Marina Vlady Wysocki - Czyli przerwany lot gG gZawsze intrygowało mnie, co sobie myślą ludzie, kiedy spotykają aktora czy aktorkę, których podziwiali na ekranie. Pewnego wieczora wychodzimy z teatru po przedstawieniu Hamleta . Jest mróz, na ulicy pusto. Ze studzienek ściekowych unoszą się białe opary, a smugi śwdteł latarni przecinają niebieskawą ciemność. W bramie majaczą dwie sylwetki. Dwaj śniadzi mężczyźni w kapeluszach z powagą stają przed nami na baczność. Patrzysz na mnie zaniepokojony. Może na moment ogarnął cię strach Ale grzeczny, łagodny ton wyższego z nich natychmiast budzi zaufanie. Twardy akcent zdradza, że jest Gruzinem. Delikatnie pochylony do przodu zwraca się do ciebie, pilnie bacząc, by nie podnieść oczu na mnie. - Drogi, kochany Władimirze Siemionowiczu, pozwoli pan, że się przedstawię. Dowiedziałem się, że państwo są dziś oboje w teatrze. Przyjechałem z Tbilisi, czekałem cały wieczór na dworze, bałem się, że państwa przeoczę. Mogę porozmawiać z żoną Nie śmieszą nas wcale te słowa. Wyrażają głęboki szacunek, oddanie, a przede wszystkim świadczą, że sprawa jest poważna. Potakująco kiwam głową. Ty zachęcasz gestem. Mężczyzna zwraca się do mnie, dopiero teraz widzę jego oczy. Czytam w nich determinację i wielkie wzburzenie. - Proszę pani, przyjechałem, żeby panią pomścić. Obaj z przyjacielem jesteśmy gotowi zabić tego parszywego drania, co nie znał litości. Gdyby nie jego pełna napięcia twarz, roześmiałabym się, ale czuję, że drży od — —-• t. _ _ j ***Ut>.c^ wapumezycieutemperowałocię. Dzięki wzajemnemu zrozumieniu i moim błyskawicznym akcjom ustatkowałeś się, a w piciu nie przekraczasz powszechnie przyjętej w Związku Radzieckim normy. Miewasz długie okresy abstynencji, dużo pracujesz, a status uznanego aktora scenicznego zyskał nowe oblicze .Ą grasz w filmie, i publiczność uwielbia twoje dwuznaczne l role (negatywne oczywiście, nie masz prawa grać pozytywnego bohatera). Grasz czarnecharaktery, ale jak świetnie 64 A poza wszystkim, chcę pokazać ci Paryż, chcę, byś poz-I nał moje życie, przyjaciół, chcę, by pozwolono ci wyjechać, |musisz zobaczyć świat, poczuć się wolnym człowiekiem. Przegadaliśmy wiele nocy, w ciemności próbowaliśmy Fsobie wyobrazić, czym mógłbyś się zajmować. Nigdy nie myślałeś, żeby przenieść się do Francji na stałe. Dla ciebie najważniejsze to być tu, gdzie twoje korzenie, mieć swój język, należeć do tego kraju, który namiętnie ukochałeś, ale snujesz zwariowane plany. Słucham twojego fantazjowania, mówisz o koncertach na całej kuli ziemskiej, płytach nagrywanych bez cenzury, podróżach na koniec świata. Jak zwykle twoje marzenia są prorocze wszystko się spełni, ale nie od razu. W tej chwili trzeba tylko dostać paszport, by spędzić miesiąc wakacji u żony Francuzki. I właśnie o to prosimy w złożonym wreszcie w biurze OWIR-u wniosku. Następne tygodnie są prawdziwą torturą. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Porażka to dla ciebie definitywny kres marzeń. Toczy się gra wymagająca nie lada kunsztu wiemy, że decyzja zapadnie po zażartej dyskusji, i to na bardzo wysokim szczeblu. Mijają dni, rozważamy szansę. Chwilami wpadasz w rozpacz, jesteś pewien, że się nie uda, kiedy indziej długie milczenie bierzesz za dobry znak. Jeśli jeszcze nie podjęto decyzji, to znaczy, że są wśród nich ludzie, którzy stoją po twojej stronie i biorą cię w obronę, to oni zwyciężą. Przychodzi mi na myśl coś, co może być ostatnią deską ratunku, ale na razie nic nie mówię, chociaż sama zaczynam mieć poważne obawy. Zbliża się termin twojego urlopu, mogą zwlekać aż do chwili, kiedy wyjazd okaże się niemożliwy ze względu na teatr. Administracja często ucieka się do takich sztuczek, zresztą nie tylko w ZSRR. Wszystko się w tobie gotuje, nie możesz pisać, nie możesz spać i gdyby nie esperal, to pewnie uciekłbyś w alkohol. Któregoś dnia, bardzo wcześnie rano, ku naszej rozpaczy dowiadujemy się, że lada chwila zapadnie decyzja odmowna. Uprzedza nas o tym pracownik OWIR-u kolejny dowód życzliwości ze strony bezimiennego, odważnego wielbiciela. Dzięki Lusi udaje się szybko dodzwonić do 3 - Wysocki 65 l mojego dobrego znajomego, Rolanda Leroy, człowieka o niezwykle wysokiej kulturze lubi twoje aktorstwo, już od wielu lat bezskutecznie zaprasza cię do Francji i wiem, że ceni przede wszystkim twoje piosenki. Co więcej, dobrze zna nasze problemy, opowiadałam mu o nich szczegółowo w czasie spotkań w Towarzystwie. Mówię mu teraz o dręczących nas obawach. Przyrzeka, że spróbuje coś zrobić. Nazajutrz rano specjalny posłaniec przynosi ci paszport i bierze w zamian dowód osobisty. Świeżo wbita francuska wiza jeszcze pachnie tuszem. Jak dziecko, które nie wierzy własnym oczom, przewracasz kartki, dotykasz czerwonej okładki, czytasz głośno, co jest wewnątrz napisane. Śmiejemy się i płaczemy. Dopiero później uświadamiamy sobie, jak istotny był szczegół, na który nie zwróciliśmy uwagi. Posłaniec był w mundurze z dystynkcjami młodszego oficera i, jak mówiłeś, przyniósł ci paszport w zębach , podczas gdy wszyscy muszą czekać godzinami w kolejce. Polecenie przyszło najwyraźniej z samej góry. Wspominasz natychmiast Puszkina, którego osobistym cenzorem był car. Poecie nigdy nie udało się otrzymać zgody na wyjazd za granicę. Później dowiemy się, że w naszej sprawie Georges Marchais interweniował u samego Breżniewa. Najwyższy dygnitarz wydał łaskawe zezwolenie na coś, co ci się po prostu należało. Miałeś więcej szczęścia niż Puszkin. Raz jeden o mało nie znalazłeś się w więzeniu. Zdarzyło się to w 1960 roku w Odessie. Miałeś wracać do Moskwy, siedziałeś już w samolocie, kiedy dwaj funkcjonariusze KGB poprosili cię do wyjścia. Dokonano zabójstwa z gwałtem na kilkuletniej dziewczynce, którą widziano z mężczyzną podobnym do ciebie. Okazało się, że krew zza paznokci dziecka ma tę samą grupę co twoja. Wpadasz w panikę, usiłujesz wyjaśnić, że w dniu zabójstwa byłeś wraz z czterdziestoma innymi osobami na plenerowych zdjęciach sto kilometrów od miejsca zbrodni—wszystko na nic. Nie wolno ci opuszczać hotelu, masz być wezwany na konfrontację. Wiesz, że terenowe KGB śledzi każdy twój krok. Jesteś u progu kariery i twoje gniewne piosenki nie podobają się lokalnym władzom. Trzeba pamiętać, że każde miasto ma swojego kacyka - odeskiemu królikowi nie w smak twój humor, chce ci się dobrać do skóry i utrzymuje, że gwałciciel jest twoim sobowtórem. Nie wiadomo, czy to prawda, czy prowokacja. Po południu zjawia się facet pod trzydziestkę, nie ulega wątpliwości, że to glina, ale należy do twoich wielbicieli. Masz chociaż szczęście, że wszędzie, we wszystkich warstwach społeczeństwa radzieckiego są ludzie, którzy lubią twoje piosenki. Mówi, że pod żadnym pozorem nie powinieneś zgłaszać się na konfrontację. Mężczyznę, który uprowadził dziewczynkę, widziały tylko dzieci i, zdaniem tajniaka, bardzo łatwo wpłynąć na ich zeznania. A jeśli machina zostanie puszczona w ruch, nic już jej nie zatrzyma. Gliniarz radzi ci jak najszybciej się ulotnić, a przede wszystkim dostarczyć dowody, że w dniu zabójstwa byłeś na planie filmowym. Zaalarmowany dy- 67 rektor wytwórni w Odessie natychmiast każe skopiować sceny nakręcone tego dnia. Numery zgadzają się z zapiskami sekretarki planu i dźwiękowca. Nie ma wątpliwości, że to ten sam dzień. Dzięki odwadze tych wszystkich ludzi - trzeba nie lada odwagi, żeby przeciwstawić się KGB - a zwłaszcza dzięki dobrej radzie gliny-wielbiciela, wybrnąłeś z opresji, ale przeżyłeś wtedy chwile potwornego strachu. Powtarzasz, że na Zachodzie ludzie zachłystują się wiadomościami z pierwszych stron gazet, to znaczy sprawami Sacharowa, znanych dysydentów, emigracji Żydów, ale prawdziwa groza to bezustanne nękanie, wyczerpująca presja, której ofiarą padają zwykli ludzie, przebijanie się przez mur z waty, jak to nazywasz, zmaganie z anonimowymi urzędnikami, od których często zależy kariera, życie osobiste, wolność słowa. Pamiętam godziny strasznego napięcia w Teatrze na Tagance, kiedy Jurij Lubimow ze swym zespołem pokazywał nowy spektakl urzędnikom od kultury. Ludzie ci mogą jednym słowem obrócić wniwecz wiele miesięcy pracy i nie odmawiają sobie tej przyjemności. Co trzecie przedstawienie Taganki nie ujrzało światła dziennego. Twoje koncerty odwoływano dosłownie w ostatniej chwili, najczęściej pod pretekstem choroby, co doprowadzało cię do szału (nie dość, że nie pozwalali ci śpiewać, to jeszcze ciebie obarczali odpowiedzialnością). Piosenki, które komponowałeś do filmu, cenzurowano i wycinano przed samą premierą, przez co publiczność oglądała utwory zubożone, kalekie. Teksty wytrwale posyłane do rozmaitych redakcji i wydawnictw uparcie wracały do nadawcy z uprzejmie sformułowaną odmową. W ciągu dwudziestu lat pracy twórczej ukazało się zaledwie pięć małych płyt zawierających najbardziej niewinne piosenki — wybrane spośród ponad siedmiuset utworów. Całkowite milczenie w radiu i telewizji. Twoje nazwisko nie pojawia się w żadnej radzieckiej gazecie, podczas gdy nie ma domu, w którym nie słuchano by piosenek Wysockiego. Te ciągłe szykany dręczą cię niepomiernie, uważasz, że nawet największa popularność nie może zastąpić oficjalnego uznania. Dziwię się tej opinii, ale odpowiadasz z goryczą Nie pozwalają mi żyć, nie chcą mnie zaakceptować, dla nich po prostu nie istnieję . Do końca nadaremnie będziesz się starał, by uznali cię za poetę. IW Jesteśmy na molo w Baku. Obiecałeś moim synom, że pokażesz im efektowny skok do wody. Stoisz z wyciągniętymi ramionami, oczy nieruchomo patrzą w przestrzeń, koncentrujesz się, nagle gwałtownie odbijasz się, chcesz zrobić niebezpieczne podwójne salto. Omal nie uderzasz głową o krawędź pomostu, jesteśmy przerażeni. Sam bardzo się przestraszyłeś i przez kilka tygodni będziesz się gimnastykował dwa razy dziennie, długo i cierpliwie, napinając mięśnie, ćwicząc stawy, do granic wytrzymałości. Masz trzydzieści dziewięć lat, twoje ciało, od którego tyle wymagałeś, nie jest już tak posłuszne jak niegdyś. W dzieciństwie zajmowałeś się akrobatyką, później intensywnie uprawiałeś sport, a w szkole teatralnej trenowałeś szermierkę i brałeś udział we wszelkich ćwiczeniach ruchowych z tańcem włącznie. Jesteś bardzo zdolny. We wszystkich przedstawieniach Taganki dokonujesz cudów. W Życiu Galileusza wygłaszasz długi monolog stojąc na głowie. W Dziesięciu dniach, które wstrząsnęły światem wypowiadasz swoje kwestie wykonując całą serię akrobatycznych skoków, w Pugaczowie wreszcie wykrzykujesz na całe gardło długi, przerażający monolog Chło-puszy, starając się wyrwać z łańcuchów, które przy każdym ruchu zostawiają czerwone pręgi na twojej jasnej skórze. Latem jeździmy na plażę dla dyplomatów położoną nad \ dopływem rzeki Moskwy. Rozkładamy jednodniowy biwak na trawie, znowu się gimnastykujesz. Koło nas rozsiedli się Rosjanie, którzy mają wstęp ma tę plażę tłumacz Breżniewa, dzieci ministrów, filmowcy, poeci, modni dziennikarze - wszyscy oklaskują twojego krokodyla na jednej nodze . Ta niezwykle trudna figura polega na utrzymaniu ciała na jednej ręce przez kilka sekund w pozycji równoległej do ziemi. Któregoś wieczora mój sześcioletni syn Yladimir przepływa na drugi brzeg rzeki i nie może sam wrócić. Misza Barysznikow spieszy mu na pomoc, korzystam z okazji, by zapytać go, czy warto inwestować w zdolności taneczne Yladimira. Misza przygląda mu się i mówi, że chyba tak. Wieczorem, kiedy przychodzę ucałować syna na dobranoc, Yladimir stwierdza z wściekłością, że nigdy nie będzie się uczył tego babskiego zawodu . Szkoda, jest naprawdę bardzo utalentowany - mówisz, kiedy przytoczyłam ci tę wymianę zdań. - Ja też przegapiłem okazję. Mogłem zostać wielkim sportowcem, ale wybrałem teatr . Codziennie ćwiczysz jak tancerz, w dużym lustrze łazienki oglądasz grę swoich mięśni, jesteś bardzo dumny z dwóch wiązek przecinających brzuch z góry na dół, wyjaśniasz, że właśnie te muskuły najtrudniej wypracować i utrzymać, zwłaszcza słynne mięśnie proste, kończące ciąg okienek czekolady , jak je nazywasz, tak pięknie zarysowanych na greckich posągach. Masz metr siedemdziesiąt wzrostu, nie jesteś wysoki, ale bardzo proporcjonalnie zbudowany. Długie, szczupłe nogi, wąziutkie biodra, lekko opadające ramiona, które nadają twojej sylwetce smukłości. W przeciwnym razie byłbyś może nieco krępy, bo klatkę piersiową, jak większość Rosjan, masz rozrośniętą, a bicepsy wyraźnie zaokrąglone. Stąd zresztą twoje mocne, dynamiczne uderzenie, które z lubością stosujesz. Nie potrafię policzyć, ile razy widziałam, jak nokautujesz mężczyzn o wiele silniejszych od siebie. Najbardziej spektakularny cios wymierzyłeś pewnemu podchmielonemu olbrzymowi w gruzińskiej restauracji Aragwi . Kiedy wkładałam płaszcz w szatni, facet złapał mnie za ramię, odwrócił do siebie i wybełkotał No, pokaż się, Marina . W tym samym momencie trafiony twoim długim lewym sierpowym przeleciał przez wykładany białym marmurem hol i wylądował na plecach w roślinnej 70 71 dekoracji. Para potężnych wykidajłów o zakazanych gębach na chwilę zamarła w bezruchu. Popatrzyli na ciebie, potem na leżącego faceta i zamiast wezwać natychmiast milicję, jak to się robi w podobnych wypadkach, wybuch-nęli śmiechem, po czym, poklepując cię po plecach w dowód uznania, odprowadzili nas do samochodu. I ja potrafiłam docenić twój wyczyn, mój ojciec też miał talent do boksu - wielokrotnie widziałam, jak załatwiał porachunki za pomocą pięści mówiąc Prawa - szpital, lewa - cmentarz . Raz tylko chybiłeś. Zdarzyło się to również w restauracji, kiedy kompletnie pijany typek chciał za wszelką cenę wmusić w ciebie szklankę wódki. Gdy już nie skutkowały inne argumenty, postanowiłeś trafić go hakiem, ale na siedząco uderzyłeś za słabo, pijak odchylił się w tył, a ty zawadzając o jego szczękę wybiłeś sobie kciuk. Chociaż krzyczałeś z bólu, wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem, jakbyśmy oglądali w kinie scenę obrzucania się ciastkami z kremem. Byłeś wściekły i obrażony, miałeś zepsuty humor do końca wieczoru. Przed każdym spektaklem rozgrzewasz się wykonując serię ćwiczeń. Wszyscy aktorzy Taganki muszą stosować taki trening, bo przedstawienia Lubimowa, oprócz zdolności aktorskich, wymagają ogromnej sprawności fizycznej. Są to ćwiczenia mięśni, głosu, oddechu, koncentracji opracowane przez Stanisławskiego i wzbogacone elementami jogi i innych technik Wschodu. Dla ciebie jest to szczególnie ważne. W czasie przedstawienia Hamleta tracisz około dwóch, trzech kilogramów. W Życiu Galileusza jeszcze więcej, bo podczas czterogodzinnego spektaklu właściwie nie schodzisz ze sceny. Twój słynny głos, ochrypły, rozdzierający gdy śpiewasz, dzięki ćwiczeniom, na scenie brzmi czysto i silnie. W naszym żargonie określa się go mianem spiżowy . Aktorzy boją się panicznie całkowitej utraty głosu. Tobie nie zdarzyło się to nigdy. Zawsze masz w zapasie kilka tonów, nad którymi panujesz, i potrafisz wykonać przedziwne purlurlu przechodzące od wysokich dźwięków do niskich. ,, Ogromnie mi żal, kiedy wszystkie te zabiegi, praca nad ciałem, pielęgnacja głosu, niemal obsesyjne zamiłowanie do czystości, zostają w jednej chwili przekreślone, zniszczone, zrujnowane. Po dwóch dniach pijaństwa twoje ciało jest jak flak, głos zmienia się w bezdźwięczny zgrzyt, ubranie staje się szmatą. Bierze górę straszliwe drugie ja. 72 73 Siedzimy przy kuchennym stole, podaję kolację, ale twój błędny wzrok, obojętność, z jaką pochłaniasz to, co masz na talerzu, mętne odpowiedzi na pytania wskazują, że myślami jesteś gdzie indziej. W głowie kołaczą ci się strofy. I oto nagle, w środku posiłku, rzucasz się do biurka. Mogę śmiało sprzątać ze stołu, wiem, że nie będziesz kończył kolacji. Parzę bardzo mocną herbatę, delikatnie stawiam przed tobą filiżankę i zamykani drzwi. Zdążyłeś już zapisać całą stronę drobnym, starannym pismem. Wiele godzin siedzisz ze wzrokiem wbitym w biel ściany. Nie znosisz żadnych obrazów, rysunków, żadnego cienia na płaszczyźnie, którą masz przed oczami. W każdym z naszych mieszkań masz wydzielony niewielki kąt biurko stoi w rogu, tyłem do okna, najczęściej odgrodzone szafą lub półką z książkami. I zawsze przed oczami -gładka, pusta i biała przestrzeń. Doba jest dla ciebie za krótka, ale i tak trzy, cztery godziny spędzasz za biurkiem. Na ogół nocą. Kiedy mieszkamy w jednym pokoju, kładę się tuż obok na łóżku. Później, gdy już mamy duże mieszkanie, drzemię przy tobie na kanapie czekając, aż przeczytasz mi to, co napisałeś. Ta niezwykła chwila, gdy w nocnej ciszy budzisz mnie, gładząc delikatnie po policzku, i z zaczerwienionymi oczami, ochrypłym, przepalonym głosem odkrywasz przede mną nowy tekst, to jeden z najważniejszych, najsilniej odczuwanych momentów w naszym życiu. Za każdym razem ogarnia nas wzruszenie, uczucie głębokiego zespolenia -ofiarowujesz mi to, co masz najcenniejszego - swój talent. Kiedy pytam, jak to robisz, skąd się to )bierze, co powoduje przemożną potrzebę rzucenia na papier słów w określo- 74 nym porządku, nieraz bez jednego skreślenia, nie potrafisz odpowiedzieć. Wzruszasz ramionami i rozkładasz ręce z miną, która dowodzi, że też nie wiesz To przychodzi samo , i dodajesz Nie zawsze łatwo . Zdarza się, że całymi godzinami palisz jednego papierosa za drugim, ciskasz z furią zmiętymi kartkami papieru, pijesz litrami wrzącą herbatę, szarpiesz struny gitary w poszukiwaniu nowych akordów, znowu wracasz do biurka, siedzisz nieruchomo jakby zafascynowany świetlistą aureolą lampy i nagle wybuchają najgorsze przekleństwa i śmiech, nareszcie znalazłeś, czasem tylko jedną strofkę, ale teraz już pójdzie gładko, wszystko łączy się w całość i o świcie, gdy pokój rozjaśnia się barwami wschodzącego dnia, a ja budzę się drżąca z niewyspania, z triumfem odczytujesz plon całonocnej pracy. Bywa, że najpierw powstaje melodia. Wtedy w ogóle nie śpimy, bo powtarzasz bez ustanku ten sam motyw, skandujesz z wściekłością słowa, aż się połączą, dopasują i wyłoni się piosenka. Impulsem jest dla ciebie wszystko jak światłoczuła błona rejestrujesz wzruszenia, przechowujesz w pamięci relacje, karmisz wyobraźnię przeżyciami, nic nie idzie w zapomnienie. Każdy temat posłuży prędzej czy później jako pretekst do napisania wiersza wojna, sport, łagry, choroba, miłość, śmierć - nic nie jest ci obce i czytając twoje teksty można by pomyśleć, że miałeś sto różnych wcieleń. Uchodzisz za mistrza pastiszu piosenek środowiskowych złodzieje, kryminaliści, ludzie z marginesu uważają cię za stałego bywalca więzień. Część twoich piosenek z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych należy do folkloru łagrów, a weterani twierdzą, że pamiętają te teksty sprzed lat i że powstały one na długo przed rewolucją. Śmieszy cię to, a jednocześnie napawa dumą. Wszyscy marynarze, lotnicy znają na pamięć twoje piosenki o morzu, piosenki lotnicze, choćby dramatyczne wezwanie SOS czy wstrząsającą rozmowę dwóch pilotów w czasie podniebnej walki. Spośród tysięcy otrzymywanych listów skrzętnie przechowujesz świadectwa ludzi, którym twoje piosenki pomogły przetrwać tragiczne doświadczenia. Czytałam te li- 75 sty. Marynarze zatrzaśnięci w łodzi podwodnej jak w stalowej trumnie, alpiniści zagubieni w śnieżnej zawiei, kierowcy ciężarówek, którzy zabłądzili w bezkresnych stepach kosmonautom w gwiezdnej przestrzeni twój humor dodaje otuchy, młodocianym przestępcom po odbyciu surowych kar przywraca radość życia, udręczonym kobietom - uśmiech, starzy żołnierze dziękują za hołd złożony ich kolegom poległym w obronie ojczyzny, początkujący artyści biorą cię za wzór i przysięgają, że będą pracować z całych sił, by ci dorównać, a może nawet prześcignąć ideał. Piszą także żołnierze biorący udział w walkach na granicy chińskiej, powracający z misji normalizacyjnych w Czechosłowacji lub po prostu odbywający trzyletnią służbę wojskową. Szczerość tych chłopców, dręczące ich rozterki wzruszają cię do łez. Myślałeś, że te listy, w których sprawdziły się prorocze piosenki, będą najlepszym obrońcą w procesie niestrudzenie wytaczanym ci przez cenzorów. Listy jednak znikły. Skradł je ktoś, komu zależało na usunięciu kompromitującego świadectwa. Pisałeś do mnie w 1970 roku Dzwoniłem do matki, okazało się, że spędziła wczorajszą noc u N.G., mojej znajomej z radia, mogę sobie wyobrazić, o czym rozmawiały ... Jak zwykle chodzi o to, by ludzie dowiedzieli się, jaką jest «nadzwyczajną matką» itp. Mogła przecież iść w pięć innych miejsc, do rodziny, ale wybrała moich «przyjaciół», Bóg z nią ... Jestem dziś wściekły, bo na dodatek znowu grzebała mi w papierach. Ale moje uczucia do ciebie są silniejsze niż złość . Zniknęło również około półtora tysiąca moich listów, które zapewne grzeszyły zbyt wielkim uniesieniem miłosnym, jak również setki telegramów, które niczym błękitne motyle frunęły do ciebie z każdego zakątka świata, by dodać ci otuchy, zachęcić, ukoić, zapewnić o mojej miłości. Na szczęście pozostały piosenki. W nich przetrwało to, co najcenniejsze. Czasem budzisz się mamrocząc jakieś oderwane słowa, wychodzisz z łóżka, w bladym świetle widzę twoją sylwetkę na tle okna. Posadzka jest zimna Ostajesz jak czapla, raz 76 na jednej nodze, raz na drugiej. Przez dłuższy czas piszesz na jakichś skrawkach papieru, po czym zlodowaciały wślizgujesz się do łóżka, a rano wspólnie odkrywamy wiersze zanotowane drżącą, niepewną ręką. Kiedy indziej wydaje się, że drzemiesz, ale rytmiczne drgnienia ciała wskazują, że będziesz mówił, i rozpoczyna się litania, którą nazywamy opowieścią przyśnionego filmu. W szaleńczym tempie opisujesz nakładające się na siebie obrazy. Są zawsze kolorowe, często towarzyszą im dźwięki, zapachy, a także postacie - w paru słowach kreślisz ich losy i charaktery. Jest to najczęściej zapowiedź wielkiego poematu tragicznego, z reguły dotyczącego Rosji. Narowiste konie , Kopuły , Stary dom na Arbacie , Wołga-matuszka napisane w porannym uniesieniu zrodziły się z takich właśnie wizji. Poeci, którzy tworzyli przed tobą, nie znali dobrodziejstwa magnetofonu (tak czy owak za Stalina zostałbyś po prostu zlikwidowany). Urodziłeś się w roku 1938 i nie tylko przeżyłeś, ale dzięki nowoczesnej technice twój głos rozbrzmiewa w każdym mieszkaniu. Wszyscy w Związku Radzieckim mają teraz na własność, pożyczają bądź w inny sposób zdobywają taśmy magnetofonowe. Bez tego cudownego wynalazku twoje utwory byłyby zupełnie nie znane szerokiej publiczności. Radio i telewizja nie nadały ani jednej twojej piosenki. Żadne czasopismo ani gazeta nie opublikowały bodaj jednej twojej linijki. Dzięki taśmie magnetofonowej tekst odczytany wczesnym rankiem, zaśpiewany wieczorem w teatrze, a potem u przyjaciół, tydzień później rozbrzmiewa w najdalszym zakątku Syberii, na pokładzie statków opływających kulę ziemską, na wszystkich kontynentach, w skupiskach rosyjskich i radzieckich wygnańców pierwszej (1917), drugiej (1945) i trzeciej (1970) emigracji. Z taką samą pasją starzy i młodzi Rosjanie, a nieco później studenci rusycystyki słuchają cię, dyskutują o twoich piosenkach, żyją nimi. Podczas koncertów w kraju, ale również i za granicą, przekonujesz się z zachwytem, że teksty, które, jak sądziłeś, zna tylko wąskie grono przyjaciół, są popularne wśród szerokiej publiczności. Na występach proszą o nie przy każdym bisie. 77 Zdarza się, że kiedy nie możesz przypomnieć sobie tekstu, podpowiadają ci słowa. Coraz większe tłumy na widowni, w sali Elysee-Montmartre w Paryżu, na wieczorze poetyckim w Saint-Denis, w Rzymie, Nowym Jorku, Los Angeles, w wielu uniwersytetach amerykańskich, na Węgrzech, w Polsce, Bułgarii i ZSRR, są dowodem, że twój trud nie idzie na marne. Któregoś dnia obliczamy, że w ciągu tych lat na twoje recitale przyszło blisko pół miliona osób. Liczba ta jest imponująca, bo przecież tak trudno zorganizować ci te koncerty, śpiewasz sam, akompaniując sobie na gitarze, i na ogół bez nagłośnienia, jeśli nie liczyć zwykłego mikrofonu. Natomiast tych, którzy znają cię z nagrań, jest na pewno kilkadziesiąt milionów. Płyty nagrane w ZSRR tłoczone są za każdym razem w wielu milionach egzemplarzy. A chodzi przecież tylko o kilka, najwyżej kilkanaście piosenek. W ostatnich latach spróbujesz sił w prozie. Napiszesz kilka nowelek, scenariuszy, w których zajmiesz się bliskimi ci tematami. Masz zapewne poczucie, że uprawiana przez ciebie forma poezji - tekst śpiewany z gitarą - już ci nie wystarcza. Będziesz miał ochotę zastosować nowe środki wyrazu, poszerzyć ramy swojej twórczości. Coraz częściej będą cię nurtowały kwestie metafizyczne. W naszych rozmowach zaczną pojawiać się pytania związane ze śmiercią. Wielu bliskich i przyjaciół odeszło na zawsze. Bardzo poważnie myślisz o spędzeniu kilku miesięcy we Francji, chcesz mieć czas na pisanie. Mówisz o rzuceniu teatru, coraz dotkliwiej ciąży ci jego dyscyplina. Postanawiam wrócić do mojego dużego domu pod Paryżem po to, byś mógł tam spokojnie pracować. Na początku 1979 roku odnawiam willę w Maisons-Laf-fitte i po sześciu latach z radością znowu się do niej wprowadzam. Tymczasem ty wciąż piszesz, segregujesz teksty, oddajesz maszynistce, poprawiasz. Wciąż zdumiewa mnie troskliwość, jaką otaczasz to, co napisałeś. W najgorszych momentach, kiedy jesteś zdolny wszystko w domu połamać, rozdać, wybrudzić, zniszczyć^ a nawet wyrzucić przez 78 okno, ani jedna stroniczka, choćby zawierała tylko parę nabazgranych słów, nie ma prawa zniknąć z biurka. Są zawsze starannie poukładane w kolorowych skoroszytach i nawet leżące luzem kartki nie giną. Mieszkanie może być wywrócone do góry nogami, ale nie wyrzucisz najmniejszego skrawka papieru, jeśli jest na nim choćby pół słowa. Szerokim gestem roztrwoniłeś swoje rzeczy, siły, życie -nigdy nie zgubiłeś, nie zniszczyłeś żadnego ze swych tekstów. 79 Któregoś wieczora wracasz późno. Trzaskasz drzwiami i wiem już, że jesteś zdenerwowany. Widzę cię z kuchni, jak w głębi korytarza rzucasz płaszcz, czapkę i wielkimi krokami podchodzisz do mnie potrząsając szarą książeczką. - Tego już za wiele, masz pojęcie, ten facet, ten Francuz, zrzyna ze mnie wszystko, pisze jak ja, to czysty plagiat. Popatrz te słowa, ten rytm, nic ci to nie mówi Dobrze wykuł moje teksty, co Drań jeden. I tłumacz nic się nie krępował, co za typ Nie mogę przeczytać, tak szybko przewracasz kartki. Potem zaczynasz spacerować po mieszkaniu tam i z powrotem, wybijając rymy otwartą dłonią, cytujesz mi urywki, które najbardziej cię irytują. Wybucham śmiechem, nie mogę się opanować, wreszcie udaje mi się wykrztusić, że masz niezłe mniemanie o sobie, że ten, który cię doprowadził do furii, to nikt inny, tylko jeden z naszych największych poetów, starszy od ciebie niemal o sto lat Arthur Rimbaud. Czerwienisz się z powodu gafy. Z pokorą spędzasz resztę nocy na deklamowaniu znakomitych wierszy. 80 Mój dziadek ze strony ojca nie miał rodzeństwa. Pochodził z bogatej moskiewskiej rodziny i był niepoprawnym hulaką. Zaszywał się na wiele dni z Cyganami w spelunkach i burdelikach, zgodnie z prawdziwie rosyjską tradycją tarzał się w błocie i wracał do domu zżerany wyrzutami sumienia. Stangret wnosił dziadka, przekazy wał loka j owi, który go mył, szorował, golił i przebierał w czystą bieliznę. Następnie birbant wysyłał osobistego sekretarza po klejnot wielkiej wartości i stawał skruszony przed zagniewaną babką, która szybko miękła na widok prezentu-wybaczała wszystko tej nieobliczalnej istocie, bo szczerze dziadka kochała. Prawie identycznie jest z nami. Dowiaduję się, że zniknąłeś. Jeśli jestem za granicą, wsiadam do pierwszego samolotu, jeśli nie, zaczynam śledztwo, a kiedy ktoś z przyjaciół, rodziny lub obca osoba mówi mi, gdzie jesteś, nie wysyłam stangreta, ale biorę samochód i na ogół sama wyruszam na poszukiwanie. Po dotarciu na miejsce trzeba cię jeszcze wyrwać z objęć przygodnych przyjaciół, roz-wrzeszczanych i namolnych, przekonać, byś wsiadł do samochodu i wreszcie, za pomocą najróżniejszych podstępów, przywieźć do domu. Nie ma lokaja, sama cię myję i przebieram w czyste ubranie, co w zależności od metrażu zajmowanego przez nas mieszkania jest bardziej lub mniej skomplikowane. W małej przestrzeni trzeba nie lada wirtuozerii, byś się zbyt mocno nie poobijał. W dużym mieszkaniu, gdzie spędziliśmy sześć lat, dokonujemy akrobatycznych wyczynów uciekasz z jednego pokoju do drugiego i po akcji oczyszczania jesteśmy u kresu sił. Nie do wiary, do jakiego stop- 81 nią można się utytłać po pijanemu, nawet w ciągu paru godzin. Nie masz osobistego sekretarza, który kupiłby prezenty, przepraszasz z pustymi rękami. Pod jednym względem nie różnię się od babki kocham tak samo jak ona. Złość szybko mija i łatwo wybaczam. Z uszami po sobie ty również obiecujesz, że to się już więcej nie powtórzy. Ja pół żartem robię ci wymówki, że nie ofiarowałeś mi bodaj jednej prawdziwej perły za każdą pijatykę. Miałabym dziś naszyjnik z ponad siedemdziesięciu pereł. Podczas samochodowej wyprawy do Armenii z Dawidem, kumplem pochodzącym z tamtych stron - żaden z was nie ma prawa jazdy, za to wieziecie zapas armeńskiego koniaku - odkrywasz surowe piękno górskich krajobrazów, czystą linię klasztornych fresków z piątego wieku naszej ery. Już wyjazd z Moskwy odbywa się w dramatycznych okolicznościach. Rozstaliśmy się właśnie po raz kolejny opuściłeś teatr po gwałtownej sprzeczce z Lubimowem. W drodze wypadliście z zakrętu i przekoziołkowaliście kilka razy. Wyszliście cało z wypadku tylko dlatego, że, jak lubisz powtarzać, Pan Bóg pijakowi podkłada poduszkę . Kiedy doszliście do siebie i potłuczone w czasie niezamierzonego popisu kaskaderskiego butelki wymieniliście na nowe, ruszacie dalej. Michelle, żona Dawida, właścicielka samochodu, odchodzi od zmysłów z niepokoju. Ja jestem w drodze do Paryża i o szczegółach całej epopei dowiem się dopiero dużo później. Już w pierwszym klasztorze Dawid najpierw z rozbawieniem, potem sceptycznie, obserwuje, jak niezręcznym gestem usiłujesz się przeżegnać. W trzecim klasztorze, ale po czwartej butelce koniaku, omal nie parska śmiechem. Padasz na kolana, oczy masz pełne łez, zaczynasz głośno rozprawiać, kajasz się przed namalowanymi na ścianach dostojnymi postaciami świętych. Monumentalny krajobraz, piękno architektury, niezliczone ilości wypitego pro- 82 sto z butelki alkoholu - wszystko to sprawia, że wpadasz w stan uniesienia i o zachodzie słońca gramolisz się na czworakach do świątyni. Wydajesz niezrozumiałe dźwięki, walisz głową o wypolerowaną kamienną posadzkę, jesteś w pełnej ekstazie. Wyczerpany nadmiarem wrażeń, nagle zasypiasz. Leżysz krzyżem jak mnich przyjmujący śluby. O ile wiem, był to jedyny raz, kiedy zawiódł cię zmysł krytyczny wobec teatralności kościoła prawosławnego i przesadnej nabożności jego przedstawicieli. Jakiś czas później, kiedy odzyskałeś już dobry humor, jako morał tej opowieści, cytujesz rosyjskie przysłowie — Każ głupiemu się pomodlić, a roztrzaska sobie łeb o ziemię. 83 Kiedy się poznajemy, twoi synowie z drugiego małżeństwa, Arkadij i Nikita, mają sześć i siedem lat. Dziwi mnie, że nie chcesz w ogóle o nich mówić. Gdy nalegam, by ich poznać, przyznajesz wreszcie, że twoja była żona nie życzy sobie kontaktów dzieci z cudzoziemką, ma o tobie złe mniemanie, stosunki między wami są napięte. Czuję, że nawiązanie znajomości będzie nas kosztowało wiele czasu i wysiłku. Bardzo mi jednak na tym zależy, bo widzę, że męczy cię taka sytuacja Poza tym ja mam trzech synów, przyjeżdżają do nas na wakacje i chociaż jesteś dla nich naprawdę serdeczny, czasem może ci być przykro, że twoje dzieci nie są z nami. Mój najmłodszy syn, który, jak ty, ma na imię Yladimir, natychmiast cię pokochał, niczym małe zwierzątko stale jest wtulony w ciebie, opowiada ci nie kończące się historie językiem tylko dla was zrozumiałym, wciąż powtarza śpiewnie twoje imię - Wołodia, Wołodia. Przed samym przyjazdem do Moskwy złamał sobie rękę. Któregoś dnia idziemy z nim do lekarza, ponieważ skarży się na silne bóle. Okazuje się, że sztyfty umieszczone w kości przez chirurga-rzeźnika spowodowały infekcję w miejscu zrastania się. Musi więc zostać w szpitalu. Leży w dużej sali i żal nam go, bo nie mówi po rosyjsku i wśród dzieci czuje się całkowicie zagubiony. Załatwiasz z lekarzem, by ulokowano go w separatce. W ten sposób będziemy mogli siedzieć przy nim na zmianę. W rewanżu dajesz mini-reci-tal dla pielęgniarek, stażystów i chorych dzieciaków. Yladimir jest z ciebie dumny i prawie polubił szpital. Któregoś dnia zostawiamy go we łzach i ze ściśniętym sercem czekamy za drzwiami. Po paru minutach widzimy, że organizuje na korytarzu mecz piłki nożnej strzelając gole gumowymi 84 zabawkami. Przeszkadza pielęgniarce zajmującej się niemowlętami w inkubatorze, wprowadza podniecenie wśród małych pacjentów wędrujących z aparatami do kroplówek krótko mówiąc, sieje zamieszanie na piętrze, gdzie teraz wszystko mu wolno. Starsi synowie, Igor i Pierre, uważają cię za kumpla, wspólnika. Wymownym dowodem niech będzie następujące zdarzenie. Któregoś dnia mamy wyjść wieczorem i wstępuję do domu, żeby się przebrać. Obaj chłopcy krzątają się w kuchni szykując sobie kolację, którą miałeś im przygotować. Twojej matki nie ma, wyjechała na urlop nad morze. Chłopcy mówią, że musiałeś wyjść i dołączysz do mnie później. Wsiadam w taksówkę, ponieważ ty wziąłeś samochód - przywieziony z Paryża Renault 16, na którym nauczyłeś się jeździć. Zjawiasz się dużo później, w bladożół-tym golfie, masz mokre włosy. Zachowujesz się z nieco wymuszoną swobodą. Zaintrygowana pytam, gdzie byłeś. Odpowiadasz, że wyjaśnisz mi potem, nie nalegam. Wieczór upływa w miłym, ciepłym nastroju, ale wykręcasz się od śpiewania pod pretekstem chrypy, co nigdy ci się nie zdarza. Jestem coraz bardziej zaintrygowana. Wychodzimy i kiedy wreszcie znajdujemy się sami na ulicy, mówisz, że kierowca autobusu po chamsku zajechał ci drogę, straciłeś panowanie nad kierownicą i rozbiłeś głową przednią szybę, wróciłeś do domu zakrwawiony, moi synowie wysłali cię na opatrunek, zaparkowałeś samochód koło domu, jest mocno pokiereszowany, ale tobie mimo kilku szwów nic się nie stało. Na dowód, że się dobrze czujesz, zaczynasz stepować na chodniku. Dopiero przed domem zdaję sobie sprawę, jak poważny był wypadek cały przód samochodu jest zgnieciony, góra złomu. Starannie przyczesałeś włosy, żeby zasłonić trzy rany na głowie zeszyte dwudziestoma siedmioma szwami. Masz spuchnięty prawy łokieć, a oba kolana przypominają mocno dojrzałe śliwki. Chłopcy nie położyli się spać, czekają na nasz powrót, są pełni podziwu dla twej wytrzymałości. Ale przede wszystkim są dumni, że dochowali tajemnicy. Raz na zawsze znalazłeś w nich wspólników. Kiedy dorosną, staną się twoimi najlepszymi 85 adwokatami i jak tamtego wieczora 1971 roku, będą bronić swojego kumpla Wołodię - na przekór wszystkim. Od początku naszego wspólnego życia stale marzyłeś, żebyśmy mieli dziecko. Druga żona urodziła ci dwóch synów. Zawiadamiała cię o ciąży, kiedy było już za późno na zabieg, co doprowadzało cię do rozpaczy. Ja zaplanowałam moich trzech synów z dokładnością do jednego dnia, walczyłam o prawo rodziców do decydowania, czy poczęty człowiek ma się urodzić, czy nie, i nigdy nie chciałam zgodzić się na dziecko, które w naszym związku byłoby zakładnikiem. Nasza dostatecznie trudna już sytuacja stałaby się zupełnie nie do zniesienia, gdyby pojawiła się między nami mała istota. Nie łączyłaby nas, ale rozdzielała, skupiłaby w sobie wszystkie sprzeczności, które nas dręczyły. Miotana między Wschodem i Zachodem, nie potrafiłaby nigdy odnaleźć swych prawdziwych korzeni. Po latach niepewności podtrzymywanej przez rodzinę twojej żony, wreszcie utwierdziłeś się w przekonaniu, że choroba nerwowa waszego starszego syna nie jest skutkiem twojego alkoholizmu. Niestety, mam wątpliwości. Dość że we dwoje dźwigaliśmy wspólne problemy, a koniec naszej historii dowodzi, że moja odmowa była uzasadniona. Ojciec osierocił mnie, kiedy miałam trzynaście lat, jego śmierć była najdotkliwszym ciosem w moim życiu. W lipcu 1980 roku twoje wymarzone dziecko mogłoby mieć najwyżej jedenaście lat. 86 W holu hotelu Europa w Leningradzie króluje portier w liberii ze złotym szamerunkiem. Wszystko tchnie przepychem dawno minionych lat czerwone dywany, kryształowe żyrandole, zabytkowe lampy z brązu oszpecone rzucającymi żółtawe światło żarówkami. Niestety również wszędzie - sine jarzeniówki, oślepiające i bezduszne, anachroniczne jak część mebli wykończonych sztuczną oklei -ną. Za to tu i ówdzie piękne pomieszczenie, na ogół z epoki Cesarstwa, oczywiście w opłakanym stanie, ale dające pojęcie, czym w przeszłości był ten