Dale A. Dye Pluton „Młodzieńcze, raduj się swoją młodością"... Eklezjasta Przekład Robert P. Lipski PEGASUS' Warszawa 1991 Tytuł oryginału Platoon Projekt okładki Jerzy Kurczak Copyright © 1986 by Ixtlan Corporation Based on a screenplay by Oliver Stone Ali Rights reserved Copyright for the Polish edition by Pegasus Spółka 7. o.o., Warszawa 1991 ISBN-83-85169-17-2 „PEGASUS" Spółka z o.o Warszawa, ul Wronia 23 Wydanie I Ark. wyd. 8,5 Oddano do składu w styczniu 1991 r. Druk ukończono w kwietniu 1991 r. Druk i oprawa: Olsztyńskie Zakłady Graficzne Zam. 213/91 1. Rozpościerając swój złowieszczy hiskowaty kaptur na kształt talerza, wąż wystawił ruchliwy, widełkowaty język, aby smakować przesiąknięte wilgocią powietrze wokół swojej ofiary. Kołysał się przez chwilę, jakby delektował się napięciem i strachem, które namacalnymi falami rozlewały się na twarzy młodego człowieka. Śmierć była blisko i wydawało się, że ofiara nie jest w stanie jej uniknąć. Atak był gwałtowny i szybki. Bolesny skurcz przeszył młodego człowieka i dał się słyszeć przeciągły syk rozkoszy, gdy wąż zatopił swoje zęby w jego policzku. Mężczyzna targnął konwulsyjnie całym ciałem i wyciągnął rękę, by się na niej oprzeć i znaleźć się jak najdalej od swojej śmierci. — Do cholery, Taylor! Czego się, kurwa, rozpychasz! — warknął szeregowy Lemuel Gardner, kiedy dłoń młodego człowieka zacisnęła się z całych sił na jego kolanie. — Jeżeli tak wydziwiasz tu, na pokładzie zwykłego małego samolotu, który ma cię dowieźć na front, to co się będzie działo, jak się już znajdziesz w ogniu walki? — Opasły brzuch Gardnera podrygiwał od śmiechu, ale w ryku potężnych turbośmigłowych silników transportowca C-130 raczej trudno było cokolwiek usłyszeć. Szeregowiec Chris Taylor otarł piekący pot z kącików oczu i odwzajemnił uśmiech. Nie musiał słyszeć gwałtów - nego rechotu farmera z Georgii. Rozpoznawał go bez pudła po setkach innych, podobnych do tej, chwil niepewności i wahania, jakie miewał podczas przeszkolenia w Forcie Jackson i w ośrodku uzupełnień nad Zatoką Cam Ranh. Wydawało mu się całkiem oczywiste, że Gardner znów parsknie śmiechem, kiedy dotrą na miejsce do Cu Chi, placówki dywizji piechoty, do której zostali przydzieleni na następne trzysta sześćdziesiąt pięć dni. — Jezu — skomentował Taylor, gdy olbrzymi samolot kołował na wyznaczone dlań stanowisko. — Śniły mi się węże. Tym razem usłyszał, jak Gardner sapnął przeciągle. — Zbastuj, chłopie. Lepiej nie myśl teraz o żadnych wężach. Przyjechaliśmy tu na wojnę, żeby trochę postrzelać. Taylor skinął głową, gdy tamten skończył swój wywód, i zaczai zbierać należące do armii rzeczy, które zezwolono mu przywieźć tu z Cam Ranh. W czasie pogmatwanego procesu wcielania do wojska i przeniesienia do Wietnamu został, aczkolwiek zupełnie mimowolnie, najlepszym kumplem Gardnera. Mimo wszystko jednak sytuacja, w jakiej się znalazł, nie była zbyt różowa. Kiedy samolot z rykiem toczył się w stronę terminalu pasażerskiego, Chris miał chwilę czasu, aby się nad tym zastanowić. On i Gardner powinni odpychać się nawzajem jak przeciwległe bieguny magnesu. Taylor miał za sobą niemal cały college, pochodził z dobrej nowojorskiej rodziny i uważał ludzi w typie Gardnera za błaznów; karykatury rodem z kiepskich powieści. W innych okolicznościach Chrisa można by nazwać wymyślnym mieszczuchem. W wojsku ludzie jego pokroju zaliczani byli do samotników, snobów albo fujar, w zależności od miejsca i sytuacji. Gardner, praktycznie rzecz biorąc, nie był wykształcony, czerpał wiedzę praktyczną, przekazywaną w jego farmerskiej rodzinie z ojca na syna. Dorastał na jednej z większych farm w Georgii i jedyną podróżą, jaką kiedykolwiek odbył, była ta do Atlanty, która przerodziła się w wielką kontynentalną wyprawę. Podczas gdy Taylor zgłosił się do wojska na ochotnika, niejako dla kaprysu, oczekując głębokich i znaczących wrażeń emocjonalnych w czasie brutalnego rytuału wcielania, Gardner został najzwyczajniej w świecie powołany i nic nie było w stanie go uchronić przed znalezieniem się w połu-dniowo-wschodniej Azji. Te, jakże kolosalne, różnice zdawały się nie mieć dla Gardnera najmniejszego znaczenia. Owego fatalnego dnia, w Cam Ranh, kiedy ich obu wyznaczono do czyszczenia kibli tylko dlatego, że nie mieli nic lepszego do roboty, po prostu przyczepił się do Chrisa jak pijawka. Bez jakiegokolwiek wyraźnego powodu Gardner zaprzestał nagle skrobania urynału i, mimo że w pomieszczeniu unosiła się ostra woń środka dezynfekcyjnego, uśmiechnął się, po czym stwierdził, że cieszy się, iż dobry Bóg znalazł mu w woju kolesia. Z braku konkretnych przeciwwskazań Chris zgodził się zostać owym „kolesiem". Związek ten uczynił go wyjątkowo nerwowym. Wyglądało to niemal tak, jakby wstydził się, że adoptował opóźnione w rozwoju dziecko. Kiedy C-130 zatrzymał się, a tylko jego cztery olbrzymie silniki obracały się niczym skrzydła wiatraka, Chris spojrzał na Gardnera. Mężczyzna uśmiechał się, szczerząc zęby do czterdziestu lub więcej innych rekrutów, którzy wraz z nimi zostali przysłani do jednostki w Cu Chi. I robił to co zawsze, kiedy czuł się zestresowany: uśmiechał się, pocił obficie i oglądał wymiętoszone zdjęcie swojej przyjaciółki Lucy Jean. Z przerażającym sykiem dekompresji olbrzymia tylna klapa transportowca C-130 zaczęła opuszczać się ku ziemi. Choć wszyscy nowo przybyli nie mogli się już doczekać, aby zobaczyć swój obecny „dom", w pierwszej chwili cofnęli się pod wpływem podmuchu gorącego, dusznego, ciężkiego powietrza, które wdarło się do wnętrza samolotu wraz z gęstymi tumanami czerwonego kurzu. Znudzony członek obsługi skinął, aby wyszli, i Chris, podniósłszy z podłogi swój worek, poczłapał wolno na tył samolotu. Powietrze było tak ciężkie od wilgoci i kurzu, że miał wrażenie, iż nie wchodzi, lecz wpływa na tę arenę wojny. Na rozpalonym pasie Gardner wraz z kilkoma nowymi żołnierzami wyjęli kieszonkowe aparaty fotograficzne, zakupione w Cam Ranh, i kręcąc piruety jak baletnice, zaczęli robić zdjęcia wszystkiego, co znajdowało się w zasięgu wzroku. Nie było tego dużo. Powiedziano im, żeby nie oddalali się od samolotu i bagażu, dopóki nie zjawi się ktoś z dywizji. Chris wyszedł spod ogona samolotu, by po raz pierwszy rzucić okiem na strefę bojową poza terenem Cam Ranh; poza światem wypastowanych do połysku wojskowych butów, sztywnych, odprasowanych mundurów i armijnych biurokratów. To nie było to, czego się spodziewał. Raczej trudno byłoby tu sobie wyobrazić przykłady he-roizmu czy zaciekłe boje z nacierającymi oddziałami * wro- * Ze względu na specyficzną strukturę armii amerykańskiej i odmienną terminologię wojskową pozostawiamy nazwy zgodnie z brzmieniem oryginalnym. Odnosi się to również do określenia oddział. — Red. ga. Gdzie było wzgórze, które Chris wyobrażał sobie w patriotycznych fantazjach? Jak człowiek mógł ustanowić swój ostatni bastion — przyczółek ostatniej szansy — na sterylnym pasie betonu? Wizerunek ten, bardzo szybko zaczął przybierać nowe kształty. Jego ojciec ostrzegł go — przepełniony wiedzą i pewnością siebie typową dla zapleczowca — że w piechocie nie ma za grosz wspaniałości, ale Chris zignorował te słowa. Podobnie jak zignorował propozycję komisji, którą złożono mu podczas przeszkolenia w Forcie Jackson. Ojciec nie rozumiał tego, podobnie jak oficerowie taktyczni, próbujący wyperswadować mu jego decyzję. „Jeżeli chciałeś wypełnić swój obowiązek wobec kraju, jeśli pragnąłeś stać się jednym z prawdziwych ludzi walczących dla dobra swojej ojczyzny, zgłaszałeś się na ochotnika do piechoty i wysyłali cię do Wietnamu. Śmietanka zawsze wypłynie na wierzch". Chris czuł to podświadomie, w głębi duszy, gdzie skrywał swoje najszczersze uczucia — patriotyzm i dumę, nie tknięte przez postawy i pozy jego szkolnych kolegów. Mogli spuszczać nosy na kwintę, stwierdzać, że są na to za dobrzy i nazywać patriotyzm przestarzałym pojęciem, ale mimo to byli przecież ludźmi, którzy wiedzieli, co znaczy obowiązek i zdawali sobie sprawę, że to musi być zrobione. Niemniej jednak miejsce to nie wyglądało nazbyt imponująco. Wszystko zdawało się mieć czerwonawy odcień. Budynki, samoloty, nawet ludzie spacerujący wokoło, w różnych stadiach nagości, wszystko nosiło na sobie ślady patyny w postaci rdzawego kurzu. „Gdzie, do cholery, jest dżungla? — zastanawiał się. Czy nie szkolono go do wojny w dżungli?" Nie było najmniejszych wątpliwości. Napis na ścianie terminalu głosił, że była to placówka Dwudziestej Piątej Dywizji Piechoty („Tropikalna Błyskawica"), a to oznaczało, że dotarł do miejsca swego przeznaczenia. Być może te zielone wzgórza, majaczące w oddali, były dżunglą. W każdym razie nie było jej tam, gdzie —jak przypuszczał — być powinna. „Czemu do cholery nie mogli wziąć tego pod uwagę i wysłać ochotnika w miejsce, w którym chciał się znaleźć?" Chris podrapał się w swędzące lewe ramię i poczuł pod palcami nieregularny kształt insygniów jego nowej dywizji. Jakiś rodzaj pieprzonego tropikalnego liścia z przecinającą go błyskawicą. Dlaczego nie była to odznaka z zaszczytną tarczą Pierwszej Dywizji Kawaleryjskiej? To mogłoby wzbudzić w człowieku dodatkowe emocje; dumę z noszenia tego symbolu, l gdyby nadszedł czas, i śmietanka wypłynęłaby na wierzch, mógłby, dla inspiracji, sięgnąć pamięcią wstecz, do historii wielkiej jednostki, służącej z oddaniem wielkiemu narodowi. Chris zastanawiał się nad możliwością przeniesienia, kiedy nagle usłyszał cichy, buczący dźwięk. Skoncentrował na nim całą swoją uwagę, próbując nie wsłuchiwać się w pełną podniecenia paplaninę rekrutów, stłumione przekleństwa obsługi lotniska, zajmującej się rozładowywaniem bagaży i w trzaski migawek aparatów fotograficznych. Dźwięk ten był dziwnie złowieszczy — jak brzęczenie wokół stacji wysokiego napięcia. Ruszył w stronę drugiego końca samolotu i odnalazł źródło tego dźwięku. — Czy to jest to, o czym myślę? — Gardner nie uśmiechał się już. Stał obok Chrisa i oddychał ciężko przez nos. Nie mogli oderwać oczu od długie- 10 go rzędu czarnych gumowych worków spowitych grubą warstwą niebiesko-czarnych much. Owady wzbiły się w powietrze, kiedy półnagi żołnierz przegonił je gwałtownym ruchem ręki i ukląkł przy worku. Ze złością schwycił płowożółtą plakietkę przymocowaną do zamka błyskawicznego. Sprawdził parę danych i zapisał coś w notatniku, który miał przy sobie. Kiedy podszedł do następnego worka, rój much ponownie zaczął urzędować, konsumując jakąś niewidzialną, pokrywającą gumę, substancję, która wyciekała z ciała znajdującego się wewnątrz. Chris chwytał wszystko, co mu wpadło w ręce, na temat Wietnamu, zanim zdecydował się na wstąpienie do wojska. Przypomniał sobie wzmianki o odważnych żołnierzach, którzy polegli w walce, o ich pogrążonych w smutku, acz równie dzielnych, pozostałych przy życiu kolegach. Dlaczego nie wiedział tego? Czy to naprawdę byli polegli amerykańscy żołnierze? A może to jakiś dziwny, makabryczny rytuał inicjacji, mający na celu wzajemne zbratanie żołnierzy? Nie dane mu było się nad tym zastanowić. — Lepiej spieprzajcie z powrotem na pokład tego „ptaka", Świeże Mięso... zanim wsadzą was do któregoś z tych worków. Chris i Gardner unieśli wzrok i zobaczyli grupkę ob-szarpańców zmierzających w stronę pustego już C-130. Nie trudno się było domyślić, że ludzie ci zakończyli właśnie swoją służbę i powracają do domu. Tyle tylko, że oni wcale nie przypominali żołnierzy. W porównaniu z nowo przybyłymi, o krótko przyciętych włosach i w nowych ciemnozielonych mundurach, mężczyźni, którzy wykrzykiwali pod ich adresem uszczypliwe uwagi i obelgi, wyglądali jak... jak 11 odziani w łachmany partyzanci. Chris miał przez chwilę wrażenie, że znalazł się oko w oko z oddziałem wroga. Wyglądali tak, jak jego zdaniem powinni wyglądać weterani Yietcongu. Ale ich język był silny, dźwięczny, wibrujący, no i, rzecz jasna, był to angielski. — No, co chłopaki? Mówicie sobie — to tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni i przebudzenie ze snu? Człowieku, pokochasz Wietnam... spodoba ci się. Nigdy go nie zapomnisz! — Pierdoleni Nowi, chłopie. Wiedzcie o tym, że spędziłem więcej czasu w medewaku* niż wy, chłopcy, tutaj, w Wietnamie! Chris rozpoznawał język, ale miał trudności ze słownictwem. Patrzył z zakłopotaniem na niemal białą skórę wojskowych butów rezerwistów. Kilka par trzymało się razem tylko dzięki grubym paskom taśmy klejącej. Ich mundury były wyblakłe od słońca i potu — prawie białe — zmodyfikowane, podarte, postrzępione i połatane. Chris nigdy nie przypuszczał, że regulamin wojskowy zezwala na noszenie tak zniszczonych mundurów. Wielu mężczyzn miało klamry od pasków ozdobione gwiazdkami, a jeden osobnik uginał się pod ciężarem zdezelowanej gitary, marki Yamaha, i broni, w której Chris rozpoznał chiński karabin typu SKS. Mieli długie włosy (co również było wbrew regulaminowi). Chris niemal podświadomie przesunął spoconą ręką po pokrytym krótkim zarostem karku — rezultacie jego ostat- * Medewak (skrót od Medical evacuation) — operacja mająca na celu wywiezienie rannych z terenu walk. Potocznie nazwa helikoptera sanitarnego. 12 niej wizyty u obozowego fryzjera w Cam Ranh. Wszyscy weterani znaleźli się już na pokładzie C-130 i uwagę Chrisa ponownie przykuło natarczywe brzęczenie much. Żołnierze uzupełnieniowi układali worki ze zwłokami na drewnianych noszach, żeby wnieść je do wnętrza ładowni samolotu. Chris czuł potworny żar, bijący od asfaltu, przez grube podeszwy swoich nowiutkich wojskowych butów i miał nadzieję, że rumieniec wściekłości na jego obliczu zainteresowani obserwatorzy potraktują jako efekt dokuczliwego skwaru. Był na tyle inteligentny, że zdawał sobie sprawę, iż pierwszy dzień w strefie działań wojennych nie jest najlepszą porą do okazywania uczuć, takich jak wściekłość czy choćby dezaprobata. Jeżeli nauczył się czegokolwiek w trakcie swojej krótkiej wojskowej kariery, to tylko tego, że jedyne, co go tu może spotkać, to srogie rozczarowanie. Jego niepokój nie miał nic wspólnego z zakłopotaniem, jakie wykazywali pozostali rekruci. Podczas przeszkolenia i innych doświadczeń tzw. okresu przejściowego nauczył się to rozumieć. Tamci w większości byli młodsi i mniej doświadczeni od niego. Reagowali jak dzieci u progu nowej fascynującej przygody. Chris w dużym stopniu podzielał tę w gruncie rzeczy infantylną opinię. Hemingway napisał, że wojna była największą przygodą mężczyzny. Ale wojna miała również swoje drugie, mroczne oblicze. Czy tylko on jeden zdawał sobie z tego sprawę? Być może te niezupełnie poważne komentarze wyjeżdżających weteranów sprawiły, że jego wielkie nadzieje okazały się płonne. Naprawdę czuł się jak po zimnym prysznicu. Był to element ludzkiej natury, który Chris rozpoznawał bez trudu od czasu przeżyć w ąuasi-militarnym środowisku jednolicie męskiej szkółki przygotowawczej. Każ- 13 dy, kto spędza tydzień lub dwa dłużej w obcym środowisku, automatycznie uzurpuje sobie prawo do dość specyficznego zdania, sarkastycznych uwag i nieco dwuznacznych ostrzeżeń. Doświadczył tego w spotkaniu z weteranami, ale oczekiwał, że ludzie, którzy wyszli cało z największej męskiej przygody, będą nienagannie ubrani, gotowi do udzielania dobrych rad tym, którzy przybyli na ich miejsce, a na piersiach będą mieli błyszczące medale, odznaczenia za zasługi... Możliwe że ten skrajnie odmienny obraz sprawił, iż w sercu Chrisa Taylora, stojącego na asfalcie lądowiska lotniska w Cu Chi, zagnieździło się rozczarowanie. A może sprawiła to okropna, złowroga wizja worków na ciała i beznamiętne lekceważenie, nieomal wrogość, z jaką je traktowano. Gdyby pozyskał tu jakichś innych przyjaciół, oprócz Gardnera, a Chris pragnął tego z głębi serca, to czy znienawidziliby go, gdyby skończył jako krwawa zawartość worka? „Nie. Na pewno nie — powiedział do siebie. Z pewnością nie". Polegli na wojnie winni być traktowani z szacunkiem i odpowiednimi honorami. To im się należało za ich odwagę, zasługi i poświęcenie. Nauczyli go tego ojciec i dziadek. Niechętnie opowiadali o swoich przeżyciach z czasów wojen światowych. Jako ludzie wykształceni, zawsze podczas tego typu sesji dowodzili, że wojna była rzeczą straszną, okrutną i niepotrzebną... ale w ich oczach, w ich głosach, kiedy wspominali te okropne chwile, było coś dziwnego. Coś, co wydawało się zaprzeczać ich słowom, dopóki Chris nie wyrobił sobie własnego zdania na temat żołnierzy. „Nigdy nie byli bardziej żywi niż wtedy, gdy ryzykowali życiem". 