bystry z ciebie chłopak. - Gerhard pokiwał głową z aprobatą. - Deus mortus! - Thomas złapał się za głowę. - Deus pieprzony mortus, co to za menażeria?! Ja chyba jestem jakimś wybrykiem natury, nikogo nie udając! - Czekaj, bo z Remmuerishem to niezupełnie tak, jak myślisz. Nie jak z Durqvartzem, który świadomie podszył się pod Hossana Kraushaara, wcześniej fizycznie eliminując tego ostatniego. Remmuerish tak naprawdę nigdy nie zginął, został tylko okradziony ze swej osobowości i z ciała, które wbrew jego woli zamieniono w potworną marionetkę zwaną Ramirezem. - Nie bardzo rozumiem. - No to posłuchaj... * * * Niewiele wspomnień było dla Thomasa równie przykrych, jak jego pierwsze aresztowanie. Dokonał go zaledwie w kilka dni po rozpoczęciu służby u boku Gerharda. W Keshe nawet gwałt na prostytutce wciąż był gwałtem, choć w tym wypadku karą było „tylko" więzienie zamiast chłosty i dożywotniej utraty praw obywatelskich. Thomas nie miał większych problemów z ujęciem brutalnego klienta, pozostało mu tylko odprowadzić go do aresztu. Z niewiadomych przyczyn ich posterunek nie miał ani jednej celi dla pojmanych i strażnicy musieli korzystać z publicznego więzienia mieszczącego się w starym domu Rady Miasta. Dla Thomasa było to pierwsze zetknięcie się z warunkami, jakie tam panowały, i przeżył to raczej źle. Magistrackie cele były pudełkami - nie większymi od solidnej szafy, pozbawionymi okien i cuchnącymi jak doły kloaczne. Były też dźwiękoszczelne i tak zaprojektowane, żeby nawet posiłki mogły być dostarczane więźniom bezszelestnie. Kiedy wszedł do tej, którą przygotowano dla jego podopiecznego, i w nozdrza uderzył go nieprawdopodobny odór, a w oczy widok przypominający niedbale wybrany dół na śmieci, z trudem powstrzymał się przed kompromitującym zwróceniem ostatniego posiłku na własne buty. Karcerowy tymczasem z odrażającą dumą pokazywał mu liczne wgłębienia w drewnianych ścianach pozostawione przez skazańców, którzy ogarnięci szaleństwem w tych pozbawionych zewnętrznych bodźców komórkach całymi dniami obsesyjnie atakowali belki, wyłamując sobie zęby i zdzierając palce do kości. Z ukontentowaniem przechwalał się też, jak to wymyślnie dręczy skazanych, co jakiś czas otwierając drzwi do celi i oznajmiając nieszczęśnikowi, że jego wyrok właśnie dobiegł końca. Potem przeprowadza ich rzetelnie przez całą procedurę, ze składaniem podpisu na protokole wyjścia włącznie, żeby już na progu więzienia oznajmić biedakowi ze śmiechem, że tak tylko sobie żartował. Thomas doskonale pamiętał rozkosz, z jaką przemodelował wtedy szczękę temu urzędasowi i jak jednym kopniakiem wpakował go do śmierdzącej celi. Koniec końców, namówił pokrzywdzoną kurtyzanę do odwołania zeznań, gwałciciela zaś ostrzegł, że jeśli jeszcze kiedykolwiek go dorwie, choćby na pluciu z mostu do Rzeki, tamten wróci do magistrackiego więzienia, zanim jego plwocina zdąży dolecieć do wody. Od owego czasu Thomas nie potrafił wyobrazić sobie gorszego miejsca odosobnienia niż lochy kesheńskiego magistratu. A jednak można było trafić o wiele gorzej, na przykład tak jak nieszczęsny Hannibale Remmuerish... Dramat tego człowieka zaczął się na kilka lat przed tym, jak los zetknął go z niejakim Petrem Durqvartzem. Wcześniej Hannibale wiódł w miarę spokojne, normalne życie w jednym z dolnych habitoriów Wierzchołka, z żoną, dwójką dorastających dzieci i oswojonym nanopnączem, które wiecznie uciekało ze swojej donicy. Mimo że był wybitnie uzdolnionym, a nawet błyskotliwym inżynierem ze świetnymi referencjami, przez długi czas nie mógł wydostać się z kręgu ekip nadzorujących śluzy w dokach, remontujących coraz bardziej zdezelowane platformy transportowe, a nawet przetykających zapchane rury na hydrofarmach. W końcu jednak zezowate szczęście o twarzy agenta jednego z najbardziej prestiżowych konglomeratów konstruktorsko-spedycyjnych uśmiechnęło się i do niego. Ze swymi kwalifikacjami Hannibale z miejsca awansował na świetnie płatne stanowisko starszego projektanta w dziale technologii transportu. Nareszcie miał finansową swobodę, pracę, która go satysfakcjonowała, i dość czasu zarówno dla rodziny, jak i dla swojego nowego hobby pod tytułem „historia". Gdy pracował w terenie z technikami i prostymi robotnikami, wysłuchiwał niezliczonych opowieści, anegdot, historyjek, legend i innych bzdur, zwłaszcza podczas rozwlekłych przerw na posiłki. Z początku tylko go one drażniły i sprawiały, że jadał sam na uboczu, nie chcąc brać udziału w rozśmieszających go dyskusjach tych, jak wtedy o nich myślał, prostaków i niedouków. Z czasem jednak zaczął dostrzegać w wielu z owych fantastycznych legend wspólne dla nich wszystkich elementy, jakieś ciemne, fascynujące jądro, którego powtarzalność nie mogła być dziełem przypadku ani wyobraźni opowiadających. Jego z natury dociekliwy umysł nie potrafił pozostać obojętny na taki bodziec. Zaczął od studiowania publicznie dostępnych informacji i źródeł, szybko się jednak zorientował, że między nimi a barwnymi gawędami prostaczków ziała gigantyczna przepaść. Oficjalna historiografia nie zawierała żadnych dramatycznych wydarzeń, żadnych niedomówień ani białych plam. Wszystko tu było uporządkowane i logicznie wynikało jedno z drugiego, jakby dzieje ludzkości były planem, realizowanym gładko i konsekwentnie. Dla inteligentnego, racjonalnie myślącego Hannibale istniały tu tylko dwie możliwości: albo sfałszowane były publiczne archiwa, albo wszystkie zasłyszane przez niego opowieści były jednym stekiem niedorzeczności i fantazji. Na pierwszy rzut oka druga ewentualność była bardziej oczywista. Z drugiej jednak strony Hannibale jak mało kto wiedział, że żadnego, ale to absolutnie żadnego projektu nie sposób doprowadzić do końca w zgodzie z początkowymi założeniami. Tysiące rzeczy może pójść źle i przeciętnie połowa z nich idzie źle. Oficjalna wersja przeszłych wydarzeń była po prostu zbyt idealna, żeby mogła być prawdziwa, a z kolei fantastyczne bajania były zbyt... fantastyczne. Prawda musiała zatem leżeć gdzieś pośrodku. Pytanie tylko, gdzie miał jej szukać? Stopniowo jego zabawy w czterech ścianach kondominium przerodziły się w poważną detektywistyczną robotę. Wrócił do swoich towarzyszy z czasów pracy w dokach. Wielu z nich nie wpuściło go nawet za próg, nie mogąc zapomnieć mu tego, jak gardził wcześniej ich towarzystwem, a niektórzy także z zawiści o jego nagły awans w społecznej hierarchii. Byli jednak i tacy, których radością napawał każdy słuchacz. Hannibale skrupulatnie rejestrował wszystko, co mówili, i nocami analizował ich wypowiedzi. Wkrótce miał już całkiem sporą kolekcję nagrań, a obraz, który się zaczął spod nich wyłaniać, był tyleż fascynujący, co trudny do przyjęcia. Hannibale sądził, że jest on taki z jednego podstawowego powodu: zbyt mało danych. Jak również zbyt jednostronnych i po gawędziarsku udramatyzowanych. To źródło było już niewystarczające, postanowił zatem zwrócić się w nieco inną stronę. Choć niechętnie, nie był bowiem człowiekiem w najmniejszym nawet stopniu wierzącym, rozpoczął ostrożną indagację w religijnych środowiskach habitorium. W racjonalnej społeczności Wierzchołka żaden kult nie miał zbyt dobrych warunków do rozkwitu i wszystkie one albo mizernie wegetowały, nie chcąc dać całkowicie za wygraną, albo przeszły przystosowawczą metamorfozę. Skromna gmina neowirystów przekształciła się w jedno z lepszych centrów szkolenia formierzy, jeszcze skromniejsza komuna panwirystów prowadziła kilka całkiem dobrze prosperujących klinik, w których oferowali leczenie coraz to ostatnio modniejszymi metodami alternatywnymi, a mikroskopijna kapituła helenistów kojarzyła się wszystkim nie tyle z działalnością wyznaniową, ile z jednym z najszacowniejszych lektoriów. Toteż kiedy Hannibale zwrócił się do nich o pomoc w swoich historycznych studiach, spotkał się z nieoczekiwanie ciepłym przyjęciem. Jednak i tutaj dotarł niebawem do ściany, której na imię było „dogmatyzm". Co prawda z teozofii poszczególnych kultów udało mu się wycisnąć jeszcze kilka interesujących faktów, gdyby jednak nie szczęśliwy traf, pozostałby w dalszym ciągu z legendami, malującymi, najogólniej rzecz biorąc, apokaliptyczną wizję zagłady świata w odpowiedzi za grzechy przodków. Tym szczęśliwym trafem okazał się pewien ekshelenista, który, wyrzucony przed laty z kapituły, powrócił do niej i nierozpoznany tam przez nikogo, najął się do pracy w lektorium jako zwykły nocny stróż. Nigdy nie przedstawił się inaczej, jak tylko „Ratownik", początkowo Hannibale starał się go nawet unikać, bo stary był nieprzeciętnym dziwakiem, by nie rzec prawdziwym obłąkańcem. Jednak to, co tamten mu w końcu pokazał i opowiedział, zaparło Hannibale dech w piersiach. Sprawiło także, że świat dookoła niego niemal z dnia na dzień przestał być ten sam. Stał się zupełnie inny. Potworny. Po raz pierwszy Remmuerish poczuł lęk na myśl o tym, co jeszcze odkryje. Ale wycofać już się nie potrafił, i następne dwa lata spędził na zdobywaniu kolejnych dowodów na to, że rewelacje Ratownika nie były tylko bajdurzeniami stetryczałego wariata. Przez ten czas zmienił się nie do poznania, zmieniło się także całe jego życie, choć, niestety, wcale nie na lepsze. Zdobywał wiedzę, która kosztowała go coraz więcej i więcej, i to pod każdym względem. Z łagodnego optymisty, pogodnego i łatwo nawiązującego kontakt z otoczeniem, przeobraził się w neurotyka, melancholijnego, często nawet otwarcie pesymistycznego, a to nie było dobrze widziane w jego profesjonalnym środowisku. Choć nie przestał być systematyczny i zorganizowany, te cechy charakteru służyły jednak teraz jego pozazawodowej pasji, przez którą z kolei nie dosypiał i zaniedbywał obowiązki, zaprzątnięty swoją idee fixe. Współpracownicy nie byli już wobec niego tak kordialni jak dawniej, a szefostwo coraz mniej pobłażliwie wysłuchiwało jego zapewnień, że to tylko przejściowy kryzys. Rzeczy w istocie miały się o wiele gorzej. Remmuerish staczał się w nałóg pożerający jego energię, zdrowie i finanse. Doszło do tego, że zaczął okłamywać najbliższych, wymyślając historyjki o tymczasowych problemach z kontraktami i o zarządzie, który chwilowo został zmuszony do obniżenia zarobków wszystkim swoim pracownikom. W rzeczywistości już od jakiegoś czasu Hannibale przelewał ponad połowę swoich dochodów na kilka sekretnych kont, z których opłacał informatorów, regulował rachunki za kopie dokumentów oraz kupował specyfiki i implanty medyczne na uspokojenie nerwów. Najwięcej jednak wydał na wszczepienie sobie potężnego cogitmnemonu z wyrafinowanymi zabezpieczeniami dostępu, do którego przeniósł zgromadzone przez siebie archiwum. Na domiar złego bakcyl paranoi, którego Remmuerish zdążył w tym czasie połknąć, wciąż nakazywał mu wzbogacać mnemon o coraz to nowe i kosztowne pułapki, a w końcu zupełnie odebrał mu rozum. Zaledwie na kilka tygodni przed poznaniem Durqvartza, Hannibale dał się bezmyślnie namówić przez tego samego, podejrzanego instalatora na jeszcze jeden im-plant, chociaż ten, który już miał, wystarczyłby mu z nawiązką. Po tym zabiegu stan jego konta z alarmującego zamienił się w beznadziejny. Hannibale stał się bankrutem, niemogącym spłacić nawet bieżących rachunków za wodę i pożywienie. Wszystko to w końcu musiało doprowadzić do katastrofy. W domu coraz częściej dochodziło do awantur, głównie o pieniądze, ale także o seks, dzieci, pogarszającą się sytuację towarzyską, O wszystko. Demoralizująca atmosfera zaczęła odpychać jego nastoletniego syna - chłopca wrażliwego i raczej słabego charakteru - od skłóconej rodziny. Niegdysiejsi towarzysze zabaw Enrike, w większości dzieci z ich kondominium, zaglądali do niego coraz rzadziej, za to on zaczął znikać z zupełnie nowymi, podejrzanymi przyjaciółmi, najpierw tylko na godziny, potem nawet na cale dnie. Hannibale próbował jakoś temu przeciwdziałać, ale jego wysiłki były raczej pozorne, a poza tym nieustające kłótnie z żoną i córką odbierały mu większość energii i chęci do walki o domowe ognisko. Któregoś dnia Enrike zniknął na dobre i wtedy Hannibale się przestraszył. Nawet jego obsesja zeszła na dalszy plan. Przez trzy kolejne dni czekali, lecz na próżno. Zrozpaczeni zwrócili się o pomoc do prywatnej agencji policyjnej, żeby uniknąć niepotrzebnego rozgłosu. Dyskretni komisarze przez ponad dwa tygodnie prowadzili poszukiwania, by powrócić jedynie z garścią informacji, które zjeżyły Hannibale wszystkie włosy na głowie. Z tego, co mówili, jego syn zadał się z jakąś wyjątkowo paskudną i niebezpieczną sektą, od jakiegoś czasu infiltrującą lokalne grona. Nazywali siebie Kościołem Ostatecznego Rozgrzeszenia i nie przebierali w środkach w pozyskiwaniu nowych członków. Porwania, zmuszanie do uczestnictwa w rytualnych mordach, tortury, łamanie psychiki i brutalna indoktrynacja, to były ich metody. Trudno przy tym było ich namierzyć czy inwigilować, bo działali skrycie i ostrożnie. Podstawową jednostkę organizacyjną stanowiła niewielka, ruchliwa komuna, nigdzie niezagrzewająca miejsca na dłużej niż miesiąc. Niestety, tę, która zawitała w sąsiedztwo Remmuerishów, zidentyfikowano zbyt późno i sekta znikła z habitorium, nim policja zdążyła coś poważniejszego przedsięwziąć. - Proszę mi wierzyć, sprawa nie jest jeszcze zamknięta. Nasi ludzie w terenie zostali postawieni w stan najwyższej gotowości i jeśli tylko rzeczona grupa wypłynie w jakimś innym miejscu, a wypłynie na pewno, podejmą wszelkie niezbędne kroki dla ratowania ofiar tej przerażającej sekty. Na razie jednak to wszystko, co mogę państwu obiecać, przykro mi - zakończył w niewesołym tonie referujący całą sprawę komisarz. Hannibale, zdruzgotanego i przeklinającego poniewczasie swą idiotyczną pogoń za jednorożcem, ogarnęła czarna desperacja. Nie miał odwagi spojrzeć w oczy swoich kobiet, minął więc stojącego w progu policjanta i wybiegł na zewnątrz, kierując się ku najbliższej stacji wind. To było jedyne wyjście, jedyna ucieczka od koszmarnej rzeczywistości, którą sam wyreżyserował! Rzucić się w dół z osobowej platformy i wydać krótką instrukcję w przestworzach pośrodku habitorium, gdzie detonacja ukrytego w mnemonie ładunku wyrządzi najmniej szkód... - Panie Remmuerish, pan zaczeka! - usłyszał wołanie za plecami. - Do licha z tobą, kimkolwiek jesteś! - pomyślał Hannibale gniewnie, nie zamierzając zwalniać. Tamten jednak nie rezygnował. - Na rany macierzy, no niechżesz się pan zatrzyma! Pański syn... - Jego już nie ma, nie ma! Zostawcie mnie wszyscy w spokoju! - Ale ja właśnie dlatego, panie Remmuerish! Wiem, gdzie szukać pańskiego Enrike, słyszy pan? Hannibale stanął tak gwałtownie, jakby ktoś chwycił go z tyłu za włosy. - Jak... Co?! Mężczyzna, który próbował go dogonić, był niemłody, prawie tak wysoki jak on sam, i zupełnie z nikim się Hannibale nie kojarzył. Był też przy tuszy, a biegnąc, zataczał się i gubił krok w niezgrabnych susach. Widać było od razu, że jest nietutejszy i że słabsza grawitacja habitoriów sprawia mu niejakie kłopoty. - Co pan opowiada? I kim pan w ogóle jesteś? - zwrócił się Hannibale do nieznajomego. - Ach, Durqvartz moje nazwisko, Petro Durqvartz! – wysapał tamten. - Ja przepraszam najmocniej, że tak na ulicy, ale po prostu nie zdążyłem! Uprzedziły mnie te wydrwigrosz... to znaczy policja, no a potem tak pan wyleciał, to co miałem robić? - Zaraz, my się znamy? - spytał Hannibale nieufnie, choć z drugiej strony bardzo chciał, żeby słowa nieznajomego o Enrike znalazły jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. - Poniekąd, panie Remmuerish, poniekąd - odparł tamten pośpiesznie. - Choć bardziej poprzez nasze dzieciaki. - Co znaczy dzieciaki? Sugerujesz pan, że jesteśmy sąsiadami? - Hannibale rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Jeśli to był jakiś żartowniś, zaraz go chyba udusi gołymi rękami. - Z daleka widać, że nie jesteś pan stąd. I nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział pana w tej okolicy - rzekł sucho. - Bo i jak? Ja w waszym bąblu dopiero jestem od niecałych trzech miesięcy - powiedział tamten tonem usprawiedliwienia. - Z dolnych gałęzi się tu przeprowadziłem, i ciągle jeszcze do tej waszej lekkości ciężko mi przywyknąć. Hannibale uniósł brwi zdziwiony. - Tym bardziej nie rozumiem, skąd... - zaczął jeszcze ostrożniej. Tamten nie pozwolił mu jednak dokończyć. - Przez dzieci, panie Remmuerish, już mówiłem. Pański i mój poznali się jakieś dwa miesiące temu. Gdzie, nie wiem, ale od razu bardzo sobie przypadli do gustu. I tu właśnie całe nieszczęście - rzekł, a głos mu się nagle załamał. - Bo to moja wina, panie Remmuerish, nie upilnowałem. Ale myśli pan, że samotnemu ojcu to łatwo? A smarka jeszcze zawsze tak jakoś ciągnęło do złego, nie wiem, po kim on to miał. - Nieznajomy pociągnął żałośnie nosem. - Mógłby pan przejść do rzeczy? - zniecierpliwił się Hannibale. - Panie Remmuerish, powiem krótko: pana i mnie dopadło to samo nieszczęście. Bo oni mojego małego też porwali! Hannibale natychmiast stracił całą rezerwę. - Och! I dlatego pan... - zaczął, lecz nieznajomy znowu mu przerwał i tym razem w jego głosie brzmiała wyłącznie determinacja. - O nie, drogi panie, wyżalać to ja się tu nie przyszedłem. Tylko spytać wprost, czy masz pan, z przeproszeniem pańskim, jaja, żeby zrobić, co do każdego ojca należy? - To znaczy? - spytał niepewnie Hannibale. - To znaczy, panie Remmuerish, wziąć sprawy we własne ręce, ot co! Pan wierzy, że klocki przyłożyły się do rzeczy? Nie bądź pan naiwny! Policja tutaj to tchórze i asekuranci. Zrobili tyle, ile im się podobało, a gdzie było ryzyko, tam nawet nie wetknęli nosa. I jeszcze za to wszystko zdarli z pana ostatnią skórę, mam rację? Mówię panu, jak człowiek sam czegoś nie zrobi, to nikt mu nie pomoże, nikt nawet na niego nie nasika z własnej, nieprzymuszonej woli! Nieznajomy zamilkł na chwilę, kontemplując podłość ludzkiej natury. - No dobrze, ale co pan konkretnie proponuje? - spytał Hannibale. - Jeśli dobrze odczytuję pańskie intencje, myśli pan o tym, żeby samemu odnaleźć syna, tak? Bardzo to szlachetne i odważne z pańskiej strony, tylko gdzie miałby go pan szukać? - Widzisz pan - odparł na to Durqvartz, splunąwszy przedtem z prostacką bezpretensjonalnością. - Bez obrazy, ale ja nie siedziałem z założonymi rękami. Mimo że tak krótko tu jestem, zrobiłem własne dochodzenie. I powiem panu, że mam już absolutnie pewny trop! - Jak to? To znaczy, że wie pan, gdzie oni... gdzie może być mój syn? - wyszeptał podniecony Hannibale, a serce natychmiast zabiło mu żywiej. - To właśnie cały czas chcę panu powiedzieć, panie Remmuerish - potwierdził tamten ochoczo. - Co więcej, wiem też, że obydwaj nasi chłopcy ciągle żyją. A przynajmniej żyli jeszcze do wczoraj - dodał nieco ciszej. - Skąd ta pewność? - spytał Hannibale sceptycznie, broniąc się przed przedwczesną euforią. - Wierz mi pan, panie Remmuerish, że gdybym jej nie miał, nie zawracałbym w ogóle panu głowy. Ja jestem poważny człowiek w nieszczęściu, tak jak i pan, i głupie żarty bynajmniej mi nie w głowie. - No dobrze, ale co dalej? - Dalej, panie Remmuerish, to trzeba dopaść drani i odebrać im naszych małych! - rzekł Durqvartz twardo. - Co? Sami we dwójkę? - Hannibale uniósł brwi. - Przepraszam, ale jak pan to sobie wyobraża? - A kto powiedział, że we dwójkę? - odparł Durqvartz pytaniem na pytanie, uśmiechając się przy tym chytrze. - Mam paru starych, zaufanych przyjaciół, panie Remmuerish, którzy na pewno nie odmówią mi pomocy. Tylko że nie tutaj. - A gdzie? - Tam, skąd pochodzę. No to jak? Idziesz pan ze mną czy wracasz pan do wind? Dla Hannibale, jeszcze przed chwilą owładniętego przez samobójcze myśli, była to propozycja nie do odrzucenia i Petro doskonale o tym wiedział. Tym bardziej że to właśnie on, z całą premedytacją, zapędził Hannibale na skraj przepaści, zlecając najpierw uprowadzenie małego Enrike, a potem przekonując wyśmienitych, acz skorumpowanych policjantów o finansowych korzyściach płynących z przymknięcia oczu na sprawę zaginięcia jakiegoś mało ważnego gówniarza. A teraz z wyrachowaniem obserwował, jak Remmuerish połyka haczyk razem z wędziskiem. Nieszczęsny inżynier był kompletnie nieświadom, co go spotkało ani z kim ma do czynienia, nie zdawał sobie także sprawy, jak wiele zawdzięcza swojej manii prześladowczej. Gdyby bowiem Durqvartz wpadł na jego trop wcześniej, zanim tamten przeniósł całe swoje bezcenne archiwum do mnemonu, Hannibale nie żyłby już od wielu miesięcy. Na szczęście zabezpieczenia implantu okazały się zbyt wyrafinowane nawet jak dla doświadczonego Petro i pozostawało mu tylko doprowadzenie do sytuacji, w której Remmuerish poda mu całe archiwum na tacy z własnej i nieprzymuszonej woli. Zegnali się już jak dwaj starzy przyjaciele, przy czym Durqvartz nie musiał nawet specjalnie nakłaniać swego „brata w nieszczęściu" do pośpiechu, tak wielki był entuzjazm ożywionego nadzieją Hannibale. Koniec końców umówili się w tym samym miejscu tuż po północy, poprzysięgając sobie nawzajem zachowanie całego przedsięwzięcia w najwyższym sekrecie. Petro zniknął w zapadających szybko ciemnościach, a rozgorączkowany Remmuerish popędził z powrotem do domu, by oznajmić dobre nowiny i przygotować się do drogi. O samym Durqvartzu nie wspomniał jednak ani słowem, a na indagacje o szczegóły odpowiadał krótkim: „Wszystko opowiem wam po powrocie, teraz nie mogę. Najważniejsze, że Enrike żyje, i tylko o tym macie w tej chwili myśleć". Potem spakował najniezbędniejsze rzeczy, wziął trochę pieniędzy, po chwili namysłu zniszczył również wszystkie rejestratory (chociaż już wcześniej dokładnie je opróżnił, przelewając dane do swojego cogitmnemonu) i po szybkiej kolacji, spożytej w pełnym napięcia milczeniu, wyszedł z domu. Jego żona i córka widziały go wtedy po raz ostatni. W ciągu trwającej wiele dni wspólnej podróży Remmuerisha i Durqvartza od coraz rzadziej zaludnionych szypuł habitoriów, przez wymarłą Strefę Buforową, gigantyczne, w większości opustoszałe i zaniedbane sektory Płaszcza, okalającego centralne komory Pnia, niebezpieczny i jeżący się od starych blokad labirynt wodociągów Łyka, aż do jednego z jonosferycznych konarów, wywiązała się między nimi głęboka zażyłość, starannie zresztą przez Petra budowana i kultywowana. Hannibale, człowiek z gruntu otwarty i towarzyski, w ciągu tygodnia wyczerpał większość neutralnych tematów do rozmowy i nawet nie zauważył, kiedy zaczął dzielić się z Petrem swoją fascynacją sprawami z przeszłości. Mówił o legendach, sprzecznościach w zapiskach, niewyjaśnionych białych plamach i tym podobnych rzeczach, pragnąc dowiedzieć się, co jego towarzysz o nich sądzi. Naturalnie Durqvartz okazał się nadzwyczaj wdzięcznym słuchaczem, szczerze podzielającym wiele wątpliwości starszego projektanta Remmuerisha i kiedy wreszcie dotarli do konarowej osady, która na holomapce Petra oznaczona była jako New Cheshire, Petro był już dla Hannibale „jak rodzony brat, któremu bez obaw może powierzyć każdy, nawet największy sekret". Ostatni akt dramatu rozpoczął się od bójki z watahą miejscowych złodziejaszków, jedynego zdarzenia, którego Durqvartz vel Hossan nie zaplanował, ale które i tak, koniec końców, obróciło się na jego korzyść. W zamieszaniu poturbowani zostali obydwaj, Remmuerish jednak przeżył to znacznie dotkliwiej. Wychowany w unikającym przemocy społeczeństwie Wierzchołka przez kilka następnych dni nie mógł otrząsnąć się z szoku po tym incydencie i Petro zaczął się już obawiać najgorszego. Do momentu kiedy Hannibale podszedł do niego któregoś wieczora i konfidencjonalnym szeptem poprosił o rozmowę w cztery oczy, z dala od ponurych braci van Graer. - Tutaj nikt nas nie podsłucha - rzekł Durqvartz, zamykając drzwi swojego prywatnego gabinetu. - A tak w ogóle, to przydałoby się zmienić opatrunek. Pokaż no... - Daj spokój, nie teraz - żachnął się Remmuerish, chociaż głęboka szrama na czole, pamiątka po nożu jednego z napastników w istocie domagała się nowej porcji bandaży. - W tej chwili mam poważniejszy problem niż te zadrapania. - A mianowicie? - Petro popatrzył na inżyniera z nagłym niepokojem. - To. - Hannibale dotknął palcem swojej potylicy. - Moje archiwum. Ono i Enrike to wszystko, co jeszcze ma dla mnie jakieś znaczenie w życiu. Syna nieomal straciłem, a teraz boję się, że lata mojego wysiłku też mogą przepaść. Przecież wystarczy, żeby ktoś stuknął mnie trochę mocniej w głowę, i po sprawie! Petro, ty nawet sobie nie wyobrażasz, co by to była za strata! - Domyślam się, po tym, co mi mówiłeś... - powiedział Durqvartz ostrożnie. - Ach, to, co już wiesz, to nawet nie jest jedna tysięczna całości! - zakrzyknął Remmuerish z emfazą. - I kiedy pomyślę, że całą moją pracę może zniweczyć jakiś jeden głupi wypadek! O siebie nie dbam, ale archiwum jest cenniejsze ode mnie i dlatego chciałbym, żebyś je ode mnie przejął. Na wypadek gdyby... no, rozumiesz... - Dla ciebie wszystko, mój przyjacielu - odrzekł Petro, ledwie powstrzymując się od wydania tryumfalnego okrzyku. - Sam jednak mówiłeś, jak dobrze jest ono zabezpieczone. - To prawda - przyznał Hannibale. - Do tego stopnia, że nawet ja mam ostatnio problemy z dodaniem nowych wpisów. Przeklęty mnemon zaraził się chyba moją chorobliwą podejrzliwością! Ale wciąż jeszcze można go zahibernować, nawet na kilkanaście godzin. To powinno w zupełności wystarczyć, żebyś zdążył przerzucić z niego wszystkie dane gdzie indziej. - No cóż, spróbować możemy - powiedział Petro z wahaniem, którego w rzeczywistości nie było w nim za grosz. - Mój brat to maniak na punkcie techniki i w swojej pracowni na pewno ma wszystko, co trzeba. A kiedy chciałbyś, żebyśmy to zrobili? - Im szybciej, tym lepiej - odparł Hannibale zdecydowanym tonem. - Nawet teraz? - Tak. Te kilkanaście minut, w czasie których naiwny Remmuerish przekazywał instrukcje, były dla Durqvartza jednymi z najdłuższych w życiu. Wytrzymał jednak cierpliwie, a potem przeprowadził inżyniera do małego operatorium. Na widok pomieszczenia wyglądającego jak jakaś archaiczna sala tortur Hannibale poczuł mimowolne mrowienie w kręgosłupie, ale zimny ryj iniektora ze środkiem usypiającym uprzedził jakiekolwiek pytania. Remmuerish osunął się wprost w ramiona Petra, który przeniósł go ostrożnie na operacyjną ławę, po czym, przysunąwszy stojący w rogu pracowni rejestrator, bez zwłoki przystąpił do otwierania mnemonu. Kiedy jednak dotarł w końcu do jego wnętrza i oszacował ilość zawartych w nim danych, mina mu zrzedła. Było jasne, że rejestrator nie da rady przyjąć archiwum. Nawet pojemność typowej kopiarki dusz byłaby za mała dla takiego morza informacji! Zirytowany Petro odsunął trójnóg z rejestratorem. Cóż, nie było nad czym deliberować; archiwum musiało na razie pozostać w głowie Hannibale. A to oznaczało, że zamiast kilkudziesięciu minut czystej, przyjemnej roboty, znowu przez parę ładnych godzin trzeba się będzie babrać w galarecie. Klnąc dosadnie dla poprawy nastroju, Durqvartz przygotował cały potrzebny sprzęt - bufor filtrujący z zestawem sprzęgieł, czytniki, zawiesinę chirurgiczną z manipulatorem, dukty kwantowe i tym podobne drobiazgi - po czym z rezygnacją zabrał się do roboty. Stosunkowo najszybciej poszło mu z ekstrakcją i zmatrycowaniem świadomości Remmuerisha, ale to zawsze lubił i miał w tym wprawę. Nieco więcej czasu zabrało mu skopiowanie z niej wybranych aspektów, które po odpowiednim wzmocnieniu, doprawieniu i ostatecznym formatowaniu wprowadził z powrotem do wyczyszczonego mózgu Hannibale. W ten sposób posłuszna, całkowicie podporządkowana Durqvartzowi żywa przechowalnia jego nowego skarbu była praktycznie gotowa, i na tym w zasadzie można było poprzestać. Petro uważał się jednak za artystę i nie mógł odmówić sobie paru ostatnich „pociągnięć pędzla" w rodzaju diabolicznie przyciemnionych rogówek, podkręconej ekspresji genów, odpowiadających za syntezę hormonów wzrostu, czy zestawu implantów behawioralnych. - Jeszcze imię przydałoby ci się wymyślić jakieś nowe... - mruknął Petro, spoglądając na nieruchome ciało eks-Hannibale - ...bo ten „Remmuerish" brzmi jak rozdeptywana gałka oczna. Może Golem? Albo Frankenstein? Nie, okropnie pretensjonalne. Wystarczy, jeśli cię zwyczajnie uprościmy. Powiedzmy, Hann Ramirez. Krótko, złowrogo. Bardzo dobrze... Petro opadł na krzesło, psychicznie znużony. Wziął ze stołu blok z matrycą umysłu Hannibale i machinalnie obracając go w ręku, zastanawiał się, co z nim począć. Z technicznego punktu widzenia był to odpad, który mógł wykasować jednym niedbałym ruchem palca, ale trochę mu było szkoda. Nie przez żaden sentymentalizm, bynajmniej, po prostu nie lubił marnować dobrego materiału, z którego można było zrobić jakaś oryginalny bibelot czy który choćby można zakonserwować i zostawić sobie jako trofeum. Dodać jeszcze mały Lebensraummodule, symulujący jakiś wyjątkowo paskudny wariant ludzkiej egzystencji, to mogło nawet być zabawne... Zaraz, chwileczkę! Przecież jest ten drugi wszczep! - Otóż to, damy cię tutaj... - zamruczał pod nosem, podłączając sprzęgło kopiarki do odsłoniętej bramki drugiego z implantów Hannibale. Sprawdził szczelność połączenia i ustawił tempo transferu na 0,43. - Będziesz miał przytulnie jak w piekle. Trzeba było zostać przy inżynierce, biedny kretynie, a nie pchać nos w nie swoje sprawy. Kiedy wszystko było gotowe i przekaźnik rozpoczął wdrukowywanie matrycy, Petro przeciągnął się szeroko. Właśnie wtedy drzwi do gabinetu otwarły się nieoczekiwanie i do środka zajrzał zakłopotany Maxel van Graer. - A ty czego tu? - rzucił Petro gniewnie, pośpiesznie wypychając przygłupa z pracowni. - Wybacz, Hossan, ale w mieście zrobił się mały tumult. - Tumult? Z jakiego powodu? Maxel odchrząknął głośno i wybąkał: - No bo... tego... ktoś przyprowadził z powrotem Davrosa... Słysząc to, Durqvartz chwycił Maxela za bluzę i jednym ruchem przygwoździł do balustrady. - Co ty mi tu pieprzysz? Jak to ktoś? - warknął, rozwścieczony. - Chcesz powiedzieć, że to nie Sigvarssen? - Ee... no nie... Petro momentalnie nabrał nieprzepartej ochoty, żeby jednym ciosem posłać tego bezmózgowca za barierkę. - Wy durnie skończeni, to tak wykonaliście robotę? – zagrzmiał w twarz Maxelowi, pod którym dębowe tralki zaskrzypiały złowieszczo. - Co wam powiedziałem? No co ja wam powiedziałem? Powtórz! - Wy-wynajęci porywają starego... Georg i ja zgłasz... amy się na ochotnika z Rayem, w kopalni załatwiamy jego i... i wynajętych, przeczekujemy tydzień, potem budzimy Davrosa, Sigvarssen wraca z nim do miasta i... i... - z trudem wybełkotał Maxel, wciąż potrząsany przez rozsierdzonego Durqvartza. - Właśnie. I nasz bezwolny Sigvarssen, przy powszechnym aplauzie gminu, zostaje wybrany na nowego arcykonstabla Keshe. Proste jak sznur wisielca, prawda? A ty z czym do mnie przychodzisz?! - Słowo daję, myśmy zrobili wszystko tak, jak kazałeś, Hossan! - wyjęczał Maxel. - Naprawdę, nie mam pojęcia, jak tamten obcy mógł znaleźć ciała, i... Georg był wtedy na wachcie, nie rozumiem... - Nie rozumiesz? - syknął Petro z jadowitą słodyczą w głosie. - Znalazł, bo jak się ma do czynienia z takimi idiotami, nie potrzeba nawet wielkiej tablicy z napisem „Tu leży trup zaginionego szeryfa, zapraszamy uprzejmie"! Teraz przez waszą głupotę znowu trzeba będzie marnować nie wiadomo ile czasu i pieniędzy na urabianie jakiegoś nowego. Powiedz no mi, Max, czy istnieje na tym świecie rzecz na tyle prosta, że nawet ty i twój równie tępy brat nie potrafilibyście jej schrzanić? - Ale Hossan, po co w ogóle to wszystko? Przecież sam mógłbyś udawać szeryfa... - Co? Ty się jeszcze śmiesz wysilać na myślenie? - No, ale... Dlaczego nie? - Nie zrozumiałbyś, nawet gdybym ci to wyjaśnił, używając klocków i patyczków, pustołebcu. Zamknij się już lepiej, zanim do reszty stracę cierpliwość. Wiesz przynajmniej, kto przyniósł ciało? - Ee... tego, jakiś całkiem nietutejszy, jak się zdaje... - jeszcze lepiej - mruknął Durqvartz ze złością. - Chodź, pokażesz mi go. Durqvartz zamknął za sobą drzwi do gabinetu, w którym po jego wyjściu zapanowała kompletna cisza. Pięć minut później rozległ się cichy pisk, oznajmiający pustemu pomieszczeniu, że transfer zawartości matrycy dobiegł końca. Kiedy w kilka sekund później Hannibale ocknął się w kompletnych ciemnościach, nie musiał nawet zadawać sobie żadnych strasznych pytań. Petro go w tym wyręczył. Na tym bowiem polegało całe jego okrucieństwo, że nie pozostawił miejsca na żadne niedomówienia. Remmuerish miał być w pełni świadom swojego położenia i jego beznadziejności. Miał wiedzieć i czuć, że został zdradzony, wykorzystany, okradziony dosłownie ze wszystkiego, i w końcu zamknięty w więzieniu, z którego nie było najmniejszej możliwości ucieczki. Pozostał mu tylko jeden przymusowy przywilej: czy tego chciał, czy nie, bez żadnej możliwości interwencji, musiał odtąd obserwować poczynania ciała, które mu odebrano i które zamieniono w piekielną marionetkę. Durqvartz poinformował go nawet o jednym z pierwszych zadań, jakie wyznaczył dla jego nowego wcielenia. - Enrike!!! - zawył Hannibale, lecz tego bezgłośnego krzyku nie mógł już usłyszeć nawet on sam. ROZDZIAŁ 15 Przez dłuższą chwilę Thomas milczał, wstrząśnięty tragiczną historią inżyniera. Durqvartz zgotował Remmuerishowi los gorszy od śmierci i Farquahart, któremu znów stanęły przed oczami kesheńskie kazamaty, nie mógł się zdecydować, jakiemu uczuciu dać pierwszeństwo w swym sercu: żalowi nad pasmem Remmuerishowych nieszczęść czy raczej uldze, że doczesne cierpienia Hannibale dobiegły końca. - Wygląda na to, że spełniliśmy dobry uczynek po dwakroć, uśmiercając tę kukłę - rzekł, chcąc nieco rozluźnić atmosferę. Ale jego gorzki humor nikogo nie rozbawił. - Wątpię - szepnęła Bea i zwracając oczy na Gerharda, spytała: - On tam nadal jest, prawda? - Kto? - Hannibale. Wciąż jest uwięziony w implancie? - Tak - potwierdził von Klosky półgłosem. - I co zamierzacie zrobić? Chyba go tam tak nie zostawicie? - Sam już nie wiem, co powinniśmy uczynić. - Gerhard westchnął, trąc zaschnięte powieki. Odarte z wilgoci powietrze, nieustannie płynące we wnętrznościach Drzewa, dawało się we znaki wszystkim. - Kreuff uparł się, że go wyciągnie i już nawet wymyślił na to sposób, do którego, nawiasem mówiąc, mam poważne zastrzeżenia. Thomas nie miał zbyt wielkiego pojęcia ani o technicznych zawiłościach funkcjonowania wszczepów, ani tym bardziej o zaklętych wewnątrz nich duszach, toteż przezornie nie wtrącał się z żadnymi niemądrymi pytaniami. Ale wychowana w technofilnym społeczeństwie Apeksu Beatrice dobrze wiedziała, o czym mowa. Tylko jak, zastanawiała się, dokonać transferu w tych prymitywnych warunkach? I do czego? - Zastrzeżenia? Jakiego rodzaju? - Noel chce przenieść Hannibale do mannekena. Dziewczyna popatrzyła na von Klosky’ego kątem oka, niepewna, czy ten tylko sobie z niej żartuje, czy też naprawdę uważa ją za taką ignorantkę. - To chyba... oczywiste rozwiązanie - powiedziała ostrożnie. - Gdzie jednak znajdziecie tutaj jakiś wakujący centron? Nawet w habitoriach nie jest o nie łatwo, a co dopiero na takim odludziu. - Jeden już mamy - mruknął von Klosky. - Proszę? - zdziwiła się Bea. - Mamy neuromotor Durqvartza - powtórzył Gerhard, drapiąc się po brodzie. - Ach! - Twarz dziewczyny rozpromieniła się, jednak tylko na chwilę. - Zaraz, ale czy on nie jest zajęty? - Jest... - Graw, no to jak? Przecież bez purgatorium nie usuniemy echa i Hannibale skończy jako schizofrenik! - Tym bym się akurat nie przejmował, moje dziecko. - Ale to jest realne niebezpieczeństwo! - Na razie widzę większy problem. - Jaki? Gerhard wypuścił głośno powietrze. - Archiwum. Gdyby nie ono, neuromotor już dawno byłby czysty jak łza. Jeśli jednak mamy je obejrzeć, potrzebny jest nam Durqvartz, i to Durqvartz w pełni świadomy oraz z przywróconą łącznością ze światem zewnętrznym. - Durqv...? - Oczy dziewczyny rozszerzyły się momentalnie. - Rany Ziemi, chyba nie chcecie go wskrzeszać?! Była to tak absurdalna obawa, że Thomas, dotąd przysłuchujący się w milczeniu tej pełnej obcych terminów wymianie zdań, zaśmiał się w głos: - A słyszałaś, żeby ktoś kiedyś zrobił z powrotem żywą świnię z salcesonu? Gerhard posiekał go jak pietruszkę, dziewczyno, i drań nie zmartwychwstanie, choćby nie wiem jakie ciemne siły przyszły mu w sukurs. Bea wyglądała na zmieszaną. - To znaczy, że zdefunkcjonowaliście centron? W takim razie cała rzecz jest bez sensu... - Skądże znowu. Thomas miał na myśli jedynie korpus, z którego rzeczywiście niewiele zostało. - Von Klosky odchrząknął. – Ale neuromotor Petra wciąż jest w pełni sprawny. Tymczasowo zablokowany, niemniej w każdej chwili można go ponownie uaktywnić. - I Noel potrafi zregenerować z niego kompletnego mannekena? - O ile czegoś wcześniej nie sknoci i Durqvartz nie pokieruje procesem sam. - W głosie Gerharda zabrzmiała nuta autentycznej trwogi. - Co prawda, Kreuff twierdzi, że jest świadom ryzyka i że nie da Petrowi szans na przejęcie inicjatywy... Uśmiech zamarł Farquahartowi na ustach. - Gerhard, co ty wygadujesz?! Przecież Durqvartz nie żyje! Wykończyłeś sukinsyna na moich oczach! - Nie, Tom, to był tylko zwieracz - rzekł von Klosky z niejakim zakłopotaniem. - Unieszkodliwiłem Petra na jakiś czas, ale go nie zabiłem. Przyznaję, to był z mojej strony czysty oportunizm, bo unicestwiony i na zawsze bezużyteczny Hossan... Jezu, co ty wyprawiasz?! Przez twarz Thomasa przebiegł nagły niekontrolowany skurcz. Przytkany wzburzeniem niczym śmierdzącym kneblem, zerwał się na równe nogi i roztrzęsioną ręką wyszarpnął swój karabin z olstra, odbezpieczając go jednym ruchem palca. Von Klosky schwycił go za ramię, ale Farquahart wyszarpnął się gwałtownie. - Zostaw! - warknął i kierując lufę na Kreuffa, wyrzucił z siebie niemal błagalnie: - Powiedz, że się przesłyszałem, natychmiast mi powiedz, że nie chcesz przywracać do życia tego padalca Hossana, albo...! - Oczywiście, że nie - zaprzeczył natychmiast Noel. - Reinkarnacja i regeneracja to dwie zupełnie odmienne rzeczy. - Nie widzę różnicy! - prychnął Thomas ze złością. - To czy to, dla mnie brzmi tak samo! - Pozwól więc, że ci pokrótce wyjaśnię - odezwał się Kreuff tonem rodzica uspokajającego przerażone ciemnością dziecko. - bożnica polega na tym, że zanim zezwolimy jednostce centralnej, czy też neuromotorowi, jeśli użyć bardziej potocznego określenia, na regenerację, najpierw wymażemy z jej paraneuralnego retikulum wszystkie komponenty wsadu Petra Durqvartza, podobnie jak on uczynił to wcześniej z tradycyjnym, chemosynaptycznym mózgiem Remmuerisha. Z oczyszczonego neurotaktylu odtworzymy później już tylko pusty recyp, gotowy na przyjęcie nowej matrycy świadomości, która... Ręka Thomasa zacisnęła się tylko mocniej na kolbie pulsatora, - Nie pieprz mi tu znowu tym swoim pokrętnym bełkotem! Jedna prosta odpowiedź: chcesz ożywić Durqvartza? Noel zakręcił oczami w desperacji. - Nie, Thomas, absolutnie nie mam zamiaru przywracać tego zasrańca Petra do życia, w porządku? - odparł z naciskiem. – Chcę tylko zadać mu kilka szybkich pytań, a potem od razu wykasować i zrobić miejsce dla naszego Hannibale. Thomas opuścił lufę. - OK, skoro tę kwestię mamy już za sobą, może wreszcie przeszlibyśmy do konkretów? Coś jeszcze? - Kreuff zaczynał się już wyraźnie niecierpliwić. - Ta... regeneracja, ile to mniej więcej czasu zabierze? – spytał Thomas. - Jakieś dziesięć do dwunastu godzin, może nawet mniej. Wszystko zależy od sprawności neuromotoru. Dwanaście godzin! Deus! - Farquahart jęknął w duchu. Ile my jeszcze czasu zmarnujemy w tej przez nietoperze obsranej dmuchawie? Zamiast ratować własne, ze wszech miar materialne skóry, wyrzucą na śmietnik pół dnia z powodu jakiegoś Remmuerisha, o którego istnieniu godzinę temu nie mieli nawet pojęcia! Nie wspominając o wodzie, której skromny zapas skurczył się niemal do zera. Thomas zaczynał już słyszeć szelest, jaki, miał wrażenie, przy każdym ruchu wydawało jego ciało. - Regeneracja regeneracją, a archiwum? - dorzucił Gerhard. - Bez obaw, sam transfer to kwestia minut. - Trzeba je jeszcze przejrzeć - zauważył von Klosky. - Ale chyba nie tu i teraz? - zdziwił się Noel. - O tym już ja zadecyduję. - Głos Gerharda stwardniał o ton. - Proszę cię bardzo. - Kreuff skrzyżował swoje groteskowe rączki. - Zważ tylko, ile informacji musiał Hannibale zgromadzić w ciągu trzech lat swych iście obsesyjnych poszukiwań. A tobie, o ile rozumiem, trochę się śpieszy? - Śpieszy, nie śpieszy, a tę bazę danych i tak sprawdzę, zanim ruszę dalej - odparował von Klosky. Zdesperowany, spragniony i zaczynający przejawiać pierwsze objawy klaustrofobii Thomas stanął po stronie Kreuffa: - Noel ma rację, mamy chyba ważniejsze sprawy na głowie niż kolekcja bajek jakiegoś fiksata. Zresztą, co ci z nich przyjdzie, jeśli wcześniej dopadną twój tyłek, hm? Też jestem ciekaw, co znajduje się w środku, ale nie aż tak, żeby mi rozsądek odbierało. Skończmy jedno, dotrzyjmy bezpiecznie do twoich, a potem możemy przeglądać to archiwum choćby do późnej starości. - Chciałbym, żeby to było takie proste. - Gerhard westchnął. - Niestety, może