hotel. Chętnie się tu zatrzymujemy ze względu na świetną kuchnię i dobre położenie w samym sercu starego miasta, tuż obok Smolnego, dawnego Instytutu, który na oczach mojej matki stał się siedzibą bolszewickiego rządu. Mamy tu wielu przyjaciół, pisarzy, kompozytorów, malarzy, i wieczory przechodzące w białe noce spędzamy włócząc się po Newskim Prospekcie, wokół wielobarwnych pałaców zatrzymujemy się na dłużej przed gmachem admiralicji, gdzie urzędował jeden z moich przodków, admirał Floty Bałtyckiej. Nie masz dość moich opowieści, jesteś dumny, że moje korzenie sięgają tak głęboko w ziemię rosyjską, twoi przyjaciele również słuchają z zainteresowaniem. Na zakończenie każdego spotkania pytani żartem, czy sekretarz partii w Leningradzie, towarzysz Romanów, pochodzi z rodziny cesarskiej. To twój śmiertelny wróg, zieje nienawiścią do ciebie i z tego powodu nie mogłeś nigdy wystąpić w Leningradzie ani okolicach, nawet jako aktor. Wobec Romanowa wszyscy zajmują nieprzejednane stanowisko. Rzadko słyszałam, by inteligencja atakowała kogoś tak gwałtownie, jak tego towarzysza. Podobno z powodu zbieżności nazwisk nie 87 otrzymał stanowiska sekretarza generalnego, o które usilnie zabiegał. Przyznaję, z uśmiechem przyjęłam wiadomość, że popadł w niełaskę. Z biegiem lat hotel Europa przestał być oazą spokoju, a to z powodu najazdu Finów. Od kiedy mają prawo przekraczać granicę radziecką bez wizy, zjeżdżają tu całymi autokarami. W latach siedemdziesiątych po drugiej stronie Bałtyku szaleje prohibicja. W piątek wieczorem nie ma mowy o miejscu w hotelowym barze, gdzie kłębi się tłum ludzi, mężczyzn i kobiet. Jedni podparci łokciami, inni wręcz leżą na kontuarze i wlewają w siebie wódkę bez umiaru kiedy tylko delikwent zwala się na podłogę, natychmiast jego stołek zajmuje nowy klient. Na widok tych niesmacznych scen - wolałabym, żebyś ich nie oglądał -ciągnę cię gdzie indziej, podczas gdy portier przy pomocy potężnego bagażowego ładuje nieprzytomne ciała do autokaru. Można sobie wyobrazić stan pojazdu po podróży Odwracasz się kilka razy i widzę w twoich oczach jakby cień zazdrości. Spotykasz mój wzrok, wybuchasz śmiechem i odchodzimy, radośni, trzymając się pod rękę. 88 Głęboko podziwiam tego człowieka, a i ty darzysz go skrycie wielkim uczuciem. Odkrywani to w dniu, kiedy rozpromieniony oświadczasz, że Światosław Richter zaprosił nas na herbatę. Nieczęsto widzę taki blask w twoich oczach. Co chwila pytasz, która godzina, stroisz się, jesteś podniecony, mówisz, jakiego dostąpiliśmy zaszczytu, wielki pianista jest nieśmiały, nieprzystępny, stroni od ludzi, a przede wszystkim ma masę zajęć, ciągle wyjeżdża z koncertami. Widzę, że jesteś zadowolony, bo twoje piosenki mu się podobają, twoje aktorstwo teatralne zyskało jego aprobatę. Ta wizyta jest jakby uświęceniem twojej twórczości. Ty, moskiewski urwis wychowany na bruku wielkich podwórek Arbatu, poeta-kompozytor zaledwie znający nuty, przyjęty przez największego pianistę twojego kraju, co za święto Poznałam Eichtera w Paryżu u mojej siostry Odile Yersois, jego bliskiej przyjaciółki i wieloletniej wielbicielki. Jestem również onieśmielona, ponieważ nie licząc tego przelotnego spotkania, znam go tylko z fascynujących koncertów. Przed wejściem do pięknej kamienicy położonej w samym sercu Moskwy patrzymy na siebie jak dwoje dzieciaków. Dzwonimy, usiłujesz przygładzić niesforne kosmyki i nie zdążyłeś opuścić rąk, kiedy otwierają się drzwi. Siwy olbrzym o łagodnych niebieskich oczach wyciąga do ciebie masywne dłonie. Nie sposób sobie wyobrazić, że te silne palce w zetknięciu z klawiaturą wydobywają dźwięki tak delikatne. W głębi widzę bardzo jasny, chyba osiemdzie-sięciometrowy pokój, dwa czarne fortepiany, pod ścianą kilka taboretów. Wprowadzając nas do środka Richter przeprasza, ponieważ do butów przyklejają nam się wielo- 89 barwne serpentyny i confetti. Porzucone na taboretach kotyliony świadczą o dopiero zakończonej zabawie. - Dzisiaj w nocy byli tu wszyscy koledzy z mojego roku z konserwatorium, po tylu latach, ci, którzy jeszcze żyją oczywiście Bawiliśmy się świetnie, wymyślaliśmy różne gry, zagadki. - Z lekkim śmiechem dorzuca - Czy ktoś dzisiaj potrafi się jeszcze tak bawić Proszę, moja żona czeka. Mijamy wielki salon. Buduar, w którym podano herbatę, ma niemal orientalny charakter. Wita się z nami przystojna kobieta o dźwięcznym głosie śpiewaczki, ubrana w ciemną jedwabną suknię. Kątem oka widzę twoją lekko zaróżowioną twarz nerwowo zaplatasz palce, głos masz bardziej zachrypnięty niż zwykle, jesteś zmieszany. W filiżankach ze starej porcelany pijemy herbatę bursztynowego koloru, chrupiemy lekkie, rozpływające się w ustach ciasteczka, rozmawiamy o tym i owym, czas płynie wolno, rozkosznie. Jesteśmy szczęśliwi. Potem, wlokąc za sobą serpentyny, schodzimy po schodach, zaurocze- ni. Rok 1984 Paryż, sala Pleyela, jestem na próbie recitalu Richtera. Kiedy Mistrz wstaje od fortepianu, podchodzę do niego, dłuższą chwilę patrzymy na siebie w milczeniu, swe silne dłonie kładzie mi na ramionach. Uśmiecha się ze smutkiem i mówi łagodnie - Trzeba być w każdej chwili przygotowanym na śmierć, to bardzo ważne. Puszkin jest jedynym poetą, którego portet trzymasz w biurku. Puszkin jest jedynym pisarzem, którego dzieła kolekcjonujesz. Jedyne książki, jakie otwierasz od czasu do czasu, to wiersze Puszkina. Jedyne myśli, jakie cytujesz z pamięci, to myśli Puszkina. Jedyne muzeum, jakie odwiedzasz, to muzeum Puszkina. Jedyny pomnik, pod którym składasz kwiaty, to pomnik Puszkina. Na twym biurku leży pośmiertna maska Puszkina. Twoją ostatnią rolą jest Don Juan w.,,,,Kamiennym gościu . Mówisz, że Puszkin wystarczył Rosji za cały rene- 90 sans. Jest twoim bratem w cierpieniu, znasz każdy szczegół jego życia, kochasz tych, którzy go kochali, nienawidzisz tych, którzy go skrzywdzili, opłakujesz go, jakby dopiero co umarł. Według słów Bułhakowa, nosisz go w sobie. Jest dla ciebie wzorem, uosobieniem wszelkich zalet intelektualnych i artystycznych, które chciałbyś mieć. Nie ma szczęścia na ziemi, prócz ciszy, wolności. Dawno już mi się marzy los godny zazdrości, Dawno już chcę, niewolnik, zmęczony śmiertelnie, Uciec w trudów i czystych rozkoszy pustelnię. * Kiedy niebo różowieje, a złociste kopuły odcinają się na nim jak chińskie cienie i lekka mgiełka unosi się nad rzeką, lubisz spacerować po swoim mieście. Ciepło ubrani idziemy przejść się po bulwarach, pod pomnik Puszkina. Podążamy alejami, wzdłuż których stoją stare pałacyki o pastelowych fasadach w przylegających do nich ogródkach, za pięknymi bramami z kutego żelaza uchowały się ostatnie wiekowe moskiewskie drzewa. Odwiedzamy zawsze te same miejsca poza fragmentem dzielnicy Arbatu nic nie zostało ze starego miasta. Tu właśnie, w tych pełnych uroku zakątkach, bezskutecznie staraliśmy się znaleźć mieszkanie. Przemierzając Sadowoje Kolco, zataczającą koło aleję, pośrodku której widać było ongiś szpaler pięknych drzew i kobierzec kwiatów, odnalazłam wreszcie miejsce, gdzie stał dom rodzinny mojego ojca. Z pomocą mieszkającego w Moskwie starego przyjaciela ojca ustaliliśmy, że dom znajdował się w strefie obejmującej skrzyżowanie, na którym wzniesiono pomnik Ma j akowskiego, kilka nowych budynków i teatr Sowriemiennik. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy dowiedzieliśmy się, że teatr zbudowano dokładnie w miejscu, gdzie znajdował się właśnie prywatny pałacyk, w * Aleksander Puszkin - Czas już, czas, miła... (fragment), przeł. Mieczysław Jastrun. 91 którym urodził się ojciec. Teraz ojciec nie żyje, a po posesji nie ma śladu. Często chodzimy na główny targ, również przy bulwarach, bo uwielbiamy jego atmosferę, charakterystyczne odgłosy i zapachy. Jesienią można tu kupić różnobarwne grzyby, głośno zachwalane przez baby o rumianych policzkach, świeży ser, jaja, czasem nawet wiejskie masło, miód i rozmaite przedmioty z malowanego drewna zimą, jabłka pomarszczone jak staruszki, które je sprzedają, ale wyśmienite jako dodatek do pieczeni wieprzowej i faszerowanej kaczki. W tej części miasta znajdują się również nasze ulubione restauracje, Armenia , Uzbekistan , Ara-gwi , Pekin , gdzie urządzamy sobie uczty, po których wracamy do domu piechotą syci, radośni. Po drodze nucisz swoje ostatnie piosenki. Czasem chodzimy na Plac Czerwony, zwłaszcza w pełni zimy, ponieważ w śnieżnej scenerii rysuje się wyraźniej cerkiew Wasyla Błogosławionego, której kopuły przypominają olbrzymie kolorowe lizaki tam właśnie w 1889 roku został ochrzczony mój ojciec. Lubimy chodzić do zoo, dla mnie jednego z najpiękniejszych na świecie, może dlatego, że je dobrze znam, mieszkamy bowiem w pobliżu. Kiedy pogoda dopisuje i maluchy są na powietrzu, nie możemy oderwać oczu od baraszkujących zwierzaków wilczki, jagnięta, tygrysiątka, warchlaki, niedźwiadki i małe lisy dają wyobrażenie o tym, jak wyglądałby raj, gdyby istniał. Nieco dalej odwiedzamy naszych ulubieńców, parę pum o stalowych oczach. Ich królewski spokój przerywa nagle gwałtowny skok, dzięki któremu lądują, jak się zdaje bez najmniejszego wysiłku, wysoko na gałęziach suchych drzew, gdzie ucinają drzemkę. Nigdy nie zapominamy o nieszczęsnych wilkach, które biegają w kółko po wybiegu. Nie przychodzimy ich podziwiać, chcemy raczej rzucić im przyjazne spojrzenie. Inny spacer prowadzi nas na cmentarz Nowodiewiczij tu pochowani są wszyscy wielcy Rosjanie. Jak każdy prą-wosławny cmentarz i ten jest cudownym parkiem. Nie ma w nim smutku ani chłodu. Przechadzamy się wyłuskując 92 nazwiska, które przywodzą na myśl okruchy wierszy, motywy muzyczne. Zawsze przystajemy na dłużej przy grobie Czechowa - do niego żywię największy sentyment. Zawdzięczam mu najszczęśliwsze doświadczenia w moim teatralnym życiu rolę w Trzech siostrach , spektaklu granym z moimi prawdziwymi siostrami, Odile Yersois i Helenę Yallier. Dzięki filmowi o Czechowie Temat na niewielkie opowiadanie spotkałam ciebie, pokochałam i poślubiłam. Przez wiele lat jednak nasza ulubiona trasa prowadzi do kilku zaprzyjaźnionych domów w okolicach Moskwy i kończy się zawsze nad brzegiem krętego dopływu rzeki Moskwy. Rankiem idziemy się przywitać ze starym fizykiem, Kapicą, miłośnikiem sztuki, który ma bezpośrednie połączenie telefoniczne z Kremlem. Tak zwana wiertuszka przypomina staroświecki aparat z korbką, można z niego dzwonić do najwyższych dygnitarzy - rzecz nieosiągalna dla zwykłego śmiertelnika. Dzięki temu połączeniu wiele spektakli, których los wydawał się przesądzony, ujrzało światło dnia. Zachowałam w pamięci spojrzenie Kapicy rzadko spotyka się ludzi o tak łagodnych, promiennych oczach. Następnie składamy wizytę w daczy Pasternaka. Tu przyjmuje nas Brigitte Engerer, młoda francuska pianistka, wzruszająca swą wirtuozerią, uczennica Stanisława Neuhausa, obecnego gospodarza. Neuhaus od czwartego roku życia był wychowankiem wielkiego poety, twojego brata w samounicestwieniu. Ten dom kryje skarby z olśniewającej i tragicznej epoki - lat dwudziestych i trzydziestych. Idziemy wszyscy na cmentarz w Pieriediełkinie schylić głowę nad grobem Pasternaka, człowieka, który nigdy się nie ugiął. Jego profil wykonany techniką płaskorzeźby wyraża dumę i determinację, które okazywał przez całe życie. Następnie zahaczamy o graciarnię Belli Achmaduliny. Tutaj panuje zupełnie inna atmosfera, widać, że nikt nie przywiązuje wagi do drobiazgów każde krzesło z innej parafii, czystość pozostawia wiele do życzenia. Koty i psy bawią się w łóżkach razem z dziećmi poetki. Na ścianie nieco 93 pomarszczone zdjęcie dwojga bardzo bliskich przyjaciół Bułat Okudżawa, w ciemnym garniturze, z żoną w krótkiej spódnicy i z natapirowanym kokiem. To rok 1960, byliśmy wtedy starzy - mawia Bułat. Bułacik, jak zwykliśmy go nazywać, jest twoim sojusznikiem, wziął na siebie ciężar przecierania szlaku. Jeszcze za czasów poststalinows-kiego triumwiratu bardowie nie mieli żadnego statusu. Bułat jest jednym z nielicznych, którzy cię zawsze popierali i bronili. Jeśli nie ma Belli, stara niania przygotowuje posiłek czym chata bogata , który spożywamy wspólnie, dzieci, zwierzęta i dorośli, wszyscy na kupie. Nastrój jest wesoły i zarazem pełen tkliwości. Natomiast przy Belli zapada cisza, zamieniamy się w słuch. Rozbrzmiewa jedyny w swoim rodzaju głos. Pobladła i tragiczna twarz wzniesiona ku niebu, na szyi nabrzmiałe do granic żyły. Poetka wypowiada swój ból, gniew lub miłość. Jej geniusz sprawia, że czas staje w miejscu. Pod wpływem wina Bella wybucha figlarnym, wesołym śmiechem, a czas biegnie znów swoim rytmem. Żegnamy się i ruszamy w drogę. Siadamy na dłuższą chwilę nad rzeką. Jej zakola odbijają różowy blask zachodzącego słońca, w czystym powietrzu pobrzmiewają swojskie odgłosy, bierzesz mnie za rękę, wszystko tchnie spokojem. Prosto przed nami, na horyzoncie, gdzie kończy się rozległa równina, rysuje się granica. Obserwuję cię ukradkiem. Siedzisz wyprostowany, nie dotykasz plecami oparcia, ze wzrokiem wbitym nieruchomo w przestrzeń. Raz po raz zaciskasz szczęki, a palce, wczepione w plastikowy brzeg deski rozdzielczej, stały się prawie białe. Od samej Moskwy jechaliśmy z dużą szybkością. Rozmowa stawała się coraz bardziej podniosła, a w miarę posuwania się na zachód przybrała formę monologu. Teraz panuje cisza. Ja również czuję napięcie. Przez głowę przelatują mi najróżniejsze warianty nie pozwalają ci wyjechać, zatrzymują cię, co gorsza, zostajesz z miejsca aresztowany, wyobrażam już sobie, jak zareaguję wracam do Moskwy, nie, jadę do Francji, nie, zostaję przed więzieniem, zaczynam głodówkę. Krótko mówiąc, piszę scenariusz filmowy Palimy jednego papierosa za drugim, w samochodzie można się udusić, połykamy ostatnie kilometry. Zwalniam, jesteśmy na miejscu. Wyjmuję z torebki wszystkie dokumenty, paszporty, polisę ubezpieczeniową, dowód rejestracyjny, itd. Podaję ci je. Nasze dłonie dotykają się na moment, biorę zakręt, za którym stoi uzbrojony wartownik. Młody chłopak zatrzymuje nas gestem. Patrzymy pod światło na stojący przed nami barak, gdzie krzątają się jakieś sylwetki. Spoglądamy na siebie. Próbuję się uśmiechnąć, ale wychodzi mi tylko grymas. Wartownik daje znak, podjeżdżam wolniutko, z przejęcia źle nacisnęłam sprzęgło i zazgrzytała skrzynia biegów. Jesteśmy oboje bardzo bladzi. Pod barakiem wyłączam silnik, otwieramy drzwi i, nagle, ze wszystkich stron nadbiegają celnicy, żołnierze, kucharki, kelnerki z baru, a na końcu przychodzi komendant 94 95 •uli posterunku. Twarze mają roześmiane, ty już nabrałeś rumieńców, obejmujesz mnie, przedstawiasz urzędnikom, potem rozdajesz autografy na książeczkach wojskowych, jadłospisach, na czyimś ramieniu... Wciągają nas do budynku, wręczają podstemplowane paszporty, częstują herbatą, wszyscy mówią równocześnie. Pstrykają aparatami, każdy chce mieć zdjęcie z nami na tle samochodu. Nastrój jest zgoła świąteczny. Odjeżdżamy pokrzepieni. Grupa ludzi jeszcze długo macha nam na pożegnanie. Śmiejemy się, całujemy, przejeżdżamy ziemię niczyją , śpiewasz strofkę swojej znanej piosenki Śpi kapitan i widzi we śnie, że otwarto granice, że nie ma drutów i wart, po co komu granice, on jedynie chciał przejść się po tej ziemi niczyjej, zwyczajnie, ot tak, w końcu czemu by nie - Ziemia wspólna jest, nie A te kwiaty niech rwie, kto chce A na neutralnej ziemi kwiatów łan, najurodziwszych, jakie znam * Polacy właściwie nas nie zatrzymują i kiedy tylko granica znika za kępą drzew, stajemy i wysiadamy z samochodu. Zaczynasz skakać jak źrebak i krzyczeć, bo szczęście przypięło ci skrzydła, długie, cierpliwe wyczekiwanie i upragniona wolność tchnęły w ciebie nowe siły. Przekroczyłeś granicę swego kraju, chociaż nie miałeś nadziei, że kiedykolwiek stąd wyjedziesz, przed nami cały świat, wszystkie bogactwa, na tę myśl wariujesz ze szczęścia, oboje jesteśmy jak pijani. Kilka kilometrów dalej znowu chcesz się zatrzymać. W maleńkiej, typowo polskiej wiosce, opychamy się kaszanką z kartoflami, chłopi patrzą na nas z zaciekawieniem, rozpiera nas radość, jesteśmy po prostu szczęśli- wi. Ruszamy dalej i przypominam sobie słowa twojej piosenki, gdzie mężczyzna, którego mają zesłać na Syberię, bła- * Na granicy z Turcja... (fragment), przeł. Michał B. Jagiełło. 96 ga Darujcie chociaż trochę wiosny mi * - jedziemy na zachód, nas wita wiosna, drzewa pokrywają się jasnozieloną mgiełką, trawa nie jest już wyrudziała, słońce, jeszcze nieśmiałe, delikatnie ogrzewa przez szyby wnętrze samochodu. Oczywiście zaczynasz tworzyć coś, co układa się w wielki poemat pierwszej podróży. Głośno opowiadasz, co widzisz, jak afrykańscy bajarze. W miarę zbliżania się do Warszawy przybierasz bardziej dramatyczny ton. Zaczynasz od surrealistycznego opisu abstrakcyjnych obrazów, utworzonych przez rozgniecione na szybie owady, potem zjawiają się, niby trzymający straż, kombatanci z czasów II wojny, wreszcie nad Wisłą prosisz mnie, żebym się znowu zatrzymała. Długo przyglądasz się męczeńskiemu miastu, opowiadasz, jak Armia Czerwona czekała przez nie kończące się dni dokładnie w miejscu, w którym się znajdujemy, ponieważ według tajnego rozkazu nie należało przerywać masakry. Ówczesna władza radziecka, czyli Stalin, miała zamiar postawić na czele rządu polskich komunistów, którzy spędzili okres wojny w ZSRR, zostali ukształtowani i wyszkoleni w Moskwie, trzeba więc było doprowadzić do zagłady powstańców. Daniel Olbrychski, aktor o międzynarodowej renomie, wślizgnął się pewnego wieczora do Teatru na Tagance przez lufcik, wspinając się po murze, chciał koniecznie zobaczyć cię w roli Hamleta, a nie miał biletu. Urzeczony twoją sztuką, zabrał się do tłumaczenia twoich piosenek. Śpiewa je przed polską publicznością, potrafi walczyć, nic go nie przeraża. Mamy do niego zadzwonić, jak tylko dotrzemy do Warszawy, przyjedzie po nas i zabierze do siebie. Telefonujemy z pierwszego napotkanego hotelu, słuchawkę podnosi jego ówczesna żona, Monika. Nie znamy jej jeszcze, mówi, że Daniel kręci film w Łodzi i wróci późnym wieczorem, ale ona sama już po nas jedzie. Czekamy pijąc kawę w hotelowym barze. Minęło sporo czasu, wreszcie widzimy piękną rudowłosą kobietę, jest wyraźnie podenerwowana. Dopiero w domu Olbrychskich zrozumie- Z wiersza Wiosna , przeł. Michał B. Jagiełło. 4- Wysocki 97 liśmy, że niechcący popełniliśmy gafę. Pech chciał, że w hotelu, skąd telefonowaliśmy, Daniel, niestały żonkoś, spędzał popołudnie w damskim towarzystwie. Przyjęcia na twoją cześć mimo wszystko nie odwołano. Przyszli cię uściskać wszyscy polscy przyjaciele, Wajda, Hoffman, Za-nussi i wielu innych, którzy o tobie słyszeli, cenią cię i lubią. Spotkanie kończy się bardzo późno, a nazajutrz zwiedzamy galopem Stare Miasto i jak wielu Polaków, wrzucasz do urny trochę pieniędzy, a ja pierścionek na odbudowę Zamku Królewskiego. Daniel pilotuje nas z szybkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę szosą wiodącą na zachód, staram się, jak mogę, żeby za nim nadążyć, żegnamy się kilka kilometrów przed granicą wschodnionie-miecką. Wiele razy jeszcze przyjedziemy do Warszawy, za każdym razem budzą w nas wzruszenie ci ludzie poszukujący własnej godności. Po żmudnych staraniach Danielowi uda się dostać wizę i spędzić w Moskwie noc z 27 na 28 lipca 1980 roku. W zatłoczonym mieszkaniu, wśród wszystkich naszych przyjaciół zabraknie tylko ciebie. Będziemy długo rozmawiali, obiecam Danielowi spełnić prośbę zaprzyjaźnionych Polaków pukiel twoich włosów i garść ziemi, co cię okrywa, pochowane są w ojczyźnie ludzi, którzy kochali cię z wzajemnością. Byłeś gorącym patriotą i boleśnie przeżywałeś wszystko, co rzucało cień na twoją ojczyznę - Rosję. W sprawie Polski, tak jak poprzednio przy Węgrzech i Czechosłowacji, toczyłeś nie kończące się dyskusje. Wypowiadałeś pełne goryczy słowa krytyki i potępienia, zawsze szukałeś jednak okoliczności łagodzących. Natomiast w sprawie Afganistanu odczuwałeś niesmak, ból, jakbyś doszedł do kresu wytrzymałości na koszmar. Trzeba przyznać, że widziałeś w telewizji najstraszliwsze obrazy afgańska dziewczyna spalona napalmem, jak mała Wietnamka... Tym razem nie były to już budzące współczucie, zbolałe, bezradne twarze młodych żołnierzy radzieckich na czojgach w Budapeszcie czy Pradze. (Dowiedzieliśmy się później, że załogi czołgów zmieniano co dwadzieścia cztery godziny, tak częste były przypadki depresji i obłędu). Twój stosunek do tej parszywej wojny z roku 1980 był zupełnie jednoznaczny. Inne troski już cię nie dosięgną. 98 99 Pewnego wieczora, w Paryżu, wracamy z teatru Chail-lot, po próbie Hamleta - za parę dni masz spektakl. Utykamy w gigantycznym korku niedaleko mostu Bezons. Nagle jakiś chłopak, wyraźnie pod wpływem narkotyku, chwyta przejeżdżającego na motorowerze mężczyznę, przewraca go na ziemię, brutalnie uderza, a potem w szale pastwi się nad pojazdem. Rycząc, z zakrwawionymi rękami rzuca się na samochody, kopie w drzwi, wali głową o przednie szyby. Z rozciętym czołem, wykrzywioną twarzą otwiera sąsiadujący z nami wóz, wywleka za ubranie pasażerkę, rzuca ją na asfalt, zaczyna dusić i okładać kopniakami. Jacyś ludzie usiłują interweniować, przeskakują przez samochody, po karoserii, bo auta stoją tuż obok siebie. Chcesz również wysiąść, chwytam cię kurczowo, krzyczę — Nie wolno ci, jesteś obywatelem radzieckim, nie możesz mieszać się do bójki. Protestujesz - tymczasem zjawia się policja, otacza młodego szaleńca, po paru sekundach jest po wszystkim. Ruszamy oglądając się na szamocącego się chłopaka. Mówisz gorzko - Nawet tutaj nie mam prawa być wolnym człowiekiem. 100 Siedzimy wśród anonimowego tłumu na ułożonych na podłodze poduszkach i oglądamy Tymona Ateńczyka w mistrzowskiej interpretacji aktorów Petera Brooka. Od razu urzeka cię tajemnicza, tragiczna sala, zniszczona, a zarazem szlachetna. Nie ma tu tradycyjnej sceny, nad przestrzenią gry góruje liszajowaty mur, na którym odcisnęły się wszystkie wzloty i upadki magicznego teatru Bouf f es-du-Nord aktorzy są niemal wmieszani w publiczność, która przywodzi na myśl dzieci siedzące w koło i słuchające pięknej bajki. Szekspir znakomicie poddaje się takiemu zabiegowi i w tej sztuce, grzeszącej dłużyznami, kolejne sceny ukazują takie bogactwo, że publiczność, w chwili ukłonów, chciałaby słuchać dalej. A przecież siedzimy w ścisku już ponad trzy godziny. Z entuzjazmem krzyczysz brawo , a kiedy sala pustoszeje, niewysoki człowiek o szafirowych oczach i białych nastroszonych włosach idzie w naszym kierunku przez scenę. Rzucasz mu się na szyję. Peter Brook mimo rosyjskiego pochodzenia jest na wskroś British i twoja spontaniczność bardzo go onieśmiela. Jego mocno zarumieniona twarz staje się dosłownie purpurowa. Ochłonąwszy przedstawia ci aktorów, długo składasz im gratulacje. Następnie Peter prosi cię, żebyś zaśpiewał. Teraz ty czerwieniejesz z radości. Biegniesz do samochodu po gitarę. Wszyscy aktorzy usadowili się tymczasem na podłodze i na ławkach. Pusty teatr, w którym unosi się jeszcze delikatna mgiełka złocistego kurzu, rozbrzmiewa twoim głosem, rezonują dźwięki, a pustka potęguje jeszcze efekt dudnienia głosek, które gwałtownie z siebie wyrzucasz. Spoglądam na zmęczonych po spektaklu ludzi wycieńczone 101 HIT twarze, powiększone oczy. Wszyscy zwróceni w twoją stronę w bolesnym niemal napięciu chłoną twój śpiew. Wygląda na to, że zawiadująca tym szczęśliwym przybytkiem Micheline Rozan jest także bardzo przejęta. Porusza do taktu głową okoloną burzą srebrzystych włosów. Największe wrażenie robi na mnie jednak Peter podczas całego zaimprowizowanego recitalu wpatruje się w ciebie z uśmiechem pełnym uniesienia i ze łzami w oczach. Występ trwa prawie godzinę, a kiedy wychodzimy z teatru, mówisz - Pierwszy raz śpiewałem na Zachodzie, widzisz, że to możliwe. Przyznasz, że słuchali mnie. W głębi podwórza, w pomieszczeniu przypominającym dawną stajnię, od wielu dni nagrywasz swoją pierwszą płytę na Zachodzie. Całą rzecz przygotowano sprawnie i szybko. Odstąpiłeś prawa do ponad dwudziestu pięciu piosenek, w zamian za to firma Chant du monde bierze na siebie wszystko, od nagrania po dystrybucję upragnionej płyty, dając w ten sposób dowód pewnej odwagi instytucja ta reprezentuje na Zachodzie oficjalnych artystów radzieckich kontraktem z tobą narazi się zresztą na zarzuty. Jesteśmy w stanie najwyższego podniecenia. Nie śpimy po nocach. Nasz przyjaciel, Konstantin Kazanski, bardzo popularny w Bułgarii piosenkarz, zmuszony do emigracji, ponieważ tłumaczył i śpiewał twoje wiersze, z najwyższą troskliwością zajmuje się aranżacją. Udział biorą najlepsi gitarzysta Claude Pavie i basista Pierre Moreillon. Dokonują cudów. W atmosferze napięcia i radości nagrywacie dwadzieścia dwa utwory. Inżynier dźwięku, Robert Pru-don, pracuje z wyczuciem i znajomością rzeczy. Po raz pierwszy twojego śpiewu nie zagłusza agresywna orkiestra, przeciwnie - gitary i kontrabas podkreślają twój charakterystyczny sposób frazowania, a solowe partie instrumentów doskonale mieszczą się w klimacie piosenek. Muzycy nie znają ani pół słowa po rosyjsku, ale akompaniują 102 ci, jakby podzielali twoje cierpienie i niepokój rozumieją wszystko. Spędzamy w studio wiele dni, odczuwamy pełnię szczęścia. Twój entuzjazm jak nigdy udziela się całej grupie. Obie z żoną Konstantina, Weroniką, piosenkarką o niepokojącym głosie, nie odstępujemy was na krok przynosimy kawę, kupujemy kanapki, papierosy, bijemy brawo, kiedy nagranie się udało. Praca jest ciężka, ale przyjemna i te kilka dni mija jak z bicza trząsł. Wreszcie wychodzi długo oczekiwana płyta. Fotografie wewnątrz okładki zrobiono w czasie pracy. Obydwaj brodaci, Konstantin i ty wyglądacie jak dwaj rozbitkowie odnalezieni na bezludnej wyspie, oczy macie zaczerwienione ze zmęczenia i błogo uśmiechnięte twarze. Teksty przetłumaczyła nasza przyjaciółka, piękna Michele Kahn, spędziła dziesięć lat w ZSRR i zna całą twoją twórczość. Wkrótce wykorzystamy te tłumaczenia w czasie twojego recitalu w Elysee-Montmartre ciekawe zresztą, że ta niewielka sala, która początkowo wydaje nam się i tak za duża - nie liczymy na tłumy - okazuje się niewystarczająca. Całymi rodzinami przybywają Rosjanie mieszkający w Paryżu, a także pokaźna liczba studentów rusycystyki - sprawia ci to wielką radość. Najdziwniejsze, że przyszli również ludzie z ulicy, zaintrygowani twoim nazwiskiem czy zwabieni egzotyką, tego nigdy się nie dowiemy, ale występ podoba im się. Jestem z tobą na scenie, punktowy reflektor oświetla mnie, kiedy czytam teksty po francusku. Potem gaśnie i wtedy widać tylko ciebie. Mam piekielną tremę, ale jednocześnie czuję, że jestem bardzo blisko ciebie. Nareszcie robimy coś wspólnie w teatrze. Nie oszczędzasz się kiedy po wielu bisach schodzisz ze sceny, krwawią ci palce. Później w Saint-Denis podczas wielkiego koncertu poezji śpiewanej wykonujesz kilka swoich utworów. Kiedy indziej występujesz podczas święta gazety rHumanite . To już istne szaleństwo na trawniku zgromadziło się prawie dwieście tysięcy osób Kiedy pojawiasz się sam z gitarą na wielkiej estradzie, tłum zaczyna gwizdać. Czeka na zespo- 103 ły rockowe, a nie na wykonawcę ballad. Ale zaczynasz, z wściekłością, od Polowania na wilki , a twój głos dudni w megafonach. Przez ciżbę przebiega szmer, wszyscy odwracają głowy w twoją stronę i kończysz swój kilkuminutowy występ w pełnej skupienia ciszy, przerywanej tylko dalekimi odgłosami uroczystości. Kłaniasz się wśród huczących oklasków, widzę cię na tle tłumu, podchodzisz do mnie i uśmiechając się mówisz z dumą Mogłem śpiewać dłużej, gdybym tylko chciał, miałem ich w garści . Któregoś dnia zaprasza nas do siebie na obiad nasz przyjaciel Maxime Leforestier. Usłyszał cię po raz pierwszy w czasie podróży do ZSRR i napisał o tobie notkę na twojej pierwszej płycie. Teraz z błyskiem w oku, przy akompaniamencie gitary, śpiewa po francusku dwie twoje piosenki. Sam napisał słowa i zrobił nam niespodziankę. Od razu zabierasz się do pracy i dopóty powtarzasz francuskie słowa, aż nauczysz się je poprawnie wymawiać. Masz dobry słuch i wyczucie rytmu, więc bardzo szybko opanowałeś język na tyle, że sam sobie radzisz. Zresztą trud Maxime a Leforestier nie poszedł na marne, ponieważ na twojej trzeciej płycie, nagranej w Paryżu dzięki wydatnej pomocy mojego starego kumpla Jacques a Ourevitcha, śpiewasz dwie piosenki po francusku. Jeszcze bardziej zadziwiające będą twoje koncerty w Stanach, kiedy to swoim dukaniem po angielsku sprawisz wielką frajdę amerykańskiej publiczności. W Moskwie skrzętnie chowasz swoje płyty, ponieważ kilkadziesiąt egzemplarzy już nam wyniesiono z domu, często rozkładasz je na dywanie, przyglądasz się im, nastawiasz adapter i gdy słuchasz własnego głosu, oczy zasnuwa ci mgiełka tęsknoty - Jak to świetnie brzmi, dlaczego u nas nie mogę mieć takich nagrań, chciałbym, żeby moja publiczność słuchała tak dobrze nagranych piosenek i żeby teksty wybierano bez cenzury, bez przeszkód, bez obaw. Kiedy słucha się setek skomponowanych przez ciebie ballad, marszów, piosenek lirycznych, oburza myśl, że nigdy nie uznano cię za kompozytora. Twoja twórczość mu- 104 zyczna jest ignorowana przez oficjalne czynniki, tak jak twoja poezja. Nie możesz być traktowany jak zytor, ponieważ nie skończyłeś konserwatorium nie można uważać cię za poetę, bo nie masz uniwersyteckiego dyplomu, nie publikowano cię, więc nie możesz należeć do Związku Pisarzy, itd. Błędne koło źaciska się wokół ciebie z bezlitosną logiką. Najbardziej znany człowiek w Związku Radzieckim siedzi na podłodze i smutno patrzy na trzy okładki płyt leżące na dywanie. 105 Przy tej samej ulicy co teatr Hebertot stoi niewielki jasny budynek, za którego fasadą kryje się restauracja, a zarazem nocny lokal i kilka pokoi do wynajęcia. Na trzecim piętrze od wielu lat mieszka człowiek, który nazywa mnie córeczką , baron rosyjskich Cyganów osiadłych w Paryżu, Alosza Dmitriewicz. Prawdopodobnie sam sobie nadał tę godność, ale jego okazały wygląd i duma pasują do tytułu. Poza tym, jak nikt potrafi wydobyć łkające dźwięki z gitary, a jego głos, który wydaje się płynąć z czeluści nieszczęścia, od dawna uwodzi piękności nocy. Przez parę miesięcy, w czasie gdy gramy Trzy siostry , urządzamy liczne spotkania towarzyskie i wszyscy przyjaciele klanu Polia-koff kończą zabawę u właściciela lokalu, Jean Piona, którego czule nazywamy naszą piątą siostrą. Alosza, urzeczony tym miejscem, serdecznym przyjęciem i atmosferą, upodobał sobie pokoik na trzecim piętrze. Kiedyś, koło południa, przychodzimy piechotą pod drzwi lokalu. Długo dzwonię, ponieważ to nietypowa godzina dla nocnych marków. Po kilku minutach słychać trzask zasuwki, drzwi się otwierają. W półmroku wątła sylwetka oddala się i znika. Uderza nas silny zapach nikotyny, perfum, potu, pozostałość po minionej nocy. Przyjaciółka Aloszy, młoda jasnowłosa Francuzka o bladej cerze, która z miłości do niego spędza noce przebrana za Cygankę, mówi przytłumionym głosem Zaraz zejdzie, na górze jest za mało miejsca . Nie możesz się doczekać. Od dawna znasz jego płyty, które przywiozłam do Moskwy, tyle o nim słyszałeś, opowiedziałam ci wszystkie historyjki noce spędzone z moim ojcem i Kesselem w kabaretach, rady Aloszy 106 Nie pij nigdy alkoholu, kiedy zażywasz kokainę (miałam-wówczas trzynaście lat ), skradzione pieniądze rodziny Dmitriewiczów, stara Wala we łzach, wielkie zdziwienie, kiedy ofiarowałam im czek, który jednak wzięli bez mrugnięcia okiem — Cyganie przyjmują pieniądze, jakby im się należały. Alosza schodzi, z początku słyszymy tylko jego urywany kaszel. Salka pogrążona jest w mroku, promyk słońca wpadający z ulicy oświetla tańczące dymki z papierosów. Widzę twój profil, przezroczyste oczy, słyszę twój oddech. W momencie gdy kroki Aloszy docierają do smugi światła, mam wrażenie, że wszystko zaczyna się rozgrywać jakby w zwolnionym tempie. Po dłuższej chwili spostrzegamy twarz Aloszy, śniada skóra napięta na kościach policzkowych jest poorana tysiącem zmarszczek, które wychodzą z kącików czarnych, błyszczących oczu, rzucających przenikliwe, świdrujące spojrzenie. Jak w westernie, obaj dyskretnie wyciągacie gitary i bez słowa, cudem idealnie zestrojeni, zaczynacie muzyczny pojedynek. Wtulona w wielką, miękką kanapę, uczestniczę w zderzeniu dwóch tradycji. Głosy od razu brzmią unisono, jeden intonuje początek kupletu, drugi podchwytuje temat łamiąc rytm, jeden skanduje pradawne frazy, drugi je podejmuje wyrzucając z siebie nowe słowa. Wasze twarze są tak blisko jedna drugiej, że w smudze światła widzę tryskające cząsteczki śliny, nabrzmiałe żyły na szyi, kropelki potu na waszych hardych czołach. Lekki znak dłonią — poczekaj, posłuchaj... I narasta skarga, zalewa nas lament gitary. Słońce przesuwa się rzeźbiąc oba profile, potem zostawia je w cieniu, oświetla jedynie jasne drewno gitar i wasze ręce tak do siebie niepodobne, ale z werwą wydobywające równocześnie melodię - wasz wspólny język. Uczucie wzajemnego szacunku nigdy nie osłabnie, Alosza był jedynym członkiem klanu Dmitriewiczów, który nie przywłaszczał sobie pieniędzy rozsiewanych przez ciebie w czasie szaleńczych nocy nazajutrz zawsze oddawał ci w kopercie starannie złożone banknoty. 107 Pewnego dnia zapytałam Aloszę, co myśli o naszym życiu. Podał mi talię kart Wyciągnij dwie - poprosił swoim przy duszonym głosem, a po długiej ciszy powiedział -As kier, dziewątka pik miłość, śmierć... Karta z czerwonym sercem do dzisiaj stoi w ramce, przyklejona do naszego zdjęcia. 