14 To stwierdzenie wymagało sprawdzenia, a zdaniem Chrisa Taylora jedynym miejscem nadającym się do tego był Wietnam. Gardner dźgnął go boleśnie w żebra i wskazał na postać zmierzającą wolnym krokiem w ich stronę. Buńczuczny chód, ledwo widoczne szewrony i olewający wszystko wyraz twarzy wskazywały, że mieli do czynienia z Trepem. Oficjalny komitet powitalny Dwudziestej Piątej Dywizji Piechoty zjawił się, aby przejąć ciała, umysły i akta personalne nowo przybyłych. — A teraz, gołodupce, słuchajcie i odpowiadajcie, kiedy usłyszycie swoje nazwisko. — Sierżant sztabowy podrapał się leniwie w krocze i powiódł wzrokiem wzdłuż szeregu rekrutów. Na jego twarzy pojawił się wyraz, jakby miał przed sobą jakąś szczególnie ohydną bandę łajdaków, przysłaną specjalnie, żeby rozpieprzyć jego ukochaną armię. Odczytywał listę w typowo wojskowy sposób — nazwisko, imię, potem drugie imię. Kiedy zakończył długą litanię, wydał komendę: baczność! w lewo zwrot! i odprowadził swoją grupę w stronę terminalu przelotowców. Podoficer nie próbował narzucać tempa marszu, wiedząc, że i tak nie byliby w stanie iść równo — w nogę. W parnym wnętrzu terminalu nowo przybyli porozsia-dali się na swoich workach, które zostały ułożone rządkiem — prawie identyczne jak worki ze zwłokami na płycie lotniska. Inni podoficerowie otoczyli Trepa — który wszedł wraz z nimi do środka — i odchodzili, trzymając w dłoniach parę szarych kopert zawierających akta osobowe i rozkazy z dowództwa. Zaczęli wykrzykiwać nazwiska i odszukiwać respondentów. Scena ta kojarzyła się Chriso-wi z aukcją bydła. On i Gardner odpowiedzieli „tutaj, sier- 15 żancie" — kiedy usłyszeli swoje nazwiska przekrzykiwane przez panującą wokół wrzawę i zobaczyli, jak uśmiechający się osobnik, o wysoko osadzonych kościach policzkowych i rozbawionych, nieco zwariowanych oczach, zmierza wolnym krokiem w ich stronę. — Który to Gardner, a który Taylor? Pokazując w dwóch kierunkach palcem, Chris przeżył chwilę potwornej paniki, że wyznaczono go do służby, w jakiejś specjalnej jednostce bojowej. Uśmiechający się podoficer nie pasował mu do wyobrażeń o tego typu ludziach. Jego bluza była nieco zmodyfikowana — miała zamki błyskawiczne w miejscu, gdzie powinny się znajdować klapy górnych kieszeni, i zdobiły ją jednocześnie insygnia Bojowej Jednostki Piechoty i skrzydełka oddziału spadochronowego. Spod wymiętoszonego tropikalnego kapelusza, ozdobionego zawleczkami granatów, wychodziły długie, spływające na uszy kosmyki jedwabistych włosów. — Jestem Elias — powiedział ochrypłym głosem — sierżant z drugiego plutonu Kompanii Bravo. Jesteście teraz w mojej grupie, chłopcy. Witamy w Wietnamie. Słowa mężczyzny brzmiały przyjaźnie, ale coś w jego zielonych oczach zdawało się mówić, że nie byli tu mile widziani... W ogóle. Gardner nie omieszkał skorzystać z okazji pozyskania kolejnego przyjaciela: — Tu chyba nie jest aż tak źle, sierżancie. Przynajmniej tak mi się wydaje. Czy kiedykolwiek pozwolą nam zobaczyć to osławione Cu Chi? Elias na krótką chwilę zaprzestał lustrowania spoconego oblicza Chrisa i zmrużywszy oczy, spojrzał na Gard-nera. W jego głosie brzmiała niepokojąca, groźna nuta: — Posłuchaj no, frajerze, będziesz miał fart, jeżeli przed 16 powrotem do domu zobaczysz Cu Chi raz czy dwa razy. Jeśli, rzecz jasna, w ogóle wrócisz do domu. To miejsce przeznaczone dla przelotowców i PoZesów. Pierdoleni pie-chociarze odwalają swoją robotę w buszu, chłopie. Tam się znajdziecie i tam pozostaniecie, dopóki nie wykombinujecie jakiegoś sposobu, żeby stąd spieprzyć. A teraz brać dupę w troki i skupić się w sobie, bo właśnie się stąd wynosimy. Musimy dorwać jakiś helikopter, żeby dostać się do jednostki. Gardner i Chris zarzucili worki na ramiona i wyszli w słoneczny skwar w ślad za Eliasem. Ten pomógł im rozlokować się na twardych, drewnianych ławkach. Upał zdawał się nie robić na nim żadnego wrażenia, podczas gdy Gardner i Chris pocili się jak szczury. Ich mundury były całe przepocone. Kiedy ciężarówka wjechała w gęstą chmurę kurzu, która zdawała się otaczać całe Cu Chi, Gardner zagrał swoją ostatnią kartą: — Proszę powiedzieć, sierżancie Elias. Jednego tu nie kapuję. Co to znaczy POZER? Elias pokręcił głową i rzucił Gardnerowi gniewne spojrzenie spod ronda swego tropikalnego kapelusza: — Nie powiedziałem POZER, Gardner. Powiedziałem PoZeS, co oznacza Pierdolonego Zapleczowca... a ty nim, niestety, nie jesteś. 2. Próbując usilnie ignorować przejmujący, dokuczliwy ból wnętrz dłoni, szeregowiec Taylor skoncentrował wzrok na tym, co miał przed sobą. Może gdyby potrafił skupić swoją uwagę na każdej z lian, jako odrębnym celu, zapomniałby o rozoranych, krwawiących pęcherzach, jakie pojawiły się na jego dłoniach w niecałe piętnaście minut po tym, jak sierżant Elias wysłał go na czoło oddziału. Przedzieranie się przez gęstwinę nie było łatwe. Szło mu jak po grudzie. Pasy plecaka i wyposażenie bojowe wżerały mu się brutalnie w ramiona. Hełm uderzał boleśnie o nasadę jego nosa, kiedy zamachiwał się maczetą na grube pnącza. Ręcznik owinięty wokół szyi bardziej drażnił, niż wchłaniał pot ściekający mu strumieniami po twarzy. Cu Chi i kwatera główna brygady w Dau Tieng to jedno, ale to była dżungla. A on, zaraz pierwszego dnia w dżungli, znalazł się na czele oddziału. Przebywanie tu doprowadzało go do obłędu. Miał kłopoty z utrzymaniem tempa, kiedy maszerował w środku kolumny, a oni przenieśli go na czoło oddziału — przed wszystkich. Bez specjalnych instrukcji, bez słowa zachęty, bez słowa otuchy, bez — się masz, bez — do zobaczenia, nawet bez — pocałuj mnie w dupę, Taylor, czy jak ci tam. Jedno wydawało się pewne. Zdechnie, i to szybko, na 18 skutek upływu krwi z ran na rękach, wyczerpania i upału. Mimo to Chris był zdecydowany przetrzymać, stać się czynną częścią tego bezosobowego tłumu, biorącego udział w wojnie. Nie będzie pośmiewiskiem dla ekscentrycznych weteranów drugiego plutonu, których prowadził, niejako na ślepo, poprzez ostępy dżungli. Starając się nie myśleć o bólu, zaczął zastanawiać się nad sytuacją, w jakiej się znalazł. W trakcie podróży do tego miejsca postarzał się o rok. Swoje dwudzieste pierwsze urodziny spędził na pokładzie odrzutowca, który go tu przywiózł, i praktycznie rzecz biorąc, z uwagi na różnicę czasu, dzień między czternastym a szesnastym września w ogóle nie istniał. Przeoczenie tak ważnej daty wydawało mu się niesprawiedliwe, podobnie zresztą jak fakt postawienia go na czele kolumny pierwszego dnia w dżungli. Chciał zrównać się kolorystycznie z resztą żołnierzy jednostki, ale czuł, że jest inny, że wyróżnia się spośród nich jaskrawą, niemal odblaskową barwą. Zlikwidowanie tej rażącej poświaty nie będzie łatwe, zdawał sobie z tego sprawę, wiedział, że będzie musiał ciężko pracować, aby zmyć z siebie lśniące piętno żółtodzioba w Wietnamie. Chris zauważył przed sobą bambusowe ogrodzenie i zaczął się zastanawiać, czy oznacza ono granicę Kambodży. Znajdował się gdzieś pośród porośniętych gęstą dżunglą wzgórz przy granicy z Kambodżą. Podporucznik Wolfe, dowódca plutonu, wspomniał o tym, kiedy Chris i Gardner spotkali się z nim w strefie lądowania na niewielkiej polanie w dżungli. Ze zdawkowych informacji, jakie otrzymał, szeregowiec Taylor dowiedział się, że zadaniem Kompanii Bravo było 19 przeczesywanie dżungli w poszukiwaniu jednostek Armii Północnego Wietnamu (APW), które ukrywały się w tym rejonie. Sierżant sztabowy Barnes, mężczyzna o brzydkiej twarzy pokrytej licznymi bliznami, wspominał o tym swemu oficerowi łącznikowemu, zanim zaczęli się wspinać na te upiorne, wyczerpujące do nieprzytomności wzgórza. Pluton przedzierał się ostro przez nieprzyjazne terytorium, ale najwyraźniej nie dość ostro. Podczas ostatniego postoju Chris podsłuchał, jak kapitan Harris — dowódca Kompanii Bravo — suszył głowę porucznikowi Wolfe'owi. Zaczynał z wolna zaznajamiać się z językiem obowiązującym w wojsku i dość dobrze zrozumiał treść niezbyt długiej rozmowy. „Bravo Dwa do Sześć" — dowódca kompanii wzywał swój drugi pluton. „Czego się tak guzdrzecie? Co to za opóźnienie? Mamy połączenie; Faza-Linia- Whiskey o 18.00. Over". Kompania Bravo miała się spotkać z innym oddziałem o 18.00, w jakimś określonym punkcie. Koniec rozmowy. Chris czuł, jak kolana uginają się pod nim i pochylił się do przodu, kiedy maczeta w jego dłoni rozcięła powietrze. Stał na skraju polany. Odetchnął głęboko, sięgnął po manierkę i oparł się o powykrzywiane drzewo tekowe, żeby nie upaść na ziemię pod ciężarem karabinu i amunicji, plecaka i reszty sprzętu. Opróżnił jedną manierkę i sięgnął po następną, zastanawiając się, ile może stracić na wadze (czyli po prostu wypocić) pod wpływem przytroczonych do jego ciała dziewięćdziesięciu funtów dodatkowego obciążenia. Potworna woń sprawiła, że zakrztusił się wziętym do ust łykiem niesmacznej wody. Pomyślał, że stanął obok miejsca, w którym ktoś musiał się niedawno wypróżnić, oczysz- 20 czając swój układ trawienny z jakiejś szczególnie podłej substancji. Nigdy dotąd nie czuł takiego smrodu — żołądek zaczął podchodzić mu do gardła. Wciągnął głęboko powietrze, przez chwilę dyszał ciężko, potem wyprostował się, żeby odejść jak najszybciej. W tej samej chwili zobaczył to coś... albo raczej — to, co z tego „coś" zostało. Ktoś, sądząc po wyglądzie spalonego sprzętu to żołnierz armii północnowietnamskiej, zaplątał się w korzeniach drzewa, a napalm, albo coś o podobnym działaniu, przemieniło go w zwęglone szczątki, które stały się ucztą dla robaków; oślizgłe stworzenia wypełniały teraz każdy otwór czegoś, co niegdyś było normalną twarzą i ciałem. Chris zaczai wymiotować. Zwracał zjedzony niedawno posiłek, na który składały się jajka i szynka, opierając się na karabinie, aby nie upaść w kałużę własnych rzygowin. „Dziwne — pomyślał o martwych żołnierzach, o sposobie, w jaki ukazywano ich śmierć w licznych hollywoodzkich produkcjach. W filmach wojennych żołnierze umierali szybko i czysto, a ich ciała zawsze czymś przykrywano, żeby nikt nie musiał oglądać dzieła dokonanego przez robaki. Dlaczego ktoś nie zrobił tego z... tym, co spoczywało zepsute i gnijące na trasie ich wędrówki?" Nie miał czasu, aby zastanawiać się nad odpowiedzią. Potężna dłoń rąbnęła go w plecy i został poderwany na nogi przez kogoś, kto ciągnął go za rzemienie plecaka. — Na co ty, kurwa, czekasz, Taylor? Chris próbował skupić wzrok na bezwględnych, błękitnych oczach sierżanta Barnesa, ale w końcu skoncentrował się na długiej, zygzakowatej bliźnie, która biegła wzdłuż 21 prawego boku twarzy mężczyzny, od wypukłej pomarszczonej szramy po kuli w jego czole. Twarz podoficera wyglądała, jakby ktoś wbił w nią ostrze śrubokręta i przekręcił go z całej siły. Chris odwrócił spojrzenie — przypuszczał, że uśmieszek, jaki gościł na ustach sierżanta, był częścią pozostałości blizny, a zarazem wyznacznikiem uczuć podoficera. Wokoło zebrała się grupka żołnierzy, a sierżant sztabowy Barnes podniósł głos, aby i oni mogli go usłyszeć. — To dobry żółtek, Taylor. Dobry, bo martwy. Już cię nie ugryzie. A teraz zbieraj się, do cholery, szybko, bo każę ci tu zostać i pogrzebać to ścierwo! Podpierając się karabinem i torując drogę przez chaszcze za pomocą maczety, Chris posuwał się naprzód, gdy nagle do jego uszu dobiegły odgłosy rozmowy radiowej pomiędzy Barnesem, jego oficerem łącznikowym i porucznikiem Wolfe'm. „Bravo Dwa, tu Actual Dwa. Wyruszajcie. Szóstka mówi, że weźmiemy ich w kleszcze. Actual Dwa — koniec.". Barnes zarządził przegrupowanie i wymarsz. Oddział rozproszył się, żołnierze ruszyli w drogę. Rzucił ukradkowe spojrzenie na radiostację, którą zajmował się Tony Hoyt. — Powiedz temu frajerowi, żeby się odpierdolił. Hoyt uśmiechnął się i odwrócił, aby przekazać odpowiedź w nieco złagodzonej formie. Barnes zwrócił się do Eliasa pobierającego świeży zapas słonych tabletek od Paula Gomeza — wysokiego plutonowego medyka. — Elias, jeżeli zostawimy tego Taylora na czele oddziału, będziemy się wlec jak ślimaki i za cholerę nie dotrzemy na miejsce o czasie. Spróbujemy z tym drugim. Daj tu Gardnera, niech pomacha sobie trochę maczetą. 22 Rozkaz ten nie przypadł Eliasowi do gustu. Sprzeciwiał się już wtedy, gdy Barnes wyznaczył Taylora na prowadzącego. — Dajmy nowicjuszom trochę odetchnąć, Barnes. To naprawdę cholernie ciężki teren. Niech co nieco okrzepną, przywykną. Odpowiedź Barnesa była, jak zwykle, beznamiętna i skryta: — To nie jest żaden pieprzony oddział treningowy, Elias. Nauczą się albo zdechną. Elias miał wrażenie, że Taylor był niemal z góry skazany na tę drugą ewentualność. Rozkazał Gardnerowi przejąć prowadzenie oddziału i raźnym krokiem podszedł do Chri-sa, który z hałasem przedzierał się przez gęstwinę pnączy. Wyjąwszy maczetę z zakrwawionej dłoni młodego żołnierza, Elias podtrzymał Chrisa i odprowadził go z powrotem na polanę. Chris niemal padał z nóg. Gwałtownie przesuwał dłońmi po karku i chwiał się na miękkich, jak z gumy, nogach. Barnes nie był zachwycony stanem Taylora. — Co się, kurwa, z tobą dzieje, słodkawa dupo? Dodałby pewno coś więcej, ale nagle jego oczom ukazał się obładowany całą masą sprzętu Gardner. Każdemu jego krokowi towarzyszył potworny brzęk i grzechot. Na piersiach mężczyzny zwisała gruba rura ręcznego granatnika przeciwpancernego, pas z dwustu pięćdziesięcioma nabojami do karabinu maszynowego, a jego boki zdobiły dwie miny typu Claymore. Barnes odwrócił uwagę od Taylora i skupił ją na nowym prowadzącym: — Mój Boże, Gardner, wyglądasz jak strach na wróble. Zasuwaj czym prędzej na czoło kolumny, zmienisz Taylora. Jazda. Musimy się stąd wynosić, i to szybko. Elias, 23 wyprowadzisz Alfę Dwa na lewą flankę. Ruszcie się, gnojki! Przyjechaliśmy tu na wojnę. Naszym zadaniem jest walczyć! Elias zdjął rękę z ramienia Taylora i opuścił polanę. Organizował właśnie wymarsz pierwszego oddziału, kiedy usłyszał potworny trzask. Taylor stracił przytomność i runął na polanę, twarzą do dołu, pod stosem różnego rodzaju akcesoriów. Barnes pokręcił głową z niesmakiem i skinął na oddziałowego lekarza, aby zajął się poszkodowanym. Wymierzył solidnego kopniaka w tłusty pośladek Gardnera, czym dał mu do zrozumienia, że już najwyższy czas, aby wyruszyć w drogę. Pod kontrolą Crawforda, oficera łącznikowego, Elias wysłał swój oddział na lewą flankę, a potem wrócił, aby pomóc doktorowi zajmującemu się Taylorem. — Niech pan nie myśli doktorze, że mi go szkoda. — Elias dyszał ciężko; odwrócenie poszkodowanego na bok, tak aby mogli zobaczyć jego poczerwieniałą twarz, nie było łatwym zadaniem. — Ale nie mamy możliwości sprowadzenia tu mede-waka. Gomez jedną ręką sprawdzał nierówny rytm tętna Taylora, podczas gdy w drugiej trzymał manierkę i polewał wodą twarz leżącego. — Nawet gdybyśmy mogli sprowadzić tu naszego „ptaszka", Barnes nigdy by na to nie pozwolił. Nie w przypadku zwykłego, cholernego przegrzania. Elias zdjął z pleców Taylora plecak i zaczął go otwierać. Zanim lekarz zdołał odpowiedzieć, Chris zamrugał oczami i zaczai drapać się po karku. — Pieprzone mrówki — westchnął — pieprzone mrówki, zeżrą mnie żywcem, cholera. 