się okazać, że na Dole zupełnie zabraknie mi na to czasu. A poza tym będę tam potrzebował wszystkich możliwych atutów i przypuszczam, że archiwum Remmuerisha może mi kilku dostarczyć. - W jakim sensie? - Nie wiem jeszcze. Ale dlatego właśnie muszę się z nim zapoznać, i to im szybciej, tym lepiej. Nie obawiaj się, Tom, zdążymy ze wszystkim. - Oby... - mruknął Farquahart, niespokojny i nieszczególnie przekonany raczej mglistymi wyjaśnieniami Gerharda. Ryzyko mógł zaakceptować, ale rzeczy robione prowizorycznie i w pośpiechu zawsze napawały go niechęcią. Gdybyż jeszcze podzielał owo głębokie przekonanie von Klosky’ego, że gra była warta świeczki... - Czas ucieka, panowie - ponaglił ich Noel. - A masz już wszystko przygotowane? - spytał Gerhard. - Na tyle, na ile to możliwe. Będę jednak potrzebował dodatkowej pary rąk do pomocy. Ktoś na ochotnika? Gerhard? - Powiedz mi tylko, co mam robić. - Von Klosky westchnął i zbliżył się do Kreuffa. - Jeszcze moment... - rzekł Noel, podnosząc z dna tchawki niniejszy z czarnych worków. Rozsupłał go zręcznie i ostrożnie wydobył zeń różowawą bryłę wielkości pięści dorosłego mężczyzny. Za pierwszym razem Thomas nie miał jakoś ani czasu, ani też szczególnej ochoty na bliższe oględziny „duszy" Hossana vel Durqvartza, toteż dopiero teraz zauważył cienki pęczek wystających z niej półprzeźroczystych nici, niewiele grubszych od włosa. - Aha, tu i tu... - zamruczał Noel do siebie, chowając neuromotor z powrotem do sakwy. - Dobrze, zostawimy tylko mikroporty na zewnątrz, reszta niech siedzi w ekranowaniu. Malutkie ręce Kreuffa pracowały szybko i z wielką precyzją. Thomas obserwował go z mieszaniną przeciwstawnych uczuć. Jego umysł wciąż nie mógł jakoś dojść do porozumienia ze zmysłami w kwestii tej zagadkowej istoty. Rzecz jasna z faktami trudno się spierać, ale poznać fakty to jedno, a zaakceptować je i zrezygnować ze starego wizerunku, uparcie tkwiącego w głowie, to już coś zupełnie innego. Gdybyż jeszcze Noel wybrał sobie jakąś bardziej ludzką formę zamiast tej owadziopodobnej maszkary! Nie żeby wywoływała ona u Thomasa jakieś szczególne obrzydzenie, zdążył się z nią bowiem oswoić już dawno temu. Wówczas jednak nie dostrzegał w tym przerysowanym robaku żadnego człowieczeństwa, które teraz ukazało się w całej pełni, i zupełnie nie pasowało Thomasowi do krabich nóg, segmentów odwłoka i oczu na szypułkach. - OK, Gerhard, jesteś gotów? - Cały czas czekam. - W takim razie bierz - rzekł Noel, przekazując neuromotor von Klosky’emu. - Trzymaj to w powietrzu, o tak... I pilnuj, żeby mnie nie dotknął. - Przecież wiem. - Duży dałeś prąd zaporowy? - spytał Kreuff, wciąż wykonując tajemnicze gesty swoimi miniaturowymi łapkami. - Nie pamiętam dokładnie, ale z pewnością nie było tego więcej niż pięć amperów - mruknął Gerhard. - Co, chyba nie spaliłem mu bramek? - Bramki są w porządku, ale muszę wiedzieć, jaki potencjał ma jego siatka, żeby mi przypadkiem nie przeskoczył. Dobra, ustawię barierę na trzysta, powinno wystarczyć... - powiedział Noel, po czym delikatnie uchwycił pęczek owych błyszczących nici, z których po krótkim tasowaniu wybrał dwie, i zaczął je bardzo powoli ciągnąć do siebie. - Thomas, czy możesz przynieść tu głowę naszego przyjaciela Hannibale? - zwrócił się w pewnym momencie do Farquaharta, nie przerywając swojej pełnej skupienia pracy. Thomas bez słowa spełnił jego życzenie i złożył worek tuż przy nogach von Klosky’ego. - Gerhard, zbliż teraz neuromotor do głowy... Jeszcze trochę... Dobrze. - Co teraz? - Von Klosky popatrzył na Noela, zagryzając wargę. - Chwileczkę... - bąknął Kreuff, zaprzątnięty jakimiś nader skomplikowanymi operacjami na niciach, które wyciągnął już niemal na pół metra z neuromotoru. Po chwili podobne dwie wysunął sobie spod tułowia i za pomocą miniaturowych złączek podpiął je w połowie długości do nici Durqvartza, a końce tych wprowadził ostrożnie pod skórę na głowie Ramireza-Remmuerisha, umacniając je tam małymi klamerkami. - Zejdźcie mi z tyłu, muszę się zakotwiczyć - rzekł do nich, a kiedy przesunęli się posłusznie, zamachnął się swoim kolczasto zwieńczonym ogonem. Cztery pary szponiastych wyrostków huknęły głucho o dno tchawki i odbiły się od niej. - Chyba nie w ten sposób... - wymamrotał i powtórzył uderzenie, zmieniając nieco kąt. Tym razem kolce wbiły się w podłoże z odgłosem topora rozłupującego pień. - Chryste, wieki całe tego nie robiłem! - wyszeptał. - No, jeśli któreś z was potrafi się modlić, teraz jest odpowiednia chwila. Przez następne kilkanaście sekund nic się nie działo, a potem Noel zaczął się trząść. Rozdygotały się także trzymające neuromotor ręce Gerharda, i Thomasowi zabrało chwilę uświadomienie sobie, że jego przyjaciel nie drży sam z siebie, ale że to różowa bryła mózgu Durqvartza tak wibruje, sprawiając von Klosky’emu coraz większe kłopoty z jej opanowaniem. Farquahart patrzył na chaotyczne podrygi neuromotoru z coraz większym niepokojem, żywo mając w pamięci obraz pełznących z makabryczną determinacją szczątków Durqvartza. Groza ścisnęła go za gardło. Petro, zdawałoby się już tylko mroczne wspomnienie w umyśle Thomasa, żył nadal, a teraz najwyraźniej usiłował wyrwać się na wolność! Różowa bryła, szarpiąca się jak schwytany w klatkę ptak, rozjarzyła się naraz wiśniowym światłem. Na pomarszczonym czole von Klosky’ego, usiłującego z coraz większym trudem zapanować nad ciskającym się wściekle neuromotorem, zabłysły krople potu. - Tttrzymmmajżżesz ggo, ddo chchollery, bbbo zzzrobbi fuzję! - zakrzyknął Noel, trzęsąc się już jak rozklekotany parowy tartak. - Przecież trzymam! - wycedził Gerhard, zaciskając szczęki z wysiłku. - Tom, pomóż mi! Thomas doskoczył do Gerharda i schwycił rzucający się epileptycznie worek od dołu. Natychmiast poczuł niewiarygodną moc, która w pierwszej chwili o mało nie wyłamała mu ramion ze stawów. To było wręcz nadnaturalne, bo przecież mózg Petra nie miał żadnych narządów ruchu, a jednak ręce Thomasa fruwały jak oszalałe na wszystkie strony! A potem neuromotor zaczął gwałtownie przesuwać się w kierunku Noela i obydwaj z Gerhardem musieli zaprzeć się z całych sił w pofałdowane dno tchawki, by odciągnąć czarną sakwę jak rozjuszoną bestię za ogon. Połyskliwe nici tańczyły wściekle, to wiotczejąc, to znów napinając się jak struny, miotając głową nieszczęsnego Remmuerisha, która, jakby nie dość jej jeszcze było dotychczasowego maltretowania, szurała i podskakiwała im pod nogami niczym jakaś upiorna lalka. Bea, która od dłuższego czasu siedziała tak cicho, że wszyscy niemal zapomnieli o jej istnieniu, nie wytrzymała w końcu i poderwała się z miejsca. - Dość, przestańcie! Thomas, proszę, zostawcie w spokoju to przeklęte archiwum! Nie widzicie, co się dzieje? Thomas, błagam cię, powiedz Noelowi, żeby się rozłączył, póki nie jest za późno! - Uspokój się! - wycharczał Gerhard spurpurowiały z wysiłku. - Mężczyźni, a żeby was wszystkich bezdenna próżnia! - zaklęła dziewczyna i dopadła do tańczącej na dnie kanału głowy, najwyraźniej z zamiarem pozrywania nitkowatych połączeń Noela z szalejącym mózgiem Durqvartza. - Nie! - wrzasnął Gerhard, aż echo odbiło się od ścian tracheoduktu. Bea zatrzymała się w pół ruchu, choć wyraz zaciętości nie chciał zniknąć z jej twarzy. - Powariowaliście wszyscy! - zakrzyknęła z wyrzutem. - I to dla jakiegoś głupiego mnemonu! - Jeszcze wczoraj sama omal... nie dałaś się dla niego zabić! - wykrztusił Thomas, siejąc kropelkami potu na prawo i lewo. Zmuszona w duchu przyznać mu rację, dziewczyna zamilkła i cofnęła ręce od śmigających w powietrzu nici. Nie potrafiła jednak patrzeć bezczynnie ani na rozedrganego jak gigantyczny kamerton Noela, ani tym bardziej na Gerharda i Thomasa, którzy z rękami zaciśniętymi na neuromotorze jak szpony, mięśniami napiętymi do granic i nogami rozpaczliwie szukającymi oparcia na najmniejszych nierównościach podłoża, przeciwstawiali się demonicznej żywotności Petra Durqvartza. Chciała im jakoś pomóc, choćby dodatkową parą rąk, lecz właśnie wtedy Kreuff wykrzyknął tryumfalnie: „Mam wejścia!" i jednocześnie neuromotor, wyrwawszy się w końcu z kurczowego uścisku obu mężczyzn, strzelił świetlistym zygzakiem z ekranującej sakwy. Przez chwilę mknął w górę jak rubinowa błyskawica, pociągając za sobą głowę swojego niedawnego niewolnika i nagłym szarpnięciem podrywając głowo-tułów Noela na kilkanaście centymetrów. Po czym, skręciwszy niemal dokładnie pod kątem prostym, zaczął odpływać zakosami w stronę głównego tracheoduktu. Odnóża Kreuffa zazgrzytały o dno tchawki. - Niech go który łapie, do ciężkiej cholery, no łapcie go! - ryknął Noel, którego zaczęła ciągnąć potworna siła. - Głupcze, odłącz się od niego! - odwarknął Gerhard, bez powodzenia usiłując na powrót schwycić lawirujący neuromotor. Lecz rozsierdzony Kreuff nie miał zamiaru się poddawać. - Nic z tego! - wyszeptał z zaciętością, zapierając się o pofałdowane dno kanału wszystkim, czym tylko mógł. - Nie teraz, kiedy jestem już tak blisko! Choć w rzeczywistości wszystko działo się nadzwyczaj szybko, dla Thomasa czas jakby zwolnił. Noel przeciwstawiał się Durqvartzowi, Gerhard ścigał umykający neuromotor jak niesforną muchę, obydwaj krzyczeli do siebie, głowa biednego Remmuerisha dyndała w powietrzu niczym groteskowa chorągiewka na przeciąganej linie, a on wciąż stał nieruchomo i każdy szczegół tej sceny jawił mu się z nadzwyczajną ostrością. Mimo desperackich usiłowań Durqvartza nici połączeń w dalszym ciągu powstrzymywały jego pęd ku całkowitej swobodzie, ale było tylko kwestią czasu kiedy w końcu poddadzą się determinacji którejś ze stron. Thomas zauważył naraz, jak pozostałe z pęczka szklistych przewodów, wystających z mózgu Durqvartza i dotąd krótkich jak szczecina, zaczynają się raptownie wydłużać, rozcapierzając w powietrzu i pełznąc coraz żwawiej na boki. Deus! - pomyślał ze zgrozy w lot pojmując, co się dzieje. Ten ścierwojad chce się zakotwiczyć w ścianach! Thomas nie mógł dłużej patrzeć na bezowocne wysiłki Gerharda i na przeklęty neuromotor, niczym piłka do lataj-łapaj konsekwentnie umykający dłoniom von Klosky’ego. Farquahart od razu przypomniał swoje szczeniackie lata, kiedy to jego drużyna regularnie zdobywała puchar za pucharem. Ale Gerhard najwidoczniej nigdy w to nie grał... Przez kilka sekund Thomas śledził z pozoru chaotyczną trajektorię neuromotoru, prędko wychwytując prawidłowość. A potem skoczył i pochwycił rubinowo gorejącą bryłę dokładnie w tym momencie, w którym chciał ją chwycić. Impet jego rzutu wystarczył, by ściągnąć szalejący mózg Petra i przydusić do ziemi. Ale był również na tyle duży, żeby poddały się wreszcie napięte nici, łączące Durqvartza z Noelem. Ten ostatni jęknął, nie z zachwytu jednak, lecz z bólu i przerażenia. - No i co, panowie? Zaskakująco proste, kiedy wie się, jak... - wysapał Thomas tryumfalnie... ...i natychmiast poczuł dwa ostre ukłucia w szyję, palące jak użądlenia osy. Coś, niczym ogromny kafar, uderzyło go w tył głowy. Usłyszał jeszcze jakieś nerwowe komendy... - Sukinsyn się zerwał! Niech krew zaleje... Thomas, zejdź z neuromotoru, słyszysz mnie? Złaź z niego natychmiast! Gerhard, gdzie masz to cholerne ekranowanie? Kopnij trakty na bok, i zabierz mi tego narwańca, no rusz się, do ciężkiej twojej zarazy! Nie z tej, z tamtej! Jezu miłosierny, on już się z nim sprzągł! Farquahart, blok na wejścia! Prędko, Gerhard, pomóż mi z tym! ...ale rozpłynęły się one szybko gdzieś daleko w tle, płaskie i nieefektywne. Thomas zanurzył się w innej rzeczywistości... * * * Kesheński cech formierzy żywogruntu był jednym z najskromniejszych liczebnie, jako że formowanie nie było zawodem lekkim ani łatwym do wyuczenia, tak jak rybactwo, warzenie piwa, czy nawet arbitraż ziemski. Ale i im trafiał się od czasu do czasu jakiś nowy adept, i niezmiennie rozpoczynał swoją edukację od wysłuchania historii o mieście zwanym Remembrance. Mistrzowie cechu opowiadali ją ku przestrodze każdemu młodzieńczo ambitnemu uczniowi, gotowemu z przejęcia zapomnieć, gdzie żyje. Ludzie z Remembrance, którzy popełnili ten grzech i uznali, że Drzewo to w końcu tylko substrat posłuszny ich woli i inżynierskiej wiedzy, zapłacili za swoją arogancję najwyższą cenę. Zachowywali się we własnym segmencie jak dzikie świnie w polu, wiercąc, tnąc, rozszarpując, i na wszelkie inne sposoby bezmyślnie torturując żywą tkankę Drzewa, którego cierpliwość, choć wielka, nie była jednak bezgraniczna. Któregoś dnia tamtejsi formierze, nie z żadnej konieczności, lecz po to tylko, aby umocnić się w przekonaniu o własnym kunszcie i potędze, postanowili utworzyć sztuczne jezioro, spiętrzając wody Rzeki za jednym z wręgów. Przez wiele miesięcy pracowali w upojeniu, ciągnąc potężne przęsło w górę i stopniowo wyrywając umęczoną strukturę z jej leży. Aż w końcu wręg, naprężony znacznie ponad zadane mu granice wytrzymałości, przestał znosić takie brutalne traktowanie i odpowiedział z całą mocą. Zmagazynowana w nim ogromna energia uwolniła się momentalnie, z katastrofalnymi skutkami dla mieszkańców Remembrance. Niczym puszczona cięciwa łuku wręg powrócił do swojej poprzedniej pozycji, pękając przy tym z hukiem w kilku miejscach. Jego konwulsji nie wytrzymał nawet żywoskłon, który z przeraźliwym jękiem rozwarł się wielokilometrową szczeliną nad głowami osłupiałych głupców. Na miasto runęły miliony hektolitrów spienionej wody, w przeciągu minut zabierając ze sobą większość ludzkich istnień. Tych, którzy nie mieli szczęścia zginąć od pierwszego uderzenia, pochłonęła wsteczna fala, powracająca do ruin po odbiciu się od północnej przegrody. Los nielicznych biedaków, którym jakimś cudem udało się ujść powodzi, dopełniły wstrząsające segmentem wtórne oscylacje wręgu, spadające gwałtownie ciśnienie i wreszcie ostateczny chłód kosmicznej pustki. Kiedy dzień dobiegł końca, w ciemnym i lodowaciejącym segmencie nie było już ani jednego żywego człowieka. Thomas znał tę historię, opowiadaną i nieubłaganie modyfikowaną w miarę upływającego czasu i rosnącej liczby tych, przez których usta zdążyła już przejść. Jednak pomimo ubarwień centralny motyw wielkiej wody, spadającej gigantycznym, karzącym wodospadem na głowy pyszałków, pozostał niezmienny i był jedyną analogią do tego, czego on sam teraz doświadczał. Jak tamten spieniony żywioł spadł na mieszkańców przeklętego miasta, tak teraz osunęła się na Farquaharta gigantyczna lawina obrazów, dźwięków, świateł, ludzkich głosów, zapachów czarnych, białych oraz kolorowych piktogramów i innych znaków, uderzając w jego sensorium huraganowym podmuchem i przytłaczając swoim ogromem oszołomione neurony. Nie pozostał mu czas na jakąkolwiek reakcję czy obronę; został zmuszony przyjąć to wszystko, jak człowiek przyparty do ściany przez nieustępliwy tłum, niezdolny nawet zasłonić sobie twarzy ramieniem. Musiał patrzeć, słuchać i czuć, modląc się już nie o to, żeby cokolwiek z tego chaosu zrozumieć, ale żeby po prostu wytrzymać jego napór... ZAPIS 03-18/6777 Dat zdarz.: 3 (p.t.g.)-21-?? FILUM FORM: mplex ...Jakieś ogromne hale, korytarze, podcienie albo patia (Thomas rozpaczliwie usiłuje dopasować swój aparat pojęciowy do tego, co widzi), wypełnione nieprzeliczonymi masami ludzi, poruszającymi się we wszystkie strony w takim pośpiechu, jakby każdy człowiek umykał przed czymś w panice... Wielkie, świetliste napisy wykonane nieznanym alfabetem, który jego komplant cudem jakimś rozpoznaje i tłumaczy, z początku topornie, lecz ze słowa na słowo coraz sprawniej („brammi 42-46", „kantarol pass-aport", „brytyskowe liny powietrzne", „uciesz się kokakola", „hakayama lot nisko", „tojota zawiesi cię nawet w kosmosie", „stop! a za tą porysowaną linią będziesz ty sprawdzany wykrywalcem...(?)", „warsawa miastem zabaw olimpowych")... ZAPIS 03-19/6851 Dat. zdarz.: 2 (p.t.g.)-9-15 FILUM FORM: m-pikt (archa) ...szamotanina kilkunastu ludzi w śmiesznych uniformach z kilkoma w zupełnie innych odzieniach, w tle czyjś kobiecy głos: ...ujęcie kolejnych członków nihilistycznej grupy „Wolny Wszechświat na lotnisku we Frankfurcie nie przypadkiem zbiegło się z jeszcze jednym z serii skandali politycznych, jakie od przeszło miesiła wstrząsają nie tylko Berlinem i Brukselą, ale praktycznie całą Europą. Wielu nas zadaje sobie pytanie: komu tak naprawdę zależy na zdyskredytowaniu naszych elit oraz destabilizacji systemu, który one reprezentują?... ZAPIS 03-19/7003 Dat zdarz.: 2 (p.t.g.)-9-18 FILUM FORM: skrit (archa) ...ZNIKNIĘCIE SŁAWNEJ NORWESKIEJ NOBLISTKI... HELEN BJORG POWIĄZANA Z SZALEŃCAMI SPOD ZNAKU... ZAPIS 03-19/7017 Dat. zdarz.: 1 (p.t.g.)-3-07 FILUM FORM: m-pikt (archa) ...zniekształcony jak w kropli wody, czarno-biały widok z wnętrza przygnębiającej klitki, oświetlonej jednym marnym luminarem; jakieś koszmarnie kanciaste biurko i ludzie, znów w sztywnych uniformach, z których jeden podniesionym głosem mówi do innego, siedzącego na obrzydliwym krześle: ...w białych rękawiczkach z takim rudym gównem jak ty! Przypominasz sobie może ETA albo IRA, co? Kilkorgu z nich pozwoliliśmy żyć, tak dla czystego kaprysu. Do tej pory dostają na nasz widok sraczki ze strachu. Zrozumiałeś mnie, synu? Więc skończ wsuwać te pierdoły o jakimś Drzewie Apokalipsy, i zacznij z nami poważną rozmowę o Helen Bjorg i pozostałych członkach waszej organizacji albo przysięgam, że własnymi rękami wyrwę ci twoje śmierdzące jaja i wepchnę do tej twojej aroganckiej gęby!... Hej, co ty tam robisz, laluniu? Kto ci pozwolił to protokołować?!... ZAPIS 03-20/7103 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-2-12 FILUM FORM: skrit (archa) ...LICZBA OFIAR TRZĘSIENIA ZIEMI W ZURYCHU WZROSŁAD DO 30 000... ZDJĘCIA SATELITARNE UKAZUJĄ BEZMIAR ZNISZCZEŃ SPOWODOWANYCH W CAŁEJ EUROPIE PRZEZ... ZAPIS 04-02/8002 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-??-?? FILUM FORM: mplex ...monstrualny, wielosetkilometrowy lemiesz przecinający obcy, niezmierzony teren... ogromne miasto wylatujące w całości w powietrze jak kopnięty stos patyków... rozchwiany obraz walących się lśniących wież, dymu, kurzu, miliona skrzących się odłamków i tłumów oszalałych z przerażenia ludzi, ginących pod spadającymi na nich z wysokości szczątkami... ZAPIS 04-02/8041 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-04-22 FILUM FORM: skrit (archa) ...CAŁA AMERYKA W SZOKU PO ZNISZCZENIU WASZYNGTONU!... WIELEBNY HARRISON GRZMI: „CHOĆ GNIEW BOŻY SPADŁ WRESZCIE NA SODOMĘ I GOMORĘ, WIELE JESZCZE PRZED PANEM NASZYM PRACY, NIM CAŁKOWICIE OCZYŚCI ZIEMIĘ Z GRZESZNIKÓW!"... ZAPIS 04-02/8070 Dat. zdarz.: 1 (a.g.)-04-23 FILUM FORM: m-pikt (archa) ...się bezpieczny, choć to ponad tysiąc mil od wybrzeża! Dobry Boże, nawet tutaj wszyscy czujemy nieustanne drżenie gruntu pod stopami, mimo iż znajdujemy się w Cleveland!... Chwileczkę, chyba ponownie mamy połączenie z Lisa Perry... tak! Halo, Lisa? Cieszymy się wszyscy ogromnie, że znów jesteś z nami! Liso, prosimy cię, powiedz nam, jak w tej chwili wygląda sytuacja w rejonie Pittsburgha, gdzie, jak wiemy, już wczorajszej nocy odnotowano kolejną serię niezwykle silnych wstrząsów... Halo? Halo, Lisa? Halo?... Niestety, obawiam się, że znów straciliśmy łączność... ZAPIS 04-02/8043 Dat. zdarz.: l(a.g.)-04-23/30 FILUM FORM: skrit (archa) ...PREZYDENT USA „NIE MOŻEMY DŁUŻEJ ODWLEKAĆ ROZWIĄZANIA NUKLEARNEGO"... KATASTROFALNE SKUTKI DECYZJI PREZYDENTA USA... CHAOS I PRZERAŻENIE W CAŁYCH STANACH ZJEDNOCZONYCH... BROŃ SKALARNA: OSTATNIA DESKA RATUNKU W WOJNIE Z „LASEM APOKALIPSY"?... ZAPIS 05-11/8305 Dat. zdarz.: 2(a.g.)-??-?? FILUM FORM: mplex ...niezliczone, rozedrgane światła w ciemności, wędrujące... las kolosalnych pieczarek, które rosnąc w oczach, wspinają się ku błękitnemu żywoskłonowi... niewiarygodnie wielka masa wody zbliżająca, się szybko ku temu, którego oczami zafascynowany Thomas patrzy raz jeszcze na zagładę obcego świata, głośny szum, przypominający... tłum wynędzniałych ludzi na pierwszym planie, a daleko przed nimi niebotyczna ściana żaru, przysłaniająca połowę horyzontu; obraz chwieje się na wszystkie strony, jakby rejestrujący stał na chybotliwej tratwie; ponury mrok, dym i unoszący się wszędzie popiół... jeszcze jedna grupa ludzi, obdartych i zdziczałych, rozszarpujących żywcem dwoje innych, których rozdzierający, gwałtownie urwany krzyk... niezwykły, zapierający dech w piersiach widok błękitnej krzywizny na tle upstrzonej tysiącem białych kropeczek czerni, i wyrastających z niej kilku geometrycznie regularnych choinek, z balonikami na końcach gałązek; Thomas nie potrafi określić rozmiarów dziwnych drzewek, nie ma tu bowiem żadnego układu odniesienia... ZAPIS 06-06/8539 Dat zdarz.: 2 (a.g.)-09-?? FILUM FORM: skrit (archa) ...DRAMATYCZNE ORĘDZIE SEKRETARZA GENERALNEGO ONZ: „MUSIMYPRZETRWAĆ ZA WSZELKĄ CENĘ!"... ZAPIS 06-13/8707 Dat. zdarz.: 2 (a.g.)-l 1-28 FILUM FORM: skrit (archa) ...po pierwsze, wyrzec się wszelkich postaci religii, szczególnie tych, które głoszą wiarę w jedynego i transcendentalnego Boga; po drugie, absolutnie porzucić aroganckie i bezprawne przekonanie o czołowej roli rodzaju ludzkiego w planie Stworzenia; po trzecie wreszcie, przyjąć bez żadnych zastrzeżeń wszystkie warunki Posłańców Yggdrasill, bezwzględnie przestrzegać określonych przez nich limitów osobowych dla przesiedleńców, a przede wszystkim bezzwłocznie zaprzestać z góry skazanych na niepowodzenie prób zniszczenia którejkolwiek z megastruktur... ZAPIS 07-01/9001 Dat. zdarz.: 14 (a.g.)-20-34 FILUM FORM: mplex ...pulsujące wściekłym karminem piktogramy: „NAJWYŻSZY PRIORYTET!", a zaraz po nich oślepiająco jasne wnętrze jakiegoś pomieszczenia przypominającego lejbwerk; kontrastujące z rzęsistym światłem czarne, zakapturzone postacie; leżące na srebrnym stole, martwe ciało starszej kobiety, której odjęto czerep, odsłaniając różowy mózg; mnóstwo kolorowych linek, naczynia z płynem, dwie pary czyichś zakrwawionych rąk: ...A jeśli jej EPHEMERe okaże się uszkodzony? Nie sadzę, zamachowiec nie miał o nim pojęcia, w przeciwnym razie celowałby w głowę. Jest w porządku, niemniej do czasu przygotowania dla niej dojrzałego receptakla będziemy musieli przechować ją... Nic z tego, nasza Kapituła przejmuje implant Helen Bjorg. Sami zadecydujemy, co z nim dalej zrobić. Wy jesteście już wolni. Nie, tamtymi drzwiami... ZAPIS 07-14/9012 Dat. zdarz.:?? (p.tg./a.g.)-??-?? FILUM FORM: skrit (archa) ...raz jeszcze „NAJWYŻSZY PRIORYTET!", a potem ponad sto stron czyjegoś dziennika... jest czytelny, bo komunikator zdążył już rozszyfrować ten obcy alfabet, każdy kolejny wpis w dzienniku oznaczony jest jednak datą, która nic Thomasowi nie mówi... ZAPIS 09-32/9344 Dat. zdarz.: 215 (a.g)-??-?? FILUM FORM: mpelx ...niezmierzony, zielonkawo zamglony przestwór... przelatujące z głośnym furkotem stado ptaków wielkości gęsi... Thomas stoi na pokładzie jakiegoś napowietrznego okrętu, wokół nerwowa krzątanina, harmider podnieconych głosów, nawoływania, ostro wykrzykiwane komendy, wszystko stłumione i mechanicznie zniekształcone przez wielkie, szpiczaste hełmy-maski... odziani w powłóczyste habity ludzie z nieznanego rodzaju broni oddają salwę za salwą, wielometrowe lufy wsparte o zawieszony nad przepaścią reling... obraz kołysze się, przyprawiając Thomasa o mdłości, w dali zawieszona w pustce cała flotylla baloniastych konstrukcji porusza się w skomplikowanym kontredansie, dwie z nich spadają w dół, płonąc niczym wiechcie wyschniętej trawy, pozostałe skrzą się nieprzerwanie od wystrzałów oddawanych przez załogi statków zbuntowanego Marcabusa, tylko skąd on to wie?... ZAPIS 17-03/10028 Dat. zdarz.: rang 320?405(a.g) FILUM FORM: mplex ...jedna po drugiej, ciąg sielskich scen rodzajowych, z których jednak każda kończy się w dramatyczny sposób; znowu śmierć i cierpienie w niezliczonych wariacjach, i prawie wszędzie pojawiają się ponure postacie w czarnych, a czasem czarno-czerwonych opończach... ZAPIS 20-01/10225 Dat. zdarz.: ~550(a.g) FILUM FORM: mplex ...i znowu alarmująco czerwienieje napis „NAJWYŻSZY PRIORYTET!", zastąpiony sceną jakiejś ceremonii czy też liturgii... procesja posuwająca się wokół przestronnej, wspartej na drzewiasto rozcapierzonych kolumnach nawy, zawodząca monotonnie... na niesionym z przodu białym sztandarze brak ozdób, jest jedynie szary napis: Tu duchessa, tu signora e tu maestra, Elena; za nim na prostej lektyce równie skromna szkatuła, i to wszystko... ZAPIS 24-01/10225 Dat. zdarz.:??(a.g) FILUM FORM: mplex ...„NAJWYŻSZY PRIORYTET!" po raz kolejny, lecz podążający tuż za tym obrazek wygląda na zgoła niewinny: dziecko pici żeńskiej w pieluchach... tylko że to wcale nie jest normalny, ludzki osesek, lecz naśladująca go w najdrobniejszych szczegółach kukła, mały mannekenik, którego nawet rozdzierający płacz jest przekonująco człowieczy: ...się dowiedzą? Od kogo? Teraz wiemy o tym już tylko ty i ja. Jak to, a Malus? Na Matkę, chyba go nie... ?! Przecież przysięgał na Ołtarz, że nie powie! Nie bądź naiwny! Kapituła wyciągnęłaby z niego wszystko w ciągu jednej nocy. Tylko martwi dotrzymują słowa, zapamiętaj to sobie. I nie zmuszaj mnie, bym ci przypomniał, o co idzie gra oraz na kogo się porwaliśmy. Pomóż mi raczej z małą Helen, musimy zniknąć stąd jak najprędzej, a jeszcze trzeba przygotować wszystko do drogi. Czemu ona tak się drze? Doprawdy, musiałeś wykazywać się aż taką dbałością o detale? Oczywiście, że musiałem, nie udawaj idioty! No, nie gap się tak, tylko pakuj resztę rzeczy... ...Thomas poczuł, że za moment utonie w powodzi informacji, fala za falą nacierających na jego wycieńczone sensorium. Wszystko, co usłyszał i czego doświadczył w ciągu ostatnich kilku dni, wszystkie te rewelacje przekazane mu przez Gerharda, Andre, Noela, Karawaniarza, były niczym w porównaniu z tym, czym bombardowany był teraz jego umysł. Nie potrafił nawet określić, czy od rozpętania się owej informacyjnej nawałnicy minęły zaledwie sekundy, czy też może godziny albo całe dni... Wiedział tylko, że jeśli natychmiast nie uczyni czegoś, co odgrodzi go nieprzepuszczalną tamą od tego żywiołu, jego mózg zamieni się w bezużyteczny kawał galarety. Pozostawało mu właściwie tylko jedno wyjście; nad siecią swoich implantów, teoretycznie mającą bronić go przed takim właśnie szturmem z zewnątrz, już na samym początku stracił panowanie, ale poliprocesora, ostatniej deski ratunku w sytuacjach zagrażających jego psychice, powinien móc dosięgnąć. Jak pływak, walczący z porywistym prądem, przedarł się z poleceniem dla swojego wiernego obrońcy. Później pozostało mu zaledwie kilka sekund, w czasie których zdążył jeszcze wycharczeć nie wiadomo do kogo skierowane pytanie: - Kto to jest... ta... Helen Bjorg? I dopiero wtedy stracił przytomność. * * * Ocknął się z bólem głowy, jakiego nie zaznał od bardzo wielu lat. Poliprocesor musiał wyłączyć wszystko, nie bawiąc się w żadne subtelności. Strumień informacji już nie płynął, tego Thomas był świadom, ale jego umysł, wolno powracający do siebie, wciąż rezonował zawartością Remmuerishowego archiwum jak wielki dzwon. Nawet wówczas, kiedy był nieprzytomny, podświadoma część jego jaźni nadal pracowała, próbując w biegu filtrować, analizować, sortować i porządkować ten nieprawdopodobny zwał danych. I choć wprost z pamięci Thomas mógł odtworzyć najwyżej mały ułamek całego przekazu, to przynajmniej był on teraz bardziej spójny i syntetyczny. I tak szokujący, że chłopak zerwał się, momentalnie odzyskując energię. Gdyby jeszcze wiedział, że w tym czasie przeniesiono go na leżankę, nie narobiłby zamieszania, kiedy wywrócił się razem z nią i przypadkiem uderzył kogoś, kto wykrzyknął zaskoczony: - Thomas, spokojnie! - Kto...? Bea? Och, przepraszam, nie chciałem... Deus, co za... Słuchaj, czy ty wiesz, że my... że Drzewo to myśmy... I nawet Kreuff, Matko wszechzieleni, Kreuff był przy tym... nie, on to zrobił! Ale jak, przecież... Drzewo nie jest, ono cały czas... Deus, Deus, Deus! Co oni zrobili?! Zabili tylu, tylu zabili, a teraz jeszcze... Och, Bea, Bea! I do tego ta Helen, prawdziwa, na rany Drzewa, niewiarygodne, ale ona zawsze była prawdziwa, jak powiem o tym Vladowi... Zaraz, co ja wygaduję, przecież biedak już nie żyje! Deus! Musimy, natychmiast musimy ruszać dalej, musimy powiedzieć... czy ty wiesz, że ci na Dole... Ach, na jakim Dole?! Na Ziemi! Matko wszechzieleni, na Ziemi! My... Drzewo... my cały czas jesteśmy na Ziemi! Dziewczyno, czy ty to pojmujesz?! Ale zaraz, przecież to niemożliwe, przecież nas uczono, że Ziemia się rozleciała... Albo chcieli, żebyśmy tak myśleli... Och, Deus, Bea, niech mi ktoś pomoże to wszystko zrozumieć! - Thomas bełkotał bez ładu i składu, w niebywałym podnieceniu usiłując wyrzucić z siebie wszystko naraz, podzielić się z kimkolwiek tym przytłaczającym brzemieniem wiedzy, o które co prawda sam się w końcu prosił, podejmując decyzję o opuszczeniu Keshe wraz z Gerhardem, lecz nie o tyle, na rany Drzewa! Nie o tyle naraz! - Wiem, Thomas, wiem... Ale teraz już spokojnie... Proszę cię, usiądź, ledwo się trzymasz na nogach - odparła Bea z kojącą czułością, a jednocześnie postawiła przewróconą leżankę i nakryła ją zrzuconym przez Farquaharta śpiworem. - Zostaw, nic mi nie jest. Muszę zaraz powiedzieć Gerhardowi... - W głowie zawirowało mu potężnie, a drżące kolana ugięły się pod nim. Bea miała rację, był słaby jak mucha... - No widzisz? Połóż się jeszcze, proszę. Gerharda zresztą i tak w tej chwili nie ma. - Nie ma? Jak to nie ma? - zaniepokoił się od razu Thomas. - Poszedł? Odszedł beze mnie?! - Och, Thomas, Thomas... Gerhard wybrał się tylko po wodę, niedługo powinien być z powrotem. - Po wodę... - Thomas odetchnął z ulgą i opadł na miękkie posłanie. - Woda, właśnie... Czy mogłabyś...? Bea, jakby tylko na to czekając, podała mu bukłak. Thomas zakołysał pojemnikiem; w środku zostały już tylko marne resztki. - To wszystko, co mamy? - zapytał z niedowierzaniem. - Wszystko, i wszystko dla ciebie - rzekła Bea, patrząc mu w oczy z zaskakującym ciepłem. - Możesz wypić od razu albo zostawić coś na później, jak wolisz. Thomas zerknął na nią. Z jej zachowania znikła gdzieś cała chłodna rezerwa, jeszcze niedawno wyraźnie przez niego odczuwana. Przechylił bukłak, wypił kilka małych łyków, i oddał go dziewczynie. - Tyle mi wystarczy. Resztę weź sobie - powiedział cicho. - Nie, zaczekam na twojego przyjaciela. - No, weź - nalegał Thomas. Bea odebrała bukłak z jego rąk, rewanżując się promiennym uśmiechem, od którego Thomasowi zrobiło się gorąco, a mroczna przestrzeń wokół pojaśniała o kilka tonów. Mroczna przestrzeń... No tak, przecież nadal tkwili w tej przeklętej rurze. I byli sami. - Kreuff też zniknął? - spytał zdziwiony. - Tylko na chwilę. - Gdzie? - Kiedy ty spałeś, mieliśmy gości. - Jakich znowu gości? - przestraszył się Thomas. - Ach, nie! Nie takich, jak myślisz - uspokoiła go dziewczyna. - Chociaż muszę przyznać, że w pierwszej chwili sama się ich zlękłam. Ale to tylko jacyś tutejsi. Noel poszedł z nimi o czymś porozmawiać, sama za bardzo nie zrozumiałam, o co mu chodziło. Zapytasz go, jak wróci. Thomas kiwnął machinalnie głową, wciąż zaabsorbowany obrazami z archiwum. - Powiedziałaś, że wiesz. Tak sobie tylko mówiłaś czy...? - Słucham? - odparła zdezorientowana nagłą zmianą tematu. - No, kiedy zacząłem o Drzewie i o reszcie, przerwałaś mi i powiedziałaś: „Wiem, Thomas, wiem". - Bo wiem - odparła Bea krótko, odgarniając spadający jej na oczy niesforny kosmyk. - Ale skąd? - Stamtąd co i ty. - Jak to? - Kiedy już uporaliśmy się z Durqvartzem i upewniliśmy się, że nie grozi ci żadne poważne niebezpieczeństwo... - Zaraz, czyli że załatwiliście w końcu tego ścierwojada? - Definitywnie. - Jak? - Kiedy Durqvartz cię zaatakował, myśleliśmy, że już po tobie, że Petro ma cię w garści. - Bea popatrzyła na niego tym swoim niesamowitym, przyprawiającym o skurcz lędźwi wzrokiem, dla którego prawdopodobnie żadne męskie serce nie było dość twarde. To musiała być twoja najbardziej śmiercionośna broń, Beatrice, pomyślał Thomas i natychmiast skarcił się w duchu za swój cynizm, bo dziewczyna absolutnie na niego teraz nie zasługiwała. - Ale ty chyba jesteś urodzony pod wyjątkowo szczęśliwą gwiazdą - dziewczyna mówiła dalej. - Noel wytłumaczył nam, co cię ocaliło. Widzisz, Durqvartz zerwał się dokładnie w tym samym momencie, kiedy Kreuff wyszarpał od niego ostatni kawałek kodu do archiwum Hannibale. A że się raczej śpieszył, przekazywał na bieżąco instrukcje do implantu, nie dbając w tym momencie o to, czy implant zechce się od razu pochwalić swoją bazą danych, czy nie. Okazało się, że implant chciał i gdy tylko wreszcie otrzymał pozwolenie, zaczął wypróżniać się z informacji w lawinowym tempie. - To akurat już wiem - mruknął Thomas, trąc kark w miejscu, gdzie cieniutkie przewody pozostawiły ślady jak po ukąszeniu żmii. - Ale nie wiesz, że na Durqvartza zwaliło się to samo co na ciebie i że przytłoczyło go nawet skuteczniej. Niewiarygodne, ale okazałeś się wytrzymalszy od tego drania - szepnęła dziewczyna z nutką nieukrywanego podziwu. - Dzięki za komplement - powiedział Thomas z przekąsem. - No i co, sukinsyn eksplodował w końcu czy jak? - Eksplodować może nie eksplodował, ale nadmiar danych wtrącił go w taki stupor, że Noel nie miał już większego problemu z jego skasowaniem. - Czyli że z Durqvartzem naprawdę już koniec? - Naprawdę. Thomas westchnął głęboko. - A potem? - Kiedy było po wszystkim, Noel otworzył wreszcie archiwum i pokazał nam, co było w środku. - Chwileczkę, przecież to, co było w środku, poleciało do mnie - zaoponował Thomas. - To była tylko projekcja. - Jak długo to trwało? - Co? - Ta projekcja. - Około dwóch godzin, nie pamiętam dokładnie. - Dwie godziny? Deus! Nic dziwnego, że mi łeb rozsadza... Bea potrząsnęła głową. - Dwie godziny dla nas, Thomas. Ty miałeś szczęście, bo straciłeś przytomność już po minucie. Gdyby implant wpompował w ciebie wszystko w sześćdziesiąt sekund... Lepiej o tym nie myśl- Thomas popatrzył na nią zdumiony. - To ja odpłynąłem już po minucie? Niemożliwe... – Podrapał się z konsternacją po brodzie, szorstkiej od dwudniowego zarostu - czekaj no, przypominasz sobie może tę scenę z oseskiem? Z tym małym mannekenem, który niby miał być Helen... - Tak! - Bea uśmiechnęła się do siebie. - Zapamiętałam ją, bo Noel, kiedy to zobaczył, zaczął kląć na czym świat stoi. - I w którym momencie to było? - Prawie pod sam koniec. Remmuerish okazał się wyjątkowo systematyczny, zorganizował swoje archiwum chronologicznie i... - Wtedy właśnie straciłem przytomność - przerwał jej Thomas. Bea zaniemówiła. - Co? Nie wierzysz mi? - odezwał się na widok jej oczu ogromniejących z osłupienia. - Graw, człowieku, z czego ty jesteś zrobiony? – wyszeptała w końcu, przyglądając się Thomasowi jak zjawie z innego kontinuum. - Minuta! Przecież po tobie nie powinno nic zostać! - Nie cieszysz się, że jest inaczej? - Głupek! - ofuknęła go dziewczyna z udawaną złością, po czym sięgnęła do kieszeni kombinezonu, który miała na sobie. Jak to się stało, że Thomas zauważył to dopiero teraz? Pewnie dostała zapasową sztukę od Gerharda, ale żeby była aż tak dopasowana? - Przez to wszystko byłabym zapomniała - rzekła, podając mu na dłoni różową drażetkę. - Gerhard kazał mi przypilnować, żebyś to wziął. - Antidotum Dariusa... - mruknął Thomas i wziął pastylkę. Była duża i trochę chropowata, nie chcąc jednak wyjść na prostaka, nie poprosił Bei o tę resztkę wody, którą jej wcześniej oddał, i dzielnie przełknął różowe świństwo bez popijania. Zapadło nieco krępujące milczenie, krępujące szczególnie dla Thomasa, który nagle na nowo odkrył nieodpartą seksualność siedzącej przed nim kobiety. Deus, żeby tylko seksualność! Z tym jeszcze jakoś by sobie poradził, choć w istocie kosztowało go wiele wysiłku, żeby nie wgapiać się jak ostatni sztubak w jej nieprawdopodobnie kształtne piersi, z sutkami rysującymi się ostro pod wyzywająco napiętą materią podróżnego uniformu! Najgorsze (najwspanialsze, najbardziej zachwycające na świecie!) były te jej ogromne, zielone jak mech oczy, które wpatrywały się w niego z rozbrajającą otwartością i zaufaniem. Lecz we wzroku dziewczyny kryło się o wiele więcej, i to, nawet bardziej od głośnego nawoływania jej aż do bólu ponętnego ciała, ambarasowało Thomasa. Nie nawykł do takich emocji w obecności drugiej płci, do tej pory zaspokajał swoje potrzeby po tym względem w znacznie mniej wyrafinowany sposób i bez angażowania głębszych uczuć. I jeśli zaraz nie znajdzie jakiegoś neutralnego tematu... - Dziwna z ciebie istota, Beatrice - wyszeptał w końcu, uciekając wzrokiem ku ścianie tunelu. - Ten twój spokój, jakby to wszystko zupełnie nie zrobiło na tobie wrażenia. Słowo daję, trudno cię zrozumieć. Wpierw narażasz się na śmiertelne niebezpieczeństwo, żeby zdobyć ten przeklęty implant, a teraz, właściwie nic. - A co, wolałbyś mnie w roli rozhisteryzowanej idiotki? - odparła Bea przekornie. - Deus, oczywiście, że nie! Ja tylko... Mnie po prostu trudno pojąć, że ktokolwiek może nie być czymś takim wstrząśnięty! - A wiesz dlaczego? - Bea wsparła swój delikatnie rzeźbiony podbródek na piąstce i jeszcze głębiej zajrzała mu w oczy. - No? Dlaczego? - Bo jesteś urodzonym naprawiaczem świata - odparła z niewymuszonym uśmiechem. - To ma być komplement czy jakiś przytyk? - spytał Thomas podejrzliwie. - Myślę, że komplement. Zazdroszczę ci tego, choć z drugiej strony wątpię, czy chciałabym się z tobą zamienić miejscami. Mnie nigdy nie było stać na luksus marzeń o zakończonych zwycięstwem zmaganiach z podłościami tego świata. Wystarczało mi w zupełności, że musiałam walczyć o samą siebie. Co wcale nie znaczy, że jestem jakąś zimną, wyrachowaną suką. - Ależ ja wcale tak nie myślę! - Thomas zarzekł się gwałtownie. - Przecież wiem... - uspokoiła go Bea. - A mój obecny spokój zawdzięczam Gerhardowi. Zaaplikował mi podwójną dawkę relaksatu, bo byłam w szoku. I dlatego też tak się zdumiałam, kiedy powiedziałeś, że cały ten ładunek potworności eksplodował w twojej głowie w jednej minucie. Wciąż nie mogę pojąć, jak ty to wytrzymałeś. - Widocznie tak musiało być - mruknął Farquahart filozoficznie. - Najwyraźniej - zgodziła się z nim Beatrice. Thomas przymrużył oczy i przez chwilę spoglądał na jej delikatne, promieniejące teraz łagodnym ciepłem oblicze. Ech, kobiety, potraficie się zmieniać niemal tak, jak mannekeny... - Bawiłaś się kiedyś w chowanego? - spytał nieoczekiwanie. - Oczywiście. - A mieliście tam może taką wyliczankę: Pęka ziemia w kawałeczki Szczur mamusi żre kosteczki Kto nie zdąży na sam szczyt Z naszej gry wypada w mig? - Nie. - My tak. Pomyśleć, taka śmieszna dziecięca rymowanka, a przetrwała od tamtych czasów! Do tego w swoich czterech głupich linijkach zawiera więcej historycznej prawdy niż szkolne podręczniki! - U nas aż tak źle nie było - powiedziała Bea cicho. – Zawsze wiedzieliśmy przynajmniej tyle, że Drzewo to dzieło ludzkich rąk i że cały czas jesteśmy w tym samym Układzie Słonecznym. Hannibale musiał jednak przeżyć nie mniejszy wstrząs niż my, kiedy zaczął docierać do szczegółów. Do mrocznych początków, do prawdziwych motywów powstania Drzew, do cierpień i zagłady, którą miały przynieść i omal nie przyniosły całemu rodzajowi ludzkiemu, a zwłaszcza do tego, że to jeszcze wcale nie koniec, bo szaleństwo wciąż żyje w wielu... - Pięknie to powiedziałaś - szepnął zasłuchany Thomas. - Kiedyś marzyłam o widimalu, nawet chodziłam na kursy. - Bea zaśmiała się uroczo. - O czym? - Coś w rodzaju... teatru dla wszystkich. - Ach, tak... - Thomas kiwnął głową ze zrozumieniem, a potem zerknął w stronę tracheoduktu. - Gdzie ten Gerhard? - Nie denerwuj się, wróci. Poszedł dopiero jakieś pół godziny temu. - Wcale się nie denerwuję, tylko... Ciekawe, czy on i Noel zaczęli już myśleć nad jakimś planem? - No właśnie... - Bea odchrząknęła lekko, opuszczając wzrok na swoje dłonie. - Co? - Gerhard powiedział mi, dokąd się wybieracie, i spytałam go, czy nie mogłabym do was dołączyć. Nie miał nic przeciwko, ale prosił, żebym jeszcze porozmawiała o tym z tobą. - O czym? Deus, no chyba nie myślałaś, że tak po prostu zostawimy cię na pastwę tropicielom! Oczywiście, że idziesz z nami! Tylko co to ma wspólnego z ich planem? - Bo potem zaczęliśmy się we trójkę zastanawiać nad najszybszym sposobem dotarcia do tej waszej Małej Marsylii i dorzuciłam kilka sugestii od siebie, nie wiem jednak, czy... - Ach, ależ ja nie o tym mówię, tylko o archiwum! - przerwał jej Thomas pośpiesznie. - Nie powiedzieli, co zamierzają? - Nic nie słyszałam. - Bea zaprzeczyła ruchem głowy. - Co jednak mieliby jeszcze zrobić? Noel zabezpieczył wszczep z danymi Hannibale... - Rany macierzy, no przecież nie o to mi chodzi! - Podniecenie i niepokój na powrót zabłysły w oczach Farquaharta. - Cieszę się niezmiernie, że ten implant nie wybuchnie już nikomu w twarz, ale co dalej? Tego nie można tak zostawić! - A co, twoim zdaniem, należałoby teraz uczynić? - Jak to co? Cokolwiek! - Nie zważając na wciąż jeszcze dojmujący szum w głowie i słabość w kolanach, Thomas poderwał się z leżanki. - Przede wszystkim