108 Mój ojciec przez siedem sezonów śpiewał w operze Monte Carlo i miał zaledwie parę kroków do kasyna, gdzie trwonił fortunę. Według niego w razie problemów mieszkaniowych moglibyśmy zająć skrzydło kasyna, które, jak mawiał, po części należało do niego - tyle zostawił tam pieniędzy. Pewnego pięknego poranka przyjeżdżamy tu samochodem prosto z Paryża, w drodze do Genui, gdzie mamy wsiąść na zaprzyjaźniony statek. Chcę pokazać ci ten niemal rodzinny przybytek. Wchodzimy w letnich koszulkach do przestronnego holu. Pytam nieśmiało portiera, czy pozwoli nam rzucić okiem na salę, odpowiada z uśmiechem, że możemy nawet zagrać. Tego nie przewidywałam, ale widząc twoje błagalne spojrzenie, mówię — Dobrze, chodźmy, ale mamy przy sobie niewiele gotówki, zagramy symbolicznie. W dzień sala jest trochę smutna, tylko paru staruszków wypróbowuje swoje niezawodne systemy. Z czułością myślę o ojcu, który, jak każdy szanujący się Rosjanin, uprawiał hazard do końca życia. Bierzemy żetony, ale nie wiemy, co robić dalej - ty, ponieważ w Związku Radzieckim nie ma kasyna, ja natomiast przez całe życie unikałam rulety z powodu rodzinnych skłonności do hazardu. Zaczynamy więc przyglądać się kolejnym stołom. Nagle słyszę, jak mówisz swoją niezrozumiałą francuszczyzną En trois , potem rzucasz wszystkie żetony na sukno. Krupier przesuwa je na trzydzieści trzy, kręcisz głową i powtarzasz Na trójkę , powstrzymuję cię, krupier zrozumiał trzydzieści trzy, już za późno, ruletka poszła w 109 j iililinti ruch. Twoja twarz jest zacięta, tragiczna, jakby stawką było życie. Przypominasz mi sugestywne opisy Dostojews-kiego jesteś opętany namiętnością hazardu, tu, w tej ciemnej sali, przed południem, mając za partnerów trzech schludnych staruszków, którzy grają mechanicznie. Ty grasz pierwszy raz w życiu i natychmiast opanowuje cię gorączka. Kulka podskakuje, spada, toczy się jeszcze chwilę, która wydaje ci się wiecznością, wreszcie nieruchomieje na numerze... trzydzieści trzy. Wydajesz ryk radości, wszystkie głowy odwracają się w twoim kierunku, krupier podsuwa ci żetony, wyciągasz rękę, żeby postawić wszystko na inny numer, łapię cię za pasek i odciągam gwałtownie do tyłu. Bronisz się z wściekłością, ale nie ustępuję i wyprowadzam cię z sali mówiąc, że nie wolno kusić losu, to zbyt piękne wygrać za pierwszym razem tyle pieniędzy. Kasjer wręcza ci plik kolorowych banknotów, udobruchany wychodzisz z kasyna trzymając wygraną w górze, niczym bukiet kwiatów. Portier składa ci gratulacje, jesteś szczęśliwy, a ja zdążyłam ochłonąć... Innym razem koniec był mniej chwalebny. Na pokładzie kanarkowego Jęta lecimy do Las Yegas, jesteś w siódmym niebie, cała ta podróż jest upojna, Las Yegas, rewie, światła, pustynia, kasyna - marzysz o tym wszystkim od momentu naszego przybycia do Stanów. Na lotnisku spotykamy ludzi bladych, nieświeżych, nie ogolonych, niektórzy są przygnębieni, najwyraźniej spłukani, tylko kobieta w kraciastych szortach nie posiada się z radości i ogłasza wszem i wobec, że wygrała majątek. Kto wie, może płacą jej za reklamę. Jest czterdzieści pięć stopni w cieniu, wyczerpani całodziennym zwiedzaniem stajemy przed automatami do gry. Spotyka się je wszędzie, nawet w toalecie, śmiejesz się z tego do rozpuku. Decydujemy się postawić po sto dolarów i, żebyś poczuł się całkowicie szczęśliwy, zostawiam cię samego. Idę spróbować szczęścia przy kole, czymś w rodzaju jarmarcznej loterii. Wygrywam i wędruję dalej po ogromnej hotelowej sali gier, obserwuję cię z daleka, jesteś przy Black Jacku . Nie zwracasz uwagi na uroczą krupierkę, 110 patrzysz tylko na karty, które śmigają jej w rękach, na figury, które jak zaczarowane ukazują się pod jej palcami. Spokojnie odchodzę i staję przed automatem bardzo szybko przegrywam za dużo i wracam do Black Jacka . Ciebie już nie ma, za to zauważam dwóch Japończyków, może ojca i syna, którzy grają bardzo wysoko. Mają walizeczkę pełną dolarów, z której całymi garściami wyciągają pakiety zielonych banknotów. Szukam cię wzrokiem w tłumie, ale bez powodzenia. Idę do baru, by pokrzepić się i ochłonąć, nawiązuję rozmowę z dwiema przedsiębiorczymi Francuzkami, które podróżują samochodem po Ameryce, rozmawiamy dobrą chwilę przy drinku. Robi się późno, krążę między stołami, prawie nie gram. Już mnie to znudziło. Mam jeszcze niespełna sześćdziesiąt dolarów, wracam do Black Jacka . Jestem ciekawa, co się dzieje z Japończykami. Z daleka widzę twoje plecy obok z kamienną twarzą ojciec gra, syn wyjmuje banknoty. Na mój widok bez słowa wyciągasz rękę, jesteś trupio blady, bierzesz ode mnie dolary i mówisz przez zęby - Zjawiłaś się w samą porę, wróciłem do gry, bo znalazłem na podłodze pięćdziesiąt dolarów, ale właśnie je straciłem. To chyba prawda, bo zawsze zdarzają ci się historie nie z tej ziemi. Czuję się nieswojo, nie podoba mi się to wszystko, ale nie chcę psuć ci przyjemności, więc ściskam ci ramię życząc powodzenia i idę się położyć. Mamy superkomfor-towy pokój - cudowne meble, jasnozielone, świeżo wyprane zasłony, łazienka godna gwiazdy filmowej, a przede wszystkim ogromne łóżko, na którym piętrzy się stos poduszek. Z rozkoszą wślizguję się do pościeli, gaszę lampę. Ale ledwie zdążyłam wyprostować zmęczone nogi, drzwi się otwierają, zapala się światło, twoja twarz błyszczy od potu, z obłędem w oczach dosłownie rzucasz się na mnie i zduszonym głosem domagasz się pieniędzy. - To, co masz schowane na podróż Umykam na drugi koniec łóżka, przebiegasz na tamtą stronę, krzycząc - Dawaj Ul Chwytasz mnie za ramiona. Ty, który nigdy nie podniosłeś na mnie ręki, nawet w chwilach najgorszego szaleństwa alkoholowego, zaczynasz mnie szarpać, wyciągasz z łóżka, popychasz do szafy, gdzie zamknęłam torebkę. Reaguję tak, jak na to zasługujesz, wyjmuję torebkę, i wrzeszcząc podobnie jak ty, rzucam ci w twarz całą jej zawartość. Podnosisz zwitek dolarów i uciekasz trzaskając drzwiami. Stoję ogłupiała, wiem, że odstawiłeś alkohol, a mimo to atak furii wprawia mnie w osłupienie. Kiedy widziałam tę maskę, ten wzrok, wykrzywioną twarz Wciągam dżinsy, bluzkę, biegnę do windy, już wiem Monte Carlo, ruletka, trzydzieści trzy, bukiet banknotów Za późno Siedzisz przybity z opuszczonymi ramionami. Obok ciebie niewzruszeni Japończycy składają pliki dolarów. Przegrałeś wszystko. Wszystkie pieniądze na podróż W ciągu paru minut omotało cię prawdziwe szaleństwo hazardu. Wczesnym rankiem, na lotnisku, my z kolei jesteśmy bladzi, zmęczeni, zgorzkniali ściskamy w ręku cały nasz majątek dwa powrotne bilety do Los Angeles. Wsiadamy do samolotu. Kanarkowa maszyna startuje niedaleko nas dwaj Japończycy drzemią, rozluźnieni dla nich to była piękna noc. 112 Jesteśmy w Montrealu, trwają Igrzyska Olimpijskie. Nasza droga przyjacióka, Dianę Dufresne, wspaniałomyślnie i ze wzruszającą gościnnością przygarnia nas, karmi, zabiera do znajomych muzyków, tekściarzy, piosenkarzy. Kanadyjczycy są tak weseli, tak otwarci, że czujesz się jak u siebie, i kiedy jeden z przyjaciół, Gilles Talbot, proponuje ci nagranie płyty, już wyobrażasz sobie okładkę, aranżację, akompaniujących ci muzyków. Jedyny zgrzyt w tej idylli następuje na wielkim nowym stadionie, gdzie drużyna ZSRR rozgrywa mecz piłki nożnej. Zaprosili cię zawodnicy. Siedzimy na trybunach, za nami Ukraińcy z Kanady cały czas skandują antyradzieckie okrzyki. Cierpisz za swój kraj, za swój naród, za zawodników, cierpisz z powodu nienawiści, z którą spotykacie się wszędzie na świecie, nie możesz się pogodzić z tym, że zagranicą młodzi sportowcy czy artyści pokutują za politykę przemocy rządu radzieckiego. Zranieni do żywego opuszczamy stadion przed końcem meczu. Na szczęście nazajutrz spędzamy cudowny dzień u autora tekstów, Luca Plamandona. Mieszka w niewielkim drewnianym domku nad jeziorem, bobry budują tamę, a my siedząc w łódce przyglądamy się ich krzątaninie. Potem, na solidnej kanadyjskiej kolacji, śpiewasz i wieczór kończy się naszym pierwszym i jedynym doświadczeniem z marihuaną. Pan domu wręcza nam skręta, wahamy się, ale przyjaciele zapewniają, że nie daje to żadnych niemiłych skutków, a po kilkakrotnym zaciągnięciu się trawką odbiór muzyki jest wprost niezwykły. Palimy wszyscy po kolei, wzdychasz błogo, nieco rozbawiony, mnie zalewają dźwięki, odróżniam każdy instrument, mam wrażenie, że 113 cała orkiestra gra w mi głowie, ale bardzo prędko nie potrafię opanować nagłej senności i zasypiam unosząc ze sobą obraz twojej rozanielonej twarzy. Jeszcze kiedyś doznamy podobnych wrażeń, tym razem pośrednio w czasie koncertu muzyki rockowej. Siedemdziesiąt tysięcy osób stłoczonych na trybunach i murawie stadionu pali trawkę, > to nas zupełnie upaja, nagłośnienie nastawiony na cały re- s gulator wstrząsa nami od stóp do głów. Niebieskawy słup i wznosi się ku niebu, rozbłyskują płomyki zapalniczek na znak solidarności, Lakę Emerson i Palmer bisują po raz [ n-ty, ogarnia nas euforia, nagle zaczynasz śpiewać pełną piersią. Zdumieni sąsiedzi podnoszą się, żeby zobaczyć, skąd dobiega ten gromki śpiew podejmujący rockowy temat trzecim głosem, ludziom dookoła udziela się twój entuzjazm i wszyscy zaczynają wrzeszczeć. Dochodzi do nieopisanej kakofonii, wracamy oboje całkowicie ochrypli, z szumem w głowie, ale szczęśliwi. Parę dni później jedziemy do Andre Perry ego, jak zwykle w towarzystwie wiernego Gilles Talbota, który prowadzi nonszalancko swojego zabytkowego Rollsa, jedną ręką trzymając kierownicę, drugą wskazując przesuwający się krajobraz. Widok wydaje się znajomy Kanada bardzo przypomina północną Rosję, te same brzeziny, jeziora, ten sam świetlisty blask nieba. Zatrzymujemy się przed cackiem współczesnej architektury przeszklony dom wkomponowany w otaczający go zagajnik, małe okrągłe jeziorko obmywa schodki zawieszonej nad wodą werandy. Będziesz nagrywał tu płytę. W studio panuje idealna cisza, Andre Perry jest czarodziejem dźwięku, to najlepsze ucho na kontynencie amerykańskim. Ma najwymyślniejszy sprzęt, jaki istnieje, jesteśmy olśnieni stołem mikserskim osiemnaście kanałów (j est rok 19 7 6 ) to ostatni krzyk techniki. W pomieszczeniu jest mnóstwo instrumentów, naokoło miękkie kanapy, ale największe wrażenie robi panorama, wydaje się nam, że jesteśmy w samym środku brzeziny, na jeziorze harcują dzikie kaczki, w słońcu połyskuje miedź instrumentów dętych. Andre Perry wita się z tobą serdecznie, przedstawia muzyków. Są feardzo młodzi, pięk- ni, długie włosy okalają ich romantyczne twarze. Są podobni do Chrystusa - mówisz po rosyjsku i rzeczywiście, kiedy zaczynają grać, wyglądają jak natchnieni. Pracujesz z ogromną przyjemnością, bez wysiłku, a przecież ta płyta składa się k trudnych piosenek SOS , Przerwany lot , Pogoń , Kopuły , a zwłaszcza Polowanie na wilki , przeciągły krzyk strachu i wściekłości To polowanie, to na wilki polowanie, i nie ma żadnych szans, już pierwszy wystrzał padł, nagonki słychać wrzask, złowrogie ujadanie -za nami psy, przed nami rzędy krwawych szmat * Piosenka kończy się krzykiem nadziei, młodemu wilkowi udało się ujść myśliwym - z powodu tego tekstu zdjęto spektakl Bieriegitiewaszylica (Chrońcie twarze) w Teatrze na Tagance. Piękna sceneria brutalnie kontrastuje z furią twojego śpiewu. Otaczające nas bogactwo, komfort, wrażenie łatwego życia potęguje jeszcze falę tkliwości, współczucia dla narodu rosyjskiego, który tyle wycierpiał i nadal cierpi. Jak zwykle chcesz odkupić swoje poczucie winy wobec braci pozbawionych wolności, ofiarowując mi coś kosztownego. W twojej świadomości pieniądze, którymi dysponujesz, powinny wrócić do mnie w postaci prezentów. Uważasz, że upragnioną wolność zawdzięczasz mnie. Wiem, że to bardziej skomplikowane. Twój talent, miłość wielbicieli są najistotniejszymi gwarantami tej wolności, ale na nic zda się przekonywanie, nie mogę odmową przeszkodzić ci w potrzebie odprawienia egzorcyz-mów. Zaraz po powrocie do miasta ciągniesz mnie do sklepiku, którego właścicielem jest olbrzymi stary Żyd o przezroczystej twarzy. Długimi białymi dłońmi pieszczotliwie rozkłada na ciemnogranatowym aksamicie pradawne skarby. Archaicznym językiem, jakim dziś już nikt nie mówi, objaśnia nam po rosyjsku historię tych drogocen- Polowanie na wilki (fragment), przeł. Michał B. Jagiełło. 114 115 nych przedmiotów, niebieskich korali egipskich, tysląclet-nich bursztynów, średniowiecznych naszyjników, greckich pieczęci, rzymskich monet. Wybierani niebieskie korale. Wzruszony naszym zachwytem, czcigodny rabin-jubiler błogosławi nas i ofiarowuje dwa rzeźbione w srebrze bizantyjskie krzyżyki, po czym wyjmuje trzy kieliszki z pozłacanego srebra i nalewa nam parę kropel wiśniówki. Rozsądnie moczysz tylko usta i opuszczamy patriarchę, który wielokrotnie powtarza gest pożegnania. Jego ostatnie słowa brzmią Pozdrów ode mnie mateczkę-ojczyz-nę . 116 Kału Rinpocze. To imię, tak ładnie brzmiące, od razu cię zaintrygowało. Nagrywam właśnie płytę z grupą zaprzyjaźnionych muzyków. Wszyscy są buddystami. Kilka lat temu, w czasie narkotycznego błądzenia mojego najstarszego syna, bardzo mi pomogli. Cały dzień rozmawiamy o przyjeździe do Francji wielkiego mistrza buddyjskiego z Tybetu. Dla nich jest on tym, czym dla katolików papież. Przez telefon opowiadam ci, jaki entuzjazm wzbudza u moich przyjaciół myśl o spotkaniu ze świętym człowiekiem. Mówisz mi półżartem, że być może i tobie mógłby pomóc. Sama nie bardzo w to wierzę, ale ponieważ jestem otwarta na wszelkie doświadczenia, nawet zatrącające o magię, obiecuję ci, że jak tylko przyjedziesz do mnie do Paryża, będziesz przez niego przyjęty. W czasie pierwszej kolacji u naszego przyjaciela, malarza Miszy Szemiakina, który też nie wylewa za kołnierz, rozmowa toczy się wokół ludzi takich jak ów guru, mających dar niesienia pomocy nieszczęśliwym w ich walce z zielonym wężem . Szemiakin, zapalony mistyk, chce koniecznie być jak najszybciej przyjęty. Udaje mi się załatwić audiencję i ruszamy do niewielkiej willi w XIV dzielnicy. W pomieszczeniu pełnym pięknych świętych obrazów, na podwyższeniu, siedzi mały sędziwy człowieczek. Jego pomarszczona życzliwa twarz zwrócona jest w naszą stronę. Zgodnie ze wskazówkami przyjaciół, wchodzimy kłaniając się. Ja pochylam głowę na znak szacunku, ale Szemiakin, w nagłym przypływie emocji, pada na kolana i niemal czołgając się po podłodze, zbliża do tronu. Patrzysz na mnie i nie bardzo wiesz, co robić. Na wpół zgięty, podpię- li rając się jedną ręką i komicznie wykręcając nogi, posuwasz się również w kierunku mistrza. Z trudem mogę się powstrzymać, śmiech nie wydaje mi się stosowny wobec tak ważnej osobistości duchownej. Niesłusznie, sam Kału Rinpocze ze szczerym uśmiechem pokazuje wam, byście usiedli przed nim. U jego stóp siedzi młoda kobieta, Francuzka, spowita w piękną pomarańczową szatę buddyjskich mnichów, tłumaczy słowa powitania, które wypowiedział człowieczek cichym, ale zdecydowanym głosem. Potem pyta, z czym przychodzą dwaj cudzoziemcy. Zabieram głos, bo żaden z was nie mówi po francusku. Wyjaśniam, że nie możecie zapanować nad skłonnością do alkoholu i macie nadzieję, że mędrzec wam pomoże. Młoda kobieta tłumaczy. Po kilku minutach zastanowienia Kału Rinpocze zaczyna opowiadać długą przypowieść. Ta historia, w sposób niecodzienny tłumaczona z tybetańskiego najpierw na francuski, potem na rosyjski, brzmi mniej więcej tak Koło domu pewnej wdowy przechodził młody mnich. Ta schwytała go, zamknęła u siebie i powiada «Pozwolę ci wyjść, jeśli będziesz się ze mną kochał lub jeśli napijesz się wina, albo jeśli zabijesz moją kozę». Mnich, bardzo strapiony, nie wie, co odpowiedzieć ślubował czystość, nie może zatem uprawiać miłości, ślubował wstrzemięźliwość, nie może więc pić, ale nade wszystko nie wolno mu targnąć się na życie jakiejkolwiek istoty. Musi jednak dokonać wyboru i po długim namyśle dochodzi do wniosku, że najmniejszym grzechem będzie napić się wina . Tu Kału Rinpocze przerywa opowiadanie, śmieje się przewrotnie, patrzy wam prosto w oczy i mówi Wypił wino, po czym kochał kobietę i wreszcie zabił kozę . Ja też się śmiałam. Jakie to było proste i mądre. Wasze twarze, wzruszone, pełne skruchy, świadczą o tym, jak celnie trafił. Najbardziej jednak zdumiało mnie to, że potem obaj nie piliście prawie rok. 18 Misza, Riwa, Dorota to imiona, które stale przewijają się w naszych rozmowach, kiedy przyjeżdżasz do Paryża. Sze-miakinowie są rodziną malarzy-emigrantów. Ich mieszkanie - istny labirynt - wypełniają osobliwe stworzenia, spośród których największe wrażenie robi bezsprzecznie pan domu, słynny Michaił. Nosi się na czarno, ma urodę jak z płócien mistrzów florenckich, jego nieprzenikniona, blada twarz odznacza się tak ostrymi rysami, że en face wygląda jak z profilu. Riwa to mała kobietka o ognistorudych włosach, ubiera się w pstrokate suknie podkreślające jej nad wyraz obfite kształty. Wesołe, poczciwe oczy Riwy czuwaj ę bezustannie nad gospodarstwem. I wreszcie Dorota, niezły numerek, obwieszona agrafkami, łańcuchami rowerowymi i innymi rekwizytami w stylu punk, które wprawiają rodziców w zachwyt. Cała trójka odznacza się niezwykłym talentem i tym cię właśnie podbiła. Przy każdej wizycie odkrywamy nowe wspaniałości. Misza wykorzystuje żonę, to ona przygotowuje mu zawsze monochromatyczne tło obrazów, delikatnymi muśnięciami pędzla wydobywa całe bogactwo odcieni. Kiedy już upora się z gotowaniem, sprzątaniem i odrobi metr kwadratowy tła, może wreszcie zająć się własnymi rysunkami i rzeźbą jej prace są pełne smaku i wdzięku. Dorota, mimo wyraźnego wpływu ojca, ma już wprawną rękę to, co robi, jest jeszcze maleńkie, kilka centymetrów kwadratowych, ale rodzice podsycają jej zapał i wkrótce • wystawia serię perwersyjnych, śmiesznych kotków, które odnoszą ogromny sukces w Nowym Jorku. Rodzina Szemiakinów opuściła Leningrad po niesłychanych perypetiach, ale za to w komplecie. Zaprzyjaźniłeś się 119 z nimi w Paryżu. W twoich stosunkach z Miszą jest coś tajemniczego. Zamykacie się w jego pracowni na długie godziny, uwielbia cię fotografować, nagrywać, słuchać-tego człowieka, pochłoniętego całkowicie przeszłością, fascynuje twoja na wskroś współczesna gwałtowność. Jest wierzący, nawet ze skłonnością do mistycyzmu, ty nie masz religijnych inklinacji. On jest pedantem, namiętnym zbieraczem, ma swoje manie, lubi otaczać się aurą tajemniczości — zupełnie inaczej niż ty. Jedyne, co was łączy — poza talentem - to upodobanie do picia na umór. Ileż to razy Riwa, Dorota i ja, uginając się pod ciężarem, wnosiłyśmy was obu do mieszkania naprzeciw Luwru Psy, które nie znoszą zapachu alkoholu, zaczynają wściekle ujadać. Papuga potwornie przeklina. Ogarnia nas na przemnian histeryczny śmiech i furia. O ile ty pod wpływem alkoholu tracisz zdolność mówienia (potrafisz tylko wrzeszczeć), o tyle Misza zaczyna wygłaszać długie, obelżywe monologi. On, który chce uchodzić za posępnego, milczącego księcia, nie może nawet na chwilę przestać gadać co gorsza wprowadził zwyczaj nocnych telefonów. Czasem jestem zmuszona cierpliwie wysłuchać do końca całej litanii obelg, bo jeśli odłożę słuchawkę, będzie dzwonił do rana. Zdarzyło ci się zasnąć przy telefonie, zanim twój przyjaciel wyczerpał repertuar. Kiedy leżycie w jakimś kącie i trzeźwiejecie, my z Riwą, a czasem i z Dorotą, gawędzimy przegryzając coś smacznego. Życie raz jest wesołe, raz smutne. Wtedy jeszcze nie wiemy, że spędzamy chwile spokojne i szczęśliwe. Kilka lat później wszystko to się kończy. Zostaję w Paryżu sama, Szemiakin, ścigany w 1980 roku przez urząd skarbowy, pożycza ode mnie pieniądze na wykupienie matryc litograficznych zastawionych u drukarza i ucieka do Nowego Jorku, zabierając wszystkie dobra rodzinne. Dorota i Riwa przenoszą się do Grecji - z powodu światła, przystojnych marynarzy i umiarkowanych kosztów utrzymania. Nigdy więcej nie widziałam Miszy. Natomiast w czasie moich podróży spotkałam kilka razy Riwę i Dorotę. Malu- 120 ją, żyją wesoło, chociaż bardzo skromnie. Punk wyrósł na dużą, silną dziewczynę, zresztą pracuje okresowo przy murarce. Zajadamy musakę, a naszym wspomnieniom towarzyszy jak dawniej śmiech przez łzy... Rok 1987. Otrzymałam czek ze Stanów Zjednoczonych i dwa przepiękne albumy malarstwa podpisane Szemiakin. 121 Po cudownym pobycie na Tahiti zatrzymujemy się w stolicy filmu. Jest ładnie i ciepło, w dole pod powłoką mgły rysuje się Los Angeles, spędzamy popołudnie w domu Bucka Henry ego, człowieka-orkiestry, aktora, scenarzysty i reżysera. Siedzimy na przeciwległym krańcu basenu, kiedy nadchodzą starzy znajomi, Miloś Forman w towarzystwie ładnej blondynki i Misza Barysznikow, który świeżo osiedlił się w Stanach. Cieszysz się ze spotkania z Miszą. Jak dzieciaki baraszkujecie w niebieskiej wodzie, młoda osóbka wprawia was w dobry humor. Miloś opowiada nam o swoim przyszłym filmie, Hair , i zaprasza do obejrzenia pierwszych prób w Nowym Jorku. Buck Henry i ja ruszamy kupić coś do jedzenia. Ty popisujesz się skokami do wody, wykonujesz rozmaite ewolucje, robisz dużo szumu, chcesz spodobać się gwiazdce. Ale ona wpatruje się uporczywie w Misze. Nazywa się Jessica Lange, wkrótce zostanie jego towarzyszką życia i urodzi mu córeczkę Aleksandrę. Wieczorem udajemy się na party do supernowoczesnego domu na Sunset Boulevard. Przy takich okazjach trzeba umieć zrobić wrażenie, otoczyć się znanymi ludźmi, błyszczeć w towarzystwie, snuć się ze szklanką w ręku wodząc nieobecnym wzrokiem im bardziej człowiek jest intrygujący, tym lepiej. Stworzenia jak ze snu łażą po salonach, ledwie raczą przeprosić, gdy przeszkodzą figlującej na osobności parze. Czujesz się nieswojo i po chwili mówisz - Te wszystkie dziewczyny są jednakowe, piękne, ale bez wyrazu, chodźmy stąd. Rozumiem to rozdrażnienie, nikt Się tobą nie interesuje. Po raz pierwszy w życiu jesteś nie znaną osobą. Tylko gos- 122 podarz pyta uprzejmie, czy mamy na coś ochotę, wskazuje-bar, zachęca do obejrzenia domu, skorzystania z basenu. Help yourself. Sakramentalna dewiza Amerykanów. Pozorna wspaniałomyślność. Wolałbyś nieco więcej ludzkiego ciepła. Rozczarowani opuszczamy to muzeum figur woskowych i wracamy do przyjaciół, u których się zatrzymaliśmy. Tutaj panuje zupełnie inny nastrój. Dick Finn jest prawdziwym mistrzem elektroniki. Jego dom z prefabrykatów wygląda niepozornie, ale pełno tu krzyku, śmiechu, wrzawy. Mały biały piesek, kudłata kulka, która co rano budzi nas pieszczotami, cieszy się na nasz widok. Przyjaciele w różnym wieku czekają na ciebie od paru godzin i chcą, żebyś zaśpiewał. Jesteś zadowolony, teraz czujesz się jak u siebie. Nazajutrz producent Mikę Medavoy oprowadza nas po swojej wytwórni United Artists. Owiewa nas charakterystyczny zapach hali zdjęciowej kurz i klej krzątają się stolarze, elektrycy. Na nasypie, przy zrujnowanej westernowej ulicy, odgrywasz rewolwerowy po jedynek kończący jeden z twoich ulubionych filmów, W samo południe . Oglądamy olbrzymiego King Konga, drży na całym ciele, rozpaczliwie wywraca oczami, jego ruchome dłonie składają się w błagalnym geście - żal mi go. U stóp goryla - Jessica Lange, nie poznaje nas obok niej producent Dino De Laurentiis, który wita się z nami wylewnie (kilka lat temu grałam w jego filmie w Rzymie). Potem cichobieżny elektryczny samochód obwozi nas po labiryncie ulic miasteczka, jakim jest wytwórnia. Zatrzymujemy się przed bramą, czekamy, aż zgaśnie czerwone światło, i wchodzimy na plan filmu New York, New York . Liza Minnelli i Robert De Niro kręcą scenę w nocnym lokalu. Są napięci, skoncentrowani. De Niro wykonuje solo na saksofonie i widzimy, że naprawdę nauczył się grać na tym trudnym instrumencie. Liza Minnelli o ogromnych, zajmujących pół twarzy oczach ze sztucznymi rzęsami rzuca ci zabójcze spojrzenie. Trwa kolejne ujęcie. Atmosfera jest napięta. Nic1 chcemy przeszkadzać i wycofujemy się. Mikę Medavoy szepce nam 11 3 - Dziś wieczorem wydaję party na waszą cześć. Przyjmujemy zaproszenie z wdzięcznością. Czuję, że ci to pochlebia, będziesz gościem honorowym. Po powrocie do zaprzyjaźnionego domu zaczynasz szukać wśród kurtek, spodni i golfów najbardziej stosownego stroju. Wybierasz kolor jasnoniebieski. Jesteś opalony, w świetnej formie. Oczy błyszczą ci z podniecenia. Ja też się cieszę, a przede wszystkim jestem o ciebie spokojna. Masz znowu wszyty esperal, nie ma obawy, że butelka zwycięży. Zgadzasz się na tę niewidoczną barierę między tobą a alkoholem, daje ci ona całkowitą wolność. Problem już nie istnieje. Przez parę miesięcy jesteś szczęśliwym abstynentem. Wokół domu w stylu kolonialnym rozciąga się jaskrawo oświetlony ogród. Na werandzie, w salonach, nad basenem zgromadził się cały Hollywood. Uderza nas uroda tych wszystkich ludzi długonogie, smukłe kobiety o wspaniałych włosach, opalone, w letnich sukniach podkreślających gibką sylwetkę mężczyźni wysocy, wysportowani, uśmiechnięci, podobni do drapieżników polujących na ofiarę. Trącasz mnie łokciem i jak dziecko wymieniasz nazwiska otaczających nas aktorów Rock Hudson, Paul Newman, Gregory Peck. A kiedy gospodarz prosi o chwilę ciszy i krótko przedstawia cię gościom jako radzieckiego aktora, poetę, piosenkarza o wyjątkowym głosie, widzę, że straciłeś kontenans. Liza Minnelli dopiero co przyszła i usadowiła się niemal u twych stóp, uśmiecha się do ciebie. Chwytasz jej spojrzenie i z impetem intonujesz pierwszą piosenkę. Efekt jest piorunujący, uprzejme zainteresowanie ustępuje miejsca koncentracji. Ludzie zaczynają nadchodzić od strony ogrodu, tarasu, przyciągasz ich jak magnes, cisną się wokół ciebie. Twój rozdzierający głos przyprawia ich o dreszcze, kobiety wtulają się w swoich partnerów, mężczyźni palą jednego papierosa za drugim, ledwie opróżnione kieliszki natychmiast się napełniają, znik-nęła dezynwoltura. Na twarzach rysuje się napięcie. Nie rozumieją sensu słów, ale maski opadły. Każdy odnalazł swe prawdziwe oblicze, niektórzy n|e ukrywają wzruszenia inni z zamkniętymi oczami dają się ponieść fali twego 1 krzyku. Po ostatniej piosence zapada długa cisza. Wszyscy patrzą na ciebie z niedowierzaniem, niepozorny człowiek w niebieskim ubraniu owładnął nimi bez reszty. Liza Minnelli i Robert De Niro wodzą rej, wykrzykują - Fantastyczne, nie do wiary Wszyscy mają ochotę uścisnąć ci rękę, ucałować cię, wyrazić podziw. Znikasz mi z oczu zagubiony w tłumie mężczyzn i kobiet znacznie przewyższających cię wzrostem. W ciągu godziny podbiłeś najtrudniejszą chyba publiczność, złożoną wyłącznie z ludzi z branży filmowej, bardziej sławnych, rozpieszczonych i zblazowanych niż ty. Nazajutrz, na uniwersytecie UCLA, sala jest nabita po brzegi siedzą studenci uczący się języka rosyjskiego, literatury rosyjskiej, historii Rosji - wszyscy młodzi i spragnieni głosu poety, o którym tyle słyszeli. Nie wyjdą rozczarowani. Ożywiony wczorajszym sukcesem, pierwszy publiczny koncert w Stanach Zjednoczonych zaczynasz dwuminutowym wystąpieniem po angielsku. Stoję za kulisami osłupiała. Kiedy zdążyłeś nauczyć się tych kilku słów Spoglądasz na mnie i wybuchasz śmiechem - To taka mała niespodzianka. Przygotowałem ją dla was dziś w nocy. I zaczynasz forte Polowaniem na wilki . Po dwóch wyczerpujących godzinach schodzisz ze sceny zlany potem, z zakrwawionymi palcami, z gitary zwisają zerwane struny, ale ty promieniejesz. - Wszystko zrozumieli, dziś wieczorem zdali na piątkę. W sali wykładowej, która służy ci za garderobę, oczekuje cię rektor uniwersytetu, wykładowcy języka rosyjskiego i dwaj przedstawiciele radzieckiego konsulatu w Los Angeles ci ostatni nie bardzo wiedzą, jak zareagować. Odniosłeś niezaprzeczalny sukces i są równie szczęśliwi jak publiczność, że mieli okazję uczestniczyć w koncercie. Trafiła im się nie lada gratka, w Związku Radzieckim, gdzie bywają rzadko, zdobycie biletu do Teatru na Tagance lub na któryś z twych nielicznych występów jest rzeczą praktycznie niemożliwą. Poza tym śpiewałeś bardzo szeroki repertuar, trzydzieści najbardziej popularnych w kraju piose- 124 125 nek i kilka nowych, jeszcze nie znanych w Moskwie. I te właśnie obudziły ich czujność. Czy mają ci winszować, okazać entuzjazm, czy raczej zganić za treść niektórych utworów Wyczuwam gonitwę myśli w ich głowach. Jeśli znalazł się tutaj, śpiewa to, co chce, i jest tak pewny siebie, to znaczy, że ktoś go chroni, musiał dostać wyjątkowe zezwolenie. Kto wie, może sam Breżniew dał mu zielone światło Nie otrzymaliśmy żadnej dyspozycji z ambasady, wiemy, że towarzyszy w podróży żonie - to wszystko. Bądźmy ostrożni. Zaczekajmy na oficjalną reakcję . Obaj panowie składają ci gratulacje i szybko znikają. Po każdym koncercie na uniwersytecie dzieje się podobnie owacja publiczności, wstrzemięźliwość radzieckich oficjeli. Pokpiwasz sobie z tego w Stanach, ale naprawdę będziesz pękał ze śmiechu po powrocie do Moskwy. Swoim tupetem wytrącisz broń wszystkim organom kontrolnym, z jakimi będziesz miał do czynienia. Pieczęcie różnych krajów zdobiące twój paszport, otrzymany z wyłącznym prawem odwiedzenia żony we Francji, wytłumaczysz moimi obowiązkami zawodowymi i rodzinnymi — moi synowie przebywali na Tahiti. Koncerty w tych krajach usprawiedliwisz słowami pełnymi niedomówień Wierchuszka o tym wiedziała . I za każdym razem dostajesz najwyżej ostrożną reprymendę. Kto wie - myślą rozmówcy -widocznie miał zgodę, inaczej by się nie ośmielił . I w obawie, że mogliby podważyć autorytet kogoś stojącego wyżej w hierarchii, twoi interlokutorzy nigdy nie wyciągnęli w stosunku do ciebie konsekwencji. Kiedy wszystko jest zakazane - mówiłeś mi - można sobie na wszystko pozwolić . Tak, ale do tego trzeba mieć jeszcze odwagę. Dawałeś dowody tej odwagi przez całe życie. Przyznajesz jednak, że było to możliwe, ponieważ zaskarbiłeś sobie miłość i podziw tak wielkiej rzeszy ludzi, od prostego chłopa do funkcjonariusza na świeczniku, od najmłodszego ucznia do sędziwego profesora uznanie całego twojego narodu służy ci za puklerz. . 126 Wyjeżdżamy znowu do Nowego Jorku, gdzie oczekuje nas Misza Barysznikow. Daje nam do dyspozycji swoje mieszkanie. Tutaj jesteś tylko widzem, chodzimy z koncertu na rewię, z wystawy malarskiej na balet. Broadway cię fascynuje. Pochłaniamy hamburgery, souvlaki i pizze, łazimy dzień i noc, anonimowi, trochę zagubieni. Przez dwa dni podziwiamy wystawę Kandinsky ego w muzeum Gug-genheima. Kierowcami żółtych taksówek, którymi poruszamy się po mieście, są często imigranci ze Związku Radzieckiego. Niektórzy rozpoznają cię, nie wierzą własnym oczom, zatrzymują się gwałtownie, powodując niespodziewane korki. Ciągną cię zaraz do siebie, chcą pokazać znajomym, usłyszeć cię. Z trudem udaje się nam uwolnić od twoich entuzjastów obiecujemy im bilety na koncert. Mi-loś Forman przedstawia nam swój zespół młodych tancerzy i piosenkarzy, oglądamy próbę Hair . Podziwiamy doskonałość głosów, grację ciał i nabieramy ochoty, by śpiewać i tańczyć z nimi. Dajesz pokaz rosyjskiej czeczotki, czegoś w rodzaju stepowania. Tańczysz jak zawodowiec. Któregoś wieczora zabierają nas łódką do barki zakotwiczonej na rzece Hudson. Mamy przed oczami całe migoczące miasto. Barka jest prawie pusta. Na podłodze rozstawione pufy, na ścianach hiperrealistyczne obrazy, wyje muzyka, jesteśmy oszołomieni, jakbyśmy się znaleźli na innej planecie. Nasi znajomi tancerze o nieokreślonej płci postanawiają pokazać ci dzielnicę gay. Waham się, czy pójść z wami, ale nalegasz, nie chcesz zostawić mnie samej na barce i odpływamy ciemną, trochę niesamowitą rzeką. Na nabrzeżu nocne lokale wypluwają muzykę. Widząc mnie w tym męskim towarzystwie, niektórzy z wykidajłów 127 zagradzają nam wejście Kobiet nie wpuszczamy . Duży lokal, z którego dochodzą dziwne dźwięki akordeonu, jest bardziej gościnny. Patrzę na ciebie, czujesz się nieswojo. Pary mężczyzn, które tańczą, pieszczą się, całują — to dla ciebie szok. Chwytasz mnie za ramię i ciągniesz do wyjścia. Na ulicy natychmiast podchodzą do nas dwaj mali chłopcy, umalowani, bardzo ładni. Ich propozycja jest jednoznaczna. Rozumiesz, o co chodzi, i oburzony, ze złością w oczach, klniesz przez zęby. Wiele mnie kosztuje, żeby cię uspokoić. Wskakujemy do taksówki i opuszczamy tę dzielnicę, gdzie nigdy więcej nasza noga nie postanie. Na szczęście, nazajutrz jesteśmy umówieni z Josifem Brodskim, rosyjskim poetą, którego cenisz najbardziej. Spotykamy się w małej kafejce w Greenwich Yillage. Siedząc przy herbacie, odnajdujesz radość swobodnej rozmowy. Recytujesz Brodskiemu swoje ostatnie wiersze, słucha cię, poważny. Potem zabiera nas na przechadzkę. Lubi tę dzielnicę. Od wielu lat mieszka w Nowym Jorku. Jest bardzo zimno i kupujesz śmieszną czapeczkę, żeby mi nie zmarzły uszy. W rynsztokach, wśród śmieci pełno zużytych strzykawek, które kopiesz z wściekłością. Brodski opowiada o trudnym i niebezpiecznym życiu w tym mieście. Niełatwo w to uwierzyć, ulice są tak spokojne, prawie jak na prowincji. Potem wstępujemy do niego maleńkie mieszkanko wypełnione książkami pod sufit, prawdziwa jaskinia poety. Robi dla nas nieoczekiwany obiad-chińskie potrawy - i recytuje swoje wiersze, pisane już po angielsku przed naszym wyjściem pisze dedykację dla ciebie na swojej ostatniej książce. Wzruszenie ściska ci gardło. Po raz pierwszy prawdziwy, wielki poeta uznaje cię za równego sobie. Ile lat czekałeś na tę chwilę Przyklejano ci zawsze etykietkę piosenkarza, balladzisty, autora tekstów i muzyki, barda, minstrela, ale przyjęcia do tego wyższego rodu, wejścia do Poezji — tego zawsze ci odmawiano. W Moskwie, aby zasłużyć na tytuł poety, trzeba skończyć studia (jakby pisania wierszy można się było nauczyć) trzeba być wydawanym (jakby to było takie prostej Oficjalni poeci, Jewtu-szenko, Wozniesienski, uśmiechają się protekcjonalnie, 128 kiedy przynosisz im swoje teksty. Nikt nigdy nie dotrzymał słowa wszyscy wybierali po kilka wierszy obiecując, że je opublikują, ale nigdy nie miałeś szczęścia zobaczyć czarno na białym słów, które ci płyną z serca. Ponieważ nie mogłeś wykazać się wymaganą liczbą opublikowanych wersów, nie przysługiwał ci status członka wielce wpływowego Związku Pisarzy. Oprócz zaszczytu dałoby ci to masę korzyści przyznanie mieszkania w pierwszej kolejności z dodatkowym pokojem do pracy (dodatkowy pokój w Moskwie to luksus), ułatwienie w organizowaniu wieczorów poetyckich, możliwość korzystania z licznych domów pracy twórczej, gdzie za niewielkie pieniądze można spędzać całe miesiące w miejscach cudownych i spokojnych, idealnych do pracy pisarskiej, a przede wszystkim zgodę na wyjazdy za granicę z recitalami poezji rosyjskiej. Na szczęście ty to wszystko masz, dzięki talentowi, miłości innych ludzi i naszemu małżeństwu. A jeśli idzie o zaszczyt, właśnie zostałeś uhonorowany przez najlepszego z was i twoje błyszczące od łez oczy mówią, jak bardzo jesteś z tego dumny. Tę książkę będziesz pokazywał wszystkim kolegom, znajomym, będzie zawsze zajmowała honorowe miejsce w twojej bibliotece. I jakże często będziesz odczytywał dedykację, która koronowała cię na poetę. 5 - Wysocki 129 Rok 1974 - powrót do .Związku Radzieckiego. Ruszam samotnie autostradą w stronę Moskwy i zdaję sobie sprawę, że ta kolejna podróż będzie upiorna. Na dachu solidnie przytwierdzony sprężynowy materac szerokości stu sześćdziesięciu centymetrów, istne cudo, które, jak zapewniał sprzedawca, wytrzyma w plastikowym opakowaniu każdą niepogodę. Wewnątrz zostało zaledwie tyle miejsca, żeby położyć mapy, dokumenty i koszyk z prowiantem. Z tyłu można znaleźć dosłownie wszystko. Wszystko, czego brakuje w Moskwie od talerzy, przypraw, makaronu, po papierowe chusteczki, a zwłaszcza płyty, kasety itp. Wreszcie będziemy mieli mieszkanie. Po sześciu latach czekania, co za radość Stopniowo zaczynam odzyskiwać równowagę po nocnych perypetiach na polskiej granicy. Najgorzej trafić na celników-baby. Wybebeszyły mi cały samochód, otwierały po kolei wszystkie paczki, rozwijały bieliznę, wyciągały każdą płytę. Czekasz na mnie w Brześciu. Po czułym powitaniu, podczas gdy tym razem radzieccy celnicy robią w naszych rzeczach taki sam porządek, oznajmiasz, że przed przeprowadzką do naszych wspaniałych trzech pokoi będziemy zmuszeni spędzić kilka dni u przyjaciół u nas nie zamontowano jeszcze okien i nie doprowadzono wody. Raz na zawsze postanowiłam, że moje zapasy cierpliwości nigdy się nie wyczerpią, więc tylko uśmiecham się wyrozumiale. Parę godzin później mamy przed sobą panoramę stolicy. Po drodze powiedziałeś mi, u kogo będziemy mieszkać. Twój kumpel T. zawarł małżeństwo stulecia. Poślubił córkę jednego z największych dygnitarzy. Dziewczyna jest zresztą pełna wdzięku i twój kolega jest w niej naprawdę 130 zakochany. Stanowią dosyć osobliwą parę on —żydowski intelektualista o czułych oczach krótkowidza, ona -^wysoka Białorusinka, rozpieszczona, ale utalentowana. Środowisko zaakceptowało jej miłość nie bez oporów. Mają oczywiście wspaniałe, ogromne mieszkanie w samym centrum i oddają nam do dyspozycji niekrępujący pokój z łazienką i wszelkimi szykanami. Kładziemy na podłodze nasz materac, bo i oni dopiero co się wprowadzili i prawie nie mają mebli. Zaczynamy organizować sobie życie. W tym mikrokosmosie wszystko jest o tyle prostsze żadnych kolejek, codzienną aprowizacją zajmuje się zażywna baba w białym fartuchu - przypomina angielską nianię, tyle że waży dwa razy więcej całe szczęście, bo dźwiga co najmniej trzydziestokilogramowe kosze wiktuałów. Czego tam nie ma, nawet artykuły, które widziałam tylko na Zachodzie. Pławimy się przez kilka tygodni w luksusowej codzienności klasy rządzącej u nas, jak było do przewidzenia, prace nie posuwają się naprzód. U naszych przyjaciół, przeciwnie, wszystko załatwia się galopem, nowoczesne meble sprowadzone specjalnie z Finlandii i wspaniałe dywany to ślubne prezenty od ojca, rzadkie książki ofiarowała rodzina męża. A ponieważ młoda mężatka jest projektantką mody, urządziła mieszkanie z niezaprzeczalnym smakiem. Gdyby przez okna nie było widać kopuł starej cerkwi, można by myśleć, że się jest gdzieś na Zachodzie. Czuję się nieswojo żyjąc na garnuszku władzy radzieckiej (produkty dostarczane codziennie są nie tylko doskonałej jakości, ale również ich koszt stanowi zaledwie niewielki ułamek realnej ceny), więc postanawiam sama chodzić po zakupy. Pierwszego dnia jestem zaszokowana wyborem i jakością towarów w najbliższym sklepie. Przychodzi mi na myśl, że otrzymali właśnie wyjątkową dostawę, a może kierownik zaaranżował to wszystko, spodziewając się kontroli. Później widzę, że jest tak stale codziennie można dostać świeże jajka, kiełbasę, mięso na mielone kotlety, wędzone ryby, a nawet kraby, których Związek Radziecki jest największym producentem, ale w sklepach nie 131 uświadczysz jednej puszki, bo wszystko idzie na eksport. Tłumaczysz mi ze śmiechem - Po prostu ten sklep znajduje się przy ulicy, którą codziennie przejeżdża Breżniew, a nuż sekretarz generalny zechce zrobić zakupy Nie wierzę własnym uszom - Jak to I ludzie nie wykupuj ą wszystkiego w ciągu pięciu minut - Nie, w tym sklepie mogą się zaopatrywać tylko tacy jak my, mieszkańcy tych domów. Mają ogromne przywileje i nie muszą robić zapasów. Nie bardzo mnie to przekonuje, ale istotnie, kilka miesięcy później wstępuję tam, żeby kupić ci coś dobrego, i dopiero kiedy sprzedawczyni rozpoznaje mnie, wyciąga spod lady puszki krabów, mówiąc A, dla przyjaciół pani X to co innego . Pani X to oczywiście córka ministra, która wyszła za twojego kumpla. Zorientowałam się zresztą, że naprawdę należy do innego świata, kiedy nawet nie zauważyła, że robię gruntowne porządki po posiłkach i przyjęciach. Dla niej to normalne, ktoś zawsze jej usługiwał (inne moje przyjaciółki, które nie miały w domu gosposi, były zachwycone, gdy ktoś wyręczał je w tej robocie). Pieniądze również nie stanowiły problemu, ponieważ zagraniczny aparat fotograficzny kupiony w sklepie dla uprzywilejowanych za kilkaset rubli, mogli odsprzedać bogatemu Gruzinowi za parę tysięcy. Wreszcie wręczono nam klucze do nowego mieszkania i przyszła pora pożegnania. Ostatni obiad, podany na cudownej porcelanie z czasów carycy Katarzyny, był prawdziwą ucztą w dawnym stylu po kawiorze i najbardziej wyszukanych przekąskach podano kuropatwy w śmietanie. Było nam smutno z powodu rozstania, ale przede wszystkim dlatego, że rano nasza przyjaciółka oświadczyła markotnie Ojca zdjęto ze stanowiska ministra i przestał być członkiem Biura Politycznego. Jedziemy z powrotem na prowincję... Wiedzieliśmy, że dla nich skończj^ się złoty wiek. 132 Ze wszystkich nie zrealizowanych projektów z pewnością najwięcej nerwów kosztowała cię nasza wspólna płyta. Po wielu miesiącach pertraktacji firma Melodia akceptuje wreszcie teksty i muzykę dwunastu piosenek, które mają złożyć się na album. Tematy są liryczne, niektóre wręcz patriotyczne. Ja śpiewam tango opowiadające o kobiecie, która na próżno czeka na mężczyznę w restauracji, trochę swingującą piosenkę o wyścigu dwóch pięknych samochodów na autostradzie oraz cztery typowo rosyjskie piosenki - o kobietach, których mężczyźni poszli na wojnę, o nieszczęśliwej miłości, o Wołdze. Wszystko bardzo sympatyczne, ładne, w typowo radzieckiej aranżacji i zupełnie niewinne. Nagrywamy w wielkim studio, z orkiestrą. W przeciwieństwie do filmu, tutaj nie traci się czasu. Trzy sesje - i gotowe. Nie ma żadnych sztuczek z głosami, z montażem. Całość leci na żywo, jednym ciągiem. To bardzo trudne i krzyczysz na mnie, kiedy się mylę. Idzie mi ciężko, po pierwsze dlatego, że śpiewam po rosyjsku, po drugie - na żywo, a poza tym jestem bardzo wzruszona, bo wykonuję twoje piosenki w twojej obecności i wiem, jaką wagę przywiązujesz do tej płyty. Zdajemy sobie sprawę, że ukazanie się płyty będzie równoznaczne z oficjalnym uznaniem twojego statusu autora-kompozytora. Dostalibyśmy też sporo pieniędzy. Żyjemy skromnie z twojej aktorskiej gaży i przydałyby się tantiemy z płyty. Ale najważniejsze, że po raz pierwszy pracujemy razem. I nasze marzenia związane z tym przedsięwzięciem staną się realne, jeśli płyta odniesie sukces występy, koncerty, spektakle, filmy - wszystko Mimo utraty głosu, wyczerpania fizycznego i nerwowego, udaje mi się nagrać całość w przewidzianym terminie. Jestem nawet dumna, zwłaszcza, że na końcu ostatniego kawałka muzycy z orkiestry biją mi brawo, uderzając smyczkiem o pulpit, jak to bywa na koncertach symfonicznych. Ty też jesteś szczęśliwy, pełen werwy i w dobrym nastroju. Wreszcie nagrania są gotowe i natychmiast zmiksowane. Obfotografowano nas ze wszystkich stron z myślą o okładce. Mimo wszelkich środków ostrożności ktoś niele- 133 galnie skopiował od razu taśmę-matkę i z miejsca puścił ją w obieg. Stąd więc na długo przed prawdziwą datą ukazania się płyty wiemy, że się ogromnie podoba. Mijają dni, tygodnie i zirytowani wymijającymi odpowiedziami ze strony kierownictwa Melodii , zgłaszamy się na rozmowę do ministra kultury, Diemiczewa. Udzielny książę nie każe nam długo czekać. Przyjmuje nas z uśmiechem, wskazuje miejsce po przeciwnej stronie ogromnego biurka, zaplata pulchne palce i pyta o powód wizyty. Wysłuchuje skarg, bierze za słuchawkę i patrząc nam prosto w oczy, mówi stanowczym głosem Dajcie mi dyrektora «Melodii» , a po chwili pyta Iwanie Iwanowiczu, dlaczego nie wypuściliście płyty Ylady i Wysockiego i dorzuca Zajmijcie się tym natychmiast , po czym odkłada słuchawkę. Wychodzimy zachwyceni, a kiedy mijają dwa miesiące, a płyty jak nie było, tak nie ma, stajemy na głowie, by znowu dostać się do ministra. Myślimy bowiem naiwnie, że ktoś zaniedbał jego polecenie. Nie zostanie ono nigdy wykonane. Chodziliśmy do Diemiczewa wiele razy, niezmiennie byliśmy świadkami tej samej komedii. Rozmowy telefoniczne prowadzone bardziej lub mniej kategorycznym tonem, polecenia wydawane głosem nie znoszącym sprzeciwu, dowcipy na temat najmniej słuchanego ministra Związku Radzieckiego i tym podobne żarty... 