24 Doktor zdjął ręcznik z szyi Taylora. Na całym jego ciele od pasa w górę kłębiły się dziesiątki czarnych mrówek wielkości męskiego paznokcia. Skóra była pokryta całą masą bąbli. Dwaj weterani z dżungli strząsali je delikatnie, podczas gdy Taylor łykał słone tabletki i popijał je niesmaczną wodą. Gomez zgniótł jedną z mrówek pomiędzy palcami: — Te czarne skurwiele są najgorsze, chłopie. Czerwone też są niebezpieczne, ale jak się jest w dżungli, właśnie na te należy uważać najbardziej. Elias opróżnił całą zawartość plecaka Taylora i przysiadł, aby przyjrzeć się wyjętym rzeczom. — To nie mrówki tak mu dosoliły, doktorze. Proszę spojrzeć na ten śmietnik, który nosił na plecach. Wskazując na stos, Elias zachichotał: — Jezu Chryste, chłopie, gumowa lala, trzy pieprzone książki, jakieś magazyny, zestaw do golenia, zapasowy mundur i buty... i popatrz no tylko, cholerna maska przeciwgazowa, o, do kroć-set! Gomez pomógł Chrisowi wstać, zapewniając go, że dojdzie do siebie, jak tylko pozbędzie się nadmiaru obciążenia: — Czy nikt ci nie powiedział, żeby nie brać ze sobą do dżungli tylu niepotrzebnych rzeczy? Taylor w kłopotliwym milczeniu pokręcił głową. Bał się, że jeśli powie choć słowo, przez całą resztę swego pobytu w Wietnamie będzie w oczach wszystkich uchodził za ofermę. Wiedział, że w połączeniu z całą resztą nie zniósłby tego. Duma nakazała mu milczeć. Prócz bólu w plecach było jednak coś więcej, coś, co nie dawało mu spokoju. Elias mógł zmniejszyć wagę jego plecaka, ale nikt nie był w stanie zdjąć zeń ciężaru potwornego upokorzenia, jakie czuł, leżąc na polanie w dżungli. „Masz prawo leżeć w ten 25 sposób, kiedy jesteś ranny — upominał się z wściekłością — ... ale nie wcześniej". Elias westchnął przeciągle: — Posłuchaj, musimy dogonić resztę plutonu. Poniosę to gówno za ciebie, dopóki nie odeślemy tego świństwa na pokładzie jednego z naszych helikopterów zaopatrzeniowych. A następnym razem, jak będziesz się pakował i zabierał te swoje śmieci, najpierw mnie zapytaj. Oszczędzę ci niepotrzebnych ochrzanów. Taylor chciał mu podziękować, ale Elias już pozbierał porozrzucane rzeczy do plecaka i znikł w gęstwinie krzewów. Doktor Gomez zlustrował wzrokiem polanę i nałożył swój plecak z wyposażeniem medycznym. — Lepiej się rozdzielmy, chłopie. Nadchodzi Bunny, a zazwyczaj tuż za nim podąża „Charlie"*. Chris założył swój nieco lżejszy plecak i podniósł M-16. Miał właśnie podążyć w ślad za doktorem w gęstwinę dżungli, kiedy jego uwagę zakłócił „dziewczęcy" chichot i dziwny pluskający dźwięk. Bunny, osiemnastolatek o rumianych policzkach bez zarostu i oczach pięćdziesięciolatka, odlewał się, celując w pusty oczodół martwego Wietnamczyka. * „Charlie" — określenie, jakim posługiwali się żołnierze amerykańscy w odniesieniu do Wietnamczyków. Nie mylić z nazwą Kompania Charlie. — Red. 26 3. Kompania Bravo otrzymała w końcu rozkaz okopania się na nagim szczycie wzgórza wznoszącego się ponad błękitną wstęgą wód, tworzącą jedyny kontrast pośród wszechobecnej zieleni równin rozciągających się poniżej. Był to po prostu jeszcze jeden strumień, jak setki innych, płynących mean-drycznie poprzez tę górzystą krainę, aczkolwiek był to swego rodzaju punkt orientacyjny. Dla Chrisa strumień stanowił coś szczególnego. Był punktem odniesienia, jedyną rzeczą, dzięki której Chris mógł stwierdzić, gdzie się znajduje. W rzeczywistości — przyznał w duchu Chris, przerywając serię automatycznych ruchów, jakie powtarzał przez ostatnią godzinę, próbując napełnić niewielki zapas worków na piasek, które dostarczył na miejsce lądowania helikopter zaopatrzeniowy — nie był w stanie zorientować się, czy wciąż jeszcze znajdował się na terytorium Wietnamu. Mogli być w Kambodży, w Laosie... albo równie dobrze w cholernym Cincinnati. Przygnębiony, zdecydował się zapytać o to któregoś z weteranów. Czy wiedzieli, kiedy przekroczyli granicę? Gdzie znajdowało się to wzgórze? Gdzie będą nazajutrz? Jak daleko dotarli dziś? Czy otrzymali już jakieś konkretne rozkazy, czy też właśnie oczekiwali na ich wydanie? Wypełniali jakąś misję, czy też udawali się po związane z nią rozkazy? 27 Odpowiedzi, jakie otrzymał, sprowadzały się do jednego: „A skąd mam wiedzieć, do cholery? Odpierdol się!" oraz do obojętnego czknięcia. To wydawało mu się nieprawdopodobne. Czy nikogo nie obchodziło, co tu robili? Skąd do cholery drugi pluton miał wiedzieć, czy postępowali dobrze, czy źle, jeżeli nikt nie miał żadnych konkretnych wskazówek? „Może chodziło o to, że jestem Nowym — zamyślił się Chris. Nikt nie ma czasu, aby odpowiadać na pytania faceta z najniższej kasty, jednego z tych, którzy nie muszą wiedzieć nawet tego, jaki jest dzisiaj dzień. Nikt na wzgórzu zdawał się nie mieć ani energii, ani ochoty, aby zadawać pytania, czy udzielać odpowiedzi dotyczących ich obecnej sytuacji. Gdyby spróbował streścić któremukolwiek z tych typów pełny zarys sytuacji wojskowej trzeciego korpusu, odpowiedź byłaby identyczna: «Tak, racja. Naturalnie chłopie, naturalnie»". Chris, rzecz jasna, nie uzyskał żadnych informacji od Juniora czy Biga Harolda, dwóch czarnych, którzy mieli mu dopomóc w wykopaniu i ufortyfikowaniu okopu wokół obozowiska plutonu. Obaj zdecydowali, że kopanie należy pozostawić Nowemu, a sami wygrzewali się na słońcu i przygotowywali sobie skromną wojskową kolację. Junior, Murzyn z Cleveland, owijał wokół swojej ,,a-fro" szeroką kolorową chustę, i wychylając się spoza sterty puszek i pak, próbował zagajać rozmowę z Bigiem Harol-dem — potężnym, o żabich oczach, farmerem ze wsi w Missisipi. Ta rozmowa zdawała się pochłaniać ich bardziej niż problem kryjówek żołnierzy armii północnowietnamskiej. — Hej, Harold. Zamień się ze mną na tę swoją fasolkę i kiełbaski. Wiesz, że moja religia zabrania jedzenia wieprzowiny. 28 Nie unosząc wzroku, Big Harold wylał kolejną, niezwykle hojną porcję gorącego sosu na potrawę, którą pitrasił na kostkach spirytusowych, palących się we wnętrzu prowizorycznego piecyka zrobionego z jednej ze starych puszek. — Spierdalaj z mojego terenu, skurwielu. Niczego ode mnie nie dostaniesz. Junior wyglądał na urażonego. — O, żesz kurwa! Jak możesz? ... Nie wstyd ci? Nie pamiętasz już, jak w zeszłym tygodniu chciałeś ode mnie wydębić porcyjkę indyka? Nie uważasz, że jesteś mi winien coś, chłopie? — Nie pierdol, Junior. Wiesz dobrze, że oddałeś mi tego indyka tylko dlatego, że nikt prócz mnie nie był w stanie go przełknąć. — Ty skurwielu, jesteś jak jednokierunkowa ulica, jak ślepa uliczka. Mam nadzieję, że Manny wyciągnie nas na tyły prędzej niż ciebie i twoich kolesiów. Spodziewam się, że cię tu udupią na dobre, chłopie. Stracisz trochę tego swego cholernego kałduna. — Manny'emu tylko się tak wydaje, mój drogi. Jeden z moich braci z zaplecza ma szepnąć słówko komu trzeba i zanim ty znajdziesz się na tyłach, ja będę już w drodze do domu. — Pieprzysz, chłopie. Po prostu pieprzysz. Ci faceci z zaplecza kombinują, jak mogą, żeby tylko reszta ich braci odwalała za nich robotę w dżungli. Chris wbił ostrze saperki w miękką ziemię na obrzeżach dołu i pokręcił głową, słysząc rozmowę dwóch czarnych. Żargon wojskowy nie będzie jedynym językiem, jaki musi poznać, aby przeżyć w Wietnamie. Obserwował Rodrigue-za, muskularnego Meksykanina z San Antonio, rozstawiającego miny typu Claymore na zewnątrz linii okopów, 29 i zdołał nauczyć się paru rzeczy. Powiódł wzrokiem po obwodzie obozowiska — od punktu dowodzenia Kompanii Bravo, na wzniesieniu, wzdłuż linii na wpół skończonych dołów, gdzie spoceni mężczyźni czyścili albo ładowali swoją broń. Był tam potężny, obdarzony niemal lwią grzywą włosów Murzyn nazwiskiem King ze swoim karabinem maszynowym M-60. I Sanderson oliwiący wyrzutnię granatów (M-79 albo Blooper), obok niego sierżant O'Neill z Charlie Dwa (trzeci oddział, drugi pluton) rozmawiający z kimś przez radio (AN/PRC-25 albo Kutas 25). Rhah — maniak o grobowym głosie z tatuażami Aniołów Piekieł — żonglował trzema ręcznymi granatami (M-26). I był też Rod-riguez przeciągający do dołu przewód miny przeciwpiechotnej typu Claymore (M-18), aby podłączyć go do specjalnego urządzenia zapłonowego. Był tam również Gomez, grzebiący w swoim plecaku z medykamentami (Zestaw l.), aby znaleźć coś, co mogłoby dopomóc Fu Shengowi, Ha-wajczykowi, który miał kłopoty z nogami. Jego kostki zaczynały gnić, a stopy śmierdziały niemiłosiernie. Chris widział zdjęcia Fu Shenga w mundurze i ze sprzętem schwytanego żołnierza armii wietnamskiej. Słyszał, że młody Hawajczyk zgarniał po pięć dolarów za to, że wkładał wietnamski mundur, by jego kumple z plutonu mogli wysłać do domu zdjęcia, na których byli uwiecznieni wraz z uśmiechającym się żołnierzem wrogiej armii. Patrząc, jak doktor opatruje rany na stopach Fu Shenga, Chris przypomniał sobie o pęcherzach na swoich dłoniach. Parę z nich wyglądało na zainfekowane. Wyszedł z dołu, żeby zobaczyć, czy medyk mógłby coś na nie poradzić. Junior oderwał wzrok od jedzenia i zauważył, że Taylor 30 przestał kopać dół, mający służyć im za schron, gdyby wróg uderzył tej nocy. — Ej, białasku, bierz się za swoje grabulki-pieszczoszki i chwytaj saperkę. Ta dziura sama się nie wykopie. Taylor uniósł do góry swoje krwawiące dłonie i skinął w stronę felczera. — Masz szczęście, że to wszystko, co ci dolega, Taylor. Uratowałem ci wczoraj życie, chłopie. Zabiłem jednego psa. Parszywy go wn oj ad. Big Harold podniósł się z wypełnionego piaskiem worka i złapał za saperkę: — To mi o czymś przypomniało, Junior. Muszę się wysrać. Gwałtowna wymiana zdań sprawiła, że dwaj czarni momentalnie zapomnieli o Chrisie. — Ale tym razem podetrzesz sobie dupę, chłopie? — Oczywiście, Junior, jak tylko użyczysz mi swojej koszuli. Wzbogacając parne powietrze o woń własnego potu, Chris ruszył w stronę felczera, wyczekując dłuższej przerwy w rozmowie, aby napomknąć mu o swoich zainfekowanych pęcherzach. Po raz drugi w tym pierwszym dniu w dżungli stał jak martwy. Czy całe jego wojskowe przygotowanie, tu na miejscu, w Wietnamie, miało okazać się zwykłą stratą czasu? Chris uznał, że tak. W jaki sposób ktoś, kto tu nie był i nie żył tym specjalnym życiem, mógł to wyjaśnić? I do tego jeszcze weterani, którzy za wszelką cenę próbowali wymazać z pamięci wspomnienia przeszłości, gdy tylko mieli choć chwilę odpoczynku. Chris czuł się potwornie wykorzystany i wyobcowany. „Nic dziwnego, że panuje tu taka wrogość — pomyślał. Ale dlaczego to wszystko 31 skupia się na mnie? Nic na to nie poradzę, że jestem Pieprzonym Nowicjuszem. Każdy musi coś, gdzieś, kiedyś zacząć. Czy oni nie rozumieją, że robię, co mogę? Dlaczego mi nie pomogą? Czy nie widzą, że staram się zrobić, co do mnie należy i pomóc wygrać tę wojnę?" Chris Taylor stał obok zajętego ciągle felczera, krzywiąc się z powodu smrodu umęczonych stóp Fu Shenga, i zastanawiał się, dlaczego żołnierze nie wyładowują swojego gniewu na wrogu, zamiast na sobie nawzajem. Jak wszyscy inni w drugim plutonie Kompanii Bravo, doktor Go-mez sprawiał wrażenie kompletnie nie zainteresowanego przemyśleniami czy spostrzeżeniami Chrisa. — Zaczyna gnić między palcami, Fu. Mówiłem ci, żebyś zmieniał skarpetki i zasypywał stopy talkiem. Teraz masz poważną imersję stóp. Będę musiał powiadomić Bar-nesa, żeby sprowadził medewak. Wyniesiesz się stąd jutro, kiedy przyleci śmigłowiec po pojemniki na wodę. Fu Sheng podniósł się z wyraźnym trudem i zaczął roz-masowywać stopy. — Gówno, doktorze. Nic pan nie powie Barnesowi. Ten szalony skurwysyn gotów pomyśleć, że zrobiłem to umyślnie. Wie pan, że on nikogo nie wyprawia z pola, chyba że ktoś już straci rękę albo nogę. — Stracisz obie stopy, jeżeli nie dasz im wytchnąć przez parę dni. Możesz się uważać za szczęściarza, nie muszę ci przepisywać żadnych specjalnych środków. Porucznik Wolfe zesrałby się na rzadko, gdyby kapitan dowiedział się, że nie troszczył się, jak należy, o swoich ludzi. — Chciałbym, żeby to kapitan, a nie ten pieprzony Wolfe, był dowódcą plutonu. Facet z wydziału personalnego powiedział mi, że kapitan Harris też był kiedyś polow-cem. Mówił, że dochrapał się swojej rangi startując od sze- 32 regowca. Założę się, że ten skurwiel wie, jak należy troszczyć się o swoich ludzi. Gomez pozbierał swoje rzeczy i włożył je do plecaka. — Tak, no dobra, Fu, rób to, co wszyscy. Zważ w jednej ręce swoje pobożne życzenia, a w drugiej gówno, w jakim tkwisz po uszy. Zobaczymy, co przeważy. Taylor zapomniał o swoich zainfekowanych pęcherzach, wziął trochę bandaży, żeby owinąć nimi dłonie i zabrał się na nowo do napełniania worków z piaskiem. W punkcie dowodzenia kapitan Bradley Harris próbował skoncentrować uwagę na mapie działań taktycznych i wmawiał w siebie, że ponieważ był to już jego trzeci pobyt w Wietnamie, powinien nauczyć się ignorować skrzek czterech radiostacji. Kiedy był szefem oddziału Sił Specjalnych w 1964 roku, wydawało mu się to o wiele łatwiejsze. Teraz, na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za życie prawie dwustu ludzi, a serce drążyło niepokojące przeświadczenie, że jego kraj przegra tę wojnę, chyba że ktoś rozerwie polityczne kajdanki, które zabraniały podjęcia paru logicznych decyzji natury taktycznej. Wypił łyk zimnej kawy z manierki i skierował wzrok na trzech dowódców plutonu, których wezwał na odprawę. „Skąd oni wytrzasnęli tych gości?" — pomyślał. Jego zmęczone oczy zatrzymały się na sylwetce podporucznika Marka Wolfe'a. Harris miał przeczucie, że ten potężny, młody człowiek odzwierciedlał wszystkie jego wewnętrzne obawy. Był najprawdopodobniej najgorszym z dowódców frontowych. Nie znał się na kompasie i notorycznie gubił się ze swym plutonem, kiedy tylko dżungla stawała się nieco gęściejsza. Liczba niepokojących depesz od dowódcy batalionu w sprawie prędkości posuwa- 33 nia się jednostek bojowych stale rosła, podczas gdy Kompania Bravo szukała usprawiedliwienia zaginięcia drugiego plutonu i zastanawiała się, co ma zrobić z tym fantem. Harris odwrócił wzrok od Wolfe'a i skoncentrował swoją uwagę na sierżancie sztabowym Barnesie, człowieku, który tak naprawdę trzymał w kupie cały ten cyrk. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że biurokracja nigdy nie zezwoli mu na usunięcie oficera dowodzącego ze stanowiska, jeżeli fakt ten nie zostanie poparty co najmniej toną różnego rodzaju mniej lub bardziej ważnych dokumentów. Bar-nes i tak sprawował pieczę nad drugim plutonem, toteż mógł zezwolić Wolfe'owi na prowadzenie partackiej roboty, dopóki ten nie zakończy swego sześciomiesięcznego okresu przebywania w terenie działań wojennych i nie zostanie odesłany na tyły. — Panowie, oto jak przedstawia się sytuacja. Sprawdzajcie wraz ze mną i nanoście oznaczenia na wasze mapy. Niebo Sześć donosi o nowych siłach APW przekraczających tę niebieską linię. To rzeka, tuż poniżej naszej obecnej pozycji. Przerwał, żeby pokazać porucznikowi Wolfe'owi rzekę na mapie i mieć pewność, że nie przeoczy tej jakże cennej i znaczącej informacji. Drugi pluton był rozlokowany na obwodzie obozowiska, na odcinku wchodzącym w rzekę. — Mamy szansę ich dziś przyskrzynić, zanim zdążą zgubić się w tych górach, i dzięki temu oszczędzić wszystkim całej masy kłopotów. Uzbrojenie i trzeci pluton będą dziś w nocy strzec naszego obozowiska. Chcę, aby dobrze wyszkolone plutony zastawiły pułapki we wskazanych rejonach. Poruczniku Hawkins, obstawi pan swoimi ludźmi starą plantację kauczuku i wszystkie drogi, które do niej 34 prowadzą. Poruczniku Wolfe, pańscy ludzie zrobią zasadzkę wokół ruin tej starej buddyjskiej świątyni, którą mijaliśmy po drodze. Grupy wyruszą na swoje stanowiska o zmierzchu. To znaczy za godzinę. Są pytania? Podczas gdy inni oficerowie wyprostowali się, oczekując na możliwość powrotu do swoich plutonów, Wolfe pochylił się jeszcze bardziej nad mapą i studiował ją z wyrazem zatroskania na twarzy. Harris spojrzał na niego i pokręcił głową. — Pytałem, czy są jakieś pytania, poruczniku Wolfe. Coś pana trapi? Wolfe wydawał się zaskoczony, jakby zdziwiony, że odprawa dobiegła końca. — Eee, nie, sir. Z drugim plutonem nie będzie żadnych kłopotów, sir. — Wyprostował się, zgarnął swoją obłożoną w plastyk mapę i opuścił punkt dowodzenia. Kapitan Harris obserwował wyjście spoconego oficera i zawahał się, nim zdecydował poprosić o radio, żeby przekazać raport do batalionu. „Tak — pomyślał — jedyny kłopot z drugim plutonem, poruczniku, to kłopot z panem". Zrezygnował z przejrzenia teczki porucznika Marka Wolfe'a oznaczonej numerem 201 i zawierającej akta oficera od chwili jego przyłączenia się do Kompanii Bravo. ,,W porządku, Wujku Samie — myślał dalej. Za jedno jedyne stypendium, umożliwiające Markowi Wolfe'owi ukończenie studiów na akademii rolniczej, wielu twoich żołnierzy może zapłacić życiem". Kiedy Chris Taylor skończył budować coś, co Junior nazwał „marnym substytutem okopu", nadeszła z dawna wyczekiwana chwila wytchnienia. Bez docinków, żarcików 35 czy utyskiwań pozwolono mu oddalić się na bok, aby z dala od odgłosów kłótni i wulgarnych przekleństw mógł w