trzeba o tym powiedzieć ludziom, uświadomić im, gdzie naprawdę żyją, co się stało i jak! A potem... Deus, aż nie chce się w to wszystko wierzyć! Chyba zaczynam pojmować, skąd wzięło się te pięć milionów nagrody! Helena. Opiekunka! Cha, cha, cha! Matko wszechzieleni, przecież to się nie mieści w ludzkiej głowie, ona...! To jej Kreuff szukał, i pewnie nie tylko on jeden, a ten dureń Karawaniarz się do niej modlił, i tysiące innych kretynów razem z nim! Deus, co to za chory świat?! A teraz... Nie! Trzeba zapomnieć na razie o Dole, o trakerach, chrzanić ich w rozziew, tylko pomóc Noelowi, bo jeśli zrozumiałem choć jedną setną z tego wszystkiego, to ona stała za tym wszystkim, jeżeli rzeczywiście powróciła z martwych...! - Thomas, przestań! - wykrzyknęła dziewczyna, przeraziwszy się nagle, że informacyjny sztorm nie oszczędził jednak jego umysłu. - Proszę cię, zostaw tę sprawę w spokoju, choćby na jeden dzień, bo oszalejesz! - Ja nie mogę...! - wyrzucił z siebie Farquahart pchany siłą rozpędu, ale urwał na widok światła dobiegającego z tracheoduktu. _ Co tam się dzieje? Bea odetchnęła z ulgą, dziękując losowi za to impromptu. - Pewnie Noel wraca. - Podniosła się z tureckiego siadu. Istotnie, wyglądało na to, że ktoś niosący luminar zbliża się żwawo w ich kierunku. Tańczące na abstrakcyjnie porzeźbionych ścianach cienie nabrały ostrości i naraz tchawkę zalał blask płonącej niemal pełną mocą latarni. Wniesionej zresztą do ich kanału przez postawnego, całkiem przystojnego mężczyznę w średnim wieku, którego Thomas, tego był absolutnie pewien, nigdy wcześniej nie miał przyjemności poznać. - Deus, Bea, kto to jest? - wyszeptał, cały postawiony na baczność. - Noel, przecież ci... Och, graw! - Wygłupiasz się? - Thomas omal nie rozerwał sobie głowy na pół, jednym okiem próbując śledzić nieznajomego, a drugim rzucając dziewczynie spojrzenie pełne dezaprobaty. - Już ja chyba wiem, jak Noel wygląda! - Wyglądał, chłopcze, wyglądał - sprostował z miejsca „obcy", podchodząc do nich i stawiając luminar na ziemi. - Widzę, że doszedłeś już do siebie, wspaniale. Thomas patrzył się w niego szeroko otwartymi oczami; wygląd był szokująco inny, głos jednak pozostał dokładnie taki sam... - No co? Mam jakąś plamę na kołnierzu? A może nie podoba ci się mój nowy image? - Hę? Ee... tego... Nie, jest w... porządku - wybąkał Thomas. - Zresztą, jaki on tam nowy. - Noel zaśmiał się ironicznie. - Starszego już chyba nie można sobie wyobrazić. - To naprawdę... ty? - Ja, ja... - odparł tamten z melancholijnym westchnieniem. - Albo raczej najlepsza faksymilia mnie, jaką zdołałem wygrzebać z Pamięci. Gerhard jeszcze nie wrócił? Ton głosu Kreuffa był z pozoru lekki i pogodny, a jednak Thomas wyczuwał wyraźnie jakąś nerwowość i podniecenie. Lecz czy z powodu zajść teraźniejszych, czy też przewidywanych przyszłych Wydarzeń, tego Farquahart mógł się jedynie domyślać. - Nie, jeszcze nie. - Bea potrząsnęła przecząco głową. - No, trudno - mruknął Noel, po czym postawił luminar dnie tchawki i przykręcił go niemal do zera. - Beatrice, mogłabyś z łaski swojej zrobić to samo z drugim? Dziewczyna posłusznie zmniejszyła moc stojącej nieopodal niej latarni. - Cóż to? Stałeś się wrażliwy na światło po zmianie postaci? - spytał Thomas, ochłonąwszy już nieco z pierwszego wrażenia. - Cieszę się, że twoje poczucie humoru nie ucierpiało wskutek ostatnich wypadków - zrewanżował mu się Kreuff, po czym już bez sarkazmu dodał: - Nasi goście za nim nie przepadają. A propos, chyba ich już słychać... Żarniki luminarów tliły się teraz jak dwa dogasające węgielki i w ich znikomej poświacie sylwetka Noela, który na powrót stanął u wylotu tchawki, była ledwie o ton czarniejsza od otaczającej ciemności. Wychylając się poza jej krawędź, wydał z siebie gromki okrzyk w głąb tracheoduktu: - Nuassu tey, nuassu! W odpowiedzi na jego nawoływanie usłyszeli odzew, niski i dudniący, trochę jak hurkot kół po drewnianym bruku: - Sanha tey, mooo! Thomas spojrzał pytająco na Beę. - To ci goście? A co miałaś na myśli, mówiąc, że nie wyglądają zbyt przyjemnie? - spytał, mimowolnie zniżając głos do szeptu. - Raczej... wstrząsająco - odparła równie cicho dziewczyna. - Zresztą sam zobaczysz. - No, zaraz tu będą. - Noel wycofał się do tchawki i zwrócił się do Farquaharta. - Thomas, jeśli mógłbym mieć do ciebie jedną małą prośbę? - Mianowicie? - Tubylcy faktycznie mogą z początku przerazić swoim wyglądem, tak naprawdę jednak są nieszkodliwi, a przy tym dość nieufni, i nietrudno ich spłoszyć. Wiem, że czasami lubisz spontanicznie wyrażać uczucia, ale gdybyś przynajmniej tym razem spróbował zachować powściągliwość, byłbym ci bardzo wdzięczny. - Deus, coś ty tam znalazł? - mruknął Thomas i spojrzał trwożliwie ponad Noelem w mrok tracheoduktu. - Oni sami się znaleźli - odpowiedział Noel, nie zagłębiając się w szczegóły. - Cofnijmy się trochę. Wkrótce do wyczulonych uszu Thomasa doszły odgłosy cichej rozmowy, prowadzonej w bardzo niskim rejestrze, i coś jakby szelest suchych liści sunących w podmuchach wiatru po placu targowym. Thomas spiął się wewnętrznie w oczekiwaniu zapowiedzianej przez Kreuffa niespodzianki, jednocześnie przyrzekając sobie solennie, że nie dopuści do kolejnego blamażu. Rzeczywistość jednak przeszła jego wyobrażenia. Głosy zamarły, za to szelest wzmógł się wyraźnie i w chwilę później oczy omal nie wylazły mu z orbit. - Deus nos...! - Tylko tyle zdołał z siebie wykrztusić na widok zjawiska, które w końcu ukazało się u wylotu tchawki. Kołysząc się sennie na boki, stały tam bowiem trzy najprawdziwsze, seledynowe kościotrupy. ROZDZIAŁ 16 Thomas zastosował się do prośby Noela i nie zareagował gwałtowniej, z tej jednak prostej przyczyny, że go zwyczajnie zamurowało. Prawdę mówili Bea z Kreuffem: na taki widok każdemu normalnemu człowiekowi krew mogła stężeć w żyłach. Fosforyzujące zielonkawo ruchome szkielety, z których najmniejszy przewyższał go co najmniej o dwie głowy, wkroczyły jeden po drugim do tchawki. Oprócz szelestu dziwacznych pelerynek przybyszy, które w rubinowym półmroku zalśniły oleiście, i własnego przyśpieszonego oddechu Thomas nie usłyszał nic więcej, żadnego klekotu piszczeli ani skrzypienia suchych stawów. Ale te ich bezgłośne ruchy tylko potęgowały atmosferę sennego koszmaru. Upiorna trójca postąpiła ku nim trzy kroki i zamarła w absolutnym bezruchu. A potem najwyższy z kościotrupów wysunął się niespodziewanie przed pozostałych i poruszywszy swą odartą z ciała żuchwą, zagadał chropowatym basem: - Maia to lit? - Kha - odparł bezzwłocznie Noel. Zielony trupignat machnął na swoich towarzyszy, po czym cała trójka zarzuciła owe szeleszczące peleryny na czaszki, łaskawie zasłaniając swe odrażające fizjonomie przed wzrokiem Thomasa. - Sonn, phe te - dudniący bas wysokiego rozległ się ponownie. - Bea, podkręć luminar do jednej czwartej - poprosił Noel półgłosem. Kiedy światło powróciło w mrok tunelu, Thomasa zatkało po raz drugi. - Ależ...! - szepnął zdumiony. To byli ludzie! Wysocy, nieporównanie chudsi nawet od von Klosky’ego, i od stóp do głów pokryci aksamitnoczarnym, krótkim włosiem przypominającym wydrze futerko - ale niewątpliwie ludzie. Szkielety zaś były po prostu drobiazgowo wymalowane na ich ciałach jakąś fosforyzującą farbą, która w panujących tutaj ciemnościach stanowiła jedyny widoczny element tych istot. Najwyższe z dziwadeł pokłoniło się lekko w stronę luminaru, a pozostała dwójka natychmiast poszła jego śladem. - Kloooo! - zawiódł przeciągle ten, który najwyraźniej stanowił przywódcę grupy, a potem, odwracając się do Noela, dodał, wyraźnie pytająco: - Nathse? - Kah; taug torrhse to droahru, a nettoen - odrzekł Kreuff z powagą. Z całego tego dialogu Thomas nie zrozumiał ani słowa. Ale dlaczego jego komplant nie radził sobie z gardłową mową tych ludzi? Było to szokujące, bo tak jak chyba wszyscy korzystał z tego mikroskopijnego dodatku do swoich szlaków nerwowych zupełnie automatycznie i przeżyłby takie same chwile grozy, gdyby ni stąd, ni zowąd utracił wzrok albo zmysł dotyku. - Mah, thorhta mah! - zagulgotał wysoki, który ożywił się natychmiast i przywołał swych kompanów. Chrzęszcząc swymi dziwacznymi pelerynkami, cała trójka pochyliła się nad luminarem, gestykulując i gaworząc z przejęciem. - Noel, co się dzieje? - szepnął Thomas, korzystając z tego, że goście chwilowo zajmują się czymś innym. - Dlaczego ja w ogóle nie łapię, co oni mówią? Bea, ty coś rozumiesz z tej gdakaniny? - Mniej więcej połowę - odparła dziewczyna. - Aż połowę? A ja nic, zero! - Twój komplant miał jeszcze za mało materiału porównawczego - wyjaśnił Noel. - Trochę cierpliwości. Tymczasem malowani tubylcy rozgadali się na dobre, siadłszy w kucki wokół luminaru. Malowani byli zresztą tylko z przodu, z tylu bowiem żaden wzór nie zdobił ich atramentowoczarnej sierści. Nie mieli na sobie prawie nic, jeśli nie liczyć tych ich śmiesznych pelerynek, zrobionych, co Thomas dostrzegł dopiero teraz, z setek wysuszonych skrzydeł nietoperzy oraz małych, przytroczonych w pasie saszetek. - Niesamowite dziwolągi - mruknął, przysłuchując się ich basowemu gruchaniu z uczuciem niemal fizycznego dyskomfortu, tak bardzo drażniła go niemożność zrozumienia tego, o czym rozmawiali. - Czy oni się jakoś nazywają? - Nawet nie wiem - odparł Noel szczerze. - Na własny użytek ochrzciłem ich Morloi, ot, takie literackie skojarzenie. Ale jak oni na siebie mówią, hmm... - I po co ich tu właściwie przyprowadziłeś? - Może zgodzą się dać nam przewodnika na dalszą drogę. Przyszedł nam bowiem z Gerhardem do głowy pewien pomysł. Thomas spojrzał na Kreuffa sceptycznie, a potem raz jeszcze przeniósł wzrok na czarnowłosych chudzielców. Nietrudno się było domyślić, że użyli swoich nietoperzowych pelerynek jako osłony przed światłem. To były niewątpliwie stworzenia przystosowane do życia w całkowitych ciemnościach, jakiż zatem mógł być z nich pożytek? - Gerhard uznał, że od dziś powinniśmy maszerować tylko w nocy, a w dzień odpoczywać - rzekł. - Mnie tam wszystko jedno, ale po co jeszcze wlec za sobą te pisanki? Chyba tylko jako dodatkowe odstraszacze, bo my z Gerhardem potrafimy widzieć w ciemności nie gorzej od nich. - Niezupełnie tym szlakiem podążało nasze rozumowanie - rzekł Noel. - Myślałem raczej, żeby wykorzystać ich znajomość systemu tracheoduktów. Zanim coś powiesz... - Kreuff uniósł swoją nową, pięknie wymodelowaną rękę, widząc, że Thomas otwiera już usta do jakiejś pochopnej riposty - przypomnij sobie, że do umówionego spotkania z karawaną zostało zaledwie jedenaście dni. Podróżując górą, nie uda się dotrzeć na miejsce o czasie, karawany zaś, jak mi powiedział Gerhard, chodzą ostatnio coraz rzadziej i na następną okazję moglibyśmy czekać całymi miesiącami, jeśli nie dłużej... - Zaraz, to ty też idziesz? - przerwał mu Thomas zdziwiony. - A co z Helen? Już ci na niej nie zależy? - Nie rozśmieszaj mnie, Tom! 384 - No to czemu? Nie żebym miał coś przeciwko twojemu towarzystwu, ale nie rozumiem. Znalazłeś w archiwum jakiś trop wiodący na Dół? - Tropów to ja mam teraz tyle, że można skołowacieć, i nie o to chodzi. - A o co? - Widzisz - rzekł Kreuff z westchnieniem. - Przez większość życia szukałem czegoś takiego jak implant-matryca, w którym Durqvartz uwięził biednego Hannibale. Naiwnie myślałem, że to tylko moja osobista fiksacja. A tymczasem okazuje się, że takich jak ja było wielu, i to nie mnie się udało, ale właśnie im! Nie wiem, kim są ani dla jakich celów reanimowali tę starą mumię, nie wiem też, czy zdają sobie w ogóle sprawę, z kim mają do czynienia. Ale ja wiem aż za dobrze i zrobię, co się da, żeby nie doszło do jej Drugiego Przyjścia. Problem w tym, że w obecnej sytuacji sam jeden sobie nie poradzę. - Sam? To o nas już zdążyłeś zapomnieć? - Thomas poczuł się szczerze dotknięty. Kreuff tylko zaśmiał się z goryczą. - Chłopcze, swego czasu cały świat próbował stanąć jej w poprzek, a ona i tak niemal dopięła swego! Nawet ci, którzy byli święcie przekonani, że uczynili z Helen swoją marionetkę, też koniec końców ponieśli klęskę. Doceniam twoją szlachetność i gotowość do pomocy, szczerze. Ale tak jak tu jesteśmy, nasza śmieszna czwórka nic nie znaczy w konfrontacji z czymś, co przerosło najśmielsze ambicje tej niesamowitej baby. Znam ją lepiej niż ktokolwiek z żyjących. Wiem aż za dobrze, do czego jest zdolna, i ciarki przechodzą mnie na myśl, co będzie, jeśli tym razem nikt jej w porę nie powstrzyma. Ale to może uczynić jedynie jakaś duża zorganizowana siła, na przykład taka jak ów Ruch Gerharda. I to właśnie z tym związany jest zasadniczy powód, dla którego jeszcze przez jakiś czas będziecie musieli wytrzymać w mojej kompanii. Wystarczy, koniec przemówienia. - No dobrze, ja to wszystko rozumiem - bąknął Thomas, odrobinę przytłoczony niespodziewanym wybuchem elokwencji Noela. - Tylko dlaczego mamy dalej tkwić w tej przeklętej rurze? Bo ja się już chyba domyślam, na jaki to pomysł wpadliście z Gerhardem. - Czas, mój drogi. - Czas, czas! Ludzie, miejcie litość, przecież ja już nie mogę! - Farquahart jęknął. - Rzygam tym miejscem, duszę się w tych ścianach i w tej odbytniczej ciemności! Może to jest wymarzone miejsce dla nich - ruchem głowy wskazał na Morloi - ale z całą pewnością nie dla mnie! Naprawdę nie da się przedostać jakoś po wierzchu? Przecież, pomijając jeden czy dwa incydenty, do tej pory było w porządku, czemu więc nie mielibyśmy kontynuować w ten sam sposób? Cóż jest tam takiego okropnego, że musimy łazić kanałami jak jakieś szczury? Bea, no powiedz, tobie się to podoba? Jeśli szukał u dziewczyny wsparcia, to się rozczarował. Jej prześliczne oczy zalśniły wilgotnym blaskiem, kiedy spojrzała na niego przepraszająco, a potem na moment zgasły, zakryte opuszczonymi powiekami. - To była właśnie jedna z tych moich sugestii, Thomas... - wyszeptała. - Coś podobnego, ty też? - W słowach Farquaharta brzmiał wyrzut i żal. - Co się z wami dzieje? Zapałaliście wszyscy jakimś nagłym uczuciem do ciemności i smrodu? - Nikt do niczego nie zapałał, Thomas - odezwał się zza jego pleców Noel. - Co ja ci jednak poradzę, że jest to właściwie jedyne rozwiązanie, jakie w obecnej sytuacji nam pozostało? Przeanalizowaliśmy różne warianty i wyszło nam, że tylko poruszając się systemem tracheoduktów, zdążymy do Małej Marsylii na czas. A ci, tutaj, znają go... - Kreuff zerknął kątem oka na wciąż rozgadanych tubylców, uśmiechając się ironicznie - ...no, może nie jak własną kieszeń, bo tych najwyraźniej nie mają, ale z pewnością lepiej od nas. Farquahart popatrzył na niego z boleścią w oczach. - Przekleństwo! Żeby tu chociaż tak wrednie nie wiało i nie było tak niemożliwie sucho! Tobie dobrze mówić, przetrwałbyś pewnie nawet w piecu, ale mnie tak skręca z pragnienia, że za chwilę z rozkoszą zacznę pić własny mocz! - Gerhard już się zajął gromadzeniem zapasów wody na drogę - odpowiedział Noel, próbując w jakimś stopniu pocieszyć Thomasa. - Poza tym jedenaście dni to absolutne maksimum. Osobiście przewiduję, że dotarcie do celu zabierze nam nie więcej niż tydzień. Nie martw się, nawet się nie obejrzysz, kiedy będziemy na miejscu. Zrezygnowany Thomas łypnął z ukosa na Morloi. Już i tak był w dostatecznie fatalnym nastroju po ciosie, jaki zadała mu brutalna prawda o świecie, w którym przyszło mu się urodzić. A teraz jeszcze miał przed sobą perspektywę spędzenia co najmniej kilku dni w tym ponurym otoczeniu. W takiej chwili prymitywna część jego jaźni siłą rzeczy domagała się kozła ofiarnego, na którym mogłaby skoncentrować się jego frustracja. Na szczęście stary Immanuel Kant miał chyba rację przynajmniej w jego przypadku i ukłucie zawodu szybko zmieniło się we wstyd. No i czego on od nich chce? Przecież ci tubylcy nie są niczemu winni. A jeśli na górze rzeczywiście istnieją takie zagrożenia, przed jakimi ostrzegał ich Calaghan, to pewnie i tak skończyłoby się wędrówką po tych podziemiach - z Morloi czy bez nich. Zresztą, czyż Gerhard nie uprzedzał go, że może być ciężko i nieprzyjemnie? Uprzedzał. I czy Thomas powiedział mu wtedy, że nie chce dalej brać w tym udziału? Nie. Więc jeśli chce, może się teraz wściekać, ale tylko na samego siebie. Czarnowłose stwory jakby wyczuły, że ktoś o nich intensywnie myśli, ponieważ przerwały swoją ożywioną pogawędkę i podniosły się jak jeden. Ten, który już wcześniej prowadził dyskurs z Noelem, podszedł teraz do niego i ponownie zagadał swoim tubalnym głosem. Okazało się, że komplant Thomasa nie próżnował i choć wiele pozostało mu jeszcze do wygładzenia, to jednak mowa czarnowłosych chudzielców przestała być dla Farquaharta kompletnym bełkotem. - Replikatuum Soi wieloznacząca dla Ux, wdzięczenie u nas za takąż hiperdar - rzekł wysoki, wykonując jednocześnie ten swój dystyngowany ukłon. - Będzie na rozjarzeństwo tabernakulum, wzmocni wielu, prawda ta ze mnie. Względem taką wspaniałą zmyślność, a za wyraz dla wydziękowania, my na ów moment uzgodzeni twoich wyproszeń. Rada jest następna, że Nion będzie zostanie do wasz wspomóc. Także samowolnie chęć u niego. - Albo dla was jest nazwanie Ux? - spytał Noel. - Dawien czas pozostało słowo na lud - odparł wysoki i skłoniwszy się znowu, dodał, wskazując po kolei na siebie i na swoich dwóch towarzyszy: - Moje jedno przy tym Nohan, taki Nion, a taki Murha. - Noel - odwzajemnił się Kreuff. - A ten Thomas, też za dalej, Beatrice. - Wielkość na szczyt. - Nohan skłonił się po raz kolejny, a za nim uczyniła to pozostała dwójka. - O wiele pozwolenie: za jak daleko wasze pójście ma się stać dosięgniętym? - Na za ósmą grodź - rzekł Noel. - Wiedza, iż droga o długości w potędze, odtąd także nie będzie nalegania. - Nion? Usłyszałeś sobie, toż dalej tak? - Nohan zwrócił się do najniższego z całej trójki, tego, który, jak rozumiał Thomas, wspólną decyzją czarnowłosych został wyznaczony na ich przewodnika. - Dal jest, powiewów dwa w podniesieniu do pięciu tam i na powrót, wiesz. Rzekłbyś sam jako nie, woli twej honor. Lecz Nion najwyraźniej nie zamierzał sprzeciwić się decyzji, podjętej przez ich małe zgromadzenie. - Ney, wyjdę z nimi. Appendyksem, możliwe tam pobywanie Lohsy, z dawien nieuwidzonego w twarz. Za tym może i na dobrą okazję takie ruszenie dla mnie pójść. - Wyrzekłeś - powiedział krótko Nohan, przyjmując decyzję Niona do wiadomości. - Stań zatem z nimi, a na końcu powracaj do nas w czas i gładko. - Toż na Soi, Nohan. Zapytanie jedno: prawo, czyli lewo? – Te słowa skierowane były już do Kreuffa. - Pierwym widleniem w prawo i drugim w prawo - odrzekł Noel. - Ach, taki ruch, jakim był w myśli. - Nion był wyraźnie usatysfakcjonowany odpowiedzią Kreuffa. Po tej przemowie Nohan skinął na Murhę, który schylił się i z namaszczeniem uniósł luminar. Widząc, że obydwaj Uxowie powoli szykują się do odejścia, Noel znów zwrócił się do Nohana: - Za czym nie możliwiście postać z nami jeszcze w pewny czas? O wiele nieśpieszno wam na powrót. - Zniecierpliwość dla Ux, tak jak chodzić dla chirosa, zgoła obcą - odparł na to Nohan. - Domysłem moim ty masz jeszcze do nas jakiś wyraz? - Nie na tę chwilę, lecz za niebawem. - Murha? - Nohan odwrócił się do swojego towarzysza. Wyraźnie nie było wśród Uxów zwyczajem narzucanie komukolwiek swojej woli, lecz tolerancja i zrozumienie dla opinii innych. Żebyż tak stanowiło to normę dla wszystkich ludzi, pomyślał Thomas z zazdrością. - Dla mnie nic ultraważnego na dziś-cykl - odrzekł Murha zgodnie. - Zatem, ostoim - zadecydował Nohan, i chwilowo na tym dyskurs się zakończył. * * * Kilkanaście minut później w wylocie tchawki ukazała się zmęczona twarz von Klosky’ego, który taszczył na plecach niemal pół hektolitra wody. Musiał być przygotowany na ewentualną obecność autochtonów, bo jasne światło niesionej przez niego latarni przygasło, zanim jeszcze wgramolił się ze swoim bagażem z głównego tracheoduktu do ich małego tunelu. Uxowie usłyszeli, a może wyczuli go na długo przedtem, nim do uszu Thomasa doleciał pierwszy odgłos chrzęszczenia wysuszonego guana pod czyimiś krokami. Od razu stali się nerwowi i zamilkli, Nion zaś błyskawicznie skoczył do wyjścia z tchawki i wyjrzał ostrożnie poza jej krawędź. - Któż tu jeszcze...? - zaczął Nohan trwożliwie, ale Nion szybko go uspokoił: - Hooo, bratankowie to ichni. Stękający pod ciężarem Gerhard dołączył do reszty i zrzucił swoje chlupoczące brzemię z ramion. Kiedy ujrzał Thomasa, przytomnego już i pewnie trzymającego się na nogach, choć z miną wielce daleką od pogodnej, podszedł najpierw do niego. - Chwała Bogu, już jesteś na nogach! No i jak się czujesz? - spytał z troską. - A jak myślisz? - odparł Thomas zgaszonym głosem. - Zobaczyłem porządny kawałek piekła i sam już nie wiem, jak powinienem się czuć. - No cóż, prawda nigdy nie jest tania... - rzekł Gerhard filozoficznie. - Wolałbym jednak, żeby przypadkiem ktoś nie wystawił nam za nią jeszcze wyższego rachunku niż Remmuerishowi – mruknął Thomas z gorzkim sarkazmem. - Właśnie. - Gerhard odwrócił się do Noela. - Co z Hannibale? Przeniosłeś go już? - Nie - rzekł Noel, zerkając w głąb tchawki. - Manneken nadal się regeneruje. - Do tej pory? - zdziwił się Gerhard. - Dwanaście godzin dawno minęło. - Wiem o tym, ale co poradzę? Może neuromotor uszkodził się podczas tej szamotaniny z Durqvartzem? Albo substrat mu nie odpowiada? Teoretycznie każda forma macierzy powinna być dobra, w ostateczności nawet pospolitą biomasę potrafi wykorzystać, może jednak tutaj są jakieś wyjątkowo złe warunki? Cholera wie. - No to ile jeszcze? - Godzinę, dwie, cztery? Teraz już ci nie powiem, bo widać, że proces przebiega nietypowo. Trzeba po prostu czekać. Jak manneken będzie gotowy, sam da nam znać. - Trochę szkoda... - Gerhard westchnął. - Czemu? - Podobno Hannibale był niezłym inżynierem, a taki mógłby się teraz przydać. W drodze powrotnej wpadł mi pomysł na ułatwienie sobie życia. Naprawdę chce się wam przez tydzień maszerować po kostki w łajnie? Na te słowa serce Thomasa od razu zabiło żywiej. Może mimo wszystko istniała jakaś znośniejsza alternatywa dla posępnych tracheoduktów? - Ha, od razu wiedziałem, że też cię szlag trafi na myśl o włóczeniu się całymi dniami po tych klaustrofobicznych kanałach! No to którędy... - wykrzyknął rozpromieniony, von Klosky jednak szybko zgasił jego entuzjazm. - Obawiam się, że jednak tędy, przyjacielu - rzekł Gerhard zrezygnowanym tonem. - Andre miał rację, to chyba jedyna rozsądna droga. Niemniej moglibyśmy w znacznym stopniu zaoszczędzić sobie i czasu, i fatygi, gdybyśmy, zamiast wlec się na piechotę, po prostu polecieli... * * * Pomysł Gerharda był zasadniczo bardzo prosty, von Klosky miał jednak obawy, czy traktując rzecz od czysto mechanicznej strony, da się go wprowadzić w życie. Najkrócej mówiąc, Gerhard wymyślił prowizoryczną tratwę powietrzną, skleconą ze stelaży plecaków, niwelatorów masy i czegoś, co mogłoby posłużyć jako żagiel. Na pierwszy rzut oka wykonanie takiej konstrukcji wydawało się banalne, ale czy będzie ona stabilna i czy ich wszystkich udźwignie? - No i co o tym myślicie? - spytał von Klosky pozostałych, kiedy już przedstawił im swój projekt. - Uważam, że to całkiem dobry koncept - powiedział Kreuff. - I nie martwiłbym się na zapas problemami ze stabilnością czy udźwigiem. Trzeba przede wszystkim przygotować model i sprawdzić rzecz w praktyce. Może się okazać, że tych problemów wcale nie ma. - A jeśli będą? - To wtedy zaczniemy kombinować. Brzmiało to rozsądnie i Gerhard nie miał zamiaru upierać się przy asyście Remmuerisha, tym bardziej że spieszno mu było do wprowadzenia swojego pomysłu w czyn. Toteż bez dalszej dyskusji nad szczegółami zabrał się do odłączania egzoszkieletu od reszty plecaka. - Mam pójść po swój? - spytał Thomas. - Tak, idź - odparł Gerhard, kończąc demontaż. Thomas wrócił z łóżkiem polowym w ręce. - Mam je złożyć? - Nie ma potrzeby. Tylko wyjdźmy z tym do głównego tunelu. Gerhard zeskoczył na brunatne klepisko, wzniecając kłąb gryzącego kurzu. Thomas wypchnął leżankę z tchawki i dołączył do Gerharda, który tymczasem zwiększył intensywność luminaru, a potem zaczął szukać wzrokiem odpowiedniego miejsca do pracy- Znalazł je kilkanaście metrów dalej, gdzie spiętrzone i stwardniałe guano tworzyło szeroką, w miarę równą platformę. Noel z Beą podążyli w ślad za nimi i nawet Uxowie wystawili swoje zakapturzone głowy, zaciekawieni poczynaniami ich kuzynów ze świata jasności. Nie wyglądało przy tym, żeby rozbijali się po omacku o ściany, wręcz przeciwnie. Tylko jak oni cokolwiek widzą przez te swoje kaptury? - zastanawiał się Thomas. No nic, może później zapyta. Gerhard pomanipulował przy swoim egzoszkielecie, który nagle przeistoczył się w płaską kratownicę, rozmiarów mniej więcej dwa na trzy metry. Położył ją na klepisku, dłuższym bokiem w poprzek tracheoduktu, i skinął na Thomasa. - Tom, teraz twój - powiedział, odsuwając się nieco do tyłu. Thomas popatrzył na wielki prostokąt z podziwem. Deus, w co jeszcze można przerobić tę niepozorną plątaninę drążków, taśm i małych sześciokątów? Chciał już powiedzieć Gerhardowi, że Vlad nie zdążył poinformować go o pełnym zakresie transformacyjnych możliwości stelaża, ale zrezygnował, bo wstyd mu było wyjść na głupka. Nie oglądając się na von Klosky’ego, zabrał się do roboty; liczył, że dopisze mu szczęście i szybko trafi na właściwą kombinację suwaków i zatrzasków egzoszkieletu. Niestety, wystarczyła zaledwie chwila, żeby otrzymał kolejną lekcję pokory. Coś tam cicho szczęknęło i naraz stelaż, zamiast w szeroką kratownicę, zmienił się w długą, płaską belkę, rosnącą na boki z prędkością ciśniętego oszczepu. Przestraszone towarzystwo rozpierzchło się na wszystkie strony i tylko wrodzony refleks Bei ocalił ją przed losem ryby przebitej ościeniem. Nawet szeroki tracheodukt okazał się odrobinę za wąski dla ekspandującego błyskawicznie czarnego przęsła, które rozparło się końcami o pofałdowane ściany, wygięło w pałąk i wystrzeliło z jednej strony jak puszczona sprężyna. Thomas zdążył jeszcze zasłonić twarz rękami, zanim fruwająca belka wyrżnęła go w głowę, przy okazji zahaczając jeszcze o Gerharda i Kreuffa. Naturalnie, nic się nikomu nie stało, w końcu stelaż był lekki jak piórko. Efekt był jednak piorunujący. - A żeby to sina krew! - zaklął Thomas siarczyście, spluwając z pasją pod nogi. - Zdechli nadali takie niespodzianki, jak słowo daję... Gerhard, chcesz, to się z tym baw, ja się już nie dotykam. No i czego rechoczesz, do ciężkiej zarazy? Tobie wszystko w życiu wy chodziło za pierwszym podejściem? - Oj, Tom, przecież ja nie dlatego... Dawaj mi tutaj to niewychowane draństwo. Wkrótce druga kratownica dołączyła do pierwszej. Ułożone obok siebie tworzyły już całkiem sporą powierzchnię. Ale jeśli miały stanowić pokład tratwy, należało je jakoś ze sobą połączyć, i to sztywno. - I co teraz? Zwiążesz je sznurkami, jak zwykle? - mruknął Thomas z przekąsem. - Zamiast dogryzać, pomógłbyś mi raczej z tym skończyć - odparł Gerhard. - O ile nie każesz rozwiązywać mi kolejnej łamigłówki - mruknął Farquahart. - Co mam robić? Kątem oka pochwycił rozweseloną twarz Bei. Po prostu rozweseloną, bez cienia wzgardy, kpiny czy złośliwości. - Musimy ustawić je dokładnie naprzeciwko siebie... o, tak właśnie... Pilnuj, żeby była poziomo, jeszcze bardziej... Doskonale. A teraz pchnij w moją stronę, tylko nie za mocno... Już, starczy! Obydwie kratownice zwarły się ze sobą z cichym szczęknięciem i połączyły się zgrabnie w całość. - Sprawdź, czy się dobrze sczepiły - powiedział Gerhard i wstał z klęczek, a widząc, jak się Thomas do tego zabiera., dorzucił szybko: - Nie, nie ciągnij ich. Po prostu podnieś. Wykonana z połączonych stelaży struktura ważyła, maksimum pięćdziesiąt gramów, ale oczy, zwodzone jej rozmiarami, sugerowały podświadomości coś innego. Thomas chwycił oburącz za krawędź ażurowej platformy i mimowolnie przyłożywszy więcej siły, niż było trzeba, omal nie cisnął nią o sklepienie tracheoduktu. Dwanaście metrów kwadratowych prawie nieważkiej konstrukcji stanęło na drodze strumienia powietrza, nieustannie płynącego wewnątrz tunelu. - Jasna macierz, niech mi ktoś pomoże, bo odfrunę razem z tym draństwem! - zakrzyknął, mocując się z popychaną przeciągiem ażurową taflą. - Przecież to lata nawet bez niwelatorów! Gerhard i Bea natychmiast pośpieszyli mu z odsieczą i wkrótce platforma leżała, z powrotem na klepisku, dla pewności przyduszona przez Farquaharta nogą. Von Klosky obciążył ją dodatkowo sakwami plecaków, a potem wydobył z kieszeni obydwa znajome pękate dyski oraz kłębek uniwersalnej linki. - No dobra, musimy ją teraz oprzeć o ścianę - powiedział, na chwilę odkładając je na bok. - Tylko już ostrożniej... Chwycili czarny prostokąt z przeciwnych stron i oparli o ścianę tunelu. Gerhard odstąpił na chwilę, żeby wziąć niwelatory, po czym zabrał się do ich mocowania na dłuższej osi platformy. Do niwelatorów przywiązał jeszcze po parze cienkich linek, przewlókł je przez oka w kracie na drugą stronę i wreszcie dał znak, że można całość położyć. - No, ja wymyśliłem, ja pierwszy muszę to przetestować – rzekł tonem człowieka, który za moment wykona śmiertelny skok w otchłań. Przykucnął na środku kratownicy, wziął po jednej parze linek w każdą rękę i ostrożnie za nie pociągnął. Przy wtórze okrzyków zachwytu, które wyrwały się z gardeł Uxów, uniosła się platforma z Gerhardem. Von Klosky uśmiechnął się tryumfalnie, nim jednak zdążył wygłosić jakąkolwiek przemowę ze swej napowietrznej trybuny, ta przechyliła się gwałtownie jak ogrodowa huśtawka i Gerhard z rozcapierzonymi rękami poleciał do przodu i dosłownie w ostatniej chwili złapał się brzegu kratownicy. - Niech to...! - syknął, zawisłszy razem z nią pod sklepieniem tracheoduktu. Linki od niwelatorów powiewały w przeciągu wysoko nad jego głową. Po kilku nieudanych próbach Gerhard złapał je jakoś jedną ręką i w chwilę później czarne koromysło wylądowało bez wdzięku pośród publiki obserwującej to wszystko z zapartym tchem. - Przekleństwo, no i tego się właśnie obawiałem - wystękał Gerhard, złażąc z kwaśną miną z kratownicy. - To nie wyjdzie, nie ma płaszczyzny! - Gdyby były cztery, po jednym w każdym rogu... - zamyślił się Thomas na głos. - Wystarczyłyby nawet trzy - mruknął von Klosky. - Ale z dwoma nic z tego nie wyjdzie. - A jeśliby rozmieścić nasz ciężar równomiernie? Zbalansować to w jakiś sposób... - Daj spokój. Zmajstrowałem wielką wagę, a nie żadną tratwę - parsknął von Klosky. - Czekajcie, może inaczej - odezwała się niespodziewanie Bea. - Masz jakiś pomysł, dziecko? - zainteresował się Gerhard. - Zastanawiam się właśnie... Kiedy byłam mała, uwielbiałam maszyny, i mój ojciec, który był nadzorcą technicznym w porcie, często zabierał mnie do doków remontowych. Głównie wykonywano tam okresowe przeglądy transportowców, niezbędne do walidacji certyfikatów, ale zdarzały się również naprawy „od ręki'- Zwłaszcza gdy trafił się jakiś pazerny spedytor, z tych, co to nawet nie chcą słyszeć o karach za dodatkowy dzień przestoju. Kombinowano wtedy coś naprędce, byle tylko uzdatnić płytowiec do lotu i pozbyć się problemu. I jeśli, na przykład, statek miał uszkodzony nośnik i zatracał symetrię napędu, stosowali prowizoryczne reflektory VLF, tak to się chyba nazywało, żeby ten brak symetrii skompensować. - Reflektory, powiadasz? Hm... - Gerhard przygryzł wargę. - A z czego one były zrobione? - Pojęcia nie mam. - Bea wzruszyła ramionami. - Pamiętam tylko, że lśniły jak najprawdziwsze lustra i strasznie mi się podobały. Von Klosky pogrzebał chwilę w swoim plecaku i wyjął zeń w końcu kilka rulonów jakiejś srebrzystej materii. Uxowie, którzy obserwowali poczynania gości z pewnego dystansu, zbliżyli się teraz, cmokając z zachwytu. - Latanka jak nadogromny chiros, rzecz piękna, dziwna i bardzo ciekawa - zagadał już całkiem zrozumiale Nohan, a pozostali przytaknęli energicznymi ruchami swoich zawoalowanych głów. - Wiele jeszcze takich cudów macie? - Jakich tam cudów, przecież widzieliście, że to nie chce działać - odparł Thomas z rezygnacją w głosie. - Ależ jak to? Wszak unosi całą jedną masę ludzką! – zaprzeczył z miejsca Nion, z wielkim zainteresowaniem obchodząc w koło kratownicę i badając ją dotykiem to tu, to tam. - Unosić to może i unosi, ale co z tego? Jeśli mamy z tego „cudu" skorzystać wszyscy, byłoby przyjemniej i wygodniej mieć na czym oprzeć tyłki w czasie jazdy, a nie od początku do końca wisieć tak, jak przed chwilą Gerhard. Nion był wniebowzięty. - Zatem czynicie ten wielki, lotny stół dla podróży? Żeby w powietrzu drogę odbyć, a nie na nogach? Och, a toż uciecha i dreszcz we mnie! - Hooo, to całkiem przygoda ci się nawinęła! - zagdakał tubalnie Nohan, przyjaźnie klepiąc zauroczonego Niona po chudych plecach. - Opowiedzieć nam musisz wszystko z drobiazgami, kiedy wrócisz. - Jeszcze bym się na waszym miejscu tak nie ekscytował. - Thomas próbował wylać nieco zimnej wody na głowy Uxów. Ale zapał czarnowłosych chudzielców nie tak łatwo było ugasić. - Hooo-o, w was zgoła niebywała przemyślność, a też i sztuczki jako żywo z legend ojców. Ney, tak tylko dla przykładności nam mówisz, młody przyjacielu. Von Klosky nie przyłączył się do dyskursu, bardziej zainteresowany ratowaniem swojego pomysłu. - Reflektory, mówisz... - zamruczał, spoglądając na trzymane w rękach błyszczące zwitki. - Pamiętasz, co dokładnie robili ci wasi technicy w porcie? - Niestety, tylko słyszałam, jak o tym rozmawiali podczas przerw na posiłek. - No, a z tych rozmów też nic sobie nie przypominasz? - Może coś o jakimś kołnierzu... - Kołnierzu? - Gerhard uniósł brwi. - To wszystko? Thomas przysłuchiwał się tej wymianie zdań jednym uchem, sam bowiem gorączkowo szukał jakiegoś sprytnego rozwiązania problemu chybotliwej tratwy. Chciał już wreszcie ruszyć się z tego miejsca, iść stąd, dokąd, nieważne, i nieważne jak oraz którędy, byle po prostu posuwać się dalej przed siebie, a nie siedzieć na tym zaschniętym gnoju jak jakiś grzyb. Zniecierpliwienie dodało ostróg jego szarym komórkom, które na wszystkie strony obracały teraz te kilka słów, wypowiedzianych mimochodem przez Gerharda... I w końcu zaskoczyło. - Hej, chyba mam! - wykrzyknął podniecony. - Dajcie sobie spokój z tymi reflektorami, bo rzecz jest o wiele prostsza! Gerhard zerknął na niego pytająco. - Wymyśliłeś coś? - A żebyś wiedział. Kratę trzeba powiesić na niwelatorach, moi kochani, a nie na odwrót! - zakończył Thomas z tryumfalnym wyrazem twarzy. - To znaczy? - To znaczy dokładnie to, co mówię - odrzekł Thomas z przejęciem. - Niwelatory muszą pójść nad kratownicę, i to całkiem sporo, żeby... żeby... - Chłopak dobrze myśli - Noel przyszedł w sukurs Farquahartowi, rozpaczliwie usiłującemu przypomnieć sobie właściwe słowo. - Żeby przenieść środek ciężkości? - rzekł domyślny von Klosky. - W porządku, zgadzam się z tym, tylko jak mamy to zrobić w praktyce? Podwiesić tratwę na sznurkach? - Chociażby... - Tak? A wyobrażasz sobie tydzień spędzony na takiej huśtawce? - Najwyraźniej po swoim spektakularnym niepowodzeniu Gerhard wolał być przesadnym sceptykiem niż optymistą. - Mój stary żołądek by tego nie przetrzymał. Może gdybyśmy mieli jakieś sztywne rusztowanie... - Bambusy! - zakrzyknął Thomas, doznając kolejnego olśnienia. - Zrobimy je z bambusowych żerdzi, to żaden problem! - Poza takim, że nie posiadamy ani jednej - odparował von Klosky. - No to trzeba je przynieść - odrzekł Thomas. - I zgłaszam się na ochotnika. * * * Farquahart nie dopuścił nawet do dyskusji nad tym, kto pójdzie po bambus. Przez najbliższy tydzień miał nie oglądać dziennego światła i dla nikogo nie zamierzał rezygnować z ostatniej okazji, by odetchnąć czystym powietrzem i otwartą przestrzenią. Gerhard coś tam z początku bąknął o niebezpieczeństwie i ryzyku zgubienia się w terenie przylegającym do przegrody, szybko jednak dał spokój, widząc determinację w oczach swojego towarzysza. Zresztą, co za dużo, to niezdrowo. W ciągu tych kilku ostatnich dni chłopak udowodnił, że jest nadspodziewanie silny, nie takich jednak von Klosky widział, gdy załamywali się psychicznie w najmniej oczekiwanych momentach. Ponieważ był człowiekiem mającym serce i pragmatycznie myślącym, poprzestał na kilku słowach sprzeciwu dla przyzwoitości. Czuł bowiem, że jeśli przed wyruszeniem w dalszą drogę Thomas nie przejdzie się pod drzewami w świetle dnia, mogą być z nim później kłopoty. - Samego cię jednak nie puszczę. - Ton głosu Gerharda był niemal ojcowski. - Choćby dlatego, że nie poradzisz sobie w pojedynkę z taką kupą chrustu. - Ja mogę iść - zaofiarowała się Bea ochoczo, a widząc zakłopotane spojrzenie Farquaharta, dodała pośpiesznie: - Ze mną przynajmniej się nie zgubisz. Thomas zerknął na nią z ukosa. Szczerze mówiąc, nie miał nic przeciwko spędzeniu z nią kilku godzin sam na sam, niemniej w głębi duszy wciąż uważał ją za nieobliczalną smarkulę, której lada moment może przyjść ochota na kolejną zmianę stanowiska. A wtedy, co z nią począć? - To się jeszcze okaże... - mruknął pod nosem. - No dobra, bo czas ucieka. Potrzeba nam będzie czegoś do cięcia i trochę tego twojego sznurka do przewiązania patyków. - Gerhard przekazał mu swoją ultradźwiękową maczetę wraz ze szpulą przezroczystej linki, po czym podszedł do kratownicy i odczepił od niej obydwa niwelatory. - Weź też i to. - Nie boisz się, że ci je gdzieś zgubię? - Nie. A bez tego raczej trudno byłoby wam wrócić z ładunkiem, korzystając jedynie z tej pajęczej drabinki. We dwójkę z Gerhardem zdemontowali kratownicę, jedną połówkę przeformowując z powrotem na stelaż plecaka. Thomas wpakował do niego drugi z Gerhardowych worków na wodę (po raz n-ty zastanawiając się, skąd von Klosky ma tyle różnych szpargałów), obydwa do sucha opróżnione bukłaki i jeszcze parę innych drobiazgów. W tym czasie Gerhard sklecił naprędce uprząż z pasów srebrzystego materiału, do której przymocował jeden z niwelatorów. Thomas zarzucił plecak na ramiona i do spółki z Beą wślizgnął się w elastyczne pętle. - Nie musicie śpieszyć się jak do pożaru, ale też nie marudźcie tam w nieskończoność - rzekł Gerhard, kiedy młodym pozostało już tylko włączyć niwelator. - I nie zapomnijcie o wodzie; postarajcie się przynieść, ile się da. I, na Boga, uważajcie tam na siebie! Nie róbcie hałasu i nie wystawiajcie się niepotrzebnie na widok. Thomas, masz skórkę; użyj jej, dobrze? A może ja dałbym Beatrice swoją? Aha, jeszcze jedno... - Oj, człowieku, nudzisz jak moja świętej pamięci macocha! - zniecierpliwił się Farquahart, myślami będąc już na powierzchni. - Jedziemy, bo nam żywoskłon zgaśnie! Thomas przekręcił włącznik na niwelatorze i ruszyli w górę pionowego tunelu, oświetlając sobie drogę snopem światła z luminaru. Wdzierające się z tracheoduktu powietrze było tu bardziej turbulentne niż na dole, kołysało nimi, kręciło i rozwiewało długie włosy dziewczyny. Już po kilkunastu metrach uprząż objawiła swoją nader prowizoryczną naturę. Cierpiał na tym zwłaszcza Thomas, któremu jeden z pasów zaczął powoli, lecz nieubłaganie i raczej boleśnie wrzynać się w krocze. I to było to: wystarczyło, żeby tylko przez krótki moment pomyślał o męskiej części swego ciała, by poczuł jej odzew: potężny, niepohamowany, nie na miejscu i nie na czasie. - Aau! - syknął, próbując zmienić pozycję. - Co ci jest? - zaniepokoiła się Bea. - N-iic! - wykrztusił, rozglądając się po otaczającej ich ze wszystkich stron gęstwinie narośli, która przesuwała się wolno w dół. Gdybyż tylko udało mu się dosięgnąć którejś z tych dużych form, co kilkanaście metrów wybiegających w światło przypory dalej od pozostałych... - Słuchaj, ja muszę... musimy na chwilę przystanąć na jednej z tych... - Wskazał na mijaną właśnie przez nich kolejną z wielkich łopat. - Ale co się dzieje? Thomas nie odpowiedział, wciąż bez większego powodzenia usiłując poprawić uciskający go pas. Narośl już zaczęła odpływać w dół, a następna widoczna była dopiero kilka metrów ponad ich głowami. Thomas pośpiesznie sięgnął do małej kontrolki niwelatora, chcąc zwolnić wznoszenie. Brak wprawy spowodował jednak, że zamiast tego zatrzymali się gwałtownie w powietrzu, obracając się i kołysząc jeszcze mocniej. W odruchu paniki dziewczyna przylgnęła do Farquaharta. - Thomas, co ty wyprawiasz?! - Och, nic! Tylko ten przeklęty pasek między nogami... - Co z nim? - Jak to co? No popatrz! - wyjęczał Thomas, poniewczasie zdając sobie sprawę z głupstwa, jakie palnął. Rękami wspierając się o jego pierś, Bea uniosła się nieco i spojrzała we wskazanym kierunku. A kiedy powróciła wzrokiem do jego twarzy, jej ogromne oczy miały już nie ten sam wyraz. - Och, Thomas! Zamiast mi po prostu powiedzieć... - wyszeptała, uśmiechając się do niego czule. Ale jemu bynajmniej nie było do śmiechu. Uprząż coraz uporczywiej starała się przeciąć go na pół, ciężar Bei unieruchamiał go skutecznie, a do tego jeszcze ten jej zapach, jej włosy rozsypujące się po jego twarzy, ciepły oddech na jego policzku, elektryzujący ucisk jej niemożliwie jędrnych piersi, przyśpieszone bicie jej serca, i ta ręka, która... Deus, Deus, Deus! - Co ty robisz?! - wykrzyknął, przestraszony i zaambarasowany. Matko wszechzieleni, kiedyż on ostatni raz spłonął rumieńcem? - Chcę ci tylko pomóc - kocim głosem wyszeptała Beatrice, w rzeczy samej usiłując swoimi drobnymi, zgrabnymi palcami poprawić jakoś podwinięty pas. Dziewczyna była rzeczywiście zręczna, bo już po chwili zmieszany i zawstydzony Farquahart odczuł wyraźną ulgę. Po czym natychmiast zdrętwiał, kiedy jej dłoń, wcale nie przestając błądzić po jego lędźwiach, dotarła do naprężonego przyrodzenia. - Ej, co t...? Zabierz ją.... - wykrztusił. - Nie, Thomasie Farquahart, nie chcę... - wyszeptała mu Bea wprost do ucha. - Jak...? Dziewczyno, zabieraj tę rękę, ale już! - Och, Tom, przestań wreszcie z tym udawaniem, proszę cię! - Udawaniem? Z jakim udawaniem, do diaska? - Thomas próbował się jeszcze rozpaczliwie bronić, po staremu uciekając w chłód i opryskliwość. Ale w przeciwieństwie do wszystkich innych kobiet, które do tej pory znał, na tej dziewczynie jakoś nie chciało to zrobić wrażenia, a on... a on... - Oszalałaś czy co? W odpowiedzi Bea przywarła do niego jeszcze mocniej i wtuliwszy głowę w jego pierś, powiedziała głosem tak cichym, że Thomas usłyszał ją z trudem: - Tak, Thomas, chyba oszalałam... Czy wiesz, co to takiego jest „piorun sycylijski"? Nie wiesz, przecież nie znałeś mojej matki... Uwielbiała to określenie, obrzydziła mi je, zresztą ona wszystko, co piękne i romantyczne, potrafiła zamienić w żałosną groteskę. Dorastałam wśród jej pretensjonalnych romansów, z których każdy był tym największym i najwspanialszym na świecie, a żaden nie trwał dłużej niż tydzień! Nie mogłam już na to patrzeć, rzygać mi się chciało na widok kolejnego wycmokanego picusia z nanokwiatem w łapce, całego w głupich uśmieszkach, który pakował się do naszego kondominium, jakby mieszkał w nim od zawsze. Podczas gdy mój ojczym zaharowywał się na dwóch zmianach, udając, że o niczym nie wie i że wciąż jesteśmy kochającą się, zgraną rodziną. Potem zabrała go próżnia, i tyle miał z tego swojego życia! A ta suka... przepraszam, moja „matka", gziła się tego dnia na pięterku z obwoźnym sprzedawcą wody, i całą jej reakcją na wieść o śmierci ojczyma było tylko: „No widzisz, mój kusiu? Teraz będziesz mógł u mnie zostać nawet na całą noc"! Głos Bei załamał się nagle i przez chwilę dziewczyna milczała. Thomas nie śmiał przerywać ciszy, zaskoczony nieoczekiwanymi wyznaniami. - No i powiedz, jak tu można było nie nabrać pogardy do słowa „miłość"? - odezwała się w końcu, odwracając ku niemu swoje przepiękne oczy. - I ja jej nabrałam, a przynajmniej tak mi się wydawało albo chciałam, żeby mi się wydawało. Uznałam, że cyniczny dystans to najlepsza broń, żeby uchronić się przed losem podobnym do tego, jaki stał się udziałem mojego ojczyma. Przed poddaniem się temu uczuciu-pijawce. Okazało się jednak, że „piorun sycylijski" istnieje, Tom. I trafił mnie dokładnie w noc incydentu w chutorze Calaghana. Thomas słuchał tego kompletnie oszołomiony. Ta dziewczyna po prostu nie może myśleć tego, co mówi! - Bea, co ty wygadujesz? - wybąkał, nie mogąc uwierzyć w jej wyznanie. - Przecież nas okradłaś i uciekłaś... - I pożałowałam tego gorzko, nim noc dobiegła końca. Wróciłabym do chutoru, gdyby nie Noel, naprawdę. - Naznaczyłaś Gerharda... - Thomas walczył jeszcze, ale to był już bardziej odruchowy opór, zwykły męski strach przed przejściem na drugą stronę tęczy. - Owszem, sygnalizatorem, którego nikt poza mną nie miał usłyszeć. I nie po to, żeby kogokolwiek naprowadzić na wasz ślad. Wtedy jeszcze nie byłam pewna, kto tu jest dobry, a kto zły, ale tak naprawdę to chyba po prostu nie chciałam cię zgubić. - Czemu w takim razie nie naznaczyłaś mnie zamiast niego? - Nie mogłam zmusić się do zadania ci jakiegokolwiek gwałtu. Thomas poczuł dziwne drapanie w gardle. - Jeśli jeszcze powiesz, że kontrakt też zniszczyłaś przeze mnie... - Tak, Thomas, przez ciebie... Nie widziałam innego sposobu na to, żeby odzyskać twoje zaufanie - odparła Bea, spoglądając mu głęboko w oczy. - No nie, to już jest...! Twierdzisz, że wyrzuciłaś pięć okrągłych milionów, ot, tak bo zadurzyłaś się w jakimś Farquaharcie, które go dzień wcześniej pierwszy raz w życiu ujrzałaś na oczy? Wybacz, ale ty byś w to uwierzyła? - Nie - powiedziała, uparcie nie spuszczając z niego wzroku. - Nie, gdybym była mężczyzną nieznającym kobiet. To, co się ze mną stało... Nie oczekuj ode mnie racjonalnego wyjaśnienia, Tom, bo go tu nie ma. - Nie wierzę. Ty naprawdę dla mnie... to wszystko... - Farquahartowi głos odmówił w końcu posłuszeństwa. - Naprawdę - szept Bei miał w sobie tyle mocy i przekonania, i że równie dobrze mógł być krzykiem na całe gardło. Thomas topniał, rozpływał się w żarze wpatrujących się w niego oczu - intensywnych, czułych i błagających go o jeden maleńki okruszek prawdziwego zaufania. - Tom? - Tak? - Wydostańmy się wreszcie na górę, bo zwariuję! - Tak, wydostańmy się jak najszybciej! * * * Na górze właśnie rozpalał się świt, jeden z tych niecodziennych, pulsujących błękitem tysięcy drobnych wyładowań, nadchodzących w towarzystwie krótkotrwałego, ulewnego deszczu. Bea i Thomas wychynęli z wnętrza pękniętej kolumny wprost pod jego pierwsze krople, które przeszły w prawdziwą nawałnicę niemal tak samo gwałtownie, jak oni rzucili się na siebie. Mokre ubrania stawiały opór, krótki jednak i całkowicie bezskuteczny wobec uwolnionej w młodych namiętności. Wkrótce burza rozszalała się na dobre, całymi wodospadami uderzając w koronę przypory jak w gigantyczny bęben, rozchlapując się wokół nich tysiącem małych fontann, zalewając ich i opływając ich nagie ciała niczym dwie ruchome wyspy na rzece. Lecz im było to całkowicie obojętne, bo w tej chwili istniały już tylko ich ręce i usta, szukające się nawzajem w niecierpliwym pożądaniu i znajdujące wszystko, co chciały znaleźć, za każdym razem. Thomas nie wiedział, gdzie ją jeszcze całować, gdzie dotknąć i jak pieścić. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale Bea zakneblowała go zachłannym językiem, a potem zmusiła jego nienasycone wargi do powędrowania tam, gdzie pragnęła ich teraz najbardziej. I powędrowały tam posłusznie i ochoczo, lecz już tylko na moment, bo nadszedł czas, i Thomas porwał ją w ramiona, gotową tak samo jak on, napiętą jak łuk, śliską i gorącą, otwartą i niemającą zamiaru czekać ani sekundy dłużej... * * * Deszcz ustał. Ostatnie strumyczki wody spływały szybko po hydrofobowej macierzy kolistego tarasu, z którego wyrastała pęknięta przypora; oboje teraz leżeli na niej, zmęczeni, uszczęśliwieni, zachwyceni sobą i tym, co przed chwilą dane im było przeżyć. Dysząc jak zgonione zwierzę, Thomas wpatrywał się w leżącą. tuż przy nim Beę, wyczerpaną tak samo jak on i pilnującą, by jego wciąż pożądliwym oczom nie umknął żaden szczegół jej zniewalającej urody. A zatem tak to wygląda, pomyślał z czułością, o jaką siebie dotąd nie podejrzewał, kiedy kobieta jest dla ciebie... kobietą. Do tej pory za każdym razem, kiedy było po wszystkim, nieodmiennie tracił zainteresowanie i ogarniał go przemożny odruch ucieczki. Ale nie teraz. Pochylił się nad nią, delikatnym pocałunkiem muskając jej oczy. Wciąż wilgotną ręką Bea dotknęła jego nieogolonego policzka. - Przyjemne... - szepnęła, bawiąc się niedbale jego zarostem. - Co ty mówisz! Muszę wyglądać jak ostatni rzezimieszek. - Thomas roześmiał się, dotykając swojej dwudniowej szczeciny. - I pewnie całą cię podrapałem. - Nie szkodzi. Zresztą spójrz lepiej na siebie. Dopiero teraz Thomas zauważył, jak bardzo obydwoje są poobcierani i posiniaczeni. - Rany Drzewa, w ogóle nic nie czułem! - wykrzyknął, oglądając efekty uprawiania miłości na twardym jak decha podłożu. - Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej - powiedziała, a potem niespodziewanie poczęstowała go gorącym, przeciągłym pocałunkiem. - Kocham cię, Thomasie Farquahart, mój ty nieustraszony rycerzu jasności. Thomas uniósł brwi. - Jaki rycerzu, coś ty znowu wymyśliła? Jestem prostym chłopakiem z ulicy, a nie żadnym rycerzem. Bea pogładziła go pieszczotliwie po mokrej czuprynie. - Nieważne, skąd jesteś, ale to, co nosisz ze sobą tu i tu... - rzekła, kładąc dłoń kolejno na piersi i skroni Farquaharta. - Nie noszę tam niczego szczególnego - mruknął Thomas zmieszany. - Tak myślisz? Czyli że twój Gerhard zna cię lepiej niż ty sam - powiedziała, pociesznie ściągając usta. - A co niby ma do tego Gerhard? - Wybrał cię na swojego towarzysza, ot co. - Po prostu nawinąłem mu się pod rękę w odpowiednim momencie, i tyle. - A ja myślę, mój miły, że długo się rozglądał i dokonał wyboru z pełną świadomością. - Zaraz, to kto w końcu zna się z nim od ponad trzech lat: ja czy ty? - Nie muszę, wystarczy mi to, co widzę i czuję. W tobie jest coś... nie wiem nawet, jak to określić, jakiś żyroskop, który wciąż czuwa nad prostą linią twojej drogi. Prawość, której nikt nie musiał w ciebie wpajać, bo już przyszedłeś z nią na świat. A do tego jeszcze ten twój wewnętrzny ogień... Thomas przerwał jej niecierpliwym machnięciem ręki. - Obawiam się, że „wewnętrzny ogień" po prostu mylisz z moim niewyparzonym jęzorem - bąknął zakłopotany jak zawsze, kiedy ktoś obdarzał go komplementami. Już od jakiegoś czasu słychać było coraz głośniejszy szum. Nie zwracali na niego większej uwagi, dopóki nie spotężniał na tyle, że zaczął zagłuszać ich rozmowę. Spojrzeli w górę i na chwilę zamilkli kompletnie, zaskoczeni nieoczekiwanym spektaklem. Setki tysięcy nietoperzy, zapewne powracających ze swoich nocnych żerowisk, z głośnym furkotem skrzydeł przelatywało właśnie nad ich głowami. Za forpocztą, skręcającą wokół przypory, ślepo podążyła reszta stada i po chwili wielki, czarny wir począł wpływać w ciemność rozziewu. Na Thomasie latające myszy nie robiły większego wrażenia, lecz Bea najwyraźniej odczuwała przed nimi jakiś atawistyczny lęk, i teraz przywarła do niego w obronnym odruchu. Ostatnie nietoperze znikły we wnętrzu pękniętej przypory. Znów zrobiło się cicho, tak cicho, jakby poza nimi nie było już nikogo w całym Wszechświecie. Ręka Thomasa, bezwiednie błądząca po jej rozkosznej topografii, dotarła na powrót do drobnych sutków. Dziewczyna jęknęła cichutko, a potem wyszeptała: - Myślisz, że tamci na dole będą nam mieli za złe kilka dodatkowych minut? - Czemu pytasz? Długie palce Bei zamknęły się na jego męskości, budząc ją ponownie do życia. - Już wiesz czemu? * * * W pół godziny później byli na dole, w labiryncie krętych wąwozów pomiędzy cokołami przypór. Niwelatora użyli tylko przez chwilę, żeby uniknąć męczącego złażenia po pionowej ścianie korony, resztę zbocza pokonali pieszo. Thomas rozejrzał się bezradnie wokół siebie. Poprzednim razem zdali się całkowicie na Remusa, pilnowali jedynie, by nie stracić z oczu żwawo maszerującego młodzieńca. Na podziwianie krajobrazu nie było wtedy zbyt wiele czasu, na utrwalenie sobie w pamięci znaków orientacyjnych też nie. Thomas był pewien, że gdzieś po drodze widział te cholerne bambusy, miał je przed oczami. Tylko gdzie to było? Na szczęście Bea w roli przewodnika sprawiła się nie gorzej niż przybrany syn Andre. Nie zatrzymała się ani razu, pewnie odnajdując drogę wśród skomplikowanej rzeźby terenu. Niewielki bambusowy gaik znaleźli zaledwie kilkaset metrów dalej w małej, płaskiej kotlince u zbiegu trzech parowów. Płynął tu nawet mały strumień, co oszczędziło im wędrówki do akweduktu. Dziwne, ale Thomas nie potrafił już powiedzieć „Rzeka". Rewelacje z archiwum Remmuerisha zmieniły jego stary obraz świata z siłą porównywalną do objawienia i teraz nie istniała dla niego Rzeka, ale jedynie kolektor, stanowiący jeden z elementów obiegu wody w tej gigantycznej, ludzką ręką stworzonej strukturze. Kolektor, jakże to beznadziejnie brzmi, pomyślał i po raz pierwszy odczuł coś w rodzaju nostalgii za swoją bezpowrotnie utraconą ignorancją. Zdjął z ramion plecak i wyjął pojemniki na wodę. - Teraz je napełnimy czy później? - spytał. - Jak wolisz - odparła Bea. - W takim razie później - powiedział, po czym zabrał się do oglądania bambusów. Z maczetą w ręku obszedł skromny zagajnik dookoła, selekcjonując sztuki do wycięcia. Kilkanaście z nich naznaczył i już zamierzył się na pierwszy z nich, kiedy jego ramię zatrzymało się w pół drogi. - Zaraz, co ja robię... - wymamrotał, stukając się w czoło. - Przecież nie mogę tak z samego brzegu. - Dlaczego? - zdziwiła się Bea. - Jak to dlaczego? Ktokolwiek zobaczy te ścięte łodygi, od razu się zorientuje, że coś tu się działo. Muszę wejść głębiej. - Szkoda zachodu. - Dziewczyna potrząsnęła głową. - I bez tego zostawimy tu dość tropów. - Na przykład jakich? - Na przykład DNA z naskórka czy feromonów, którymi siejemy w tej chwili na prawo i lewo. Nie mówiąc już o naszej aurze. - Bea uśmiechnęła się do tych słów. - Cóż, zakochani wypromieniowują ją nader intensywnie. Thomas sposępniał. - Innymi słowy moglibyśmy tu wywiesić drogowskaz z naszymi nazwiskami i wyszłoby na to samo, tak? - Aż tak to może nie. Zresztą istnieją sposoby na zneutralizowanie większości śladów albo na wprowadzenie tropiciela w błąd, jeśli nie jest on wybitnym profesjonalistą. - Profesjonalistą? Za pięć milionów gloss można mieć na własność całą śmietankę trakerskiego cechu, i to z jagodami – odparł Farquahart cierpko. - Jaki z tego wniosek? Jeśli będą nas chcieli znaleźć, to znajdą. Bierzmy się lepiej do roboty. Im szybciej skończymy, tym krócej będziemy na widoku. Maczeta Gerharda poszła w ruch. Właściwie nie była to żadna praca, tylko czysta przyjemność, bo ultradźwiękowe ostrze cięło grube, twarde łodygi jak sierp zboże i wkrótce cała ich sterta leżała obok. Thomas nie powalał bambusów na oślep, lecz wybierał je tak, by mieć okazy o różnej średnicy; większość grubych na kilka centymetrów, kilka naprawdę pokaźnych sztuk, dorzucił też trochę tych cienkich i najbardziej giętkich, tak na wszelki wypadek. Skończywszy, ze zdumieniem popatrzył na wynik swoich żniw; okazało się, że z rozpędu wykosił niemal ósmą część zagajnika i miał teraz dość materiału na całą tratwę, a nie tylko na rusztowanie dla niwelatorów. W ferworze pracy nie patrzył za siebie, toteż zamarł z przerażenia, kiedy odwróciwszy się, by zakomunikować koniec roboty, spostrzegł, że dziewczyna zniknęła. - Bea? Bea! - Spokojnie, tu jestem! - odkrzyknęła Beatrice, z bukłakiem w ręce wyłaniając się zza garbu, za którym płynął strumień. - Pomyślałam, że kiedy ty kosisz trawnik, ja zajmę się uzupełnieniem naszych zapasów. - Deus, mogłaś mnie uprzedzić! - Thomas poczuł nagłą słabość w kolanach. - Nie rób tego więcej, słyszysz? Serca na loterii nie wygrałem! - Obiecuję. I przepraszam - szepnęła Bea ze skruchą. - Ale zostało jeszcze kilka pustych naczyń, więc może już skończę... Uznawszy niewyraźne mruknięcie Farquaharta za zgodę, wzięła pozostałe bukłaki i pobiegła do strumyka. Thomas tymczasem powrócił do oprawiania bambusów, odkładając na bok te, które uznał za odpowiednie. Pozostało już tylko związać je Gerhardowymi sznurkami, podczepić jakoś pod niwelatorem, i voila!, mogli ruszać z powrotem. Bea po powrocie znalazła, go zapatrzonego w żywoskłon. - Hej, nad czym tak się zadumałeś? - Trąciła go lekko w ramię. Thomas przechylił głowę w jej stronę. - Zastanawiam się, gdzie oni właściwie są? - Kto? - Trakerzy. Przecież na zdrowy rozum nie powinniśmy mieć żadnych szans. Gdybym był na miejscu twoich tajemniczych zleceniodawców, wynająłbym całą watahę tropicieli, żeby się zabezpieczyć. Zwłaszcza gdyby zależało mi na znalezieniu celów, tak jak najwidoczniej zależy im. Kiedy podpisałaś swój kontrakt? - Ponad dwa miesiące temu. - No proszę! Czyli że co najmniej od tak dawna powinniśmy mieć na karku całą ich zgraję. Dlaczego więc nikt z nich jeszcze nas nie wyśledził? Poza tobą, ma się rozumieć. - Ja miałam wyjątkowe szczęście - odparła Bea, nie ukrywając dwuznaczności swojego stwierdzenia. Thomas uśmiechnął się do niej. - Wygląda na to, że wszyscy je mamy. Co najmniej od dwóch miesięcy szuka nas cała armia zawodowców, a my wciąż jesteśmy o kilka kroków przed nimi. Coś mi się tu nie zgadza z rachunkiem prawdopodobieństwa. - Dlaczego myślisz, że cała armia? Tropicieli wcale nie musi być aż tak wielu... - Czekaj no! - przerwał jej Thomas, przypominając sobie dramatyczne wydarzenia z Keshe i słowa Gerharda, tłumaczącego mu przyczyny, które doprowadziły do jego konfrontacji z Durqvartzem. Teraz mógł spojrzeć na nie z innej perspektywy i dostrzec szczegóły, których wtedy nie był nawet świadom. Taki pseudo-Farquahart, na przykład. Mistrz w swoim fachu, jak utrzymywał von Klosky. I ten mistrz zupełnie niespodziewanie i opatrznościowo znajduje się w Keshe, gdzie - tak się dziwnie składa – rezydują wszystkie trzy z wymienionych w kontrakcie celów? Bzdura! Pojawienie się pseudo-Farquaharta nie było wcale żadnym przypadkiem, lecz w pełni przemyślaną i zaplanowaną akcją, wymyślniejszą i bardziej wyrafinowaną od wszystkich knowań Petra! Tylko dlaczego jego „sobowtór" dał się tak łatwo zabić? Może tak jak Durqvartza zgubiły go zadufanie i nadmierna pewność siebie? Może zbyt długo odnosił jeden sukces za drugim i przywykł lekceważyć swoich przeciwników? A może pojedynek przy ruinach kopalni wy grał Petro, bo po prostu był o ułamek sekundy szybszy? - Ty chyba jednak nie byłaś wcale pierwsza, wiesz o tym? – rzekł cicho do Bei, po czym opowiedział jej całą historię. - Kasparow - rzekła, gdy skończył. - Kasparow? - Ten twój sobowtór, taki miał pseudonim. - Znałaś go? - Thomas był szczerze zdumiony. - Tylko i wyłącznie ze słyszenia. Krążyły legendy o nim i jego metodach. Był jak duch, robił swoje z zabójczą skutecznością, wymykał się wszystkim, z cechem trakerów na czele. - Nie należał do cechu? - Nigdy. - Czyli wolny strzelec, tak jak ty? Hm, to ciekawe... - O czym myślisz? Thomas przez chwilę nie odpowiadał, zastanawiając się krytycznie nad swoimi naprędce wyciągniętymi wnioskami. - O tym - odezwał się w końcu, machinalnie postukując końcem maczety o jedną z zielonych łodyg - że ten, kto was wynajął po pierwsze, ma znaczne środki do dyspozycji, po drugie, śpieszy się, i po trzecie, najwyraźniej nie chce rozgłosu. Może się mylę, ale z tego, co wiem, w cechu nie ma złych tropicieli, są tylko od świetnych wzwyż. Jeszcze raz to powiem: pięć milionów to zawrotna suma nawet jak dla tych pazernych dziadów, więc nie zostali pominięci dlatego, że ktoś chciał zaoszczędzić na ich wyśrubowanych honorariach. Już prędzej z powodu ich niepohamowanej skłonności do przechwalania się swoimi wyczynami. Wiem coś o tym, bo znałem kiedyś jednego z nich... - Tom, czy to w tej chwili ważne, kogo za wami posłano? - Ważne, dla mnie. Nie znoszę, kiedy ktoś stoi mi za plecami, a ja nawet nie wiem kto. Po prostu chciałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia. Ty byś nie chciała? - Owszem, może. Ale najpierw chciałabym, żebyśmy znaleźli się wreszcie w jakimś bezpiecznym miejscu. - Ja też, choć od wczoraj myśl o zejściu na Dół już nie napawa mnie takim uniesieniem. - W Drzewie też moglibyśmy się zgubić, zaszyć się tak, że nie znaleźliby nas wszyscy trakerzy świata. Znam miejsca... - powiedziała Bea, w której zaczęło budzić się kobiece pragnienie stabilności, lecz Thomas nie dał jej dokończyć. - Nie. Tu nigdy nie przestaną nas gonić, dobrze o tym wiesz. Na Dole może być paskudnie, ale to dla nich tak samo obcy świat, dlatego może tam dadzą nam spokój, przynajmniej na jakiś czas. - Powiedz raczej, że lojalność nie pozwoliłaby ci opuścić przyjaciela - rzekła Bea z ledwie uchwytną nutką żalu. - To prawda, lojalność wiele dla mnie znaczy. Co, czyżbyś miała mi to za złe? - Ależ skąd! - No to czemu tak nagle posmutniałaś? - Wydaje ci się. - Czyżby? Bea podniosła na niego swoje ogromne, zielone oczy. - No dobrze, chcesz usłyszeć ode mnie parę babskich banałów? - Banały to też prawda - odparł Thomas wymijająco. - Żebyś wiedział. Nie chcę cię stracić, Tom. Boję się o ciebie. Odechciało mi się ryzyka i jak nigdy przedtem pragnę teraz spokoju oraz miejsca, gdzie mogłabym się nim sycić razem z tobą. Thomas przytulił ją do siebie. - Też bym tego chciał, wierz mi - powiedział cicho. - Narazie jednak możemy go mieć właśnie na Dole. Bea nic na to nie rzekła. - No co? Przecież sama prosiłaś o to Gerharda, a teraz znowu zmieniasz zdanie? - zaniepokoił się Thomas. - Och, przestań gadać głupstwa, Tom! - żachnęła się dziewczyna. - Po prostu zamyśliłam się nad naszą przyszłością. Jaka ona będzie i czy w ogóle ją mamy... - Deus, teraz to ty pleciesz bez sensu! No oczywiście, że mamy! - odparł Thomas z przekonaniem i wyciągnął do niej rękę. - Chodźmy lepiej, spakujmy manele i wracajmy. Zabrali się do przygotowywania ściętych bambusów. We dwójkę obwiązali je linką, jednocześnie zastanawiając się nad najpraktyczniejszym sposobem ich przetransportowania, W końcu podwiesili faszynę na dwóch długich pętlach połączonych w ósemkę. Umocowali niwelator w przewężeniu i sprawdzili, jak całość sprawuje się w powietrzu. Nie wyglądało to najgorzej, choć ustalenie środka ciężkości zabrało im kwadrans. Resztę sznurka wykorzystali jako uwięź, na której zamierzali powlec cały ładunek. Thomas zaciągnął ostatni węzeł, kiedy przyszedł mu do głowy zupełnie inny pomysł. - Właściwie po co mamy ciągnąć to za sobą? Bea popatrzyła na powiązane bambusy, potem na niego i uśmiechnęła się olśniewająco. - Zamiast po prostu na tym polecieć, nieprawdaż? Och, księżycowo! Tylko - dodała z powątpiewaniem - czy ten drobiazg dostateczną liczbę stopni swobody? - Czego? - No, czy oprócz wznoszenia się niwelator może jeszcze poruszać się na boki. - Deus, o tym nie pomyślałem. Potrzymaj na chwilę... Parę ostrożnych eksperymentów z kontrolkami urządzenia i wiszące pół metra nad żywogruntem bambusy popłynęły wolno w kierunku zagajnika, z którego zostały tak brutalnie wyeksmitowane. Thomas pozwolił im przebyć jeszcze kilka metrów, po czym zatrzymał je bez większych trudności. - Ha! Widzisz? Nie ma problemu! - zakrzyknął uszczęśliwiony jak dziecko. - Lata w każdą stronę, jak chcesz! To jak? Zechce szanowna pani skorzystać? Normalnie bierzem piątkę za kurs, ale dziś u nas szpecjalna taryfa inauguracyjna, znaczy siem darmocha, znaczy siem okazja, jaka siem szanownej klyentce w życiu już nie nadarzy. - Graw, a jak z tego pospadamy? - powiedziała, kiedy już przestała chichotać. - Nie pospadamy, nic się nie bój - odrzekł Thomas, zapinając egzoszkielet plecaka na bambusowej wiązce i siadając okrakiem na jej środku. - No cóż, mam, co chciałam. - Beatrice stęknęła, sadowiąc się za Farquahartem i obejmując go mocno w pasie. Thomas aktywował niwelator i jeden z najdziwaczniejszych pojazdów latających w dziejach ludzkości uniósł się wraz ze swoimi pasażerami w powietrze. Przez jakiś czas poruszali się w milczeniu, długo to jednak nie trwało, bo Thomas był autentycznie zachwycony ich napowietrzną jazdą i musiał się z kimś tym zachwytem podzielić. - Niesamowite! Znasz może „Baśnie z tysiąca i jednej nocy"? - Oczywiście. - Matka czytała mi je do snu, kiedy miałem pięć lat, ale do dziś zapamiętałem prawie wszystko. A teraz proszę, sam czuję się jak Aladyn. - A ja, jak jakaś czarownica na miotle. - Bea zaśmiała się perliście. - Ee... Tego fragmentu sobie nie przypominam. - Tom, przecież to nie z Szeherezady! - Nie? A z czego? - Z... Nieważne, niech ci będzie Aladyn. Posuwali się teraz równolegle do zbocza „ich" cokołu, nie za szybko i dość wysoko nad jego skłonem, żeby nie lawirować nad nierównościami terenu, wystarczająco jednak nisko, by nie zrobić sobie krzywdy w razie ewentualnego upadku. Lecz Thomas miał oto w ręku nową fascynującą zabawkę, która z minuty na minutę wydawała się mu coraz bardziej oswojona, i wkrótce ogarnęła go zuchwała pokusa. - Beatrice? - Słucham? - Masz jakieś marzenie? - Tak. Żeby się wreszcie porządnie wyspać. - Deus, pytam poważnie! Czy marzyłaś o czymś tak mocno, że śniło ci się to po nocach, i nie dawało spokoju? - Bo ja wiem... Mam swoje marzenia jak każdy, ale czy aż tak intensywne? Chyba nie. - A ja tak. - No, i o czym tak marzysz? - Na przykład o tym, żeby kiedyś w końcu zobaczyć z bliska żywoskłon. Thomas poczuł mocniejszy uścisk ramion dziewczyny na biodrach. - Ejże? Co ci łazi po tej rudej głowie? - Nic takiego - powiedział Thomas, odwracając się do niej ostrożnie. - Pomyślałem tylko, że to może być moja ostatnia i jedyna szansa... - O nie, absolutnie nie! - od razu zaprotestowała Bea. - To jest ponad piętnaście kilometrów w górę, i ty na tej beznadziejnej prowizorce... Nie ma mowy! Chcesz wiedzieć, jak wygląda sklepienie konaru? Proszę bardzo: najbardziej wewnętrzna warstwa to mikromechaniczne żaluzje i fasetowe polaryzatory... - Ale ja nie chcę wiedzieć, dziewczyno, tylko widzieć! Zobaczyć w końcu na własne oczy, jak to wygląda, co skrywa się za tą cholerną, nieprzeniknioną mgłą! - przerwał, czując ponaglające swędzenie swojego komplantu. - Gerhard? Co się dzieje? - Nic, chciałem tylko spytać, gdzie jesteście. - Głos von Klosky’ego był zmęczony i trochę poirytowany. - Ee... mamy już wszystko i powoli wracamy. Będziemy u was najdalej za pół godziny - odparł Thomas zdawkowo, tęsknym wzrokiem powracając do kłębiącej się wysoko nad jego głową bieli. Taka sposobność! Gdybyż tylko był teraz sam... A potem zerknął przez ramię na Beę i zrozumiał, że może albo oddać się zaspokajaniu swoich dziecięcych pragnień, albo być dla tej kobiety mężczyzną. Decyzja należała do niego. - Czas mi dorosnąć - mruknął zrezygnowanym półgłosem, rzucając ku górze ostatnie, tęskne spojrzenie. - Nie martw się, na pewno będziesz miał jeszcze mnóstwo okazji - pocieszyła go Bea ciepło. - Może... Latające bambusy ponownie popłynęły w górę zbocza z Beą, coraz bardziej przekonaną o słuszności wyboru, jakiego dokonało jej serce, i z Thomasem, który już słowem nie powrócił do poprzedniego tematu. ROZDZIAŁ 17 Aż trudno było uwierzyć, że ich wycieczka zabrała ponad osiem godzin. W tracheodukcie zdążyło się przez ten czas zrobić tłoczno, głównie za sprawą Uxów, których zdecydowanie przybyło. Do Nohana i jego dwóch towarzyszy dołączyło jeszcze kilkunastu, innych, kręcili się wszędzie i byli hałaśliwi jak straganiarze w dzień targowy. Thomas chciał zrobić wrażenie praktyczną demonstracją swojego pomysłu, lecz nie spodziewał się tak licznej publiczności, i teraz z niedowierzaniem patrzył na cały ten tłumek czarnowłosych autochtonów, którzy pełnymi zdumienia okrzykami przywitali ich, frunących środkiem szerokiego tunelu bezszelestnie i zgoła magicznie. - Matko wszechzieleni... - wymamrotał, łagodnie lądując na klepisku i dezaktywując niwelator. Po całych godzinach oddychania świeżym powietrzem atmosfera w tracheodukcie wydała mu się jeszcze mniej apetyczna niż za pierwszym razem. Uxowie, do których w gruncie rzeczy nic nie miał, tylko pogorszyli sprawę. Krzątając się bez ustanku, podnosili z klepiska niebagatelne ilości gryzącego pyłu, a na dodatek emanował z nich ostry, niezbyt przyjemny odór, na który przedtem Thomas jakoś nie zwrócił uwagi. Von Klosky nie krył zniecierpliwienia ani zbolałej miny godnej zdesperowanego opiekuna dzieci specjalnej troski. Podszedł do Thomasa i Bei, jednym szybkim spojrzeniem oceniając dostarczony przez nich ładunek. - Gerhard, co oni tu wszyscy robią? - spytał Thomas, co dwa słowa pokasłując astmatycznie. - Ach, nawet mi o nich nie mów - odrzekł tamten z irytacją. - Teraz to i tak tylko połowa z tego, co było. Słowo daję, jeszcze nie spotkałem tak ciekawskich i wścibskich stworzeń! Wszędzie ich pełno i wszystkiego trzeba przy nich pilnować, a i tak już paru rzeczy nie mogę się doliczyć. Nawet głowa Ramireza gdzieś się zapodziała! - Deus, co ty mówisz? - zakrzyknął Thomas zbulwersowany, zdecydowanie mniej przychylnym okiem spoglądając na kręcących się wokół tubylców. Może i byli u siebie, ale jakieś zasady w końcu powinny obowiązywać! - I co z Hannibale? - Na szczęście głowa znikła po tym, jak Noel dokonał transferu do mannekena i wyjął implant. Ale drugi, ten z ładunkiem i detonatorem, został w środku. - Noel go nie zneutralizował? - wtrąciła Bea. - Owszem, ale to w dalszym ciągu jest kilkadziesiąt gramów metastabilnego kondensatu, który nawet bez detonatora może narobić niezłego bigosu. Dałabyś czterolatkowi karabin, choćby i zabezpieczony, i rozładowany? - I co, nic nie zrobiliście? - zdziwił się Thomas. - Nie próbowaliście jej im odebrać? - Chcesz, to idź, może tobie się poszczęści - prychnął Gerhard, wyraźnie nie w sosie. - Bo ja już zaczynam mieć powyżej uszu gadania do ściany. O, widzisz go? - Wskazał ręką na Kreuffa, zajętego właśnie wymianą zdań, bogato zdobioną gestami, z jednym z Uxów, najprawdopodobniej z Nohanem. - On tak z przerwami już od kilku godzin i nic, jakby rozmawiał z głuchym o Mozarcie. Szlag mnie za moment trafi! Ej, zostawisz ty to?! - huknął naraz na jednego z czarnych chudzielców, który korzystając z tego, że obcy zaaferowani są konwersacją między sobą, zabrał się bez żenady do wysupływania niwelatora ze sznurków. Farquahart zdębiał na taką bezczelność, a potem przyskoczył do złodziejaszka, którego zręczne palce już zdążyły uporać się z mocującymi niwelator węzłami i który jak gdyby nigdy nic zamierzał właśnie schować niewielkie urządzenie do swojej saszety. - O żeż ty! Oddawaj to! - krzyknął, w ostatniej chwili wyrywając Uxowi niwelator z rąk. Tamten oddał swoją zdobycz bez oporu, ale gdy tylko jego chude dłonie przestały coś trzymać, natychmiast znalazł sobie kolejny obiekt zainteresowania, którym tym razem były bambusowe żerdzie. - Odejdziesz od tego? Jak Boga kocham, zaraz zwariuję... – Nie bawiąc się w subtelności, Gerhard chwycił Uxa za ramię, odciągając go z niejakim trudem na bok i pchając jak niesfornego muła. - Słyszysz, co do ciebie mówię? Zostaw te tyki i idź mi stąd! Tam, do swoich, no, już, już... Chryste, co za niemożliwe stworzenie... No idźże! Chudzielec nic nie rzekł, obrócił się tylko do von Klosky’ego twarzą, wykrzywioną w grymasie ni to zawodu, ni to prośby. Jego czarnej sierści nie zdobiły żadne fosforyzujące ornamenty, a zamiast pelerynki ze skrzydeł miał na oczach wielkie skórzane gogle, które upodabniały go do jakiejś groteskowej, wychudzonej na szczapę sowy. Ux przestał się wreszcie opierać, zawrócił i wolno oddalił się w głąb tracheoduktu. - No i tak jest praktycznie przez cały czas. - Gerhard sapnął ze złością. - Myśleliśmy najpierw, że przyszli tylko popatrzeć, no to niech patrzą, co tam. A ci od razu wzięli się do grzebania w naszych rzeczach! Nawet ten ich Nohan się wściekł i kazał im natychmiast wszystko zwrócić, ale i tak parę drobiazgów dostało nóg. - A Noel twierdził, że takie z nich płochliwe i nieufne istoty. - Thomas wziął się pod boki. - Noel też w sumie nie miał pojęcia, co z nich za zuchwałe gagatki. - Więc może byśmy wreszcie skończyli tę tratwę i wynieśli się stąd? - zaproponował Thomas towarzystwu. - Otóż to - zgodził się Gerhard skwapliwie. - Najwyższy czas zbierać nasze... - Urwał, bo nagle Nohan zawył przeciągle, na co wszyscy pozostali Uxowie zareagowali, milknąc i nieruchomiejąc. A potem jeden po drugim zaczęli się wycofywać, niknąc szybko w ciemnościach tracheoduktu. Pozostali jedynie Nohan, Nion i jeszcze jeden Ux, ten sam zresztą, z którym się przed chwilą użerali. - Co się dzieje? - spytał Thomas przestraszony, bo ten niespodziewany odwrót tubylców wyglądał niepokojąco. - Nie mam pojęcia - mruknął Gerhard. - Kreuff, czemu ich tak nagle wymiotło? - Nie wiem... Nohan, rzecz się stała jakaś? - Ach, nie, bynajmniej - uspokoił go Ux. - Mus był tylko przypomnieć rozochoconym braciom, że pora na przedwieczorne misteria. Ale nie smućcie się, trwają one ledwie ósmą część powiewu, i po tym oni wrócą. - Ósma część powiewu? To znaczy ile? - Thomas spytał Gerharda półgłosem. - To znaczy - równie cicho odparł von Klosky - że została nam mniej więcej godzina, zanim znów będziemy mieć tę hałastrę na głowie. Bierzmy się do roboty. * * * Zmobilizowani zarówno perspektywą rychłego powrotu utrapieńczych tubylców, jak i pragnieniem jak najszybszego wyruszenia w dalszą drogę, uwinęli się z konstrukcją tratwy w niecałe dwadzieścia minut. Mniej więcej w połowie roboty Thomas zauważył bladą jak poranna mgła postać, która wyłoniła się z mroku i z wyraźnym trudem koordynując swoje ruchy, zbliżyła się do nich na dystans kilkunastu metrów, po czym opadła na klepisko. Farquahart zamarł, bo pominąwszy zdecydowanie niższy wzrost i całkiem przeciętne, jasnobrązowe oczy, zjawa była zatrważająco podobna do Hanna Ramireza. Ale to było zrozumiałe... - Hannibale? Gerhard na chwilę przerwał pracę i zerknął przez ramię. - No proszę, z naszym przyjacielem jest już coraz lepiej – rzekł z nutą podziwu w głosie. - Lepiej? Deus, przecież żal serce ściska, kiedy się na to patrzy! - zaprotestował Thomas, obserwując raczej żałosne wysiłki zmartwychwstałego Remmuerisha. Był jak człowiek, któremu wyjęto z ciała co drugą kość i ponacinano ścięgna, bo za każdym razem, kiedy chciał podeprzeć się na rękach, te wymykały się spod niego, załamując się przy tym w sposób przeczący zasadom ludzkiej anatomii. - O wiele lepiej, Tom, o wiele. Jeszcze godzinę temu myśleliśmy, ze wszystkie nasze samarytańskie wysiłki poszły na marne. A teraz? Może i z trudem, ale przynajmniej porusza się o własnych siłach. Mowo daję, nie przypuszczałem, że taka z niego twarda sztuka! Thomas powrócił do montowania bambusowych wsporników, raz po raz rzucając ukradkowe spojrzenia w stronę Remmuerisha, który nie dawał za wygraną i z budzącą respekt determinacją walczył o kontrolę nad swoją nową fizyczną powłoką. - Noel? - szepnął Thomas, ruchem głowy wskazując w kierunku Hannibale. - Tak? - Czy ty... też tak samo? - To było wieki temu - Kreuff mruknął wymijająco, po chwili dodał jednak: - Nie, mnie nikt wcześniej nie uprzedził ani nie wyjaśnił sytuacji. Zrobili mi niespodziankę, po której przez tydzień nie mogłem wyjść z szoku. Przecież nie żyłem, zmarłem na atak serca, a tu się okazuje... Do tego technologia mannekenów była wówczas w powijakach... Podaj mi lepiej tamten palik, nie, ten krótszy... Thomas nie naciskał więcej. W kwadrans później skończyli i krytycznie przyjrzeli się swojemu dziełu. Do ażurowej platformy doszły dwa trójkątne wsporniki, po dwa i pół metra każdy, z wierzchołkami spiętymi sześciometrową żerdzią, dołem wzmocnione przez grube krzyżaki. Był także reling oraz coś w rodzaju pokładu z niewykorzystanej reszty bambusa. To, co stworzyli, nie grzeszyło może pięknem, niemniej było w miarę solidne i wyglądało nareszcie na rzecz, która, przynajmniej w założeniu, powinna działać. Gerhard sprawdził jeszcze, czy całość rzeczywiście się trzyma, po czym za pomocą kilku kawałków uniwersalnej taśmy umocował niwelatory na przeciwległych końcach górnej poprzeczki. - No, czas na próbę generalną - powiedział. - Ale potrzebny mi będzie jeszcze jeden operator. Thomas, czując się już niemal jak ekspert, bez wahania zaoferował pomoc. Musiał jednak stanąć na czubkach palców, by dosięgnąć kontrolek urządzenia. Gerhard miał zdecydowanie łatwiej, ale i jemu brakowało pełnej swobody ruchów. - Mało wygodnie - rzekł, zadzierając głowę. - Tom? Jak powiem „trzy", włączaj. Aktywowali niwelatory. Z lekkim szarpnięciem tratwa uniosła się w powietrze i kołysząc na boki, zawisła nad głowami tych, którzy pozostali na dole. - Trochę huśta, ale da się wytrzymać - zakomunikował von Klosky. - Dobra, teraz przesuńmy się na burtę. Obydwaj zaczęli przemieszczać się ostrożnie w stronę lewego relingu. Dopóki stali na środku platformy, wszystko było w porządku. Kiedy jednak zrobili dwa drobne kroki w bok, tratwa przekrzywiła się niepokojąco, wrócili więc prędko na poprzednie miejsce. - Chyba wiem, czego nam brakuje - rzekł po chwili Gerhard, chwiejąc się na rozstawionych nogach. - Balastu. - Nee balas, sze-bba tyki... tyloko za...sowacz kooom-pensase la wyck... węsykieee-go pooola - usłyszeli czyjeś z wielkim wysiłkiem wypowiadane słowa. Tratwa znowu zakołysała się niebezpiecznie, kiedy Thomas przechylił się za „rufę", ciekaw, do kogo należy bełkotliwy głos. Dobrze się domyślał, że do Hannibale. Nieszczęśnik dowlókł się jakoś do nich, bardziej chyba raczkując i czołgając się, niż idąc. Thomas zaczął nabierać dla Remmuerisha niekłamanego szacunku. Większość ludzi na jego miejscu zapewne poddałaby się rozpaczy, skupiając całą uwagę na własnych kłopotach i cierpieniach. Po tym wszystkim, co przeszedł i co jeszcze rysowało się przed nim w niepewnej przyszłości, Hannibale miał do tego pełne prawo. A jednak ten człowiek znajdywał w sobie dość siły i charakteru, by nie rozczulać się nad sobą. Mógł zacząć od lamentów, wyrzutów i narzekań, lecz zamiast tego uznał, że powinien przyłączyć się w jakiś sposób do ich wysiłków, jeśli już nie fizycznie, to przynajmniej dzieląc się z nimi swoją fachową wiedzą inżynierską. Niestety Thomas niewiele miałby pożytku z jego niezrozumiałej rady, nawet gdyby Hannibale nie miał problemów z artykulacją. - O co mu chodzi? - rzekł, swoje pytanie kierując po trochu do wszystkich obecnych. - O jakąś kompensację pola - bąknął skonfundowany Gerhard. - Ale jak? Nic tu nie widzę poza włącznikiem i regulacją położenia... Hannibale, co ja mam dokładnie zrobić? - Coo na jend... jednot-sce? - odparł Remmuerish pytaniem, wyraźnie zmagając się z każdą głoską. - Co jest na jedn... Ach, oznaczenie? Nawet nie wiem, czy w ogóle... Chwileczkę, coś mam: TEL-O-FRA-1. - Dopszy - wyjąkał Hannibale. - Kos... kompaeensatr gee-ootnetryszyny pod pahan...paanelym steroownyczszym. - Pod? - Wyszągnij... Gerhard sięgnął do kontrolek niwelatora i przez chwilę macał dookoła nich. Rozległo się ciche szczęknięcie, przy którego wtórze cała przednia ścianka odskoczyła na kilka centymetrów i tak pozostała, na oko absolutnie niczym niepołączona z resztą niwelatora. - Mam! - krzyknął Gerhard. - Zoobasz... zalen... uff, zjelona skala? - Aha, jest! - A obłok zwignja „synch"? - Zgadza się. - Pierf dua-j „synch" na... „ttfa", potem w zejlonyym pszeusun na „la-te-ral-dzijewęcidzjesiąt". Gerhard spełnił polecenia Hannibale i naraz tratwa, do tej pory kiwająca się jak łódka na fali, ustawiła się w idealnym poziomie. Zaskoczony Thomas przez moment nie ruszał się z miejsca, w obawie że może to tylko chwilowy efekt. Ale kratownica pod jego nogami wciąż stała, nieruchoma jak porządny stół, zdecydował się więc ponownie podejść do relingu. Tratwa co prawda drgnęła leciutko, ale to było wszystko. Rozpromieniony wychylił się za burtę i pomachał do Bei. - No i proszę, co fachowiec, to fachowiec - rzekł Gerhard z uznaniem. - W porządku, Tom, lądujemy, pakujemy manele i znikamy stąd. * * * - Do niczego, oczywiście, nie mogę cię zmusić, najwyżej prosić, żebyś się jeszcze raz zastanowił nad swoją decyzją. Wszystko było gotowe do drogi i w zasadzie mogli ruszać w każdej chwili. Nion, podekscytowany jak mały dzieciak, wskoczył na tratwę, gdy tylko ta osiadła z powrotem na klepisku, i teraz dreptał po niej niecierpliwie, nie mogąc się już doczekać rozpoczęcia podróży. Pozostali też chcieli jak najszybciej opuścić to miejsce, szczególnie Gerhard, który rzucał coraz bardziej nerwowe spojrzenia to w głąb tracheoduktu, to znów na Kreuffa, który po raz ostatni próbował namówić Remmuerisha, by pozostał z nimi. Lecz Hannibale był nieugięty. - Nye, ja mussę tam wrócjic, po Enrike. - Człowieku, przecież twój Enrike... On już od sześciu lat nie żyje! - jęknął zdesperowany Gerhard. - Tam nie masz już czego szukać, a dla nas, dla Ruchu, twoja wiedza byłaby wprost nieoceniona! Remmuerish popatrzył na von Klosky’ego ze smutną rezygnacją. Thomas nie miał żadnego doświadczenia z transmigrującymi osobowościami, ale nawet dla niego było oczywiste, że Hannibale zaakceptował swoje nowe ciało i że przejmuje nad nim kontrolę nad wyraz szybko. Może dlatego, że pochodził z zaawansowanego technologicznie społeczeństwa, a może pomogła mu w tym jego nadzwyczajna determinacja i żądza przetrwania, kultywowana podczas sześciu długich lat spędzonych w czarnej celi Durqvartza. Zapewne marzył wówczas tylko o jednym: wytrzymać za wszelką cenę i odpłacić kiedyś draniowi za wszystko. W tym czasie inni zdążyli go jednak wyręczyć i uczucie pustki oraz niespełnienia, które musiało w tej chwili przepełniać Hannibale, wołało o ukojenie, choćby tylko symbolicznym gestem, w postaci pielgrzymki do miejsca, gdzie Petro zamordował mu syna, i to jego własnymi rękami. - Wjeem, zże nie ży-je, ale mo-oszy soś po nim zostauło, i znajdeu to - wybąkał Remmuerish. - A potyem sproubuję war... waróciś jakoś d-doo domu. Gerhard mógł tylko pokręcić głową na taki upór. - Przypominam ci, że znalazłeś się na czyjejś czarnej liście - rzekł Noel z troską. - I gdzieś tam wciąż szuka cię Bóg wie ilu zawodowych łowców głów, którzy na pewno szybko nie zrezygnują. Pomyśl nad tym. - Jusz to srobiełem. Nye uda im sję ze mnou t-tak łatyfo - odparł Hannibale, stukając się nieporadnie w pierś. - Terass mam to i mogę wylgd... wygolądać jak zechcsę. - W każdym razie nie pokazuj się w Keshe w oryginale. – Kreuff