134 Pewnego ranka rzucasz od niechcenia - Andriej chce z tobą porozmawiać w cztery oczy. Jestem zaskoczona, zwłaszcza że Tarkowski, bo o nim mowa, jest naszym przyjacielem i stałym gościem. Przyjaźni się z tobą od czasów wczesnej młodości i należy do twoich najgorętszych wielbicieli, znam go od wielu lat. Ten niewysoki mężczyzna, nerwowy i żywy - w jego żyłach płynie krew kaukaska — jest cudownym kompanem. Ma dar opowiadania, w czasie zakrapianych przyjęć zadziwia wszystkich mocną głową. Alkohol rozwesela go i na koniec śpiewa zawsze tę samą piosenkę ku uciesze wszystkich gości. Mamy świadomość, że obcujemy z jednym z największych reżyserów naszych czasów. Los go nie rozpieszcza. Czasem latami czeka na zatwierdzenie scenariusza i nie posiadamy się z oburzenia, kiedy widzimy, jak drepcze w miejscu i robi tak mało filmów, a przecież olśnił swym geniuszem cały świat. Domyślam się, że sprawa jest bardzo ważna, ponieważ wahasz się, czy mi powiedzieć, o co chodzi. Wreszcie mówisz - Andriej przygotowuje film, chciałby z tobą pogadać, musi zrobić próbne zdjęcia. Z miejsca staję okoniem. Nie muszę nic nikomu udowadniać, nigdy nie robiłam próbnych zdjęć, poza jednym jedynym wypadkiem - w wieku trzynastu lat, na prośbę Orsona Wellesa. Ale uspokajasz mnie i mówisz, że twoim zdaniem powinnam się zgodzić. Daję się przekonać. Nazajutrz spotykam się z Tarkowskim. Wyjaśnia mi, że Zwierciadło jest filmem autobiograficznym i widzi mnie w roli swojej matki. Opowiada scena- 135 riusz jąkając się, z wąsami bardziej nastroszonymi niż zwykle. Parę dni później wyjeżdżamy z niewielką ekipą na wieś. Kręcimy kilkanaście ujęć, Andriej udziela mi wskazówek, jak, stojąc na progu chaty, mam zagrać scenę oczekiwania, którą powinnam skończyć ze łzami w oczach. Jestem uczesana i ucharakteryzowana na Rosjankę, na nosie przyklejono mi nawet kawałek niewidocznej gazy, żeby wydawał się bardziej perkaty. Otulona chustką odwracam się plecami i odchodzę przygarbiona, przybita człowiek, na którego czekałam, nie przyszedł. Andriej składa mi gratulacje, jestem z siebie zadowolona. Wracam i opowiadam ci, jak było. Zaczynamy snuć marzenia. Ten film rozwiązałby wiele problemów, będę pracowała zawodowo w Związku Radzieckim, będę z tobą dłużej, a poza tym grać u Tarkow-skiego, co za szczęście Po kilku gorączkowych dniach oczekiwania dzwonisz na moją prośbę do Tarkowskiego, ale jest nieuchwytny. Żona prosi, byśmy uzbroili się w cierpliwość. Z doświadczenia wiem, że odpowiedź będzie negatywna. Ale ty nadal wierzysz i kiedy parę tygodni później sekretarka dzwoni z podziękowaniem i oznajmia, że rolę zagra inna aktorka, wpadasz w szał. Żałujesz, że namówiłeś mnie na próbne zdjęcia, czujesz się urażony, bo zwlekano z decyzją i w końcu przekazała nam ją osoba trzecia. Jesteś tak zacięty, że sama biorę Andriej a w obronę przepracowanie, mnóstwo kłopotów, a poza tym wiem, że ludzie tej profesji często nie mają odwagi przekazać złych wiadomości. To nie ma nic do rzeczy, oczekiwałeś od starego przyjaciela innego zachowania. I przez całe dwa lata nie będziesz chciał się z nim spotkać, nasi wspólni przyjaciele będą usiłowali was pogodzić - na próżno. Pewnego dnia, wysiadając z samolotu na paryskim lotnisku Roissy, wpadamy niespodziewanie na Andriej a, który wraca do Moskwy. Na tym neutralnym, bezosobowym terenie dochodzi wreszcie do od dawna oczekiwanego pojednania. Rozstajemy się wzruszeni Wytłumaczył nam w sposób prosty i oczywisty swoją decyzję postanowił powierzyć rolę matki nieznanej aktorce, obawiał się nieufności widzów — moja twarz zbyt natrętnie kojarzyłaby się ze znanymi filmami. Wydało się to nam całkowicie zrozumiałe i wyrażam głośno żal, że nie powiedział nam tego wcześniej. Zaraz po powrocie do Moskwy znowu się spotykamy i bankietujemy. Pod koniec wieczoru Andriej gromkim głosem odśpiewuje nam swoją ulubioną piosenkę. Kilka dni później dzwoni do mnie. Skończył właśnie nowy scenariusz i ma prośbę czy mogłabym namówić Marcello Ma-stroianniego, by przyjął rolę w jego filmie. Spędzani wieczór na tłumaczeniu tekstu z rosyjskiego na włoski. Znamy się z Marcellem od lat, kręciliśmy razem dwa filmy na początku naszej kariery - jest pełen entuzjazmu. Wychodzę słaniając się na nogach ze zmęczenia, po dobrej kolacji zakrapianej winem, przesycona mieszaniną języków, ale przede wszystkim upojona przyjaźnią i talentem. Niestety Film nigdy nie powstanie. Jeszcze jeden cudowny scenariusz wyrzucony do kosza za sprawą cenzury Od tej pory śledzę wyboistą i ciernistą drogę Tarkowskiego, oglądam jego filmy z pasją i czułością. 23 grudnia 1985 zastaję w domu nagraną na taśmę przez telefon dramatyczną wiadomość. Tarkowski jest ciężko chory, szwedzcy lekarze dają mu najwyżej trzy tygodnie życia. 2 stycznia 1986 przybywa do Francji i natychmiast zostaje otoczony wszechstronną, troskliwą opieką. Prezydent Republiki, ambasador Związku Radzieckiego, minister kultury, lekarze, rodacy niosą pomoc w sprawach nie cierpiących zwłoki. Syn i teściowa Tarkowskiego otrzymują paszporty i mogą się z nim zobaczyć po czterech latach rozłąki. 11 lipca Tarkowski opuszcza szpital, jego stan wyraźnie się poprawił. Mam szczęście gościć całą rodzinę w moim wielkim domu. Wszyscy są wzruszeni. Andriej może ukończyć montaż filmu Offret (Ofiara) i mówi już o następnym projekcie scenariusza Święci to najbardziej nieszczęśliwi spośród ludzi . Potem, za radą 136 137 Jil głupiej przyjaciółki, wyjeżdża z Paryża będzie się leczył w klinice antropozofów w Niemczech. Umiera 29 grudnia 1986 roku. Pogrzeb jest niezwykle podniosły. Wszyscy przyjaciele przybyli do cerkwi przy ulicy Daru. Mścisław Rostropo-wicz siedzi na szczycie schodów prowadzących do świątyni. Gra całym sercem. Rozdzierające dźwięki wiolonczeli wyrażają cały nasz ból. 138 Niedaleko stacji metra Aeroport znajduje się ulica, przy której mieszkają pisarze, scenarzyści, poeci. Wielu z nich miałam okazję odwiedzić, kiedy mieszkałam opodal, w hotelu Sowietskaja . Podziwiałam zbiory książek, współczesnych obrazów, starych ikon. W roku 1969, kiedy zapamiętale szukamy kąta, gdzie moglibyśmy się widywać w spokoju, przypadkiem lądujemy u pewnego małego staruszka. Wyglądem przypomina pokurczonego, smutnego gnoma. Ułomną sylwetkę rozjaśniają jednak żywe oczy, bezustanny śmiech i urok, któremu zawdzięcza liczne kobiece przyjaźnie. Ma status scenarzysty, jest zapewne na etacie w Mosfilmie , zważywszy wiek i staż pracy otrzymuje wysoką pensję. Jeden z tysięcy urzędników od kultury. Ale odznacza się lekkością umysłu, którą ujawnia jednak tylko w prywatnych rozmowach. Odstępuje nam sypialnię w swoim dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią i łazienką na czwartym piętrze jednego z bloków położonych na samym początku ulicy literatów . Nie jest to żaden pałac, ale nam się podoba. Gospodarz gnieździ się w gabinecie, do którego ma prawo jako twórca . Oczywiście należy do Związku Pisarzy i z tego tytułu korzysta z przywilejów nie do pogardzenia wakacje latem i zimą w domach wypoczynkowych w wielu atrakcyjnych miejscowościach, bilety do teatru, ułatwienia w zakupie takich rarytasów jak rozpuszczalna kawa i wędlina lepszego gatunku. Zresztą jego mini-kuchnia pełna jest egzotycznych i nie spotykanych w Moskwie wiktuałów. Zrazu czuję się onieśmielona, ale kiedy gospodarz zaczął przynosić nam herbatę z grzankami do łóżka - budziliśmy 139 się zresztą późnym popołudniem - zrozumiałam, że jestem mile widziana w jego maleńkim kawalerskim gospodarstwie więc zaraz na początku postanowiłam się zrewanżować. Wydałam w Bieriozce kilkaset f ranków i przyrządziłam francusko-włoski posiłek zakrapiany radzieckim wytrawnym szampanem, który też można kupić jedynie za dewizy. Wiedziałam, że ma słabość do tego trunku, a muszę przyznać, że i ja zasmakowałam w tym winie produkowanym w Abrau-D urso na Krymie ze szczepów pochodzących z Szampanii, według oryginalnej francuskiej receptury z ubiegłego stulecia. Jak każdy udany wieczór i ten kończy się recytacją. Nie odzywasz się ani słowem. W tęgiej głowie nasz człowieczek poukładał sobie epokami, tematami lub ot tak, dla czystej przyjemności, całą poezję rosyjską i radziecką, paru poetów Wschodu i oczywiście tłumaczenia wielkich klasyków obcych. Po czym następuje turniej recytatorski poezji Puszkina, ale chociaż możesz się pochwalić, że znasz na pamięć niemal całą jego twórczość, przegrywasz z kretesem.^Gospodarz okazuje się również idealnym interpre-tatorem twoich tekstów, sam nie wiesz, co powiedzieć, i siedzimy w milczeniu na kanapie, która służy nam za posłanie. Starszy pan składa ceremonialny ukłon i wycofuje się z błyskiem w oku. W dniu naszego ślubu otrzymujemy dużą, ciężką paczkę. Przynosi ją młoda dziewczyna o szmaragdowych oczach i pięknych, delikatnych białych dłoniach Proszę to przyjąć od Wasyla, sam niestety nie mógł przyjechać . Wkarto-nie, troskliwie opakowana w stare numery Prawdy , znajduje się najpiękniejsza ikona z jego zbiorów. Zaraz po powrocie z Gruzji dzwonimy do niego. Telefon nie odpowiada. Wkrótce dowiadujemy się, że mały staruszek, eru-dyta i poeta, nie żyje. Mimo licznych przeprowadzek, jego ikonę mieliśmy zawsze w sypialni, teraz wisi naprzeciw mojego łóżka. Obok niej inna ikona ze świętym Jerzym na pięknym białym koniu jeden z twych szkolnych kolegów przyniósł mi ją w lipcu 80 roku i wręczył bez słowa, nie mogąc opanować szlochu. Kiedy brsftam obraz z jego rąk, 140 uniósł na moment siwą głowę i w oczach pełnych łez dojrzałam jakby delikatny uśmiech. Po przeprowadzeniu ekspertyzy przez specjalistów z Galerii Tretiakowskiej otrzymałam zgodę urzędu celnego na wywóz obu ikon do Paryża. Nie przedstawiają one wielkiej wartości, nie są bardzo stare. Dla mnie są najpiękniejsze. 141 Rok 1975. W drodze do Ameryki Południowej. Pierwsze lądowanie - Madryt. U władzy jest jeszcze Franco, lotnisko niczym nie różni się od portów lotniczych, które poznaliśmy w ciągu ostatnich paru lat i gdyby nie awaria silnika, byłoby to lądowanie jak inne. Jest z nami zaprzyjaźniona aktorka, Claudine, będziemy obie kręciły film na wyspie Consumel w Meksyku. Po sześciu godzinach czekania Claudine odmawia wejścia do samolotu. Boi się i przekonuje nas, żeby zanocować w Madrycie. Pasażerowie wchodzą na pokład. Tylko my zostajemy, polecimy następnego dnia po południu. Jest bardzo późno, nie ma już policji ani celników, karabinier, który odprowadza nas do wyjścia, z roztargnieniem rzuca okiem na nasze trzy paszporty i mówi Do jutra. Buenas noches . Jesteśmy bardzo podnieceni, bo nie masz hiszpańskiej wizy. W pewnym sensie przekroczyliśmy granicę nielegalnie. Przypominamy sztubaków na wagarach. Wszystko cię zachwyca stare miasto, gdzie jemy kolację, ludzie włóczący się bez celu i zażywający orzeźwiającego, wieczornego powietrza, flamenco w lokalu, skąd wychodzimy późną nocą. Gardłowy dźwięk tego śpiewu jest bardzo bliski cygańskim lamentom. Z żalem kładziemy się na parę godzin spać. Nazajutrz zwiedzamy Prado. Prowadzę cię do sal Ve-laząueza, możemy podziwiać wielkie płótna do woli, ponieważ jesteśmy prawie sami. Fascynuje cię Hieronymus Bosch, a zwłaszcza Goya dramatyczną siłą obrazów czarnego okresu. Mamy wrażenie, że ukradliśmy te chwile pełne bogatych przeżyć. Na lotnisku nieco zdenerwowani idziemy wprost do kontroli paszportowej. Nasza przyja&ółka, która dobrze 142 mówi po hiszpańsku, przechodzi pierwsza. Policjant otwiera szeroko oczy, w żadnym z paszportów nie ma stempla. Dla nas, obywatelek francuskich, to bez większego znaczenia, ale twój czerwony paszport, ozdobiony sierpiem i młotem, po prostu pali go w ręce. Funkcjonariusz ma obłęd w oku, widzimy, że zanosi się na skandal, więc zaczynamy mówić równocześnie, próbując wyjaśnić sprawę awarii, późnej pory, lotu do Meksyku, na który nie możemy się spóźnić, tak że w końcu rozejrzawszy się dokoła, policjant popycha nas do strefy tranzytowej i zupełnie logicznie rozumując, rzuca półgłosem Nie ma stempla na wjazd, nie będzie na wyjazd . Na wyspie Consumel mamy biały pokój z widokiem na morze, skały i ogniste zachody słońca. Piszesz całymi dniami i kiedy wracam z pracy, znajduję cię pochylonego nad luźnymi kartkami, które zaścielają stół. Na kolację jemy marynowane ryby, langusty z rusztu, steki z żółwia, egzotyczne owoce. Na przeciwległych krańcach długiego stołu siedzą dwaj dostojni starcy John Hu-ston, mój filmowy mąż, z bystrym wzrokiem, cygarem w ustach mimo rozedmy, kieliszkiem wódki w ręku, poruszając głową do rytmu, słucha, jak śpiewasz naprzeciwko niego azjatycka twarz okolona brodą i grzywą rozwichrzonych srebrzystych włosów - ten mężczyzna słusznie nosi imię Neptunie, panuje bowiem nad morską głębiną. Dzięki niemu rekiny z haczykiem zaczepionym o dolną część pyska przepływają tam i z powrotem przed kamerą, jak posłuszni aktorzy. To obycie z morskimi potworami rozsławiło jego imię na całych Karaibach. Kiedy słucha twoich pieśni, jego łagodne oczy zasnuwa smutek. Neptunie jest sentymentalny. W niedzielny poranek ma nas poprowadzić na podwodną wyprawę. Nie możesz się doczekać, kiedy zobaczysz morskie odmęty. Ja natomiast bardzo się boję, zgodziłam się po długich namowach tylko dlatego, by w twoich oczach nie uchodzić za tchórza. Ale ocean przeraża mnie i 143 czuję się nieswojo. Zjawia się Neptunio ze sprzętem. Nie ma rady. Szybko wyjaśnia nam działanie butli tlenowej, pomaga założyć ekwipunek, przymocowuje ciężarki w talii, wsuwa nam płetwy. Jesteśmy gotowi. Zanurzamy się. Serce mi wali. Mam przed sobą pionową ścianę skały, błękit przechodzi w turkus, a następnie w ciemną zieleń, widzę miriady różnobarwnych ryb. Długie algi oblepiają mi ciało, przeszywa mnie dreszcz, chwytam kurczowo naszego przewodnika i pozwalam się prowadzić w dół. Ty płyniesz pierwszy, dumny i już oswojony z wodnym światem, uśmiechasz się pod maską, która zniekształca ci twarz. Szerokim gestem pokazujesz mi dno i dajesz znak, bym płynęła za tobą, sam oddalasz się w pstrokaty gąszcz koralowców. Twoje ciało staje się niewyraźne i blade, wkrótce znikasz. Ogarnia mnie panika, mam zawrót głowy, nie mogę oddychać, ściskam Neptunia za ramię, zrozumiał i wypycha mnie na powierzchnię. Z ulgą wynurzam się przecinając taflę wody, wyrywam z ust rurkę aparatu tlenowego, nabieram pełne płuca powietrza i zawstydzona płynę w stronę brzegu. Te parę minut spędzonych pod wodą wspominam jak koszmar. Ty traktujesz je jak nowe doświadczenie w poznaniu świata, odtąd nurkujesz codziennie, a wieczorem Neptunio patrzy na ciebie z dumą i czułością. Jesteś rosyjskim przyjacielem, którego głos wzrusza go do łez, ale przede wszystkim łączy was fascynacja podwodnym królestwem. Po powrocie na kontynent wynajmujemy samochód i zaczynamy wędrówkę, która zawiedzie nas do Mexico City. Natychmiast porywa nas magia krajobrazów bardzo długa, wznosząca się serpentyną szosa, gruba, przypominająca watę warstwa chmur, a na rozległym płaskowyżu stojące na warcie ogromne kaktusy. Na środku drogi rozłożyła się czarna pantera. Leniwie podnosi zielone oczy, przeciąga się jak kocur, jej masywny ogon zaczyna wściekle uderzać powietrze i wreszcie oddala się majestatycznie jak królowa . ^Wyskakujesz z samo- 144 chodu i gonisz ją, ale nic z tego. Dojeżdżamy do małej wioski dachy z palmowych liści, klepisko, hamak, kilka kur, wyleniałe psy i ni przypiął, ni przyłatał, na środku placu, połączona kablem elektrycznym z prykającym generatorem, jaskrawoczerwona szafa chłodnicza z wielkim białym napisem Coca-cola . Indianie obserwują nas z nieprzeniknioną twarzą. Kiedy tylko wyjaśniamy, że nie jesteśmy Amerykanami, ale Francuzami z Paryża, zza Oceanu, wracają uśmiechy. Proponują nam taccos — nadziewane placki, smakowite i piekielnie ostre, owoce i, oczywiście, coca--colę z lodu. W czasie całej podróży będziemy spotykać się z wszechobecną amerykańską techniką, ale też wrogością Indian wobec gringos. I za każdym razem, kiedy okaże się, że przyjeżdżamy z Francji, powróci uśmiech. Wiele razy próbujemy wytłumaczyć, że jesteś Rosjaninem z Moskwy, ale wyraźnie nic im to nie mówi. Nasz hiszpański zresztą jest raczej mizerny, podobnie jak ich (znajdujemy się w głębi Jukatanu), i tubylcy mówią tylko narzeczem przodków. Cudowne dzieciaki stoją dumnie wzdłuż drogi trzymając w wyciągniętej dłoni kawałek skorupy. Nie żebrzą — usiłują wymienić na parę centów maleńkie fragmenty rzeźb czy garncarstwa Majów. Do Chichen Itza przyjeżdżamy za późno, gruby łańcuch zagradza przejście. Ale poczciwy stróż prowadzi nas do miejsca niedawno zaczętych wykopalisk. Spacerujemy w purpurowym świetle zachodzącego słońca wśród świątyń ukrytych w tropikalnej roślinności. Odsłonięte jedynie olbrzymie, niemal pionowe schody. Wspinasz się na nie bez odpoczynku i, niczym akrobata, zbiegasz stepując na zniszczonych stopniach. Nazajutrz Palenąue otoczona wysokimi wzgórzami, ogromna góra, o rozległym spłaszczonym ludzką ręką wierzchołku, ozdobionym kamiennymi posągami. Wśród płaskorzeźb, przedstawiających jakoby choroby umysłowe, pewien profil przykuwa naszą uwagę. Robię ci zdjęcie z profilu podobieństwo jest uderzające. Jak można odnaleźć własną twarz wyrzeźbioną w kamieniu kilkaset lat temu Zaczynasz mówić o swych złych inklinacjach, o 145 skłonności do samozniszczenia. Nigdy nie analizowałeś tak otwarcie swoich lęków. Sprzyja temu miejsce, w którym się znaleźliśmy, jesteśmy sami, a udręczone ciała przedstawione przez genialnego rzeźbiarza przejmują nas niepokojem, budzą konkretne wspomnienia oto artysta ukazał nam jak na dłoni twoje własne alkoholowe udręki, cierpienia fizyczne i psychiczne. Z tych ponurych rozmyślań wyrywa nas jakiś głos, potem drugi, dziesiątki głosów odpowiadają sobie, mieszają się, krzyżują gdzieś wysoko w górze. - Majowie odezwali się do nas — mówisz. Uśmiecham się, szczęśliwa, że wróciła ci fantazja. Nad nami wirują setki ptaków o wspaniałych rozdzielonych na dwoje ogonach w kształcie liry. Śpiewają gardłowym, niemal ludzkim głosem. Słuchasz ich rozmarzony i dodajesz - Jakim ładnym językiem mówią ci Majowie Pośrodku Meridy, miasta zbudowanego przez Korteza ze szczątków zburzonych świątyń, wznosi się katedra niczym kamienny korab. Mały garbus łapie cię za rękaw, sadza prawie siłą i rzuca się do pastowania kamaszy. Dajesz mu suty napiwek i ruszasz dalej, spoglądając na buty - Błyszczą fantastycznie, jak nowe. Na rynku młoda dziewczyna smaży na rozpalonej do białości płycie placki nadziewane mieloną wieprzowiną. Nadjeżdża motocykl, omal nas nie potrąca, odskakujesz w bok, upuszczasz placek, klniesz, twoje piękne kamasze są zachlapane tłuszczem. Już na przedmieściu Mexico City ogarnia nas niepokój. Jak w tej ogromnej metropolii odnaleźć Makkę, byłą tancerkę, z pochodzenia Rosjankę, przyjaciółkę Johna Husto-na Dzwonisz do niej i, o dziwo, okazuje się, że jesteśmy o dwa kroki od jej domu. Makka zaprosiła wielu znajomych, między innymi sympatycznego brodacza, który przedstawia się Nazywają mnie Ylady... Jestem malarzem. Mój ojciec nazywał się Yictor Serge . Syn Makki pracuje w telewizji i uzyskał zgodę na zrobie- 146 nie z tobą dużego programu. Szalejesz z radości i gorączkowo przygotowujesz scenariusz. Trzeba wybrać teksty i przetłumaczyć je na hiszpański, napisać życiorys, choćby zwięzły, tutaj przecież nikt cię nie zna, obmyśleć scenografię i akompaniament. Po długich naradach decydujemy się na recital z gitarą. To lubisz najbardziej i ostatnie nagrania wykonane w Stanach dla CBS dowodzą, że podobnie myśli publiczność. Oto tekst, który napisałeś o sobie. Prezenter odczyta go, a następnie zada ci kilka pytań Włodzimierz Wysocki jest aktorem. W 1961 ukończył Szkołę Teatralną w Moskwie. Pracuje na Tagance, jednym z najciekawszych teatrów radzieckich, pod kierunkiem Jurija Lubimowa. Wysocki wystąpił w ponad dwudziestu filmach, między innymi jako Ibrahim Hannibal w filmie «Jak car Piotr Ibrahima swatał» według Puszkina, von Korren w «Złym dobrym człowieku» według Czechowa. W teatrze grał tytułową rolę w «Życiu Galileusza* Brechta, Łopachina w «Wiśniowym sadzie» Czechowa oraz Hamleta w dramacie Szekspira. W1976 roku zespół otrzymał za przedstawienie «Hamle-ta» Grand Prix na festiwalu BITEF w Jugosławii. Wysocki pisze teksty i muzykę piosenek, które sam wykonuje, akompaniując sobie na gitarze. Jego piosenki czy ballady są bardzo różnorodne, liryczne, zaangażowane, satyryczne. Jest ich ponad sześćset. Nagrał pięć małych płyt w Związku Radzickim i dwa longplaye w Paryżu. Ballady mają najrozmaitsze źródła inspiracji wojnę, sport, baśnie, itd. Można je uważać za protest-songi, ale sam autor mówi, że stara się poruszać problemy całej ludzkości. Jego teksty stanowią refleksję nad życiem, śmiercią, przeznaczeniem, nienawiścią, miłością, niesprawiedliwością, bohaterstwem, cierpieniem, wolnością, przyjaźnią. Wysocki nie jest poetą oficjalnie uznanym, to znaczy jego teksty nie są publikowane. Ale wiersze i ballady można usłyszeć w filmach. Śpiewa dla publiczności studenckiej, robotniczej, w fabrykach, uniwersytetach, licznych 147 instytucjach. Śpiewa na scenie i na ekranie «Nie piszę dla określonej kategorii widzów - mówi. - Staram się poruszyć ludzi niezależnie od ich wieku, zawodu, narodowości. Nie lubię lekkiej, łatwej piosenki, nie chcę, by na moich koncertach ludzie odpoczywali. Pragnę, aby moja publiczność pracowała razem ze mną, żeby buzowała w niej krew. Niewątpliwie z takiego nastawienia wziął się mój sposób śpiewania. Moja piosenka jest niemal krzykiem». Ballady Wysockiego to monologi różnych ludzi. Śpiewa zawsze w pierwszej osobie i w ten sposób staje się czynnym uczestnikiem wszystkiego, o czym opowiada. Stara się wejść w skórę swoich bohaterów, żyć i umierać razem z nimi. «Uważam - powiada jeszcze - że poezja nie zna granic, problemy, które mnie trapią, w taki sam sposób nurtują wszystkich ludzi. Chciałbym zaznajomić publiczność z jeszcze jedną stroną twórczości w moim kraju pigsenką autorską. Chciałbym przekonać się, że bariera językowa nie stanowi zbyt wielkiej przeszkody. Najbardziej lubię śpiewać dla przyjaciół, którym zawsze przedstawiam każdą nową piosenką. Pragnąłbym i tu znaleźć przyjaciół. Każdy artysta odczuwa potrzebę pokazania swojej pracy, chce chłonąć to, czego nie zna, karmić się tym, co nowe, gdziekolwiek jest. Mój teatr będzie w listopadzie w Paryżu mam nadzieję, że pewnego dnia przyjedziemy do Meksyku» . Ten tekst mówi tak wiele, że w programie zrezygnowano z wywiadu. Śpiewasz nie oszczędzając się, a telefony w telewizji zaczynają się urywać jeszcze przed zakończeniem recitalu. W ciągu godziny podbiłeś meksykańską publiczność. Czy jest ktoś bardziej podobny do Amerykanina niż Rosjanin Czy są inni obywatele klasy średniej, którzy mimo dzielących ich tysięcy kilometrów mogliby bez problemu znaleźć wspólny język Tak samo siedzą z wędką nad brzegiem rzeki i popijając piwo rozprawiają o wychowaniu i przyszłości dzieci. Gdyby ich zamiefłić miejscami, prze- 148 nieść z okolic Moskwy na przedmieście Nowego Jorku lub odwrotnie, nie musieliby niczego zmieniać w swoich głębokich marzeniach. Zrozumieliśmy to dobrze zwiedzając Disneyland. Europejczyka przybywającego do Stanów szokuje naiwność, zły smak, nowobogacka mentalność. Wszystko to zachwyca Rosjanina. Kiedy obywatel Kraju Rad ochłonie ze zdumienia na widok rzucającego się w oczy przepychu, odnajduje znany sobie zły smak, naiwność, dziecinną chęć zaimponowania koledze. Jakże ci ludzie powinni dobrze się rozumieć -rzucasz natychmiast po przyjeździe. Czuję, że najbardziej ekscytuje cię zwiedzanie Disney-landu. Mówisz o tym już od samej Moskwy. Może widziałeś jakiś program w telewizji, może czytałeś reportaż, a może po prostu słyszałeś o tej zaczarowanej krainie Wiem jedno, że wyprawa do Disneylandu jest celem numer jeden. W najwyższym stopniu fascynuje cię to niewiarygodne spiętrzenie sztuczności atrapy zamków, rzek, pirackich okrętów, wodospadów, przez które przejeżdża kolejka. Tłum kłębiących się ludzi opycha się lodami, hamburgerami i hot dogami. Przyjechaliśmy wcześnie rano i oglądamy po kolei wszystkie atrakcje, zwiedzamy domy, gdzie straszy, urzeka cię świat Profesora Zmniejszewicza, wybuchasz śmiechem na widok siedmiu krasnoludków naturalnej wielkości (jeśli tak można powiedzieć), które w głębi dekoracji ruszają do pracy. Jestem ciekawa twojej reakcji, bo przecież wszystko jest tu na niby i dla kogoś z branży teatralnej czy filmowej szyte zbyt grubymi nićmi. Ale nie, wodzisz po tych cudach szeroko otwartymi oczami, a twoja rozradowana mina świadczy o tym, że dajesz się nabierać na całego. Chyba udzielił mi się twój entuzjazm, bo w galerii hologramów zaczynam bić brawo. To rzeczywiście fantastyczne. Jakby opuszczona i pokryta warstwą kurzu sala balowa, gdzie olbrzymie pajęczyny tworzę gęstą, srebrzystą sieć, nagle ożywa i zaludnia się niematerialnymi potaciamf arystokratów i ich służby. Muzyka Mozarta zaprasza rokokowe pary, które zaczynają wirować w somnambulicznym 149 lańcu. Jesteśmy poruszeni, efekt jest niesamowity, jakby wróciły do życia pełne gracji widma przeszłości. Ale czar szybko pryska i znowu otacza nas tłum. Ze złośliwą radością stwierdzasz, że wielkie zadki spotyka się nie tylko w Rosji. Muszę przyznać, że dawno nie widziałam tylu otyłych ludzi. Ubrani bez kompleksów w pasiaste czy kraciaste szorty, co nie wyszczupla, pochłaniają ogromne porcje lodów z bitą śmietaną. Kiedy my sami, również napęcznia-li od najdziwniejszego jedzenia i niezliczonych butelek lodowatej coca-coli - żar leje się z nieba - ze spuchniętymi od chodzenia, wspinania się i dreptania nogami, siadamy wreszcie na krawężniku i czekamy na samochód, czuję się wyczerpana i jest mi niedobrze. Ty tryskasz humorem, podbiła cię ta naiwna Ameryka, w istocie do złudzenia przypomina ona tłum, który w niedzielne popołudnie wylęga na brzeg rzeki Moskwy mężczyźni w podkoszulkach, kobiety wypływające z grubych, bawełnianych biustonoszy, mokre chusteczki z supełkami na głowach, chłopcy w czarnych, długich spodenkach w stylu sportowców z lat dwudziestych, bawiący się, jak ich rówieśnicy na całym świecie, w wojnę... W wojnę, której ci wszyscy ludzie, od Disneylandu po plaże nad rosyjskimi rzekami, boją się bardziej niż czegokolwiek, a jednak nie potrafią odsunąć jej groźby i usiąść do rokowań rozbrojeniowych. Rozprawiamy o tym przez całą drogę powrotną. Kiedy docieramy do naszego super komfortowego, klimatyzowanego i dźwiękoszczelnego hotelu, po chłodnym prysznicu padamy na ogromne łoże i zapadamy w głęboki sen bez marzeń. W tym samym roku, w Nicei, pewnego wiosennego popołudnia ocieramy się o śmierć. U pośrednika, z którego usług korzystają gwiazdy filmowe i gdzie można znaleźć rzadkie modele, kupiłam samochód amerykańskiego aktora, znanego z telewizyjnego serialu Mannix . Zapomniałam, jak się nazywa aktor, ale pamiętam markę samochodu Cadillac Continental. Prawdziwi cudo granatowy, 150 długi, elastyczny, elektroniczny, wyściełany skórą, przydymione szyby, oczywiście niezwykłe przyspieszenie dzięki dodatkowemu biegowi włączającemu się przy wciśniętym do oporu pedale gazu, zestaw stereo, barek i lodówka. Na pewno nie zapłaciłam drogo, ale spala coś dwadzieścia osiem litrów na setkę, a przy mocy trzystu koni płaci się najwyższą stawkę ubezpieczeniową co więcej, właściwie nie ma hamulców, o czym dopiero się przekonam. Nie posiadasz się z radości, naciskasz wszystkie guziki, rozkładasz przednie siedzenia, udajesz, że zasypiasz jak dziecko w kołysce, szyby jeżdżą w górę i w dół, muzykę słychać to z przodu, to z tyłu, z lewej lub z prawej. Przy każdym nowym odkryciu patrzysz na mnie szeroko otwartymi oczyma, nie dowierzając, znowu próbujesz - działa, wybuchasz śmiechem. Jedziemy na wybrzeże od paru godzin, nigdy nie słyszałam tak cicho pracującego silnika, wydaje się, że płyniemy łódką, a pędzimy autostradą z szybkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Postanawiam pokazać ci Niceę i morze od strony urwistej szosy. Wjeżdżamy na górę, zatrzymujemy się, żeby nacieszyć oko krajobrazem, widokiem zachodzącego słońca i różowo-popielatych chmur. Ruszamy z powrotem, mamy zjeść kolację w Co-lombe d Or w miejscowości Saint-Paul. Chcę, byś poznał rodzinę Roux, ich gościnny, piękny dom, babcię Titinę -postrach dla jednych, a uosobienie serdeczności dla tych, których lubi staruszka ma słabość do mojego najmłodszego, Yladimira. Zjeżdżamy w dół, zagaduję do ciebie, pokazuję ręką stare dzielnice Nicei. Nagle mam wrażenie, że hamulec odmawia posłuszeństwa. Przede mną ostatnia prosta, bardzo stromo, naciskam pedał do oporu, samochód ledwie zwalnia, delikatnie redukuję bieg, ciągnąc równocześnie za ręczny hamulec. Niczego nie zauważasz, wybrzeże jest tak cudowne. Chcę zmniejszyć pęd i zamierzam, jak w kinie, otrzeć się o skały po prawej stronie. Na szczęście, lub może na nieszczęście, my aktorzy, potrafimy zawsze panować nad emocjami, jakbyśmy grali na scenie. Chwała Bogu, przed nami nikt nie jedzie, z olbrzymią 151 prędkością wpadamy na stary czworokątny rynek, gdzie żaden samochód nie przecina nam drogi. Na płaskim terenie hamulce od razu odzyskują sprawność i zatrzymujemy się, czując lekki swąd spalonej gumy. Jestem cała mokra, mam wrażenie, że o mały włos cię nie zabiłam. Pod pretekstem nagłego pragnienia proponuję, byśmy napili się wody. To pozwala mi wziąć się w garść. Ruszamy w dalszą drogę. Podziwiasz rokokowe budowle na Promenadę des Anglais. W blasku zachodzącego słońca jakiś jegomość spokojnie strzyże trawnik. W chwili, kiedy go mijamy, czuję gwałtowne szarpnięcie i dochodzi nas jakby huk wystrzału. Oboje wyskakujemy z naszego pięknego Cadillaca. W ramie oddzielającej dwie prawe szyby, na wysokości głowy — dziura o dziesięciocentymetrowej średnicy, a w niej tkwi kamień wyrzucony przez kosiarkę. Ułamek sekundy zadecydował, że pocisk nie roztrzaskał ci głowy. Myślę sobie Do trzech razy sztuka i pod wpływem tej czarnej serii opowiadam ci historię z hamulcem. Zaczyniasz się śmiać, napierw po cichu, potem na całe gardło - Umrzeć tak, w tym samochodzie, przy tobie, trafiony kamieniem, to cudowne Ale nie, bądź spokojna, jeszcze się nie dam, jeszcze nie teraz. Przez całą noc, do białego rana dręczy mnie niepokój. Zasypiam dopiero o świcie. Trzeciego razu nie było. Przy jednej z małych rzymskich uliczek zbiegających się na Piazza di Spagna znajduje się restauracja U Otella . Stołuję się tu regularnie od trzydziestu lat, co wieczór po pracy przychodzę na kolację. Lokal prowadzą trzy córki Otella, z którymi jestem zaprzyjaźniona, a jeden z mężów, Dario, nie odstępuje cię na krok w czasie naszych pobytów w Rzymie. Sam jest muzykiem, zajmuje się wyrobem instrumentów muzycznych i zapałał do ciebie uczuciem. Wszystko zaczęło się podczas kolacji, która przeszła do historii. Kręciłam Chorego z urojenia z Alberto Sordim. Przyjechałeś ze mną do Włoch, które stały się po trosze moją 152 drugą ojczyzną, ponieważ spędziłam tu wiele lat w czasach wczesnej młodości. Lubię Rzym, zwłaszcza dzielnicę, którą pokazuję ci zaraz po przyjeździe. Znalazłam mały hotelik na via Mario dei Fiori, dwa kroki od słynnych schodów przy Piazza di Spagna i naszej zaprzyjaźnionej restauracji z ocienionym ogródkiem na wewnętrznym dziedzińcu. Sympatyczni kelnerzy dokonują cudów zręczności niczym w komedii dell arte. Podają lekkie wino i wyśmienity makaron. Wokół rodzinnego stołu, gdzie siedzą córki Otella, dzieci i przyjaciele, zgromadzili się wszyscy goście. Amerykańscy i japońscy turyści, starzy rzymianie, którzy przychodzą tu orzeźwić się w upalne lipcowe wieczory, właściciele okolicznych sklepików, lekarze i personel pobliskiego szpitala, krótko mówiąc prawie dwieście pięćdziesiąt osób od ponad dwóch godzin stoi w zbitej gromadzie i słucha, jak śpiewa Rosjanin . Ponieważ stary Otello jest komunistą, większość zebranych (z wyjątkiem zagranicznych turystów) wydaje się być przychylnie do ciebie usposobiona, zwłaszcza że przedstawiono cię jako kontestatora, a włoscy komuniści najbardziej dystansują się od linii Moskwy. Jest tu wielu ludzi z branży filmowej, orientują się mniej więcej, kim jesteś, z jakiego teatru, kim jest Lubimow. Tłumaczę, jak umiem, sens twoich piosenek. Chwilami zapada całkowita cisza, kiedy kończysz piosenkę — wybuchają śmiechy. Porwani melodią słuchacze klaszczą w dłonie do rytmu, kelnerzy dolewają wina do kieliszków zabranych ze stolików. Panuje nastrój powszechnej, spontanicznej zabawy. Od tego pamiętnego wieczoru Dario będzie twoim wiernym i dyskretnym przyjacielem. Oczarowałeś go, nagrał twoje piosenki i przygotował w 