spokoju zjeść swój posiłek. Rozsiadłszy się spokojnie w wieczornym cieniu, delektował się pozorną samotnością i wmawiał w siebie, że takie chwile będą tu w Wietnamie nie lada rzadkością. Było to jeszcze jedro nieprzyjemne rozczarowanie. „To nie miejsce dla samotnika" — pomyślał, gdy z niemałym trudem majstrował zdjętym z łańcuszka otwieraczem wokół brzegów puszki żywnościowej. Każdy kolejny ruch sprawiał mu ból. Nawet we wspólnocie domu akademickiego Chris wybierał samotność w bibliotece albo zamykał się w sobie, rozmyślając o sporcie, szkole i dziewczynach. I to właśnie te rozmyślania doprowadziły go tu, do Wietnamu, gdzie, jak sądził, nie było ani czasu, ani możliwości na rozważania, dotyczące motywacji i znaczeń. Chris uśmiechnął się i pokręcił głową na myśl o zabraniu na akcję książek i ilustrowanych czasopism. „Czy przypuszczałem, że stoczymy zażartą, choć, na szczęście, krótką bitwę, po której spocznę na moim plecaku i zacznę zastanawiać się nad znaczeniem tego wszystkiego? Czy sądziłem, że będę miał czas na wędrówkę po zakamarkach mojego mózgu, odkrywanie nie zgłębionych dotąd tajemnic i rozwiązywanie problemów, podczas gdy ktoś inny będzie w tym czasie kopał doły i napełniał worki z piaskiem? Pragnąłeś mądrości, Chris, a rzeczywistość tak dała ci w kość, że twój mózg jest po prostu jak sparaliżowany". Chris patrzył na zastygłe kawałki tłuszczu wystające spoza krawędzi bryły mięsa znajdującej się we wnętrzu puszki (to był indyk) i pomyślał o swojej babci — kobiecie, która wiedziała tak dużo, a tak niewiele żądała. Zawsze 36 przyrządzała dla niego przepysznego indyka. Po obiedzie zaś słuchała opowieści Chrisa i robiła to z nie ukrywaną przyjemnością. Przyjęła ze spokojem jego decyzję pójścia do wojska i udania się do Wietnamu, podczas gdy rodzice byli tym zszokowani, rozwścieczeni faktem, że postanowił przerwać swą obiecującą karierę i wziąć udział w jakiejś bezsensownej wojnie na drugim końcu świata. Babcia rozumiała, że były rzeczy, o których Chris musiał się dowiedzieć i których nie był w stanie poznać dzięki książkom, choćby nie wiadomo jak usilnie próbował. Powinien wykorzystać okazję, aby napisać do babci... ale zdał sobie nagle sprawę, że indyk i karabin, który domagał się wyczyszczenia, wydają się ważniejsze. „Ponadto — stwierdził z rozmysłem — jak miałbym jej opowiedzieć o tym, że jestem żołnierzem w Wietnamie? Jeżeli piekło polega na braku sensu i logiki, to Wietnam jest piekłem". Jak mógł powiedzieć komukolwiek o życiu, które polegało na przedzieraniu się przez prawie nieprzebytą dżunglę w poszukiwaniu niewidzialnego wroga, a żołnierze pragną jedynie uniknąć spotkania z ludźmi, których nakazano im odnaleźć? „Otóż to — pomyślał Chris. Kompletny bezsens. Brak logiki". Kto przy zdrowych zmysłach potrafiłby zrozumieć fakt, że nowy, rozbity wewnętrznie, żołnierz zostaje postawiony na czele całego plutonu, a jedyną instrukcją, jaką otrzymuje, jest stwierdzenie: „idź tędy, albo tamtędy i uważaj na żółtków"! „Uważaj na żółtków? A jak oni w ogóle wyglądają? Na pewno są w lepszej formie niż ten gnijący trup. Jak nazwał go Bunny? «Usmażony Gryzoń»? Gdyby nawet żółtek znalazł się o kilka stóp ode mnie, ja i tak bym o tym nie wiedział. Jaki sens ma to fizyczne wykańczanie, dopro- 37 wadzanie nas do skrajnego wyczerpania, w którym i tak nie bylibyśmy w stanie walczyć z żółtkami, nawet gdyby udało się nam ich odnaleźć? Mój dziadek i pradziadek nigdy nie opowiadali, że musieli wstawać o świcie, przez cały dzień dźwigać potworne ciężary, które mogłyby okulawić silnego muła, kopać doły i jeść świństwa, którymi udławiłby się najpodlejszy robak. Czy ktoś o zdrowych zmysłach może zrozumieć to wszystko i usprawiedliwić fakt, że ludziom nie zezwala się na sen, a w zamian za to każe się im nocami urządzać zasadzki albo przesiadywać w trzyosobowym punkcie nasłuchowym w dżungli? W jaki sposób żołnierze mogą wytrzymać takie piekło? Jak mam się nauczyć być żołnierzem? Nikt mi nie pomoże. To pewne. Nowym nikt się nie interesuje. Oni nie chcą nawet znać mojego imienia. Zasada jest prosta i już ją rozgryzłem. Życie Nowego nie jest warte funta kłaków. Nowy nie ma dostatecznie dużo czasu, aby uczynić swoje życie wartościowszym. To idiotyczne. Jak mogę przestać być Nowym, skoro nikt nie chce mi pomóc?". Chris przypomniał sobie, co powiedzieli dwaj weterani upewniwszy się uprzednio, że ich słyszy: „Jeżeli masz dać się zabić w Wietnamie, to lepiej zrób to w przeciągu paru pierwszych tygodni. Tym sposobem oszczędzisz sobie całej masy cierpień". „To logiczne — pomyślał Chris. To chyba jedyna logiczna rzecz, tutaj". Chris dokonał w myślach paru obliczeń i zdał sobie sprawę, że wciąż miał przed sobą niemal cały rok służby w Wietnamie. „Nawet jeżeli nigdy nie znajdziemy wroga — stwierdził — wątpię, czy wytrzymam tak długo". 38 4. Porucznik Wolfe rozmyślał o swojej przyszłości w kategoriach perspektywicznych, a nie w aspekcie nocnych wypadów plutonu w związku z decyzją, która zapadła na odprawie u dowódcy kompanii. Doszedł do wniosku, że przepisowe pół roku w jednostce bojowej minie w końcu stycznia. Tylko cztery krótkie miesiące, aby utrzymać się przy życiu i dochrapać jakiejś intratnej posadki, na przykład zaufanego asystenta na tyłach batalionu. Dzięki temu będzie mógł łatwo i bezpiecznie wrócić do kraju i opuścić armię z opinią prawego amerykańskiego patrioty. Takie rzeczy były w Indianie ważną sprawą. Niejeden senator stanowy, niejedna ważna osobistość — byli kiedyś dowódcami jakichś plutonów, czy to podczas drugiej wojny światowej, czy wojny w Korei. Sęk w tym, aby rozegrać to „na chłodno" i nie narażać się niepotrzebnie. Sierżant Barnes może zająć się tej nocy urządzeniem zasadzek. Barnes nie zaoponuje, jeżeli dowódca plutonu zechce zostać w obozie. Do cholery — Barnes nie kochał niczego tak bardzo jak czołgania się przez pierdolone chaszcze dżungli, w oczekiwaniu jakiegoś żółtka, którego mógłby ukatrupić. Ten skurwiel o twarzy pokrytej bliznami był chyba naprawdę szalony. Dlaczego nie wykorzystać tego faktu dla własnej korzyści. 39 Mark Wolfe uspokajał samego siebie, że z jego strony to nie jest tchórzostwo czy brak zdolności przywódczych. Przejawiał aktywność we wszystkich rodzajach ugrupowań działających w college'u. Był jednym z przywódców. W przeciwieństwie do Barnesa uważał jednak, że efektywne dowodzenie stanowi delikatną mieszankę konserwatywnych osądów i wstydliwej ostrożności w trudnych sytuacjach. Pomyślał, że może warto by było pomówić o tym w najbliższej przyszłości z sierżantem Barnesem. Ten facet zachowywał się tak, jakby był jedynym dowódcą drugiego plutonu, a to nie był zdrowy objaw. Wolfe przerwał sjestę Ace'owi, swemu niezmordowanemu oficerowi łącznikowemu, i polecił mu zwołać wszystkich dowódców oddziałów, i ściągnąć ich natychmiast na punkt dowodzenia. Rozciągnął mięśnie skurczone w toku całodziennego wysiłku, otworzył puszkę, mając nadzieję, że skończy jeść, zanim zjawią się podoficerowie, by usłyszeć z jego ust złe wieści. Pierwszym, który przerwał mu posiłek, był sierżant Elias. Wolfe czuł się szczęśliwcem, że miał dwóch takich weteranów w swoim plutonie. Elias był tu już po raz drugi. Barnes trzeci. Rzecz jasna, Elias przetrwał to o wiele lepiej niż Barnes. Facet miał na ciele parę sporawych blizn. Wolfe zauważył je, kiedy Elias rozebrał się, aby pomóc w robieniu okopu wokół obozu. Jego umysł sprawiał za to wrażenie nieskażonego wojną. Może ten facet po prostu lubił tu być, w przeciwieństwie do Barnesa, który najzwyczajniej w świecie to uwielbiał. Sierżant Leon Warren przybył jako następny. Wielki Murzyn miał trudności z wciąganiem swych wysokich wojskowych butów numer szesnaście i zanim odezwał się do 40 kogokolwiek, był zawsze pochłonięty tym jedynym problemem. Wolfe — nie po raz pierwszy — pomyślał, że z tym facetem było coś nie tak. W tych płynnych brązowych oczach kryło się coś pustego i tępego. Złożył to na karb obsesji religijnej, która w ostatnim czasie ogarnęła War-rena. Wolfe uśmiechnął się, gdyż wiedział, że dla większości żołnierzy stronice z traktatów religijnych Warrena służyły jako papier toaletowy. Mimo to facet był raczej niepewny i Wolfe w duchu powiedział sobie, że dopilnuje, aby Bravo Dwa pozostała w obrębie obozu, a założeniem zasadzek zajęły się inne oddziały. Sierżant Warren wyjął z ust pogryzioną zapałkę i uśmiechnął się do Eliasa, mówiąc: — Barnes i O'Neill poszli pogadać ze swymi zwiadowcami, którzy przylecieli tu dziś wieczorem helikopterem. Powiedzieli, że niebawem się zjawią. Kiedy Warren zakończył swoje leniwe oświadczenie, Wolfe zauważył O'Neilla idącego w ślad za Barnesem w dół wzgórza w stronę punktu dowodzenia. Jeżeli chodzi o sierżanta O'Neilla, to bez trudu można było domyśleć się, co z nim było nie tak — ciapowaty, głupi Irlandczyk rodem z Bostonu kręcił się wokół Barnesa jak jęczący szczeniak. Facet za długo przebywał w wojsku. Wolfe nie znał całej jego historii, ale wiedział, że (TNeill został przyłapany na jakichś machlojkach, kiedy stacjonował w Niemczech. Wolał walkę niż sąd wojskowy i zdecydował się przybyć do Wietnamu. Wolfe czuł odrobinę sympatii do tego człowieka za jego stosunek do wojny. O'Neill, podobnie jak i on sam, robił, co mógł, aby zapewnić sobie jakąś bezpieczną robotę na tyłach. CTNeill przypuszczał, że być może Barnes 41 pomoże rozwiązać mu te problemy, ale Wolfe był innego zdania. Barnes uważał, że każdy noszący naszywki czy belki powinien być opętany wojną. Barnes wparował do wnętrza punktu dowodzenia i położył swoją mapę na tej, którą porucznik przygotował na odprawę. Dźgnął prostym palcem w miejsce w pobliżu rzeki i uśmiechnął się do otaczających go ciasnym kręgiem żołnierzy. — Panowie, mamy tu ewidentne oznaki przemieszczania się oddziałów wroga. Niech mnie kule biją, jeżeli niebawem nie natrafimy na ślad tych żółtych skurwysynów. Barnes przesunął palcem o cal na wschód. — Trzeci batalion dał im popalić piętnaście kilosów na północ stąd. Kiedy stracili z nimi kontakt, ruszyli w naszą stronę. O'Neill wiedział, że sierżant przejawia niezwykły entuzjazm wobec tego typu złych wieści i próbował mu wtórować: — Tak, kurwa. Te sukinsyny natrafiły na zaporę z Cla-ymore'ów. Zwiadowcy mówią, że jak nic zniosło cały ich pluton. Tak, kuuurwa! Uśmiechnął się do Wolfe'a i zauważył, że gęste brwi tamtego zmieniły się w jedną, prostą nieprzerwaną kreskę. Facet był wyraźnie zmartwiony działaniem wroga. — Słyszeliśmy — dodał — że te małe skurwysyny roz-pierdoliły na miazgę dwóch poruczników i pieprzonego kapitana! Wolfe chrząknął i zignorował podstępne spojrzenie O'-Neilla. Nie zrobi im tej przyjemności, i nie zobaczą go skrzywionego tylko dlatego, że zostało zabitych paru oficerów z innego batalionu. To był po prostu pech. Komuś zabrakło szczęścia — nic więcej. 42 — No cóż, oficer dowodzący chce, żeby większość z Bravo Dwa urządziła dziś w nocy zasadzkę w tym rejonie, w pobliżu starych ruin świątyni żółtków. O'Neill podsunął Barnesowi starą zapalniczkę typu Zippo i podał mu ogień. Ten wydmuchał kłąb dymu w twarz Wolfe'a: — Tak, poruczniku. Nie ma lekko. Jak inaczej moglibyśmy dobrać się im do dupy? Aby złapać kilku z nich, trzeba wystawić paru naszych. W porządku, Elias i War-ren, wy dwaj pójdziecie ze swoimi oddziałami na akcję. O'Neill zostanie w obozie... Wolfe uznał, że już najwyższy czas przejąć pałeczkę. — Hm, sierżancie Barnes... Zasadzki powinni urządzać ludzie z Alfa Dwa i Bravo Dwa. Barnes spojrzał z ukosa na porucznika, a wraz z tym spojrzeniem na jego twarzy zagościł uśmiech. Wolfe zauważył, jak sieć bliznowatej tkanki na twarzy mężczyzny wykrzywia się pod wpływem wysiłku, i jego wzrok zatrzymał się na zabarwionym nikotyną siekaczu, odsłoniętym w grymasie uśmiechu. Na twarzy sierżanta malowało się coś pośredniego między drwiną a niezadowoleniem. W milczeniu zaciągnął się papierosem. O'Neill zignorował spojrzenie porucznika i jęknął do Barnesa: — Kurwa, Bob. Wiesz, że Morehouse i Sal są niepewni. Fu Sheng odlatuje jutro medewakiem, a Sanderson był ostatnio na wypadzie i należy mu się urlop. Chyba nie chcesz ich wysłać na dzisiejszą akcję? Elias ma świeże mięso. Niech on i Warren zajmą się tymi zasadzkami. Barnes skierował swój wzrok na Warrena, ale czarny podoficer zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Pat- 43 rzył na swoje gigantyczne buty i kołysał się w przód i w tył. Dopóki spojrzenie sierżanta nie padło na Eliasa, w pomieszczeniu panowała absolutna cisza. — Te pieprzone żółtodzioby są gówno warte, Barnes, a mamy spore szansę, by dziś w nocy natknąć się na kogoś i... O'Neill, nadal celowo ignorując porucznika, schwycił Barnesa za łokieć. — No, i co ja, kurwa, mam robić? Zaje-bać na śmierć któregoś z moich chłopców, żeby jakiś pier-dzielony nowicjusz mógł sobie smacznie pospać? A gówno! Nie ma mowy, facet. Takiego! Elias stwierdził, że tak czy inaczej jego ludzie nie wyjdą na akcję tej nocy. Wstał, by wyjść, wpierw jednak powiedział O'Neillowi, co myśli o człowieku, który kosztem innych próbuje wykręcić się od powierzonych mu obowiązków i chce za wszelką cenę przeczekać wyznaczony dlań okres: — Powinieneś dać sobie z tym spokój, O'Neill. W regulaminie nie ma ani słowa, że musisz być kutasem w każdym dniu swojego pierdolonego życia. Wziął karabin i wyszedł z punktu dowodzenia, aby oznajmić swoim ludziom, że mimo wszystko tej nocy nie pośpią zbyt długo. Wzrok Barnesa jeszcze raz spoczął na ospałym War-renie, po czym mężczyzna pokręcił głową i zwrócił się do O'Neilla: — Red, twoi ludzie, ci, którzy nie są tu zbyt krótko ani nie mają innych problemów, dołączą do grupy Eliasa. To dotyczy również ciebie. Warren zostaje w obozie. O'Neill nie chciał rozwścieczyć bardziej szefa plutonu. — Jasne, Bob. To uczciwe rozwiązanie. Chodzi mi tylko o właściwe podejście do sprawy. Pójdę, powiadomię ich, kto ma dziś w nocy udać się na akcję. 