uśmiechnął się niewyraźnie. - Z pewnością zupełnie dobrze pamiętają tam jeszcze niejakiego Ramireza. Hannibale zacisnął pięści. - Proszszę, ani słuowa - wyszeptał gniewnie. - Nie chcyę nafet o tyym pamjiętać. - Przepraszam - zmitygował się Noel. - Wybacz mój nietakt. - Nie sysz... Nie szkodzi. Przez chwilę wszystkie oczy zwrócone były na inżyniera Hannibale Remmuerisha, który siedział plecami wsparty o jedno ze ściennych wybrzuszeń tracheoduktu, jakby w niedbałej pozie oddawał się słodkiemu lenistwu. - Zostalibyśmy z tobą dłużej, ale niestety czas goni nas nieubłaganie - powiedział Gerhard, chociaż wciąż ociągał się z wejściem na tratwę. - Rosumijem... - Czy to już jest twoja ostateczna... - Tak - uciął Hannibale. - No cóż, może dane nam będzie jeszcze się kiedyś spotkać. - Absoluutynie musjimy - odrzekł Remmuerish i na jego trupio bladej twarzy po raz pierwszy pojawił się cień uśmiechu. - Tyle wam jesytem winjen! - Drobiazg - bąknął Gerhard, a potem zakomenderował gromko: - No, załoga, na pokład! W końcu tratwa z całą piątką pasażerów uniosła się w powietrze, równo i bezszelestnie. - Uważaj na siebie - zawołał Kreuff znad rufowej barierki do Hannibale. - Będę - odparł tamten i nawet udało mu się pomachać im na pożegnanie. - Powotsenja! I pam-tajcie, co wam mówhiłem! - Jasne! - zapewnił go Kreuff, po czym odwrócił się do Gerharda, pełniącego funkcję motorniczego na ich powietrznym promie: - Avanti, poppolo! Tratwa ruszyła do przodu. Remmuerish, Nohan i jego kuzyn złodziejaszek przez jakiś czas pozostawali w kręgu światła, emanującego z uwieszonych do żerdzi luminarów, wkrótce jednak wchłonęła ich ciemność tunelu. Tylko fosforyzujący ornament przywódcy Uxów pozostał jeszcze widoczny w mroku, lecz i on zniknął w pewnym momencie jak zdmuchnięta świeca, ostatecznie mówiąc „żegnajcie!" swoim nowym przyjaciołom. * * * Hannibale zidentyfikował ich „jednostki avelfre" jako tanie podzespoły, najczęściej używane w paletach dźwigowych: mocne, stabilne i niezawodne, zaprojektowane z myślą o manewrowości i bezpieczeństwie pracy, nie zaś o szybkim transporcie. Nie mogły one popchnąć ich tratwy szybciej niż zawrotne dziesięć kilometrów na godzinę, a więc tyle, ile robił dobry piechur. Nikt jednak nie narzekał na ślimacze tempo, bo na razie pozostawało im tylko siedzenie i podziwianie widoków, jakiekolwiek by one były. Noel szybko przekalkulował, że przy tej prędkości i przy założeniu, że nie napotkają jakichś większych przeszkód po drodze, podróż do segmentu Azzure powinna zabrać im najwyżej trzy dni. Tak jak wczoraj Thomas był w fatalnym nastroju, tak teraz w doskonałym. Wszystko zdawało się nastawiać go optymistycznie do świata, a tu jeszcze taka informacja! Trzy dni zamiast tygodnia! Nion co prawda natychmiast skwitował wyliczenia Kreuffa śmiechem, do trzech dorzucając co najmniej jeden dodatkowy dzień na, jak to określił, pokonywanie „przechlip i tub krętych w grodziach", ale w tej chwili nic nie mogło zepsuć Thomasowi jego wyśmienitego humoru. Miał obok siebie kobietę, która darzyła go niekłamanym uczuciem, perspektywa ujścia obławie rysowała się znacznie wyraźniej niż jeszcze kilkanaście godzin temu, był syty, nie chciało mu się pić ani niczego nie musiał dźwigać... Czegóż więcej można wymagać od losu? - Nion? - zagadnął ich przewodnika, znajdując wreszcie czas na wyjaśnienie paru szczegółów. - Tak, Thom-mas? - odparł tamten, na moment przerywając swoje zajęcie, a właściwie trzy, które zdawał się wykonywać symultanicznie. Dla Thomasa było niepojęte, jak ten Ux to robił, to znaczy dzielił uwagę pomiędzy baczne obserwowanie otoczenia a pedantyczne wyczesywanie sobie fosforyzującej farby z sierści małym zgrzebłem z nietoperzowych pazurków i szkicowanie kościanym stylusem jakiegoś niewidocznego rysunku na małej tabliczce ze skóry. - Ja rozumiem, można przyozdobić sobie ciało w przeróżny sposób, ale dlaczego wybraliście akurat taki? - A czy ja to wiem? Takaż tradycyjność - odparł Nion i wrócił do czesania. - Więc to u was jakaś oznaka statusu? Rangi? - Ze czego? - bąknął Nion, nie bardzo pojmując. - No, pozycji społecznej, przynależności do klasy wyższej... - Ależ jak? - szczerze zdumiał się chudzielec. - Że ktoś niby ważniejszy jest? Nie mam uzmysłowienia; wszak każdy jest takim samym, i tak samo znaczący dla ludu! - No tak, naturalnie - wymamrotał Thomas, zastanawiając się zarazem, czy Nion sobie z niego nie podrwiwa. Miałby uwierzyć, że pod postacią dziwacznego plemienia Ux natrafili na społeczność idealną? - Tylko w takim razie, dlaczego nikt, poza Nohanem, Murhą i tobą, nie miał na sobie tych niesamowitych malowideł? - Aaa... Bo i nie był wyznaczony do tych, co mają powitać innych. - Deus, więc to był przejaw waszego oficjalnego szacunku? No nie, na to bym w życiu nie wpadł! Nion wzruszył tylko ramionami, nie rozumiejąc, czemu tu się dziwić. Wyczesał już prawie cały tors i teraz uniósł zgrzebło do ust, zlizując z niego seledynowy złóg. Thomas przyglądał się temu z obrzydzeniem. - Matko, Nion! Ty jesz tę farbę? - Chcesz też nieco? - Ux rzekł na to niewinnie, uprzejmym gestem wysuwając ku niemu rękę ze zgrzebłem. Thomasowi żołądek podjechał do gardła. - N... no chyba żartujesz! - wykrztusił, nie chcąc nawet patrzeć na oferowany przysmak. - Co to w ogóle jest? - Glonki świetliste, o takie. - Nion wskazał na wszechobecne plamy zielonkawej luminescencji, pokrywające ściany tracheoduktu. - Ach, to... I jak wy je... - Ciii! - przerwał mu nagle Nion, wstając. - Grodź już niedaleko. Thomas zauważył, że tracheodukt zmienił wygląd. Rozszerzył się wyraźnie, a wloty bocznych tchawek zaczęły pojawiać się co kilkanaście metrów. Słychać też było dźwięki, niskie, niemal na granicy słyszalności, jakby ktoś wygrywał na gigantycznych organach monotonną fugę. Wkrótce potem tracheodukt przeszedł w wielką, beczkowatą komorę, na całym obwodzie podziurawioną wejściami do pomniejszych tuneli i szybów. Niektóre z nich miały średnicę niemal równą „normalnemu" tracheoduktowi, w inne nie wcisnąłby się chyba nawet chudy jak patyk Nion. Dźwięk także spotężniał, stając się wszechobecną melodią, przenikającą ciało na wskroś, ciemną i napawającą jakimś prymitywnym lękiem- - Deus, skóra cierpnie! - szepnął Thomas i objął ramieniem wspartą o niego Beę. - To tylko zawirowania powietrza - powiedziała dziewczyna, siląc się na spokój i rzeczowość, co wcale nie przeszkodziło jej z wdzięcznością przyjąć uścisk Thomasa i mocniej przytulić się do jego boku. - Przecież wiem. Ale i tak... Gerhard podszedł do Niona, który porzucił na moment pozostałe zajęcia i skoncentrował się na drodze przed nimi. - Ile jeszcze mamy do przegrody? - zagadnął go nieoczekiwanie von Klosky. - -Już tylko... A ten wasz metr, którym oddajecie długość, wiele to jest? - ni z tego, ni z owego zainteresował się Ux. Gerhard pokazał mu precyzyjnie, ile. - A-ha - rzekł Nion, usatysfakcjonowany, a potem dodał: - Czy byś nas na krótko nie zatrzymał? Tratwa stanęła w miejscu. - Zatem będzie to... - Nion znieruchomiał na sekundę, wsparty o „dziobowy" reling - ...dwa w podniesieniu do pięciu i dwóch, mniej z tego dwa w podniesieniu do trzech, mniej dwa i dwa do nuli metrów, dodać trzy ćwierci mniej z tego trzy ćwierci jednego metra do najbardziej bliskiego nas guza, egzo. - Zaraz, zaraz, chwileczkę... - bąknął Gerhard, któremu od nieco mętnych rachunków Niona zakręciło się w głowie. Jakoś to sobie w końcu przełożył na normalną metrykę, po czym podszedł do barierki i zapatrzył się w mroczną dal, korzystając z własnego dalmierza. Niesamowite, ale sygnał rzeczywiście odbił się od czegoś, co znajdowało się dokładnie sto dwadzieścia trzy metry i dziewiętnaście centymetrów przed nimi! - A niech mnie...! - mruknął z podziwem, a potem zdjął jeden z luminarów i dostroiwszy reflektor, skierował potężny snop światła w ciemność. Tracheodukt był zamknięty gruzłowatym czopem, który wyglądał, jakby powstał ze sklejenia setek ślimaczych muszli. Pełno w nim było otworów, skierowanych pod różnymi kątami, i na pierwszy rzut oka wszystkie były wystarczająco szerokie, by zmieścić ich tratwę. - Nion, damy radę tamtędy się przecisnąć? - spytał, obawiając się negatywnej odpowiedzi. Ale Ux uspokoił go gestem ręki. - Damy. Miejscami tuby i dwakroć szersze od naszej latanki. Tylko że wiać w nich czasem potrafi niesłabo. Podpłyńmy powoli do grodzi, należy nam wybrać sobie dobrą tubę do przejścia. Kierowany wskazówkami Niona, Gerhard ostrożnie podprowadził tratwę do otworu, który znajdował się niemal idealnie w środku perforowanej przegrody. - Zatrzymajmy się. - Ux dał Gerhardowi znak, kiedy od grającej głębokim basem jamy dzieliła ich zaledwie jedna długość tratwy. Wszyscy czekali w pogotowiu, instynktownie przeczuwając, że mogą być potrzebni. - Okręć nas na lewo, nie za wiele, tyle dobrze... Teraz znowu w przód, wolniutko... Gerharda ogarnęły wątpliwości, czy poradzi sobie z precyzyjnym sterowaniem tratwą. Ale niwelatory, stworzone do wykonywania takich właśnie delikatnych i skomplikowanych manewrów, niemal telepatycznie odczytywały zamiary operatora. Von Klosky pewnie wprowadził tratwę do zakrzywionego tunelu, tym razem o ścianach gładkich jak stół. Zewnętrzna rzeźba przegrody sugerowała, że będzie to prawdziwa ślimacznica, lecz tunel, choć w istocie pokrętny i wymagający odrobiny czujności, ani razu nie zagroził ich pojazdowi utknięciem. - Dobry wybór, i dobra pora - powiedział Nion, bardziej do siebie niż do pozostałych załogantów. - I tuba najbardziej wypoczęta, powiew też jest znośnym, nie obrywa uszu... - Długa ta rura? - spytał Thomas, wyciągniętą ręką muskając przesuwającą się leniwie ścianę tunelu. Była bardzo przyjemna pod palcami, aksamitna, miękka i ciepła, jak dziewczęce pośladki. Wyczuwał też regularne pulsowanie, niczym tętno ogromnego zwierzęcia... - Ney - Nion, skoncentrowany na swych obowiązkach nawigatora, poprzestał na tej zdawkowej odpowiedzi. Nie mając nic innego do roboty, Thomas zaczął liczyć skoki spirali. Doszedł do siódmej, kiedy kanał rozwidlił się nieoczekiwanie w trzy identyczne odnogi. - I którędy teraz? - spytał z niepokojem Gerhard, zatrzymując tratwę. - Nie ma znaczenia, każdą można równie dobrze - odrzekł spokojnie Nion. - Tędy. - A dużo nam jeszcze pozostało? - Tu równo połowa grodzi - poinformował go Ux, nie odwracając głowy. Wkrótce trzy kanały zbiegły się ponownie w jeden. Tytaniczne organy, które w środku przegrody umilkły niemal zupełnie, po przebyciu trójdrożnego rozwidlenia na nowo podjęły swój koncert, rosnący w siłę, im bliżej było końca pasażu. Wreszcie pozostał im już tylko jeden, ostatni zakręt, po którym na powrót otwarła się przed nimi ogromna i wypełniona muzyką Drzewa komnata. Znaleźli się w następnym segmencie. ROZDZIAŁ 18 Krępy pierwszy wytaszczył swój ciężki zadek na szczyt cokołu. Przeciągnął się, rozejrzał niespiesznie po kolistym tarasie niczym zdobywca nowych ziem i dopiero po tym zawrócił nad krawędź, niedbałym ruchem wyciągając rękę do wspinającego się tuż za nim Euktesa. - Kuśkę nią sobie chwyć! - warknął tamten ze złością i odtrącił zaoferowaną dłoń. - Nie, to nie - odburknął Krępy lekceważąco, zrzucił z pleców nosidło z ekwipunkiem i z pełną ostentacją pociągnął łyk drogocennego haralan matt z kościanej piersiówki. Euktes wydostał się na górę i pomógł zrobić to samo swojemu kuzynowi, Teo, którego przypominająca jajo łysina cała lśniła od potu. - I co? - sapnął Teo, gramoląc się niezdarnie na kolistą platformę. - Jest coś? Nikt nie udzielił mu odpowiedzi na to pytanie, za to Euktes popatrzył krytycznie na jego plecy. - Teo, możesz mi zdradzić, od jak dawna idziesz z wyłączonym gubnikiem? - Jak to z wyłączonym? - żachnął się tamten, ale pod karcącym wzrokiem Euktesa obejrzał się przez ramię na zacieracz śladów, który wlókł się za nim jak przetrącony ogon. - O, kij w kichach, rzeczywiście zdechł! Mięćwa jedna, pewnie gdzieś się zaczepił na tych przeklętych zadziorach! - No jasne, że też się głupio pytam - mruknął Euktes kpiąco. - Włącz to i pilnuj, żeby takie wypadki już się nie powtarzały, dobrze się rozumiemy? Teo kiwnął głową potakująco. - I podciągnij sobie tę cholerną uprząż, wyglądasz jak ostatnia łajza. - Nasza gwiazda, ma chyba dzisiaj dzień humorów. – Krępy prychnął pogardliwie. Euktes rzucił mu spojrzenie pełne wrogości. - Zastanawiam się, troglodyto, czy nasz partnerski związek nie powinien już dobiec końca - wycedził, patrząc Krępemu prosto w jego aroganckie ślepia. Tamten tylko zaśmiał się bezczelnie. - A wiesz, że to całkiem niegłupia myśl? Tym bardziej że pięć podzielone na trzy daje bardzo niewygodną liczbę. Przez chwilę Krępy i Euktes mierzyli się wzrokiem jak dwa koguty przed walką. Obydwaj wiedzieli jednak dobrze, ile kosztowałaby ich teraz taka sprzeczka. Charakter, temperament, metody działania, we wszystkich tych aspektach różnili się od siebie diametralnie i od początku nie darzyli się nawzajem szczególną sympatią. Tylko cel mieli w tej chwili ten sam i aż nadto konkurentów na karku. A na dodatek potrzebowali jeden drugiego o wiele bardziej niż kolejnej awantury. Musiało jednak paść jeszcze kilka ostrych słów, żeby napięcie pomiędzy obydwoma tropicielami mogło wrócić do znośnego poziomu. - Wolałbyś podzielić to na dziesięć? A może na sto? - spytał Euktes kąśliwie. - Nie mam zamiaru do tego dopuścić - zapewnił go Krępy ze złowrogą determinacją. - Nie, to ja nie mam zamiaru do tego dopuścić – powiedział Euktes równie stanowczo. - I dlatego nie pozwolę, żeby kiedykolwiek powtórzył się bajzel, jakiego narobiłeś w tej traperskiej osadzie. Notabene, zupełnie niepotrzebnie, bo to samo mogliśmy uzyskać bez zabijania chłopaka i tego zdziwaczałego panwirysty, który zresztą i tak nic nie wiedział! Ty po prostu musiałeś dać upust swojej zwichniętej naturze, chory wariacie! Nawet swojej brudnej roboty nie potrafiłeś doprowadzić konsekwentnie do końca, pozwalając uciec staremu z pozostałymi szczeniakami! Narobiłeś takich szkód, że jeszcze teraz trudno mi ogarnąć cały ich bezmiar! - Ach, więc to cię gryzie... - Nie gryzie, tylko przeraża, ty zarozumiały idioto! Idziesz przed siebie jak głupi, zaślepiony nosorożec, bezmyślnie zostawiając za sobą równo wykarczowaną drogę dla wszystkich, z Cechem na czele! Bez subtelności, bez finezji, tylko prymitywne metody rodem z najgłębszego średniowiecza. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co robisz i z kim masz do czynienia? - Nie podobają ci się moje mało wyrafinowane metody, ha? - Krępy odparł zaczepnie. - Rażą cię odstępstwem od uświęconych kanonów sztuki? Otóż leję na nie z wierzchołka, partnerze. Wszystkie te twoje wymyślne fortele i arkana to nie dla mnie. Ja działam zdecydowanie i jeśli trzeba, również brutalnie. I bynajmniej nie zamierzam mieć z tego powodu jakichkolwiek wyrzutów sumienia; dla mnie liczy się tylko mój cel ostateczny. A jak go osiągnę, to już rzecz drugorzędna, byle szybciej od innych. - Ech, ty prostaku bez klasy! - parsknął Euktes z pogardą. - Wszystkie wy krety jesteście takie same! - Twarde, sprytne i nieustępliwe, chciałeś powiedzieć – odciął się Krępy, uodporniony na wyzwiska. - Dół to nie wasza cieplarnia i nikogo nie rozpieszcza. A co do klasy, mój drogi, to jest to taki sam towar jak każdy inny i wkrótce będę go miał wyżej podniebienia - dodał cynicznie, przepijając swoje słowa kolejnym łykiem haralan matt, nikogo, naturalnie, nie częstując. - Nie w naszym Yggdra - odparł Euktes dumnym tonem. - Wszędzie, naiwny relikcie, absolutnie wszędzie - rzekł Krep z cynicznym uśmieszkiem. - Ale nic się nie bój, ja i tak nie ma zamiaru tu zostawać. Przeciwnie, po tej robocie z największą rozkoszą się stąd wyniosę. - O ile dożyjesz jej końca. - Posłuchaj no, przez tę jałową rozmowę tylko tracimy cenne I minuty - zniecierpliwił się Krępy. - A tymczasem tropy stygną. Działamy czy otwieramy tu klub dyskusyjny? - Wyjmuj sprzęt - odburknął Euktes, też znużony zbędną gadaniną. Krępy pokłonił mu się w parodii pełnego galanterii podziękowania, a potem rozłożył przybornik i zabrał się do skanowania. Euktes musiał przyznać, że Krępy pracował sprawnie i skrupulatnie, decymetr po decymetrze sprawdzając powierzchnię tarasu, na razie tylko w promieniu kilku metrów. Ale i to przyniosło kilka cennych odkryć. - Proszę, proszę... Ślady krwi, potu, pełno fragmentów naskórka, nawet spermę tu mamy - oznajmił, przestudiowawszy odczyt. - Ktoś gził się w tym romantycznym miejscu, aż furczało. - Dawno? - Nie dalej niż dwa dni temu. - Zidentyfikujesz? - Jeśli tylko znajdę zgodność z którymkolwiek z posiadanych przez nas rysopisów... - odparł Krępy, już analizujący zebrane próbki. Porównanie próbek z wzorami czwórki poszukiwanych zabrało im kilka minut. Mina Krępego nie była szczególnie entuzjastyczna. - Czemu tak się krzywisz? Nic ciekawego? - spytał Euktes. - Nie o to chodzi. Ze słów tego smarka z osady wynikało, że trafiliśmy na ślad jednego z trzech podstawowych celów, a ja tymczasem mam tu co prawda punkt, ale pasuje tylko do tej cholernej drzazgi. „Drzazga", „wyżarzony", „flak", „łajnowłaz"; w tropicielskim żargonie wiele było pogardliwych określeń na trakera, który skrewił i wycofał się z umowy bez honoru. - To była zresztą baba - dodał Krępy, raz jeszcze sprawdzając odczyty. - Masz coś przeciwko płci przeciwnej? - spytał Euktes prowokacyjnym tonem. - Nie. Po prostu stwierdziłem fakt - odparł Krępy zupełnie szczerze, dodając półgłosem: - Ale czemu ona tutaj zamiast tamtych? Nie pasuje mi to... - Faktycznie, coś tu jest nie tak - przytaknął Euktes po chwili namysłu. - Zaryzykowałbym hipotezę, że wytropiła go wcześniej od nas, on zaś, bądź oni - w końcu nie wiemy, czy ten von Klosky był sam - w jakiś sposób przekonał ją do spalenia kontraktu. Nawet czas by się zgadzał. Tylko że... - Co, zastanawiasz się, w jaki sposób można kogokolwiek namówić do rezygnacji z takiej forsy? A może zaoferował jej dwa razy więcej? - Krępy zarechotał z własnego żartu, który Euktesa jakoś nie rozbawił. - Akurat nie o tym myślałem, bęcwale... - Trochę nadużywasz ostatnio inwektyw, przyjacielu – przerwał mu Krępy ostro, z ostrzegawczym błyskiem w oczach. - A ja doskonale wiem, o czym myślisz: jeśli ta drzazga spotkała się tu z naszym celem, to gdzie, do licha ciężkiego, są jakiekolwiek ślady po nim, tak? Bo to nasienie z pewnością nie należy do niego. - Zaraz, ale my chyba zbyt pośpiesznie wyciągamy wnioski - zreflektował się Euktes. - Ej, Teo! Jego łysy, niefrasobliwy krewny korzystał właśnie z kolejnej chwili, w której nikt się nim nie interesował, nie kazał mu niczego włączać, podnosić, przynosić ani oglądać, i w której mógł znów podłączyć się do jednej ze swoich odmóżdżających gier. Euktes zaczynał mieć tego serdecznie dosyć. Za każdym razem, kiedy wydawało się, że znalazł i wyrzucił już ostatnie z tych świństw, Teo niczym prawdziwy iluzjonista wyciągał skądś następną kostkę i kontynuował macerację resztki szarych komórek, jaka mu jeszcze pozostała. Euktes podszedł do niego od tyłu i wściekłym ruchem zerwał pajęczasty stymulator z głowy swojego kuzyna. - Ty naprawdę nie możesz już żyć bez tego gówna? - wysyczał, rozdeptując stymulator i kopnięciem posyłając jego szczątki poza krawędź urwiska. Teo, oszołomiony tak nagłym przerwaniem transmisji, wymamrotał coś niezrozumiale. Euktes pochwycił go za kołnierz i jednym szarpnięciem poderwał na nogi. - Wstawaj, nałogu jeden! - warknął, bezceremonialnie trzeźwiąc kuzyna policzkiem. - Wstawaj i przydaj się wreszcie na coś, do lepkiej zarazy! - Czego znowu? - warknął Teo półprzytomnie. - Już? Obudziłeś się? No to zrób teraz rundkę dookoła przypory i popatrz, czy nie ma tu jeszcze czegoś interesującego. - A co, sam nie możesz? - odszczeknął Teo bezczelnie. - Idź na ten rekonesans, pasożycie, albo powiem twojej matce, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek! - rozsierdził się Euktes i pchnął Tea w kierunku wielkiej, zakrzywionej kolumny, wyrastającej ze środka tarasu. - Nawet na chwilę nie może zmęczony człowiek usiąść i odpocząć... - mamrocząc pod nosem, Teo powlókł się we wskazanym kierunku, jeszcze kilkakrotnie łypnąwszy na krewniaka z urazą. - Musisz mieć cholernie ważny powód, żeby wlec takiego darmo zjada ze sobą - mruknął Krępy, chowając analizator do futerału. - Być może, ale to nie twoja sprawa - warknął Euktes. - Och, ależ oczywiście, że moja, bracie - odparł Krępy, spoglądając wyzywająco w oczy Euktesa. - Twój beznadziejny kuzynek jest jak piąta noga od stołu i zupełnie nie podoba mi się myśl o oddawaniu komuś takiemu trzeciej części nagrody. Toleruję jego obecność tylko ze względu na ciebie, ale... - A niech to mucha prąciem! - przerwał im zdumiony okrzyk Tea. - Ludzie, tu jest dziura większa nawet od puśki mojej byłej! Krępy i Euktes zerwali się na równe nogi i pobiegli zobaczyć, o czym mówi Teo. Tym czymś był imponujących rozmiarów rozziew, niewidoczny od strony, z której przybyli na taras. Pęknięcie biegło przez całą kryzę cokołu oraz większą część kolumny. Krępy i Euktes, zaintrygowani, przemaszerowali tam i z powrotem nad krawędzią szczeliny, zaglądając do jej ciemnego wnętrza i z uwagą badając krawędź. - Stara rzecz... - mruknął Euktes pod nosem, podchodząc do pionowej części rozziewu. Z kieszeni wyjął latarenkę i poświecił do środka. Jego bystre oczy natychmiast dostrzegły krzyż, niedbale wykonany fosforycznie zieloną farbą tuż u podstawy rozpękniętego wygaszacza przepływu, i, oczywiście, zupełnie zlekceważony przez bezużytecznego Tea. Krępy ma absolutną rację, przyznał w duchu, i chyba najwyższy czas przemyśleć, jak daleko powinna sięgać rodzinna lojalność. Krępy, cokolwiek by o nim mówić, też miał oczy na właściwym miejscu. Był również, pomimo swojej ciężkiej budowy, nadzwyczaj sprawny fizycznie, co zademonstrował, zeskakując zgrabnie na wygaszacz i z wielką zwinnością prześlizgując się ku jego czubkowi. Przyklęknął tam, zajrzał w głąb czarnej studni, a potem sięgnął ręką w dół. - Ha, popatrz na to! - zakrzyknął i wyciągnął kilka metrów ultralekkiej drabinki sznurowej. - Myślisz, że nasz cel zszedł na dół, do systemu wentylacyjnego? - spytał Euktes, choć odpowiedź wydawała się oczywista. - Ja nie myślę, ja jestem o tym dogłębnie przekonany – odparł Krępy z wielką pewnością siebie. - A może to tylko jeszcze jedna sprytna zmyłka? – powiedział Euktes, przyjmując na siebie rolę advocatus diaboli. - Teoretycznie możliwe - zgodził się z nim Krępy połowicznie. - Ale stawiam sto, a nawet tysiąc do jednego, że nasz cwany agent wędruje sobie teraz kanałami. Dokądkolwiek chce się dostać w Drzewie, poza zewnętrzem najszybciej dotrze tam właśnie nimi. Sam wiesz, jak mało jest użytecznych wejść do trzewi. Ja na jego miejscu nie przepuściłbym takiej okazji jak ta tutaj. Euktes zajrzał ostrożnie w ciemną otchłań. - Wolałbym się jednak upewnić, czy twoje rozumowanie zgadza się z faktami. Teo, przynieś tu analizator... - Strata czasu - zaprotestował z miejsca Krępy. - To jest więcej niż punkt, to fiks. Szybki skan możemy zrobić na dole, żeby ustalić, czy poszedł na północ, czy na południe, ale tu nie ma sens... Rysy twarzy Krępego stężały nagle wpół słowa, a jego wzrok stracił ostrość. W sekundę później taka sama zmiana zaszła na obliczu Euktesa. - Hej, a wam co...? - zaniepokoił się Teo, który nigdy wcześniej nie widział przejmowania przez tropiciela uaktualnionej wersji kontraktu. - Nie przerywaj! - syknął Euktes, skupiony na odbiorze nowych instrukcji. Transfer dobiegł końca. Krępy wciągnął powietrze głęboko do płuc i popatrzył na Euktesa. - Ktoś tam chyba powariował... - mruknął wstrząśnięty. - Pięćdziesiąt milionów za wszystkie cztery sztuki! - No, to teraz wychodzi nam po szesnaście z kawałkiem na głowę, nie licząc premii za drzazgę - wyszeptał nie mniej od Krępego oszołomiony Euktes. - Jeszcze jedna taka niespodzianka, a zacznę myśleć, że ktoś z nas robi durniów. - I kto to w ogóle jest ta Helen Bjorg? Ty słyszałeś kiedyś o niej? - W życiu swoim - zaprzeczył Euktes. - Helen, i owszem, wiadomo. Ale Bjorg? Jakaś niebywale ważna persona, bo historia nie zna takiej sumy! Czterdzieści pięć milionów za jeden cel! - Matko przenajświętsza, może to wszystko rzeczywiście czyjś wygłup, a my latamy jak psy za gałganem? - wymamrotał Krępy, ale kiedy dotarło do niego w pełni to, co sam przed chwilą powiedział, o mało co nie pokruszył sobie zębów, zgrzytając: - Ale jeśli tak... Jeśli tak, to niech bogowie mają w opiece tego, kto to zrobił, bo znajdę go wszędzie i nakarmię jego własnymi wnętrznościami! - Powiecie mi w końcu, co się dzieje? - zniecierpliwił się Teo, czując się dotkliwie ignorowany przez towarzyszy. - Nic, mamy po prostu nowy cel - zbył go szorstko Euktes, powracając natychmiast do rozmowy z Krępym: - Co robimy w tej sytuacji? - Schodzimy, nic innego nam na razie nie pozostaje. Obydwaj wrócili po swoje bagaże i chwilę później Krępy oparł czubek buta na pierwszym szczeblu drabinki sznurowej. Euktes odwrócił się do swojego kuzyna. - Teo, ty tu na razie zostaniesz i będziesz miał oko na tyły. - Jak to? - szepnął tamten, truchlejąc momentalnie na myśl, że krewniak pozostawi go samemu sobie. Teo, rozpieszczony i gnuśny nicpoń, przywykł do zrzucania wszelkiej odpowiedzialności na barki innych, ograniczając się do folgowania swoim przyjemnościom i nadymania się, kiedy ktokolwiek śmiał czegoś od niego chcieć. Wystarczyło jednak, by w oczy zajrzało mu widmo samotności, i od razu wpadał w panikę. - Tak to. Masz tu po prostu stać jak ta przypora, mieć oczy i uszy szeroko otwarte, i cierpliwie czekać na sygnał, że możesz do nas bezpiecznie dołączyć. Tyle to już chyba potrafisz zrobić, co? - A jak wy mnie tu zostawicie? - zakwilił Teo żałośnie. - No, co ty opowiadasz? Dlaczego mielibyśmy cię zostawiać? - Masz mnie za durnia? - drżącym ze strachu głosem wyrzucił z siebie Teo. -Jeszcze nie oślepłem, kuzynku! Co ty, myślisz, że nie dostrzegłem wyrazu oczu Krępego? Przecież ten suczy ryj tylko czeka na pierwszą sposobność, żeby się mnie pozbyć, a ty...! - Przestań wygadywać bzdury! - wykrzyknął Euktes z irytacją. - Krępy to Krępy, ale jak długo ja żyję, nie odważy się nawet małe go palca na ciebie podnieść. Grunt pod ich nogami zadrżał nagle. - Rany, a to co znowu? - jęknął Teo, spoglądając trwożliwie pod nogi. - Od tych przeklętych neurostymulatorów mózg ci zdążył zmurszeć - mruknął Euktes, paląc się już do zejścia. - Gdzieś wyrzyna się nowy konar albo staty się włączyły... Ty co, jesteś tu dopiero od wczoraj? - No, nie... - bąknął Teo, zawstydzony. - Jeszcze raz: siedzisz tu kołkiem, i czekasz na mój sygnał, jasne? - Tak, tak... - To ja idę. Euktes poprawił sobie nosidło, po czym ostrożnie zaczął schodzić po filigranowej drabince. Teo odprowadzał go niespokojnym wzrokiem, dopóki blond czupryna Euktesa nie przestała być widoczna w ciemnościach. Przez cały ten czas niepokojące drżenie pod jego stopami jedynie narastało, zamiast się uspokoić. O nie, pomyślał trwożnie Teo, to nie jest jakaś zwykła rzecz! Na wszelki wypadek odsunął się od krawędzi rozziewu, która zaczęła poruszać się dostrzegalnie. Cofnął się najpierw tylko o krok, potem o następne dwa, zdziwiony, czemu stąpa tak niepewnie, jakby miał zaburzenia błędnika. Za piątym krokiem omal całkowicie nie stracił równowagi, bo jego lewa noga, zamiast na stałe podłoże, nieoczekiwanie natrafiła na pustkę. - Co się...? - wyszeptał zdezorientowany, desperackim machaniem rąk starając się utrzymać swoją krągłą sylwetkę w pionie. Strukturalna macierz Drzewa, naga w tym miejscu, rozfalowała się pod jego podeszwami. Strwożony Teo najpierw przykucnął, a potem padł płasko na rozkołysaną powierzchnię tarasu, czując narastające mdłości. Nad jego głową zadudniło nagle i potężne uderzenie w splot słoneczny wyrzuciło go w górę. Teo przekoziołkował w powietrzu i wylądował na boku, czując przeszywający ból w piersiach. Jeszcze przed chwilą równa jak stół platforma wokół przypory wybrzuszyła się na podobieństwo wielkiego bąbla, a dudnienie przeszło w ogłuszający huk eksplozji. W jednej sekundzie ogromna szczelina bluznęła kilkusetmetrowym pióropuszem fioletowobłękitnego ognia, popiołem oraz tysiącami, setkami tysięcy płonących pocisków. Coś, jak ciśnięta pochodnia, poszybowało wysokim łukiem daleko na zbocze cokołu, machając palącymi się ramionami i krzycząc rozdzierająco. Na oszalałego ze strachu Tea posypały się dymiące grudki, większość kompletnie zwęglona, lecz niektóre jeszcze żywe, ze skwierczącymi oczami i płonącym futerkiem czołgały się ślepo na kikutach spalonych skrzydeł. Teo wrzasnął przeraźliwie, jedną ręką próbując strząsnąć z siebie włażące na niego, żałośnie skrzeczące półtrupy. Zaabsorbowany tym nie zauważył na czas, że powierzchnia tarasu zaczęła nagle klęsnąć, jakby wydymające ją wcześniej ciśnienie zamieniło się w ssanie. Drąc się już bez opamiętania, Teo poleciał głową wprost ku piekielnej szczelinie, dymiącej resztkami erupcji. Być może skończyłoby się najwyżej na potłuczeniach, gdyby zachował więcej przytomności umysłu. Ale on tylko zasłonił twarz rękami, nie starając się w żaden sposób kontrolować swojego upadku. Buchająca swądem i gorącem czeluść otwarła się przed nim uprzejmie. Wydawało się, że nic nie powstrzyma jego ostatecznego lotu w otchłań, kiedy uprząż zacieracza śladów zaczepiła się o jedno z wystających z krawędzi rozziewu włókien osnowy. Jego ciałem niespodziewanie targnęło i obróciło o sto osiemdziesiąt stopni. Oszołomiony Teo przez długą, fatalną chwilę po prostu dyndał bezradnie nad przepaścią, zamiast od razu wykorzystać to szczęśliwe zrządzenie losu. Cóż, widać przeznaczeniem głupców jest ich równie głupia śmierć. Przypora stała pęknięta już od wielu lat i mogłaby tak stać jeszcze przez wiele następnych. Drzewo powoli zaczynało mieć problemy z zasobami i gospodarowało nimi coraz oszczędniej, i jeśli coś nie wymagało natychmiastowej interwencji bądź nie stanowiło zagrożenia dla funkcjonowania systemu jako całości, mogło pozostać nienaprawiane przez wieki. Jednak na tak potężne zaburzenie mechanizmy obronne nie mogły pozostać obojętne. Mikroskopijni strażnicy, bezustannie patrolujący tkanki Drzewa, bezzwłocznie odpowiedzieli na wezwanie, kauteryzując ranę i odcinając szkodliwym pozostałościom eksplozji drogę do reszty megastruktury. Szybko gęstniejąca sieć kurczliwych chiazm poczęła ściągać obydwa brzegi szczeliny, zwężając ją i zasklepiając w niewiarygodnym tempie. Kiedy Teo zobaczył zbliżającą się ku niemu piekielną gilotynę, miał w istocie jeszcze mnóstwo czasu, żeby jej umknąć, lecz panika odebrała mu resztki rozumu. Zamiast spokojnie podciągnąć się na jednej ręce, odczepić drugą krępujący go ekwipunek, i już bez trudu wydostać się ze szczeliny, szamotał się tylko coraz rozpaczliwiej, oślizgłymi od potu dłońmi młócąc na oślep o twardą, gładką powierzchnię tarasu i bezmyślnie szarpiąc się w uprzęży. Szwy, zimne i nieubłagane, posuwały się szybko w jego stronę, strzelając z krawędzi na przeciwległą krawędź jak szare języki kameleonów. Sięgając do ostatnich pokładów swoich sił, śmiertelnie przerażony Teo wsparł się na rękach i poderwał się, nie czuł nawet, że ciasno opięta uprząż zdziera mu skórę z pleców. Ale osnowa, jak sprężyste ramię karzącej opatrzności, ściągnęła go z powrotem w dół, wprost pod nadbiegającą szarą włócznię. Nieszczęśnik zawył potwornie i wył jeszcze długą chwilę, kiedy, jeden po drugim, nanoszwy przebijały mu ciało. Jego opętańcze krzyki, odbijające się zwielokrotnionym echem od sąsiednich przypór, uciszyło dopiero to samo Drzewo, które je z niego wydobyło, z głośnym mlaśnięciem przecinając biedaka na pół. Okrwawione popiersie Tea poruszyło jeszcze kilkakrotnie rękami w śmiertelnym odruchu, po czym zamarło na łonie Drzewa, obojętnego na cierpienia zamieszkujących go istot. ROZDZIAŁ 19 Chyba zaczynam mieć kłopoty ze snem, pomyślał Thomas, po raz kolejny budząc się przed czasem. Cisza wokół niego była niemal doskonała; tylko łagodny, jednostajny szum płynącego tracheoduktem powietrza, oddechy śpiących towarzyszy, no i trzepotanie tych przeklętych ciem. Biegnący przez ten segment odcinek systemu wentylacyjnego nie różnił się od wszystkich poprzednich w żaden zasadniczy sposób, lecz jedynie w rozmaitych drobiazgach i szczegółach. Na przykład, świecących glonów było tu zdecydowanie mniej, podobnie jak i małych nietoperzy. Thomasowi wydawały się one dostatecznym dopustem, dopóki nie wlecieli tutaj, gdzie dla odmiany z miejsca opadły ich chmary nocnych motyli, wielkich jak dłoń dorosłego człowieka. Luminary przyciągały je niczym magnes; lgnęły do nich całymi setkami, zasłaniając żarniki latarń kłębowiskiem odwłoków i skrzydeł, skutecznie pozbawiając podróżników jedynego źródła światła. Odganianie tych owadów było kompletną stratą czasu, nie pomagały nawet odstraszacze Vlada. Praktycznie jedynym sposobem było posuwanie się przez tracheodukt z wyłączonymi latarniami, co chyba tylko Nionowi nie sprawiłoby żadnego dyskomfortu. Na dodatek przebrzydłe ćmy miały dla nich tyle samo respektu co dla ścian albo tchawek i wciąż usiłowały wcisnąć się im do oczu, ust i pod ubrania. Teraz, kiedy obydwa luminary były wyłączone na czas postoju, mogli jako tako odetchnąć od tej plagi, choć rozdrażniający cichy szelest i okazjonalne muśnięcie kruchego skrzydełka na policzku przypominały, że dokuczliwe owady czekają cierpliwie na ich przebudzenie, przyczajone w mroku. Thomas przetarł piekące oczy, starając się dojrzeć coś w słabiutkim świetle glonów. Ostatnio noktowizja przyprawiała go o nieznośny ból głowy zaledwie po kilkunastu sekundach używania, dlatego teraz nawet nie próbował jej włączać, poprzestając na swoich prymitywnych, naturalnych zmysłach. Coś chyba musiało dziać się z jego implantami, aczkolwiek o takim wypadku jeszcze nie słyszał. A zresztą poza nagim ciałem Bei, i tak ukrytym w tej chwili pod śpiworem, nie było tu nic szczególnego do oglądania. No, może nie tak do końca nic. Kiedy już oczy Thomasa przywykły do ciemności, zauważył nowego pasażera, tratwy. Zwisał sobie cichutko z górnej żerdzi i wielkimi jak filiżanki ślepiami wpatrywał się spokojnie w Farquaharta. To już nie była latająca mysz, ale prawdziwy, latający doberman. Nie wyglądał jednak wcale groźnie, raczej milutko, kiedy tak pociesznie strzygł długimi uszami i raz po raz oblizywał długim językiem lisi pyszczek. Ale oprócz przerośniętego nietoperza było jeszcze coś, co Thomas dostrzegł dopiero w tym momencie. Noel także nie spał (czy on w ogóle potrzebował snu?) i teraz przesunął się nieznacznie w bok, odsłaniając rąbek tekstu, wolno przesuwającego się przed nim w powietrzu. Zainteresowany, jaką też lekturą enigmatyczny Kreuff może umilać sobie czas nocnego czuwania, Thomas przekrzywił głowę, i wytężył wzrok. To był jakiś kawałek w tym archaicznym alfabecie, którego pełne było archiwum Hannibale. Czyjś pamiętnik, sądząc po często pojawiających się datach. Thomas już chyba kiedyś to widział, ale wówczas przemknęło to przez jego mózg o wiele za szybko, i utonęło w powodzi innych obrazów... ...nie do zniesienia. Oczywiście, mógłbym pójść z oficjalną skarga do Whitescrofta, ale obawiam się, że to tylko pogorszyłoby sytuację. Poza tym Carl cieszy się ostatnio wyjątkowym poparciem Helen, a tu już trzeba bardzo ostrożnie. No nic, spróbujemy ostatni raz po dobroci, a jak się nie uda, to po prostu przeniosę wszystko na dyski i będę je nosił przy sobie. 24 lipca Alex Harvard przyparł mnie dzisiaj do muru. Był wściekły, żądał natychmiastowych wyjaśnień. Dlaczego odebrano mu aż trzech jego doktorantów, w zamian przysyłając podejrzanie wyglądających kretynów, którym napięcie powierzchniowe kojarzy się z polityką? I to wszystko właśnie teraz, kiedy jest tak bliski przełomu w pracy nad inteligentnymi elastomerami? Powiedziałem mu, niezupełnie szczerze, że nie mam o niczym pojęcia i żeby poszedł ze swoimi żalami do Whitescrofta. Wydań się na mnie i musiałem zaciągnąć go do kibla, żeby nie narobił nam prawdziwych kłopotów. Wszystkim powoli zaczyna udzielać się nastrój jakiejś paranoi. Co się tutaj wyprawia? 5 września Zjawiła się kolejna grupa „protegowanych" Helen, przyjęta z tą samą wrogą nieufnością co poprzednie dwie. Jak zwykle, na papierze ich referencje są bez zarzutu, ale głowę dam sobie uciąć, że żaden z nich ani pięciu godzin nie przepracował w laboratorium. Nie wiadomo nawet skąd są ani po co Helen ich tu przywlokła. Whitescroft próbował oponować na zebraniu Rady Projektu, ale to już nie ten sam człowiek i nie ta pozycja, co na początku. Jego zarzuty pod swoim adresem Helen otwarcie zlekceważyła, a przy koterii, jaka zdążyła się do tej pory uformować wokół tej despotycznej baby, głosowanie za otwarciem nowych etatów a posteriori było czystą formalnością. Whitescroft jest skończony, a Helen coraz bardziej odbija; wszyscy to widzimy, ale co możemy zrobić? Odejść? Tylko dokąd? 12 października Piekielna awantura w trakcie posiedzenia Rady. Zaczęło się niewinnie, od propozycji Helen, żeby z dniem dzisiejszym zmienić kryptonim całego projektu na „Yggdrasill". To jakiś termin z mitologii skandynawskiej, na której punkcie ta kobieta ma prawdziwą obsesję, zresztą jedną z wielu. Kreuff z Informatyki zgłosił zastrzeżenie proceduralne - czy ona nie wie, że tego typu zmiany muszą najpierw przejść przez komisję federalną i przez NASA? Helen odparła na to pogardliwie, że dość już ma marnowania czasu na tępych biurokratów i wysyłania do nich podań za każdym razem, kiedy chce kupić dodatkowy metr kabla nadprzewodnikowego albo oddać mocz. A poza tym projekt posuwa się do przodu tylko dzięki jej autorytetowi dwukrotnej noblistki, to po pierwsze, oraz hojności sponsorów, to po drugie. Whitescroft nie wytrzymał i zaatakował Helen, która już od dłuższego czasu spychała go na margines. Nie przebierając w słowach, oskarżył ją niemal o wszystko, poczynając od zdrady naukowych ideałów i zaprzedaniu ich „podejrzanym interesom mafii, czy innych ciemnych organizacji", a na szerzeniu zwyrodniałego mistycyzmu i czarnej magii kończąc. Wreszcie zagroził, że jeśli ta sytuacja natychmiast się nie zmieni, zrobi wszystko, żeby naukowa kariera Helen rychło się skończyła. Bjorg nie pozostała mu dłużna, nazywając go podnóżkiem urzędasów, naukowym zerem i ograniczonym prostakiem bez krzty wizji, i dodała, że żadne Whitescrofty nie przeszkodzą w realizacji jej („jej" podkreślając nader wyraźnie) projektu. Oberwało się nie tylko Davisowi. Okazało się, że my wszyscy też w sumie nie jesteśmy lepsi, choć czy miała na myśli jedynie obecnych na sali, czy też całe siedem miliardów ludzi na Ziemi, nie było jasne. Po tym wybuchu Helen wybiegła z sali, ciągnąc za sobą milczącą świtę swoich popleczników, uśmiechających się złowieszczo. Obawiam się, że cały ten incydent nie wróży niczego dobrego na przyszłość. 27 października Stało się, Whitescroft nie żyje! Dowiedzieliśmy się o tym dzisiaj rano, zaraz po zameldowaniu się w instytucie. Oficjalna wersja to zawal, ale, rzecz jasna, nikt w nią nie wierzy, a najczęściej szeptane słowa to „przewrót pałacowy". Helen nawet nie wysilała się na zachowanie pozorów. Jeszcze tego samego dnia przejęła, absolutnie bez żadnych konsultacji z kimkolwiek, całą sekcję Davisa wraz z inwentarzem. Słowo daję, zaczynam mieć pietra. 27/28 października Głowy potoczyły się z hukiem. Kreuff, ja i jeszcze kilkudziesięciu innych uniknęło co prawda wywalenia na pysk, ale nasze zespoły praktycznie polikwidowano bądź drastycznie uszczuplono, a notatki i dane z naszych komputerów znikły gdzieś bez śladu, pomimo wszystkich tych haseł i zabezpieczeń. Były nawet rewizje osobiste, odebrano nam również przepustki i klucze, a nam samym zakazano opuszczania terenu instytutu do odwołania. Wszystko poszło tak sprawnie i błyskawicznie, jakby to była z góry zaplanowana operacja militarna. Myślę, że w tej chwili chyba każdy z nas pomyślał sobie to samo: pieprzony Pentagon! Ale dotychczas trzymający się na ogół na uboczu ludzie Helen (choć zaczynaliśmy już podejrzewać, że tak naprawdę to właśnie Helen jest czyimś „człowiekiem") stali się nagle wszechobecni i nie kryją już swoich prawdziwych twarzy. Pentagon? Boże, jakże bym chciał, żeby to był Pentagon! 