1981 roku jeden z najbardziej poruszających programów telewizyjnych o tobie. Teraz, kiedy jestem w Rzymie i przechodzę pod sklepieniem prowadzącym na wewnętrzny dziedziniec przy via delia Croce, wiem, że nasi przyjaciele uścisną mnie serdecznie, a potem wrócą pamięcią do tamtego wieczora 1975 roku. Wiem również, że po kolacji Dario zaproponuje mi obej- 153 rżenie lub wysłuchanie kolejnego dotyczącego ciebie zapisu, a późną nocą, w opustoszałej wreszcie restauracji, będą rozbrzmiewały już tylko głosy Franki, Gabrielli i Marii Pia. Wspomnienia przeplatają się z liczbami, które wypowiada głośno jedna z sióstr. Rozlicza dzienny utarg, restauracja bowiem działa na zasadzie spółdzielni i kelnerzy otrzymują każdego wieczoru część zysku. Jest piękny letni poranek. Jedziemy samochodem z Rzymu na wiejskie wesele, które odbywa się na wzgórzach okalających Spoleto. To małe miasteczko, którego rynek od wielu lat jest najpiękniejszym teatrem pod gołym niebem, teraz rozciąga się u naszych stóp, skąpane w słońcu. Przed farmą łagodnie schodzi w dół łąka. Towarzystwo zjechało się poprzedniego dnia. Dario i Franca przygotowali jedzenie, ustawione na kobyłkach stoły uginają się od smakołyków, beczka wina z rzymskich wzgórz jest już napoczęta, rzucamy się na makaron przyprawiony czosnkiem, świeżymi pomidorami, bazylią i pachnącą oliwą z zielonych oliwek, dzieciaki biegają albo plotą wianki z polnych kwiatów, gra kapela. Przypominamy wszyscy postacie z Botticellego, zwłaszcza nowożeńcy, jeszcze niemal dzieci, tak do siebie podobni, z kędzierzawymi włosami, smukłą sylwetką, dwuznacznym uśmiechem, promieniujący nowo narodzoną miłością. Usiadłeś koło mnie, patrzysz na młodą parę, udziela się nam dreszcz emocji, powietrze jest nagrzane - musi tu gdzieś krążyć duch Owidiusza. Wszyscy są zakochani, nawet najstarsi obejmują się czule i pieszczotliwie, już kilka par zniknęło w pobliskim zagajniku. Prowadzisz mnie na skraj łąki, wokół nas zbijają się powoli w gromadkę przestraszone owce, odgłosy wsi towarzyszą twym miłosnym wyznaniom, z ziemi unosi się rozgrzany zapach południa, jesteśmy upojeni słońcem, spokojem, sobą nawzajem. Szepczesz Jakie to wszystko proste i piękne . Leżymy z szeroko otwartymi oczami, rozkoszując się chwilą prawdziwego szczęścia. Zapada wieczór, zbieramy się wszyscy 154 przed domem, zaczynamy śpiewać, po kolei intonujemy melancholijne pieśni albo też głosy rozbrzmiewają chórem. Przypominam sobie melodie z dzieciństwa i nucę rosyjskie kołysanki, bierzesz gitarę, z którą nigdy się nie rozstajesz, akompaniujesz mi, potem sam śpiewasz stare romanse, tym razem nie wykonujesz własnych utworów. Wszystkich ogarnął tęskny nastrój, być może nie chcemy wyjść ze stanu nieważkości i do ostatniej minuty pragniemy cieszyć się błogim spokojem tego miejsca. Wyjeżdżamy nocą, ociężali i nasyceni. Na autostradzie zatrzymujemy się, zęby wziąć benzynę. Przed nami z autokaru wysiadają zmordowani pasażerowie, spieszą do toalety. Natychmiast rozpoznajemy w nich Rosjan. Ci, którzy stanęli obok nas, przy automatach z napojami, nie wierzą własnym oczom To Wysocki i Vlady . Nieśmiało podchodzą, zagadują. Chwilę później stacja benzynowa zapełnia się ludźmi osłupiałymi ze zdumienia. Nie da się ukryć — spotkanie z rodakami w samym sercu włoskiej prowincji, rozmowa po rosyjsku, a nawet rozdawanie autografów, sprawia ci przyjemność. Włosi na stacji benzynowej nie bardzo rozumieją, skąd to całe poruszenie. Nie podejrzewają nawet, jak ogromną popularnością ten niewysoki, nie znany im mężczyzna cieszy się we własnym kraju. Od kilku tygodni nie masz kontaktu ze swymi wielbicielami. Teraz jesteś wyraźnie zadowolony. Pasażerowie autokaru żegnają nas, tworząc honorowy szpaler. Odjeżdżamy z naręczem pamiątkowych drobiazgów. Dzień był bardzo udany od początku do końca i w drodze do Rzymu, pośród upalnej nocy, błogo zasypiasz z głową na moim ramieniu. W sierpniu 1976 roku spędzamy cudowne chwile w Jugosławii, gdzie kręcisz film na wysepce Świętego Stefana. Któregoś dnia dzwoni z Paryża moja siostra najpierw pro-si, żebym usiadła, co budzi we mnie przerażenie, po czym słyszę, że włamano się do mojego domu. Zniknęło wszystko, czego się dorobiłam przez dwadzieś- 155 cia lat pracy - biżuteria, srebra, futra, kamery i wszelkiego rodzaju aparaty. Siostra jest zaszokowana moją reakcją wybucham śmiechem, a po chwili mówię Tylko tyle . Przestraszyłam się już, że któryś z synów miał wypadek. W końcu straty materialne są niczym wobec lęku, jaki przez chwilę przeżywałam. Kiedy wesołym tonem mówię ci, co się stało, prawie jakbym opowiadała dowcip, jesteś zała-many. Dla ciebie te przedmioty, ubrania, a zwłaszcza sprzęt grający, to bezcenne skarby. Teraz ja muszę ciebie pocieszać. To prawda, jest mi żal, ponieważ wśród skra-dzionej biżuterii były pierścionki, które dostała ode mnie matka i miała je na palcach w chwili śmierci. Nie zabrałam ich ze sobą z obawy, że mogłabym je zgubić w morzu. Co do innych rzeczy, tłumaczę ci, że wszystko można odkupić, a zresztą łatwo obejdę się bez srebra, biżuterii i całej reszty. Ale zimą w Moskwie musisz mieć futro, a poza tym nie udawaj, futra to twoja jedyna słabość . Nie jedyna, jeszcze buty, ale butów złodzieje nie ruszyli. Przyznaję, że szkoda mi nurków, w których było mi tak ciepło, wyglądałam w nich jak barynia. Ale istnieją wspaniałe puchowe kurtki. Często ubierałam się tak na wycieczki w góry. A w ogóle to wszystko nie ma znaczenia. Najważniejsze, że dzieciom nic się nie stało, jesteśmy szczęśliwi, pracujemy, życie jest piękne. Koniec września, wracam do Moskwy. Na lotnisku cze-kasz na mnie jak zwykle w miejscu, gdzie wstęp mają tylko pasażerowie, celnik-wielbiciel pozwolił ci wejść do środka. Całujemy się, bierzesz moją walizkę, przechodzę przez kontrolę celną, spokojna, poza lekarstwami dla przyjaciół nic nie wiozę. Jesteś serdeczny, czuły, bardzo elokwentny. Czuję, że coś ukrywasz. Nie wiem, co. Otwierasz drzwi mieszkania - są teraz obite skajem ze względu na codzienne skargi sąsiadów na zbyt głośną muzykę. Wchodzę do dużego pokoju palą się wszystkie światła, idealny porządek, na stoliku owoce, w wazonach%wiaty. Patrzysz na mnie, widzę w twoich oczach radość, jaką sama odczuwa- 156 łam w noc Bożego Narodzenia, kiedy moje dzieci, jeszcze malutkie, zrywały się z łóżek, żeby odpakować prezenty. Bez słowa bierzesz mnie za ramię i nieco teatralnym gestem otwierasz drzwi do sypialni. Na niebieskim dywanie, na drewnianym stelażu z materacem przywiezionym z Paryża na dachu samochodu, na krześle, gdzie kładziemy ubrania, na stoliku, gdzie zwykle trzymam kosmetyki, a nawet na parapecie leżą rozłożone dziesiątki srebrzystych skór — prawdziwy futrzany kobierzec, symfonia szarości, wszystkie możliwe płaszczyzny pokrywa grube runo. Patrzysz na mnie, a ponieważ nie reaguję, mówisz - Popatrz, twoje ulubione futro. Myśliwi z całej Rosji przysłali mi dla ciebie najpiękniejsze skóry. To sobole bar-guzińskie, najbardziej cenione, możesz sobie z tego zrobić prawdziwe cudo. Nie zmarzniesz tej zimy, to wszystko dla ciebie. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś podobnego. Mama opowiadała mi, że jej matka nosiła pelisę podbitą sobolami. Futro odwrócone włosem do środka lepiej trzymało ciepło. Patrzę i nie wierzę własnym oczom. Uderza mnie tylko jedna rzecz w pokoju unosi się ostra, drażniąca woń. Mówisz, że to nic nie szkodzi, skóry nie są należycie wyprawione, wielu myśliwych przysłało je nielegalnie, więc nie mogły być oddane do państwowej garbarni. Wszystkie są rzeczywiście w stanie surowym. Jest ich sześćdziesiąt, można uszyć futro z trenem. Nazajutrz rano złożyłam je w piwnicy w wielkim kufrze, obiecując sobie, że dam je do wyprawienia, skrojenia i uszycia. Ale codzienne życie niesie troski, problemy, najrozmaitsze trudności. Kiedy jakiś czas później schodzę do piwnicy i otwieram kufer, moim oczom ukazuje się przerażający widok. Nie garbowane skóry są w stanie rozkładu. Futro roi się od robactwa. Właściwie wszystkie skóry są do wyrzucenia. Tylko trzy udało się uratować. Mam je do dziś jedwabista pamiątka... 157 Pewnego wieczora zatrzymujemy się przed dużym hotelem w Monachium. Mamy się tu spotkać z twoim przyjacielem Romanem. Roman jest od kilku lat na emigracji i zajmuje się sprzedażą samochodów, które są jedną z twoich namiętności. Prowadziłam cały dzień, jestem zmęczona i kiedy mówisz Spójrz, kto tam stoi , dopiero po chwili rozpoznaję palącego papierosa mężczyznę, którego sylwetka rysuje się w półmroku. Głęboko zaciąga się dymem i przez moment widzę jego pokrytą bruzdami twarz i opadnięte powieki. To Charles Bronson, jeden z twoich ulubionych aktorów, plakaty z jego ostatniego filmu wyklejone są na wszystkich murach w całej Europie. Muszę z nim pogadać -rzucasz. Nie zdążyłam cię powstrzymać, wyskakujesz z samochodu i idziesz w jego stronę. Widzę, jak coś mówisz, a on szerokim i spokojnym gestem odsuwa cię i odwraca się plecami. Wracasz i w wielkim podnieceniu prosisz, bym poszła i wyjaśniła - bo tobie się nie udało - że jesteś rosyjskim aktorem, chcesz przekazać mu wyrazy podziwu, mnie na pewno wysłucha. Mówię na to, że moim zdaniem nie życzy sobie, żeby mu ktoś zawracał głowę. Przypominam ci, jak sam niechętnie reagujesz, kiedy w restauracji, na ulicy, w sklepie ludzie napastują cię, nękają pytaniami. Ale nie słuchasz mnie, nalegasz. Wysiadam więc z samochodu, podchodzę do Bronsona, ale nie udaje mi się nawet skończyć zdania, które sobie umyśliłam. Monotonnym głosem, z wyraźnym znużeniem przerywa mi Leave me alone, go away . Znowu macha ręką, jakby chciał mnie odsunąć, i obracając się na pięcie, wchodzi do hotelu. Z daleka przyglądałeś się tej scenie, jesteś urażony, nijak 158 nie mogę cię pocieszyć. Na parę minut zapomniałeś o swojej popularności, nie pamiętasz, ile stresów pociąga ona za sobą na każdym kroku, jesteś po prostu jednym z wielu wielbicieli odtrąconych przez swego idola. Na szczęście spotykamy się z przyjaciółmi i zaczynamy natychmiast mówić o bardziej przyziemnym marzeniu o kupnie Mercedesa. Sprowadzałam do Moskwy różne francuskie samochody. Nauczyłeś się prowadzić, choć kilka z nich rozbiłeś. Teraz chcesz mieć samochód modny w Związku Radzieckim, ponieważ jest wytrzymały, dzięki niemieckim dyplomatom można dostać części zamienne, ale przede wszystkim dlatego, że właśnie taki samochód otrzymał w prezencie Breżniew i sam od czasu do czasu siada za kierownicą. A więc jak zwykle moda kształtuje się zgodnie z gustem lub wyglądem przedstawicieli najwyższych władz. Sam dowcipkujesz na temat pieprzyków, które nagle obrodziły na twarzach działaczy partyjnych za Chruszczowa, cudownie gęstniejących brwi za Breżniewa, intonacji, którą przyjmują spikerzy telewizyjni naśladując sposób mówienia sekretarza generalnego. Ale przecież ty też upierasz się, żeby mieć jego samochód, mimo że, moim zdaniem, dużo trudniej sprowadzić zagraniczny wóz niż zafundować sobie brodawkę czy zapuścić krzaczaste brwi. Zresztą dobrze opracowałeś całą sprawę. Dzięki kilku koncertom dla celników, otrzymałeś zapewnienie, że będziesz mógł zarejestrować samochód. Dotychczas wszystkie moje wozy musiały opuścić terytorium Związku Radzieckiego przed upływem określonego terminu. Ten będzie mógł zostać na zawsze, ale pod warunkiem, że zapłacisz wysokie cło. Poradzisz sobie. Byłam świadkiem, że możesz dawać po pięć dwugodzinnych koncertów dziennie na dziesięciotysięcznych stadionach wypełnionych do ostatniego miejsca, sam z gitarą. Złe nagłośnienie odbija w nieskończoność twój krzyk, który staje się praktycznie niezrozumiały, ale publiczność, znająca na pamięć każde słowo, cieszy się twoją obecnością. I tak przez dziesięć kolejnych dni wyrwanych z teatralnego urlopu, po których l jesteś wyczerpany, wychudły, u kresu wytrzymałości, ale z 159 kilkoma tysiącami rubli w kieszeni. Tymczasem organizatorzy, często miejscowa filharmonia, zarabiają na tobie krocie, co umożliwia im wykonanie rocznego planu. Z wpływów uzyskanych we wszystkich zakątkach Związku Radzieckiego dzięki magii twojego nazwiska, otrzymujesz tylko znikomą część. Zarobki sławnych artystów są śmiesznie niskie. Uroczyste koncerty nie obywają się bez dramatycznych zakłóceń publiczność rozczarowana niefortunną decyzją władz o anulowaniu imprezy domaga się, byś wszedł na estradę, odmawia opuszczenia sali, a kiedy się ukazujesz, urządza ci owację, która niemal zawsze zmusza cenzorów do ustępstwa. Udaje ci się więc zebrać niezbędne fundusze. Reszta jest na mojej głowie. Nie masz prawa posiadać dewiz i nawet kiedy dużo później otrzymujesz tantiemy z zagranicznych kontraktów, możesz podjąć je tylko w rublach, według oficjalnego kursu, jak każdy radziecki obywatel pracujący za granicą. Masz na ten temat własną koncepcję radziecki turysta wyjeżdżający na Zachód musi otrzymać pewną, choćby minimalną, sumę dewiz. Co za tym idzie, gdyby pozwolono na podróże zagraniczne, gdyby kilka milionów turystów, bo tak należy szacować, zechciało wyjechać choćby na kilka dni i tylko do krajów europejskich, oznaczałoby to dla państwa wypłacenie milionów w twardej walucie. Dewizy są o wiele bardziej potrzebne na zakup brakującego sprzętu technicznego czy zboża. Chodzi tu więc nie tylko o kwestię swobodnego oglądania, oceny, porównań. Przeszkodę w wyjazdach stanowi problem ekonomiczny. Zaledwie kilka tysięcy osób chciałoby wyemigrować z ZSRR garstka intelektualistów, Żydzi marzący o Izraelu, wyznawcy najrozmaitszych religii, ludzie czujący się poza nawiasem społeczeństwa - homoseksualiści, nie zrozumiani twórcy, przeciwnicy ustroju, szykanowani, mistycy, wreszcie ci, którzy liczą na zdobycie na Zachodzie fortuny, sukcesu, sławy. Ale wszyscy inni, to znaczy ponad dwieście milionów, wolą tylko spędzać urlop nad Morzem Śródziemnym niż nad Morzem Czarnym, gdzieś w Europie Zachodniej niż w którejś z republik ZSRR. Chcą po prostu 160 obejrzeć, co się da, zakosztować przyjemności podróży, wejścia w inny świat. Zatem okazuje się, że oprócz kwestii liberalizmu istnieje problem dewiz, którego nie sposób pokonać, i z tego powodu, twoim zdaniem, jeszcze dużo wody upłynie, zanim rodacy będą mogli swobodnie podróżować. Jesteśmy więc w Monachium z twoimi przyjaciółmi i radzimy nad najlepszym rozwiązaniem. Muszę przyznać, że próbowałeś kupić radzieckiego Fiata, ale trzeba czekać w nieskończoność, a cena znacznie przekracza opłaty celne za zagraniczny samochód. I tak, penetrując ogromne parkingi zapełnione używanymi samochodami wyszykowanymi na sprzedaż, stajesz jak wryty przed Twoim Pierwszym Samochodem - wielką, stalowoszarą, czterodrzwiową limuzyną. Po prostu za bezcen kupuję z Romanem upragnionego Mercedesa. Twoja radość zachwyca nas. Jesteś szczęśliwy, zajmujesz miejsce kierowcy, bawisz się. W Moskwie milicjanci z drogówki nie wiedzieli z początku, kto siedzi za kierownicą, ale bardzo prędko zorientowali się, z kim mają do czynienia. Przez parę lat będę świadkiem, jak salutują ci, kiedy przejeżdżasz przez miasto. Ten samochód i następny, sportowy czekoladowy Mercedes - zawdzięczam mu najpiękniejszy skok kaskaderski w życiu - były twoimi ulubionymi zabawkami. Zaraz po kupieniu zrywnej czekoladki jedziemy nią z Niemiec do Moskwy. Jest koniec roku 1979, na autostradach niemieckich pędziliśmy z szybkością ponad dwustu na godzinę, bez problemów przekroczyliśmy granicę polską. Oświadczasz z dumą, że od Brześcia zaczyna się autostrada budowana z myślą o Olimpiadzie Koniec dziur i garbów, łosi spacerujących szosą w świetle księżyca - gaz do deski Rzeczywiście rwiemy naprzód. Niepokoi mnie co prawda brak jakichkolwiek znaków, porzucone tu i ówdzie koparki, ani śladu samochodów, ale tłumaczysz, że jest niedziela, dzień wolny od pracy. Jesteś tak pewny siebie, że jadę dalej. Po dziewięćdziesięciu kilometrach idealnie pustej i gładkiej autostrady spostrzegam w oddali przesiekę w le- > - Wysockf 161 się, z obu stron szosy rozmaite maszyny, ale przede wszystkim koniec asfaltowej nawierzchni. Hamuję biegami, staje mi przed oczami obraz z koszmarnego snu droga, która urywa się nagle, skok w próżnię i nicość... Po kilkumetrowym ślizgowym locie z ustami pełnymi kurzu, kaszląc, przeklinając i śmiejąc się histerycznie, lądujemy w piachu. Naszą sportową czekoladką wyskoczyliśmy z dwumetrowego progu z prędkością stu na godzinę. Autostrada z Brześcia była dopiero w budowie. Po dwugodzinnym błądzeniu po okolicznych lasach, cali i zdrowi, wyboistymi dróżkami docieramy do szosy. To będzie kiedyś najpiękniejsza autostrada —jesteś niepoprawnym patriotą. 162 Któregoś ranka dzwoni nasza przyjaciółka Jołoczka bardzo przejęta cały dobytek Koonen ma być sprzedany, trzeba koniecznie coś poradzić, interweniować Pod lawiną słów czuję ogromny niepokój, ale nie bardzo rozumiem, o co chodzi. Obiecuję, że porozmawiam z tobą, i kiedy tylko wracasz wieczorem, pytam - Kto to jest Koonen - Jak to, nie słyszałaś o Tairowie i Koonen Z wielkim wstydem przyznaję, że pierwsze nazwisko coś mi mówi, nieśmiało ryzykuję - To asystent czy uczeń Stanisławskiego Wybuchasz śmiechem. - Nieźle, prawie zgadłaś. Rzeczywiście Alicja Koonen była uczennicą Stanisławskiego. Ale Tairow to wielki reżyser, twórca Teatru Kameralnego. Koonen była jedną z naszych największych aktorek tragicznych. Umarła niedawno, miała ponad osiemdziesiąt lat. Musimy tam pójść, zwłaszcza że Jołoczka prosi... Kiedy zjawiamy się u naszej starej przyjaciółki, ze łzami w oczach opowiada nam, że mieszkanie słynnej pary, z którą serdecznie się przyjaźniła, wbrew powszechnym oczekiwaniom, nie zostanie przekształcone w muzeum. Wobec tego wszystko, co się tam znajduje, przepadnie. Błaga nas, żeby zobaczyć, co da się uratować, jej zdaniem, te przedmioty, będące świadectwem życia wielkich artystów rosyjskiego teatru, nie powinny przechodzić z rąk do rąk. Uważa, że naturalną koleją losu powinny znaleźć się u nas. Wchodzimy po kilku stopniach do mieszkania. Pokoje są bardzo ciemne, już widać jaśniejsze plamy po zdjętych obrazach, tu i ówdzie kartony wyładowane książkami, 163 zwinięte dywany sprawiają smutne wrażenie, jakby ktoś pośpiesznie się wyprowadzał. Zostały tylko bardzo duże meble. Tłumaczysz to ograniczonym metrażem nowych mieszkań. Widząc moje zakłopotanie, wyjaśniasz ze śmiechem - Nie mogli ich zabrać, ale my na szczęście mamy duże mieszkanie z holem, normalny przedpokój, wszystko można przenieść, na upartego nawet fortepian. Rozejrzyj się i wybierz, co chcesz, a ja tu sobie posiedzę. Wydajesz się zupełnie maleńki w pięknym empirowym fotelu z ciemnego drewna. Bardzo wysokie oparcie osłania siedzącego, trochę jak plażowy kosz, który ma chronić przed wiatrem. Decyduję się na ten fotel natychmiast. Potem zatrzymuję się przed masywnym, okazałym biurkiem z wieloma szufladami i nadstawką. Siedząc przy nim człowiek od razu ma wrażenie, że jest w bibliotece. Moją uwagę przyciąga wdzięczna sekretera, w której zostało kilka listów i zakurzonych fotografii a także bardzo prosta ser-wantka - wydaje się, że jej wnętrze z jasnej wiśni świeci blaskiem w zestawieniu z mahoniem zewnętrznych ścian. Wreszcie pokazują mi olbrzymią szafę kiedy się ją otwiera, czuć naftalinę i teatralne szminki. Na drucianych ra-miączkach wiszą oszałamiające kreacje, również na sprzedaż. Ze wzruszeniem wybieram dwie suknie wyszywane perłami i czarnymi dżetami oraz czarną koronkową pelerynkę. Wychodzimy trochę zasmuceni, mówisz na schodach - Życie pełne miłości, trosk, sukcesów, problemów, pracy twórczej, poszukiwań — a zostaje tylko parę rozproszonych przedmiotów. Długo roztrząsamy temat przemijania życia, próżności sukcesu, zastanawiamy się nad bezsensem gromadzenia dqbr, niełaską rządu, pazernością spadkobierców... Przy tym biurku napisałeś swoje najpiękniejsze wiersze. W tym fotelu spędziłam długie godziny otulona pledem słuchając, jak mi je czytasz. W szufladach sekretery leżą setki naszych zdjęć, artykułów, pamiątek. Suknie wciąż jeszcze wiszą w szafie moskiewskiego mieszkania wzię- 164 łam do Paryża tylko koronkową mantylę, która przypomina mi wytworność Alicji Koonen. Podczas podziału majątku w 1980 roku zabrałam jedynie swoje osobiste rzeczy zostawiając mieszkanie i wszystko, co w nim było, spadkobiercom. Mam nadzieję, że pewnego smutnego dnia nikt nie będzie po nim spacerował przebierając w okruchach naszego minionego życia. 18B Na dworze mróz, wprowadziliśmy się właśnie do przestronnego mieszkania, które wynajmujemy od dyplomatów przebywających na placówce w Afryce. Cała dzielnica jest jednym placem budowy. Na kilkanaście świeżo wykończonych bloków wielkiego nowego osiedla na południowych obrzeżach Moskwy jest tylko jeden sklep spożywczy, mamy do niego kilkaset metrów. Na ogół jeżdżę samochodem do śródmieścia, gdzie za dewizy robię codzienne zakupy. Mieszkamy jednak daleko od centrum i przyzwyczaiłeś się zabierać rano samochód, który przywiozłam z Paryża. Zrobiłeś u mnie przyspieszony kurs, dostałeś przez protekcję prawo jazdy i teraz szalejesz za kierownicą. Niczego się nie boisz, ale ja wolę nie wsiadać z tobą do samochodu. Więc i dziś rano, ponieważ jest bardzo zimno, jestem unieruchomiona. Pozmywałam naczynia z poprzedniego dnia, posprzątałam, wyprałam kilka drobiazgów, koszule, swetry, prześcieradła, obrusy i postanowiłam wziąć się do przygotowania dobrej kolacji. Spodziewamy się czworga bliskich przyjaciół, nie grasz dzisiaj i wiem, że wrócisz wcześniej. Kusi mnie, by zobaczyć słynny sklep. Muszę odetchnąć świeżym powietrzem, mam nadzieję, że uda mi się kupić przynajmniej chleb, masło, ser, a nuż szczęśliwym trafem dostanę pomarańcze, papier toaletowy, jakiś mrożony drób, a może nawet twoją ulubioną kiełbasę z czosnkiem, która ratuje gospodynie, kiedy nie mają nic, dosłownie nic, co by mogły wrzucić do garnka. Wkładam nurki z podwójną watoliną, kozaki, czapkę, zimowe rękawice i przeciwsłoneczne okulary, wyglądam niczym przybysz z kosmosu Wychodzę z domu obwieszo- 166 na torbami licząc na duży łup. Powietrze jest czyste, suche, pobliski las jakby drży na mrozie, patrzę z żalem na rozleg-• ły teren, gdzie wznoszą się nasze bloki. Tutaj las wykarczo-wano za pomocą olbrzymiego buldożera. Nie uchowało się ani jedno drzewo, ani jeden krzak. Tak jest szybciej i taniej. Przez najbliższe piętnaście lat ludzie będą żyli na betonowej pustyni, gdzie kilka mizernych drzewek oskubanych przez dzieci nie da nawet odrobiny cienia w upalne dni. Żwawym krokiem ruszam w stronę sklepu. Staram się omijać koleiny w zamarzniętym błocie, przeskakuję z jednej grudy na drugą, wreszcie betonowym przejściem dochodzę do tłumu okutanych kobiet, które czekają przed zamkniętymi drzwiami. A przecież dobrze wyliczyłam czas, żeby uniknąć przepychanki, która zawsze towarzyszy otwarciu sklepu. Sprzedawczyni najwyraźniej się spóźnia, tłumek wydaje pomruki niezadowolenia. Na mój widok milknie, ale złość jest silniejsza niż ciekawość i głosy nasilają się aż do chwili otwarcia drzwi. Jak oszalałe kwo-ki kobiety szturmują sklep, gdacząc i popychając się wzajemnie. W drzwiach mieszczą się równocześnie tylko dwie osoby, czekam i wchodzę do środka jako ostatnia. Czuję charakterystyczny wilgotny zapach i widzę od razu, że mogę liczyć tylko na produkty mleczne, masło i ser - jeśli dla mnie wystarczy. Jest to zupełnie nowy sam, a z półek już odpada farba, koszyki mają pourywane rączki, nieliczne artykuły pakowane są byle jak, w gruby szary papier z ceną namazaną kopiowym ołówkiem. To moje pierwsze zakupy w tym miejscu. Biorę parę rzeczy, staję w kolejce do kasy. Mam pięć pakunków różnej wielkości, płacę i szykuję się do wyjścia, kiedy ekspedientka patrząc surowo każe mi otworzyć torbę. Przewraca moje sprawunki i tryumfalnie coś wyciąga. O zgrozo -kasjerka nie policzyła dodatkowej paczuszki sera za dwadzieścia osiem kopiejek. Robi mi się gorąco, sklep jest przegrzany, a ponadto jest mi trochę wstyd, bo wstrzymano pracę i wszystkie się na mnie gapią. Wyjaśniam nieśmiało, że kasjerka nie zauważyła, przecież nic się nie stało. 167 - Jak to nie zauważyła Znamy tę śpiewkę, w taki właśnie sposób tworzy się manko. Jeśli każda ukradnie - pada słowo kraść - kawałek sera czy masła, do czego dojdzie naród... Jestem przerażona, bo kobiety podnoszą głos, wymyślają mi. Wyjmuję parę rubli i ciskam na ladę - Weźcie je sobie, nie są mi potrzebne. W odpowiedzi słyszę krzyki - Naszymi pieniędzmi się tak nie rzuca, z trudem je zarabiamy, nie tak, jak niektóre... O mało nie trafia mnie apopleksja, jestem cała mokra, chce mi się płakać. Wyciągam z torebki franki i naiwnie, w dobrej wierze proponuję, że zapłacę w dewizach. Grad obelg wygania mnie na dwór. Znowu wędruję po grudach zmarzniętego błota, przyciskając do piersi zakupy. Stoisz pod naszą klatką schodową, która niczym nie różni się od wszystkich innych. Witasz mnie czułym, szerokim uśmiechem. Widząc moje zaczerwienione oczy, przekrzywioną czapkę i ręce zaciśnięte kurczowo na szarych paczuszkach, domyślasz się, gdzie byłam. - Poszłaś po zakupy, tak, moje biedactwo, musisz zrozumieć te kobiety, one to mają na co dzień. Dla ciebie to tylko przykry incydent. Wybacz im, jutro zostawię ci samochód. Po okropnej nocy, kiedy przekroczyliśmy miarę we wszystkim za dużo gości, jedzenia, wódki, scysji i przeprosin, mamy pojechać do pewnego pisarza, z którym pracujesz nad scenariuszem. Jego dacza jest dosyć daleko i wcześnie rano udajemy się na dworzec kolejki elektrycznej. Pociąg jest często przepełniony, bo ludzie wiozą, co się tylko da - na wsi nie można nic kupić. Wszyscy są objuczeni, dzieci płaczą, psy urywają się ze smyczy, koty wyłażą z koszyków, żar leje się z nieba. Czuję się tak niedobrze, że litujesz się nade mną i z błyskiem w oku popychasz mnie do bu|etu. Tu, jak zwykle, urzędują w kolejce pijacy. W sprzedaży jest piwo, najtań- 168 sza wódka i coś, co z daleka przypomina koniak. Mężczyź^ ni dyskretnie pokazują trzy palce, natychmiast znajdują dwóch typków i razem składają się na pół litra. Po czym stają gdzieś za winklem i bulgotaniem, na słuch, odmierzają niemal co do kropli sto siedemdziesiąt gramów wódki, którą zakąszają piwem. Teraz już im dpbfze. Opary piwa zmieszane z potem i dymem najtańszych rosyjskich papierosów, a na dobitkę upał - wszystko to sprawia, że jak szalona rzucam się do drzwi z napisem Dla kobiet . Fizycznie jestem jedną wielką ruiną, ale po wejściu do środka na moment trzeźwieję oto w jednym pomieszczeniu siedzi na tronie z dziesięć kobiet w różnym wieku i najspokojniej w świecie załatwia naturalną potrzebę. Jak na komendę podnoszą na mnie wzrok. Stoję jak wryta. Ale w spontanicznym odruchu delikatności wszystkie odwracają się od jedynej wolnej muszli. Wychodzę z tego przybytku chwiejnym krokiem, ze łzami wdzięczności w oczach. Nie zapomnę tej toalety do końca życia. Czekasz z dwoma kieliszkami w ręku, każesz mi wypić. Otrząsam się, ale nalegasz - Musisz wypić, to jedyny sposób, jak mówi diabeł w Mistrzu i Małgorzacie , klin należy wybijać klinem. Wybuchasz śmiechem, bo krzywiąc się przełknęłam pięćdziesiątkę, którą utrwaliłam po francusku szklanką zimnej wody. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko wróciło do normy, znowu stałam się istotą ludzką. Twoje skupione i przenikliwe oczy na moment zasnuwa mgiełka drwiącej wesołości - Uwaga, w ten sposób wpada się w alkoholizm, proszę szanownej pani Teraz i ja się śmieję, wszystko na tym dziwacznym dworcu staje się beztroskie, przyjazne i serdeczne. 169 Zbliża się Nowy Rok. W naszym świeżo zasiedlonym budynku ledwie letnie kaloryfery nie wystarczają do ogrza- . nią wielkich pomieszczeń z wyjątkiem kuchni, gdzie na cały dzień zostawiam włączony piecyk, w mieszkaniu jest lodownia. Zima jest wyjątkowo ciężka, temperatura spa- | dła do minus pięćdziesięciu stopni. Wszyscy chodzimy w i waciakach, czapkach i futrzanych butach. Przez szyby nic | nie widać pokryły je kryształki w kształcie dziwnych geo- f metrycznych figur. Nie ruszamy się z domu. Pewnego wieczora z zewnątrz dobiega jakiś gwar i po chwili widzimy, jak w blasku wysokich płomieni pojawiają się na szybach ruchliwe cienie. Wychodzisz na schody i zaraz wracasz bardzo podniecony na nie zabudowanym terenie dzieje się coś niezwykłego. Wybiegamy na dwór, ze wszystkich bloków wychodzą ludzie zakutani po czubek nosa. Wszyscy krzyczą, zwłaszcza kobiety, których donośne, wysokie głosy górują w tym zgiełku. Docierają do nas < strzępy zdań Niemożliwe, to zbrodnia, hańba, spalimy wszystko . I rzeczywiście, z ogrodzenia placu budowy mężczyźni wyrywają zapamiętale deski i wrzucają je do wielkiego ogniska rozpalonego pośrodku pustego terenu. Po raz pierwszy i jedyny widzę, jak moskiewski tłum z wściekłością okazuje niezadowolenie. W wielu blokach popękały rury i w ogóle nie ma ogrzewania. Osoby w podeszłym wieku i małe dzieci chorują na zapalenie płuc. Sytuacja jest dramatyczna, ponieważ w nowym budownictwie nie ma ani kominków, ani miejscowego ogrzewania, a elektryczne piecyki od dawna zniknęły ze sklepów. Niektórzy wysłali dzieci do krewnych na wieś, w chacie można przetrwać najgorsze mrozy. Nie wszyscy jednak mają takie możliwości i wściekłość rośnie. Już spalono wszystkie deski, niektórzy grożą, że dobiorą się do drewnianych drzwi, inni próbują wyrywać opony z maszyn budowlanych, to już pachnie rozruchami. Nagle pojawia sią milicja. Tłum pierzcha, zostajemy niemal sami. Mamy zlodowaciałe twarze, zamarznięte nosy, brwi pokryte szronem. Wracamy do domu ostro ponaglani przez milicję do opuszczenia terenu. Incydent trwał zaledwie kilka minut, ale odniósł natychmiastowy skutek. Już w nocy przysłano ekipę do usunięcia awarii i nazajutrz wszyscy winszują sobie tego prowokacyjnego ogniska, bez którego, jak mówią, nikt z administracji palcem by nie kiwnął. Wieczorem jedziemy za miasto. Przyjaciele zaprosili nas na Sylwestra i Nowy Rok. Mieszkają na stałe w pięknej chałupie otoczonej brzozami. Wygląda tu jak w bajce. Ma się wrażenie, że lada moment pojawi się w ogrodzie Królewna Śnieżka. Mróz skuł wszystko dokoła, śnieg skrzypi pod stopami, niebo ma kolor atramentu, idealny spokój, żadnego szelestu, najmniejszego drżenia. Z domu wychodzi tylko od czasu do czasu pies Rodzynek, wraca po chwili i kuli się przy kominku. Po raz pierwszy w życiu widzę psa, który odwraca się z niesmakiem od kości, niemal machnięciem łapy daje do zrozumienia, że nie ma na nią ochoty -tak się obżarł. Gospodarze wydali bowiem istną ucztę. Nigdy nie widziałam tyle mięsiwa, dziczyzny, ryb, pasztetów i innych przysmaków podawanych bez przerwy przez trzy dni. Mój syn Yladimir objadł się po uszy i śpi przytulony do psa na dywaniku przed kominkiem. Co pół godziny wychodzimy na dwór, żeby uruchomić silniki samochodów i przynieść polana na opał. Cisną ci się na usta wspomnienia o ludziach zesłanych na Sybepę, którzy w lichym ubraniu, niedożywieni, całymi miesiącami próbowali przetrwać w straszliwym mrozie. Jaki ogromny kontrast między twoją opowieścią i naszą ciepłą, rozradowaną chatą. i 170 171 Często w najszczęśliwszych chwilach życia wracasz do przeżyć z dalekiej przeszłości. Pamiętam nasz wyjazd do Berlina Zachodniego w 1973 roku, po raz pierwszy znalazłeś się wówczas na Zachodzie. Już podróż przez Polskę i Niemcy Wschodnie rozdrażniła cię i wprawiła w ponury nastrój. Kiedy tylko wychodzimy z samochodu przed hotelem, gdzie mamy zanocować, ruszasz przed siebie chcesz popatrzeć na ulice, sklepy. Idę z tobą, żal mi cię. Z szeroko otwartymi oczami mijasz powoli kolejne wystawy kapiące od bogactwa ubrania, buty, samochody, płyty. - Można wejść do sklepu i po prostu to wszystko kupić... - mówisz z niedowierzaniem. Odpowiadam - Tak, tylko trzeba mieć pieniądze. Nieco dalej stajesz przed witryną sklepu spożywczego półki uginają się pod naporem mięs, wędlin, owoców, konserw. Bledniesz i nagle zginasz się wpół, chwytają cię torsje. Po powrocie do hotelu mówisz ze łzami - Jak to ... Oni przegrali wojnę i są tak bogaci, a nasz naród, który tyle wycierpiał, nie ma prawie nic Od wojny minęło blisko trzydzieści lat, to myśmy ją wygrali, a jesteśmy biedni, nic nie możemy kupić. W niektórych miastach od lat nie ma świeżego mięsa, w ogóle wszystkiego brak. To pierwsze utęsknione zetknięcie z Zachodem wywołuje nieoczekiwaną reakcję. Nie radość, ale wściekłość, nie zdumienie, ale uczucie zawodu, nie wzbogacenie się przez kontakt z innymi krajami, ale odkrycie, że naród rosyjski jest jeszcze biedniejszy, niż myślałeś. Tej nocy nie możesz zmrużyć oka, mówisz jak w malignie urywanymi zdaniami, robiąc długie pauzy opowiadasz o Wojnie bezdomne dzieci, sieroty, bandy młodocianych koczowników, obszarpane, wygłodniałe i straszne, niczym stada młodych wilków przemierzające wykrwawiony kraj kobiety przytłoczone podwójnym ciężarem - spadło na nie całe brzemię pracy wykonywanej zwykle przez mężczyzn blokada Leningradu, miesiące koszmaru i rozpaczliwej odwagi, kiedy to życie toczyło sieza wszelką cenę, orkiestry złożone ze starych muzyków przymierających głodem, 172 zdrętwiałych z zimna, tak bardzo wycieńczonych, że nie było słychać ich grania. Wojna, której pokłosiem były miliony ludzi dotkniętych na całe życie fizycznym i psychicznym kalectwem. Twój głos staje się bezbarwny, przy duszony trzydziestopięcioletni mężczyzna stracił obie ręce i nogi, mówią na niego samowar . Wszystko trzeba przy nim zrobić podnieść go, położyć, znowu podnieść, umyć, znowu położyć, nakarmić. Na noc wędruje do skrzynki, ale nie śpi. Rano sadza się go w specjalnym wysokim krześle, jak niemowlaka. Jego żona, której oddano tę kupkę nieszczęścia, pielęgnuje go i leczy. Zapowiedziano jej, że mąż-niemowlę ma przed sobą długie lata życia. Jest zdrów. Serce zwolnione z obowiązku zasilania w krew czterech kończyn będzie biło przez długi czas. Ona go kocha, chce, by żył, nawet za cenę takiego poświęcenia. On, z początku milczący, pewnego dnia zaczyna pytać o dom, sąsiadów, chce wiedzieć, co się dzieje. Kobieta, szczęśliwa, że czymś się zainteresował, opowiada mu radosne wydarzenia, czasem nawet zmyśla. Życie wraca do normy, powstają nowe domy, ludzie się pobierają. Mężczyzna mówi, że chce w tym uczestniczyć, popatrzeć, ale jak to zrobić Ze skrzynki, z krzesła nie widzi nic. Kobieta przysuwa go do okna, w ten sposób będzie mógł oglądać słońce, zakwitające drzewa. Jest wiosna. Mężczyzna zauważa nawet drobiazgi, mówi o nabrzmiewających pączkach, o papierowych taśmach zrywanych z okien po zimie, o dzieciach, które obiera się jak cebule z ciężkich, niezgrabnych okryć - maluchy bawią się teraz na podwórku swobodne i szczęśliwe. Sąsiedzi przywykli do tej twarzy przyklejonej do szyby. Jest już ciepło, można otworzyć okna. Silna kobieta z czułością sadza swoje dorosłe dziecko w wysokim krześle przy parapecie. Sama wychodzi do pracy, zatrzaskuje drzwi. Mężczyzna pochyla głowę, chwyta zębami zasłonę w czerwono-zieloną kratę. Najwyższym wysiłkiem, całym ciężarem podrywa się z krzesła i huśtając się coraz mocniej, przerzuca ciało na zewnątrz. Puszcza zasłonę i uwalnia się wreszcie od cierpień. 173 l Kto powiedział Nie wzejdzie tu plon, po co siać, przecież ziemia umarła To nieprawda Zanurzcie w niej dłoń — ziemia śpi, chroniąc w łonie swym ziarna. Zazieleni, wypuści je wzwyż, kiełkom kwiatów i drzew każe pęcznieć, choć sczerniała od sadzy i zgliszcz, macierzyństwo sprawuje odwieczne. Transzejami przeorał ją front, poharatał lejami korzenie, spływa ziemia sokami jak krwią, na nieziemskie wydana cierpienie. Wszystko zdoła wytrzymać i znieść, zabić ziemi nie sposób, nie sposób Ziemia znów będzie śpiewać swą pieśń, żadna moc nie pozbawi jej głosu Posłuchajcie - to śpiew, a nie krzyk, życie jęki bolesne zagłuszy, Ziemia to nasza dusza, a nikt nie potrafi zadeptać w nas duszy * Z okazji obchodów dnia zwycięstwa oglądamy kromkę filmową z tamtych czasów. Niemieccy jeńcy maszerują ulicami Moskwy. Długa kolumna posuwa się powoli, żołnierze są obszarpani, nierzadko ranni, niektórzy bardzo młodzi, prawie dzieci, inni starzy, wszystkie głowy opuszczone, oczy wbite w ziemię. Kilka metrów za nimi polewaczki zmywają asfalt. Obraz nie do zniesienia, twarze w tłumie wyrażają uczucia narodu, który zwyciężył po tylu latach męki pogardę, nienawiść, niezdrową radość. Niektórzy płaczą przywołując na pamięć cierpienia. Wszyscy jednak stoją w milczeniu. Żadnych krzyków, obelg, tylko te spojrzenia i szum wody spłukującej hańbiący brud. Nagle od tłumu odrywa się jakaś kobieta, podchodzi do młodziutkiego jeńca. Można by pomyśleć, że go uderzy, ale nie, spod swej lichej, za dużej męskiej kurtki wyciąga kawałek chleba i podaje wziętemu do niewoli dziecku. Nigdy nie zapomnę reakcji maszerujących ludzi od wstydu do niedowierzania i wdzięczności. Wszyscy odwrócili głowy i patrzą długo za kobietą, która im przebaczyła. Pieśń o ziemi , przeł. Michał B. Jagiełło. 