44 Warren z O'Neillem opuścili punkt dowodzenia. Warren nie był zadowolony ze zwycięstwa, które osiągnął dzięki Barnesowi i Wolfe'owi. Zdawał się nie myśleć o niczym prócz kamieni na ścieżce, prowadzącej do miejsca, w którym kwaterował jego oddział. Barnes znów ukazał siekacz i dmuchnął dymem w krzaki przed stanowiskiem dowodzenia. — Warren ma teraz mały problem poruczniku. W jego stanie nie powinien opuszczać obozowiska. Wolfe podskoczył, słysząc coś, co, jak przypuszczał, było zaledwie uwerturą. — A więc zgadza się pan, sierżancie Barnes, że to ja powinienem podejmować tego typu decyzje w moim plutonie? — Ani trochę. Zgadzam się jedynie z tym, że Warren nie powinien wychodzić dziś w nocy na akcję. Niech pan robi, co pan uważa za stosowne, poruczniku. A ja zrobię, co trzeba z tym pieprzonym plutonem. Wolfe chciał oponować, ale wygląd zniekształconej szczęki Barnesa sugerował mu, że nie był to sąd, z którym można by polemizować, ani przejaw wstydliwej ostrożności tego człowieka. Przy blasku ostatnich, słabych promieni zachodzącego słońca Chris skończył krótki list do rodziców i zastanawiał się, co, do cholery, powinien zrobić z kopertą. Powiedziano mu, by w rogu, gdzie zwykle przykleja się znaczek, napisał „wolne od opłaty", ale nikt nie sprecyzował, gdzie w środku dżungli można znaleźć skrzynkę pocztową. Spojrzał na dwóch czarnych, którzy usadowili się wygodnie na stercie worków z piaskiem, parę dołów dalej. Po błysku złotego zęba, w jednym rozpoznał Kinga. Ten drugi to był zapewne 45 Francis — dzieciak mówiący przyjemnym dla ucha falsetem, który Chris podziwiał jeszcze nie tak dawno, na tyłach, kiedy Murzyn podśpiewywał pod nosem znane i lubiane przez wszystkich kawałki. King najwyraźniej też pisał list i Chris podszedł do niego, by dowiedzieć się, jak przedstawia się sprawa z wysyłką. Kiedy się zbliżał, Francis akurat dźgał palcem w pomiętą, poplamioną kartkę, na której widniały niemal nieczytelne rzędy bazgrołów Kinga. — Do diaska, King. Kochana nie pisze się przez h tylko przez c/z. I w słowie Sara nie ma podwójnego r. Wstyd mi za ciebie, jełopie. King znów się uśmiechnął i jego złoty ząb błysnął w słońcu. — To nieważne, chłopie. Ona i tak wie, co to znaczy, a czytać nie umie lepiej, niż ja pisać. Cień Taylora padł na kartkę Kinga. Olbrzymi operator karabinu maszynowego uśmiechnął się do niego. Była to jedna z najbardziej przyjemnych, najbardziej otwartych reakcji, z jakimi Chris spotkał się w Wietnamie. — Taylor, chłopie. Jak się masz? Słyszałem, że idziesz dzisiaj z nami na akcję. Zgadza się? Miej oczy i uszy szeroko otwarte. „Pan Charlie" może dziś w nocy ostro sobie poczynać. Z jakiegoś powodu Taylor poczuł się lepiej, słysząc, że King będzie tam wraz z nim. Ten facet niósł ze sobą jakieś dziwne poczucie bezpieczeństwa. No i, rzecz jasna, będzie on drugim facetem z karabinem maszynowym, wspomagającym ogniem Texa, speca od M-60 z Charlie Dwa. Taylor uśmiechnął się, wzruszył ramionami i pokazał Kingowi przyniesioną kopertę. — Czego ty, kurwa, szukasz, Taylor? Skrzynki pocztowej? Nie znajdziesz tu żadnej, chłopie. Daj ten list Frań- 46 cisowi. On dziś nie idzie. Doktor mówi, że złapał zapalenie płuc. Daj ten list Francisowi, to weźmie z sobą na tyły. Francis potwierdził informację na temat swego zdrowia i splunął gęstą flegmą na ziemię. — Tak, białasku. I miej oko na King Pina w dżungli dzisiejszej nocy. On pomoże ci przetrwać. Chris Taylor, wracając na swoje stanowisko, aby przygotować się do nocnego wymarszu, nieomal płakał. To były najwspanialsze słowa, jakie usłyszał w Wietnamie. Barnes stał obok Kinga na czele luźnej kolumny na skraju obozowiska Kompanii Bravo. W blasku czerwonej latarki obaj mężczyźni planowali trasę przemarszu, aby szybko i cicho pokonać dystans powyżej kilometra, gdzie mogliby przeciąć mało używany szlak między rzeką i wzgórzem, na którym obecnie stacjonowali. Elias wybrał potencjalnie najlepsze miejsce na zasadzkę i przekazał sierżantowi swoje plany. Obaj żołnierze praktycznym wzrokiem oszacowali ruiny świątyni. Było to istotnie architektoniczne rumowisko; oprócz dwunastostopowej wysokości kamiennego Buddy stało tam parę nienaruszonych kamiennych ścian i masywne arkady rozpięte w poprzek szlaku. Mogło służyć zarówno do zastawienia pułapki na wroga, jak też wzmóc efekt szrapnelowy użytej przez niego broni. Dżungla wycięta przez budowniczych świątyni nie zdołała jeszcze odzyskać straconego terytorium. To oznaczało widoczność i pole ognia dla dobrych facetów i brak kryjówek dla złych. W ten sposób miejsce było nieomal doskonałe. — Sądzę, że żółtki mogą po prostu obejść to miejsce, sierżancie — odezwał się Murzyn. 47 King, idący na czele, zatoczył szeroki łuk i doprowadził swoją grupę na wyznaczone dla niej pozycje w pobliżu ruin świątyni. — One znają się na urządzaniu zasadzek tak samo dobrze jak my. Barnes nasłuchiwał przez chwilę odgłosu odległego grzmotu. Zgasiwszy latarkę, spojrzał w rozszerzone, białe oczy Kinga, które wydawały się odległe i przerażone w porównaniu z mahoniową czernią policzków. „Czy była to jedynie kombinacja pigmentu z kolorytem zapadającego zmierzchu? A może z Kingiem było coś nie tak po dziesięciu miesiącach spędzonych w dżungli?" Barnes uznał, że chodziło o to, iż King nie lubił, gdy rozdzielano go z jego ulubionym karabinem maszynowym i wystawiano na czoło kolumny. — Posłuchaj mnie, King. Wystawiłem cię tutaj, bo jesteś bardziej solidny, doświadczony i cwany niż reszta czarnuchów w tym plutonie. Choć nie było tego widać w ciemnościach, King skrzywił się, słysząc ten epitet. Aczkolwiek niepotrzebnie. Służył z sierżantem sztabowym E. Lee Barnesem z Clifton, Ten-nessee, dostatecznie długo, by wiedzieć, że „czarnuch" było jedynie zwykłym określeniem, i to bynajmniej nie obraźli-wym w wyjątkowo ubogim zapasie słów sierżanta. To było coś, czego jego bracia z Birmingham nigdy by nie zrozumieli. — Dla mnie jesteś żołnierzem, King. Nie zwracam uwagi na kolor skóry, za wyjątkiem oliwkowo-brązowego, więc powiem ci coś, czego nauczyłem się na temat pieprzonych żółtków już dawno temu. To nie są jacyś super-meni, więc nie rób sobie wody z mózgu, zakładając z góry, że nie dadzą się nabrać i nie wejdą w pułapkę tak samo 48 głupio jak my, że nie boją się nas niezależnie od tego, jak dużą siłę ognia użyjemy przeciwko nim. Nie medytuj, że obejdą nas chyłkiem na paluszkach albo spieprzą, jak zechcemy się do nich dobrać. Myśl o tym King, że zanim wrócisz do naszego świata, zabijesz jeszcze paru żółtków. Zaczęła padać drobna mżawka i Tex, wściekły operator M-60 z Waco, martwił się o pięćset zapasowych pocisków, które niósł jego pomocnik, Junior Williams. Splunął strumieniem tytoniu w stronę mężczyzny, z którym został przymusowo związany przez nienasycony apetyt swojego karabinu maszynowego i pomyślał o tym, co jego stary powiedział owego dnia, kiedy Tex opuścił sklep z częściami zamiennymi i poszedł do wojska. „Wiem, że prawdopodobnie będziesz służył z paroma kolorowymi, ale mam nadzieję, że nie przyjdzie ci stanąć do walki ramię w ramię z czarnuchem. Oni nie są nic warci". Tex sprawdził taśmę amunicyjną, upewnił się, że broń jest zabezpieczona, i oparł sobie karabin na ramieniu. — Junior, schowasz tę amunicję pod poncho, czy pozwolisz jej zardzewieć? Czy was, czarnuchów, niczego nie nauczą? Junior nie słyszał tego po raz pierwszy i zwykle nie puszczał takich słów płazem, ale tym razem czuł, że „pojedynek" z Texem nie jest zbytnio wskazany. Ten facet mógłby się na nim odegrać podczas walki — ryzyko było zbyt duże. — Jak się tak martwisz o tę amunicję, facet, to weź sobie innego skurwysyna, żeby ci ją targał. Jest tu z nami paru nowych. Daj tę pierdoloną amunicję któremuś z nich. — Nie wiedzieliby, który koniec pocisku wylatuje z lufy. Po prostu przykryj naboje i trzymaj się blisko mnie, żebym nie musiał cię szukać dziś w nocy, chłoptasiu. Pluton 49 Junior zwrócił się do Manny'ego i Biga Harolda, stojących obok niego: — Słuchajcie no, braciszkowie. Mam kutasa jak trzeba, jaja też niczego sobie, a ten tu skurwysyn nazywa mnie chłoptasiem. Nieco bardziej z przodu, poza zasięgiem ich głosów, Chris Taylor stał obok Lema Gardnera i gorliwie sprawdzał swoje wyposażenie, próbując uniknąć rozmowy. Był zdenerwowany i chciał skoncentrować się na swoim sprzęcie, zanim zjawi się sierżant Elias, by go skontrolować. Wiedział, że Gardner miał wciąż kłopoty z asymilacją w plutonie i w miarę możności próbował przykleić się do swojego „najstarszego" w wojsku przyjaciela. Gardner odwiedził sklep z pamiątkami poza ich obozem, gdzie nabył parę sznurów koralików, olbrzymi srebrny medalion z pacyfą i gruby rzemień na rękę, żeby nie wyglądać jak nowicjusz, ale ludzie z plutonu nadal traktowali go ozięble i ignorowali. Jak każdy inny „student uniwersytetu wietnamskiego", Gardner miał przed sobą egzamin i albo go zda, albo obleje — co rzecz jasna było równoznaczne ze śmiercią. Dopóki sprawa nie została definitywnie rozstrzygnięta, Gardner delektował się towarzystwem Chrisa i stale obecnym zdjęciem Lucy Jean. — Spójrz, Chris, jest jeszcze na tyle jasno, że mogę ci pokazać moje ulubione zdjęcie Lucy Jean. Gardner podsunął mu portfel, a Chris przyjął go z wahaniem. Nietrudno było pojąć, co związało tych dwoje. Lucy Jean miała wiele wspólnego z Gardnerem. Była gruba, obleśna i miała spojrzenie zadowolonej, nażartej krowy na pastwisku. Oboje przejawiali raczej nikłe zainteresowania jakimikolwiek sprawami. Na dodatek Lucy Jean była brzydka jak noc. 50 — Szczęściarz z ciebie, Gardner. Ona jest naprawdę... ech... ładna. Chris próbował uniknąć dalszej rozmowy, ale Gardner zdawał się nie zwracać na to uwagi. Ciągnął w zamyśleniu: — Tak, to dziewczyna w sam raz dla mnie. Pobierzemy się, jak tylko wrócę do domu i wyjdę z wojska. Gardner wyraźnie nie zauważał, że Taylor w ogóle go już nie słucha, lecz ponownie przegląda swoją broń i granaty. Schował portfel, przesunął dłońmi po własnym sprzęcie i zagaił powtórnie: — Co z tobą, Chris? Masz jakąś cizię, która czeka na ciebie w domu? Chris był wkurzony i z trudem hamował wściekłość. Nie chciał dawać w kość Gardnerowi, i to przed pierwszą poważniejszą akcją. Ten facet po prostu nie potrafił przystosować się do drugiego plutonu, ale to przecież nie było winą Chrisa. „Dlaczego przez cały czas pieprzy mi te bzde-ty o Lucy Jean i wspaniałym życiu, jakie będą wiedli razem na farmie, po powrocie? Kurwa, przecież najpierw musimy przeżyć Wietnam". Gardner patrzył wyczekująco, chcąc usłyszeć o kimś, kto gdzieś tam, w Stanach, usychał z tęsknoty za Chrisem Taylorem. „No i dobrze, poczeka sobie trochę". — Nie, Gardner. Nie mam nikogo, chłopie... Gardner powrócił do swojej umysłowej masturbacji, a Chris sprawdził nacisk na sprężynach magazynka. Miał szczęście, że nie musiał opowiadać o miłości swego życia (albo raczej jej braku) reszcie drugiego plutonu. Dla nich wszystkich brak stałej dupy był dowodem, że jest się ciamaj-dą albo prawiczkiem, a w najgorszym razie pedałem. Chris zastanawiał się przez chwilę, co by zrobił, gdyby ktoś zapy- 51 tał go o sprawy łóżkowe. Pewno by skłamał, tak jak to robił do tej pory, gdy padało takie pytanie. To fakt, że jego rodzice podsuwali mu różne odpowiednie dlań dziewczyny z nadzieją, że pożądanie natury fizycznej doprowadzi Chrisa do czegoś tak normalnego jak małżeństwo i prokreacja. Skutek był oczywisty. Mokre sny i fantazje seksualne zajmowały dużą część młodzieńczego życia Chrisa Taylora. Seks istniał wyłącznie w jego snach, a sam Taylor zachowywał niemal mnisią wstrzemięźliwość. „Mam jeszcze czas — przekonywał siebie. Dowiem się wszystkiego na temat kobiet, kiedy nauczę się już, jak można przetrwać pośród przedstawicieli mojej własnej płci". Gardner zamierzał już rozpocząć kolejną tyradę na temat wspólnego życia z Lucy Jean, kiedy Chris uciął mu w pół słowa: — Nadchodzi Elias, chłopie. Lepiej sprawdź swój sprzęt. Gorączkowymi ruchami dłoni Elias pozbawił nowicjuszy paru przedmiotów, których jego zdaniem nie będą potrzebowali podczas nocnej zasadzki. Upewnił się, że mają poncha, by móc ochronić się przed nadciągającym deszczem, i popchnął Taylora przed siebie, zmierzając w stronę czoła formacji. — Tex, weźmiesz dziś z sobą Taylora. Miej na niego oko. Będzie stał na warcie razem z tobą i Juniorem. Tęposzczęki spec od kaemu nie był tym uszczęśliwiony: „Najpierw czarnuch, a teraz pieprzony rekrut". — Do diabła, Elias. Wiesz, jak to jest na stanowisku kaemu podczas zasadzki. Nie mam czasu na niańczenie małolatów. Wypie-rdol tego gnojka gdzieś indziej. 52 — Zamknij mordę i przestań mendzić, Tex. Chciałeś nowego kaemistę. Zacznij szkolić tego. Taylor jest twój. Elias zignorował niesubordynowane splunięcie tytoniem i uśmiechnął się do Taylora: — Słuchaj, chłopie, nie bój nic. Bądź twardy. Tex to menda, ale wie, co robić. Jeżeli się rozdzielicie albo pogubicie w ciemnościach, nie krzycz i nie wpadaj w panikę. Siedź na dupie i czekaj, aż cię znajdziemy. Chris skinął głową i zastanowił się, czym się różni od Gardnera. Po raz drugi tego wieczora ktoś zwrócił się do niego z wyraźną sympatią i próbował go uspokoić. Gardnera nie traktowano w ten sposób. Elias po prostu stuknął go palcem w ramię i wskazał na Hoyta pakującego radiostację: „Idziesz z Tonym. Przez ten czas nauczysz się obsługiwać radiostację". Zanim King wyprowadził oddział w mroczną i groźną dżunglę, Chris zdążył jeszcze dostrzec grymas bólu i żalu na twarzy Gardnera. Szum wiatru pośród drzew i bębnienie deszczu o olbrzymie liście kauczukowców rosnących wokół miejsca przeznaczonego na zasadzkę, zagłuszały odgłosy oddziału zajmującego swoje pozycje. Tex objął pierwszą wartę, podczas gdy Junior i Chris zwinęli się w kłębki pod swoimi poncha-mi i zagrzebawszy się w błocie, próbowali zwalczyć snem dokuczliwe zimno i wilgoć. Zanim spec od kaemu zezwolił im na wypoczynek, sam osobiście sprawdził oba claymore'y i upewnił się, że były ustawione jak należy, a ładunek stalowych kuł, jakie kryły w swym wnętrzu, w razie eksplozji posypie się w stronę majaczących arkad, które niegdyś znaczyły wejście do starej buddyjskiej świątyni. Osobiście pod- 53 łączył przewody uzbrajające do zapłonowych iskrowników i sprawdził bezpieczniki, ażeby mieć pewność, że nikt przez przypadkowe naciśnięcie dźwigni nie spowoduje wybuchu i tym samym nie zdradzi pozycji reszty grupy bojowej. Karabiny maszynowe obsługiwane przez Texa i Sala znajdowały się o dwie stopy od budowli w kształcie podkowy po obu stronach ścieżki. Barnes z Hoytem — radiooperatorem — i Gardnerem zajęli pozycje w centrum, nieco bardziej na tyłach. Najbliżej Chrisa znajdował się trzyosobowy posterunek zajmowany przez sierżanta O'Neilla, San-dersona z granatnikiem i Bunny'ego z remingtonem. Pozostali zajęli miejsca tak, żeby nie będąc widziani, mogli obserwować ścieżkę, a wokół siebie porozkładali zapasowe magazynki i granaty. Gęsty deszcz sprawił, że nad nagrzaną ziemią unosiła się ciężka chmura pary. Wewnątrz tej niesamowitej mgły kłębiły się roje moskitów, które nie dawały Chrisowi zasnąć. Zakrył twarz ręcznikiem, owinął poncho wokół ramion i głowy tak, że niemal zaczynał się dusić, a one wciąż bzyczały i pikowały w dół, aby w tym gwałtownym ataku ssać jego krew. Środek przeciwko moskitom, inaczej „sok z żuka", już dawno temu został usunięty przez deszcz, który spływał kaskadami na jego twarz i dłonie z każdej fałdy poncha. Taylor przesunął mokrą ręką po twarzy i trafił na olbrzymie pęcherze. Jego lewe oko było napuchnięte i z ledwością mógł je otworzyć. „Czy te cierpienia nigdy się nie skończą?" Chris sięgnął do kieszeni po swój fosforyzujący zegarek, który Elias kazał mu schować, nim zajęli przeznaczone dla nich pozycje. Zbliżała się północ. Do jego warty pozostało jeszcze dziesięć minut. 54 Tex albo o tym nie wiedział, albo w ogóle go to nie obchodziło. Nagle Taylor poczuł silne szarpnięcie za ramię. Siadając zauważył, że deszcz nieco stracił na sile, a spoza chmur próbowała wyjrzeć pucułowata twarz księżyca. Mgła zalegająca ziemię przypominała mu plan filmowy jakiegoś taniego horroru. Tex uderzał go tubą jakiegoś urządzenia intensyfikującego światło, znanego jako Starlite Scope*. Przypominało ono lunetę karabinu i wzmacniało najdrobniejszą ilość odbitego światła, pozwalając patrzącemu odnaleźć w ciemnościach połyskujące zielone kształty. Pogoda oraz siła i rodzaj oświetlenia musiały być odpowiednie, aby Starlite okazał się wart swojej wagi. Widocznie dzisiejszej nocy warunki nie były sprzyjające. — Ten sprzęt jest do dupy — wyszeptał Tex. — Nic nie widzę, oprócz jednej, wielkiej, rozmazanej zielonej plamy. Upuścił lunetę w błoto i zaczął naciągać poncho na głowę. Jego broda spoczęła na pokrywie donośnika karabinu. — Ejże, chłopie. Obudziłeś mnie o dziesięć minut za wcześnie. — Chris zobaczył błysk zęba w grymasie wąskiego uśmieszku. — Xin Łoi, skurwysynu. Idę się zdrzemnąć. Jesteś pewny, że wiesz, jak działają te pieprzone claymore'y? Chris poczuł leżące u jego stóp elektryczne urządzenia odpalające, w kształcie małych pras. Każde było zaopatrzone w specjalny zacisk, który mógł być przesunięty pod rączkę, aby w ten sposób uniknąć przypadkowego odpalenia. Zdetonowanie zabójczej miny wymagało po prostu od- Rodzaj noktowizora (przyp. tłum.). 