4 listopada Nasz „areszt instytutowy" trwa, ale im chyba wcale nie chodzi o nas w roli zakładników. Na pozór wszystko wygląda jak przedtem, jeśli pominąć panującą tu od przedwczoraj ponurą atmosferę obozu pracy przymusowej. Robimy swoje, eksperymentujemy, testujemy coraz bardziej złożone systemy, i nawet idzie nam to szybciej niż przedtem. No cóż, przypuszczam, że wycelowana lufa karabinu na każdego podziałałaby stymulująco... Nie mamy pojęcia, co stało się z pozostałymi członkami projektu, ale osobiście mam raczej niewesołe podejrzenia. A do tego nasza nadzieja, że ktoś na górze zorientuje się, że coś jest nie tak, i podejmie jakieś energiczne kroki, rozsypała się w proch już wczoraj. Na „górze" Helen wciąż miała status półbogini, a do tego wszyscy wiedzieliśmy o korupcji i karierowiczostwie waszyngtońskich politykierów, chyba jednak nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, jak monstrualne przybrały one rozmiary. Najpierw z ulgą patrzyliśmy na oficjeli z NASA, czterech senatorów oraz samego doradcę prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, pewnym siebie krokiem zmierzających przez główny hol prosto do gabinetu Helen. Lecz już niecałe piętnaście minut później, z niedowierzaniem i obrzydzeniem słuchaliśmy tegoż samego doradcy, po raz nie wiadomo który w jego karierze gratulującego Helen Bjorg niesamowitych postępów, błyskotliwej reorganizacji, godnej podziwu umiejętności mobilizowania ludzi, bla, bla, bla... O Davisie Whitescrofcie nikt się nawet słowem nie zająknął. Było jasne, że w grę wchodziły tu więcej niż wielkie pieniądze i czyjeś równie wielkie zakulisowe wpływy. A to oznacza, że już jest po nas. 15 grudnia Ilia Razov popełnił wczoraj samobójstwo. Przed przejęciem projektu przez „Wolny Wszechświat", tak bowiem nazywa się organizacja, która omotała Helen, kierował grupą mikromechaników. Żonaty i z dwójką dzieci, miał więc dla kogo żyć, ale wyjątkowo źle znosił sposób, w jaki traktowali nas ci fanatyczni nihiliści, a zwłaszcza bycie incommunicado. A czyja łatwiej to znoszę? Lepiej nie będę pisać, jak przeżyłem jego śmierć. 3 stycznia Muszę wykorzystać jedną z ostatnio nielicznych wolnych chwil, żeby dopisać choćby parę nowych zdań w dzienniku. Postępy robimy niewiarygodne. Może dlatego, że każdy z nas szuka zapomnienia w pracy. Niektórzy jeszcze w alkoholu, ale to już inna historia. Helen połączyła nas wszystkich w jedną „interdyscyplinarną grupę", prawdopodobnie po to, żeby łatwiej móc nas kontrolować. Widujemy ją teraz rzadko. Co wieczór regularnie przysyła do nas kogoś, kto zabiera wszystkie nasze wyniki z danego dnia, jak jaja z kurnika. Ale przestaliśmy się już tym przejmować, po prostu robimy swoje albo przynajmniej staramy się robić, byle się nie dać frustracji i przygnębieniu. Niektórzy nadal nie wierzą w całą tę sytuację i wciąż liczą na interwencję z zewnątrz, no bo przecież niemożliwe, żeby do tej pory nikt nie zauważył zniknięcia kilkudziesięciu ludzi, nie powiadomił o tym policji ani mediów. Aleja wystarczająco długo chodzę po tym świecie, żeby nie mieć złudzeń; nie takich transakcji żywym towarem dokonywano w tym najwspanialszym z krajów. Bez obaw, już tamci się postarają, żeby nikt nas nie szukał. 17 stycznia Jesteśmy w więzieniu, co do tego nikt już nie może mieć wątpliwości. Pytanie jednak, co z nami zrobią, kiedy projekt dobiegnie wreszcie końca? Kreuff uważa, że nas po prostu zlikwidują, i ja się z nim zgadzam. Wciąż jeszcze nie rozgryźliśmy planów Helen i tych z „Wolnego Wszechświata", ale oni są zdeterminowani jak cholera i chcą wszystko dla siebie, więc rachunek jest prosty. Podjęliśmy decyzję, Kreuff, ja, i jeszcze kilku innych, którzy nie całkiem stracili jaja, że musimy stąd jakoś się wydostać, choćby tylko po to, żeby opowiedzieć, co się tutaj wyprawia, i ostrzec kogo się da. 20 stycznia Gdyby nie warunki i nastrój, w jakich się znajdowaliśmy, ten dzień byłby jednym z najwspanialszych w naszym życiu. Udało się! Hansen zademonstrował wreszcie pierwszy w pełni funkcjonalny nanoembrion! Wszyscy biolodzy, jacy jeszcze wśród nas pozostali, aż do dzisiaj byli największymi sceptykami, a jednak udało się nam powtórzyć genesis, i to korzystając z całkowicie nowych, nieorganicznych substratów! Na razie pierwszy zarodek miał tylko jeden prosty program wzrostu i różnicowania, który zresztą Kreuff z Hansenem i genetykami kompilowali już od ponad trzech lat, ale za to działał wreszcie bez zarzutu, kontrolując w pełni autonomiczny rozwój struktury. Dla większego efektu Hansen przeprowadził demonstrację na półtoratonowym bloku betonu, który służył kiedyś jako balast dla dźwigu towarowego. Kiedy wprowadził instrukcję zerową i kiedy niespełna dwucentymetrowy zarodek zaczął zmieniać się na naszych oczach, wydaliśmy dziki okrzyk radości. Zaalarmowani naszymi wrzaskami przybiegli najpierw dwaj strażnicy, a potem sama Helen. Nie musiała o nic pytać. Od razu zauważyła przyczynę naszej euforii i nawet jej udzieliła się atmosfera radosnego podniecenia. Przez krótką chwilę było tak, jak za dawnych, dobrych czasów. Phil Karski, specjalista od sieci neuralnych, wytrzasnął nie wiadomo skąd jakieś butelki i głośno wznieśliśmy toast. Czuliśmy się jak bogowie! 20/21 stycznia Przez całą noc nikt z nas nie zmrużył oka. Wszyscy przy warowaliśmy wokół bloku z zarodkiem na szczycie, jakbyśmy byli jakimś zgromadzeniem druidów, a betonowy blok świętym megalitem. W końcu jednak dało się słyszeć pierwsze głosy rozczarowania, bo po początkowych oznakach aktywności zarodek jakby zamarł. Hansen natychmiast nas jednak uspokoił, wyjaśniając, że teraz embrion przechodzi przez fazę korzenia, podczas której rozrasta się w głąb bloku, ekstrahując i akumulując materiał. Dla zabicia czasu zaprezentował nam symulację, z której wynikało, że struktura właściwie nie ma ograniczeń, jeśli chodzi o rozmiary czy formę. Wszystko było jedynie kwestią zastosowanego programu, który zresztą nie musiał być zdefiniowany raz na zawsze, ale mógł być modyfikowany w trakcie wzrostu. Z czymś takim kolonizacja innych planet byłaby rzeczywiście dziecinnie prosta. Z drugiej strony możliwe było też wprowadzenie do programu zdań chaotyzujących, co czyniłoby w ten sposób ze struktury podmiot procesów ewolucji, taki sam jak każda inna żywa istota na Ziemi. W tym momencie Kreuff i ja spojrzeliśmy na siebie i doznaliśmy momentalnie straszliwego olśnienia! Zrozumieliśmy bowiem, do czego zmierza Helen Bjorg i jej fanatyczni przyjaciele. Zrozumieliśmy również, że jeśli ktoś w porę nie powstrzyma tej socjopatki... Thomas tak się zatopił w lekturze, że nawet nie zauważył, kiedy wędrujące w powietrzu akapity zatrzymały się nagle, i aż podskoczył na dźwięk słów Noela: - Widzę, że dręczy cię bezsenność, co? - Ja... Te jasne litery tak się rzucają w oczy... Przepraszam, ale to jest chyba coś osobistego, już sobie idę... - Farquahart wymamrotał bezładnie, zmieszany. - Dajże spokój! Chodź, siadaj - zachęcił go Kreuff przyjacielskim tonem. Thomas zbliżył się, dostrzegając trzymany w ręce przez Noela mały, owalny przedmiot. Kreuff potarł go delikatnie palcem i litery ruszyły z powrotem z dołu do góry. Przez jakiś czas nie odzywali się słowem, obydwaj zapatrzeni w przesuwający się tekst. - Deus, w to się nie chce wierzyć! - wyszeptał Thomas, nie odrywając wzroku od świetlistych znaków przed sobą. – Twoje nazwisko... Czyj to w ogóle pamiętnik? Jakiegoś znajomego? Ale przecież...! - Mojego najlepszego przyjaciela., Aarona Bershovitza – rzekł Noel z wyczuwalnym wzruszeniem w głosie. - Masz rację, to jest niewiarygodne. W najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że będę kiedykolwiek jeszcze czytał słowa napisane jego ręką! Jak ten Hannibale to znalazł? I gdzie? - Noel, nie o tym mówię! - Farquahart machnął ręką w stronę płonących w ciemności znaków. - Patrzę na to, widzę, czytam i ciągle nie może to do mnie dotrzeć! - Co? - No, że byłeś w tym wszystkim, i to od samego początku! Co mówię, tworzyłeś to! - Ano tworzyłem. - Noel westchnął ciężko. - Ale jak mogłeś?! - Głos Thomasa zadrżał z emocji. - Jak mogłeś? Miliony ludzi... Deus, gdybym to ja był na twoim miejscu i zobaczył, do czego przyłożyłem rękę, chyba bym sobie żyły własnymi pazurami wyszarpał! - Samobójstwo, powiadasz? - Noel uśmiechnął się smutno. - Tak, wielu moich przyjaciół się na nie skusiło, jeszcze inni popadli w błogie szaleństwo. Ja wybrałem o wiele gorszy los, Thomas - żyć dalej. - Ale powiedz dlaczego? - Oczy Farquaharta wbiły się w Kreuffa jak gwoździe. - Dlaczego wziąłeś udział w tak potwornym zamierzeniu? - Potwornym? Tom, to było... Nie, przecież ty spoglądasz na to z zupełnie innego punktu widzenia... Widzisz, byliśmy naukowcami... - Kim? - No cóż, naukowcy to był dość szczególny rodzaj ludzi – rzekł Noel, ponownie zatrzymując rozwijający się powoli tekst dziennika. - Niby tacy sami jak reszta, a jednak inni, szczególni, choć nie zawsze w dobrym tego słowa znaczeniu. Często odludki, nierzadko balansujący na cienkiej linii oddzielającej geniusz od szaleństwa. Goniący za prawdą z takim zapałem i bezwzględnością, że niejednokrotnie tracili z oczu wszystko, poza swoimi badaniami. Po czym dziwili się ogromnie, że ich tak przecież pożyteczny wynalazek właśnie doprowadził do zagłady kilkuset tysięcy ludzi. Tak, przy całej naszej inteligencji byliśmy w gruncie rzeczy głupcami, z klapkami na oczach. Kierowała nami żądza kariery, sławy bądź w najlepszym wypadku wiedzy. Teraz, kiedy patrzę wstecz, wcale mnie nie dziwi, że ludzie zaczęli się coraz bardziej od nas odwracać, demonizując nas i oskarżając o wszystkie nieszczęścia i plagi dotykające ludzkość. Jedna za drugą szkoły wycofywały ze swoich programów sprawdzone teorie, zastępując je nieomal średniowieczną teozofią, nam zaś odbierano ostatnie grosze i przekazywano najprzeróżniejszym grupom pseudointelektualistów, ekoterrorystów, Bojowników o Prawa Obywatelskie Dżdżownic i tym podobnym krzykaczom i hochsztaplerom. Doszło do tego, że wielu z nas bało się opuszczać domy po zmroku, a nieliczne instytuty, jakie jeszcze pozostały, zamieniły się w najprawdziwsze twierdze z zasiekami, detektorami i gniazdami karabinów maszynowych, taką nienawiścią pałało do nas społeczeństwo. I wtedy, jak istny posłaniec Opatrzności, zjawiła się Helen Bjorg. Od czasu Einsteina nie było żadnego przedstawiciela świata nauki, który zyskałby taką popularność wśród przeciętnych zjadaczy chleba jak ona. Ale Helen to była zupełnie inna osobowość niż stary, dobry Albert. Nie tylko nadzwyczaj twórcza, inteligentna i błyskotliwa, ale także na wskroś nowoczesna, rzutka i pewna siebie. Jeszcze zanim odebrała swój pierwszy medal w Szwedzkiej Akademii Nauk, stała się czlowiekiem-instytucją, autorytetem, do którego kosmolodzy zwracali się z pytaniami o naturę Wszechświata, a gospodynie domowe o najlepszy sposób na pozbycie się karaluchów z kuchni, chociaż ona była jedynie nanotechnologiem! „Odwracanie się plecami do precyzyjnej metodologii naukowej, której skuteczność w rozwiązywaniu największych problemów cywilizacji udowodniliśmy już tyle razy w przeszłości, to błąd. Ale lekceważenie nagromadzonej przez wieki mądrości wszystkich naszych kultur to błąd jeszcze większy. Musimy znów połączyć je w jedną całość, bo tylko tak będziemy mogli stawić czoło, my, wszyscy razem, złowieszczym wyzwaniom przyszłości, tylko tą drogą ludzkość odzyska władzę nad własnym losem i pokieruje nim na miarę swoich możliwości oraz marzeń". Tak mówiła, a nam serca rosły. Patrzeć na jej niepohamowany marsz przez salony, gabinety, stacje telewizyjne, nawet wiece Wodnikowców i wystawy psów rasowych, zawsze z tym przesłaniem na ustach, to była dla takich jak ja prawdziwa rozkosz. Nikt z nas nawet przez chwilę nie podejrzewał, że ta niesamowita kobieta to w rzeczywistości patologiczna mizantropka, przepełniona do głębi wstrętem do ludzi i owładnięta obsesją pozbycia się całego gatunku Homo sapiens, tak jak się pozbywa chorobotwórczych zarazków albo likwiduje robactwo. W tamtych chwilach czuliśmy do niej tylko ogromny szacunek i wdzięczność, przede wszystkim za to, że przywróciła nam wiarę nie tylko w samych siebie, ale, co ważniejsze, także innym ludziom w nas. Nasze środowisko odżyło jak zwiędła roślina po deszczu, pieniądze na badania znów popłynęły szeroką rzeką, w szkołach zaczęto z powrotem uczyć teorii Darwina i Kopernika, a kandydaci na wydziały fizyki, chemii, inżynierii materiałowej, biologii, a zwłaszcza jej ukochanej nanotechnologii, zaczęli walić drzwiami i oknami. Jakże więc nie mieliśmy czuć się szczęśliwi? Nawet gdyby ktoś nam wtedy powiedział, że wszystko to są jedynie elementy planu, konsekwentnie realizowanego przez Helen i jeszcze kilku z jej równie pokręconych przyjaciół, nie zmieniłoby to chyba w niczym naszych euforycznych nastrojów. Potem przyszły jej Nagrody Nobla - a wiedz, że nie było większego wyróżnienia dla naukowca jak właśnie to - najpierw za prace nad samoorganizującymi się strukturami na bazie węgla i krzemu, a wkrótce potem nieunikniona Nagroda Pokojowa. Helen przestała być już tylko Kimś, stała się ponadnarodowym bohaterem, idolem mas na wszystkich kontynentach. Szczerze mówiąc, wciąż, po tylu wiekach, nie potrafię zrozumieć, jak jedna osoba mogła zdobyć aż taką popularność i wpływy. Z drugiej strony, jeśli ktoś przez całe życie nie robił nic innego, jak tylko obsesyjnie pracował nad reżyserią takiego spektaklu... Tak czy owak, była wtedy na szczycie. Wystarczyło, żeby rzuciła, gdzieś na marginesie dyskusji na zupełnie inny temat, jakąś ideę, a już ze wszystkich stron zlatywali się do niej oficjele jak zalotnicy, z koszami pełnymi pieniędzy. Ale my też nie byliśmy wiele lepsi. Niejeden z nas dałby się pokroić żywcem, żeby znaleźć się w jednym z koordynowanych przez nią zespołów, bo to była nobilitacja, odskocznia do wielkiej kariery, szansa na współpracę z najlepszymi umysłami tamtych czasów, fundusze, wszystko... Jej wizje, talent i energia, jej rewolucyjne pomysły uwiodły dziewięćdziesiąt dziewięć procent nas, mnie samego nie wyłączając. Kiedy więc pewnego jesiennego dnia otrzymałem oficjalne zawiadomienie o akceptacji mojej kandydatury na kierownika grupy metainformatyki w największym z jej dotychczasowych projektów, byłem, co tu dużo mówić, po prostu wniebowzięty. Przez sześć lat Helen inicjowała, inspirowała i angażowała się w setki różnych naukowych przedsięwzięć. Nie po to jednak, żeby pchnąć ludzkość w nowy, złoty wiek intelektu, ale żeby obserwować środowisko i wyselekcjonować najlepszych specjalistów z tych dziedzin wiedzy, które widziała jako niezbędne dla urzeczywistnienia swojej diabolicznej idee fixe. I kiedy już zebrała sobie całą śmietankę, rozpoczęła przedostatni etap planu. Pod formalnym kierownictwem Davisa Whitescrofta z MIT, ale z Helen w roli nadrzędnego koordynatora całości, oraz pod auspicjami rządu, armii, NASA, Organizacji Narodów Zjednoczonych, i Bóg wie czyimi jeszcze - potem wytłumaczę ci te terminy - powstał największy od czasów Los Alamos interdyscyplinarny zespół nanotechnologów, informatyków, fizyków, matematyków, biologów, elektroników, ba, nawet psychologów i astronomów! Ja też się w nim znalazłem, i cóż mogę rzec? Czułem się wyróżniony jak diabli! Dotąd byłem tylko skromnym wykładowcą metainformatyki i kwantowej teorii świadomości w Princeton i oto nagle dano mi szansę współpracy z takimi sławami, jak Boyle-Kriste, Hansen czy Moskevsky! Byłem gotów połknąć wtedy każdy haczyk i puścić mimo uszu każdą bzdurę, byle tylko pozwolono mi zostać! I tak jak cała reszta owego zespołu, dałem się potulnie zagnać do podziemnej cytadeli, wybudowanej na specjalne życzenie Helen Bjorg gdzieś na pustkowiach w środku mojego nieistniejącego już od dawna kraju. Nie wiedzieliśmy nawet, nad czym konkretnie mamy pracować. Założenia projektu przedstawiono nam dopiero po zamknięciu za nami drzwi i po podpisaniu przez nas oświadczenia zobowiązującego do zachowania całkowitej tajemnicy oraz niepublikowania wyników badań tak długo, jak długo zarząd oraz sponsorzy uznają to za konieczne. Ale po tym, co usłyszeliśmy, niejedna brew uniosła się ze zdumienia. Celem była tu bowiem ni mniej, ni więcej tylko powtórka z aktu stworzenia i to na niebywałą skalę, w porównaniu ze wszystkimi dotychczasowymi dokonaniami człowieka. Mieliśmy w laboratorium uczynić to, co Natura zrobiła miliardy lat wcześniej; wykrzesać życie z martwej materii i to opierając się nie na sprawdzonym białku, ale na nowych, tysiące razy trwalszych i wytrzymalszych materiałach. W wyniku tego powstałaby struktura mająca wszelkie atrybuty żywego, samoporządkującego się organizmu, z tą tylko różnicą, że jej proporcje byłyby zgoła gigantyczne, a jej rozwój w pełni podległy kontroli jej twórców. Pierwszym pytaniem, jakie przyszło nam do głowy w zapadłej po tych słowach ciszy, było: „Po co?", ale na głos odważył się je zadać tylko Igor Moskevsky. „Żeby nas ratować", rzucił mu krótko w odpowiedzi dyrektor NASA, a kiedy to z oczywistych względów nikogo nie usatysfakcjonowało, zaczął w ponurych barwach kreślić przyszłość rodzaju ludzkiego, mającego do wyboru wszechświatowy potop, spalenie żywcem w piecu podobnym do Wenus, Wielki Lód, wyczerpanie się surowców albo... ten właśnie projekt. „Nie wiemy, która z tych katastrof zagrozi nam pierwsza - perorował - ale któraś zagrozi na pewno, i to prawdopodobnie wcześniej, niż ktokolwiek z nas przypuszcza. Ten projekt to nasza jedyna szansa na przetrwanie ciężkich czasów, i to w komfortowych warunkach. Jeśli się powiedzie, ludzkość nie tylko przetrwa, ale dodatkowo otrzyma narzędzie, które otworzy przed nią Kosmos na oścież. Kolonizacja innych planet, a nawet jałowej pustki między nimi będzie wówczas kwestią najwyżej kilku dekad, a nie całych stuleci, których już po prostu nie mamy. Sukces idei megastruktur naszej wielkiej Helen Bjorg oznaczać będzie wygodną i bezpieczną egzystencję setek milionów ludzi zarówno tu, na Ziemi, jak i na obcych światach. Bez horrendalnie kosztownych stacji na orbicie dla kilku tysięcy wybranych, bez mozolnej terraformacji kosmicznych nieużytków. Nie mamy już na to czasu". Cała ta przemowa brzmiała nazbyt patetycznie i przesadnie jak na nasz gust i obracała się wokół argumentacji tyleż wyświechtanej, co nieprzekonującej. Każdy z czarnych scenariuszy, odmalowanych przed nami przez dyrektora Smytha, od wielu lat miał w środowisku niemal równą liczbę zwolenników jak przeciwników, nie istniały bowiem niezbite dowody na poparcie bądź obalenie któregokolwiek z nich. Kolonizacja kosmosu jako powód podjęcia prac nad projektem wydawała się już nieco bardziej sensowna, chociaż wielu żywiło przekonanie, że ten sam cel można było osiągnąć, wykorzystując technologie znane od dziesięcioleci, o ile tylko istniałaby potrzeba, wola i zgodne współdziałanie wszystkich zainteresowanych stron. Pomysł sam w sobie był jednak tak fascynujący, a wyzwanie tak wielkie, że szybko schowaliśmy nasz sceptycyzm do kieszeni i z zapałem zabraliśmy się do roboty, w krótkim czasie z poważnych skądinąd gości zmieniając się w bandę rozochoconych dzieciaków, którym dano nowe wspaniałe zabawki do rozkręcania. Pierwsze miesiące były absolutnie niesamowite. Z entuzjazmem, momentami graniczącym wręcz z euforią, pracowaliśmy po szesnaście, osiemnaście, dwadzieścia godzin dziennie, żyjąc o kawie i kanapkach, a często tylko o tej pierwszej. Sypialiśmy niewiele, ponad łóżko przedkładając zażarte dyskusje do białego świtu w jednej z trzech instytutowych kafeterii, na korytarzach, a nawet w ubikacjach, po czym wracaliśmy do naszych norek z taką ilością nowych pomysłów, że w normalnych warunkach wystarczyłoby ich na całe lata badań! Tak, trzeba przyznać, że co jak co, ale nosa do ludzi to Helen zawsze miała wyjątkowego... Atmosfera panowała fantastyczna i nie było właściwie dnia, żeby z tego czy tamtego laboratorium nie wyszedł jakiś nowy, zaskakujący wynik albo rozwiązanie problemu, który jeszcze tydzień wcześniej wydawał się całkowicie nierozwiązywalny. Najbardziej zaskakująca była chyba twórcza werwa „materiałowców", dosłownie zasypujących nas swoimi odkryciami. Gdyby nie ich błyskotliwość, pomysłowość i zaangażowanie, Drzewa prawdopodobnie nigdy by nie zaistniały. Tak było mniej więcej przez pierwsze pół roku. Ale potem sprawy zaczęły się psuć. Z początku wyglądało to na zwykłe objawy przemęczenia i stresu, związanego, jak sądziliśmy, głównie z naszą izolacją od świata zewnętrznego. Burze mózgów zdarzały się już coraz rzadziej, coraz więcej za to było niesnasek i podchodów pomiędzy poszczególnymi grupami, a wynikami swoich badań nikt już nie przechwalał się przed resztą. Jedna za drugą wybuchały nowe kłótnie i awantury, ludzie przemykali się bokami, nie patrząc w oczy kolegom, zaroiło się od plotek i intryg, słowem, życie przestało być takie przyjemne. Z wisielczym humorem pocieszaliśmy się, że teraz wreszcie zrobiło się normalnie, ot, sitwa, jak w każdej innej instytucji naukowej. Niemniej podejrzliwość i przygnębienie, jakie się między nas wkradły, na pewno nie pomagały naszym pracom posuwać się do przodu z poprzednim impetem. Na domiar złego z Helen zaczęła wreszcie wypełzać na światło dzienne jej prawdziwa natura i wielorakie oblicza szaleństwa. Z dnia na dzień coraz większa liczba spośród nas zaczęła przeglądać na oczy i rozumieć, że wpadliśmy w sieci zastawione przez wyjątkową socjopatkę. Przez długi czas nie mogliśmy tylko dojść prawdziwego celu całego przedsięwzięcia, ale i tak poczuliśmy się nagle jak pomocnicy doktora Frankensteina, a przynajmniej ja tak to odczuwałem, i jeszcze kilku moich przyjaciół. Próbowaliśmy nawet, teraz to śmiać mi się z tego chce, zorganizować coś w rodzaju ruchu oporu, w miarę możliwości spowalnialiśmy prace, fałszując wyniki eksperymentów, namawialiśmy innych sfrustrowanych do podobnych działań. Niestety, odwaga nie jest najsilniejszą stroną jajogłowych, a poza tym przy całym swoim sfiksowaniu Helen wciąż była jedną z najinteligentniejszych osób na planecie i doskonale wiedziała, co się z nami dzieje. Zabezpieczyła się zresztą zawczasu ze wszystkich stron, i zbyt była zdecydowana doprowadzić swój plan do końca, żeby nasze żałosne nieposłuszeństwo mogło cokolwiek zmienić. Dalej rzeczy potoczyły się tak, jak to opisał Aaron. Tajemnicze zniknięcia kilkunastu członków zespołu, nagła śmierć Whitescrofta, zaraz po tej jego sprzeczce z Helen, wreszcie jawne przejęcie kontroli nad projektem przez fanatyków z „Wolnego Wszechświata" przeraziły nas do szpiku kości, sparaliżowały i załamały, wielu krańcowo. Pracowaliśmy jednak dalej, teraz już bardziej z obawy o życie własne i naszych rodzin, zostawionych poza murami ośrodka, niż dla idei czy sławy, na której większość i tak położyła krzyżyk. Potem nadszedł ów pamiętny, pomimo wszystko naprawdę wspaniały dzień, w którym Hansen zademonstrował nam w końcu finalny produkt naszego ponad dwuletniego wspólnego wysiłku. Pierwszy funkcjonalny nanozarodek, jeden z dziesięciu, jakie powstały dla przetestowania różnych wariantów konstrukcyjno-programowych. Tego dnia ujrzeliśmy jednak także z całą jasnością, do czego zmierzają ci nihilistyczni pomyleńcy. Megastruktury jako narzędzie ostatecznej zagłady świata, potężniejsze i skuteczniejsze od jakichkolwiek broni, trucizn czy asteroid! Teoretycznie nie istniały granice dla ich rozmiarów, limit stanowiła jedynie ilość dostępnego substratu, z którego mogły tworzyć swoje sztuczne tkanki, a substratem dla nich mogło być absolutnie wszystko, już my się o to postaraliśmy! Zadbaliśmy również o bezpieczeństwo i trwałość naszych przyszłych schronów, jak to chciał widzieć Smyth. Wysokie ciśnienia i próżnia, słoneczne gorąco i mróz międzygwiezdnych przestrzeni, uderzenia meteorów i silne pola elektromagnetyczne, grawitacja pulsarów i uzyskiwanie energii z każdego źródła, jakie przyszło nam do głowy, z tym wszystkim musiały one sobie poradzić. Innymi słowy, uczyniliśmy, co było w naszej mocy, żeby megastruktury stały się praktycznie niezniszczalne! Zaopatrzyliśmy je nawet, zaślepieni idioci, w popęd rozrodczy, w Bożą potrzebę rozprzestrzenienia swego rodzaju po całej Galaktyce, tak by ludzkość, podążająca w ślad za nimi ze śpiewem na ustach, miała gotowe przyczółki, zawczasu już przygotowane dla niej we wszystkich zakątkach Wszechświata! I zapomnijmy o planetach, niech nasze Święte Drzewa pożerają je i zamieniają w swoją substancję, dając nam w zamian o wiele bezpieczniejszy, wygodniejszy, bardziej przyjazny dom! Niech żyje nowa, świetlana era Homo interstellaris! Pamiętam, że kiedy w pełni to do mnie dotarło, ze zgrozy nie mogłem przez dłuższą chwilę złapać oddechu. I z wściekłości; na Helen, na siebie, na Hansena, że tak się pośpieszył... Racjonalna część mojego umysłu wiedziała, że w jego przypadku mój gniew nie jest całkiem sprawiedliwy. Przez ostatnie miesiące, będąc subkoordynatorem końcowej, syntetycznej fazy projektu, pracował nieustannie pod okiem co najmniej czterech z zaufanych ludzi Helen, uzbrojonych i zupełnie dobrze zorientowanych w merytorycznych szczegółach jego badań. Nie miał więc biedak wielkiego pola manewru. Z drugiej strony był to człowiek, który chyba jako jedyny z naszej paczki dorównywał tej jędzy intelektem i przenikliwością i który przejrzał ją na długo przed innymi. Nikt z nas nie przypuszczał, że od dawna prowadzi własną tajną wojnę z panią Bjorg. Na poziomie laboratoryjnym. Zarodek, który nam pokazał, był w gruncie rzeczy tylko demonstracją konceptu, pozbawiony pełni swych możliwości. Nawet gdyby ktoś pozwolił mu się rozwijać bez przeszkód, nigdy nie wyrosłoby z niego żadne planetobójcze monstrum. By tak się stało, potrzebny był zupełnie inny zestaw instrukcji i kodów-starterów, które Hansen, zresztą przy wydatnej pomocy ludzi z mojej grupy, także skompilował. Na wypadek gdyby megastruktury rzeczywiście okazały się któregoś dnia potrzebne naszemu gatunkowi. Ukrył je jednak sprytnie w samych zarodkach, używając do tego wymyślonej przez siebie metody „instrukcji wielokrotnie zagnieżdżonych". I kiedy przekazywał gorylom Helen pozostałe dziewięć „prototypów", czynił to ze spokojnym sumieniem, dogłębnie przekonany, że nikt nigdy nie odkryje jego klucza, choćby szukał przez resztę swojego życia. Cóż, nie on pierwszy i nie on ostatni nie docenił Helen Bjorg, jej geniuszu, jej obłąkańczej determinacji i jej bezwzględności. Hansen, o czym dowiedziałem się dopiero wiele lat później, stał się pierwszym w dziejach człowiekiem, którego osobowość została z powodzeniem skopiowana na syntetyczną matrycę, notabene taką samą jak ta, na którą Durqvartz przeniósł Hannibale. Zamierzał przechytrzyć Helen, fingując samobójstwo (było na to wtedy kilka niezłych sposobów) i licząc na to, że kiedy Bjorg dostanie już, czego chciała, straci zainteresowanie nami wszystkimi, żywymi czy martwymi, i natychmiast pogna realizować ostatni akt wyreżyserowanego przez siebie dramatu. Niestety, Helen nie miała zamiaru pozostawiać niczego przypadkowi i ubiegła go. Następnego dnia po demonstracji Hansena znaleźliśmy go martwego, i to bynajmniej nie na niby, na środku swojej pracowni. Tego samego wieczora Helen Bjorg, jej cała świta, wszystkie dziesięć zarodków i - o czym nikt z nas wówczas nie miał pojęcia - matryca z przepisaną osobowością Hansena znikli bez śladu. Teoretycznie byliśmy wolni, ale większość nas czuła się jak skazańcy wypuszczeni z więzienia wprost na pole minowe. Przez następny rok nie działo się właściwie nic, pominąwszy może moje, i jeszcze kilku innych, rozpaczliwe próby ostrzeżenia, kogo się tylko dało, przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Zostaliśmy jednak zlekceważeni i publicznie wyśmiani, niektórzy trafili nawet za kratki, i to już zupełnie dosłownie. A potem nagle w siedmiu różnych punktach globu eksplodowały spod ziemi gargantuiczne kiełki i lament zmienił się w jeden potworny jęk przerażenia. Co było dalej, nie muszę ci już mówić, Thomas. Remmuerish odwalił kawał pierwszorzędnej roboty, kompletując swoje archiwum. ROZDZIAŁ 20 - To już wasza ostatnia grodź - rzekł Nion, wskazując na zamykający im drogę perforowany czop tracheoduktu, dziewiąty, do którego dotarli. Od momentu kiedy opuścili segment York, minęło dokładnie cztery dni i trzynaście godzin, Thomas policzył to skrupulatnie. Cztery dni, podczas których z jednej strony nie zmieniło się prawie nic, a z drugiej zadziwiająco wiele. Kreuff dawno już przestał być dla Thomasa tajemniczym dziwolągiem i stał się prawdziwym człowiekiem, ze swoją historią bólu, namiętności i tysiąca pomyłek. Wobec tej transformacji wszystkie jego wcześniejsze przemiany form były drobnostkami bez znaczenia, w gruncie rzeczy równie błahymi dla Noela, jak dla Thomasa zmiana bielizny. Zaprzyjaźnili się chyba szczerze i wyjaśnili sobie sporo. Ich rozmowy na postojach pomogły Thomasowi zrozumieć lepiej nie tylko Kreuffa, Gerharda, czy nawet Beę, która, ku jego niekłamanej radości, przyłączała się zresztą do nich nie raz i nie dwa, ale przede wszystkim samego siebie. W którąś z bezsennych nocy Kreuff opowiadał mu o swoim życiu sprzed pojawienia się w nim Helen Bjorg. O rodzinie, o domku w Górach Skalistych, podróżach po Europie i Azji, o świecie pełnym nieszczęść, biedy i głupoty, a mimo to i tak pięknym i jedynym w swoim rodzaju, o swojej pracy na Uniwersytecie Princeton... Nie wiedzieć kiedy, jego nostalgiczne gawędzenie przeszło w wykład o metaświadomości w sensie jungowskim, tunelowaniu i soczewkach kwantowych, C-spacjalnych rezonatorach i wzmacniaczach, i jeszcze całej masie innych rzeczy. I choć większości Thomas nawet nie starał się zrozumieć, nie przerywał Kreuffowi, widząc, że tamten musi się przed kimś otworzyć. Dopiero pod sam koniec dotarło do niego, że, jakkolwiek w okrężny sposób, Noel mówi właściwie cały czas dla niego i o nim. Najwyraźniej uważał Farquaharta za jeden z tych swoich wzmacniaczy albo, w przełożeniu na bardziej zrozumiały język, człowieka, trafiającego się raz na kilkaset milionów, który zanurzony w morzu połączonych ze sobą ludzkich świadomości potrafi ogniskować je wokół siebie, porządkować jego chaos i generować w nim prądy płynące w ściśle określonym kierunku. Thomas długo nie mógł przestać się śmiać po usłyszeniu czegoś tak absurdalnego. W rzeczywistości jednak słowa Noela głęboko go poruszyły i tej nocy prawie nie zmrużył oka, zastanawiając się nad Wielkim Schematem Rzeczy, i swoim w nim udziale. Następne dni, z wciąż zmieniającą się egzotyczną scenografią kolejnych odcinków tracheoduktu, i noce, dzielone pomiędzy pogawędki z Noelem oraz słodką Beę, odsunęły owe rozmyślania w cień, pokrywając je innymi emocjami. Jak na przykład trudną do wytłumaczenia mieszaniną smutku i ekscytacji, z jaką spoglądał teraz na węźlastą przegrodę. Wkrótce opuszczą to miejsce, do którego jeszcze niedawno czuł taką odrazę. Skąd więc ta niepojęta melancholia wzbierająca w jego sercu? Dlaczego teraz tracheodukt nie kojarzy mu się jedynie z wiecznym mrokiem, nieustannym pragnieniem i różnymi dokuczliwymi stworzeniami? Świat ludzi tworzą inni ludzie, pomyślał, wprawiony w filozoficzny nastrój. Napełniają go swoimi uczuciami, i dlatego postrzegamy go jako dobry albo zły, ale nigdy obojętny, choć w rzeczywistości świat właśnie taki jest. Więc żal mi stąd odejść, bo to miejsce zostało dla mnie uczłowieczone, i to uczłowieczone w pozytywny sposób. A może ja po prostu zaadaptowałem się do otoczenia? Popatrzył po otaczających go twarzach. Gerhard wyglądał, jakby także się nad czymś głęboko zadumał, choć całkiem prawdopodobne, że za tą poważną fasadą agent Ruchu na rzecz Odnowy, Gerhard Adalbert von Klosky, chował całkiem niewinne myśli. Bea była podniecona i niecierpliwa, Noel zaś wyczekiwał na ich dalsze działania ze spokojem, lecz na pewno nie obojętnie. Nion natomiast z trudem ukrywał smutek w obliczu coraz bliższej chwili rozstania ze swoimi nowymi przyjaciółmi. Przez kilka dni wspólnej podróży Thomas nauczył się odczytywać jego mowę ciała i zupełnie przy tym nie przeszkadzała mu niemożność spojrzenia młodemu Uxowi w oczy, zawsze szczelnie przysłonięte. Napięcie mięśni, grymas ust, sylwetka, mimowolne gesty, wszystko to dostatecznie dobrze przekazywało emocje, grające swobodnie w ich czarnowłosym nawigatorze. Gerhard był chyba jeszcze lepszy w interpretacji takich sygnałów, bo podczas ostatnich dwóch przepraw przez grodzie on i Ux nie wymieniali już między sobą żadnych słów, świetnie rozumiejąc się bez nich. - Wiecie już sami, jak przejść przez tuby - powiedział Nion cicho. - Ale jeślibyście zechcieli, to ja... - Zechcieli? Nion, przecież będziesz nam jeszcze potrzebny po drugiej stronie - odparł Gerhard, dając osowiałemu Uxowi do zrozumienia, jak wielką wartość ma dla nich wszystkich jego pomoc, a także jak bardzo cenią sobie jego towarzystwo. - Lecz w jakim sposobie? - spytał Nion niby ze zdziwieniem, niemniej jego szczupła twarz pojaśniała od razu. - A jak myślisz? Gdyby nie szczelina w przyporze, pewnie nigdy byśmy się nie spotkali, bo nie wiedzielibyśmy, jak wejść do tracheoduktu. Tak samo jak nie wiemy, którędy z niego wyjść. - Ach, toż to wcale nie jest niczym trudnym! - zakrzyknął prostoduszny Ux, zaraz jednak ugryzł się w język i zmienił nieco linię. - Choć jak kto nie wie, to utrapieństwa by trochę miał, prawda. - No, widzisz - rzekł Gerhard z uśmiechem. - Nie tak łatwo się nas pozbyć. Nion wyglądał na wielce uszczęśliwionego taką odpowiedzią. Przez chwilę piątka podróżników debatowała jeszcze nad drobiazgami, na przykład, czy na ostatni, dłuższy postój przed powrotem do królestwa światła zatrzymać się tutaj, czy raczej po drugiej stronie grodzi. Zdecydowali się na to ostatnie i zaliczywszy bezproblemowo jeszcze jedną przeprawę pokrętnymi kanałami, osadzili tratwę na dnie beczkowatej komory, a potem wyprawili sobie prawdziwą ucztę pożegnalną. Na ten jeden raz w kąt poszły ich suche racje podróżne, których zapas był już zresztą prawie na wyczerpaniu. Zamiast tego Nion uraczył ich daniami lokalnej kuchni, które niezwykle wprawnie i z dumą przygotował. Okazało się, że latający pies, odpowiednio spreparowany i przyrządzony, jest wyśmienity. Ux już wcześniej dostrzegł małą kolonię tych sympatycznych zwierzaków pod sklepieniem komory i używając jedynie prymitywnej procy, z podziwu godną wprawą strącił dwie dorodne sztuki, oprawił je zręcznie i upiekł nad przeprogramowanym żarnikiem luminaru. Do tego dołożył sałatkę z fosforycznych glonów i grzybków oraz gęstą zupę, której ingrediencje do końca pozostały jego tajemnicą. Thomas przystąpił do degustacji z mocnym postanowieniem, że za nic nie sprawi Nionowi przykrości i zje po trochu z każdego dania, choćby nie wiadomo jak było paskudne. Na szczęście rozczarowanie należało do miłych. - Całkiem dobry z ciebie kucharz, mój drogi - powiedział, przełknąwszy ostatni kawałek pieczystego z nietoperza. - Możesz mi jednak zdradzić, z czego zrobiłeś zupę? - Rzeknij jeno, czy ci smakowała - rzekł wymijająco Nion, dziwnie powściągliwy w zdradzaniu swoich kulinarnych sekretów. - Jeszcze jak! - odparł Thomas, ocierając usta. - I to dla mnie radość. - Ux uśmiechnął się, rzucając za siebie ogryzione do czysta kości. Gerhard zjadł w milczeniu, a potem przyciągnął bliżej swój plecak. - Słuchaj, Nion - powiedział. - Pomyślałem, że jeśli wrócisz bez żadnej pamiątki z wycieczki, będzie to okropnie głupio wyglądało. Nie wiem jednak, co ci najbardziej przypadnie do gustu, więc musisz sam wybrać. Thomas odetchnął. Już wcześniej się zastanawiał, jak też von Klosky wybrnie z problemu zapłaty za usługi Niona. Bo nawet, gdyby w języku Ux istniało słowo „pieniądze" (a nie istniało), młodzieniec z pewnością by ich nie przyjął, na tyle zdążyli go już poznać. A tak wszyscy zachowywali twarz i niczyje uczucia nie były ranione. - Ja... Naprawdę, pozwalasz mi? - Nion był szczerze zaskoczony. - Naprawdę. Młodzieniec z wahaniem przysunął ku sobie plecak. - Śmiało - uspokoił go Gerhard. Nion wsunął ostrożnie ręce do sakwy i drżącymi z podekscytowania palcami zaczął obmacywać wszystkie Gerhardowe błyskotki, wyraźnie rozdzierany koniecznością dokonania wyboru. W końcu zdecydował się na dwa przedmioty: niewielkie złote puzderko i cienki jak liść tablet do wykonywania barwnych trójwymiarowych rysunków. - To wszystko? - Gerhard był zdziwiony zarówno skromnością, jak i charakterem wybranych przez Niona drobiazgów. - A to jest na pewno tym, co robi muzykę? - Nion odparł pytaniem na pytanie, obracając w rękach złote pudełeczko. Gerhard potwierdził. - To ja bym to właśnie... Moim ziomkom prawdziwy one dadzą rozradunek - rzekł młodzieniec, wciąż jeszcze chyba odczuwający potrzebę usprawiedliwienia zaboru cudzej własności. No, cóż, pomyślał Thomas, żywo mając w pamięci jakże odmienne zachowanie jego współplemieńców, może i wszyscy Uxowie są sobie równi, ale na pewno nie wszyscy są tacy sami. * * * - Tędy - ręka Niona uniosła się ku podziurawionemu sklepieniu komory. - To pogłówniejsze żebra działu i idą cały czas aż do powietrznych przesmyków między górnymi komorami. Wysoko leżą, pod samym niemal światłoniebem, i jeśli wasza latanka tam by nas doniosła, a potem przez nie i na dół, to byłby najlepszy szlak. - Doniesie, bez obaw - odparł Gerhard, zadzierając głowę. Zaparkowali tratwę pod jednym z otworów, będącym w rzeczywistości wlotem do wielokilometrowego szybu. Tak właśnie, z bliska i od wewnątrz, wyglądały struktury wzmacniające septum. Te same, które kiedyś Thomas przyrównał w myśli do siateczki żyłek w owadzim skrzydle, na które patrzy się z daleka. Mógł się założyć, że bardzo niewielu ludzi poza nim oglądało je kiedykolwiek z tej samej perspektywy. W zasadzie nie musieli się nigdzie śpieszyć, bo dzięki tratwie przybyli na miejsce pięć dni przed umówionym terminem spotkania Gerharda z łącznikami Anhelosów. Jednak widok otwierającej się przed nimi drogi ku powierzchni natychmiast ożywił w Thomasie tęsknotę za światłem dnia, zielenią, płynącą wartkim nurtem wodą... Von Klosky był jedynie głośnym wyrazicielem jego myśli, kiedy zdecydował, że ruszą bezzwłocznie w górę. - Ale jak ty stamtąd wrócisz? - spytał z troską, odwracając się do Niona. - Z tym wcale nie będzie u mnie utrudnienia. - Ux machnął nonszalancko ręką. - Z górnych komór wiele jest innych dobrych dróg ku domowi, szczególniej dla pojedynczego, jak ja. Thomas zamrugał ze zdziwienia. - Przecież tam dla ciebie będzie o wiele za jasno! - Rzeknij to wampyrionowi z Brzusznych Postaci, to się i może przelęknie. - Śmiech Niona odbił się od ścian beczkowatej komory. - Im nawet od bladego światła glonków liszaje wyskakują! - Więc nic ci nie będzie? - Ależ! - W takim razie jedźmy już do góry. - Thomas westchnął. - Jedziemy - von Klosky zawtórował mu bez wahania. – Akurat przyda nam się te kilka dni, żeby się wreszcie wymyć i wyspać, jak należy. Jak myślicie, bardzo już cuchnę? Kreuff ostentacyjnie pociągnął nosem, który w przeciwieństwie do jego przewodu pokarmowego wcale nie był atrapą. - Powiem to w ten sposób: gdybym był umierającym z głodu kundlem, i tak nie zbliżyłbym się do takiego kawałka mięsa. - Tak właśnie myślałem - rzekł Gerhard kwaśno, przełączają kontrolki niwelatorów. Tratwa ruszyła w górę szybu, dźwignięta przez wciąż niezawodnie działające urządzenia i dodatkowo popychana od spodl przez prąd powietrza. W trzecim wymiarze poruszała się jeszcze wolniej niż w pozostałych dwóch, teoretycznie zatem mieli przed sobą jeszcze mniej więcej półtorej godziny wnoszenia się ku światłu dnia. Lecz teoria to jedno, a pełna niespodzianek rzeczywistość to drugie. - A cóż to jest? - wyszeptał ni stąd, ni zowąd Nion, jednocześnie znajomym gestem nakazując Gerhardowi zatrzymanie trat - O co chodzi? - zaniepokoił się von Klosky. Nion uniósł wyciągniętą rękę, jednak cokolwiek tam było, i wszystkich poza Uxem skrywało się w nieprzeniknionych ciemnościach. - Sieć jakaś rozpięta jest przez całą wnętrzność żebra – rzekł skonsternowany Nion. - Nie wiedziałeś o tym? - zdziwił się Gerhard. - Co miałem wiedzieć? Attast był tu mniej niż dwa w podniesieniu do czterech hektapowiewów temu i o niczem takim nam nie wspominał! Skąd to tutaj? Thomas, mimo iż usilnie wpatrywał się w mrok ponad sobą, w dalszym ciągu nie potrafił dojrzeć żadnej sieci. - Gerhard, poświeciłbyś tam. Po chwili snop światła powędrował do góry, wyławiając luźno utkaną plecionkę, która przegradzała szyb kilkadziesiąt metrów powyżej. Kiedy przebyli zaledwie jedną dwudziestą drogi, Gerhard ponownie wprawił tratwę w ruch, chcąc przyjrzeć się przeszkodzie z bliska. Sieć była niewątpliwie formierską robotą. Jej przędzę stanowiły strukturalne włókna samej macierzy Drzewa, wyekstrahowane ze ścian szybu. W wielu miejscach zwieszały się z niej długie wąsy nitkowatej pleśni, całe kosmate od nagromadzonego na nich kurzu. Thomas odetchnął z ulgą. - Ee, spokojnie - powiedział. - Mocne, ale da się przeciąć. - I pewnie o to im właśnie chodzi - rzekł Gerhard, krytycznym okiem badając sieć. - Widzicie to? Von Klosky wskazał palcem nici, niewiele grubsze od pajęczyny, na których sieć jak gdyby wisiała. - Założę się, że ktoś ich na górze pilnuje. Pewnie ci Pajęczarze, o których wspominał Andre. - No i co teraz? - Thomas popatrzył ze złością na zdradliwą sieć. - Słuchajcie, a może to draństwo jest tylko w jednym szybie? - Wątpię - odparł von Klosky sceptycznie. - Tyle tu wyjść, a pułapka byłaby zastawiona tylko w jednym? Mało logiczne. - Niby racja - zgodził się z nim Thomas, zaraz jednak dodał: - Cóż jednak szkodzi nam sprawdzić? Niestety, zastawki-sygnalizatory blokowały drogę ku powierzchni także w dwóch kolejnych szybach. Nastroje z optymistycznych zmieniły się w minorowe. Nion był chyba najbardziej przygnębioną, zawstydzoną i skonfundowaną osobą w ich małym gronie. Zafrasowany Gerhard