174 175 Pewnego wieczora wracasz wesoły jak szczygieł i opadając na kanapę oświadczasz — Byłem u Chruszczowa. Na moje zdziwienie wyjaśniasz, że Chruszczow, od kiedy stracił władzę, mieszka pod Moskwą, że po prostu cię zaprosił, a ty byłeś ciekaw tego przywódcy Związku Radzieckiego, który pozwolił na pewien liberalizm w sztuce, ale przede wszystkim ogłosił raport o zbrodniach Stalina. Wziąłeś gitarę i zjawiłeś się u niego w porze podwieczorku. Na stole czekają ciastka i oczywiście mrożona wódka. Stary Nikita lubi się napić. Natychmiast zasypuje cię pytaniami. Interesuje go, jak powstały twoje piosenki wojenne. Myśli, że weterani dużo ci opowiadali. Nie może się nadziwić, kiedy wyjaśniasz, że słowa cisną ci się pod pióro właściwie bez świadomego wysiłku. Czasem wystarczy, że wcielisz się w postać, jak aktor, by opowiedzieć o wydarzeniach, w których oczywiście sam nie brałeś udziału. Teraz ty zadajesz pytania, wódka rozwiązała języki, zapada ciepły letni wieczór, dużo śpiewasz, zwłaszcza najnowsze piosenki. W półmroku przyglądasz się okrągłej, rumianej twarzy byłego pierwszego sekretarza. W odpowiedzi na konkretne pytanie dotyczące wystawy malarzy- ab-strakcjonistów, którą na jego polecenie rozwalono buldożerem, Nikita ujawnia swój choleryczny temperament. Jego twarz czerwienieje jeszcze bardziej i, uderzając się obiema rękami po udach, wybucha - Oszukano mnie, nikt mi nic nie wyjaśnił, ja się nie znam na malarstwie, ja jestem chłop ze wsi. —Wreszcie dorzuca - Powiedzieli mi, że to wszystko* pederasty. 176 \ Kończysz relację z tej wizyty ze smutkiem w oczach - KJo wie, gdyby wtedy można było z nim tak pogadać, może inaczej wyglądałaby nasza sztuka w latach sześćdziesiątych Potem machasz ręką z rezygnacją i dodajesz - Kiedy oni są na górze, nie można ich nawet zobaczyć, a co (fopiero porozmawiać... 177 Na tak zwany cykl chiński składa się kilka piosenek napisanych w latach sześćdziesiątych. Wywołały one taki gniew władz w Pekinie, że zakazano ci wstępu do Chin po wsze czasy . Trzeba przyznać, że poszedłeś na całego. W najlepszych latach kultu jednostki napisać Mao Tse-tung ma słaby punkt łasy jak kot jest mimo lat na babski towar, kiedy go najdzie chęć, od razu chciałby mieć, aż wreszcie dorwał się do gwiazdy operowej. Robił, co mógł, okrutnie schudł, lecz temperament miała baba wręcz fatalny gorąca krew, obecnie szef od całej chińskiej rewolucji kulturalnej. A kto nie wierzy nam, ten łobuz jest i cham, a kto nie wierzy nam, ten bękart jest i płaksa Marksa pieprzymy my, nie pływał on w Jangcy Tak Chińczyk Mao rozpracował Żyda Marksa.* W czasie drogi powrotnej z Paryża do Moskwy, w samochodzie, robimy przegląd wydarzeń, cytując dokładnie słowo po słowie twoje teksty. Nie do wiary Brzmi to jak złośliwa i prowokacyjna kronika wstrząsów, które targają wielkimi Chinami. Ale wszystko napisane z przenikliwością, darem przewidywania przyszłości graniczącym z jasnowidzeniem, bo przecież teksty powstały wiele lat wcześniej. Im dłużej jedziemy, tym bardziej sam nie możesz się Przeł. Michał B. Jagiełło. 178 sobie nadziwić Po przyjeździe do Moskwy zwołujesz kumpli i z dumą zawiadamiasz ich o niezwykłym odkryciu - Jestem wróżbitą I ku wielkiej radości wszystkich przypominasz zwrotki piosenki z cyklu chińskiego. Ku chwale Chin, Ciang Gin, powinność swoją czyń, legł w proch i pył perfidny męski wróg, fortuna sprzyja ci, żonę Liu Szao-ci pokarał Bóg złamaniem dwóch sobaczych nóg. Cytatów nie chcesz znać To my ci, twoja mać, do tyłka przybijemy tadzypao, kto przędzie intryg sieć, kłopoty będzie mieć z małżonką Mao, Mao i Lin Piao * Przeł. Michał B. Jagiełło. 179 Jest wśród ludzi, których kochasz, ktoś, kogo darzysz uczuciem bez granic. Nazywa się Ingibarow, jest młody, przystojny, szlachetny. Na swój sposób poeta, rozśmiesza i wzrusza publiczność od lat siedmiu do stu siedmiu. To klown-czarodziej, który dzięki swej oryginalności niedawno zdetronizował starego Popowa i innych tradycyjnych klownów. Wszystko, co robi, tchnie smutkiem, nie ma obrzucania się ciastkami z kremem, czerwonego nosa, tresowanego psa. Tłukąc talerze doprowadza publiczność do szaleńczego śmiechu, który po chwili zamiera na ustach. Nagle wzruszenie chwyta za gardło i trzeba wyciągnąć chusteczkę. Ten wspaniały akrobata dokonuje cudów na arenie, unosi ciało poziomo nad ziemią opierając się na jednej ręce, czego mu strasznie zazdrościsz. Ćwiczysz całymi godzinami, słyszę głośny okrzyk tryumfu, kiedy ci się udaje, ale wytrzymujesz tylko ułamek sekundy. Jego numer trwa całą minutę. Widujemy się często, w cyrku, w towarzystwie poczciwego Nikulina, nestora klownów, który tak lubi dzieci, że od kiedy ma samochód, obwozi je całymi dniami po Moskwie, co sprawia im wielką frajdę. Z Ingiba-rowem podziwiacie się nawzajem. Któregoś popołudnia odbierasz telefon, widzę, że bledniesz, odkładasz słuchawkę i zaczynasz szlochać jak dziecko. Przytulam cię, a ty krzyczysz - Ingibarow nie żyje Dziś rano na ulicy Gorkiego dostał ataku serca, nikt mu nie pomógł, ludzie myśleli, że jest pijany. Zanosisz się jeszcze mocniej od płaczu. - Umarł jak pies, sam jeden na chodniku. 180 Zawsze miałeś koło siebie przyjaciela od serca. W czasie dwunastu lat naszego wspólnego życia poznałam ich siedmiu. Trzej mieli na imię Walera. Po rosyjsku nie ma wątpliwości to imię męskie. W waszych koleżeńskich stosunkach nie było nigdy cienia homoseksualizmu. Jednak czułam się trochę nieswojo - tak silnie pragnąłeś ich obecności, tak bardzo chcieliście mieć wspólne tajemnice, tak wielki wpływ na nich wywierałeś. Był jeszcze Iwan, aktor z Taganki, całkowicie zmarnowany talent, Wołodarski, przyjaciel z dzieciństwa i kompan od kieliszka, który na koniec cię zdradził, i Dima, który dzięki znajomości elektroniki przez długie lata był twoim inżynierem dźwięku zresztą nie na tym kończyła się jego rola w świecie, gdzie rzekomo nie sposób się dorobić - wyzyskiwał cię (jako pierwszy miał dostęp do taśm z twoimi nagraniami i handlował nimi). Wszyscy oni byli tylko lokajami, których z dnia na dzień odprawiałeś bez cienia żalu. Tylko jeden, W., pozostał na zawsze przyjacielem. Kiedy mi go przedstawiasz, wiem już, że ma za sobą straszne przejścia. Dostał absurdalny wyrok stu siedemdziesięciu lat pozbawienia wolności. Objęła go amnestia po XX Zjeździe, ale odsiedział już szesnaście lat w łagrze. Sto siedemdziesiąt lat to tylko suche wyliczenie na papierze. Prawdziwym koszmarem było szesnaście długich lat spędzonych na katordze z powodu niewinnego listu, w którym zacytował nieprawomysinego poetę. I tak marynarz rozmiłowany w języku ojczystym poznał, co to piekło. Nie poddał się, twarda sztuka. Kiedy spotykam go po raz pierwszy, muszę wyciągnąć obie ręce, by uścisnąć gorącą, kościstą masę, którą podaje mi bez żenady. Tego samego 181 wieczora opowiadasz mi, jak włożył rękę do paleniska, gdzie rozgrzewano narzędzia tortur. Widzicie, nie boję się, możecie sobie urządzać przesłuchanie - rzucił hardo oprawcom, co wzbudziło ich bezwolny podziw. Tą samą ręką, w innym obozie, po desperackiej ucieczce, w czasie śledztwa, straszliwym ciosem roztrzaskał żeliwną płytę pieca gruchocząc sobie kości, a płaty skwierczącego ciała przyprawiły o mdłości nawet strażników. Ten szerszy niż wyższy mężczyzna ma jedną słabość co dzień rano starannie przyczesuje pasmo włosów, przykle-pując je do czaszki, by w ten sposób powstało wrażenie fryzury. Na wietrze pożyczka odkleja się i powiewa jak chorągiewka. Kpimy sobie niewinnie z tej kokieterii. W. jest teraz geologiem, kieruje brygadą złożoną z byłych więźniów politycznych, dla których życie w mieście stało się nie do zniesienia. Potrzebują przestrzeni, powietrza, wolności. Większość czasu spędzają w ogromnej syberyjskiej tajdze, dokąd przewozi ich wraz ze sprzętem helikopter. Ich zadaniem jest poszukiwanie rud mineralnych. Budują szałasy, organizują sobie twarde, niemal klasztorne życie bez kobiet i alkoholu. Praca jest wyczerpująca, ale bardzo dobrze płatna. Kiedy przyjeżdżają do Moskwy, rzucają się w wir hulanek, ale w ich oczach nie ma beztroski. Pewnego dnia przychodzą do ciebie z wizytą, głównie po to, by zaopatrzyć się w nowe piosenki. Z oczami wilgotnymi od łez słuchają smutnych ballad powstałych z ich opowieści. Kiwają głowami i bez słowa ściskają cię w ramionach. Nigdy nie widziałam, by ludzie odnosili się do siebie w tak piękny sposób. Rozumieją się w pół słowa. Jeden z nich niechcący oberwał guzik od marynarki i prosi W., żeby mu go przyszył. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, W. bierze igłę z nitką i nie przerywając rozmowy zabiera się do szycia. Nie ma wśród nich żadnej hierarchii. Wspólnie spędzone tragiczne lata uszlachetniły ich. Obca jest im próżność, zazdrość, wszelkie udawanie. Są z gruntu szczerzy i dobrzy. Dyskretni, nie mówią przy mnie o przeszłości, ale znam ich historię dzięki twym piosenkom. W jednej z nich 182 opowiadasz o nieudanej ucieczce W. z łagru. Takim kolejnym próbom zawdzięcza on karę dłuższą niż życie ludzkie. Grupy około pięćdziesięciu więźniów, pracujących przy wyrębie drzew dosyć daleko od obozu, pilnuje tylko trzech uzbrojonych strażników z wilczurami na smyczy. Wiedzą przecież, że w bezkresnej tajdze, na tysiącach kilometrów zamarzniętej równiny praktycznie nie sposób przeżyć, nie muszą więc specjalnie uważać. W. postanawia mimo wszystko zaryzykować. Wystarczy ukryć się w śniegu i czekać na sprzyjający moment. Ze swej kryjówki W. widzi czołgającego się kolegę, który również postanowił uciekać, został zauważony, strażnicy krzyczą, spuszczają psy. Mężczyzna podnosi się, próbuje biec, słychać świst pocisku, człowiek osuwa się kilka centymetrów od kryjówki W. z roztrzaskaną głową. Psy rzucają się na trupa, zaczynają wylizywać mózg i są tak podniecone krwią, że nie czują obecności W. Strażnicy wloką ciało za nogi zostawiając na śniegu krwawy ślad, za którym podążają psy nie odrywając pysków od ziemi. W. przeżył kilka dni w tej lodowatej pustyni, zostaje jednak ujęty na pół żywy z zimna. Inna próba ucieczki przypomina makabryczną baśń. Opowiadasz mi o niej przejęty dreszczem. Trzem mężczyznom udało się zmylić czujność straży. Są dobrze przygotowani mają noże, jedzenie, ciepłe ubrania. Najstarszy spotkał w obozie syna, którego nie widział od wielu lat. Ironią losu wcześniej przeklął syna, dowiedział się bowiem od nowo przybyłych do obozu, że pracował on w milicji. Teraz obaj znaleźli się tu jako więźniowie. Często tak bywało w okrutnych, niepewnych czasach stalinizmu oprawca spotykał się z ofiarą, a ponieważ koszmar dnia codziennego wymazywał z pamięci przeszłość - stawali się sobie bliscy. Pierwszy zaczynał rozumieć ogrom swego błędu, widział haniebny los, jaki zgotował ofiarom drugi, patrząc na to, jak kat jest bity, poniżany, traktowany jak zwierzę, zaczynał się nad nim litować, choć z początku odczuwał niezdrową satysfakcję. Poza tym relacja kat-ofiara 183 dawała tym ludziom bez jutra punkt oparcia - wspólną przeszłość. Ojciec i syn, wraz z najmłodszym trzecim uciekinierem, idą gęsiego, trzy pokolenia brną w bezkresnej przestrzeni. Wyczerpał się zapas żywności, usiłują polować, ale zwierzyny jest niewiele, a noże stanowią niezbyt skuteczną broń. W głębokim śniegu nie da się biec i trzej wyczerpani mężczyźni nie próbują już nawet chwytać zwierzaków z rzadka przemykających wśród zarośli. Ojciec, czując zbliżającą się śmierć, każe przysiąc towarzyszom, że posilą się jego ciałem, by mogli, jak powiada, przeżyć i dać świadectwo. Stary umiera na rękach syna, uspokojony uroczystą przysięgą. Przeżyli, ale nie mogli zaświadczyć. W nocy dręczą ich straszliwe koszmary, ich dni są na zawsze wypełnione nienawiścią do ślepego systemu, który zrobił z nich kanibali. To był zryw w biały dzień, z zaskoczenia, bez szans, nagły mus, owczy pęd — pchnąć strażnika i w las, cały łagier w zdumieniu obserwował nasz bieg -gnaliśmy jak szaleni, zapadając się w śnieg. Szukam wzrokiem, gdzie on - dopadają nas psy, widzę - leży, a w krąg bryzgi mózgu i krwi, celowali starannie, dostał go któryś drań Psy już przy mnie, już na mnie, kły wpijają się w krtań... Leżałem nieruchomo jak ta kłoda -gdy psy tuż tuż, tylko się, bracie, rusz Warczały, warowały nieopodal i zlizywały jeszcze ciepły mózg.* To był zryw w biały dzień... (fragment), przeł. Michał B. Jagiełło. 184 Wieczór w Paryżu, rok 1978. Oglądam program o polowaniu na wilki z helikoptera. Kręcona na Syberii sekwencja ukazuje zagładę stada wilków. Oszalałe zwierzęta próbują uciekać przez śniegi, unoszą wykrzywione bólem pyski w stronę ogłuszających, śmiercionośnych maszyn. Wkrótce na śniegu rozlewa się szerokimi strugami krew. Niemal wszystkie drapieżniki zostały zmasakrowane w tej rzezi. Przez telefon opowiadam ci tę niesamowitą scenę. W nocy piszesz piosenkę Polowanie ze śmigłowców , w pewnym sensie dalszy ciąg i epilog Polowania na wilki . Brzytwą światła na skos po źrenicach ciął brzask i jak drzwi w szczęku strzelb zatrzaskiwał się las, strzelcy byli tuż tuż, echo niosło ich zgiełk, potem ważki ogromne zawisły wśród mgieł -seria kuł świeży śnieg rozorała jak kieł. Łoskot w ziemię nas wgniótł i wstrzymaliśmy dech, nawet ten, nawet ten, co najlepszy miał węch, basior szybszy niż wiatr i sprytniejszy niż lis, ten, co prosto w nagonkę nie wahał się iść -nawet on dziś się bał i dygotał jak liść. Nie uśmiecha się życie do wilków, to my wilczym chwytem trzymamy się życia — za to śmierć szczerzy do nas w uśmiechu swe kły, śmierć to młoda, okrutna wilczyca. Nie będziemy żałować pazurów i paszcz, drogo skórę wrogowi sprzedamy 185 Lecz na śniegu posoką wyrok pisze się nasz nie jesteśmy już więcej wilkami Żłobiąc śnieg próbowaliśmy umknąć gdzieś w bok, w blade niebo zdumiony wbijaliśmy wzrok -może Bogu w tym dniu pomyliło się coś, czemu wali się świat, czemu karze nas los Wielkie ważki znad drzew biły ogniem na wprost... Ołowiany siekł deszcz i spływaliśmy krwią, w ślepia śmiała się śmierć, powlekając je mgłą, przerażenie na karkach jeżyło nam sierść, to nie Bóg, tylko człowiek urządził tę rzeź, i rozdawał, co miał - komu w grzbiet, komu w pierś... Chodźcie, psy W równej walce jesteście bez szans, smycz wam pole wolności wyznacza, wilk to wilk Chodźcie zmierzyć się jeszcze ten raz, wyście psy, to i śmierć wam sobacza Nie będziemy żałować pazurów i paszcz, ale — śmierć gdzieś wysoko nad nami, i na śniegu posoką wyrok pisze się nasz -nie jesteśmy już więcej wilkami Naprzód Pędem przez rzekę i szybko na brzeg, naprzód, wilki Jedyny ratunek to bieg Osłaniajcie szczenięta, i za mną, do drzew Lawiruję wśród kuł, w gardle pieni się krew, nie odzywa się nikt na żałosny mój zew... Ten i ów śmignął w ostęp i zdołał się skryć, jestem sam, całkiem sam, i nie zrobię już nic, łapy nie chcą mnie nieść, w płucach tchu coraz mniej gdzieście, wilki, niedawni królowie tych kniej Do mnie, bracia W gromadzie umiera się lżej ... Żyję, wiem. Już zza krat przyglądają się mi patrzcie, wilk Triumfalnie skowyczą, to są psy, nasi krewni dalecy, te psy, które wilczą bywały zdobyczą... 186 Co dzień staję przed nimi pyskiem w pysk, twarzą w twarz, bezzębnymi ich straszę szczękami, uez,z,ęuu.yim icn straszę szczęKam lecz na śniegu już wyrok dopisał się nasz nie iesteśmy iuż wiecei wilkami L straszę szczękami, ^^~ ^~ 0*^5 w j uż wyrok dopisał nie jesteśmy już więcej wilkami Nazajutrz odczytujesz mi ten wstrząsający tekst. Kilka dni później Chris Marker zaprasza mnie na projekcję swego filmu Le fond de l air est rouge (Powietrze jest czerwone). Film kończy się sceną polowania na wilki z helikoptera... Przejmujący zbieg okoliczności. Opowiadam Chri-sowi o piosence. Prosi mnie o tekst, dyktuję mu przez telefon. Tłumaczenie umieszcza jako motto swego pięknego filmowego świadectwa. Przeł. Michał B. Jagiełło. 187 Węgry, 1977 rok. Jest szaro, wielkie chmury przesuwają się nad lotniskiem. Czekam na ciebie od dwóch godzin, masz zagrać w filmie, który kręcę w Budapeszcie. Samolot jest opóźniony i, jak zwykle w krajach Europy Wschodniej, nie podają żadnej informacji. Nagle słychać gwizd silników odrzutowych. W małej zatłoczonej poczekalni wszyscy unoszą wzrok ku górze i razem wybiegają na zewnątrz. Owiewa nas zimne powietrze, a marznąca mżawka kłuje w twarz, samolot przelatuje bardzo nisko, prawie zawadza o wieżę kontrolną. Przez tłum przechodzi szmer, przeklinam po francusku Cholera, mało brakowało . Wyją silniki. Samolot z trudem nabiera wysokości. Boję się, jesteś w zasięgu ręki, a jednocześnie nieuchwytny. Po trzech akrobatycznych podejściach maszyna znika. Ogłaszają po węgiersku, że samolot, rejs nr 602, nie wyląduje w Budapeszcie, pasażerowie zostaną przywiezieni pociągiem nazajutrz rano o 5.30. Dowiaduję się o tym w czasie surrealistycznej rozmowy, kiedy nikt nie chce słuchać mojego rosyjskiego, natomiast zwracają się do mnie po niemiecku, którego z kolei ja nie rozumiem. Węgrzy wolą mówić po niemiecku niż po rosyjsku... Nazajutrz wieczorem mamy kręcić jedyną wspólną scenę. Reżyserka Marta Meszaros powierzyła ci rolę przechodnia. Nigdy nie graliśmy razem i jesteśmy zachwyceni tym żartem. Ale nie jest mi do śmiechu, bo masz tylko dwa dni wolne, a zła pogoda pozbawiła nas całej nocy. Nie widzieliśmy się już kilka tygodni. Mamy sobie tyle do powiedzenia. Jadę szybko do hotelu, żeby się trochę przespać. Chcę ładnie wyglądać przy tym podwójnym spotkaniu w życiu i na ekranie. Punktualnie o 5.30 pociąg wjeżdża na 188 stację. Mimo futra mam dreszcze, pewnie z niewyspania. Widzę cię na końcu peronu. Jesteś blady, taszczysz dwie olbrzymie walizy, których nie znam. Uśmiechasz się do mnie i z zakłopotaniem wskazujesz głową wspaniałą Murzynkę, która wysiada z wagonu. Przyjechała z zespołem jazzowym na koncerty do Budapesztu. W czasie tej odysei nawiązaliście bliższą znajomość, na ogół nie możesz oprzeć się kobiecym wdziękom. Staram się odwzajemnić uśmiech. Nie całuję cię i ruszamy do wyjścia. Czarnoskóra piękność kroczy u twego boku. To nieudane powitanie budzi we mnie niepokój, którego nie potrafię ukryć. Przez cały czas trwania naszego związku właściwie nigdy nie wiedziałam, jaki będziesz po kolejnym rozstaniu. Żyjemy w tak różnych krajach, dwóch tak odrębnych światach, że za każdym razem musimy się na nowo odnajdywać. Mamy zajrzeć do wytwórni, wybrać odpowiedni kostium dla przechodnia , wziąć tekst (gramy po rosyjsku), przećwiczyć scenę. Strasznie boli mnie głowa, a twój nieobecny wzrok nie dodaje mi otuchy. Nie czuć od ciebie alkoholu, sprawdziłam dyskretnie, ale robisz wrażenie oszołomionego i nie widzę w twoich oczach dobrze mi znanej czułości. Przyjeżdżamy na plan mała prowincjonalna uliczka, bajeczny nastrój. Padający od rana gęsty śnieg zasypał wszystko, wokół idealna cisza, światła reflektorów tworzą migotliwe, rozległe plamy. Sytuacja jest prosta. Gram zamężną kobietę, która umawia się w sobotni wieczór z kolegą z pracy. Wychodzimy z kina, rozmawiamy, przez chwilę mi się przyglądasz, obejmujesz mnie i całujesz. Wybucham śmiechem, czujesz się urażony, mówię, że po raz pierwszy całowałam się z obcym mężczyzną, nie z własnym mężem, ale jest to nawet przyjemne, odwracam się na pięcie i odchodzę, a kamera ukazuje twoją zawiedzioną twarz. Kręcimy kilka dubli. Za każdym razem następuje cud w twych beznamiętnych oczach pojawia się błysk, znika moja migrena, usta łączą się w pocałunku, przed kamerą przeżywamy to, czego nie udało się nam przeżyć w rzeczywistości. 189 UDłynęło wiele lat. Teraz wiem, że mój niepokój był uza-ao^ony po raz pierwszy ujrzałam w twoich oczach zim- rprzerażenie wywołane ^em. 1^^^ 1ej spo-A na ekranie, mężczyzna pragnie kobiety i burzy jej spo kój. 190 Oboje wychowaliśmy się w mieście. Ty w centrum Moskwy, ja w podparyskim Clichy - ulica była naszym pierwszym terenem zabaw. Ale już w wieku siedmiu lat przeniesiono cię w inne otoczenie. Twojego ojca, zawodowego oficera, po zakończeniu wojny wysłano do okupowanych Niemiec. W miasteczku otoczonym lasem i polami żyjesz jak królewicz, rozpieszczany przez macochę, ciocię Żenię. Odkrywasz radość obcowania z przyrodą, masz owczarka alzackiego i od tamtej pory lubisz las. Ja dopiero w wieku piętnastu lat, kiedy wprowadzam się do Maisons-Laffitte pod Paryżem, zaczynam naprawdę kochać wieś, drzewa, sadzę je zresztą wszędzie w ogrodzie, z każdej podróży przywożę owiniętą w mokry gałganek sadzonkę. Od samego początku myślę więc o kupnie chałupy w pobliżu Moskwy. Mam na to pieniądze, honorarium za film otrzymałam w rublach, muszę je wydać na miejscu, nie mogę wymienić na dewizy. Prędko napotykam na trudności związane z moim statusem cudzoziemki. Obcokrajowcy mogą poruszać się bez specjalnego zezwolenia tylko w promieniu czterdziestu kilometrów od Moskwy. Zresztą domy pod miastem osiągają astronomiczne ceny, a w ogóle nie można nic znaleźć. Porzucam więc ten pomysł. Począwszy od naszych pierwszych wspólnych wyjazdów do przyjaciół, którzy mają dacze pod Moskwą, snujemy marzenia, by mieć kiedyś własny kąt. Przez całe lata oglądamy wiele domów, działek, kilka razy prawie dobijamy targu. Wspaniała parcela, dwa tysiące metrów kwadratowych, na brzegu rzeki, wysadzana brzozami i sosnami, od razu nas urzeka. Rysujemy kontury domku, całymi dniami ob- 191 serwujemy, jak operuje słońce, jedząc śniadanie na trawie, rozważamy różne warianty zagospodarowania wnętrza. Ja chcę kominek i dużą kuchnię połączoną z jadalnią, ty myślisz o strychu do pracy, jak dwoje dzieciaków marzymy o wieczorach przy muzyce bez sąsiadów, o letnich kąpielach, zimowych spacerach. Chodzimy wzdłuż rzeki, odkrywamy uroki tego zapomnianego, a leżącego przecież dwa kroki od wielkiego miasta, zakątka. Niestety Szybko musimy sobie to wybić z głowy w odległości pięciuset metrów znajduje się stacja zagłuszająca zagraniczne audycje radiowe, zastanawialiśmy się zresztą podczas spacerów, co to za las metalowych anten otoczonych siatką i żywopłotem. Cudzoziemcom, oczywiście, wstęp wzbroniony. Kiedy indziej oglądamy biało-niebieską chałupkę z ubiegłego stulecia z warzywnikiem troskliwie pielęgnowanym przez dziadka właścicieli. Przyjeżdżamy tu wielokrotnie, szalenie mi się to miejsce podoba. Pijemy herbatę z wybornymi konfiturami domowej roboty. Z wielkiego kaflowego pieca unosi się miłe ciepło poddasze będzie należało do ciebie, przymierzamy się do zburzenia ścianek działowych, żeby na parterze powstało jedno pomieszczenie. Przed wejściem rośnie trzechsetletnia brzoza, widzimy się już w jej orzeźwiającym cieniu w pełni lata siedzimy popijając malinowy sok z lodem, na który dostałam przepis od dziadka. Doszliśmy do porozumienia z właścicielami. Pewnego wiosennego poranka przyjeżdżamy z portfelem wypchanym pieniędzmi. Ale na widok zatroskanej twarzy dziadka domyślamy się nowych trudności. Okazuje się, że w wiosce większość domów należy do wojskowych, a co za tym idzie, obecność osoby nieakceptowanej przez władze i cudzoziemki jest niepożądana. Opuszczamy ogród ze łzami w oczach do dziś mam zdjęcie, na którym uśmiechnięty staruszek podchodzi do mnie z naręczem kwiatów. Straciwszy nadzieję, w czasie podróży do Ameryki rozważam możliwość kupna samochodu campingowego. Na wystawie połączonej ze sprzedażą oglądamy setki modeli. L92 Na jeden z nich masz wielką ochotę - świetnie rozwiązany compact , samowystarczalny, z generatorem, prysznicem, kuchnią, ogrzewaniem przystosowanym do wielkich mrozów. Wyobrażasz sobie podróże po całym kraju, potem przychodzi ci na myśl, żeby postawić go u przyjaciół pod Moskwą i zamieszkać tam na stałe. Rozważamy wszystkie plusy swoboda poruszania się, łatwa eksploatacja, umiarkowane ceny benzyny w Związku Radzieckim. Jesteś pełen entuzjazmu, znajdujesz nawet radziecki statek handlowy — zaprzyjaźniony kapitan mógłby przetransportować samochód do Odessy. Ale tym razem na przeszkodzie staje zawrotna cena. Ten domek na kółkach kosztuje majątek. W ciągu ostatnich lat wszystkie oszczędności wydałam na podróże. Z powodu tych podróży coraz mniej pracuję, jest to więc wydatek, na który po prostu mnie nie stać. Istnieje jednak jeszcze szansa zbudować domek na cudzym terenie. Zaraz po powrocie do Moskwy przystępujemy do natarcia. Jedyną osobą wśród przyjaciół, która ma ogromny ogród, jest pewien pisarz jego dacza znajduje się trzydzieści kilometrów od miasta. Jest twoim kolegą z lat dziecinnych i jak tylko wysuwamy tę propozycję, z miejsca zgdza się odstąpić nam niewielki zagajnik w głębi parceli. Rysuję plany - duży pokój z kominkiem połączony z kuchnią, dwie sypialnie, łazienka, wymarzony strych, do którego prowadzą kręcone schody, gdzie będziesz mógł się zamknąć i pracować do woli. Wszystko z drewna i skromnych rozmiarów. Od południa - taras, gdzie będziemy spędzać ciepłe letnie wieczory. Jest początek 1978 roku. Zaczyna się epopeja, której nie mogliśmy przewidzieć. W tym kraju nie sposób normalną drogą kupić najmniejszego gwoździa, deski czy cegły. Musisz więc uganiać się po mieście i okolicach, żeby zdobyć podstawowe materiały, dostajesz je tylko po czarnorynko-wej cenie, po znajomości, jeszcze na dokładkę występujesz z koncertem w każdej fabryce, warsztacie, magazynie. Betonowe fundamenty wykonała przekupiona ekipa budująca sanatoryjne garaże, która pracowała na lewo przez dwa -..Wysocki 193 i n l dni dach położyli maszyniści z twojego teatru solidne deski na parkan, skradzione, jak przypuszczam, z państwowej budowy, kupujemy za astronomiczną sumę licznik gazowy dostajemy dopiero po twoim występie w moskiewskim klubie gazowników wykładziny podłogowe ułożono bezpłatnie dzięki innemu koncertowi urządzenia sanitarne, każde z innego kompletu, ładujemy pewnego wieczora dyskretnie na furgonetkę pożyczoną ze szpitala. Wszystko, nawet najmniejszy drobiazg, trzeba załatwiać protekcja, znajomości, przywileje, talony, jednym słowem, kom-binatorstwo - oto klucz do każdego zakupu, każdego przedsięwzięcia, każdego sukcesu. Transakcje opierają się przede wszystkim na wymianie. Koncert za dziesięć metrów chodnika, za który oczywiście się płaci, ale za to bez wielomiesięcznej kolejki przyjęcie na uniwersytet za radziecką rejestrację zagranicznego samochodu parę butelek whisky za naprawę przedniej szyby, a często również za spontaniczną uprzejmość kierowniczki w biurze Aerofłotu, która znajduje miejsca w przepełnionym samolocie kilka biletów do teatru za świeże warzywa zimą lub uroczysta wizyta składana w domu urzędnika-wielbiciela w zamian za niezbędny podpis. Przez całe lato gotuję gary barszczu dla robotników, którzy u nas pracują. Rozbili obóz na naszym terenie, co rano przywożę pełen samochód jedzenia. Przyjeżdżasz do nas wieczorem, czasem otwierasz parę butelek i śpiewasz ku powszechnej radości. Prace posuwają się powoli, trzeba skończyć przed nadejściem zimy, ale wobec rozmaitych trudności postanawiamy zrobić przerwę do wiosny. Stoi dopiero szkielet domku, położono już jednak dach i wstawiono okna. Zabijamy deskami wejście i przysięgamy sobie, że w 1979 urządzimy oblewanie. Opuszczam Moskwę z tasiemcową listą rzeczy, które mam przywieźć następnym razem. Na szczęście, w ostatniej chwili wpada ci do głowy pewna myśl. Jeden z twoich przyjaciół, Oleg, w przyszłym roku będzie wracał do kraju z placówki w Londynie i ma 194 prawo przywieźć radzieckim statkiem handlowym swoje meble. Możemy skorzystać z tej sposobności i sprowadzić to, co nam potrzeba. Jadę więc do Londynu i trafiam na gigantyczną wyprzedaż w domu towarowym. Trzy dni pracy w pocie czoła, w nieopisanym zgiełku - i kupuję całe wyposażenie daczy przytulne meble do saloniku, lampy, łóżka, olbrzymią lodówkę produkującą stale kostki lodu, tak jak sobie życzyłeś. Kupuję również bieliznę pościelową, zastawę stołową, naczynia kuchenne. Krótko mówiąc, wydaję na te cuda majątek, ale cieszę się na myśl o twojej radości. Po moim powrocie jedziemy na działkę i wszystko zaczyna się od początku Stwierdzamy, że zainstalowane w całym domu kaloryfery nie zostały odpowietrzone trzeba je wymienić, bo popękały. To znowu prefabrykowane płyty złapały wilgoć i wypaczyły się sprowadzamy z Mosfil-mu dmuchawę, która wysadza wszystkie korki w okolicy. Ceramiczne płytki nieokreślonego koloru, które miały być położone w łazience, potłukły się niemal doszczętnie w czasie transportu, bo kierowca był kompletnie pijany. Ale powolutku dom zaczyna nabierać kształtu. W końcu 1979 roku przychodzą meble, spędzam sama całe dni na urządzaniu wnętrz, obowiązki zawodowe wzywają mnie jednak do Francji i zanim zdążyłam urządzić oblewanie, musiałam wyjechać z Moskwy. . Na wiosnę 1980 roku wszystko działa, wszystko jest gotowe, ale jesteś w okropnym stanie i w daczy naszych marzeń spędzamy tylko dwie noce. Cały wysiłek, pieniądze, zgromadzone tu przedmioty, wszystko poszło na marne. Dwie noce, kilka godzin samotnej pracy, wielkie nadzieje i złudzenia i nagle nie ma niczego. Koniec 1980 roku, meble oddano za pół darmo, sprzęty rozgrabiono. Sam dom, przedmiot pożądania twych dawnych przyjaciół, którzy uważają się za właścicieli, ponieważ stoi na ich terenie, zostanie spychaczem zrównany z ziemią, w odruchu nienawiści, po pieniackich targach między twoją rodziną, byłymi przyjaciółmi i moimi pełnomoc- 195 nikami. Chciałam ofiarować go twoim dzieciom, ale właściciele mieli inne zamiary. Widząc, że nie wygrają, zniszczyli to, czego nie mogli dostać. Zostało tylko kilka zdjęć zrobionych we wrześniu 1980 roku. Oglądając je nie mogę oprzeć się myśli, że nasze życie potoczyłoby się inaczej, gdyby od początku pozwolono nam zamieszkać na wsi. Spokój, samotność, przestrzeń utemperowałyby twoje szaleństwa. 196 Podobnie jak miliony ludzi i ty fascynujesz się podbojem kosmosu. Chciałbyś znać odpowiedź na nurtujące wszystkich pytanie czy w otaczających nas galaktykach są również istoty świadome kruchości życia Kosmonauci zapraszają cię na recital do gwiezdnego miasteczka. Witany oklaskami, wychodzisz z symulatora lotu rześkim krokiem, uśmiechnięty, choć przedtem zdrowo popiliście i złośliwi mieli nadzieję, że będziesz się czuł jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Śpiewasz do późnej nocy. Wszyscy mają magnetofony i nikt nie uronił ani jednego słowa, żadnego akordu gitary. Nazajutrz wsiadasz z pilotem do myśliwca, który startuje wystrzelony pionowo z podziemnej wyrzutni.. To doświadczenie zostawiło ci olśniewające wspomnienia uwolnienie, wyrwanie z mrocznych głębi ku światłu. Wieczorem znowu śpiewasz, powtarzając na życzenie słuchaczy cykl ballad, piosenki sportowe, wojenne, wreszcie nowe utwory, których nie znają. Kilka miesięcy później wpadasz do domu jak burza, cały ośnieżony i nie zdejmując płaszcza ani czapki wyciągasz ręce. Na rękawicach leży kasetka. Widząc twoją zachwyconą minę domyślam się, że jest to coś niezwykłego. Biorę kasetkę do ręki, a ty prawie krzyczysz, tak jesteś podekscytowany — Zobacz, przyjrzyj się Dużymi literami, niebieskim atramentem napis WYSO-CKI, a na twoim nazwisku okrągła pieczęć, której nie mogę odczytać. Teraz już wrzeszczysz - To pieczęć statku kosmicznego Dali mi ją po wielu dniach spędzonych na orbicie. Masz pojęcie, tam wysoko mieli moje piosenki, słyszały mnie gwiazdy 197 Od waszego pierwszego spotkania mój drugi mąż, Jean- -Claude Brouillet, stał się twoim zagorzałym wielbicielem. Tego poszukiwacza przygód, o czułym sercu, porwała przyjaźń, tak jak innych trafia strzała Amora. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie powinniście sobie przypaść do gustu zakochani w tej samej kobiecie, choć w różnych okresach, mężczyźni o silnej osobowości, jeden — zaciekły antykomunista, drugi — pochodzący z samej kolebki komunizmu, jeden — artysta i szaleniec, drugi - twardy człowiek interesu, jeden - Francuz z Gaskonii, drugi — wychowanek moskiewskiej ulicy. Choć każdy z was mówi innym językiem, to jednak nieczęsto spotyka się ludzi, których by tak wiele łączyło. W domu Jean-Claude a na zawsze zawisła na ścianie pęknięta gitara. Dzięki niemu spędziliśmy niezapomniane chwile na Pacyfiku. Znamienne jest ostatnie spotkanie w 1978 roku. Jesteśmy zaproszeni na Tahiti z okazji czwartego ślubu Jean-Claude a. Ja jadę z Paryża, ty masz do nas dołączyć po koncercie w Kalifornii. Zabawa już się rozkręciła. Ze wszystkich wysepek zjechali tancerze i muzycy. Moi synowie, Igor i Yladimir, oczekują cię z taką samą niecierpliwością jak Jean-Claude. Dostajemy niemiły telegram. Czekasz na nas w Los Angeles, bo nie przyznano ci tahitańskiej wizy. Nie bardzo w to wierzę, przecież sama dopilnowałam formalności... Ale wesele na Tahiti jest cudowne. Bez reszty porywa mnie muzyka, taniec, piękno krajobrazu, jestem upojona szczęściem moich dzieci i przyjaciół. Po dwóch tygodniach szaleńczych godów odlatujemy, państwo młodzi i ja, do Stanów. Oczekujesz nas na lotnisku obładowany prezentami pamiątki z drewna, chusty, twoje ostatnie płyty. Wzruszony Jean-Claude ofiarowuje ci swój drogocenny zegarek. Nigdy nie nosiłeś zegarka, ale z tym nie rozstaniesz się do końca. Do Moskwy masz wracać za dwa tygodnie. Spędzamy je u znajomego, Mike a Misha, kompozytora muzyki folk, który ma piękny dom w dzielnicy Pacific Palisades. Dotrzymuje nam towarzystwa jego^pies rasy husky. Ale prze- 198 de wszystkim jest tam małe studio nagrań, gdzie spędzasz większość czasu. Dzieje się z tobą coś dziwnego, nie jesz, nie śpisz, bez przerwy mówisz. Mimo tych oznak nic nie rozumiem, a raczej nie chcę rozumieć. A przecież, stykając się przez długie lata ze światem narkomanów, powinnam wszystkiego się domyślać. Poza tym stajemy przed innym problemem. Mimo długiej rozłąki nie współżyjemy ze sobą. Śpimy czule przytuleni, ale nie ma już w tobie pożądania, nie potrafisz udowodnić mi swej miłości, żyjemy jak brat i siostra. Chcę wierzyć, że to minie. Ogarniają mnie złe przeczucia, ale robię dobrą minę do złej gry, staram się być wesoła, zabieram cię do małych chińskich restauracji, do kina. Spotykamy się z moim starszym bratem Igorem, malarzem, którego liczna rodzina przyjmuje nas bardzo serdecznie. Robimy długie spacery wzdłuż plaży nad Pacyfikiem, obserwujemy śmiałków ślizgających się na deskach surfingowych po grzbietach fal. Parę razy próbujesz wyjaśnić mi, co się z tobą dzieje, ale plączesz się, wyczuwasz niepokój, którego nie potrafię ukryć, zdajesz sobie sprawę z ryzyka mój wybuchowy charakter może mnie pchnąć do decyzji, od której nie będzie odwrotu. Boisz się, bo często mówiłam, że czuję wstręt do narkotyków. Zbyt dużo wycierpiałam podczas męki syna i podświadomie, całą swą istotą, odrzucam oczywistą prawdę. Nie chcę rozmawiać. Jesteś zawiedziony, tym bardziej, że w sprawie alkoholu osiągnęliśmy pełne porozumienie. Próbowaliśmy wszystkiego. Piłam z tobą, ale bardzo prędko to podwójne staczanie się doprowadziło nas na skraj obłędu, budząc u obojga instynkt destrukcji. Dzięki wódce przeżywaliśmy wspólnie krótkie chwile euforii, żeby potem nękać się i zadręczać ze zdwojoną siłą. Później postanowiliśmy zlikwidować w ogóle w domu alkohol, ale odtąd wieczory nastrojem przypominały stypę. Znajomi z miną skazańców poddawali się atmosferze, czuliśmy się wszyscy jak chorzy. Pewnego dnia proponuję, żebyśmy solidarnie oboje wszyli sobie es-peral. Teraz żadne z nas nie może pić, ale dla mnie to doprawdy niewielkie poświęcenie, piłam tylko dla zabawy, 199 nie odczuwając żadnej potrzeby, i o tę łatwość wyrzeczenia się alkoholu masz do mnie nieomal pretensję. Kiedy lekarze mówią ci, że papierosy stanowią wielkie niebezpieczeństwo dla twojego już nadwerężonego serca, natychmiast rzucam palenie, kładę na stole napoczętą rano paczkę, wyjmuję z torebki dwie inne, przewidziane na wieczór, i mówię Nie tknę więcej papierosa . Ten gest będzie ci do końca imponował i wściekasz się, że sam nie potrafisz ograniczyć palenia. O to również masz pretensję, ale wtedy tego nie rozumiałam. Obnoszę się ze swą silną wolą. Nie zdaję sobie sprawy, że demony, które cię opętały, nie mają najmniejszego zamiaru ustąpić. Łatwo pokonać nałóg, kiedy się jest zrównoważonym, wybrać życie, kiedy śmierć nie fascynuje, zachowywać się jak zwykły zjadacz chleba, kiedy nie jest się geniuszem daremnie oczekującym uznania. Uważam, że twoja impotencja jest przejściowa, kładę ją na karb znużenia występującego często w małżeństwie o ponad dziesięcioletnim stażu. Nie wiem, że w dużej mierze jest wynikiem zażywania narkotyków. Ale przede wszystkim płynie z rozpaczliwego zwątpienia w sens życia - jest jakby ostatecznym wyrzeczeniem człowieka idącego na spotkanie śmierci. Nie dostrzegam, że chciałbyś mi coś wyjaśnić. Nie potrafię przezwyciężyć swych instynktownych reakcji. Wychodzi na jaw, że masz coraz więcej przygód. Chora z zazdrości nie widzę najważniejszego rozpaczliwie usiłujesz uczepić się życia, udowodnić samemu sobie, że jeszcze istniejesz. Nie słyszę tego, co próbujesz mi powiedzieć, po raz pierwszy rozmawiamy jak ślepy z głuchym. Krzykiem chcesz mi uzmysłowić istotę rzeczy, do mnie dociera tylko to, co trywialne. Krzyczysz o swej miłości, ja widzę tylko zdradę. Wołasz o pomoc, ja daję ci tylko wątpliwy przykład łatwych wyrzeczeń. Zapewne na skutek kolejnego załamania, idąc za zbrodniczą radą kumpla, robisz sobie pierwszy zastrzyk z morfiny po monstrualnym pijaństwie ból fizyczny jest niczym w porównaniu z mękami psychicznymi. Uczucie klęski, wyrzuty sumienia, spustoszenie, do jakiego doprowadzasz w ciągu paru dni, moje przyjazdy na ratunek, kiedy rzucam pracę i rodzinę, żeby cię odnaleźć i wyrwać z diabelskiego kręgu, dni, które spędzamy sami, zamknięci, walcząc z twym nałogiem, wstyd z powodu obrzękłego, potłuczonego, brudnego ciała, mój ból na widok tych tortur - wszystko to znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, morfina czyni cuda. Tak ci się w każdym razie z początku wydaje. Mówisz mi nawet przez telefon z dziecinną dumą w głosie - Przestałem z własnej woli. Widzisz, jaki jestem silny. Wówczas nie wiem jeszcze, za jaką cenę i będę się łudziła kilka miesięcy. Przerzucasz się wyłącznie na morfinę, żeby nie ulec pokusie alkoholu. Przez jakiś czas wydaje ci się, że znalazłeś magiczny lek. Ale zwiększasz dawki i niepostrzeżenie stajesz się niewolnikiem innego nałogu, mniej rzuca się oczy, bo żyjesz w miarę normalnie jest zornie niegroźny, bo nie tracisz przytomności pr straszliwe skutki, bo twoje życie zużywa się z każda am-pułką jak silnik pracujący na zbyt wysokich obrotach. W dodatku nie mam żadnej kontroli nad tym nowym wrogiem, niczego nie podejrzewam — bezwolne zaślepienie czy naiwna głupota Zdaję sobie sprawę z okrutnej prawdy, kiedy jest już za późno. Twoje serce wyczerpane nadludzkim wysiłkiem przestaje bić - po raz pierwszy 25 lipca 1979 roku na koncercie w Bucharze. Padasz jak martwy. Zastrzyk prosto w serce przywraca cię do życia. Dokładnie rok później, 25 lipca 1980 roku, spotkanie ze śmiercią odbyło się naprawdę. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałeś z uśmiechem - Nie chce mnie czarna pani, sama widzisz. Mnie też się nie spieszy, żeby zawrzeć z nią znajomość. A przecież zrobiłeś wszystko, by przygotować się do spotkania, i stawiłeś się na nie punktualnie. osi 200 201 Odessa, rok 1968. Kręcisz swój najlepszy film Służili dwa towariszcza (Służyli dwaj koledzy). Grasz oficera białogwardzistę, który po klęsce poprzedzonej ciężkimi walkami postanawia wsiąść na statek i na zawsze opuścić Rosję. Twój wspaniały biały koń rzuca się za statkiem do smorza. Film kończy się wystrzałem, który kładzie kres twemu życiu. Tę rolę lubiłeś szczególnie, ukazywała bowiem człowieka zranionego, w skrajnej rozpaczy, który jednak do końca zachował siłę i godność. Popełnia samobójstwo, dopiero kiedy widzi tonącego konia, rozumie wówczas, że zawalił się cały świat i życie nie ma już sensu. Z twojej roli na ekranie zostały tylko strzępy-zaledwie parę scen, zresztą bardzo pięknych, które jednak wywołują uczucie głębokiego niedosytu. Cenzura obawiając się odzewu, z jakim mogłaby spotkać się twoja kreacja, pocięła film bezlitośnie. Bohaterem musiał być czerwonoar-mista... Ciekawe, że również w Odessie zagrałeś jedną z ostatnich wielkich ról w swej karierze - komisarza NKWD, w sześcioodcinkowym serialu, którego akcja rozgrywa się w latach dwudziestych. Czarny kot miał ogromne powodzenie. Żartobliwie i skromnie, bagatelizując własne zasługi, mówiłeś, że cały kraj zamiera podczas emisji. I nie było w tym przesady, sama widziałam, jak ulice pustoszały, kiedy po raz pierwszy i jedyny ukazywałeś się w telewizji. Komisarz był zresztą jedną z nielicznych pozytywnych postaci, jakie odtwarzałeś na ekranie. Właściwie angażowano cię wyłącznie do ról łajdaków, zdrajców, złodziei i innych czarnych charakterów. AJle mimo takich zabiegów podobałeś się publiczności, może właśnie jako złoczyńca, 202 ponieważ taki portret Wysockjego stworzyło sobie społeczeństwo na podstawie pierwszych piosenek o moskiewskich ulicznikach, chuliganach, kieszonkowcach, ludziach z marginesu. Tak więc ograniczenie emploi paradoksalnie zwiększyło twą popularność. Z biegiem lat, obok wierszy wyrażających zwykłą tęsknotę, słowny bunt z kieliszkiem w ręku — zapis alkoholowych wynurzeń — pojawiają się w twojej poezji tematy głębsze, skłaniające do refleksji. Siłą rzeczy role stawały się również bardziej złożone. Wreszcie pozwolono ci zagrać w filmie według Kamiennego gościa Puszkina. Rola ta, ostatnia w twoim dorobku, niesie wszystkie problemy, które poruszasz w ostatnich wierszach przekroczenie samego siebie, bolesne pytania o sens istnienia, bunt przeciwko samowoli, niepokorny humor w odpowiedzi na ograniczenie wolności, prowokację i, w ostatecznym rozrachunku, zakwestionowanie sensu własnego życia, własnego poświęcenia. - Opuścić Rosję Dlaczego Nie jestem dysydentem, tylko artystą. — Mówisz to w Nowym Jorku w znanym programie CBS Sześćdziesiąt minut . Twoja lekko zaczerwieniona twarz, zimne oczy zdradzają gniew. Moim tworzywem jest język, nie mogę się pozbawić korzeni, jestem poetą. Bez Rosji jestem niczym, bez narodu, dla którego piszę, nie istnieję, bez publiczności, która mnie uwielbia, nie mogę żyć, bez miłości widzów do mnie, aktora, duszę się. Ale bez wolności umieram . Tego wszystkiego oczywiście nie mówisz. Są to zdania połączone w całość, które wyłuskałam z naszych rozmów na przestrzeni dwunastu lat. Stanowią kwintesencję twoich zwierzeń, krzyków, czułych wyznań, wewnętrznego rozdarcia. Można je odczytać między wierszami w niemal wszystkich twoich piosenkach. Kiedy pewna ważna figura z telewizji amerykańskiej pyta, dlaczego nie chcesz zostać, a przede wszystkim, jakim sposobem udało ci się przyjechać, jest ci tak samo trudno znaleźć odpowiedź, jak. na pytanie pewnej ważnej figury z OWIR-u Po co tam stale jeździć, mało 203 wam tu miejsca . Milczy p, zbyt wiele tu sprzeczności. Być może na początku wszystko było prostsze. W młodości, jak tysiące twoich rodaków, marzyłeś zapewne o krajach po tamtej stronie , o Francji, Stanach Zjednoczonych, być może o egzotycznej Nowej Zelandii. Takie podróże były realne jedynie dla dzieci dyplomatów. W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych kraje za żelazną kurtyną leżały jakby na innej planecie. Kiedy tylko się poznaliśmy, zacząłeś snuć wizje wspólnych podróży ileż to razy nocą, śniąc na jawie, okrążaliśmy kulę ziemską Wsiadamy na olbrzymi parowiec w Nowosybirsku, płyniemy do Japonii, potem zawijamy do różnych portów, Szanghaj, Hongkong, Singapur, Kolombo a dalej Madagaskar, Afryka, Ameryka Południowa... Wszystko to pozostaje w sferze marzeń wprawia nas w dobry nastrój i nazajutrz rano jesteśmy gotowi stawić czoło rzeczywistości. Natomiast zupełnie poważnie rozmawiamy o ewentualnym t woim przyjeździe do Paryża. Pragnienie nader skromne - masz przecież żonę Francuzkę - ale spełnione dopiero sześć lat później, i to cudem. Przez całe sześć lat próbuję pomóc ci w zdobyciu paszportu, i to nie na wyjazd stały ani ty, arii ja nie chcemy tego, chociaż pozornie byłoby to wyjście dla nas najłatwiejsze (dwa, trzy lata oczekiwania, z normalnymi utrudnieniami) i oni mieliby kłopot z głowy... W rzeczywistości n ie jest to takie proste. Po pierwsze, nigdy nie miałeś zamiaru emigrować. Po drugie, dla pary młodych kochanków rozpalonych namiętnością rozłąka na długie miesiące, jeśli nie lata, jest praktycznie nie do przyjęcia. Po trzecie, nie godzę się na związek z człowiekiem oderwanym od korzeni, zniewolonym. Mogę akceptować tylko jeden rodzaj więzi - opartej na miłości. Myślę, że z nas dwojga ja wiem lepiej, czym jest uchodźstwo, jestem córką emigrantów. Ale nie należę do ludzi, którzy .czują się obco w indym kraju, z dala od ojczyzny. Jest mi dobrze właściwie wszędzie, nie ma we mnie cienia szowinizmu, nie tęsknię za Clichy, gdzie się urodziłam. Z tobą rzecz ma się inaczej. Część twojej natury domaga się prze- 204 kraczania miary, szaleństwa, absurdu, katastrofy. Twoje drugie ja żyje stateczniej, w zgodzie z otoczeniem, żoną, rodziną, pracą, ojczyzną - ale to cię nudzi. Już więc w głębi duszy jesteś wygnańcem i to rozdarcie może się tylko pogłębić. Chcąc bowiem żyć ze mną i w pełni poznać smak wolności, do której dążysz, musisz stłumić w sobie nieposkromioną, rozpierającą cię pasję życia. Przez dłuższy czas twoja gwałtowność znajduje ujście na scenie, w miłości i w fantazji. Ale gdy tylko wróciłeś z pierwszej podróży i zakodowałeś w pamięci związane z nią wrażenia, pojawiło się uczucie zawodu, rozpaczy, że oto nie znalazłeś sposobu na życie. A przecież nie mogłeś go znaleźć Wtedy już nic, lub prawie nic, nie jest w stanie zatrzymać pędu ku autode-strukcji. Tu tkwi paradoks, którego nie pojmuje zwyczajny, zdrowy człowiek masz wszystko, a jednocześnie sprowadzasz na siebie klęskę. Szybko zdajemy sobie sprawę, że możliwość wyjazdu z ZSRR niczego nie rozwiązuje. Przeciwnie - to otwarte drzwi ułatwiające ci tylko paniczny bieg na oślep. Zatracenie się w alkoholu uchodzi ci na sucho w Moskwie, tutaj jest nie do pomyślenia, zwłaszcza w środowisku, w którym się obracamy. Sankcje są więc tym bardziej okrutne utrata szacunku, pracy, wstęp na zawsze wzbroniony. Co za ironia na Zachodzie czujesz się jeszcze bardziej skrępowany niż u siebie ... Istota ludzka żyjąca w ustroju totalitarnym czuje się obco we własnej skórze. Ma nadzieję, że na Zachodzie znajdzie ostateczną odpowiedź na dręczące wątpliwości. Odkrywa, że Zachód nie tylko niczego nie załatwia, ale nakłada jeszcze mnóstwo obowiązków nierozłącznie związanych ze społeczeństwem kapitalistycznym. Liczy się przede wszystkim wydajność , egoizm jest podstawowym warunkiem przeżycia, a do krańcowej rozpaczy doprowadza świadomość, że człowiek jest niczym, nikt go nie zna, nikt nie uznaje, ponadto bariera językowa dla poety stanowi przeszkodę praktycznie nie do pokonania. Jakbyś stał w rozkroku na dwóch kontynentach, które z czasem coraz bardziej odsuwają się od siebie. W Związku Radzieckim 205 przyjmują cię takim, jakim jesteś - z twoimi najbardziej drażliwymi problemami, które spotęgował lub wręcz zrodził brak wolności. Oficjalnie jesteś ignorowany, a twoje przedsięwzięcia są stale blokowane, ale czujesz, że publiczność cię kocha i rozumie. We Francji, czy gdzie indziej, jesteś postacią anonimową, w najlepszym wypadku sensacją jednego wieczoru, w najgorszym mężem znanej aktorki. Jak wszyscy możesz robić, co ci się żywnie podoba, jechać, gdzie dusza zapragnie, pod warunkiem, że będziesz respektował reguły musisz mieć pieniądze, a to, co robisz, powinno ludzi interesować. Ale czy po koncertach na pękających w szwach, rezentuzjazmowanych stadionach może ci przynieść satysfakcję sala na trzysta miejsc, wypełniona w większości radzieckimi dyplomatami i studentami rusycystyki Co ma powiedzieć człowiek, któremu stale towarzyszy czujność żony i przyjaciół, ustawicznie poddający się samokontroli Rozdarcie staje się nieuniknione jesteś szczęśliwy tylko przez parę dni. Potem czas ci zaczyna ciążyć, chcesz wracać do Moskwy, a gdy tylko mija radość ze spotkania z rodzinnym miastem, teatrem, publicznością ogarnia cię nieodparta chęć ucieczki... Moje nieregularne przyjazdy pogarszają tylko sytuację. Jesteś nieustannie na wygnaniu, które nabiera wielokrotnego wymiaru. Nie możesz żyć ani»w warunkach ograniczonej wolności w Moskwie, ani w świecie niepełnej wolności na Zachodzie. Wybierasz wewnętrzne wygnanie. Stopniowo uciekasz od samego siebie. Przez lata zadajemy sobie pytanie, czy dobrze zrobiłam, że pomogłam ci wyjechać. Odpowiedź, jak w twym ostatnim wierszu, jest zawsze taka sama przez Ciebie żyję i dobry Bóg mnie chroni... . To, co w tym czasie napisałeś, wyrasta z twych zagranicznych doświadczeń, choć rozdarcie to przypłaciłeś jeszcze większym cierpieniem. W wieku trzydziestu lat byłeś utalentowanym, wielce obiecującym autorem kilku pięknych ballad. W wieku lat czterdziestu dwóch jesteś poetą, który zostawia dzieło złożone, sugestywne, oskarżycielskie. Stałeś się jednym z duchowych przywódców^młodego pokolenia w Związku Radzieckim, świadkiem twojej epoki. 206 Na nieco wyblakłej fotografii grupa około dziesięciu osób siedzi lub stoi na stopniach ganku. Mają zadowolone miny i patrzą w obiektyw z nieco bezmyślnym uśmiechem, jak ludzie, którzy pozują do zdjęcia w piękny, świąteczny dzień. Dużo jedliśmy (spędziłam trzy dni przy kuchni) i sporo wypiliśmy wykonałyśmy na cztery głosy cały nasz siostrzany repertuar, później dzieci słuchały rocka w ogrodzie. Ty również śpiewałeś i to długo, mimo zmęczenia, a z twojej pobladłej, zroszonej potem twarzy emanował spokój, ukojenie. W domu otwartym na oścież wrze od piwnicy po strych. Tylko nażarte psy nie zważając na rozgardiasz śpią brzuchami do góry. Postanowiłam raz do roku urządzać przyjęcie, na którym spotyka się cała nasza rodzina i wielu przyjaciół. Najmłodsze pokolenie jest zachwycone, dzieci w wieku od dwóch do dwunastu lat przyszły koło trzeciej po południu i bawią się jeszcze w ogrodzie, choć już dawno zapadł zmrok. Jestem pewna, że jeszcze po latach będą wspominały te noce całkowitej swobody. Nam i naszym dzieciom wydaje się, że jest wśród nas Babuszka i troskliwym okiem przygląda się zabawie. Mamy wrażenie, że lada moment ukaże się na ganku w czarnym kostiumie i różowej bluzce dyskretnie podkreślającej urodę świeżo przypudrowanej twarzy. Jakbyśmy za chwilę mieli usłyszeć jej głos o dźwięcznym akcencie Chodźcie się czegoś napić, dzieci, spójrzcie, chłopcy są zupełnie spoceni, maluchy na pewno mają ochotę na ciasteczko, chodźcie, kochani. Popołudnie było upalne, jak to często bywa na początku czerwca. W cieniu drzew tworzą się grupki. Ludzie słuchają muzyki, rozmawiają o polityce, trochą flirtują na ubo- 207 czu. Niektórzy zasypiają, błogo wyciągnięci na trawie w cieniu wielkich dębów. Teraz panuje atmosfera niezmąconego spokoju. W pewnym momencie spotykam się z siostrami w kuchni, na kilka sekund łączy nas przypływ czułości. Potem wzruszone, objęte wpół wychodzimy do ogrodu i każda wraca do swoich przyjaciół. Widzę, jak siedzisz wygodnie na pstrokatym pufie w salonie. Czy to bliskość innych ludzi, nieustanna bieganina dzieciarni, odzyskana radość życia rozbudziły w tobie czułość Obejmujesz mnie i bardzo delikatnie całujesz, mam wrażenie, że ponieważ musi się na tym skończyć, wkładasz w ten pocałunek wszystkie nagromadzone przez lata uczucia, osuwamy się na podłogę i tak, jak pary pod drzewami, splatamy nasze ciała w uścisku, jakbyśmy się zwolna chcieli nawzajem ukołysać. Jedna z przyjaciółek przywraca nam poczucie rzeczywistości, woła nas do zdjęcia. Dzisiaj patrzę na tę fotografię mamy nieco podpuchnięte oczy, jakby nas wyrwano ze snu... Jesteś w brązowej jedwabnej koszuli, wyglądamy na oszołomionych szczęściem. Przenikające przez gałęzie promienie słońca igrają na twarzach. Aparat uchwycił moment niezwykły, gdzie tylko dwie postacie stoją w pełnym blasku, w auroeli światła moja siostra Odile i ty, Wołodia. 208 Dlaczego z tego miasta wionie śmiercią Czy to z powodu nieba i słonawo-kwaśnej wody, w którą się ono wślizguje, wilgotne i ciepłe, jak macica świata Stajesz niepewnie na drewnianym chwiejnym schodku, wyczerpany, wznosisz ku mnie błagalnie oczy, podaję ci rękę i chwytam wpół. Marynarz z porozumiewawczą miną, na jaką tylko wenec-janin może sobie pozwolić nie popadając w wulgarność, uśmiecha się i zaczyna nucić, a jego głos idealnie zagłusza twoje jęki. Domyśla się, że zbliżamy się do kresu wędrówki. Dla innych to pierwszy dzień miłości, dla nas — ostatni. Tej nocy karty zostały odkryte i, być może, nareszcie jesteśmy wolni. Teraz już wiem. Odważyłeś się wypowiedzieć słowa zakazane , dla nas obojga rozdzierające - Pierre zmusił mnie, żebym wsiadł w samolot i wyznał to, co dotąd nie mogło mi przejść przez usta jestem morfi-nistą. Uprzedził, że jeśli ci tego nie powiem, sam to zrobi. Jak ktoś rażony kulą w pierś, kto czuje w sobie jeszcze życie, z bolesną radością rozkoszuję się tą chwilą. Otworzyliśmy przed sobą dusze, nie mamy już nic do ukrycia, jak w najwspanialszym okresie naszego związku. To ostatni świeży powiew w naszej historii, zachłystujemy się nim razem, siedząc ze splecionymi dłońmi w głębi motoscafo. Zawsze marzyłeś o Wenecji. Mówiliśmy o niej podczas nocnych szalonych snów na jawie . Jesteś w okropnym stanie, zalatuje od ciebie obrzydliwym zapachem waleria-ny (który zresztą do dziś jest dla mnie odpychający), w powietrzu czuje się jeszcze wilgoć i chłód, przytulasz się do mnie, drżysz, ale mimo to jesteśmy na swój sposób szczęśliwi, zespoleni, jakby w oazie spokoju, piękna i zaufania. Głos marynarza tłumi nasze szepty, odnajdujemy dawno 209 l utracone porozumienie. Po ataku kaszlu, zlany potem, zaczynasz nagle snuć poetyckie rojenia o przyszłych podróżach, pracy, twórczości i swobodzie. Chciałbyś przez sześć miesięcy w roku mieszkać we Francji, zająć się prozą. Jesteś pewien, że odzyskasz zdrowie, masz świadomość, że je kompletnie zrujnowałeś - Kończę z tym raz na zawsze - oświadczasz. - Po powrocie do Paryża zaczynamy higieniczny tryb życia, będziemy się gimnastykować, jeszcze wszystko przed nami. W końcu mamy dopiero po czterdzieści dwa lata, obiecujesz, że na moje urodziny w maju wszystko będzie dobrze . Masz coraz silniejsze dreszcze, dałam ci mój żakiet, ale to nie wiatr sprawia, że drżysz. W poszarzałej twarzy żywe są tylko jasne, przenikliwe oczy. Nierytmicznie wciągasz haustami powietrze do płuc, pożerasz wzrokiem kolorowe cuda, przepych elewacji o podniszczonych tynkach, ledwie widoczne uliczki schodzące ku lagunie. Obok wiodą spokojny żywot zwykli mieszkańcy Wenecji rodzą się, handlują, bawią się i umierają na wodzie. Marynarz przestaje śpiewać. Wiezie nas na lotnisko kanałami, wzdłuż których wbito miliony pali. Poświęcono całe lasy, by postawić cokół pod to kamienne miasto. Jeszcze kilka minut między niebem a wodą, jeszcze jeden ukradkowy gest, który dodaje ci złudnej siły. Mijamy cmentarz, mówisz coś o pochowanych tu słynnych artystach Niezłe miejsce na wieczny spoczynek . Śmiejemy się, ponieważ wszystko, co dotyczy śmierci, szczątków doczesnych, było między nami zawsze przedmiotem gorzkich kpin. Zostawiamy za sobą powoli odpływającą w niebyt Wenecję, delikatna mgiełka zasnuwa morze. Zaczynam głośno marzyć o miejscu poza czasem, poza światem, poza na--szą rzeczywistością, gdzie moglibyśmy odnaleźć pierwotną niewinność. Mówisz tonem półżartobliwym, półtragi-cznym Można się też zgubić i nigdy nie odnaleźć cywilizacji . Odpowiadam z goryczą I tak nic nie jest warta . Motoscafo ociera się niemal o wysokie pale, schodki trzeszczą pod stopami, biorę cię w ramiona, ale ty już pędzisz, cud się nie zdarzył, pozostało ci dziewięćdziesiąt dni życia. 210 Po raz dziesiąty pytasz - Kiedy zobaczymy Simone Jak wszyscy Rosjanie, z wyjątkiem kilku malkontentów z nomenklatury, uważasz ją za największą, najpiękniejszą, a także najodważniejszą aktorkę francuską. W Moskwie wiadomo doskonale, kim są Montand i Signoret, jakie zajęli stanowisko, wiadomo, że wzięli na siebie trudy przełamania lodów. Ludzie pamiętają szczere i odważne wystąpienia obojga i rzecz jasna nie zapominają o ich talencie. Jak każdy mężczyzna jesteś olśniony Złotym kaskiem . Wiesz, że i ja mam szczególną słabość do tej kobiety, która jest dla mnie jak starsza siostra. Poznałam ją, kiedy wręczano mi nagrodę Suzanne Bianchetti. Miałam wówczas piętnaście lat i ta uroczystość w obecności wielkiej gwiazdy napełniła mnie dumą. Podziwiałam jej olśniewającą urodę, niezwykłe oczy błyszczały bardziej niż brylantowe serduszko pulsujące w zagłębieniu delikatnej szyi. Stale rozchylała wilgotne, łakome usta, ukazując w przelotnym uśmiechu piękne, regularne zęby. Lekko sepleniła i ta nieznaczna, pełna wdzięku wada wymowy łagodziła nieco chrapliwą barwę głosu. Była wtedy trzydziestoletnią kobietą w pełnym rozkwicie urody. Później w Saint-Paul-de--Yence miałam okazję poznać ją bliżej. Sama stałam się dojrzałą kobietą i nasze stosunki nabrały innego charakteru zafascynowana smarkula zmieniła się w pełną podziwu przyjaciółkę. Zadziwiały mnie zawsze jej trafne i rozsądne opinie. Dziś rano masz wreszcie poznać Simone, zabieram cię na plan filmu Renego Allio Rude journee pour la reine (Ciężki dzień królowej). Kiedy powiedziałam, że jedziemy do 211 robotniczej dzielnicy na przedmieściu, jesteś jeszcze bardziej zadowolony. Cieszysz się, że zobaczysz nowy zakątek miasta. Powitanie jest serdeczne ekipy filmowe są wszędzie takie same, niezależnie od szerokości geograficznej czy ustroju. Simone poddaje cię szczegółowemu przesłuchaniu, robi tak zawsze, gdy kogoś dawno nie widziała lub spotyka po raz pierwszy. Jest nieco opryskliwa, wścibska, a jednocześnie pełna życzliwości. Oczarowała cię, widać, że ta pięćdziesięciodwuletnia kobieta, w której nie ma już nic z dawnego wampa, potrafi rozkochać w sobie mężczyzn, ponieważ jest istotą na wskroś ludzką. Zresztą jej oczy nie straciły dawnego blasku, a uśmiech, którym darzy otoczenie, jest ciągle tak samo zmysłowy. Rozstajemy się, zaprosiliśmy Simone do nas na kolację. W samochodzie czuję, że jesteś spięty, nieswój, zaczynam wypytywać — Co się stało Skąd ten ponury nastrój Odpowiadasz dopiero po dłuższej chwili - Przyjrzałaś się tym budynkom To ma być robotnicza dzielnica I znowu dławi cię smutek, żal i złość. — Tu mieszkają raczej biedni, wyzyskiwani , jak się u nas mówi, a każdy z naszych działaczy partyjnych mógłby im pozazdrościć takich domów. Spójrz na tę dzielnicę, te kolory, sklepy, samochody... Głos ci się załamuje. Nic nie mówię, bo co można powiedzieć Po długim milczeniu twarz ci się rozjaśnia. - Co za kobieta Jaka sprytna, wszystko w lot pojmuje, poza tym widać, że nie stroni od Boskiej Flaszy - robisz pauzę. -Więc i ona... Nie podejmuję tematu, tęsknota w twoim głosie dowodzi po raz kolejny, do jakiego stopnia ciąży ci postanowienie abstynencji. Przez następne lata od czasu do czasu widuję Simone. Wspólna kolacja nie doszła do skutku praca, wyjazdy... w tym zawodzie to normalne ale nasze spotkania są zawsze serdeczne i gawędzimy, jakbyśmy się wcale nie rozstawały. W 1977 roku przyjeżdżasz z Hamletem , zostajesz w 212 Paryżu dłużej niż zwykle. Pewnego wieczora, kiedy nie masz spektaklu, idziemy odwiedzić Montanda i Simone na plac Dauphine w ich wozie cygańskim , jak nazywają swoje mieszkanie. Jego okna wychodzą na rojną ulicę wystarczy zrobić kilka kroków, by usiąść na tarasie kawiarni. Wóz jest przepełniony. Są tu nie tylko liczne fotografie, przedmioty, pamiątki świadczące o ogromnej karierze naszych przyjaciół, ale również wciąż nowi uchodźcy, apa-trydzi, wędrowcy wszelkich narodowości. Niewiele o nich wiadomo - ale wszyscy są ofiarami niesprawiedliwości, która zabija ich moralnie lub fizycznie. Tu znajdują zrozumienie, wsparcie, a często wręcz środki do życia. Wraz z Simone i kilkoma przyjaciółmi siedzimy wokół niskiego stołu i jak zwykle zażarcie dyskutujemy, nie brak kontrowersyjnych tematów. Nie mogę nadążyć z tłumaczeniem, whisky leje się strumieniami. Zmęczona Simone już trochę się powtarza, mnie zaczyna brakować słów. Jedyną trzeźwą osobą jesteś ty, ciągniesz mnie do wyjścia, masz pretensje, że zanudzam towarzystwo. Czuję się urażona i wieczór kończy się dziką awanturą. Nazajutrz rano jest mi wstyd, bo wiem, że jak wszyscy alkoholicy nie lubisz, kiedy ktoś z bliskich przebiera miarę. Poza tym, po raz pierwszy widziałam, jak Simone traci wątek. A przecież jej jasność umysłu jest wprost legendarna, nie upija się nawet podczas mocno zakrapianych wieczorów. Wczoraj, mówiąc naszym żargonem, haftowała tekst ... Piszę do niej parę słów pełnych czułości, wyrażam swoje obawy jej wygląd to nie nasza sprawa, ale bardzo potrzebujemy jej umysłu... Nie mówię ci o tym liście, byłoby to wręcz nieprzyzwoite. Rok 1980. Na ekranie telewizyjnym ukazuje się spokojna i poważna twarz Simone. Mówi o tobie, jakim byłeś poetą, jakim człowiekiem, opowiada o moskiewskim tłumie, który odprowadzał cię na cmentarz, choć nie podano oficjalnie daty pogrzebu. Jej oczy są łagodne, ale każde słowo tchnie ogromną siłą i głębokim smutkiem. 213 Rok 1984. Jestem u Simone na kolacji, w Quiberon. Siedzimy naprzeciwko siebie. Zajadamy ze smakiem pieczone ryby^z warzywami. Dwa dni temu Simone wręczyła mi plik luźnych kartek - swoją powieść - mówiąc - Nazywa się Adieu Yolodia (Żegnaj, Wołodia ). Zbladłam. Simone już prawie nie widzi, ale domyśliła się mojego wzruszenia - To nie twój Wołodia, ale jakby jego brat, zobaczysz. Przeczytałyśmy maszynopis we trójkę z moimi siostrami, siedząc wokół stołu, wydzierając sobie kartki. Nasze reakcje były jednakowe, śmiałyśmy się razem i razem płakałyśmy. Być może dlatego, że na zawsze zostało nam w pamięci niezwykłe popołudnie spędzone u mojej siostry Odile, przy ulicy de l Universite siedzimy wokół wielkiego stołu w empirowej jadalni nad stertą kartek, czytamy w piątkę, cztery siostry Poliakoff i Simone, rękopis książki o naszej matce pod tytułem Babuszka . Z niepokojem czekamy na werdykt - Nieźle, ale moim zdaniem miałyście materiał na książkę znakomitą. Zajadając krewetki czuję rozgorączkowanie Simone. Obsypałyśmy ją gratulacjami ja i siostry uważamy, że książka jest naprawdę świetna. Ale jak każdy twórca, Simone czeka na opinię czytelników. Adieu Yolodia będzie prawdziwym bestsellerem. 22 września. W domu panuje spokój. Przy otwartym oknie siedzi po turecku Simone. Wycieńczoną twarz rozjaśniają niewidzące oczy, które błyszczą jak gwiazdy. Obie słuchamy miłego głosu, który czyta rozdział o Rosji z książki Simone La nostalgie n est plus ce qu elle etait (Tęsknota już nie jest tym, czym była), oprawny tom ma złocone tłoczenia. Wszyscy troje jesteśmy wzruszeni, Simone mówi — Musisz napisać... 24 września. Jemy bliny z kawiorem, ulubioną potrawę Simone. W pewnej chwili słyszę - Musisz napisać... Nieśmiało odczytuję przyniesione notatki, Simone zachęca mnie - Pisz dalej 25 września. Przechadzamy się wolniutko przed domem, Simone znowu powtarza - Musisz napisać... Wieczorem wypalamy ostatniego papierosa - Kochanie, napisz o Wołodii... Kwiecień 1985. Już od wielu dni, na prośbę Simone, czytam jej głośno bardzo piękną książkę. Nasze poobiednie lektury mają zapach kawy (przed każdym rozdziałem wypijamy po filiżance), kwiatów (pokój wypełnia woń stale przysyłanych bukietów, zwłaszcza efektowny jest egzotyczny kosz od Coluche a) i słona wy smak ukradkiem ronionych łez książka mówi o chorobie, prawdzie, a przede wszystkim o godności. 214 30 września 1985. Simone leży w jasnym pokoju. Ma gładką, nieruchomą twarz. W ciszy rozlega się mój głos - Napiszę, obiecuję ci. Czerwone światełko mruga jak szalone, aktorzy na scenie przyspieszają rytm, w grze wyczuwalne jest napięcie. Dyskretnie odwracam głowę i w głębi sali widzę niewyraźną postać szefa , Jurija Piętro wieża Lubimowa, w aureoli rozwichrzonych włosów. Operuje lampką własnego pomysłu na biało oświetla sam siebie - pokazuje właściwą mimikę, koryguje ustawienie aktorów, zbyt szybkie tempo, mechaniczną interpretację zielone światło oznacza, że nie ma uwag czerwonym poleca przyspieszyć rytm, wyraża niezadowolenie lub po prostu sygnalizuje, że aktorzy nie dają z siebie wszystkiego Nie sposób go oszukać sam jest aktorem i dobrze wie, kiedy koledzy się oszczędzają. Co ciekawe, nie był wielkim aktorem (przyznaje to zresztą otwarcie), co najwyżej pełnym wdzięku amantem. Prawdziwy wymiar osiąga, zostając pedagogiem, a następnie reżyserem. Spotykacie się po raz pierwszy w 1964 roku, w czasie formowania zespołu Taganki. Grasz od kilku lat w różnych teatrach studenckich, masz teraz szczęście, możesz dołączyć do zespołu w momencie jego narodzin. Stosunki z Lu-bimowem zacieśniają się z roku na rok, jest dla ciebie trochę jak ojciec, którego właściwie nigdy nie miałeś. Budzi w tobie jednocześnie podziw i lęk. Kocha cię jak uzdolnionego syna, ale nastrojowca, którego reakcje trudno przewidzieć. Uzupełniacie się w pracy i wasze wspólne próby są naprawdę pasjonujące. Obaj jesteście równie pobudliwi i dynamiczni, ale dzięki chytrości, przewrotnej umiejętności maskowania się nigdy nie doszło między wami do prawdziwego starcia. Jest to nieprzerwany balet tuszowanych wdziękiem napaści, dąsów skrywających gniew, nagłych 216 ataków hamowanej wściekłości, przeciąga się to do ostatnich granic, po czym, na parę dni przed premierą, w jednej chwili wszystko wraca do normy. Lubimow, jak w transie, znajduje ton, który przesądza o oryginalności spektaklu. Ty, w stanie krańcowego wyczerpania, wydobywasz jeszcze z głębi duszy ostatnie pokłady energii, tak że przekraczasz próg możliwości i przenosisz się tym samym w inny wymiar. Rzeczywiście następuje cud od Galileusza do Pu-gaczowa, od Majakowskiego do Hamleta, kończąc na Swidrygajłowie - jaką gamę postaci stworzyliście wspólnie Nie mówiąc o wszystkich montażach poetyckich, sztukach współczesnych i zdjętych spektaklach, które tylko nieliczni mieli szczęście zobaczyć. Lubimow w swej gderliwej przyjaźni nigdy cię nie zawiódł. Zawsze wybaczał ci wyskoki, które przecież często stawiały go w trudnej sytuacji. Publiczność jest wściekła, kiedy nie grasz. Koledzy z zespołu mają pretensje o twoje powodzenie, o pobłażliwość Lubimowa, a przede wszystkim o miłość, jaką darzy cię społeczeństwo. Poza garstką prawdziwych przyjaciół, jak Diemidowa, Zołotuchin, Fi-łatow, Dychawiczny, cała reszta tłumi co prawda niechęć, ale robi, co może, by ci uprzykrzyć życie. Rej wodzą dziewczyny. Roznoszą plotki, usiłują poróżnić cię z Lubimowem, czyniąc z teatru prawdziwe gniazdo żmij. O ile lubisz recitale i spotkania z licznie zgromadzoną publicznością, która chłonie każde twoje słowo, o tyle praca w zespole staje się coraz bardziej uciążliwa. Z nadejściem 1978 roku poważnie myślisz o zrezygnowaniu z teatru. Wówczas, w marcu, Lubimow daje ci możliwość przygotowania montażu słowno-muzycznego W poiskach żanra (W poszukiwaniu gatunku), a zwłaszcza proponuje ci rolę Swidrygajłowa w Zbrodni i karze . Jest początek 1979 roku, będzie to twoja ostatnia kreacja aktorska. W końcowej scenie znikasz w zapadni, skąd wydobywa się czerwona poświata. Widownia siedzi jak skamieniała, czuję, że przeszywa mnie dreszcz. Do końca wieczoru nie mogę pozbyć się dominującego uczucia lęku. Reszta towarzystwa świetnie się bawi i szef , który nie ma zwyczaju 217 prawić komplementów, pozwala sobie na uwagę Dobrze. Wołodia . Rzeczywiście, twoje dokonania aktorskie osiągnęły wtedy wyżyny kunsztu. Ale za jaką cenę Jesteś wyczerpany przyglądam ci się w czasie kolacji siedząc naprzeciwko ciebie i Lubimowa.Widzę szczęśliwy uśmiech i żywe spojrzenie szefa , obok twoja zastygła twarz o pustych oczach, na której czas wycisnął piętno. O ile gorzej wyglądasz od niego A przecież jesteś o dwadzieścia lat młodszy. Na sześćdziesiąte urodziny Lubimowa napisałeś teksty do znanych melodii. Kapustniki to rodzaj satyrycznej składanki wykonywanej w teatrze podczas nieoficjalnego wieczoru w gronie przyjaciół-aktorów, kiedy to można dać upust hamowanym zazwyczaj uczuciom. Te improwizacje budzą radość wszystkich zebranych, a władze przymykają na nie oczy, traktując je jako wentyl bezpieczeństwa, dzięki któremu można wysondować nastroje inteligencji. Twój kapustnik kończył się słowami Dziękuj Bogu, że jeszcze żyjesz . Było to w roku 1977. 26 lipca 1980 roku Lubimow jest zgarbionym, starym, zbolałym człowiekiem. Wypełnił jednak obowiązek reżysera co do joty, dopilnował najdrobniejszych szczegółów. Odważnie i zdecydowanie nie dopuścił do oficjalnych przemówień w czasie uroczystości żałobnej. Będę mu za to wdzięczna do końca życia. W swych wspomnieniach zatytułowanych Le feu sacre (Święty ogień), w których poświęca ci cały rozdział, przeczytałam ze wzruszeniem Pasternak, Achmatowa czy Wysocki wzbudzili swoimi wierszami więcej niż podziw - wzbudzili miłość . 218 Do Hamleta , tej jedynej w swoim rodzaju przygody w życiu aktora, zabierasz się po swojemu, gwałtownie, w sposób niepohamowany, w atmosferze skandalu. Po katastrofalnej epopei pijackiej, tuż po naszym ślubie, rozstajemy się. Lubimow ma dosyć twoich wyskoków i proponuje, żeby tę rolę przygotowywał też inny aktor. Ma nadzieję, że zrani twoją dumę i zmobilizuje cię do działania. Piszesz do mnie 25 maja 1970 roku Lubimow zaproponował Igorowi Kwaszy, aktorowi teatru Sowriemiennik, by próbował rolę równolegle ze mną. Oczywiście zupełnie mnie to rozłożyło, ponieważ nie możemy próbować we dwóch. Nawet dla jednego aktora nie starczy czasu... Kiedy wrócę do teatru, porozmawiam z szefem jeśli nie odwoła decyzji, zrezygnuję z Hamleta i prawdopodobnie odejdę z teatru. Jakie to głupie, od roku starałem się o tę rolę i wymyśliłem, jak ją grać... Oczywiście, rozumiem Lubimowa, zbyt często nadużywałem jego zaufania, nie chce więcej ryzykować, ale... właśnie teraz, kiedy jestem pewien, że nie ma czego się obawiać, ta wiadomość jest dla mnie ciosem. No, ale pożyjemy, zobaczymy... W tych kilku zdaniach tkwi zapewne odpowiedź na pytanie, dlaczego tragedia Hamleta jest ci tak bliska. Hamlet musi grać szaleńca, żeby pozwolono mu żyć, musi mylić tropy, by uniknąć więzienia musi wykazać odwagę niezwykłą dla ludzi jego urodzenia, wymyślić nowy język, który przerazi Ofelię i będzie niezrozumiały dla innych, a przede wszystkim dla jego własnej matki. Hamlet, który żyje w tobie, jest do ciebie podobny jak brat. Lubimow kocha cię i znowu wybacza. Jest pewien, że się nie myli, powierzając ci tę ogromną pracę. Ponadto deko- 219 racja zaprojektowana przez twojego przyjaciela, Dawida Borowskiego, odpowiada ci idealnie wielka, grubo tkana brudnoszara kurtyna, która przesuwa się we wszystkich kierunkach. To niemal dodatkowa osoba dramatu, zamaszystymi, powolnymi ruchami zamiata scenę i tym samym bierze udział w grze. Możesz się jej uczepić, owinąć nią, zza niej jesteś szpiegowany, bawisz się nią. W waszej ostatniej scenie oplatasz nią Of elię, którą wypędzasz głośnym krzykiem i jednocześnie tulisz w namiętnym uścisku, skryty w fałdach kurtyny. Ten reżyserski pomysł, o dziwo, sprzyja oszczędnej grze, która wydobywa wszystkie niuanse, jakie wnosisz do roli. Przez całe życie grałeś łagodne szaleństwo, żeby ukryć prawdziwe, głębokie rozdarcie duszy. Maskowałeś rozpacz poczuciem humoru, które nigdy cię nie opuszczało. Rozbrajałeś nim urzędników państwowych, ale również swoich bliskich, często wyczerpanych twoją pogardą dla wszelkiego umiaru. Kiedy stali już na krawędzi załamania, ratowałeś się jakimś dowcipem, a oni, rozchmurzeni, odzyskiwali wiarę i cierpliwość. Warstwa rządząca, w której byłeś wychowywany, wykazuje odwagę w walce, nie uczy natomiast sprzeciwu wobec stereotypów to byłoby wprost nie do pomyślenia w wojsku, tym państwie w państwie. Twoja odwaga jest tym większa, że u nikogo nie znajdujesz oparcia, twoi bliscy wypierają się ciebie, pogrążają cię, donoszą na ciebie. A twoje wiersze drażnią - pełne niedomówień, dwuznaczników, dźwięków, które zderzone ze sobą budzą niewytłumaczalny niepokój. Ludzie usiłują cię zmusić do powiedzenia czegoś - tak jak usiłują zmusić Hamleta, żeby grał na instrumencie, którego nie zna więc nie zgadzasz się, tym głośniej chcesz wykrzyczeć swoją prawdę. Wrażenie, które zostaje po spektaklu, to obraz niezwykle gwałtownej walki. Jest oczywiście i śmierć, ale przede wszystkim tryumf prawdy. Hamlet przeżył męki zwątpienia, poświęcił Ofelię, został odrzucony przez ukochaną matkę, zdradzony przez najdroższych przyjaciół. Postanawia wreszcie wziąć swój los we własne ręce i doprowadza 220 do tragicznego rozwiązania. Kiedy śmiertelnie ugodzony, po dokonaniu zemsty, mówi Reszta jest milczeniem -swoją ostatnią kwestię w sztuce pięknie przełożonej przez wielkiego Pasternaka - widzowie Teatru na Tagance, przytłoczeni uczuciem bólu, nieruchomieją na dłuższą chwilę. Ty sam, z nagim torsem, napiętymi mięśniami rozedrganymi od wysiłku, przywodzisz na myśl konia wyścigowego po skończonej gonitwie. Straciłeś trzy kilogramy wściekłości, krzyków, życia podnosisz się dopiero po kilku minutach, w całkowitej ciemności, która kończy spektakl. Po premierze biegnę ucałować cię za kulisy. Masz wycieńczoną, błyszczącą od potu twarz, uśmiechasz się, jesteś szczęśliwy, dostałeś tę rolę, zagrałeś ją, dałeś z siebie wszystko. Z premierowych wieczorów ten najgłębiej zapadł mi w pamięć. Droga była tak daleka... Od tego listu z maja 1970 roku, przez dziesięć z górą lat, postać stopniowo zawładnęła aktorem, a człowiek tę postać uszlachetniał. I tak przedstawienia Hamleta stały się kwintesencją sztuki teatru, aż do tego fatalnego dnia w lipcu 1980 roku, kiedy to publiczność nie zobaczyła cię już siedzącego pod murem, w głębi sceny, z gitarą w ręku. Tego wieczora nie grałeś, już nigdy nie zagrasz. Kasa nie musiała zwracać pieniędzy każdy zachował swój bilet niczym świętą relikwię... 