55 ciągnięcia zacisku i naciśnięcia na rączkę. Niewielki ładunek elektryczny był przesyłany przez przewód do spłonki i powodował jej wybuch we wnętrzu miny. Odpalenie spłonki wywoływało eksplozję plastyku 0-4, znajdującego się pod pokrywą, i rozsianie ładunku stalowych kulek, a zasięg rażenia wynosił siedemdziesiąt pięć jardów. Chris pamiętał to jeszcze ze szkolenia i zapewnił Texa, że wie, jak się ma obchodzić z minami. — Tylko nie próbuj mnie oszukać, żółtodziobie. Jeśli przyłapię cię na kimaniu, to tak ci dopieprzę, że do końca życia tego nie zapomnisz. Zbudź Juniora za dwie godziny i upewnij się, że ten czarnuch nie zaśnie na nowo! Chris rozejrzał się wokoło, próbując przemknąć wzrokiem otaczającą go ciemność. Objął swój karabin i wdał się w pojedynek z natrętnymi myślami, które kłębiły się w jego mózgu z taką zaciekłością jak moskity na zewnątrz jego czaszki. Czuł się podle, bardziej podle niż kiedykolwiek mógł to sobie wyobrazić, ale żył i funkcjonował. I nie był przybity ani psychicznie, ani fizycznie, chociaż napięcie dawało mu się we znaki w obu tych przypadkach. W rzeczy samej był teraz czymś więcej niż mężczyzną, za jakiego uważał siebie, Chrisa Taylora, przed przybyciem do Wietnamu. Uśmiechnął się w ciemność i przypomniał sobie, jak pewnego dnia, tam w Świecie, jakiś kutas, cywil, zapytał go, czy wypełnił już swój obowiązek wobec kraju. „Teraz już nikt nigdy nie będzie mógł powiedzieć, że nie zrobiłem tego, co do mnie należy — pomyślał Chris. Zrobiłem to, czego oczekuje się od wszystkich Amerykanów, kiedy Kraj ich wzywa". Wspomnienie to nieco go rozgrzało, a swędząca skóra przestała czuć wilgotny chłód nocy. Pomyślał, że to nie 56 będzie zbyt aroganckie, jeżeli zaliczy siebie do tej samej kategorii ludzi, do której zaliczał Thomasa Jeffersona. Zawsze z podziwem przypominał sobie słowa tego wielkiego patrioty: „Bunt ten, zarówno wtedy, jak i teraz, uważam za rzecz właściwą"... Z uwagi na okoliczności, Chris czuł się jak buntownik. Z tego powodu odrzucał wszystko, co jego rodzice uznawali za właściwy cel w życiu: szacunek, poważanie, dobrą i popłatną posadkę, własny dom oraz rodzinę. Byliby szczęśliwi, gdyby ich syn zrobił karierę na Wall Street, ale Chris chciał czegoś więcej... A... może mniej. To nie miało znaczenia. W jego buncie najważniejsze było, żeby on sam mógł sprawować kontrolę nad własnym losem. Jeżeli wymagało to czegoś równie niezwykłego jak ochotnicze wstąpienie do wojska i wyjazd do Wietnamu, niechaj i tak będzie. Mały bunt zarówno teraz, jak i wtedy... Im dłużej siedział na punkcie obserwacyjnym, wyczekując rozkazu czy sygnału, aby kogoś zabić, tym bardziej ogarniało go przeświadczenie, że potrafi to wytrzymać, że poradzi sobie z przydzieloną mu funkcją prostego żołnierza. To wojna jego pokolenia, a on jest częścią jej trzewi. Ogólna anonimowość odpowiada mu. Przez większość swego życia był hołubiony i ochraniany, napiętnowany przez intelekt czy los jako dzieciak, który, nie powinien mieszać się w mroczne sprawy swojej generacji. Były to dwie różne strony jednego medalu i ludzie specyficzni, tacy jak on, Chris Taylor, szli zwykle wzdłuż jego krawędzi, środkiem, nietykalni, chyba że zdecydowali się z własnej woli wybrać którąś ze stron. Ludzie tacy jak jego rodzice, usiłujący zwalczać anonimowość, nigdy nie byli w stanie tego zrozumieć, a ich styl życia sprawiał, że błagało się o możliwość zniknięcia w bez- imiennym tłumie. To rodziło sympatię dla diabła i budziło nieodparte pragnienie zbadania własnej wytrzymałości w piekielnym ogniu. Inni ludzie mogli sobie dążyć do wyższych stanowisk, osiągnięcia zaszczytów i powiększenia stanu swoich kont bankowych, lecz on, Chris, ma inne przeznaczenie. Jemu los wyznaczył rolę żołnierza w Wietnamie. Przypomniał sobie te ciężkie czasy pośród niesamowitej zbieraniny ludzi różnych ras i narodowości, których losy połączyła wojskowa służba w Wietnamie. Zaczął upodabniać się do reszty żołnierzy. Jego „ja" nie zdołało się jeszcze w pełni ukształtować, wiedział jednak, że w tych ludziach, którzy spali bądź trzęśli się tuż obok, było coś niezwykłego. Stanowili samo dno amerykańskiej społeczności. Żołnierze wiedzieli o tym. Nawet na swój perwersyjny sposób czuli swoistą dumę, gdy w grę wchodził temat bardziej uprzywilejowanych cywilów. Chris zwrócił uwagę na nazwy miast, jakie widział wypisane na materiale pokrywającym hełmy: Pułaski — Tennessee, Brandon — Missisipi, Pork Bend — Utah, Wampum — Pensylwania. Z tych to nieznanych, porozrzucanych po całym kraju miejsc, żołnierze zjechali do Wietnamu. Byli biedni, niedoceniani i brakowało im wiele do tak zwanej Wielkiej Społeczności. Mimo to tkwili tu, aby wesprzeć walką Amerykę, bić się za wolność, którą rozumieli w sobie właściwy sposób, i jeszcze za parę innych, ich zdaniem słusznych rzeczy. „Mów, co chcesz — tłumaczył Chris zszokowanemu tłumowi na wyimaginowanym cocktail party — żołnierze to kręgosłup tego kraju. Są jego sercem i duszą. To ci ludzie pomogli mi odnaleźć moje własne serce i duszę, tu, w błocie i w krwi Wietnamu". Chris zagrzebał się jeszcze bardziej w błoto, jego pośla- 58 dki były już całkiem odrętwiałe. Po raz pierwszy w życiu zdał sobie sprawę, że znajduje się na samym dnie społeczeństwa amerykańskiego. „Może właśnie z tej pozycji, z samego dołu mógłbym na nowo zacząć piąć się w górę — pomyślał. Może teraz mogę być kimś i nie spieprzyć tego do końca. Na pewno zobaczę rzeczy, których nigdy dotąd nie widziałem. Może dowiem się czegoś nowego . Poznam sprawy, o których dotąd nie miałem pojęcia". Za jego plecami trzasnęła nagle jakaś poruszona wiatrem gałązka i Chris otrząsnął się z odrętwienia. Spojrzawszy na zegarek, przekonał się, że tkwi w tym zamyśleniu prawie dwie godziny. Czy miał otwarte oczy? Czy spał? A może przeoczył przedzierający się gdzieś tam, we mgle, oddział żółtków? Nie. Lepsi od niego czuwali i wyczekiwali na innych strategicznych posterunkach. Gdyby trzeba było walczyć, daliby mu znać. Odczekawszy kwadrans, punktualnie o 2.00, Chris poszedł obudzić Juniora. To nie było łatwe. Z początku pomyślał, że może Murzyn nie żyje, zadźgany przez jakiegoś sprytnego wietnamskiego zwiadowcę, podczas gdy on, Chris, był pogrążony w rozmyślaniach. W końcu jednak Junior zaczai reagować na szturchańce Taylora i łypnął spod poncha jednym martwym okiem. Odwrócił się na bok, wyciągnął karabin z błota i powoli poczołgał się w stronę gęstwiny krzewów, gdzie znajdowały się detonatory. Chris wysmarował sobie twarz i dłonie kolejną porcją maści przeciw moskitom (choć, jak się okazało, był to zupełnie daremny wysiłek), po czym zamknął oczy i pomimo deszczu usnął. Podobnie jak Junior. 59 Chris otworzył palcami swoje napuchnięte lewe oko i wyjrzał spod ręcznika, którym owinął sobie głowę. Coś się zmieniło w odgłosach nocy. Co to było? Miał stale w uszach brzęczenie złowieszczych moskitów, ale czuł jakąś odmianę. Kumkanie żab ucichło, lecz to nie było to. Deszcz. Przestało padać. Nie słyszał już uporczywego walenia ciężkich kropel o liście. Coś dziwnego tkwiło w powietrzu. To było jak cisza wyczekiwania, ogarniająca zniecierpliwioną widownię na chwilę przed podniesieniem kurtyny w teatrze. Usiadł w kałuży błotnistego szlamu, aby wymienić spostrzeżenia z Juniorem. Tex oddychał rytmicznie pod swoim ponchem, a Junior... Junior także spał w najlepsze! Ten dupek zasnął na warcie! Przesuwając wzrok na ścieżkę, Chris miał wrażenie, że coś zobaczył. Tam. Ten cień. Wygląda jak człowiek w hełmie..., ale w jego sylwetce jest coś dziwnego. To musi być drzewo albo krzak, chociaż... Chris bardziej usłyszał, niż poczuł krew napływającą mu do głowy. Zdążył zauważyć, że oblewa go pot, że robi się mokry, lecz inaczej niż od deszczu. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że patrzy na żołnierza — wroga, na żółtka, stojącego zaledwie piętnaście stóp od niego. Jakby na potwierdzenie tych przypuszczeń żołnierz armii północnowietnamskiej uniósł swój AK-47 i zrobił nim lekki kolisty ruch, jak gdyby przywoływał kogoś z tyłu. Chris był sparaliżowany strachem i niezdecydowaniem. Dlaczego nikt nie strzela? Czy wszyscy posnęli tak jak Junior? Czy nikt nie wyczuł niebezpieczeństwa? Chris powoli odwrócił głowę. Jego karabin wydawał mu się zagrzebany w mule, poza 60 jego zasięgiem. Nie wyglądało na to, żeby Tex i Junior mieli się niebawem obudzić. Co miał zrobić w tej pieprzonej sytuacji? Wrogi zwiadowca szedł powoli ścieżką. Chris dostrzegł niewyraźne sylwetki innych, przechodzących pod arkadami. Szli bezgłośnie. Cienie zdawały się nie kroczyć, ale po prostu płynąć w powietrzu. Przeniósł wzrok z powrotem na zwiadowcę, który zbliżał się do jego kryjówki. Nieśmiały księżyc świecił przez dziurę w pokrywie chmur i Chris dostrzegł twarz wroga. Żółtek był mokry jak szczur, a woda ściekała z obrzeża jego hełmu, przypominającego hełm sowiecki. Chris dostrzegł zimne, ciemne oczy. Tkwił nieruchomo, jak zahipnotyzowany oczami żółtka. Wszystkie komórki jego mózgu krzyczały, żeby coś zrobił, żeby wreszcie się ruszył, żeby sięgnął po przełącznik claymore'a albo po karabin. Prawie jęknął obezwładniony potwornym niespodziewanym paraliżem. Dlaczego nie mógł zrobić tego, właśnie teraz, kiedy po raz pierwszy stanął oko w oko z wrogiem? Dlaczego nie był w stanie niczego zrobić? Panowała martwa cisza. Młody Amerykanin patrzył, jak stary Wietnamczyk kontynuuje swoją wędrówkę przez noc. I wtedy właśnie błysk czerwo-no-białego światła oślepił Chrisa. Ktoś rzucił granatem? A może to ten żółtek go zabił? Chris runął płasko na ziemię. Czuł ucisk wokół czoła i oczu. Usłyszał chrapliwy kaszel broni automatycznej. Kolejna eksplozja rzuciła nim do tyłu i zerwała z głowy hełm. Tex krzyczał i przedzierał się przez błoto, aby zrobić użytek ze swego karabinu maszynowego. — Claymore'y! Wysadź claymore'y! Rozpierdol tych skurwysynów! 61 Chris prześliznął się przez kałuże błota i dotarł do detonatorów. Junior ocknął się już i na czworakach wycofywał ze ścieżki. Używając obu dłoni, żeby nacisnąć dźwignię, Chris zadrżał i czekał na eksplozję min. Bez skutku. Te gówna nie chciały wybuchnąć! Poprzez ryk M-60 Chris zdołał usłyszeć, jak Tex krzyczy coś do niego: — Bezpieczniki, ty durniu! Odciągnij bezpieczniki! Puszczając kolbę karabinu, Tex pochylił się i wyjął detonatory claymore'ów z rąk Chrisa. Odbezpieczył dźwigienki i wcisnął je. Zmysły Taylora, po raz trzeci w tak krótkim czasie, poraził czerwono-poma-rańczowy błysk i ryk podwójnej detonacji. Mrużąc oczy, aby cokolwiek dostrzec w ciemnościach, i przykładając do ramienia swój M-16, Chris miał wrażenie, że zobaczył, jak jeden z żołnierzy wroga, stojący tuż przy arkadach, eksplodował niczym wodny balon wypełniony gęstym, czerwonym płynem. Ignorując rzeź i tępy ból w tyle głowy, Chris zaczął naciskać spust swego karabinu. Pośród ogłuszającego huku wystrzałów potężny odrzut jego broni uspokoił go. Gardner spał w samym centrum zasadzki, kiedy rozpoczęła się walka. Poderwał się, siadł i sięgnął do górnej kieszeni, gdzie trzymał owinięty w plastyk portfel, a w nim zdjęcie Lucy Jean. Czuł, że powinien ochronić fotografię... albo zrobić coś. Jak? Czego mogliby spodziewać się po nim inni, właśnie teraz, w chwili kiedy mógł udowodnić im swoją wartość? Sierżant sztabowy Barnes obudził się i ruszył do walki, nim jeszcze oddano drugi strzał. Gardner zauważył jego tyłek, kiedy zgrabnie przeczołgiwał się przez błoto. Oficer 62 łącznikowy Hoyt przypadł do ziemi i wrzeszczał do mikrofonu, próbując powiadomić drugi pluton, że wróg wpadł w zasadzkę. Czy mógł jeszcze zrobić coś, co nie zostało zrobione przez kogoś bardziej doświadczonego? Obecnie nikt nie strzelał do wroga. „Chwileczkę. Gdybym otworzył ogień i rąbnął paru żółtków — pomyślał Gardner — na pewno momentalnie zmyłbym z siebie piętno nowicjusza". Pośród błysków ognia automatycznego i wybuchów granatów, dokładnie na wprost niego, nie był w stanie dostrzec celu, ale na Boga, był szkolony, aby walczyć i będzie walczył. Gardner ukląkł i przestawił przełącznik ognia w karabinie na ogień ciągły. Podniósł się, ignorując słowa Tony'ego, który krzyczał coś, leżąc plackiem w błocie. Tak jak nauczono go podczas szkolenia, Gardner wycelował swoją broń w stronę ścieżki i nacisnął spust. W odpowiedzi otrzymał solidne kopnięcie kolbą, a jego uszy rozdarł przeraźliwy łoskot. M-16 splunął ogniem w ciemność. Gardner był zadowolony, widząc błysk wystrzałów, i przekonany, że reszta plutonu widzi, iż nie próbuje się kryć. Pomagał swojemu oddziałowi rozwalić bandę żółtków. Miał nadzieję, że jego ulubione zdjęcie Lucy Jean nie ucierpiało, kiedy rzuciło nim do tyłu i na chwilę stracił oddech. Coś rąbnęło go mocno w pierś. Zdawało mu się, że płonie... prawie tak jak wtedy, kiedy oparzył się lutownicą. Ale teraz jest trochę inaczej. Tak cholernie trudno oddychać. Za każdym razem, kiedy Bunny walił ze swojej puka-wki, sierżant O'Neill widział w jasnym błysku światła, jak żółtki, czołgając się w błocie, szukają panicznie schronienia. 63 Ten pieprzony dzieciak śmiał się — to gówno najzwyczajniej w świecie go bawiło! Sanderson runął na ziemię, przykrywając swoim ciałem granatnik. Co będzie, jeżeli żółtki zdecydują się uderzyć na nich z flanki? Wyjdą prosto na niego, a O'Neill zdawał sobie sprawę, że karabin nie wystarczy, aby ich powstrzymać. Sięgnął piegowatą dłonią w błotnistą breję. Granaty. Rzuci dwa lub trzy i żółtki zaczną szukać innej drogi ucieczki z morderczego ognia zasadzki. O'Neill wstał, trzymając w dłoni M-26. Zaciskając łagodnie kciuk na dźwigni łyżki, wyciągnął zawleczkę i cisnął granat przed siebie. Nie obchodziło go, gdzie wyląduje to gówno, oby tylko zrobiło dostatecznie dużo hałasu i sypnęło gradem odłamków, trzymając Wietnamczyków z dala od jego kryjówki. Tex pruł ze swojego M-60, trzymając go w jednej ręce, podczas gdy drugą sięgał za siebie, do Juniora. — Do roboty, sukinsynu! Gdzie jest dodatkowa amunicja? v Zdając sobie sprawę, że prowadzenie ognia z karabinu maszynowego było ważniejsze od strzelania z niewielkiego w sumie M-16, Chris podniósł ubłocony pas z amunicją kalibru 7,62 mm z miejsca, w którym zostawił go Junior, i podczołgał się do Texa. Kaemista klął na czym świat stoi, W jaskrawym blasku detonacji kolejnego claymore'a Chris zobaczył, że tamten uniósł ręką pokrywę donośnika karabinu. Czekał na amunicję. Wybuch rzucił Chrisa do przodu, na Texa, tak że chłopak boleśnie rąbnął głową w otwartą klapę broni. Tex rzucał się pod nim nerwowo, ale wściekłość mężczyzny nie miała nic wspólnego z Chrisem. 64 — Moja ręka! Jezu Chryste! Moja pieprzona ręka! Chris odciągnął wrzeszczącego kaemistę na bok i próbował przygnieść go do ziemi. Tex uniósł prawą rękę, żeby go odepchnąć, ale w miejscu, gdzie powinny być palce, znajdowała się teraz bezkształtna masa mięsa i kości. Chris wiedział, że i on oberwał przy wybuchu. Czuł ciepłą krew spływającą mu strużką po karku. Jednakże to była drobnostka w porównaniu z ciepłymi strumieniami, zachlapujący-mi mu twarz, tryskającymi z kikuta, który niegdyś był prawą dłonią Texa. Klnąc na całe gardło, wściekły, że musi to zrobić, Junior podczołgał się naprzód i przejął M-60 w swoje ręce. Wrzeszcząc, wzywał lekarza, ale słowa te utonęły w nie kończącym się potoku najgorszych pod słońcem prze-klęstw. — Gardner, do cholery, nie zdychaj mi tutaj! Walcz! Musisz mi pomóc, chłopie! Gomez wiedział jednak, że jego krzyk nie pomoże ani trochę człowiekowi, który z trudem próbował złapać oddech. Podobnie zawiodła próba sztucznego oddychania metodą usta-usta, którą stosował bezskutecznie przez kilka ostatnich minut. Dlaczego Bóg nie pomyślał o nieco lepszej osłonie organów znajdujących się wewnątrz klatki piersiowej człowieka? Kiedy zostanie przebita, wojskowy felczer ma raczej niewiele do zrobienia. A do tego to wewnętrzne krwawienie spowodowane przez kule albo odłamki granatów. Jak, do cholery, ma utrzymać przy życiu faceta z ciężką raną postrzałową klatki piersiowej, który topił się we własnej krwi? Tony Hoyt podsunął mu bliżej plastykową płachtę z za- Pluton 65 pasowymi bateriami do radia. Gomez wysłał go po nią, gdy sam usilnie próbował wtłoczyć odrobinę powietrza do spragnionych płuc Gardnera. Może udałoby im się zalepić ranę płachtą na tyle szczelnie, żeby we wnętrzu rannego pozostała choć odrobina powietrza. Zanim zdołali okleić taśmą chirurgiczną zbryzganą krwią klatkę piersiową Gardnera, praca serca narzeczonego Lucy Jean ustała. Zmarł. Zarówno intensywny masaż, jak też zastrzyk z adrenaliny w mięsień sercowy nie zdołały przywrócić go do życia. Gomez zapłakał i splunął żółcią, która podeszła mu do gardła. „Czemu, do kurwy nędzy, musiało wydarzyć się coś takiego" — zastanawiał się chyba piętnasty czy dwudziesty raz, odkąd opuścił akademię medyczną, aby zostać wojskowym felczerem. Jakby w odpowiedzi na mimowolne pytanie Tony położył rękę na ramieniu lekarza i wrzasnął, przekrzykując odgłosy cichnącej już z wolna kanonady: — Pierdolnięty facet. Stał sobie spokojnie w samym sercu strzelaniny. Naprawdę pierdolnięty facet. Barnes rzucił przelotne spojrzenie na trupa Gardnera, zanim złapał doktora za ramię i odciągnął go, żeby obejrzał rękę Texa. Walka dobiegała końca, ale sierżant nadal słyszał „ryk" strzelby Bunny'ego i szczęk wyrzucanych z komory pocisków. Ten mały skurwiel nauczy się, co znaczy rozkaz „wstrzymać ogień", inaczej Barnes wsadzi mu do dupy lufę tej jego dwunastki. Nie