prawie się nie odzywał, jeśli pominąć sporadyczne mamrotanie pod nosem. Pozostały im jeszcze do sprawdzenia dwa z dużych szybów, ale już tylko Thomas się przy tym upierał, bo reszta pogodziła się z punktem widzenia von Klosky’ego i myślała raczej o wykorzystaniu innych sposobów na wydostanie się z tracheoduktu. Mimo to Farquahart ubłagał ich jakoś i choć bez aplauzu, ruszyli w głąb czwartego z kolei żebra. Tak jak się tego spodziewali, sieć-pułapka była także i tu. Tyle tylko, że cała w strzępach. - A widzicie? Konsekwencja, panowie i panie, konsekwencja! - zakrzyknął Thomas tryumfalnie, śmiało biorąc do ręki zwisające żałośnie resztki zapory. - Popatrzcie na to, przecież one są zupełnie strupieszałe! I nieużywane od Deus wie ilu lat, mogę się założyć! - Ty chyba rzeczywiście masz rację, a ja już chyba ślepnę - mruknął Gerhard, dotykając podartej sieci. - To jest faktycznie staroć. Nion? Ux wyglądał, jakby miał za chwilę ryknąć z wściekłości na całe gardło. Lecz zamiast tego wyszeptał tylko, sącząc słowo po słowie: - Zaufałem Attastowi, a on wcale nie rzekł prawdy... I upokorzył mnie przed wami... - Nion, dajże spokój - odezwał się Thomas, widząc, jak głęboko ich sympatyczny przewodnik przejął się tym wszystkim. - W końcu to drobnostka, zwykłe niedoinformowanie, każdemu się może zdarzyć. Przecież twój przyjaciel mógł... - Attast już nie będzie moim przyjacielem! - przerwał mu Nion z niepodobną do niego gwałtownością. - Kłamliwy nigdy być nim nie może, nigdy! Ruszajmy ku górze, chcę wiedzieć, o czym jeszcze prawda została ukryta! * * * Do końca szybu nie natknęli się już jednak na żadne nowe niespodzianki i niecałe dwie godziny później wychynęli z niego w nieprzejrzystej, oślepiająco jaskrawej mgle. - I tyle byś mniej więcej zobaczył, gdybym wtedy pozwoliła ci polecieć do góry - Bea szepnęła do ucha Thomasowi. Otaczająca ich ze wszystkich stron biel była dezorientująca i tak gęsta, że Thomas stracił z oczu przeciwległy koniec tratwy. Bea oparła się o reling tuż obok niego i wzięła go za rękę. Wiało tu nawet gorzej niż w tracheodukcie, i jasne włosy dziewczyny roztańczyły się wokół jej delikatnych rysów jak złocista aureola, pobłyskując na dodatek błękitnymi ognikami drobnych wyładowań. Thomas poczuł, jak jego czupryna staje dęba w przesyconym elektrycznością statyczną oparze. - Znikajmy stąd, zanim nam wypali implanty w tej wytwornicy ozonu - zabrzmiał odcieleśniony głos Gerharda, który całkowicie zaginął we mgle. Thomas był zdecydowanie „za". Tu wcale nie było tak sympatycznie i pięknie, jak to sobie przez całe życie wyobrażał. Ciało mrowiło go nieprzyjemnie od stóp do głów, a zimna wilgoć przenikała na wskroś i grubymi kroplami skondensowanej pary wpadała za kołnierz. - Niezrealizowane marzenia są chyba piękniejsze - rzekł sentencjonalnie do Bei, kuląc się z chłodu mimo izolacji termicznej, jaką zapewniał jego podróżny kombinezon. - Przynajmniej niektóre - zgodziła się z nim dziewczyna. - A żywoskłonu i tak nie widzę - dodał z nutą zawodu. – Zresztą może jego w ogóle nie ma? Może istnieje tylko ta cholerna mgła? - Jest, jest - zapewniła go Bea. - Jakieś trzysta metrów nad naszymi głowami. Thomas mimowolnie spojrzał do góry, wiedząc, że i tak ujrzy jedynie tę przeklętą, nieprzeniknioną dla oczu biel. Może gdyby miał na sobie skafander Vlada z jego nieocenionym dźwiękoźrałem... - No i niech sobie będzie. Jakoś nagle straciłem zainteresowanie - rzekł Thomas, czując coraz większy dyskomfort. - Gerhard, czekamy na coś? - Nie. - To dlaczego się stąd nie ruszamy? - Tom, przecież opuszczamy się już od kilku minut! – odparł tamten. - Żartujesz - zdumiał się Thomas i prawie w tej samej chwili mgła zaczęła niespodziewanie rzednąć. Ostrożnie przechylił się przez reling, niepewny, czy nie dostanie nagłego zawrotu głowy. Nigdy co prawda nie dostrzegł u siebie objawów lęku przestrzeni, ale i też nigdy nie patrzył na świat z tak niebotycznej wysokości, w dodatku nie mając pod sobą nic, prócz kruchej kratownicy i kilkunastu kilometrów powietrza. Widok zaparł mu dech w piersiach. Jeśli przedtem miał jeszcze wątpliwości, że Drzewo, w którym się urodził i spędził całe swoje dotychczasowe życie, jest sztucznym tworem, teraz je utracił. Przed jego oczami roztoczyła się panorama tak nienaturalnie regularna i symetryczna, że mogła być jedynie wytworem jakiejś matematycznie precyzyjnej inteligencji. Segment przypominał wielki, rozłożony wolumin, przedzielony na dwie równe połowy prostym jak linijka, srebrnym pasem akweduktu, i nakryty spłaszczonym kloszem z białej waty. Przez dłuższą chwilę Thomas gapił się na świat pod swoimi stopami z bezbrzeżną fascynacją, zapominając o wszystkim. A potem na całe minuty oddał się obserwacji septum, wzdłuż którego ich krucha tratwa powoli spływała. Od jego porzeźbionej ściany dzielił ich co najmniej kilometr (Nion z pewnością potrafiłby powiedzieć ile dokładnie, i to co do centymetra), ale gigantyczne proporcje przegrody oszukiwały wzrok i sprawiały, że zdawała się znajdować o wiele bliżej. Tak blisko, że biednego Thomasa aż korciło, by wyciągnąć rękę i poczuć pod palcami jej chropowatą fakturę. Wzmacniające septum żebra krzyżowały się ze sobą pod różnymi kątami, tworząc skomplikowaną sieć łamanych pilastrów i wyoblonych gzymsów. Na większości tych ostatnich prawdziwe wiszące ogrody wyrosły z nasion, naniesionych tu przez prądy powietrzne, albo przez ptaki, które wybrały sobie to ustronne miejsce za dom i których wrzaskliwe chmary zrywały się teraz z gałęzi na widok przelatującego obok nich wielkiego, czarnego prostokąta, w ich mniemaniu zapewne jakiegoś nieznanego drapieżnika. Kolana ugięły się pod Thomasem, nie z lęku jednak, lecz z nadmiaru wrażeń. A także na myśl, mimo wszystko wciąż dlań szokującą, że ten cały pseudożywy ogrom stworzyli jego przodkowie, ludzie być może genialni, a jednak w swej człowieczej naturze tak samo zwyczajni i ułomni jak wszyscy. Niby bogowie, tyle tylko, że od prawdziwej boskości dzielił ich niemożliwy do przebycia dystans. - Tom, a ty wziąłeś antidotum? - zatroskał się Gerhard, widząc, jak chłopak pobladł. - Bez obaw, już ja go pilnuję - odparła Bea, z czułością gładząc swojego mężczyznę po ramieniu. - No, proszę, jak masz dobrze - powiedział z delikatnym przekąsem von Klosky, puszczając przy tym dyskretnie oko do przyjaciela. - A żebyś wiedział, że ma, Gerhard - odrzekła dziewczyna, uśmiechając się filuternie i wślizgując się zwinnie jak jaszczurka pod ramię Farquaharta. - Prawda, że masz, Tom? - Co mam nie mieć. - Thomas westchnął, po czym przytulił ją i ucałował we włosy, widząc przyganę w jej wzroku. - No pewnie, że mam, głuptasku, pewnie, że mam... Po czym na powrót zapatrzył się przed siebie, chłonąc niezwykłą panoramę wnętrza konaru. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że ktoś jeszcze, oprócz niego i Bei, stoi obok. Odwrócił się. - Niesamowity widok, nieprawdaż? - rzekł Noel, obiema rękami wspierając się o bambusową barierkę. - Mało powiedziane. - Thomas potrząsnął głową. - Deus, gdybym nie wiedział...! Oczy po prostu temu przeczą, uparcie nie chcą zgodzić się z faktami! Zresztą cóż tam fakty. Sercu łatwo je zignorować, kiedy ma się coś takiego przed sobą. Ja to wyjątek, przeżyłem archiwum Hannibale i nawet gdybym chciał, nie potrafię już patrzeć na świat tak, jak przedtem. Ale spróbowałbyś tylko sprzedać to samo Vladowi! Stary zwymyślałby cię od bezbożników i pomyleńców, i założę się, że nie tylko on jeden. - Pewnie tak... - Kreuff westchnął, wbijając wzrok w przestrzeń. - Naprawdę, czasem wolałbym, żeby to wszystko było tylko jakimś moim idiotycznym snem. - Ale nie jest - wtrącił Thomas i zamilkł zadumany. Nie na długo jednak. - Mimo wszystko, nadal czegoś tu nie rozumiem - rzekł, nie odwracając twarzy. - Powiedziałeś, że Helen i ci jej nihiści, czy jak im tam było, chcieli użyć Drzew jako narzędzia, zagłady nas wszystkich, tak? - Taki miała zamiar, zgadza się. - I co, rozmyśliła się w końcu? - Helen? To ucieleśnienie konsekwencji? - Kreuff zaśmiał się bezgłośnie. - Ona nie znała tego słowa. - Nie? W takim razie dlaczego tu jesteśmy i rozmawiamy ze sobą? - Thomas podrapał się w głowę. - Dlaczego te wasze Drzewa wciąż jeszcze stoją, mimo że od tamtej chwili minęło już tyle lat? Dzieło zniszczenia miało być rozłożone na całe wieki czy jak? - Nic podobnego - odrzekł Noel. - Bjorg aktywowała w zarodkach wariant wykładniczego wzrostu megastruktur, tak zwaną opcję Malthusa. Cały ich cykl życiowy został zamknięty najwyżej w dziesięciu, może dwudziestu latach, z kulminacją w postaci tysięcy nowych zarodków, z których część kiełkuje w umęczonej Ziemi po raz drugi, tym razem już w postaci całego piekielnego lasu. Ten rozsadza ostatecznie planetę na strzępy i wykorzystuje jej ostatnie spazmy jako trampolinę do skoku w przestrzeń podbój następnych zakątków Universum. - Czemu zatem tak się nie stało? - spytał Farquahart półgłosem, czując ciarki na plecach. Na rany macierzy, on nawet nie potrafił wyobrazić sobie takiego rozmiaru obłąkania! - Hansen. - Co? - To był jej błąd, że tak długo ociągała się ze skasowaniem jego matrycy. A drugim była jej niezachwiana wiara w ścisłą, ideową wspólnotę pomiędzy nią a ludźmi z „Wolnego Wszechświata". Bez ich organizacyjnego wsparcia miałaby zapewne o wiele trudniejsze zadanie, a oni do ostatnich chwil robili dokładnie to, co chciała Nic więc dziwnego, że oślepła i nie dostrzegła zupełnie odmiennych ambicji w oczach formalnego przywódcy ruchu, Anselma Lothre. Sprytnego oportunisty, bezwzględnego i cierpliwego. Helen była przekonana, że ma go w kieszeni, gdy tymczasem on spokojnie tkał w tle swoją własną intrygę. Myślę, że nikt, nawet Helen czy Anselm, nie zdawał sobie tak do końca sprawy z tego, co czynią, i że w pierwszych chwilach Drzewa ich przerosły, dosłownie i w przenośni. Szok po germinacji nie oszczędził nawet najbardziej wewnętrznych kręgów „Wolnego Wszechświata" i bardzo szybko doszło tam do rozłamu na „nieugiętych" oraz „umiarkowanych". Ci ostatni, nagle przerażeni rozmiarami swojej głupoty, chcieli powstrzymać rozwój megastruktur, nim dojdzie do ostateczności. Anselm natychmiast stanął po ich stronie, nigdy bowiem nie zamierzał realizować wizji Helen Bjorg, lecz własną wersję hegemonistycznej utopii, widząc Drzewa jako wielkie, ludzkie mrowiska, z sobą w roli królowej. Obydwie grupy rzuciły się sobie nawzajem do gardeł, ale radykałowie byli znacznie słabsi liczebnie oraz pozbawieni autorytetu Helen, który rozwiał się niemal z dnia na dzień. Zresztą Anselm postarał się o to, by mu nie przeszkadzała, na następne kilka lat zamknął ją w areszcie domowym, a w końcu usunął całkowicie ze sceny, lecz o jej matrycy nie zapomniał. - A co do tego wszystkiego ma Hansen? - No cóż, o jego matrycy Anselm także musiał wiedzieć, i założę się, że w jakiś sposób wykorzystał jego instrukcje do spowolnienia rozwoju megastruktur. Tego ostatniego nie jestem pewien na sto procent, ale inna wersja wydarzeń nie przychodzi mi do głowy. - Spowolnienia? - Raz jeszcze chłodny dreszcz wstrząsnął Thomasem. - To znaczy, że Drzewa wciąż mogą... - I to właśnie nie przestaje mnie intrygować. - Noel strzelił palcami. - Bo wygląda na to, że nie. Jakby weszły w stan równowagi, zawarły jakiś rodzaj rozejmu z Gają. - Przynajmniej tyle - rzekł Thomas krótko, wzdychając z ulgą i nawet nie dopytując się, kto to taki owa „Gaja". - Tak, przynajmniej... - mruknął Kreuff w zamyśleniu. – Tylko jak długo jeszcze to potrwa? Teraz to może być kwestia zaledwie kilku lat. - Co ty mówisz?! - ten okrzyk Bea i Thomas wydali z siebie niemal jednocześnie. - Mówię ciągle o tym samym, o Helen. - Twarz Noela przybrała ponury wyraz. - Powiedzieć o niej, że była maniakalnie konsekwentna, to jeszcze za mało. Rzeczy „prawie skończone", „niemal zrobione", „praktycznie-już-wykonane-tylko-brakuje-paru-ostatnich-szczegółów" napawały ją autentyczną odrazą, w ogóle dla niej nie istniały. A to - Kreuff szerokim gestem objął rozpościerający się wokół nich krajobraz - jest właśnie takim czymś, co zatrzymało się w połowie drogi, a później nawet odwróciło się i stanęło dokładnie w poprzek zamierzeń tej szalonej baby. Bo, paradoksalnie, Drzewa okazały się większym dobrodziejstwem dla ludzkości niż nieszczęściem. - Jak to dobrodziejstwem?! - wykrzyknął Thomas, zbulwersowany tak nieoczekiwanym twierdzeniem. - Przecież tylu ludzi wtedy zginęło, cały twój świat rozleciał się na kawałki! Co ty opowiadasz?! - Wszystko to prawda, Tom, i pierwsze sto lat po germinacji było rzeczywiście koszmarem, zwłaszcza dla tych, którzy pozostali na powierzchni - rzekł Kreuff, spoglądając Thomasowi w oczy. - Ale prawdą jest również, że megastruktury dały nam wszystkim potężnego kopniaka do przodu. Ogromna liczba go nie przeżyła, lecz ci, którzy przetrwali, zaadaptowali się do nowej sytuacji i popchnęli usypiającą rasę ludzką na nowe tory, zupełnie niewyobrażalne przed tamtymi wydarzeniami. - Półdzicy traperzy, uganiający się po chaszczach za warchlakami, to mają być te twoje nowe tory? - Farquahart parsknął pogardliwie. - A może masz tu na myśli wzniosłe idee Kościoła Ostatecznego Rozgrzeszenia? - Powiedz mi lepiej, Thomas: czy ty kiedykolwiek cierpiałeś głód? Chorowałeś na coś poważnie? - rzekł Noel, mimo uszu puszczając gwałtowny sarkazm chłopaka. - A nawet jeśli nie, to co to ma do rzeczy? - Czy wiesz, że ponad jedna trzecia ludzkości żyje teraz poza Ziemią, a wielu już nawet poza naszym układem planetarnym? - mówił dalej Kreuff, jakby zapominając o poprzednim pytaniu. - Że staliśmy się na powrót zróżnicowanym, agresywnym na zdrowy sposób, nieunikającym ryzyka, silnym gatunkiem? Że zdolności wielu przekroczyły najśmielsze wyobrażenia ludzi z moich czasów? Ale takiego nieoczekiwanego renesansu Homo sapiens z pewnością nie było w planach Helen. - Akurat, renesans... - bąknął Thomas pod nosem. Miał na końcu języka kilka gotowych kontrargumentów, ale powstrzymał się. Może były one zbyt naiwne? W końcu patrzył na wszystko z perspektywy zaledwie trzydziestu lat życia i śmiesznie małej cząstki Drzewa, którą do tej pory zobaczył, podczas gdy taki Kreuff... Noel milczał przez chwilę, znów zapatrzywszy się przed siebie. - Ja ją nawet trochę rozumiem - odezwał się w końcu, ale teraz przemawiał bardziej do powietrza. - Właściwie to zawsze na swój sposób ją rozumiałem, a przynajmniej tę jej głęboką niechęć do ludzi en masse. Co tu kryć, sam momentami dostawałem szału w zetknięciu z ich bezmyślnością, arogancją, egoizmem i okrucieństwem. Ale ona... Ona posunęła się w swojej fobii o wiele za daleko. Nawet jej wcześniejsi zausznicy to zrozumieli i prawie udało się im wyeliminować Helen z równania. Ale teraz, jeśli na prawdę wróciła, i zobaczyła swój nowy, wspaniały świat... Myślę, że jej pseudokrew musiała ją zalać. - No i co z tego? - rzekł Thomas lekceważąco. - Co ona sama może nam zrobić? - Sama? Tom, nawet gdyby była sama, czułbym przed nią respekt, bo jej po prostu nie można nie doceniać! A co do samotności to nie wiem, czy kiedykolwiek jej zaznała. Jeszcze za życia wiecznie otaczał ją mur zagorzałych admiratorów, a przecież teraz jest prorokiem najbardziej rozpowszechnionej religii na świecie, i to prorokiem zmartwychwstałym! Mój Boże, nawet Jezus Chrystus nie zdołał dokonać takiej sztuczki! Helen Bjorg to już nie jest osoba, ale cała potęga wiary. Zdajesz sobie sprawę, co to znaczy? Thomas słuchał Noela z coraz cięższym sercem. - Chyba... - bąknął pod nosem. - Przecież nie zapomniałem Vlada ani tej jego neofickiej żarliwości. - A zważ, że Vlad był przypadkiem łagodnym, człowiekiem urodzonym i wychowanym we względnie tolerancyjnym New Cheshire - dorzucił Kreuff. - Już raczej spróbuj wyobrazić sobie legion fanatyków w stylu Ramireza. - Deus! - Po raz trzeci w ciągu ostatnich minut zimny dreszcz przebiegł Thomasowi po krzyżu. - Otóż właśnie. - Może jednak... - zaczął Thomas, słowa jednak utknęły mu w wyschniętym z emocji gardle i musiał przełknąć ślinę, by kontynuować. - Chciałem powiedzieć, że może z tą Helen to nic poważnego. No bo czekaj, ile to jej nowe wcielenie może mieć teraz lat? Jakieś szesnaście, jeśli dobrze odczytałem daty z archiwum, tak? I to jako manneken, a nie człowiek z krwi i kości, czyli równie dobrze mogłaby mieć sześćdziesiąt albo sześćset. A dzieje się coś? No spójrz, czy wokół nas dzieje się coś naprawdę złego? Różne drobne w sumie epizody, zgadzam się, ale poza tym? Na moje oko wszystko kręci się po staremu i nie widać tu ręki żadnego maniakalnego niszczyciela, o którym mówisz. Noel popatrzył na Thomasa przeciągle. - Dokładnie o tym samym myślałem, Tom, kiedy powiedziałem, że Helen była osobą tak nieludzko konsekwentną i nieustępliwą w realizacji swoich celów. A jeśli tak, to dlaczego do tej pory nic nie zrobiła, żeby doprowadzić wreszcie do końca to, co zaczęła przed wiekami, prawda? - No właśnie, dlaczego? - No cóż, myślę, że dlatego, iż, po pierwsze, reinkarnowano ją z zupełnie innych powodów, prawdopodobnie czysto religijnych albo politycznych, albo i to, i to. A po drugie, o ile sama nie odkryje na nowo kontrolujących kodów Hansena bądź nie dotrze do oryginałów, jeśli one jeszcze w ogóle istnieją... - Thomas poczuł, że coś go zaczyna dusić, wpijać się w jego szyję jak kły wściekłego psa. A kiedy uświadomił sobie, że tym czymś jest cała otaczająca go przestrzeń, kurcząca się w oczach i z przyjaznej nieskończoności zmieniająca się w ciasne pudełko, jego lęk przerodził się niemal w panikę. - Deus, wydo... wydostańmy się już stąd - wyszeptał zdławionym głosem, pośpiesznie zamykając powieki przed koszmarem. - Co mówisz? - zaniepokoił się Noel, bo Farquahart w jednej chwili zbladł jak śmierć. Bea momentalnie odciągnęła go od relingu. - Kochanie, co się dzieje? - szepnęła przestraszona. - Nic. Tylko chcę już stąd wyjść, znaleźć się gdzieś, gdzie nic nie wisi mi nad głową... - Dziewczyno, czy on na pewno wziął antidotum? – Gerhard także zauważył alarmujące zachowanie Thomasa. Bea rzuciła von Klosky’emu urażone spojrzenie. - Jeśli powiedziałam, że wziął, to znaczy, że wziął - odparła z naciskiem. - Tylko się upewniam. - Von Klosky uniósł ręce w pojednawczym geście, po czym pochylił się nad Farquahartem. - Tom, oddychaj głęboko i staraj się myśleć o wodzie, to podobno pomaga. Słowo daję, gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że masz atak klaustrofobii! - Bzdura, nic mi nie jest! - warknął Thomas z irytacją. - Po prostu chcę stąd wreszcie wyjść, to wszystko! Gdzie jest ta pieprzona osada? Ta cała Mała Marsylia? Dotarli już do punktu, gdzie najwyższe z przypór łączyły się ze ścianą septum i gdyby kontynuowali opuszczanie się w linii prostej, wkrótce znaleźliby się w gęstym lesie szaro-białych kolumn i stracili z oczu resztę segmentu. Gerhard skorygował kurs, zmieniając go na stromą parabolę, a potem przeczesał wzrokiem okolicę. - Powinna być gdzieś po przeciwnej stronie akweduktu, mniej więcej... O, to chyba tam, widzisz? Thomas zmusił się, żeby spojrzeć w kierunku wskazywanym mu przez kościsty palec Gerharda. Trochę dziwny był to widok, ale w ostatnich dniach wrażliwość Farquaharta doznała zbyt wielu ciosów, żeby reagować oszołomieniem na byle egzotykę. Co prawda, spodziewał się małej, peryferyjnej mieściny, w najlepszym wypadku średniej wielkości handlowej faktorii, ale mnogość wysmukłych, lśniących wieżyc i rozległych tarasów o wielu poziomach i tak nie zdołała go zadziwić. Tak samo jak uwijająca się wokół Małej Marsylii niebagatelna flotylla powietrznych statków wszelakiej konstrukcji czy nawet niezwykły pokaz świateł, pękających ognistych kul i wielobarwnych rozbłysków, przemieszanych z raz po raz wykwitającymi w powietrzu obłoczkami białego dymu. - No proszę, akurat trafiliśmy na jakiś tutejszy festyn - powiedział, kierując wzrok na Gerharda. - To nie... - Von Klosky nie dokończył, gdyż nagły skurcz rzucił go na barierkę. - Matko wszechzieleni, Gerhard! - zakrzyknął przerażony Thomas, jako że widok wymiotującego przyjaciela był o wiele bardziej szokujący niż wszystkie pomykające wokół Małej Marsylii latające pojazdy. Od razu zapomniał o własnych problemach, sytuacja była jednak tak niecodzienna, że nie bardzo wiedział, jak ma pomóc Gerhardowi. Na szczęście Kreuff zachował się o wiele przytomniej, błyskawicznie odnalazł w rzeczach Gerharda tylekroć już wykorzystywany iniektor i szybko zrobił von Klosky’emu trzy zastrzyki, jeden po drugim. Thomas nie zdążył nawet odetchnąć, kiedy zmroził go głośny, pełen boleści jęk za plecami, i trwożliwy okrzyk Bei: - Tom, Noel! Odwrócił się, dziewczyna klęczała przy Nionie, który wił się na pokładzie w konwulsjach, spazmatycznie łapiąc oddech i obejmując rękami głowę. Noel już do niego podbiegał, w pośpiechu sprawdzając ustawienia na wyświetlaczu iniektora. Ponownie rozległ się cichy syk, tym razem aż czterokrotnie. - Za parę sekund zacznie dochodzić do siebie - oznajmił, wstając. - Chwała Bogu, że z Gerharda taki chomik. - Deus, ale czemu trafiło nawet jego? - spytał Thomas wstrząśnięty. - Nie rozumiem, przecież Gerhard powinien być uodporniony! Co to, do ciężkiej zarazy, było, Noel? W odpowiedzi Kreuff wyciągnął rękę w kierunku Małej Marsylii, w której wciąż trwał fascynujący świetlny pokaz. Powietrzem wstrząsnął naraz głuchy, przeciągły grzmot, odbity wielokrotnym echem od łukowato wygiętych kolumn i samej przegrody. - To. - Co ty mi pokazujesz? Przecież Gerhard nie porzygał się na widok jakichś świątecznych fajerwerków! - To nie jest żadne święto. - Tylko co? - Wojna, mój drogi. A my mieliśmy pecha wdepnąć akurat w sam jej środek. ROZDZIAŁ 21 Do segmentu Azzure Las albo jeszcze nie dotarł, albo zdążył już zostać doszczętnie wytrzebiony. Nic tu nie rosło oprócz sięgającej do piersi rudozielonej trawy i niewiele wyższych krzewów, porozrzucanych w niej jak wyspy w morzu. Ponownie wzbili się w powietrze i pod osłoną najniższych warstw wiecznej mgły ominęli Małą Marsylię szerokim łukiem. W połowie segmentu zrobili w tył zwrot i trzymając się możliwie blisko krzywizny żywoskłonu, opuścili się w okolicy wschodniej rynny, mniej więcej dziesięć kilometrów od ogarniętego walkami miasta. Mieli je teraz jak na dłoni, przycupnięte u zbiegu akweduktu i przegrody (część zabudowań wspinała się nawet po ścianach przypór). Noel miał rację, Mała Marsylia stanowiła centrum zaciekłej bitwy. O co jednak się ona toczyła, jak długo, i kto był stronami konfliktu, tego wszystkiego mogli się najwyżej domyślać. - A może coś źle usłyszałeś? Jesteś absolutnie pewien, że to tu? - spytał Thomas. - Tak - odparł von Klosky krótko. - I w takim miejscu zorganizowali ci tajne spotkanie? Ci twoi na Dole nie należą chyba do najlepiej zorientowanych. - „Moi" niewiele tu mieli do gadania - odrzekł Gerhard. - Korzystają jedynie z usług koczowników, jeśli tamci w ogóle mają ochotę je zaoferować. Zresztą sami Anhelosi uparli się na odbiór w Małej Marsylii. - W takim razie już nic nie rozumiem. - Thomas wzruszył ramionami. - Niech wyłysieję, jeśli to ma być najodpowiedniejsze miejsce do prowadzenia handlu. - Może właśnie o to chodzi? - mruknął von Klosky, przygryzając wargę. - W końcu karawany pojawiają się tu raz na kilka miesięcy, z towarem wartym majątek. A do przybycia naszej grupy Anhelosów zostało jeszcze parę dni. - Myślisz, że jesteśmy świadkami jakiejś wojny pomiędzy konkurencją? - rzekł Thomas, nie spuszczając oka z rozświetlonego eksplozjami miasta. - Że tłuką się tam o to, kto ma zgarnąć cały rzut błyskotek? - To całkiem prawdopodobne - odparł Gerhard, śledząc feerię rozbłysków przez mały wizjer. - I dla nas na razie bez znaczenia, o ile zechcą łaskawie skończyć z tą jatką na czas. Walce przyglądali się z pozornie bezpiecznej odległości, choć ich osłona w postaci kępy rachitycznych zarośli pozostawiała wiele do życzenia. Tkwili tu już od dobrych kilku godzin, i wciąż nie było widać końca dramatycznego spektaklu. Przeciwnie, bitwa rozszerzała swój zasięg. Skoncentrowana wcześniej w samym mieście oraz w jego bezpośrednim sąsiedztwie, rozpadła się teraz na dziesiątki drobniejszych potyczek, powiększających z minuty na minutę promień wojennego teatru i przenoszących główny impet zmagań poza granice Małej Marsylii. Poprzedni zmasowany atak zastąpiły grupowe i indywidualne pojedynki powietrzne, które Thomas i reszta obserwowali wpierw z fascynacją, a później z rosnącym niepokojem, w miarę jak walczące ze sobą pojazdy zapuszczały się coraz dalej i dalej w głąb segmentu. Ryzyko, że ktoś ich w końcu zauważy i w ferworze walki postąpi zgodnie z zasadą „Najpierw strzelaj, a potem pytaj do kogo", przestawało być czysto teoretyczne. - Przekleństwo! Jeszcze chwila, a któregoś przyniesie aż tutaj - wyraził swoje obawy Thomas, kurcząc się odruchowo za mizernym parawanem z gałęzi. - Może powinniśmy wycofać się trochę dalej, co? Nie mam chęci mieszać się do tej awantury. - Nie, lepiej już siedźmy tutaj - odpowiedział Gerhard. - Ruszając się, tylko ułatwimy robotę ich detektorom. - Też prawda. - Thomas nie zamierzał upierać się przy swoim. - A swoją drogą, coś za pokaźny tu mają arsenał jak na szklarzy. - Szklarze? Zdziwiłbym się, gdyby tam był chociaż jeden. - Von Klosky się skrzywił. - Spójrz tylko na te maszyny i ich liczbę. To nie bójka kilku przemytników o łup, ale konflikt znacznie poważniejszego kalibru... Aha, chyba wykrakałeś! Coś zdecydowanie zmieniło się w obrazie bitwy. Z początku trudno to było uchwycić w chaosie dziesiątków odosobnionych utarczek, im dłużej jednak patrzyli, tym wyraźniej walka, dotąd w miarę wyrównana, zaczęła przypominać pościg zwycięzców za pokonanymi. Ostrzeliwując się, małe eskadry odkrytych pojazdów pierzchały na wszystkie strony, ścigane zawzięcie przez znacznie bardziej wyrafinowane technicznie statki. I choć większość uciekających miniflotylli miała na ogonie tylko pojedynczą jednostkę wroga, nie potrafiły, pomimo widocznej przewagi liczebnej, pozbyć się prześladowcy, przewyższającego ich manewrowością, uzbrojeniem, a zwłaszcza kunsztem pilotażu. I teraz jedna z takich właśnie umykających eskadr, napastowana przez błękitnozielony dyskoid, pędziła niemal dokładnie w ich kierunku. - Tom, skórka! - zakomenderował von Klosky, samemu nagle rozpływając się w powietrzu. - A co z nimi...? - zaczął chłopak, kiedy jednak spojrzał za siebie, nie zobaczył nikogo, prócz Beatrice, skrytej po szyję w trawie. - Deus, gdzie oni się podziali? Noel? Nion?! Trawa ożyła i skórzane gogle Uxa wychynęły niespodziewanie spomiędzy źdźbeł jak wzbijający się do lotu ptak. Oczy osłupiałego Thomasa bez powodzenia usiłowały znaleźć resztę Niona, ale dostrzegły jego niewyraźny zarys dopiero, gdy tamten poruszył się żywiej na boki. - Rany przewierconego... - wyszeptał oszołomiony. - Jak tyś to zrobił? Gerhard dał ci jakiś zapasowy zestaw? Nion zaśmiał się swoim tubalnym głosem. - Ależ! Włosy mi tylko zjaśniały i przypasowały się. Wasze tak nie robią? - Jakoś nie chcą - mruknął Thomas w odpowiedzi, rozglądając się niecierpliwie. - A Noela nie widziałeś? - Jestem tuż za tobą - odezwało się powietrze. Farquahart omal nie poleciał na krzaki. - No, wiecie co? Moglibyście człowieka uprzedzić! - Przepraszam - rzekł Kreuff usprawiedliwiająco. - To u mnie w tego typu sytuacjach odruch. Thomas westchnął i wrócił do obserwowania mknących ku nim statków. Grupa uciekinierów liczyła pięć pojazdów, rozpaczliwymi unikami usiłujących zgubić błękitno-zielonego. Ten jednak trzymał się ich jak przyklejony, raz po raz nękając swoje ofiary ogniem z nieznanej Farquahartowi broni. Nie wydawała ona żadnego dźwięku ani nie rozdzierała przestrzeni pomiędzy okrętami znajomym jaskrawym żarem plazmy. Tylko powietrze na ułamek sekundy traciło przejrzystość, a potem kolejnym ze statków przeciwnika wstrząsało gwałtownie, jakby wielki taran rąbał go w burtę. Tamci odpowiadali na to ciskaniem gromów, z umocowanych na pokładzie działek posyłając swemu prześladowcy jedną oślepiającą błyskawicę za drugą. Ich skuteczność pozostawiała jednak wiele do życzenia. Uderzająca była różnica klas obu stron. Błękitno-zielony stanowił ucieleśnienie estetyki i prawdziwą rozkosz dla oczu, podczas gdy uciekinierzy dysponowali sprzętem, który w gruncie rzeczy wyglądał niewiele lepiej od ich tratwy, i tak jak ona musiał być prowizorką, tyle że większą, masywniejszą i pełną różnych śmiercionośnych urządzeń na pokładzie. Ich załogi też nie sprawiały profesjonalnego wrażenia, przynajmniej z tej odległości, i przy każdym ciosie, wymierzonym im przez dyskoid, obijały się niezdarnie o ściany metalowej klatki, zabezpieczającej je przed zsunięciem się z pokładu. Błękitno-zielony zaatakował ponownie. Tym razem trafiony przez niego pojazd momentalnie postawiło na sztorc i nim spanikowana załoga zdołała odzyskać kontrolę nad swoim statkiem, napastnik poprawił z flanki. Platforma wywinęła w powietrzu pełnego młynka, po czym bezwładna runęła z góry w rozfalowane trawy. Pozostała czwórka, widząc, jaki los spotkał ich kompanów, zmieniła taktykę i gubiąc dotychczasowy zwarty szyk, rozfrunęła się na boki, jednocześnie zawracając w kierunku dyskoidu. Zaczęli teraz krążyć dookoła tamtego po chaotycznych trajektoriach, za wszelką cenę starając się uniemożliwić mu ucieczkę na zewnątrz i zarazem utrudniając dobranie się do któregokolwiek z nich. Przestali strzelać i przez jakiś czas śmigali tylko wokół błękitno-zielonego, niczym muchy wokół ścierwa. A potem, jeden po drugim, zaczęli go taranować. Pierwszych kilka uderzeń dyskoid przyjął na siebie bez wyraźnej reakcji, ale szybko jego załoga straciła cierpliwość i począł obracać się we wszystkich swoich trzech osiach, jednocześnie wykonując pozornie nieznaczne uniki, tak jednak zręcznie, że teraz wściekle rzucające się na niego statki nieprzyjaciela beznadziejnie chybiały celu. Rany Drzewa, przecież on się z nimi zwyczajnie bawi! - pomyślał Thomas, który z podziwem obserwował misterny taniec dyskoidu. Tylko po co? Czemu ich wszystkich po prostu nie postrąca, i już? A może nas dostrzegł, przemknęło mu przez głowę, i teraz najnormalniej w świecie popisuje się przed nami swoją wirtuozerią? Tym bardziej że w pewnej chwili błękitno-zielony zademonstrował iście cyrkową sztuczkę: skoczył do góry, błyskawicznie schodząc z drogi dwóm napastnikom, zamierzającym się na niego z przeciwległych stron. Okratowane platformy wyrżnęły w siebie z hukiem i zwisły bezwładnie w powietrzu, nie mogąc jednak spaść. Wrzaski ich załóg nic tu nie mogły pomóc i z całej eskadry zostały teraz już tylko dwa sprawne pojazdy. - No, to by było tyle - skonstatował Thomas z satysfakcją kibica, którego drużyna zdobyła właśnie decydujące punkty. – Tamci mogą już na niego najwyżej napluć. - Te samojazdy od początku nie miały żadnych szans ze skoczkiem Anhelosów - mruknął mgławy kontur Gerharda. - Ten błękitno-zielony to statek koczowników? - zdumiał się Thomas. - Bez wątpienia. Tylko skąd u ptaków takie cacko? Nie wierzę, że go po prostu kupili, bo Anhelos prędzej sprzeda własną żonę niż skoczka. Nie, tamci musieli im go jakoś ukraść. I na dokładkę sterroryzować albo przekupić pilota, bo żeby tak latać... - Hej, są następne! - zakrzyknęła Bea, przerywając głośne rozmyślania Gerharda. Nad błękitno-zielonym oraz ocalałymi, wciąż usiłującymi go kąsać platformami, niespodziewanie zmaterializowała się jeszcze jedna flotylla: trzy takie same prowizorki, plus smukły, srebrzysty trójkąt. Wszystkie zapikowały niczym polujące jastrzębie, kierując się prosto na dyskoid. Błękitno-zielony natychmiast odleciał w bok, a nad jego górną kopułą zalśnił jakiś trójwymiarowy emblemat, który pulsował jak serce. - Mój Boże, to przecież herb konfratrii Cefeis! - zakrzyknął Gerhard na ten widok. - Właśnie z nimi miałem się zabrać! - Jak to? To są ci twoi łącznicy? - spytał Thomas osłupiały. - Ale... oni mieli być dopiero za pięć dni! - No właśnie. O co tutaj chodzi? - wymamrotał nie mniej zaskoczony Gerhard. Błękitno-zielony zawisł nieruchomo w powietrzu, jakby na coś czekał. Że tamci też się zatrzymają i będą pertraktować? Ale prowadzona przez srebrzysty grot eskadra nie zwolniła ani trochę i przeszedłszy do lotu poziomego, jak burza natarła na dyskoid. Pulsujący emblemat zniknął jak zdmuchnięty i błękitno-zielony ruszył im naprzeciw. Kiedy już się wydawało, że zderzenie obydwu zgrabnych okrętów jest nieuniknione, trójkąt poderwał się nagle w górę, na ułamek sekundy znieruchomiał, a potem obrócił się błyskawicznie o sto osiemdziesiąt stopni i jak zdrajca strzelił z tyłu do błękitno-zielonego. Dyskoid dostał potężnie. Bezgłośne uderzenie zepchnęło go z kursu, obracając kilka razy jak zeschły liść na wietrze. Pojazd przeleciał jeszcze niewielki dystans i spadając pod ostrym kątem, zarył w porośnięty trawą żywogrunt, zaledwie kilkanaście metrów od kępy krzaków, za którym przycupnęło całe ich towarzystwo. -Jasna macierz, to była pułapka! - wyszeptał Thomas, zdruzgotany tak nieoczekiwanym zwrotem akcji. Nie chciał już nawet patrzeć na dalszy rozwój wypadków. Żeby być tak blisko i zobaczyć tylko zatrzaskujące się przed samym nosem drzwi! Jakby ktoś cały czas czekał na moment, w którym taka niespodzianka najbardziej zaboli. - Gerhard? A może to wszystko przez nas? Ale von Klosky, z napięciem śledzący rozgrywającą się przed nim scenę, machnął tylko niecierpliwie ręką, jednocześnie ostrożnym ruchem sięgając za plecy po swój karabin. Thomas drgnął. - Zwariowałeś? Chyba nie chcesz się w to mieszać? - Nie, ale wolę być przygotowany. - Gerhard odbezpieczył broń. - Mierząc do nich z tej zabawki? - parsknął Thomas lekceważąco. - Nie widziałeś, jak trójkąt unieszkodliwił błękitno-zielonego? - A mam jakiś inny wybór? - Oczywiście. Siedzieć cicho na tyłku i cierpliwie czekać, aż tamci załatwią sprawy między sobą i odlecą wreszcie do wszystkich diabłów - powiedział Thomas z przekonaniem. - Nie miałbym nic przeciwko temu. Ale też ani myślę stać tu jak kukła na strzelnicy, gdyby nas jednak zauważyli. Thomas miał własne zdanie na temat Gerhardowej logiki, ale za jego przykładem sięgnął po pulsator. Zwolnił blokadę ognia ciągłego, jednym rzutem oka sprawdził poziom ładunku w magazynku (licznik wciąż wskazywał maksimum), po czym tknięty nagłym niepokojem odwrócił się do kucającej tuż za nim Bei: - A ty w ogóle masz przy sobie jakąś broń? Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. - Zupełnie nic? - Nie. Zawsze uważałam, że inteligentnemu człowiekowi powinno wystarczyć to - powiedziała, stukając się palcem w czoło. - Wspaniała filozofia, ale w tych okolicznościach mało przydatna. - Thomas się skrzywił. - Gerhard, nie masz czegoś dla niej? - Najwyżej to - rzekł von Klosky, materializując się na moment i wyciągając rękę z małym pistoletem pulsacyjnym w stronę Bei. - Dobre na podreperowanie samopoczucia - mruknął rozczarowany Thomas. - Wiesz przynajmniej, jak się tym posługiwać? - Tak... - bąknęła dziewczyna, obracając pistolet w dłoni. – Ale mam nadzieję, że nie będę musiała. - Ja również - zapewnił ją Farquahart. - Mimo wszystko odbezpiecz i trzymaj w pogotowiu, proszę cię. - Dobrze, dobrze... Otoczony świtą pięciu platform trójkąt zawrócił i z arogancką powolnością ruszył z powrotem w kierunku zestrzelonego przez siebie okrętu, zapewne w celu ostatecznego dokończenia dzieła. Błękitno-zielony nie wykazywał oznak jakiejkolwiek aktywności, nikt też nie próbował wydostać się z jego wnętrza ani w jakikolwiek sposób bronić się przed nadciągającym coup de grace. Leżał tam tylko, jak wyrzucona na brzeg zdechła ryba, podczas gdy srebrzysty trójkąt już do niego podpłynął i rozpoczął niespieszną rundę dookoła miejsca, w którym jego ofiara zakończyła lot. Dopełniwszy tryumfalnego okrążenia, przez chwilę wisiał nieruchomo kilkadziesiąt metrów nad wrakiem, a potem zaczął powoli się opuszczać. I wówczas, kiedy wszyscy zamarli w oczekiwaniu na ostatni akt dramatu, górna, niebieska połowa dyskoidu po prostu znikła jak zdmuchnięta mydlana bańka. - A niech mnie...! Jednak to Anhelosi! - zakrzyknął zdumiony von Klosky. Dzieci, pomyślał oniemiały Thomas, dzieci, starcy i kobiety! Przez cały czas wyobrażał sobie tych z dyskoidu jako istoty o żelaznych nerwach i nadludzkim refleksie, a zamiast tego miał przed sobą całą cholerną rodzinę, od siwego jak gołąbek staruszka aż po niemowlaka śpiącego spokojnie w nosidle na plecach jednej z kobiet! I żadne z nich nie wyglądało na cierpiące z powodu odniesionych w katastrofie obrażeń! Tyle tylko zdążył zarejestrować jego umysł, nim nad trawiastą pochyłością rozpętało się piekło. Anhelosi nie czekali, aż ich przeciwnicy ochłoną z pierwszego wrażenia, i gdy tylko znikła osłaniająca ich górna część pojazdu, w stronę trójkąta oraz asystujących mu okratowanych platform pomknęły strumienie plazmy, smugi iskrzącej się mgły, słupy rozedrganego powietrza, nawet zakończone harpunami cienkie liny i jakieś ręcznie miotane pociski. Silne szturchnięcie w ramię i okrzyk Gerharda: „Thomas, ładuj w nich!" wyrwało go ze stuporu. - Deus, ale w kogo? W tych z wraku? - Oszalałeś? W tamte okratowane skorupy! Ton Gerharda był tak kategoryczny, że Thomas niemal bezmyślnie otworzył ogień, na chybił-trafił wybierając cel. Napastnicy, i tak już dostatecznie zaskoczeni ostrzałem z wraku, poczęstowani zostali dodatkową niespodzianką. Srebrzysty trójkąt, na którego nieskazitelnym dotąd spodzie czerniejące bąble zaczęły znaczyć miejsca trafień z broni Anhelosów, zakołysał się gwałtownie w powietrzu i zsunął bokiem, jakby to teraz on z kolei miał spaść na ziemię. Lecz kiedy znajdował się zaledwie kilka metrów ponad wierzchołkami traw, poderwał się stromo i z zapierającą dech szybkością zaczął im znikać z oczu. Dowódcy pozostałych na placu boju platform, pozbawieni nagle swojego przywódcy, podzielili się na tych, którzy z miejsca stracili cały rezon i animusz do walki, oraz resztę, rozjuszoną i wcale niemającą zamiaru tak łatwo dać za wygraną. Dwie z prowizorek zawróciły i nie oglądając się już na nic, całą naprzód rzuciły się do ucieczki. Zbiec udało się jednak tylko jednej, drugą bowiem, nadzianą na harpun Anhelosów, szarpnęło potwornie i niemal wywróciło do góry nogami, nim przebyła pięćdziesiąt metrów. Młody mężczyzna z załogi dyskoidu włączył coś w rodzaju ekspresowej nawijarki i ku osłupieniu Thomasa zaczął ściągać schwytaną platformę jak wielkiego suma. A potem po lince harpuna przebiegły w jej kierunku sine ogniki. Platforma na krótko zapłonęła błękitną aureolą i poleciała w dół niczym podcięta gałąź. Pozostałe trzy pojazdy rozpierzchły się tymczasem na boki i w górę, wściekłymi manewrami usiłując maksymalnie utrudnić zadanie pędzącym w ich stronę salwom. Matko wszechzieleni, pomyślał Thomas, dobrze, że to nie ja siedzę na jednej z nich, bo chyba bym się porzygał do własnej mózgownicy! Zygzakujące ostro platformy wykonały wielką pętlę i zawróciły, a do kakofonii świstów, trzasków oraz głośnych sapnięć dołączyły teraz rozdzierające trzaski, kiedy ich załogi odpowiedziały na ogień strzałami ze swoich gromomiotów. Tak jak poprzednio, z ich celnością nie było na szczęście najlepiej, ale choć nikt na dole nie został bezpośrednio trafiony, niebieskie błyskawice zapaliły w wielu miejscach trawę, i z początku odosobnione ogniska zaczęły się łączyć w rozprzestrzeniający się szybko pożar. Thomas o mało co nie wykręcił sobie szyi, tak żwawo nią ruszał, usiłując trafić któryś z ruchomych celów. Strumień plazmoidów z jego karabinu ciął powietrze jak świetlny bicz, mieszając się z seriami z karabinu Gerharda i z salwami oddawanymi przez Anhelosów z ich egzotycznego uzbrojenia. Na atakujące platformy zarzucona została taka sieć ognia, że prędzej czy później któraś z nich musiała w nią wpaść. Jedną, pomimo jej rozpaczliwych ewolucji, niemal jednocześnie trafili Gerhard i Thomas, a w chwilę później druga oberwała w bok strugą scyntylującej mgły z dyskoidu. Pierwszej stopiło połowę ochronnej klatki, a że akurat mknęła ostro pochylona, ludzie poczęli wysypywać się z niej jak jabłka z kosza. Tę, której dosięgła broń Anhelosów, wywróciło w locie do góry brzuchem i nim jej załoga zdołała wyprostować lot, druga i trzecia z mglistych rac uderzyła ją od tyłu. Jak pod ciosem siekiery platforma rozpękła się wzdłuż i obydwie połowy poszybowały w odległą kępę krzaków, ciągnąc za sobą welon ludzkich oraz mechanicznych szczątków. Cała koczownicza rodzina zakrzyknęła tryumfalnie, a dwójka kilkuletnich brzdąców wydzierała się zdecydowanie najgłośniej. Radość z odniesionego zwycięstwa nie odebrała jednak Anhelosom rozsądku ani nie uśpiła ich czujności. Dwie młode kobiety i niewiele od nich starszy mężczyzna o długich blond włosach, zaplecionych w misterny warkocz, wyskoczyli z pojazdu, pozostali jednak śledzili nieprzerwanie poczynania ostatniego ze sprawnych okrętów nieprzyjaciela. Oddalił się teraz na bezpieczną odległość i na podobieństwo wielkiego wahadła wolno przesuwał po niedalekim horyzoncie to w lewo, to znów w prawo. Nie umykał, tak jak to wcześniej zrobiły dwie inne jednostki, ale też nie