11 czerwca 1980. W holu stoją walizki, wyjeżdżasz, wracasz do Moskwy. Jesteśmy zmęczeni, smutni. Przez trzy tygodnie walczyliśmy na rozmaite sposoby, może nie byłam dość silna. Kuracja odwykowa w klinice imienia Fernanda Widala, podróż na Południe, do Bonaguil - wszystko okazało się daremne. Wyjmujesz z kieszeni sztywną karteczkę, kilka nagryzmolonych w pośpiechu strofek. Twój głos brzmi jak żałobny dzwon. Mam łzy w oczach. Mówisz - Nie płacz, jeszcze nie pora. Wpatrujesz się we mnie wyblakłymi oczyma, jakbyś mnie o coś pytał. Chcę wziąć od ciebie kartonik, mówisz, że 221 nie odczytam niewyraźnego pisma. Obiecujesz, że przyślesz tekst telegraficznie. Jedziemy na lotnisko Roissy. Przez całą drogę strofki kłębią mi się w głowie. Lód, o którym wciąż mówisz, ten lód zaciska się wokół nas, zamyka nam usta. Potrafię wydusić z siebie tylko banalne słowa Dbaj o siebie, bądź ostrożny, nie szalej, napisz do mnie , ale wypowiadam je bez przekonania. Już jesteśmy daleko od siebie. Ostatni pocałunek, ostatnie muśnięcie szorstkiego policzka, wchodzisz na ruchomy chodnik, patrzymy na siebie do ostatniej chwili. Wychylam się nawet, żeby zobaczyć, jak znikasz. Twój ostatni pożegnalny gest. Nie widzę już twarzy. Koniec. Wracam do domu jak lunatyczka. Rozpamiętuję chaotyczne obrazy minionych dni niepokój, kiedy nie przyjechałeś umówionego dnia, bezskuteczne telefony, wyczekiwanie, bezsilność, twoje zniknięcie na trasie Moskwa-Paryż i pewnej nocy, o trzeciej nad ranem, telefon od przyjaciółki. Od paru godzin siedzisz w rosyjskiej knajpie. Jest niedobrze, trzeba po ciebie przyjechać. Budzę Pierre a, bo muszę mieć kogoś do pomocy. Znajdujemy cię w najciemniejszym kącie, na obitej czerwonym skajem ławeczce, obok gitara i walizka, wyglądasz jak zbłąkany podróżny. Ciągniemy cię do naszego znajomego lekarza Paula Honnigmana, niestety jest bezradny, trzeba zabrać cię do szpitala. W korytarzu oddany doktor Dugarin patrzy na mnie i pyta - Tym razem kogo pani przywiozła - Męża. - Biedactwo. W tym samym korytarzu, kilka lat temu, przyjmował mojego najstarszego syna... Mijają dni, powrót do świadomości, depresja, wyrzuty sumienia i wreszcie szczere rozmowy na temat twojego stanu. Mimo rad lekarzy odmawiam oddania cię do zamkniętego zakładu. Może powinnam była się zgodzić Czy miałam prawo zabrać ci wolność, która znaczy dla ciebie tyle co życie Jak byś na to zareagował Samobójstwem Słyszę jeszcze twoją prośbę Wyjedźmy oboje, wyjedźmy daleko stąd, wyleczysz mnie jak przedtem, jak zawsze . Więć^Bonaguil, domek mojej 222 siostry Odile, cisza, chłód, butelki ukryte w wysokiej trawie w ogrodzie, środki uspokajające, które niczego nie uspokajają, wokół przestrzeń, która dla ciebie jest tylko pustka. I rozdzierające słowa Wyjeżdżam stąd, już nie mogę, już nie chcę, nie wytrzymuję, dosyć . I moja silna wola kruszy się, ogarnia mnie znużenie, z rozpaczy poddaję się wyjeżdżamy. Drzemiesz, kołysany jazdą po wyboistej drodze, uspokojony, jakbyś zaznawał wytchnienia. Zwrotki ostatniego wiersza nabierają kształtu, układają ci się w głowie Marinie, jedynej miłości mego życia Nade mną lód i w dole, pod stopami, czy wzbić się mam, czy zejść mam do otchłani .Rzecz jasna wzbić się W nadziei trwać i trwać. I tylko w świat podania za wizami słać. Już słychać lodów szczęk, noc mija jedna, druga, ja przetrwam czysty, prosty, choć przecież nie od pługa, a ty się nie martw, wrócę okrętów dawnym szlakiem, spamiętam wszystko, wiesz, widzę jak na dłoni. Niestary jestem - ot, czterdziestka z hakiem, przez Ciebie żyję i dobry Bóg mnie chroni, ja mam co grać, gdy wezwie Pan i przyjdzie tam do grania, i mam też z nim tych kilka spraw do obgadania...* Te słowa wciąż dźwięczą mi w uszach. Usłyszałam je tylko jeden jedyny raz. Ale zapadły mi w pamięć na zawsze. W nocnej ciszy obrazy z przeklętych miesięcy przesuwają się j ak film... Żałosne rozmowy telefoniczne, znikanie na wiele dni, a 23 czerwca śmierć mojej ukochanej siostry Odile, wzywam cię na pomoc, chcesz przyjechać mnie pocieszyć, haniebna odmowa paszportu, zapadasz się w otchłań. Potem już nic, długi miesiąc głuchej wściekłości, rozpaczliwej paniki i 23 lipca wieczorem nasza ostatnia rozmowa * Przeł. Agnieszka Osiecka i Daniel Olbrychski. 223 - Przestałem, będziesz jeszcze mnie chciała Mam paszport i bilet na dwudziestego dziewiątego. - Przyjeżdżaj, wiesz dobrze, że czekam na ciebie. - Dziękuję, najdroższa. Dawno już nie słyszałam tych słów, które kiedyś tak często szeptałeś. Wierzę ci, czuję, że znów jesteś blisko, pełen ufności. Przez dwa dni żyję radością układam program pobytu, obmyślam rozrywki, chcę cię podnieść na duchu. Sprzątam dom, robię zakupy, przynoszę kwiaty, zależy mi, by pięknie wyglądać. 2 5 lipca o czwartej nad ranem budzę się zlana potem, zapalam światło, siadam na łóżku i przez dłuższy czas przyglądam się czerwonej smudze na poduszce, rozgniotłam olbrzymiego komara. Otumaniona, nie mogę oderwać wzroku od kolorowej plamy. Z odrętwienia wyrywa mnie dźwięk telefonu, wiem, że nie usłyszę twojego głosu. Ktoś obcy wypowiada niewyraźnie tylko trzy krótkie słowa Wołodia nie żyje . Lód zamknął się nad tobą, nie udało ci się skruszyć oków. Twoje ciało spoczywa w pokoju z zamkniętymi oknami. Masz na sobie czarny golf i czarne spodnie. Zaczesane do tyłu włosy odkrywają czoło, na zastygłej twarzy wyraz napięcia, niemal gniewu. Smukłe blade dłonie opierają się bezwładnie na piersi. Tylko one wydają się spokojne. Spuszczono ci krew, do żył wstrzyknięto specjalny płyn, w Rosji bowiem ciało zmarłego leży w otwartej trumnie aż do chwili pogrzebu. Jestem z tobą sama, mówię do ciebie, nieśmiało dotykam twej twarzy, rąk, długo płaczę. Już nigdy - te dwa słowa chwytają mnie za gardło. Bezsilna wściekłość ściska mi serce. Jak może przepaść tyle talentu, hojności, energii Dlaczego to ciało tak posłuszne, w którym każdy mięsień reagował na najmniejsze polecenie, leży teraz nieruchomo jak na urągowisko Gdzie się podział ten pełen pasji głos, który wstrząsał tłumem Podobnie jak ty, nie wierzę w życie pozagrobowe. Jak ty, wiem, że wszystko kończy się z ostatnim konwulsyjnym drgnieniem 224 piersi. Nie zobaczymy się już nigdy więcej. Nienawidzę tej pewności. Zrobiło się już ciemno. Zapalam naszą nocną lampkę. Złociste światło nadaje twym rysom1 łagodności. Przychodzi zaprzyjaźniony rzeźbiarz, który pomoże mi zrobić maskę pośmiertną. To starszy człowiek, bardzo pobożny, jego proste gesty wpływają na mnie kojąco przygotowuje gips, ja tymczasem nakładam ci na twarz wazelinę. Gładzę policzki i mam wrażenie, że pod moimi palcami wyraz napięcia znika. Ostatnia pieszczota, jakby ostatnie uspokojenie. Pracujemy w milczeniu. Przez parę lat uczyłam się rzeźby, więc potrafię zrobić odcisk, wracają zapomniane niemal gesty, w pracy rąk odnajduję prostotę życia. Stary rzeźbiarz odmawia ostatni pacierz. Skończone. Maska będzie odlana w brązie, trzykrotnie. Co do reszty, niech decyduje nasz stary przyjaciel. Na twym biurku leży maska^poś-miertna Puszkina. Niektórzy uważają, że to ponury obyczaj., innych wprost szokuje taki przedmiot zawieszony na ścianie. Uważam jednak, że artysta jest własnością ogółu. Oddał się raz na zawsze tym, którzy go kochają. Spędzam noc u twego wezgłowia, pogrążona we wspomnieniach. Dla ciebie już nie ma przyszłości, nie wiem, co będzie ze mną. Wszystko, co robiłam przez ostatnie parę godzin, robiłam z tobą. Sam na sam. Teraz sznurem nadchodzą przyjaciele, włożą ciało do trumny. Koledzy pojedynczo pozdrawiają cię po raz ostatni. Wzbierają coraz to nowe fale smutku. Płacze, krzyki, szepty, cisza, którą przerywa tylko dźwięk twego imienia powtarzanego ochrypłym ze wzruszenia głosem. Zjawili się wszyscy, niektórzy dopiero, dotarli z drugiego końca Rosji, inni są tu od wczoraj. Dom się zaludnia i, jak podczas wielkich przyjęć, balkony, korytarz, klatka schodowa są pełne gości. Wszyscy dużo palą, kilka osób pije. Panuje jednak niezwykła, przytłaczająca cisza. Przyjeżdżają z zakładu pogrzebowego przyjaciele delikatnie cię unoszą i układają w wyściełanej na biało trumnie, poprawiam poduszkę pod głowąi ^ _ Wysocki 225 Twój lekarz, Igoriok, człowiek bardzo religijny, pyta, czy może włożyć ci do rąk medalik. Odmawiam, byłeś niewierzący. Na widok zrozpaczonej miny Igorka biorę medalik i wsuwani ci pod sweter. Trumna zostaje na razie wystawiona w holu. Jest piąta rano, zaczyna się długa ceremonia. Sąsiedzi, na ogół ze środowiska artystycznego, przychodzą schylić .czoło. Zjawiają się też obcy ludzie - wiadomość rozeszła się błyskawicznie. Miasto jest opustoszałe, Igrzyska Olimpijskie w pełnym toku. Wiemy, że ani prasa, ani radio nie podały żadnej wiadomości. Jedynie w moskiewskiej popo-łudniówce ukazuje się cztero wierszowa wzmianka o twojej śmierci. Wyruszamy z domu karetką reanimacyjną z lekarzami, którzy tyle razy wyciągali cię z opresji. Przyjeżdżamy do Teatru na Tagance, gdzie ma się odbyć oficjalna uroczystość. Lubimow wyreżyserował twoje ostatnie pojawienie się na scenie na tle czarnych aksamitnych kotar oświetlony punktowymi reflektorami katafalk, a nad nim jedna z twoich ostatnich fotografii ogromne czarno-białe zdjęcie, na którym ze skrzyżowanymi ramionami patrzysz poważnie w obiektyw. Salę wypełnia muzyka żałobna, zajmujemy miejsca, biorę za rękę twoją byłą żonę i proszę ją, by usiadła koło mnie wraz z waszymi synami. Nie znałyśmy się dotąd, ale czuję, że to nieszczęście nas łączy. Na zewnątrz odpowiednio poinstruowana milicja ustawiła bariery, ulice zapełniają się ludźmi. Przed teatrem formuje się kolejka. Słyszymy radiowe rozkazy i widzimy, jak kilkudziesięciu milicjantów obstawia teatr. Wchodzę na górę do gabinetu dyrektora. Lubimow jest bardzo blady, ale zdecydowany, nie pozwoli, żeby ta uroczystość zmieniła charakter, chce, by mowy pożegnalne wygłosili jedynie przyjaciele. Dyskusja jest krótka, ale bardzo ostra w rezultacie oficjele ustępują. Na tym ostatnim spotkaniu nie będzie obłudy. Wracam na salę, drzwi do teatru są teraz otwarte, ogromny tłum ciśnie się do środka. Zwykli mieszkańcy Moskwy żegnają ukochanego człowieka, który był 226 ich rzecznikiem. Widzę tysiące twarzy, nigdy ich nie zapomnę. Wszyscy przynoszą kwiaty, wkrótce cała scena jest nimi usłana, jak grubym kobiercem, z którego unosi się słodkawa,. odurzająca woń. Ludzie patrzą na nas, pozdrawiają gestem, wielu płacze. Słyszymy dochodzące z ulicy protesty, krzyki, które zagłuszają requiem, ktoś mówi, że cała dzielnica jest oblężona, milicja nie wpuszcza już nikogo, oni chcieliby przyspieszyć pogrzeb. Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Przyglądam się twojej twarzy, dobrze, że ją trochę podmalowałam, dziś, o świcie wydawała się zbyt blada. Chłonę twoje rysy, chcę je utrwalić w pamięci na zawsze. Zmęczenie, smutek, hałas - wszystko razem wywołuje rodzaj halucynacji, mam wrażenie, że oddychasz, poruszasz ustami, unosisz powieki. Pierre obejmuje mnie, wyczytał w moich oczach niewypowiedziany ból. Biorę się w garść. Muszę wytrzymać. Zaprzyjaźniony lekarz podaje mi szklankę wody z paroma kroplajni amoniaku. Rozglądam się dookoła, wydaje mi się, że gram w filmie, a reżyser ogłosi zaraz koniec ujęcia. Ludzie jeszcze przez wiele godzin przesuwają się przed katafalkiem. Wreszcie sześciu przyjaciół wynosi trumnę. Wychodzę w otoczeniu bliskich mi osób. Oślepia nas światło dnia. Z tłumu, który ciągnie się kilometrami, jak okiem sięgnąć, rozlega się twój głos, setki ludzi ma ze sobą magnetofony i słucha ulubionych piosenek. Wchodzimy do autokaru, trumna stoi już na podłodze, zajmujemy miejsca jak dzieci wyjeżdżające na kolonie. Lubimow dużą białą chustką pozdrawia tłumy na dachach, ogrodzeniach, latarniach. Autokar rusza. Ludzie biegną za nami aż do samego cmentarza. Nagle ogarnia mnie okropny, histeryczny śmiech, wskutek wstrząsów na wyboistej drodze ciało wysuwa się z trumny i musimy włożyć je z powrotem. Dojeżdżamy do cmentarza, trumnę ustawiono na podwyższeniu i po raz ostatni możemy cię ucałować. Coraz trudniej mi panować nad nerwami, na widok wykrzywionych bólem twarzy znowu chce mi się śmiać. Może już za dużo płakałam Jako ostatnia pochylam się nad 227 twym czołem i ustami. Kładą wieko. W ciszy rozlega się stukanie młotka. Trumna zostaje zsunięta do grobu, rzucam białą różę, odwracam się. Teraz będę musiała żyć bez ciebie. Kiedy 26 lipca 1980 roku wchodzę do twojego pokoju, widzę od razu, że jedynie biurko umknęło kataklizmu. Wszystko inne zostało, wywrócone do góry nogami, przeszukane, poprzestawiane. Wścibska ręka nie śmiała tknąć stronic, na które przelałeś swą sztukę. I kiedy mechanicznie pakuję do walizki kilka tysięcy kartek stanowiących twoją spuściznę, po to, by bezpiecznie zdeponować ją u jednego z przyjaciół, nie wiem jeszcze, że ratuję właśnie to, co należało ocalić, co najważniejsze, czego sam zawsze strzegłeś jak źrenicy oka. W ostatniej chwili, w odruchu delikatności, krewni zawahali się przed ocenzurowaniem i zniszczeniem tego, co własnoręcznie napisałeś. A mój gest, uznany i opisany później jako kradzież, pozwolił mi przekazać Centralnemu Państwowemu Archiwum Literatury i Sztuki, przechowującemu rękopisy rosyjskich pisarzy i poetów, wszystko, co stworzyłeś podczas bezsennych nocy, godzin szaleństwa, łat gorączkowej pracy. Z tą niewielką walizeczką udałam się pewnego ranka do niepozornego budynku, gdzie czekała na mnie grupka kobiet z wiązankami kwiatów. Już w wejściu rzuciły się do uścisków. Miały zaróżowione od gorąca i wzruszenia twarze, łzy w oczach. Dyrektorka łamiącym się głosem podziękowała mi za gest, który uznały za najczystszy objaw miłości do ciebie i Rosji. Jako jedyna spadkobierczyni twojego dzieła miałam prawo wywieźć je za granicę. Wiem, że te kobiety wykonają swą pracę z pietyzmem i oddaniem. Nie miałam żadnych wątpliwości, że rękopisów nie należy wywozić z twojej ojczyzny. Jestem pewna, że pragnąłbyś, by stroniczki, w które włożyłeś duszę, pozostały tu na zawsze. 228 . Po pogrzebie wracam do Paryża. Któregoś dnia, szukając czystej kartki, żeby zapisać numer telefonu, natrafiam na twój ostatni list. Nie ma daty, ale wiem> że został napisany przed 11 czerwca 1980 roku. Marinoczka, moja najdroższa, pogrążam się w nieznane mam wrażenie, że będę umiał znaleźć wyjście, choć jestem w tej chwili chwiejny i slaby. Być może ratunkiem byłoby otoczenie, w którym czułbym się potrzebny, pożyteczny, a nie chory. Ponad wszystko chcę, byś dala mi nadzieję i nie uważała tego za zerwanie - tylko dzięki twej łasce mogę znowu stanąć na nogi. Jeszcze raz powtarzam, kocham cię i nie chcę, byś cierpiała. Później wszystko wróci do normy, będziemy rozmawiali i będziemy żyli szczęśliwie. Ty . Podpis Ty używany w całej naszej korespondencji, przejęliśmy po usłyszeniu bardzo pięknej indyjskiej przypowieści. • W dniu ślubu panna młoda zgodnie ze zwyczajem zamknęła się w świeżo zbudowanym przez nowożeńców domu. Gdy .zapada noc, pan młody stuka do drzwi. Na pytanie Kto tam odpowiada To ja . Żona nie otwiera. I przez wiele dni nie wpuszcza męża. Wreszcie^ któregoś wieczora na pytanie Kto tam pada odpowiedź To ty . Wtedy kobieta otwiera mężowi i drzwi, i serce. Jak we wszystkich metropoliach, również w Moskwie nie chowa się już zmarłych na cmentarzach w obrębie miasta. Poza wyjątkowymi przypadkami, pogrzeby odbywają się bardzo daleko, na peryferiach. Władze chcą właśnie tam pochować mojego męża. Nie zgadzamy się na to. Ja i moi przyjaciele uważamy, że jego grób powinien być w sercu miasta, gdzie się urodził. Idziemy więc z delegacją do 229 dyrektora cmentarza Wagańkowskiego. Cmentarz leży. dwa kroki od naszego domu, to prawdziwy park z pięknym starym kościołem. Na spotkanie przychodzi też bardzo popularny piosenkarz Josif Kobzon, który zaraz na progu kancelarii rozchyla marynarkę i ze słowami Musi się znaleźć miejsce dla Wysockiego pokazuje ogromny plik sturublowych banknotów — prawdziwy majątek. Przyj a-. ciele są zbici z tropu, niektórzy nigdy w życiu nie widzieli tyle gotówki, wszyscy jesteśmy do głębi wzruszeni tym gestem. Dyrektor cmentarza z twarzą zalaną łzami szepcze zduszonym od płaczu głosem - Jak mogliście pomyśleć, że wezmę pieniądze, Rosja straciła jednego z największych poetów, opłakuję go jak wy wszyscy, oczywiście, że dam mu miejsce, i to najlepsze, jakie mam, dokładnie pośrodku nasypu-, przy wejściu, żeby ludzie przychodzili tłumnie składać mu hołd, jak na to zasługuje. Ten prawy człowiek nie przypuszczał nawet, do jakiego stopnia potwierdzą się jego przewidywania. Ód lat nieprzerwana fala ludzi przychodzi schylić czoło przy twym grobie. Nowożeńcy składają tu wiązanki jak na Grobie Nieznanego Żołnierza, inni zostawiają koniak, owoce, cia--stka, niektórzy - swoje gitary. Setki bukietów z przyczepionymi wierszami tworzą codziennie całą górę kwiatów. Dyrektor stracił jednak posadę, władze nie wybaczyły mu tego wspaniałomyślnego gestu, spowodował taki skandal grób poety Włodzimierza Wysockiego w samym centrum Moskwy stał się miejscem pielgrzymek milionów lu-,dzi z całego Związku Radzieckiego Inny skandal wybuchnął między rodziną Wołodii a mną w związku z pomnikiem nagrobnym. W wierszu zatytułowanym właśnie Monument Wysocki zostawił coś w rodzaju testamentu, w którym mówi wyraźnie, czego nie życzy sobie na swej mogile. Dawid Borowski, scenograf Teatru na Tagance - pracował z Wołodią ponad piętnaśeie lat - zorganizował, na 230 moją prośbę, wystawę makiet pomnika. Dokładnie wiedziałam, czego chcę. Otóż w moskiewskim muzeum geologicznym znajdują się meteoryty, fragmenty ciał niebieskich, które spadły na ziemię. Dyrektor muzeum chętnie zgodził się ofiarować wybrany przeze mnie meteoryt, który na grobie Wysockiego symbolizowałby pełne blasku i nader krótkie życie. Niestety ta poetycka wizja nie odpowiadała rodzicom, ludziom w podeszłym wieku i o wątpliwym guście. Odrzucili mój barbarzyński i niezrozumiały dla nich pomysł pod pretekstem, że bryła przygniotłaby ich syna. Chcieli mieć posąg, na którym byłbyś rozpoznawalny. Miałam nadzieję, że z konkursu da się wyłonić dzieło zadowalające nas wszystkich. W teatralnym foyer wystawiono ponad dwadzieścia makiet. Artyści włożyli w pracę wiele serca, każdy na swój sposób składał hołd pamięci mojego męża. Długo przyglądaliśmy się modelom, było to zarazem smutne i piękne, ale każde z nas wybrało według własnego gustu. Wybór rodziców padł na rzeźbę całej postaci, bardzo do ciebie podobnej ciało spowite falującą flagą, nad głową umieszczona gitara przechodząca w końskie łby. Całość w złoconym brązie, około dwóch metrów wysokości. Ja głosowałam za surową, poszarpaną skałą koloru antracytu, która wyrasta z ziemi do wygładzonej części kamienia przytwierdzono meteoryt , idealnie owalną bryłę z czarnego stopu. Żadna inna makieta nie podobała mi się na tyle, żeby przystać na kompromis. Każda ze stron przedstawiła swój punkt widzenia przed komisją zatwierdzającą projekty. Broniłam swojego wyboru odwołując się do tekstów męża, dowodziłam, że usytuowanie grobu na nasypie, z perspektywą na stary kościół, drzewa i inne groby, wyklucza postawienie wysokiego • pomnika. Poza tym podkreślałam, że Wysocki był poetą, l artystą, a nie bohaterem Związku Radzieckiego, i że reali- • styczna, bojowa rzeźba wybrana przez rodziców kłóciłaby I się z obrazem, jaki po nim został skromność, prostota i l wytrwała praca nie uznana oficjalnie za życia. l 231 Wreszcie próbowałam wyjaśnić symbolmeteorytu i wybór surowego, nie poddanego obróbce tworzywa. Umożliwia ono każdemu chwilę zadumy, nie zmąconą szukaniem podobieństwa rysów czy tytułów piosenek, na które wskazują użyte w ornamencie przedmioty. W końcu Wysocki był również aktorem, jego twarz nie zginie, na zawsze utrwaliły ją fotografie, filmy, wideokasety. Panowie z komisji wysłuchali nas uprzejmie. Nie podjęto żadnej decyzji. Pięć lat później byliśmy wciąż w punkcie wyjścia. Muszę powiedzieć szczerze, że byłam zachwycona wyglądem grobu. Czy można wyobrazić sobie coś piękniejszego niż stosy świeżych kwiatów, składanych codziennie zimą i latem przez przyjazne dłonie Listopad 1985 roku. Dowiaduję się, że odsłonięte pomnik. Od tej chwili na grobie króluje arogancka złocona statua, symbol socrealizmu, to, co za życia przyprawiało cię o mdłości. A ponieważ ma niespełna dwa metry wysokości, wyglądasz jak karzeł ustrojony w końskie pyski, tworzące coś na kształt garbu. Masz wynędzniałą twarz, a nad głową w charakterze aureoli sterczy gitara. Jest to nieopisanie szkaradne, wręcz groteskowe. Na cokole napis Od rodziców . Na szczęście nie mam nic wspólnego z tym skandalem. W odsłonięciu wzięli udział tylko rodzice. Nie przyszedł nikt z przyjaciół, farsa trwa... W życiu zawsze mierzyłem wysoko, nie lękałem się słowa ni kuli, mocny miałem charakter i głoś, lecz po śmierci zrobili mi cokół i za piętę do niego przykuli, oblekając mnie w marmur i brąz. Chciałbym strząsnąć to mięso kamienne, kopniakami rozrzucić stos wieńców, wyrwać z nogi raniący ją pręt - ale stoję zalany cementem i nie mogę poruszyć się z miejsca, tylko dreszcz mi przebiega przez*grzbiet. 232 Byłem twardy i żyłem naprawdę, pełną piersią, nie wiedziałem, że w ręce im wpadnę tuż po śmierci... Upychali mnie w trumnie na siłę, byle prędzej, by mieć pewność, że już nie ożyję nigdy więcej. Krewni gipsu kupili zawczasu, pośpieszyli się z maskę pośmiertną, zanim jeszcze zatrzymał się puls, moją twarz, wykrzywioną grymasem, przerobili na gładką i piękną, przykleili mi uśmiech do ust. Póki żyłem, tępiłem i podłość, i łajdactwo, żadną miarą mnie zmierzyć nie mogli, zwłaszcza własną, i dopiero gdy zmarłem na amen - odetchnęli przyszli do mnie z calówką drewnianą - miarę zdjęli... A po roku stanąłem na skwerze - nieszkodliwy, potulny baranek, dzieci kwiatki zaczęły mi kłaść, ze ślepaków strzelili żołnierze i dla licznie zebranych wybranych moje pieśni rozległy się z taśm. I patrzyłem ze swego pomnika, jak wzruszenie ogarnia słuchaczy, jak ze łzami błagają o bis, tylko ktoś coś przerobił w głośnikach - głos mój zdarty, ochrypły z rozpaczy, w melodyjny zamienił się pisk... Pod całunem leżałem bez ruchu - ja, nieboszczyk -i śpiewałem falsetem eunucha - publiczności, wpasowałem się w ramy trumienne — chodźcie, zmierzcie Teraz dumni możecie być ze mnie - no, nareszcie Nie, nie dla mnie piedestał i cokół Komandora wezwałem na pomoc i zrobiłem to samo co on -tłumy gapiów uciekły w popłochu, kiedy stopy wyrwałem z betonu, aż spiżowy posypał się złom. ) - Wysocki 233 I na ziemię zwaliłem się z hukiem, marmurowe strząsnąłem ostatki, każdy mięsień napiąłem i nerw -krzesząc iskry popełzłem po bruku i w głośniki, zmiażdżone upadkiem, wychrypiałem Ja żyję, psiakrew Monument , przeł. Michał B. Jagiełło. Ten pijak, element antyradziecki, odszczepieniec, nie-rób, wróg, szaleniec, zły ojciec, zły syn, ten człowiek upadły, który zadaje się z cudzoziemką - to pański syn, Sie-mionie Władimirowiczu. Ten podziwiany aktor, powszechnie uznany twórca, człowiek namiętnie kochający ziemię ojczystą, niestrudzony w pracy, patriota, wizjoner, sfrustrowany ojciec, cierpliwy, pobłażliwy dla pańskiej głupoty syn, ten człowiek wyzwolony i szczęśliwy w życiu prywatnym-to także pański syn, Siemionie Władimirowiczu. Ciężko zdobyte podczas wojny medale nie upoważniają pana do przeinaczania prawdy. Nigdy nic pan nie rozumiał. Krzyk swojego dziecka brał pan za bluźnierstwo. W pańskim skostniałym środowisku wojskowego drobno-mieszczaństwa jego sposób życia uważano za skandal. Złożył pan na niego donos w momencie, kiedy liczył pan na awans. Mimo tej nikczemnej zbrodni nie otrzymał pan nominacji. Nawet jeżeli nie zdawał pan sobie sprawy z konsekwencji swego czynu, był on podwójnie zbrodniczy pogrążał pan człowieka, a człowiek ten był pańskim synem. Przez całe dwanaście lat usiłowałam was pojednać. Nasze wspólne kolacje nie dawały jednak żadnej nadziei. Martwił się pan jedynie o to, by syn nie utracił z trudem osiągniętej legalności, interesowała pana tylko nieszkodli-wość jego przyszłych tekstów, uporządkowanie nieumiar-kowanego życia, niebezpiecznego dla pana. Nigdy nie interesował się pan dziełem syna, nigdy nie rozumiał pan jego walki, ponieważ nie mieściła się ona w ciasnych ramach pańskiej przyszłości. W czasie haniebnych dyskusji na temat projektu nagrobka jedna rzecz mnie uderzyła. Wiele razy wspomniał 234 235 pan o miejscu pańskiego wiecznego spoczynku u boku syna. Odpowiedziałam brutalnie, że grób to nie kołchozowe moskiewskie mieszkanie. W rzeczywistości pańska nieoczekiwana popularność, codzienne dowody powszechnego uwielbienia dla syna sprawiły, że zasmakował pan w zaszczytach. Po wzniesieniu tego absurdalnego pomnika zabiera się pan do wyrycia własnych imion. Pan, który nigdy nie popierał syna w walce o prawdę, szykuje się do dzielenia z nim jego pośmiertnej sławy. Ten ohydny grobowiec jest jedynie odbiciem pańskiej próżności i złego smaku. Wykorzystuje pan teraz to, co syn nadaremnie chciał z panem dzielić umiłownie sprawiedliwości, humor i nienawiść do tyranii. 236 Rok 1982. Od dwóch godzin siedzę z przyjaciółką w poczekalni centralnego więzienia Moskwy, skąd więźniowie kierowani są do łagrów. Człowiek, który zainicjował i na przekór wszystkiemu doprowadził do końca budowę naszej kolonii mieszkaniowej, jest plakacistą, cenionym grafikiem stojącym na czele moskiewskiego oddziału artystów plastyków. Otrzymał pozwolenie na realizację kompleksu domów kilkaset mieszkań z pracowniami w samym centrum. Na liście członków spółdzielni znaleźli się luminarze świata filmu, teatru, nauki i polityki. Udało mu się zadowolić prawie wszystkich. W dwunastopiętrowych wieżowcach z różowej cegły powierzchnia mieszkań przekracza wszelkie normy. Domy wznoszą się dwa kroki od ulicy Gorkiego, w pobliżu zoo, naprzeciwko akademików, gdzie mieszkają studenci konserwatorium. Latem odgłosy zwierząt mieszają się z dźwiękami instrumentów. W drodze losowania otrzymaliśmy mieszkanie na ósmym piętrze. Po sześciu latach oczekiwania, niezliczonych wizytach u rozmaitych notabli, po uzyskaniu decydującego podpisu bonzy z Rady Miejskiej, którego odnalazłam w szpitalu dzięki protekcji wiceministra-wielbiciela, mogliśmy się wreszcie wprowadzić. Ale nasz plastyk-dobroczyńca mimo niezwykłego talentu organizacyjnego, smykałki do interesów, niebywałej wprost zaradności, nie zdołał zadowolić wszystkich. Ponadto popełnił błąd urządzając swoje mieszkanie i pracownię z kłującym w oczy przepychem. Przyjmował u siebie całą moskiewską śmietankę, zachwyconą, że może jeść i pić przy jego stole. Wkrótce nie potrzebujący już niczego przyjaciele roz- 237 płynęli się, zaś liczni wrogowie nie rezygnowali z ataków i mimo że nieśmiało próbował się bronić, został aresztowany, a jego majątek skonfiskowano. Dostał ciężki wyrok. Ma siedemdziesiąt lat i jest chory na serce. Jego córka nie otrzymała zgody na widzenie i ubłagała mnie, byśmy razem udały się do więzienia, zanim ojca wyślą do obozu. Jej zdaniem moja obecność sprawi, że władze zakładu karnego będą mniej surowe. Rzeczywiście, na dźwięk mojego nazwiska otwiera się brama. Jestem wdową po Wysockim, prędko podsuwają nam krzesła. Mamy czekać, więc czekamy. W ciągu kolejnych godzin, na wszelki wypadek, każdemu przechodzącemu funkcjonariuszowi powtarzam, kim jestem, i wyjaśniam powód naszej wizyty. Wiem, że w ten sposób ojciec dowie się, że córka usiłowała się z nim zobaczyć. Przeczuwamy obie, że będzie to jego ostatnia podróż. Naczelnik więzienia po wysłuchaniu nas prosi o dalszą cierpliwość. Jest bardzo późno, skończyły się nam papierosy, jest zimno i to ponure miejsce przeszywa nas chłodem do szpiku kości. Drzwi do poczekalni otwierają się, wstajemy pełne nadziei, ale naczelnik z wyraźną ulgą oznajmia, że w więzieniu nagle wybuchła epidemia i wstrzymano wszelkie odwiedziny. Dla naszego bezpieczeństwa, oczywiście. Rok 1987. Spotykam naszego przyjaciela, niedawno zwolnionego przez Gorbaczowa. Postarzał się, stracił zęby, ale wciąż tryska energią. Mówi, że moja nieoczekiwana wizyta miała zaskakujący efekt. Chcąc jak najszybciej pozbyć się zbyt znanego więźnia, przewieziono go natychmiast do innego zakładu karnego. Dzięki temu uniknął łagru i uszedł z życiem... 238 Meteoryt, który spadł w samym środku Syberii po milionach lat podróży w przestworzach, miał symbolizować na grobie Włodzimierza Wysockiego jego płomienne i zbyt krótkie życie. Niestety stało się inaczej, ale dowiedziałam się w roku 1985, że astronomowie z krymskiego obserwatorium ochrzcili nowo odkrytą planetę między orbitami Marsa i Jowisza imieniem WŁADWYSOCKIJ W międzynarodowym katalogu planet figuruje ona pod numerem 2374. Często patrzę w niebo i uśmiecham się na myśl, że wśród mrowia gwiazd mały świecący punkcik wędruje gdzieś w bezkresnej przestrzeni i to ciało niebieskie w wiecznym ruchu jest na zawsze związane z imieniem mojego męża. I tak jest dobrze. 239 Mów, powinnością moją słuchać ciebie . Tymi słowami Hamlet zwraca się do ducha ojca. Tak w czasie rocznicowego wieczoru 25 lipca 1981 roku publiczność rozmawia z twoim głosem, który rozbrzmiewa w odpowiedzi na każde stawiane ci pytanie. Nigdy, nawet w czasie największego powodzenia objętych zakazem przedstawień, sala nie była tak nabita kilkaset osób chce się czegoś dowiedzieć, słucha charakterystycznych dla ciebie jasnych, ciętych odpowiedzi. Na scenie zawieszono pod sufitem kilka rzędów teatralnych krzeseł przykrytych białym płótnem. Ta ruchoma bryła, raz miotana potężnymi falami, to znów zastygła jakby skuta lodem, lub po prostu spełniająca swą pierwotną funkcję, w ciągu paru sekund umożliwia odtworzenie nastroju kolejnych obrazów mówiących o naszym życiu. Wokół mnie cała artystyczna i literacka Moskwa, nawet poróżnieni ze sobą ludzie na ten jeden wieczór zawarli ro-zejm. Jurij Lubimow za swym pulpitem reżyserskim cicho płacze. Siedzę z prawej strony, z oczu spływają mi łzy, których, jak mi zarzucano, zabrakło w dniu pogrzebu. Diemi-dowa, Gubienko, Zołotuchin, Szatska i inni aktorzy z zespołu dają z siebie wszystko, śpiewają, tańczą, stepują, wykonują akrobatyczne ewolucje. Lubimow taktownie wybrał do spektaklu tylko twoich bliskich przyjaciół. Ci, którzy nie biorą udziału, rozgoryczeni, rzucą parę zaprawionych żółcią uwag, jak zwykle. To jedyne, na co ich stać. Uderza mnie wybór tematów, oryginalność koncepcji. W niespełna trzy godziny za pomocą twoich tekstów Lubimow potrafił wydobyć to, co najważniejsze w twoim żyiu, a więc po części i w moim. Lecz przede wszystkim było to 240 życie niemal każdego człowieka - jakby panorama lat 1960-1980, dwadzieścia lat porażającej swą siłą, choć ulotnej twórczości, dwadzieścia lat walki. Jest to przywołanie na pamięć wszystkich przyjaciół wygnanych, uwięzionych, zaginionych bez wieści, wycieńczonych, wykreślonych z życia, którzy nie mogą pracować, wypowiadać się swobodnie, którzy uciekli w alkohol, narkotyki, wpadli w rozpacz. Ten rocznicowy spektakl jest również przedstawieniem o miłości kilka tekstów łącznie z ostatnim wierszem przypomina nasze spotkanie i to, co było wcześniej. Jest to również hołd złożony twojej gorączkowej pracy po osiemnaście godzin dziennie, twojej walce przeciw rozpaczy... Chwilami czuję się niemal zażenowana, ponieważ przez twoje wiersze Lubimow potrafił obnażyć nasze najbardziej osobiste dramaty. Ale bardzo prędko zaczyna się część sarkastycza, krytyczna. Publiczność, jak zwykle, zwija się ze śmiechu. Przyjemnie słyszeć, jak sala zgodnie reaguje na teksty, przekonać się, że wysiłki, by prześcignąć czyhającą śmierć, zbierane i starannie układane kartki papieru, taśmy magnetofonowe wspaniałomyślnie rozdawane w najdalszych zakątkach kraju - wszystko to nie poszło na marne Nawet jeśli nieubłaganie zapada ten sam werdykt Zatrzymane . Kilku zgrzybiałych biurokratów jest odpowiedzialnych za śmierć wielu radzieckich artystów. Nie kazali ich zgładzić, jak Stalin, więc nie są publicznie i imiennie zbrukani tymi czynami. Ale wszyscy wiemy, że to oprawcy, którzy pozbawili ten kraj, gorzej, ogołocili go z najlepszych twórców. Od 1985 roku Lubimow dawał to przedstawienie zawsze w rocznicę, 25 lipca. Przez pięć lat zespół przechowywał w pamięci teksty i muzykę, żeby grać tylko jeden raz w roku... Piszę te słowa w roku 1987. Lubimow na wygnaniu, jego następca, Efros, nie żyje, teatr osierocony. W sprawie spektaklu Wysocki nic nowego. 241 4 października 1980 roku bardzo wcześnie rano dzwoni telefon. Potrzebuję kilku sekund, żeby dojść do siebie, podnoszę słuchawkę. Dziwnie wysoki męski głos mówi niezrozumiałym językiem. Co drugie słowo słyszę twoje nazwisko i imię Wisocki Wladimir , ale brzmi to Bisoc-ki Bladimir . Dociera do mnie wreszcie, że mój rozmówca jest Japończykiem, który rozpaczliwie nalega, by się ze mną zobaczyć. Najpół żywa ze zmęczenia, nie jestem w stanie się dobudzić. Środki uspokajające, alkohol, sześćdziesiąt papierosów wypalonych poprzedniego dnia, jestem wykończona i mogę tylko wyjąkać Dobrze, proszę przyjść o trzeciej . Po południu zjawia się wysoki, elegancki młodzieniec, bardzo onieśmielony i przejęty. Proszę, żeby usiadł. Jest jeszcze ciepło, więc czekam na niego w ogrodzie, psy witają go hałaśliwie, najwyraźniej nie bardzo mu się to podoba. Patrzę na niego pytająco, poprawia kant spodni, chrząka i zaczyna swoją opowieść. Długo pracowałam z Japończykami i na ogół, w przeciwieństwie do większości ludzi, dobrze rozumiem ich angielszczyznę. Mój gość jednak jest tak zdenerwowany, że na chwilę zostawiam go samego. Wracam z pełną tacą, nalewam mu wódki, wznoszę kieliszek i tłumaczę, że mamy masę czasu, żeby się uspokoił, jego opowieść interesuje mnie i to, co chce mi przekazać, jest na pewno bardzo ważne. Wciąga głęboko powietrze i zaczyna mówić od początku - Jestem dziennikarzem i piszę o modzie, kilka tygodni temu byłem na pokazie w Tokio. Puszczono podkład muzyczny dla modelek. Na taśmie dosłownie eksplodował męski głos, głos, jakiego nigdy w życiu nie słyszałem, przeszły 242 mnie ciarki, byłem wstrząśnięty. Nigdy nie doznałem takiego szoku, takiej rozkoszy zmieszanej z rozpaczą. Przerywam mu, bo mnie również ogarnia wzruszenie, i nie bardzo mogę sobie wyobrazić, że zaczniemy oboje płakać w ogrodzie na oczach zdziwionych psów. Wybucham nerwowym śmiechem, opanowuję się udając atak kaszlu. Po chwili taktownego milczenia Japończyk mówi dalej - Wypytywałem tłumy ludzi o nazwisko wykonawcy. Wreszcie dowiedziałem się, że piosenka pochodzi z long-playa nagranego w Paryżu przez firmę Chant du monde , a piosenkarz jest Rosjaninem. Postanowiłem więc przyjechać do Paryża. Poszedłem do dużego salonu płytowego, pokazano mi przegródkę z rosyjskimi piosenkami. Drżąc przerzuciłem pierwsze okładki i zobaczyłem jego twarz, wiedziałem, że to on. Ten szalony wzrok - to musiał być on, sprzedawczyni włączyła dźwięk i głos znowu mną zawładnął. Stałem jak skamieniały, aż płyta przestała się kręcić. Oprzytomniałem dopiero, gdy ktoś pociągnął mnie za rękaw. Kupiłem wszystko, co mieli. Potem zacząłem prawdziwe śledztwo, dowiedziałem się, że jego żona mieszka pod Paryżem, znalazłem panią. Czy pozwoli pani, że napiszę o Włodzimierzu Wysockim Opowiedział wszystko jednym tchem, ze spuszczonymi oczami. Ze wzruszenia nie mogę wydobyć słowa. Tak wiele nas dzieli on - młody Japończyk zafascynowany twoim głosem, ja - wdowa przytłoczona smutkiem. Podnoszę na niego wzrok, widzę, że drży, ale przygląda mi się przez dłuższą chwilę. Po czym dodaje zdecydowanym głosem - Nazajutrz po pokazie mody zacząłem brać lekcje rosyjskiego. Chrisowi Markerowi dziękuję za wsparcie duchowe, a Jean-Jacques owi Marie za francuski przekład wierszy Włodzimierza Wysockiego. Czytelnik , Warszawa 1990. Wydanie . Nakład 49750 + 250 egz. Ark. wyd. 10,2 ark. druk. 15,5 At, Papier off setki. III, 6,5 g, 61 cm. Oddano do składania 13IX1989 r. Podpisano do druku 9 III 1990 r. Druk ukończono w kwietniu 1990 r. Prasowe Zakłady Graficzne w Łodzi. Zam. wyd. 826 druk. 3001 89. A-87 Printed in Poland