trzeba było wielkiego i kompetentnego specjalisty, aby mieć pewność, że Tex straci to, co pozostało z jego prawej dłoni. Gomez powstrzymywał krwawienie chirurgiczną rurką, którą zawsze miał w swoim plecaku, i zrobił rannemu zastrzyk z morfiny. Narkotyk sprawił, że krzyki kaemisty dość szybko osiągnęły znacznie bardziej znośny poziom, a Barnes, który w tej samej chwili przestał interesować się rannym, odwrócił się twarzą w stronę Chrisa i Juniora. — To wy, dupki, mieliście kontrolować pierwszą linię claymore'ów. Może mi powiecie, jak to się stało, że żółtki podeszły tak blisko? Chris zaczął odczuwać jakiś ostry ból w karku. Próbował go ignorować i patrzył Barnesowi prosto w twarz. Słyszał jakieś warknięcie, ale nie był w stanie dostrzec jego źródła. Miał kłopoty z koncentracją. — Ten skończony dureń nie zdetonował claymore'ów! Junior charczał i sapał u jego boku. Czarny podniósł się na kolana i skierował oskarżycielski palec w stronę Chrisa: — To jego wina, że na nas wleźli! Ten skurwiel zaspał na warcie! Chris próbował coś powiedzieć, ale nagle zdał sobie sprawę, że z jego ust dobywa się jedynie niezrozumiały bełkot, i runął na twarz w błocko. Big Harold, który właśnie nadchodził ścieżką od strony swojego punktu obserwacyjnego, próbował go złapać za kołnierz munduru, a kiedy odsunął dłoń, okazało się, że jest czerwona od krwi. — Kurwa, doktorze, Taylor też oberwał! Olbrzymi żołnierz ukląkł i położył głowę Chrisa na swoim szerokim udzie. Gomez pochylił się i błysnął swoją czerwoną latarką. — Dostałeś odłamkiem w kark, Taylor. Nie ma się czym martwić. — Felczer wyjął jeszcze jedną ampułkę morfiny ze swojej torby, przełamał ją i zrobił Chrisowi zastrzyk w ramię. Ukłucie igły było dobrym bodźcem i Chris 67 znowu spróbował opowiedzieć wszystkim, jak było naprawdę. — Sierżancie Barnes... Ja... Ja nie usnąłem. To była zmiana Juniora. Obudziłem się i zobaczyłem... Martwiąc się o możliwość wystąpienia szoku, Gomez przerwał jego opowieść: — Ratowanie samego siebie jest podstawowym prawem natury. Musisz się nauczyć robić, co do ciebie należy, Taylor. Pozbierał swoje rzeczy i zwrócił się do Biga Harolda: — Niech tak siedzi, chłopie. Myślę, że jest w lekkim szoku. Tex znowu zaczął jęczeć i Harold zasłonił Taylorowi uszy swoimi olbrzymimi łapskami. — Nic się nie martw, Taylor. Barnes poszedł wezwać nasz latający „odkurzacz", a Elias znajdzie jakieś dobre miejsce lądowania. Już wkrótce cię stąd wyprawimy. Taylor spojrzał na czarną twarz nad swoimi oczami i próbował przekonać samego siebie, że nie umiera. Big Harold zdawał się oddalać od niego z każdą chwilą. — Czy... czy ty wiesz, kiedy umrzesz, Harold? Czy wtedy człowiek czuje się tak, jakby mu nic nie dolegało i... — Nie myśl teraz o tym, Taylor. Wszystko będzie dobrze. Odeślą cię z pola. Trzy gorące posiłki i czyste prześcieradła... a jak dobrze zapłacisz, to śliczne białe pielęgniarki będą ci codziennie robić laskę., że aż miło. Słyszałem o tym od gościa, który w zeszłym miesiącu wrócił ze szpitala polowego. Oszczędzaj siły, Taylor. Junior czuł, że traci osłonę. Słyszał, jak Barnes wrócił po wezwaniu medewaka, więc zdecydował, że powinien wzmocnić swoją pozycję: — Nie gadaj do niego jak do dzidziusia, Harold. Ten kutas zasnął, chłopie. To przez niego żółtki nas obskoczyli. Spierdolił sprawę. 68 Barnes był wściekły. Jego głos tchnął jadowitym chłodem: — Zabieramy się. Elias znalazł miejsce nadające się na miejsce lądowania (ML) o sto metrów stąd, na prawo, za tym Buddą. Pozbierajcie swój sprzęt, amunicję i granaty i dostarczcie rannych na miejsce. Helikopter będzie tu migiem. Tex znowu zaczął jęczeć, kiedy Sanderson i Bunny podeszli, żeby przenieść go na miejsce lądowania. Jego skowyt zdawał się rozniecać coś we wnętrzu Barnesa, coś, co tliło się w nim od chwili rozpoczęcia tej nocnej potyczki. Złapał rannego, zaciskając z całych sił swoje mocne palce na jego szczęce i pochylił się tak, że jego twarz znajdowała się zaledwie parę cali od przepełnionych niedowierzaniem oczu tamtego. Przez chwilę wyglądało to tak, jakby sierżant za-mierzł pocałować Texa w usta. — Wytrzymaj — syknął i pozwolił, by jego głos zmienił się w złowieszczy warkot. — Po prostu stul pysk i wytrzymaj! Rozluźniając uścisk na zszokowanym i milczącym Te-xie, Barnes wyprostował się i zwrócił do pozostałych. W jego głosie znów zagościł spokój: — O'Neill, pójdziesz z nimi na miejsce lądowania i przyślesz mi tu Eliasa. Bunny i Rhah, przeszukajcie ciała żółtków. Junior, ty pójdziesz z doktorem i zaniesiesz ciało Gardnera. Junior był przeciążony potężnym karabinem maszynowym, którego Tex nie mógł już dźwigać na swoim ramieniu. — A gówno! Niech Taylor go targa! To przez niego ta biała dupa kopnęła w kalendarz. Kto powinien nieść umar-laka, jeśli nie facet, który go wykończył? Z ciemności, obok Juniora, wyłonił się King i uciął jego 69 wypowiedź, waląc go w pierś zwiniętym w rulon ponchem. — Dla mnie kolor skóry nie odgrywa teraz żadnej roli. Według mnie, on zapłacił już swoją cenę i zasłużył sobie na miano naszego brata. Bunny właśnie odpiął pas z ciała żółtka zabitego odłamkiem claymore'a. Kołysał w dłoni cenną pamiątkę i bladymi oczyma krytycznie przyglądał się zmasakrowanym zwłokom. — To nie Wietnamiec, chłopie. To Chińczyk. Rhah, spójrz na wzrost tego typa. Mierzy z sześć i pół stopy. Rzuć okiem na jego sprzęt. Jest równie dobry jak nasz. Rhah był zajęty przetrząsaniem zakrwawionego plecaka mężczyzny. — To nie Chiniec, chłopie. Po prostu zwykły Wietnamiec, przeżywający wewnętrzne rozterki, biedak, w którego sercu toczyła się walka między miłością i nienawiścią. Podniósł swoje zakrwawione ręce, aby Bunny mógł zobaczyć dwa słowa wytatułowane niezręcznie na kostkach dłoni mężczyzny. Bunny nawet na nie nie spojrzał. Widział je już wcześniej... i słyszał wyjaśnienie Rhaha na temat ich powstania. — Wypierdalajmy stąd, chłopie. W tych plecakach nie ma nic oprócz rybich łbów i ryżu. Rhah szperał dalej, dopóki nie znalazł tego, czego szukał, odkąd zaczęli przeglądać rzeczy trupów wietnamskich. Były tylko cztery i dopiero w rzeczach czwartego znalazł „działkę" Cambodian Red. Silny narkotyk zapewni mu wiele przyjemnych chwil, kiedy już wróci do swojego „królestwa" w Podziemnym Świecie. 70 Elias znalazł Barnesa stojącego w skupieniu nad rannym żółtkiem, niedaleko arkad. Ruszył śladem wycofujących się, ale nie było żadnych innych ciał. Barnes nie zwracał uwagi na zbliżającego się ku niemu Eliasa. Systematycznie dźgał lufą karabinu rannego w brzuch żołnierza APW. Uniósł broń, kiedy zobaczył, że ranny Wietnamczyk otworzył oczy i spojrzał na sierżanta. Mężczyzna jęczał coś z cicha, być może prosił o pomoc. Sierżant sztabowy Barnes patrzył z zacięciem w ciemne oczy rannego wroga. Tam, w nich, może czaić się sekret, z którego mógłby później zrobić użytek. Wietnamczycy musieli być gdzieś w pobliżu. Barnes wywnioskował to ze stanu munduru rannego oraz z faktu, że mężczyzna miał ze sobą cały sprzęt, a nie tylko rzeczy naprawdę niezbędne. Być może był to jeden ze starych weteranów APW, którzy regularnie przeprowadzali z Kambodży nowe oddziały żołnierzy i wprowadzali je do walki. — No dalej, żółtku — wyszeptał. — Zaspokój moją ciekawość, zanim zdechniesz. Wietnamczyk był starym człowiekiem, a nie jednym z tych nastolatków o twarzach dzieci, z którymi Barnes spotkał się podczas swojego pierwszego pobytu w Wietnamie. Żołnierz znowu coś wyszeptał i trącił rannego lufą karabinu. „No dalej -— przekonywał siebie — zabawa dopiero się zaczyna, prawda, sierżancie? Powiemy sobie wszystko prosto z mostu, zgadza się? Barnes zawył, bo przypomniał sobie ten moment w Strefie Bojowej „C", kiedy to cały jego świat zmienił się diametralnie. „Czy ten żółtek był tam, tego dnia, gdy on przestał być zwykłym żołnierzem, odwalającym swoją robotę, i stał się mężczyzną, który miał do wypełnienia ważną misję?". 71 — Czy to ty szkoliłeś tego skurwysyna, który wpakował mi kulę w twarz? — Barnes uniósł karabin i powrócił myślą do chwili, kiedy był ranny i leżał na skraju ryżowiska wykrwawiając się na śmierć. Wszyscy inni żołnierze z jego oddziału wpadli w pułapkę, a Yietcong wybił ich do nogi. Przywołał obłąkane oczy uśmiechniętego chłopaka w czarnym ubraniu, przeszukującego ciała zabitych, który rozciął nożem wojskowe buty Barnesa i skamieniał ze strachu, kiedy nagle odkrył, że pewien potężnie zbudowany Amerykanin wciąż jeszcze żyje. — Powinieneś go nauczyć strzelać celniej, w środek głowy, a nie w bok. — Barnes spojrzał ponad lufą swojego M-16 i wycelował tak, aby muszka znajdowała się niemal tuż nad lewą brwią rannego. Przypomniał sobie, jak patrzył w wylot lufy karabinu typu M-1 tkwiącego w rękach żołnierza Yietcongu, myśląc, że umrze, nim jeszcze na dobre rozpocznie swoją wojskową karierę. — Twój chłopak próbował mnie wykończyć, ale spierdolił sprawę, sierżancie. Barnes przesunął wylot lufy karabinu na środek czoła Wietnamczyka. — Ale ja tego nie spieprzę — wyszeptał. — Nie będziesz musiał nosić maski przez resztę swojego życia. Nie będziesz straszył dzieci ani wszczynał bijatyk. Barnes wystrzelił dwukrotnie w głowę mężczyzny, przez chwilę patrzył na niego, po czym przeniósł wzrok na ścieżkę. Rozpoznał Eliasa i podszedł do niego. — Dlaczego to zrobiłeś, Barnes? — Wiesz, że nie mamy czasu, żeby brać pieprzonych jeńców, Elias. — Nie. Ale dlaczego go tak męczyłeś? Czemu po prostu nie rąbnąłeś skurwiela z miejsca i nie skończyłeś na tym? 72 — Chciałem, żeby ten drań najpierw mnie zobaczył. Elias chciał powiedzieć coś jeszcze, ale usłyszał odległy warkot nadciągającego Hueya. — Ptaszek w drodze. Lepiej chodźmy już na lądowisko. — Sprawdziłeś teren? — Tak. Są ślady krwi, ale ani jednego trupa. — Jak do cholery mogli się stąd zmyć. I to w takim stylu? Byłem przekonany, że rozwalimy ich więcej! — To twardzi Wietnamczycy, Barnes. Oddają cios za cios. Uderzają i znikają w dżungli. Muszę przyznać, że to faceci z jajami. — Tak. To prawda. Nie zmienia to jednak niczego. Twardy Wietnamiec czy zwykły, tępy chłop, i jednego i drugiego czeka taki sam koniec. Barnes i Elias odnaleźli przemokniętą, pogrążoną w smutku grupkę zebraną wokół leżącego nieruchomo Te-xa i ciała Gardnera. Obaj leżeli na swoich ponchach, ale twarz zmarłego przykryto grubym materiałem. Oszołomiony Chris, wsparty na ramieniu Harolda, spoglądał na niego. Podczas gdy helikopter i jego bojowa eskorta przeleciały nad ryżowiskiem, aby zbadać teren przed podjęciem próby lądowania w nocy, Barnes miotał się pośród swoich żołnierzy. Kiedy mijał ciało Gardnera, szturchnął je swoim zabłoconym wojskowym buciorem. — Przypatrzcie się temu frajerowi. Zapamiętajcie, jak wygląda. Spierdolicie coś podczas akcji, g-w-a-r-a-n-t-u-j-ę wam, że następną podróż przez dżunglę odbędziecie w plastykowym worku. Tutaj, chłopcy, musicie mieć oczy i uszy szeroko otwarte! Przez cały czas! Zatrzymał się przed Chrisem i spojrzał nowicjuszowi 73 prosto w oczy: — To się tyczy ciebie podwójnie, gówniarzu. Na warcie się nie śpi! Helikopter osiadł z łoskotem na ryżowisku i paru ludzi natychmiast ruszyło, aby przenieść do niego ofiary nocnej operacji. Barnes musiał krzyczeć, żeby ktokolwiek mógł go usłyszeć w ryku silnika i hałasie śmigieł. — Wiedzcie o tym, że następny, którego złapię na kimaniu na warcie, popamięta mnie na całe życie! Zajmę się nim osobiście! Bez kitu! Big Harold ciągnął już Chrisa w stronę helikoptera, ale Taylor zdołał jeszcze zwrócić na siebie uwagę Barnesa. Wściekłość z wolna zaczynała pochłaniać dręczące go zakłopotanie: — Ja nie spałem, sierżancie. To Junior... to on... Sierżant CKNeill podszedł do niego raźnym krokiem: — Wymówki są jak dziury w tyłku, Taylor. Każdy ma jedną. Chris zaczął protestować, ale Bunny uciął mu ostro: — Zamknij mordę, gnoju. Jesteś w cholernych kłopotach, chłoptasiu. W oczach Bunny'ego płonęła otwarta wrogość. Widział kiedyś już tego typu grymas na twarzy klasowego lizusa, który pędził po nauczyciela, kiedy tylko zobaczył, że jeden z jego kolegów zrobił coś, za co mógł zostać publicznie ukarany. Prowadząc uporczywy bój z odrętwiającym działaniem morfiny, Chris zmusił swoje nogi do chodzenia i z niemałym trudem dotrzymywał kroku, żeby przejść wraz z Bi-giem Haroldem przez ryżowisko i podejść do czekającego helikoptera. Gniew ogarniał go powoli i pomagał stawić czoło otępieniu. ,,Dlaczego wkurwiam się na siebie — myślał ze zdziwieniem. Powinienem być wkurwiony na Juniora. 74 Skąd ten kłamliwy skurwiel wpadł na pomysł, że może zwalić na mnie winę za tę pomyłkę? I co z Barnesem? Jak mógł przyglądać się nam obu i uwierzyć, że to ja, a nie Junior, spieprzyłem sprawę? To nieuczciwe, do diabła"! Nie zrobił nic złego, ale w tej właśnie chwili był w stanie uwierzyć, że to on sam ponosi odpowiedzialność za niepowodzenie operacji, śmierć Gardnera i okaleczenie Texa. „Jak sierżant Barnes mógł w ogóle powiedzieć coś takiego? Facet był niezwykłym twardzielem, ale był przy tym dobrym i doświadczonym żołnierzem. Powinien był się domyślić, że Chris Taylor próbował, jak tylko mógł, robić, co do niego należało i za nic w świecie nie usnąłby na warcie. W ilu wojnach musi wziąć udział człowiek? Ile razy musi walczyć? Chciał po prostu pozostać anonimowy i wykonywać zadania, ale za każdym razem dostawał za swoje, i do tego niesłusznie. Przecież ci ludzie, którzy nie dawali mu spokoju, mieli walczyć z żółtkami, a oni żarli się między sobą. Dlaszego? Dlaczego ludzie, tacy jak Elias, King, Barnes i Big Harold znajdowali się po jednej stronie, a kretyni, jak Bunny, O'Neill i Junior po drugiej? Czy jeden wróg im nie wystarczył?" Chris znalazł się wreszcie w „brzuchu" helikoptera. Przypomniał sobie, o czym rozmyślał, siedząc na stanowisku obserwacyjnym. „Sądziłem, że przeszedłem inicjację — jęknął w duchu. Teraz będę to musiał robić stale". Chris pragnął wytoczyć się z trzęsącej się maszyny i zniknąć cichutko w dżungli, poniżej. Rana nie była śmiertelna, ale świadomość, że sfuszerował podczas swego pierwszego spotkania z wrogiem, raniła go dotkliwie i nie dawała mu spokoju. Dlaczego nie potrafił wziąć się w garść i dosięgnąć dźwigni claymore'ów? Dlaczego nie wystrzelił, kiedy jako 75 pierwszy zauważył wroga? Może Gardner nadal by żył, a Tex nie byłby ranny? Po raz pierwszy w życiu Chris czuł palącą gorycz prawdziwej osobistej porażki. „Tak, tam na zewnątrz, jeżeli ktoś spieprzy egzamin, to po prostu odpada z gry. W gęstwinie dżungli trwa sprawdzian i albo go zdajesz, albo nie, albo ocalasz życie, albo umierasz. Jeżeli spieprzysz sprawę, to czyn ten wywiera piętno na reszcie życia". Chris podciągnął kolana do piersi i próbował się ukryć. Pierwszy helikopter odleciał, a drugi wylądował, aby zabrać na pokład pozostałych członków oddziału. Elias wolnym krokiem zaczai przemierzać szeroką połać ryżowiska. Mijając Barnesa, który miał wejść na pokład maszyny jako ostatni, zatrzymał się na chwilę tuż obok sierżanta. Elias widział setki zabitych w czasie swego pobytu w Wietnamie, ale w Gardnerze, w sposobie jego śmierci i uśmiechu zdziwienia, jaki zamarł na jego ustach, było coś wyjątkowo patetycznego. — Szkoda, że straciliśmy Gardnera, Barnes. Gdyby ten facet był tu trochę dłużej, to pewnie nie dałby się tak łatwo zabić. Być może Barnes usłyszał te słowa pośród ogłuszającego szumu łopat wirnika, ale twarz jego nie wyrażała żadnej emocji. 5. Z braku jakiegoś konkretnego zajęcia, oczekując na wypisanie z oddziału Charlie 95, Szpitala Polowego w Cu Chi, Chris Taylor bawił się fiolką, w której grzechotały trzy kawałki szrapnela, wyjęte przez chirurga z jego karku. Nie były duże i nie wyglądały na przyczynę bólu i zesztywnie-nia, które czuł wzdłuż całego kręgosłupa. Ból zdawał się promieniować od szczytu czaszki aż po kość ogonową. Chris dotknął sterylnego opatrunku i zastanawiał się, czy znajdująca się pod nim rana była warta dwóch nocy przespanych na czystym łóżku w klimatyzowanym pomieszczeniu. Myślał, że spędzi tu o wiele więcej czasu, ale sanitariusz, który przyniósł mu tę małą buteleczkę z pamiątkami, powiedział, że potrzebują łóżek. Jeszcze tego popołudnia Taylor trafi do swojej jednostki na tydzień do „lekkiej służby", a potem z powrotem w pole. Ciszę panującą w szpitalu zakłócił stukot ciężkich butów w korytarzu. Chris zauważył dwie twarze zerkające przez uchylone drzwi, prowadzące na oddział. Był zaskoczony, rozpoznając sierżanta Eliasa i Johnny'ego Lernera, absolwenta szkoły języków obcych, który w plutonie był tłumaczem. — Do cholery, Taylor. Wygląda na to, że zawsze muszę przenosić się z miejsca na miejsce. Doktor powiedział, że lada moment mają cię wypisać. 