zbliżał się i nie podejmował żadnych ofensywnych działań. - Demonstracja siły musiała zrobić swoje - mruknął Gerhard, wyłączając karabin. - Uparci są jednak jak hieny, i równie tchórzliwi. W pojedynkę nie ośmielą się zaatakować, ale pewnie nie spuszczą nas z oka do czasu przybycia posiłków, jeśli to jeszcze nie jest koniec. - Po mojemu zgłupieli z wrażenia i wyparował im koncept, dlatego tak się kręcą, jak pies za własnym chwostem. - Thomas na swój sposób zinterpretował wyczekujące zachowanie załogi ocalałej z bitwy platformy. - Też może być - zgodził się von Klosky i delikatnie trąciwszy Farquaharta w bok, dodał półgłosem: - Skórka, Tom. Wyłącz ją narazie. - Co? Przecież tamci mogą nas jeszcze... - Nie, tamci nic w tej chwili nie mogą. A niezbyt to grzeczne, ani dyplomatyczne witać się z ludźmi w pełnym maskowaniu - rzekł Gerhard, dezaktywując własny kamuflaż i wskazując palcem w kierunku dyskoidu. Thomas sądził, że trójka Anhelosów wyskoczyła dla dokonania oględzin swojego uszkodzonego pojazdu albo żeby naocznie sprawdzić rezultaty starcia i ewentualnie rozprawić się z niedobitkami. Koczownicy zignorowali jednak wraki zestrzelonych okrętów, zmierzając wprost ku ich kępie krzaków. Farquahart prowadził obcych niespokojnym wzrokiem, niepewny ich intencji. Co prawda Anhelosi nie prezentowali żadnego widocznego oręża, nie powinni też żywić jakichkolwiek wątpliwości co do tego, kto tu się po czyjej stronie opowiadał, któż jednak mógł mu zagwarantować, że tamci patrzyli na sprawy tak jak on? Może był właśnie świadkiem jakichś osobistych porachunków albo honorowego pojedynku, do którego on, Gerhard i cała reszta towarzystwa wmieszali się nieproszeni, za co otrzymają teraz ostrą reprymendę? Jasnowłosy mężczyzna, i obie kobiety szli ku nim w pośpiechu, przedzierając się przez dymiące trawy. Ogarniana pożarem preria stawała się coraz groźniejszym miejscem; trzaskające języki ognia w oszałamiającym tempie pożerały suche łodygi, metr po metrze zacieśniały wokół nich ognisty półokrąg i wyprzedzały nawet kontrakcję żywogruntu. Nie było już czasu na jakiekolwiek sprzeczki ani na przydługą wymianę grzeczności, i Thomas miał tylko nadzieję, że Anhelosi rozumieją to równie dobrze. Okazało się, że rozumieją. Kiedy młodzieniec stanął wreszcie przed nimi, był tak zadyszany, jakby przebył o wiele dłuższą drogę niż w rzeczywistości. Trudno go było nazwać rachitycznym, ale widać było, że nie nawykł do forsowania swoich mięśni. Szybkim spojrzeniem omiótł całą ich pięcioosobową grupę (Noel i Nion także zdążyli pozbyć się swojego kamuflażu, ten ostatni zmienił tym razem kolor włosów na ciemnoszary), najwyraźniej szukając przywódcy. Coś musiało być w Gerhardzie, bo Anhelos, dygnąwszy szarmancko, zwrócił się właśnie do niego, aczkolwiek swoje słowa przeznaczył dla wszystkich: - Gracias, szlachetni nieznajomi, za waszą pomoc. - Nie ma za co - rzekł von Klosky, odwzajemniając ukłon. - Przypuszczam, że doskonale dalibyście sobie radę i bez niej. - Walczylibyśmy ze zdradą do końca, bez względu na stosunek sił, jeśli to masz na myśli, senhor - odparł młodzieniec wymijająco. - Niemniej wasze salwy ostatecznie zdezorientowały wroga, czyniąc go tym samym o wiele łatwiejszym do pokonania. Ale może będziemy kontynuować rozmowę w miejscu nieco dogodniejszym niż płonąca hamada? Zapraszam do kogi. Kiedy wypowiadał ostatnie zdanie, zrobił w tył zwrot, i tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to gęste trawy, on i jego kobiety ruszyli z powrotem w kierunku dyskoidu, lawirując pomiędzy ognistymi pióropuszami. Racja, najwyższy czas się stąd zabierać, pomyślał Thomas, czując na twarzy coraz potężniejszy żar płomieni i gryzący dym w płucach. W rozfalowanym z gorąca powietrzu sylwetki koczowników wycofujących się z pożogi rozmyły się jak wlana do wody farba. Zerknął za siebie, chcąc zorientować się w kondycji pozostałych. Bea trzymała się tuż za nim, pokasływała alarmująco i ocierała załzawione od dymu oczy. Noel z kolei wsparł ramieniem nieszczęsnego Niona, strwożonego tak niezwykłym dla niego żywiołem. - Idź, idź... - Dziewczyna z niecierpliwością pchnęła Thomasa w plecy. - No, przecież idę - wychrypiał przez ramię i osłaniając twarz rękami, podążył wydeptaną wcześniej bruzdą pośród traw. Rude jęzory zaczynały już lizać gałęzie krzewów, a donośny huk drobnych, pękatych listków, które eksplodowały w płomieniach jak petardy, pomieszał się z trzaskiem ginących w ogniu źdźbeł i narastającym sykiem wypluwanej przez żywogrunt wody. Odpowiedź Drzewa była adekwatna do gwałtowności żywiołu, toteż kiedy Thomas dobiegł do wąskiego trapu, nogawki miał mokre wyżej kolan. Blondyn czekał na nich u stóp kładki. - Prędko, musimy jak najszybciej zamykać kopułę i odlatywać - rzekł, pomagając Farquahartowi wspiąć się do wnętrza pojazdu. - A wasze uszkodzenia? - rzucił Thomas w przelocie. - Nie mamy żadnych uszkodzeń, amigo - odparł Anhelos. - Uderzenie mogło trochę ojczulka oszołomić, ale już doszedł do siebie, bądź spokojny. Bea wskoczyła do dyskoidu tuż za Farquahartem, zawróciła jednak, żeby pomóc słaniającemu się na nogach Nionowi. Biedny Ux, pomimo podtrzymującej go wciąż ręki Kreuffa, ledwo wlókł się po trapie, bliski omdlenia. - Deus, on się chyba zaczadził! - Thomas popatrzył z troską na ich mimowolnego kompana. - Gerhard! - Adriana, niech padrito zasklepia - zakomenderował jasnowłosy. - I trzeba przewietrzyć, bo aż gryzie w oczy. Madre de Dios, ale narobiliśmy bałaganu... - Gerhard, no dajże ten iniektor! - zniecierpliwił się Thomas. - Waszemu małemu diablo bardziej przydałaby się solidna porcja tlenu - odezwał się milczący dotąd staruszek. - Jesus, przypomnij mi, gdzie schowaliśmy inhalatory. - Nie trzeba, nic nie trzeba... Mnie już czyni się lepiej... - zawstydzony Nion wyszeptał charkotliwie. - Pewnie, pewnie... A tlenu i tak nie zaszkodzi sobie łyknąć. - Starzec najwyraźniej był z tych, którzy „wiedzą lepiej". - Jesus! - Przecież nie zrobię wszystkiego naraz, ojcze! – zaprotestował blondyn. - A niby co w tej chwili robisz, poza staniem na środku pokładu jak pomnik ku czci lenistwa? - przygadał mu siwowłosy, niewątpliwie głowa rodziny. - Rusz się, synu, bo cię lodowiec przejedzie! I powiedz ojczulkowi, żeby wreszcie nas stąd zabierał, usnął tam czy jak? Chcecie, żeby Ignacio zdążył przed nami? Thomas nie miał nawet czasu rozejrzeć się po nowym otoczeniu ani po nowych twarzach, zbyt zaaferowany najpierw ucieczką przed ogniem, a później niedyspozycją Niona. Chcąc nadrobić zaległości, podniósł się z klęczek... i zatrzepotał rękami w pustce, jaka znienacka się pod nim otwarła! Przed oczami zawirowało mu szaleńczo i tylko jedna myśl zdążyła wybuchnąć w jego umyśle (Drań kłamał, że nieuszkodzony!!!), nim z ustami otwierającymi się do krzyku poleciał w dół, ku morzu traw, w zawrotnym tempie pomykającemu kilkadziesiąt metrów poniżej... Tyle tylko, że jakaś niewidzialna bariera stanęła mu na drodze, twarda i boleśnie realna, zwłaszcza dla jego nosa, łokci i kolan, które zetknęły się z nią pierwsze. A także uszu, do których doleciał gromki, niepohamowany śmiech. - Deus, co jest...? - wymamrotał, potłuczony i nieludzko zmieszany, nie próbując nawet zmienić swojej raczej upokarzającej pozycji. - Ach, wybacz, amigo. - Jasnowłosy z trudem tłumił wesołość. - To moja wina, powinienem był uprzedzić. Dla nas to taka zwykła rzecz, że koga przefazowuje się podczas tranzytu, i do tego jeszcze ta gorączkowość ostatnich chwil... Zupełnie zapomniałem, przepraszam. - Bo myślisz tylko o gołych pośladkach z communales i o tych swoich orbicjach - mruknął staruszek zgryźliwie, lecz nawet on miał w oczach łzy szczerego rozbawienia. - Padre, proszę! - jęknął Jesus, jednocześnie wyciągając dłoń do Farquaharta, którego zdezorientowane zmysły wciąż odmawiały współpracy. - O kawie dla gości też pewnieś zapomniał, mam rację? - Carrades, ojcze! Przecież nie mamy na to czasu! - Na gościnność i na filiżaneczkę kawy zawsze jest czas – odparł starzec autorytatywnym tonem, po czym odwrócił się do jednej z młodych kobiet. - Reyes, może ty zrehabilitujesz nas za twojego pozbawionego manier braciszka? - Oczywiście, ojcze. Jaką mam podać? - Cóż za pytanie! - żachnął się tamten. - Leghera z Mare Infinitum, rzecz jasna. Farquahart usiadł niepewnie na pokładzie, przezroczystym niczym woda, na to jednak, by wstać, miał jeszcze zbyt miękkie kolana i zanadto skołowany błędnik. Na wargach czuł ciepłą wilgoć, pewnie krew z rozbitego nosa, a skroń pulsowała mu ostrym bólem. Ostrożnie pomacał czoło. Nic dziwnego, że go boli, skoro ma guza wielkości piłki do palenty! Deus mortus, ale dlaczego? Dlaczego te wszystkie głupie przypadki muszą się przytrafiać jemu, właśnie jemu, i zawsze tylko jemu?! - Och, senhor, cały jesteś we krwi! - przestraszyła się druga z dziewcząt i na kształt zjawy ze snu, stąpającej w powietrzu, podbiegła sprawdzić, co z nim. - Drobiazg, tylko trochę z nosa... - bąknął Thomas, zażenowany. Kiedy jednak odwracał od niej twarz, wielkie czerwone krople poleciały mu na rękaw i na niewidzialną podłogę. Musiał podczas upadku uszkodzić sobie jakąś większą tętnicę, bo faktycznie krwawił jak ogłowiony kogut. - Ależ to prawdziwy krwotok, senhor! Trzeba natychmiast zatamować! - podsumowała dziewczyna kategorycznie i zerwała się, żeby poszukać jakiegoś opatrunku. Bea pochyliła się nad nim troskliwie. - Graw, ładnieś się urządził. - Nawet mi nie mów - mruknął Thomas z niesmakiem i podniósł dłoń, chcąc otrzeć kapiącą mu z brody krew. - Nie, zostaw - delikatnie, acz stanowczo Bea odsunęła mu rękę. - Ja się tym zajmę. Odchyl tylko głowę do tyłu, o tak... Dziewczyna Anhelosów wróciła tymczasem z jakąś różową gąbką i małą srebrzystą buteleczką. Na widok drugiej kobiety, czułymi dłońmi podpierającej głowę nieznajomego, przelotny cień zasnuł jej oblicze. No cóż, szkoda... Ale wiedziała, jak się zachować. - Poradzisz z tym sobie, senhora? - spytała, przekazując Bei utensylia i jednocześnie wymieniając z nią szybkie spojrzenie. „Twój?", „Tak, mój", odpowiedziały oczy klęczącej przy rudowłosym mężczyźnie kobiety i na tym ich niema rozmowa zakończyła się ostatecznie. - Oczywiście - odrzekła Bea na głos, po czym nie zaprzątając już sobie głowy niedoszłą konkurencją, na powrót skupiła uwagę na Thomasie. - Mogli nas uprzedzić o przefazowaniu - mruknęła z wyrzutem i otarła mu twarz gąbką, przytykając ją delikatnie do jego nozdrzy, co niemal od razu powstrzymało krwawienie. - Słyszałaś, co powiedział: zapomniał. Ja go zresztą mogę zrozumieć - odparł Farquahart stłumionym półszeptem. - A ja nie bardzo. To, że oni są do czegoś takiego przyzwyczajeni, nie znaczy, że wszyscy inni też muszą, i powinni mieć to na uwadze. Wystarczyło tylko powiedzieć, że startują za pięć czy dziesięć sekund, to sama bym cię ostrzegła. A tak... - Latałaś już czymś podobnym? - Kilka razy w życiu mi się zdarzyło, ale i bez tego bym wiedziała, czego się spodziewać. Takie same podłogi były w naszym domu. - Kpisz sobie! - Nie. Taka po prostu była swego czasu moda. No i jak, lepiej się czujesz? - O wiele, dzięki... Mogę już podnieść głowę? Kark zaczyna mi drętwieć. - Chyba tak. Ale ostrożnie. Thomas wyprostował się i z niejakim lękiem, że cała historia może się powtórzyć, powiódł wzrokiem dookoła. Cokolwiek podpowiadałby rozum, oczy widziały swoje: obrazek pełen magii. Dyskoid, czy też, jak swój napowietrzny okręt nazywali Anhelosi, koga, obniżył lot i mknął teraz tuż ponad wierzchołkami traw, chwilami niemal się o nie ocierając. Było to niesamowite, bo nie tylko pokład pod nogami, ale również cały kadłub stał się przejrzysty, i brakowało tylko wyczuwalnego pędu powietrza, żeby wrażenia lotu na podobieństwo jakiegoś baśniowego bohatera o nadludzkich możliwościach było pełne. Dopiero po chwili Thomas zorientował się, że przezroczystość nie była absolutna. Pokład zachował swój zarys, słaby bo słaby, ale jednak dostrzegalny, jak płaski krąg wycięty z opalizującej mgiełki. Nawet kształt kadłuba można było z grubsza wyodrębnić, a także jakieś mgławicowe kontury pod pokładem, zapewne części maszynowni pojazdu. Bez problemu widać było natomiast trzystusześćdziesięciostopniową panoramę segmentu Azzure na zewnątrz kogi oraz ludzi i różne przedmioty, surrealistycznie zawieszone w powietrzu: dziwacznie wymodelowaną, szeroką ławę z oparciem, niski, ośmiokątny stół, na którym dziewczyna imieniem Reyes rozkładała właśnie miniaturowe filiżanki i dzbanuszki, zupełnie zwyczajnie wyglądające komody i skrzynie z drewna oraz metalu, wysmukłą konsolę o abstrakcyjnych, jakby nadtopionych kształtach, przy której Jesus właśnie coś manipulował... - Nie wiesz przypadkiem, dokąd lecimy? - Thomas spytał Beę. - Na razie wygląda, że w kierunku Małej Marsylii, ale gdzie dokładnie, nikt jeszcze nie zdradził. - Na mój rozum, wracają do miasta. Ciekawe, czy tam się jeszcze tłuką... Co tu tak przyjemnie pachnie? - Kawa. Masz ochotę? - Jeszcze nie wiem, nigdy tego nie brałem - bąknął, zerkając w stronę ośmiokątnego stołu, otoczonego teraz wianuszkiem niskich zydli, nie wiadomo kiedy wyrosłych niczym grzyby wprost z podłogi. - Ale jeśli mam ryzykować popełnienie kolejnej gafy... Podobno to silny narkotyk. - Jaki znowu narkotyk, Tom? - Bea się zaśmiała. - Kawa to jedna z najwspanialszych rzeczy na tym świecie! - To samo powtarzali wszyscy uzależnieni w Keshe – mruknął Thomas sceptycznie. - Ale co mi tam. W końcu mam wszczepy... - To co, przynieść ci? - Daj spokój, nie róbmy jeszcze większego przedstawienia. Sam pójdę. - Pewien jesteś? - Tak. Jeśli tylko nie będę za często patrzył pod nogi. Stary Anhelos kończył właśnie rytuał rozlewania smoliście czarnego napoju do filiżanek. Gerhard już siedział przy stole, swoim zwyczajem żując wargę. - No, właśnie taka, jak trzeba - zamruczał patriarcha z ukontentowaniem, przesuwając filiżanki po blacie. - Ściśle według pradawnej receptury: mocna, słodka i z odrobiną soku cebulowego. Proszę, częstujcie się. I pijcie, póki gorąca, taka jest najlepsza. Napój roztaczał wokół ekscytujący aromat, o wiele mocniejszy, niż ten znany Thomasowi z nielicznych wcześniejszych okazji. Nielicznych, bo za kilogram tego odurzającego specyfiku można było wybudować w Keshe dom z ogrodem na dachu, i w miejscach, do których Farquahart zwykł zaglądać, nigdy go nie podawano. Nie ta klientela. Na kawę stać było jedynie paru ekscentrycznych bogaczy i zdegenerowanych szklarzy, tak oddanych nałogowi, że przedkładali go ponad ogromne zyski, jakie przynosił handel brązowym proszkiem. - Nie jestem uczonym i nie mnie spierać się z dogmatykami - mówił dalej staruszek. - Ale na mój prosty, kupiecki rozum, Evita wcale nie skusiła praojca żadną pastą z morszczynów, tylko właśnie kawą. Rozświetla umysł, pobudza ciało, dodaje chęci do życia... I to jest prawdziwie boski podarek, a nie jakieś tam paprochy, choćby nie wiem jak bogate w białko i mikroelementy. No i co, wyśmienita, nieprawdaż? Bez względu na to, jaka jest, wypiję, przyrzekł sobie w duchu Thomas, biorąc do ręki kruche, rozgrzane naczyńko. Napój parzył w usta, co mu akurat odpowiadało, bo tak przyzwyczaił się spożywać swoją ulubioną erba matę. Ale był też obrzydliwie słodki i gęsty, jak syrop albo olej, a przy tym, paradoksalnie, zostawiał na języku nieprzyjemny, kwaśny posmak. Deus, i za coś takiego ludzie płacą po kilka tysięcy gloss? Niepojęta jest siła przyzwyczajenia! - pomyślał. Pił jednak to świństwo bez zmrużenia oka, świadom, że od tego może zależeć ich najbliższa przyszłość. - A wasi pozostali przyjaciele nie zamierzają się przyłączyć? - spytał siwowłosy z wyczuwalną dezaprobatą. Noel przypominał w tej chwili pilnego czeladnika, z takim zainteresowaniem studiował opływową konsolę sterowniczą i obserwował czynności, które Jesus przy niej wykonywał. Nion z kolei jeszcze nie doszedł do siebie po ostatnich przeżyciach. Siedział teraz oparty o przezroczystą ścianę pojazdu i co chwila pociągał z małego kołpaka, zakrywającego usta i nos. Zapewne owego inhalatora, który staruszek tak mu zachwalał. Kreuff porzucił swój posterunek obserwacyjny przy konsoli, podszedł do nich i uśmiechnął się szeroko. - Ja z przyjemnością - powiedział, siadając na wolnym zydlu. - Ale dla naszego biednego Niona upraszałbym o dyspensę, jeśli można. - No cóż, może później, jak już mu ulży - przystał na to Anhelos i przesunął świeżo napełnioną filiżankę ku Noelowi. Atmosfera przy stole była trochę sztywna. Stary sączył kawę w milczeniu, nie ułatwiał rozpoczęcia rozmowy. W końcu z głośnym siorbnięciem wyssał ostatnie krople czarnego ulepku, otarł usta pięknie haftowaną serwetką, których cały stosik Reyes ułożyła na tacce koło serwisu, po czym oparłszy się wygodnie na ławie, zajmowanej tylko przez niego, popatrzył w oczy każdemu z gości po kolei. - Dla wielu „ptaków" kawa to prawdziwa trucizna - rzekł ni z tego, ni z owego, odstawiając pustą filiżankę. - A jednak żaden z was nie odmówił. I mimo że wyglądacie mi na jeszcze jednych z tej samej menażerii, która tak gorąco nas przywitała, dzielnie walczyliście po naszej stronie. Kim wy właściwie jesteście? Dezerterami od Pakrata? Thomas poczuł, jak krew zaczyna żywiej pulsować w jego skroniach. Nie wiedział tylko, czy to z winy zawartego w napoju narkotyku, czy też z oburzenia. Już i tak siedział jak na jeżu, coraz bardziej zniecierpliwiony zwłoką Gerharda w przechodzeniu do sedna sprawy. A teraz na dodatek taka niewdzięczna podejrzliwość w odpłacie za ich poświęcenie! Lecz choć korciło go, by coś powiedzieć, ugryzł się w język. Nie! Będzie pił trutki i przełykał wszystkie afronty, byle tylko wreszcie się stąd wydostać! Zresztą Gerhard na pewno zaraz wszystko wyjaśni... - Zapewniam, że nic nas nie łączy z żadnym Pakratem. Nawet nie wiemy, kto to taki - odrzekł von Klosky spokojnie. - Przybyliśmy do tego segmentu zaledwie kilka godzin wcześniej i zawierucha, jaką tu zastaliśmy, zupełnie nas zaskoczyła. - Tak jak i nas - mruknął staruszek, gładząc brodę. - Jednak to nie tłumaczy waszego zaangażowania. Wybaczcie, ale przemawia teraz przeze mnie stary merkantylus, który dba o swoje interesy, bo od nich zależy byt jego dzieci. Ja wiem, „wróg mojego wroga to mój przyjaciel"... - Co nie przeszkadza, że może być również moją konkurencją, nieprawdaż? - dokończył za niego Gerhard. - Widzę, że się rozumiemy. - Siwowłosy Anhelos uśmiechnął się. - W rzeczy samej - przytaknął von Klosky dyplomatycznie. - I aby nasze wzajemne zrozumienie było jeszcze pełniejsze, podkreślę, że absolutnie nie jesteśmy żadną forpocztą sił, które chciałyby wyprzeć was z rynku. - Strzelaliście zatem do tych łapserdaków, bo nie spodobały się wam ich wredne pyski? - zdziwił się tamten. - A może wy jesteście z jakiegoś kordonu sanitarnego, co? - Nic z tych rzeczy. - No to czemu, u Boga Ojca naszego, narażaliście swoje głowy? - Nie kiwnęlibyśmy małym palcem, gdyby nie to, że rozpoznałem herb waszej konfratrii - von Klosky rzekł prosto z mostu. - I dodam - skoro już rozmawiamy o interesach - że wasza klęska nie leżała w naszym interesie. - Jak to? - Może najpierw powinienem dokonać prezentacji. - Ach, to chyba jest obopólne zaniedbanie. - Staruszek chrząknął z zakłopotaniem. - Ale... No dobrze, goście jak zwykle pierwsi. Zatem, komu winien jestem wdzięczność za wspomożenie nas w potrzebie? - Niczego nie jesteście nam winni - zarzekł się szybko Gerhard. - Przeciwnie, to raczej ja i moi mocodawcy z Ruchu powinniśmy się czuć względem was zobowiązani. Za to, że zgodziliście się służyć nam transportem. Krzaczaste brwi starego Anhelosa uniosły się wysoko. - Jesteście z konfratrii Cefeis, zgadza się? - upewnił się Gerhard. - Owszem. - I to właśnie wy mieliście zabrać mnie na dół. Jestem Gerhard von Klosky. Patriarcha zmierzył go nieufnym wzrokiem, po czym zawołał: - Jesus! - Tak, padre? - Synku, podejdź no tu na moment. Młodzieniec oderwał się od konsoli, i zbliżył do stołu. - Stało się coś? - Co to nam mówił wuj Alehandro tuż przed wylotem, pamiętasz? - Ee... Nic właściwie. Wściekał się tylko trochę na tych gajeras, że się ostatnio zrobili niezdecydowani i niepozbierani, jak baby. Że najpierw jedni błagają o pomoc w sprowadzeniu na dół jakiegoś ich człowieka, nawet przyrzekają wyjątkowe ulgi celne i specjalne koncesje dla klanu, a potem drudzy przylatują z przeprosinami za zamieszanie z powodu pomyłki tych pierwszych, bo chodziło im o kogoś zupełnie innego, kto zresztą powrócił z misji dawno temu, a kuriera, o którym była mowa wcześniej, Gerharda von Klosky’ego, uznano za zaginionego w akcji wiele miesięcy temu. - I co ty na to, hombre? - Nie odrywając swych chłodnych oczu od von Klosky’ego, stary zabębnił palcami o blat. - Komu ja mam teraz wierzyć, hm? Thomas, w napięciu śledzący tę wymianę zdań, wstrzymał oddech. O, nie! - jęknął w duchu. Tylko nie mówcie, że przeszliśmy całą drogę na darmo! Kątem oka zerknął na przesuwający się za ścianami pojazdu monotonny bezkres traw. Miałażby ich wędrówka skończyć się właśnie tu, na tej przeklętej łące? Wykołowani przez wszystkich i porzuceni na pastwę zgrai łowców nagród, których obława prędzej czy później zamknie się wokół nich szczelny murem? Farquahart nie chciał, nie mógł pogodzić się z tak rażącą niesprawiedliwością losu, i nie potrafił dłużej przyjmować jej w milczeniu. Całe szczęście, że Gerhard go uprzedził: - Bardzo łatwo jest nazwać człowieka kłamcą - rzekł z opanowaniem. - Znacznie trudniej takie słowa odwołać, nie tracąc przy tym twarzy. Stary Anhelos przyjął to z przezornym milczeniem. Gładził jedynie swoją brodę, i czekał. - Wysłannicy Ruchu musieli dać wam mój jednorazowy znacznik - kontynuował Gerhard. - Po prostu porównajcie go ze mną i wszystko się wyjaśni. - Jeśli w ogóle, to mój brat może mieć ten identyfikator - oznajmił starzec. - O ile wcześniej ci wasi nie kazali mu go zwrócić. - Jest tutaj? - Kto? Alehandro? Jeszcze jakieś pół godziny temu był. - A mógłbyś się z nim skontaktować? - To mogę uczynić. Koga dotarła właśnie do szerokiego pasa zarośli, wyższych i porastających o wiele większy areał niż pojedyncze kępy krzewów w głębi segmentu. Przez chwilę leciała tak nisko, że najwyższe z gałązek kładły się pod nią pokotem, a potem, niemal dokładnie pod kątem prostym, wystrzeliła w górę, błyskawicznie nabierając wysokości. Jak za odsłonięciem kurtyny rozpostarło się pod nimi miasto, a raczej to, co z niego zostało: smukłe do niedawna wieżyce, teraz poprzewracane jak patyki, żałośnie zwisające kikuty koronkowych pomostów, podziurawione i osmalone ściany, ogień i dym... - Modre de Dios, jakież to kiedyś było piękne miejsce... - wyszeptał stary ze smutkiem. - I przyjazne dla handlu. Ci barbarzyńcy nie są warci, by żyć. - Właściwie o co tutaj poszło? - spytał Gerhard, wstrząśnięty tym aktem zniszczenia. - Ach, żebym to ja sam do końca pojmował. - Siwowłosy westchnął. - Mieliśmy tylko spacyfikować bandę Pakrata i po to zebrało się solidarnie aż piętnaście klanów. Samozwaniec zaczął się już za bardzo dawać karawanom we znaki i dłużej takiej przeszkody w interesach nie sposób było tolerować. Ale to, co tu na nas czekało... - Chcieli przejąć cały wasz towar siłą? - Nie towar, lecz nasze kogi i brygandyny! Ale przy całej swojej zuchwałości obdartusy Pakrata nie śmiałyby się na coś takiego porwać! Zresztą ich tu prawie wcale nie było, tylko jakaś całkiem dziwna zbieranina szarych i czerwono-czarnych szaleńców, z których część w ogóle nawet nie usiłowała nas atakować, tylko pomknęła na tym swoim żałosnym złomie prosto ku przejściom, które otworzyliśmy z zewnątrz! - Uciekali z Drzewa? - Tak to właśnie wyglądało, jak jakiś exodus na łeb, na szyję... - Carrodes, jest! - zawołał naraz Jesus, poruszając tym okrzykiem wszystkich. - Ojcze, chyba mamy tego sukinsyna Ignacia! - Co? Gdzie?! - Siwowłosy patriarcha zerwał się momentalnie z miejsca. - Tam, nad kanałem! - Rzeczywiście, widzę go. Zdradliwa kanalia, bodaj łona jego kobiet spleśniały i spłynęły gnojeni! - zaklął stary od serca. – Ale musieliśmy go przypiec lepiej, niż myślałem, bo coś nietęgo mu idzie... Thomas również dostrzegł srebrzysty grot, na oko ten sam, który tak podstępnie zaatakował ich obecnych gospodarzy. Nie było go łatwo wypatrzyć, bo okręt leciał tuż ponad wodami akweduktu i jego błyszczący kadłub zlewał się z migotliwym tłem. Lecz kiedy oko raz na nim spoczęło, niepodobna go było zgubić ani nie zauważyć, że coś niedobrego działo się z jego lotem. Był chwiejny i powolny, a bezskuteczne wysiłki, żeby wzbić się wyżej, upodobniały trójkątny pojazd do ptaka z podciętymi skrzydłami. Srebrny grot nie był jednak sam. Wierny entourage trzech latających platform ciągnął za nim niczym żałobny kondukt, widać też było spieszonych ludzi w liczbie co najmniej kilku setek, którzy pozbawioną jakiegokolwiek szyku falangą zdążali w ślad za powietrznymi statkami, każdy z maruderów na własną rękę torował sobie drogę przez nadrzeczne chaszcze. Jakieś sto metrów dalej na południowy zachód, spora grupa kilkunastu ocalałych tratw uformowała w powietrzu coś w rodzaju obronnej reduty, nieruchomej jednak i biernej, jakby czekano tam na dalszy rozwój wypadków. - Co robimy, padre? - spytał Jesus. - Wystarczyłaby jedna porządna salwa z mikrowelium. - Nie, synu, my już zrobiliśmy, co do nas należało - rzekł starzec, odwracając wzrok na północ. - Teraz to już rzecz Rady Szlaku, nie nasza. Niechaj oni go osądzą i zadecydują, co z nim dalej począć. - Ale jeśli ucieknie... - Nie sądzę, żeby miał jeszcze na to jakiekolwiek szansę. Popatrz... - odparł siwowłosy i wskazał z grubsza w kierunku przypory. W pustej dotąd przestrzeni, niczym lampiony, zapalane przez dzieci w dzień Święta Pamięci, jeden po drugim zaczęły materializować się migotliwe kadłuby statków, mniejszych i większych, w całej mnogości kształtów i barw. Niektóre mieniły się tęczowo na podobieństwo owadzich skrzydeł, inne wykwitły w powietrzu chromatyczną żółcią, cynobrem i akwamaryną, nad wszystkimi zaś rozjarzyły się skomplikowane, trójwymiarowe symbole, jak wciągnięte na maszty flagi. Oszałamiająco piękny był to widok, jakby ktoś rozpiął w poprzek nieba gigantyczną sieć z klejnotem w każdym z węzłów, i nic dziwnego, że z kilku gardeł jednocześnie wyrwał się jęk zachwytu. Zamilkł nawet stary i cała reszta jego rodziny, lecz oni chyba dlatego, że przeczuwali dalszy ciąg spektaklu. Kolorowa, napowietrzna armada rozwinęła się szerokim półkolem ze wschodu na zachód. Powstało coś na kształt wielkiego amfiteatru, z koczowniczymi statkami zajmującymi pozycje widzów i z niedobitkami tych, którzy jeszcze kilka godzin temu jak równy z równym stawali z nimi w szranki, w roli aktorów na scenie. Srebrzysty grot, tratwy i zmęczeni ludzie nad brzegiem akweduktu, wszyscy oni znaleźli się praktycznie w potrzasku bez wyjścia. Droga ku przegrodzie, jeśli tam właśnie zmierzali, została odcięta, a tyły mieli wolne jedynie teoretycznie, bo nikt z nich nie zdołałby uciec zbyt daleko. Do wyboru mieli już tylko złożyć broń i w upokorzeniu odejść z powrotem tam, skądkolwiek przybyli, albo podjąć walkę, ostatnią i beznadziejną. - Tak to się kończy, kiedy chciwość i pycha zupełnie zabiją w człowieku rozum - rzekł filozoficznie siwowłosy. - I po co mu to było? Mało jeszcze wszystkiego miał? Głupiec, nie myślał chyba, że uda mu się rozbić gildię od środka i przejąć monopol na szlak? A może ptactwo obiecało mu coś więcej za jego zdradę niż tylko srebrniki? - Albo przeszedł na ich wiarę - zasugerował Jesus. - Wiarę? To ty oddawanie czci jakimś plugawym bałwanom wiarą nazywasz?! - zagrzmiał stary Anhelos z oburzeniem. - Wiara jest tylko jedna, w Jezusa Chrystusa Pana Naszego, a cała reszta to jedynie ohydne pogańskie obrządki! Ile razy mam to wam powtarzać? - Nam w ogóle nie musisz, padre - odparł Jesus pojednawczo. - Ale spróbowałbyś tylko powiedzieć to samo najnowszej z konkubin Ignacia de Molher. - Nawet nie wspominaj mi o tej helenistycznej suce! – rzucił z gniewem siwowłosy. - Modre de Anheles, jeśli Ignacio dał się jej zbałamucić do tego stopnia, to nic mu teraz nie pomoże, nic! I taki stary, szacowny ród zostanie okryty hańbą na całe pokolenia przez jednego zarozumiałego szmatławca! - Tylko że on ma to chyba za nic. -Jesus pokręcił z dezaprobatą głową. - Nawet proporca nie wystawił, pies niepokorny. - Więc jest głupcem po stokroć - zawyrokował stary i dodał: - A my lepiej zbliżmy się do reszty, bo jeszcze pomyślą, że coś nas łączy z tym zaprzańcem. Całej tej rozmowy Thomas słuchał niezbyt uważnie, bardziej zaabsorbowany dramatem, jaki w powolnym rytmie rozwijał się przed jego oczami. Czuł, że jest świadkiem niecodziennego wydarzenia, dowodziły tego skupione i pełne napięcia twarze całej rodziny Anhelosów, nie wyłączając nawet dwójki malców, którzy oderwali się na chwilę od zabawy stosem kolorowych tabliczek i z otwartymi buziami wpatrywali się w barwne zgromadzenie napowietrznych wehikułów. Tymczasem srebrzysty grot zatrzymał się, ale był to z jego strony jedyny znak, że zauważył zagradzającą mu drogę flotyllę. Ta również pozostawała zawieszona nieruchomo i tylko trójwymiarowe emblematy nad okrętami gasły po kolei. A potem zaczęły pojawiać się nad kopułami statków od nowa, jeden po drugim, w półminutowych odstępach, lecz tym razem już wyłącznie w dwóch kolorach: czerwonym bądź błękitnym. - Czy ktoś mógłby wyjaśnić, na co my właściwie patrzymy? - spytał Farquahart półgłosem. - To jakiś sąd? - Votum - rzucił Jesus przez ramię. - Najwyraźniej cały tabor wie już o zdradzie Ignacia i teraz klany głosują nad tym, czy go oszczędzić, czy nie. - I co z nim zrobicie? - Ostatnie słowo, jak zawsze, będzie należeć do Rady Szlaku. -Jesus wzruszył ramionami. - Wątpię jednak, by wyrok był łagodny. Wspólnota to jądro naszego bytu i zdrajcom, zwłaszcza tym, którzy świadomie chcą czynić szkodę swoim ziomkom, nie pobłażamy. Gdyby okazał jakąś skruchę, choćby najmniejszą, może skończyłoby się na odebraniu mu praw i rozdziale majątku jego krwi pomiędzy pozostałe rody plemienia. Lecz on nawet nie wyświetlił swego herbu, a to afront, jakich mało. Jakby mówił, że nikt z nas nie dorasta mu do pięt i że gdzieś ma Radę z jej wyrokami. - Twój ojciec dobrze mówi, to rzeczywiście jakiś głupiec - powiedział Thomas, w myślach przyrównując owego Ignacia do stworzonej przez Petra Durqvartza kreatury: ta sama arogancja, ten sam lekceważący i pogardliwy stosunek do całego świata co u Ramireza. - Tak... - Jesus uśmiechnął się drwiąco. - Pewnie jest święcie przekonany, że Rada i tym razem nie odważy się zadrzeć z potężnym klanem de Molher. Ale jest w błędzie. - Zabiją go? - spytała Bea, która z uwagą śledziła rozwój akcji. Już ponad połowę okrętów przyozdabiały jarzące się godła i przytłaczająca większość ich była czerwona. - Cokolwiek z nim zrobią, kara z pewnością będzie surowa - odparł Jesus, patrząc na wyniki głosowania. - I dotknie boleśnienie tylko samego Ignacia, lecz także cały jego ród. Nad czym ubolewam, bo wielu z nich to naprawdę wspaniali, dzielni i szlachetni ludzie. I jedni z najlepszych żeglarzy, jacy istnieją. Szkoda, że przez taką jedną czarną owcę... - Wy też bierzecie udział w głosowaniu? Zamiast odpowiedzi młodzieniec uniósł rękę. Thomas i Bea odchylili głowy do tyłu; szkarłatny znak - pękaty okręt pod żaglami, otoczony wieńcem nieznanych, uśmiechających się ryb - płonął niczym pochodnia nad kopułą kogi. - Aż tak bardzo chyba jednak nie ubolewacie - powiedział Thomas z przekąsem. - Inaczej nie można - odrzekł Jesus z westchnieniem. – Poza tym to on pierwszy chciał nas zniszczyć. - To fakt - Thomas musiał mu przyznać rację. Wciąż zapalały się nowe godła, czerwone, czerwone i znowu czerwone... Tych błękitnych Farquahart naliczył jak dotąd zaledwie cztery, w chwilę potem pozostało ich jednak już tylko trzy. Być może jeden z nich zmienił nagle zdanie, obawiając się późniejszego ostracyzmu współplemieńców? Całe to misterium, któremu nadal daleko było do końca, Thomas z początku obserwował jedynie z ciekawością. Im dłużej jednak trwało, tym nieznośniej dręczyło go poczucie, że w oglądanym przez niego przedstawieniu nie wszyscy aktorzy odgrywają swe role właściwie. Dręczyło zresztą nie tylko jego. - Zaraz, ale to trochę dziwne - von Klosky odezwał się w ciszy, okazjonalnie mąconej cichym gaworzeniem niemowlęcia, które drzemało w nosidełku na plecach Reyes. - Po co on w ogóle czeka? I na co? Skoro, jak twierdzicie, i tak zlekceważy decyzję waszych starszych, to po jakie licho czeka., aż głosowanie dobiegnie końca? - A cóż innego mógłby jeszcze uczynić, amigo? - rzekł patriarcha z pobłażliwym uśmieszkiem. - Jest skończony, i doskonale o tym wie. - Tym bardziej nie pojmuję jego bierności. - Myśli Gerharda podążały własnym torem. - Nie pozostało mu nic do stracenia, a z drugiej strony ciągle ma swoich sojuszników. Może i niewiele tego, ale ja na jego miejscu spróbowałbym jakiegoś manewru, jakiegokolwiek, zamiast stać i czekać jak kogut na ścięcie! - Mylisz się, senhor. Ignacio de Molher ma jeszcze do stracenia całkiem sporo - odparł stary. - Swego honoru uratować już nie może, szyi najpewniej także nie zdoła ocalić. Gdyby jednak w tej ostatniej chwili wyrzekł się oporu i z posłusznie poddał decyzji Rady Szlaku, to przynajmniej zaoszczędziłby swojej rodzinie wielu upokorzeń. - E tam! - obruszył się Thomas. - Jakoś wcześniej nie przeszkadzało egoiście, że wpędza swoich najbliższych w tarapaty, tylko dopiero teraz, pod sam koniec? Bzdura! - Nie znasz Ignacia ani naszych zwyczajów, chłopcze, powstrzymaj się zatem od wydawania pochopnych sądów - rzekł ostro siwowłosy. - Może i nie znam... - zaczął Thomas konfrontacyjnym tonem, ale Jesus nie dal mu dokończyć: - No, zostali już tylko Estevezowie - powiedział głośniej, niż było potrzeba. - Dobrze. Powiedzcie ojczulkowi, niech się szykuje do otwarcia kopuły - zakomenderował staruszek. - A po co ją chcecie otwierać? - zdziwił się Thomas. - Tradycja - odparł dumnie patriarcha. - Wyroków nie feruje się z zasłoniętą twarzą, to uwłacza godności oskarżanego. - Wyroków nie f... Och, Deus, nie! - jęknął Farquahart, łapiąc się za głowę. Tak błyskawiczna była seria skojarzeń w jego mózgu, że aż się zatoczył i przestraszona Bea musiała podtrzymać go za ramię. Bierne oczekiwanie... Wszyscy przekonani, że już po tamtym... Jak wtedy koga ich Anhelosów... Otwiera się kopuła... Nie, wszystkie się otwierają... Zasadzka, zaskoczenie, piekło! - Gerhard, ja chyba wiem, na co on czeka - wyszeptał. – Rany Drzewa, ależ przebiegła bestia! - O czym myślisz? - Deus, a ty o czym? Przecież to jest...! - zawołał, uniesiony nerwowym podnieceniem, po czym odwrócił się do starego Anhelosa. - Wy tego nie widzicie? - Młodzieńcze, ostrzegam, opanuj się. - Siwowłosy groźnie zmarszczył brwi. - I nie nadużywaj mojej gościnności. Zaraz zobaczą nas wszyscy współziomkowie i życzyłbym sobie, żebyśmy zaprezentowali się należycie. - A ja życzyłbym sobie żyć, to wszystko! - wypalił Thomas, lekceważąc karcący wzrok starego. - Ludzie, nie widzicie, że to podstęp?! Nie wiem jeszcze jaki, ale głowę dam sobie uciąć, że drań tylko czeka, byście się odkryli! Oczy staruszka, które jeszcze przed sekundą spoglądały na Farquaharta z przyganą, rozszerzyły się. - Madre de Dios! - wyszeptał, kiedy pojął, o czym mówi Thomas. - Jesus, nie otwieraj nas! I przekaż reszcie, żeby też się wstrzymali! - Na to jest już chyba za późno - odparł cicho tamten. Ostatnie godło zapłonęło czerwienią i kopuły okrętów armady znikły. Thomas, Gerhard, Bea, Kreuff, Anhelosi, wszyscy zamarli w oczekiwaniu na to, co teraz uczyni srebrny grot. Ten jednak wciąż wisiał kilkadziesiąt metrów nad wodami akweduktu, nieruchomy, martwy... Na chwilę tylko, dosłownie na mgnienie oka, jego kontury zadrżały i straciły na ostrości, jak sylwetka Jesusa i jego sióstr, kiedy wśród pochłanianych przez ogień traw wycofywali się do swojego statku. Ale to było wszystko. - Co jest, do diabła? - wymamrotał Thomas, nie pojmując. - Przecież on już dawno powinien z czymś wyskoczyć! - No, hombre, jeśli zrobiłeś z nas głupców... - Ale tu nie ma żadnej logiki! - zaprotestował Farquahart gwałtownie. - Gerhard, rozumiesz coś z tego? Gerhard! Na co tam patrz... A to co? - Niemożliwe... - wyszeptał von Klosky z niedowierzaniem - Żywoskłon... On pęka! Jedna po drugiej głowy zwróciły się ku górze, z rosnącym zdumieniem spoglądali na czarną skazę, jaka nagle pojawiła się na białym sklepieniu. - Jezu Chryste, ten bezbożnik otwarł węzeł! - jęknął osłupiały patriarcha. - O, Matko przenajświętsza... Jesus! Wołaj do nich, niech zasklepiają, niech natychmiast zasklepiają! Carrodes y diablo, oślepli ze szczętem czy jak?! Na co oni czekają? Dlaczego nie zamykają tych przeklętych kopuł?!!! Thomas nie wiedział już, gdzie ma kierować oszołomiony wzrok, w górę czy w dół, bo i tu, i tam zaczęły dziać się rzeczy niesamowite. Nastrój podniosłej uroczystości prysnął momentalnie, kiedy Ignacio, a za nim reszta jego sojuszników rzucili się desperacko na armadę. Na pierwszy rzut oka był to beznadziejny zryw, akt szaleńczej odwagi bądź głupoty ludzi, którzy wolą zginąć w walce, niż dać się upokorzyć. A jednak w tym szaleństwie była metoda, bo tylko z pozoru mieli do czynienia z szarżą na oślep. Pod ogniową osłoną wszystkiego, czym tylko dysponowały, prymitywne tratwy ruszyły z maksymalną prędkością ku okrętom Anhelosów, jeden na jednego. Ignacio robił, co mógł, by ich wesprzeć, rażąc swych współbraci tą samą tajemniczą bronią, której działania Thomas był świadkiem już wcześniej. Kilka kolorowych statków, trafionych celnie, zakołysało się w powietrzu i zaczęło opadać. Większość armady rozpierzchła się natychmiast, ale srebrzysty grot wybierał ich precyzyjnie z niebios jednego po drugim, uniemożliwiając taborowi zgrany kontratak, a zarazem odciągał uwagę Anhelosów od ścigających ich platform. - Drań, zmusza ludzi do trzymania odkrytych pokładów! - zakrzyknął Jesus i zwrócił zbolały wzrok na swego ojca. - Na Boga, padre, zróbmy coś! - Trzeba, to było zrobić, kiedy mieliśmy okazję - odrzekł stary tonem człowieka, który właśnie przegrał ostatni grosz. - Teraz możemy już tylko trzymać się czegoś mocno, i modlić za nasze dusze. Armada popadła w rozsypkę. Część jej okrętów pozamykała kadłuby, odgradzając się skutecznie od abordażowych zakusów latających platform, inne jednak nadal pozostały odkryte, bo tylko wówczas mogły w pełni wykorzystać swoje arsenały. Sam Ignacio nie próbował nigdzie uciekać, ostrzeliwał się tylko zaciekle do samego końca, który nadszedł, gdy skomasowany ogień z kilkunastu statków zamienił jego srebrny trójkąt w eksplodującą kulę szczątków. Porwanych zresztą zaraz ku górze przez potężny prąd powietrza, wieńczący jego śmierć prawdziwym wniebowstąpieniem. Wzrok Thomasa śledził ich lot aż do chwili, gdy znikły w wielkiej, wrzecionowatej szczelinie o postrzępionych brzegach. To były chmury, ten niezmienny, wieczny opar, który umykał teraz w ciemność. Rozległ się grzmot, okrutny, przeciągły, którego nie mogły stłumić nawet dźwiękoszczelne ściany kogi, i niebo nad ich głowami otwarło się na oścież. - Maryjo, Matko Boża, opiekunko nasza, módl się za wszystkimi grzesznymi, którzy nie doznali łaski twojej za życia – wyszeptał siwowłosy, czyniąc na piersiach znak krzyża. - Chcieliście wydostać się z Drzewa... Świat wokół nich przewrócił się do góry nogami i zaczął wysypywać się przez dziurę. Koga, ruiny Małej Marsylii, ludzie i pojazdy, ptaki, zwierzęta i owady, trawa i krzaki, woda z akweduktu, wrząca już na całej jego długości, nawet żywogrunt, wielkimi płatami odrywany przez podciśnienie od macierzy, wszystko to pomknęło ku czarnej otchłani, mieszając się i zderzając ze sobą w tytanicznej lawinie. Płacz dzieci, głosy dorosłych i klekot sprzętów, przesuwających się po pokładzie, zginęły w łoskocie setek kilometrów sześciennych powietrza uciekających w kosmos. Bea całym ciałem przywarła do Thomasa i wykrzykiwała mu do ucha jakieś słowa, których nie rozumiał, ogłuszony potwornym zgiełkiem. Coś uderzyło jak taran o spód statku, chaos za jego ścianami zawirował, na ułamek sekundy zamigotały wielkie, regularne płaszczyzny... I nagle była już tylko czerń i cisza, i jakaś oślepiająco jasna kula... Farquahart rzucił się odruchowo w bok, pociągając za sobą dziewczynę. - Thomas, co robisz? - szepnęła, wystraszona. - Przecież strzelają do nas! - Kto? Gdzie? - Nie mam zielonego pojęcia kto, ale z czyjejś lufy ten plazmoid na pewno wyleciał! - O czym ty mówisz? - Dziewczyno, no co ty? - Thomas balansował już na krawędzi paniki. Czy ten piekielny dzień nigdy się nie skończy?! - Nie widzisz tej wielkiej kuli ognia? Zresztą może to nie do nas, bo poleciała teraz gdzieś w bok... Ale prędzej czy później dostrzegą i nasz... - Och, ty głuptasie! - Bea westchnęła, a potem przyciągnęła jego głowę ku sobie i pocałowała Thomasa gorąco. - Przecież to jest Słońce! - Słoń...ce? Jak to? To znaczy, że my już... - Tak, mój drogi - szepnęła, tuląc się do jego piersi. – Jesteśmy na zewnątrz. KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