77 Elias i Lerner usadowili się na skraju łóżka. Taylor czuł zapach potu i kurzu, konkurujący z antyseptycznym odorem unoszącym się w szpitalu. — Do diaska, myśleliśmy, że pobędziesz tu jeszcze parę dni, chłopie. Teraz to nie będzie ci potrzebne. — Elias położył szarą kopertę na brzuchu Taylora i wstał, aby wyjść. — Przyniosłem ci jedną z tych książek, którą targałeś, gdy pierwszy raz wyszedłeś w dżunglę... ale teraz i tak nie będziesz miał czasu na czytanie. Zobaczę, czy rozdzielający będzie mógł załatwić dla nas jakiś środek transportu, żebyśmy dostali się z powrotem do brygady. Lerner z lubością delektował się wygodami klimatyzowanego oddziału. — Prawnik mówi, że nic więcej nie mogą zrobić, sierżancie. Poczekam tu, aż Taylor zostanie wypisany. Chris był zadowolony, że ma towarzystwo. Po przeniesieniu Texa do Sajgonu nie znał nikogo w szpitalu. — Co wy, do cholery, robicie tu, na tyłach chłopaki? Lerner wypił całą zawartość metalowego dzbanka, stojącego obok łóżka Chrisa, wytarł brodę i uśmiechnął się: — To ten przeklęty pech, chłopie. Dzień po tym, jak oberwałeś, ściągnęli nas z pola. Jak tylko wyszedłem z helikoptera, dostałem list od mojej żony, która pisze, że chce się rozwieść. Mówię ci, zajoba można dostać! Jak cię nie dostaną w dżungli, to dostaną cię na tyłach. Taylor nawet nie przypuszczał, że Lerner jest żonaty. Zastanawiał się nad odpowiedzią, bo nie wiedział, co na ten temat myśli sam Lerner. — Tak. To faktycznie kiepsko. Ale powiedz mi, co robi Elias tu w dywizji? Lerner bawił się fiolką z odłamkami szrapnela z karku Chrisa. — Moment! Widzisz, wiedziałem, że Elias ma już 78 za sobą pieprzony rozwód, więc spytałem go, co w takim przypadku może zrobić facet, który utkwił w tym cholernym bagnie w Wietnamie. Nie wiedział, ale okazało się, że zna gościa, prawnika w dywizji, i zabrał mnie z sobą, żebym z nim pogadał i zadał mu parę pytań. — Coś ci to dało? — Dowiedziałem się, że to nie jest takie proste. Nie wystarczy stwierdzenie: „drogi Johnny, mam cię dość, więc pierdol się i nie wracaj, bo z nami koniec". Widzisz, ten facet powiedział mi, że jest takie prawo ustanowione jeszcze przed drugą wojną światową, czy jakoś tak. W każdym razie ma ono chronić żołnierza przed załamaniem się jego morale w czasie wykonywania swojej roboty w krajach zamorskich. Krótko mówiąc, żona nie może cię wyrzucić na zbity łeb, podczas gdy jesteś w Wietnamie, chyba że podpiszesz stosowny papierek. — Podpiszesz? — Wszedł pielęgniarz, by powiedzieć Taylorowi, że może zabrać mundur i rzeczy i zacząć się wypisywać ze szpitala. Lerner wstał i przeciągnął się z nadzieją, że jego skóra i zmęczone mięśnie zdołały wchłonąć choć odrobinę odświeżonego powietrza: — Chyba trochę z tym poczekam, chłopie. Kto wie? Może mnie rozwalą i oszczędzą mi tym samym całej masy papierkowej roboty? Chris, nadal niepewny, jakie uczucia żywi Lerner wobec swojego kryzysu małżeńskiego, wziął do ręki kopertę, którą zostawił mu Elias. Książka była zbiorem opowiadać, które Chris dostał od swojej babci przed wyjazdem do Wietnamu. Ale w środku było coś więcej. Chris obejrzał z uwagą niebieskie, pokryte skórą pudełko, a potem podniósł wieczko. Wewnątrz, na obiciu z weluru, leżał Medal Purpurowego Serca. Taylor rozpoznał go natychmiast. Odznaczenie 79 w kształcie serca z purpurową wstążką — stąd jego nazwa. Na awersie widniało popiersie George'a Washingtona, generała, który zaprojektował i autoryzował medal podczas rewolucji amerykańskiej, na rewersie był napis: ,,Za Zasługi Wojskowe". W pudełku znajdowała się niewielka, złożona karteczka. Chris rozprostował ją i przeczytał napisane na niej słowa: „Taylor, przyjrzyj się temu uważnie. To jeden z moich. Purpurowe Serca są zrobione z plastyku, ale, do cholery, nie są wcale tanie! Jedno takie powinno ci wystarczyć. Elias". Lerner patrzył Chrisowi przez ramię, żeby przeczytać treść krótkiego listu. — Ten Elias. On jest inny niż reszta, prawda? — Nie mam pojęcia, chłopie. Trudno mi go rozgryźć. Co o nim wiesz? — Nie jest zawodowym Trepem. Tego jestem pewien. Do cholery, Elias pali i dowcipkuje na tyłach razem z resztą żołnierzy, ale jest tu od dawna. — Słyszałem, że przedłużył sobie termin... — Przedłużył, dobre sobie. Jedynymi o których wiem, że spędzili dużo czasu w Wietnamie, są Elias, Barnes i pieprzeni zwiadowcy. Widziałeś kiedyś jego kurtkę? Jest na niej cała masa naszywek. Był w 173. powietrznej, pierwszej kawaleryjskiej i Wielkiej Czerwonej Jedynce, zanim trafił tu, do nas. Ten facet widział w życiu co nieco... Jest tu od jakichś dwu lat. — Jezu Chryste, dlaczego? Słyszałem, jak gawędził z jednym facetem. Pochodzi z Oklahomy. Kiedyś pracował na polach naftowych, zarobił kupę szmalu. Potem z tym zerwał i przeniósł się do Los 80 Angeles. Kręcił się tam trochę i spotkał jedną taką aktore-czkę. Pobrali się, a on zajął się jakąś robotą, tyle tylko, że jego ukochanej żonce odbiło. Zaczęła interesować się problematyką Wschodu, różnymi mędrcami, potem przyszła kolej na LSD i ani się facet obejrzał, jak jego babka stała się klasyczną narkomanką. A do tego oskarżyła Eliasa, że ją pobił, kiedy był naćpany! — Ależ to historia, chłopie! — Właśnie. W każdym razie Elias powiedział w czasie rozprawy wszystko na jej temat i dostał złagodzoną karę, może w zawieszeniu, nie wiem dokładnie. Potem, rzecz jasna, rozwiódł się i przyjechał tu, do Wietnamu. — Ale dlaczego wybrał wojsko? I dlaczego Wietnam? — A kto to, kurwa, wie? Może to facet, który ma za dużo adrenaliny? Widziałeś jego włosy i kości policzkowe. Myślę, że Elias ma w swoich żyłach więcej indiańskiej krwi, niż nam się wydaje. Ten facet porusza się w dżungli, jakby się w niej urodził. I myślę, że on to naprawdę lubi. Bardziej niż cokolwiek innego. — Jak ktokolwiek może lubić coś takiego? Lerner wzruszył ramionami i wyprowadził Taylora z oddziału. — Rozmawiałem z jednym takim facetem, który po sześciu latach został ponownie powołany. Nie mogłem w to uwierzyć, kapujesz? Powiedział, że woli to niż pracę w fabryce do końca życia. Lerner i Elias wzięli wóz bojowy ze składu wojskowego i dowieźli Chrisa w pobliże punktu dowodzenia. Taylor zmrużył oczy pod wpływem promieni słońca odbijających się od pofałdowanego blaszanego dachu jednego z topornych baraków, i stwierdził, ,,że wrócił do domu". Okrąża- Pluton 81 jąć stos ułożonych równo worków z piaskiem, oznaczających wejście na teren zajmowany przez drugi pluton, zauważył znajomą twarz. Szeregowiec King miał na sobie wojskową bluzę z obciętymi rękawami i czerwoną chustę. Mięśnie potężnych ramion napięły się, kiedy ważył w dłoni pojemnik z Bud-weiserem. Promień słońca odbił się od jego złotego zęba, gdy uśmiechnął się i przywitał z Taylorem: — Ejże, chłopie! Jak się masz? King wyglądał na szczerze ucieszonego ze spotkania, ale Taylor był w głębi duszy zatroskany. Bał się powrotu. A jeżeli pluton uzna go odpowiedzialnym za śmierć Gard-nera i okaleczenie Texa? Czy King był barometrem uczuć oddziału, czy też po prostu potężny Murzyn żywił przyjazne uczucia dla wszystkich? — Nic mi nie jest. Wypuścili mnie ze szpitala i dali mi lekką służbę przez parę najbliższych dni. King uniósł pojemnik i postawił go sobie na przedramieniu. — Czy to nie pech? Tak czy inaczej wszyscy jesteśmy z powrotem w bazie. Murzyn sprawiał wrażenie, jakby było mu naprawdę przykro, że Chris nie zdołał wykorzystać statusu rannego na ucieczkę z pola. Może rzeczywiście ucieszył się z jego powrotu. — Co ty tam masz, King? Piwo? — Aaa, tak! Robimy dziś wieczór małą bibkę. Zwinąłem to gówno z prywantych zapasów Pierwszego. Ten typ i tak nas okrada. Kątem oka zauważył jakiś ruch. Podniósł pojemnik i wyszeptał: — O wilku mowa. Lepiej się stąd zrywajmy. Chris odwrócił się sztywno, by pójść w ślad za Kingiem, ale gardłowy okrzyk zatrzymał ich w pół kroku. Rozpoznał charakterystyczny akcent sierżanta O'Neilla, zanim jeszcze zobaczył go w towarzystwie grenadiera — kaprala Sander-sona. — Hej, Taylor. Znów pośród żywych? — Eee, na to wygląda, sierżancie O'Neill. Widząc na ich twarzach głupie uśmieszki, Taylor domyślił się, że obaj są pijani. Sam też miał ochotę zalać pałę i zastanawiał się, gdzie mógłby ziścić swoje pragnienie. San-derson, wysoki, ciemnowłosy facet o obwisłych ustach i zapadniętych oczach, miał taki sam akcent jak O'Neill. Irlandzki akcent charakteryzujący rodowitego Bostończyka. Chris przypuszczał, że to właśnie było powodem, iż ci dwaj mężczyźni stale trzymali się razem. — Skąd wytrzasnąłeś to piwo, King? Kantyna jest zamknięta. King uśmiechnął się szeroko i spojrzał na piwo, jakby zobaczył je po raz pierwszy. —- Znalazłem je na tej kupie worków, o tam, Sander-son. — Znalazłeś... Taki chuj! Staniesz do raportu. Oddaj mi to. Sanderson zabrał mu piwo, a O'Neill zrobił krok naprzód i mocno ujął obu mężczyzn za ręce. — No, kolesie, skoro macie tyle czasu, żeby popijać sobie piwko, to na pewno z prawdziwą przyjemnością wykonacie zadanie, jakie wam wyznaczę. — Pociągnął za sobą Taylora i Kinga. Chris wymachiwał przed nosem podoficera plikiem papierów, które otrzymał przed opuszczeniem szpitala. 82 83 — Mam zaświadczenie, sierżancie. Doktor powiedział, że przez parę najbliższych dni powinienem się oszczędzać. — Byłeś ranny, Taylor, ale nie martw się, mamy tu dla ciebie odpowiednie lekarstwo. Na pewno postawi cię na nogi. Chris Taylor stal nieruchomo w upalnym popołudniowym słońcu, przyglądając się tylnej ścianie małego pomieszczenia, do którego zaglądali oficerowie z tego sektora, kiedy chcieli się wysrać. Była pokryta napisami przez tych, którzy chcieli uwiecznić dla potomnych jakiś szczególnie ważny fakt z własnego życia. Zazwyczaj umieszczali imię (piszącego bądź dziewczyny) i liczbę dni do zakończenia służby w Wietnamie. Chris próbował znaleźć cyfry większe od liczby dni, jakie jemu pozostały, lecz te wysiłki zakończyły się niepowodzeniem. Przeniósł wzrok na rysunek Crawforda, jasnowłosego chłopaka z Południowej Kalifornii, miłośnika pływania na desce, który nosił naszyjnik z zębów rekina i w oddziale Eliasa opiekował się radiostacją. Crawford narysował strzałkę skierowaną w dół, do wahadłowych drzwi, za którymi znajdowały się osadzone w ziemi pojemniki, umieszczone pod każdym z siedzeń wygódki. Nad strzałką napisał drukowanymi literami: ŚNIADANKO TREPA. Na tyłach sracza zjawił się King, obładowany dwoma pięciogalonowymi kanistrami ropy, w chwili gdy uśmiechnięty żołnierz opuszczał przybytek, zapinając po drodze spodnie. Murzyn był spocony i najwyraźniej nie było mu do śmiechu. — Kurwa. Kurwa mać! Tak mało mi zostało, a oni mi każą pierdolić się z tym gównem! Po raz pierwszy Chris zauważył, że zwalisty Murzyn 84 potrafi w ten sposób okazywać swoje uczucia. Zazwyczaj na jego twarzy gościł promienny uśmiech. Postawiwszy swój ładunek na ziemi, King pomógł Craw-fordowi unieść wahadłowe klapy z tyłu sracza i wyjąć pojemniki wypełnione ludzkimi ekskrementami. Krzywiąc się od smrodu, Chris szedł za nimi i wstawiał puste pojemniki na miejsca tych wyjętych. Crawford i King zanieśli swoje na sporych rozmiarów wypalony plac za sraczem i zaczęli wlewać do każdego z nich ropę. — Oni sobie robią z nas jaja, chłopie. Nie powinni byli... — Crawford podniósł kij od szczotki i mieszając, spojrzał w stronę obozowiska. — To pierdolona polityka. O'Neill, jakby mógł, wszedłby Pierwszemu w dupę, razem z butami. King wrzucił zapałkę do pojemnika i odsunął się, gdy buchnął zeń potężny płomień. Patrzył na gęsty, czarny dym z wyrazem zamyślenia w swoich ciemnych oczach, tak jakby zobaczył coś więcej niż tylko palone gówno. Taylor i Crawford podpalili następne i cofnęli się, aby obejrzeć efekt swojej pracy. King sięgnął do kieszeni po plastykową papierośnicę, która miała chronić papierosy przed zamoknięciem. — Człowieku, czterdzieści dwa i do domu, kurwa! Z powrotem do Świata! Crawford oparł brodę na kiju. — Masz tylko pół kroku do Ptaka Wolności, ale nic to. Mnie w zeszłym tygodniu pękła setka. Patrzysz na faceta z dwucyfrówką na liczniku. Dziewięćdziesiąt dwa i wysiadka! Do domu siedemnastego kwietnia! Lato w Kalifornii. Będę pływać, kuuurwaa! King zamyślił się. — Zapamiętaj to, chłopie. W marcu będę już w Alabamie. Będę wdychał zapach sosen. Wyczuję na odległość każdą cipkę idącą brzegiem rzeki... Pokręcił swoją spoconą głową, jakby ten obraz był zbyt 85 piękny, żeby rozmyślać o nim pośród smrodliwych oparów. — A co z tobą, Taylor. Ile masz przed sobą? Trzy setki i ...? Chris odwrócił wzrok od kłębiącego się słupa dymu i pomasował bolejące miejsce pod bandażem na karku. — Trzydzieści dwa. Trzy setki i trzydzieści dwa dni. King i Crawford uścisnęli się nawzajem i zawyli: — Xin Łoi! — Tak to jest, chłopie. Przykro mi z tego powodu. Ja już nawet nie pamiętam, kiedy miałem na liczniku trzysta trzydzieści dwa. Może powinieneś liczyć inaczej, Taylor... Licz dni, które masz za sobą. Myśl pozytywnie, chłopie. King wyjął i zapalił zapałką coś, co wyglądało jak skręt: — Taylor, wyglądasz na inteligentnego. Co ty tu w ogóle robisz? Chris trącił kijem płynące gówno i uśmiechnął się nieśmiało. Wiedział, co teraz nastąpi. — Zgłosiłem się na ochotnika. King zadławił się dymem i podał papierosa Crawfor-dowi. — Coś ty powiedział? Powtórz to, Taylor. — Tak to było. Rzuciłem college, zgłosiłem się i powiedziałem, że chcę do piechoty, że chcę walczyć i chcę pojechać do Wietnamu. Crawford zaciągnął się głęboko i zarechotał. Chris patrzył, jak facet wciąga dym, ale nie powiedział ani słowa. — Na ochotnika zgłosiłeś się w to gówno, chłopie? Chris ponownie zamieszał kijem w dymiącym pojemniku. „Jeżeli nie potrafisz pogadać szczerze z facetem, wypalając pojemnik z gównem, to kiedy możesz mu opowiedzieć o tym, co ci leży na wątrobie i dlaczego zrobiłeś to, co zrobiłeś"? 86 — Musisz spojrzeć na to z mojego punktu widzenia. College mi nie leżał. Niczego bym się tam nie dowiedział. Poza tym, dlaczego na wojnę miałyby iść tylko biedne dzieciaki, a te bogate z college'ów nie? King roześmiał się w głos i spojrzał na Crawforda. — Chyba mamy tu prawdziwego krzyżowca, chłopie. — Crawford tylko pokręcił głową i ponownie zaciągnął się dymem. King wyjął mu z dłoni papierosa i odwrócił się twarzą do Chrisa. — Gówno, Taylor. Żeby tak myśleć, trzeba najpierw być bogatym. Wszyscy wiedzą, że bogaci zawsze robili biednych w bambuko. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Strużki potu spływały pod bandażem na szyi Taylora i świeże rany dały o sobie znać uporczywym piekącym bólem. Skrzywił się i zaczął rozmasowywać ten obszar końcami palców. — Nic ci nie jest, chłopie? Kark daje ci znać o sobie? — Nie. Trochę ćmi... to wszystko. King zaproponował mu papierosa, którego palił na spółkę z Crawfordem. Był mokry, pognieciony i nie wyglądał zachęcająco. — Masz. Spróbuj no tego. Po paru głębszych wdechach przejdzie ci, jak ręką odjął. Te słowa potwierdziły wcześniejsze przypuszczenia Chrisa. To była „trawka". Podczas przeszkolenia słyszał sporo o tym, że żołnierze w Wietnamie przez cały czas używają narkotyków. Teraz, po raz pierwszy sam to widział. Wiedział, że jest tak dlatego, bo nikt nie ufa Nowym z obawy, że mogą donieść o wszystkim Trepom. Mimo to nie miał ochoty próbować, nawet teraz. 87 — Nie... dziękuję. Ale wy sobie nie przeszkadzajcie. Ja po prostu... tego nie używam. Crawford zarechotał tak, że zgasił zapałkę, którą chciał przypalić kolejnego skręta. — To lepiej zacznij, chłopie. To jedyna rzecz, która zabija smród tego gówna. King wrzucił niedopałek do płonącego pojemnika i wziął nowego skręta od Crawforda. — No dalej, gościu! Co masz, kurwa, do stracenia? Jesteś teraz w Wietnamie. Chris obserwował ich rozleniwione uśmiechy i uznał, że King ma rację. To było tu i teraz. Kto, do cholery, wiedział, co się stanie jutro? Wziął skręta, włożył do ust i zaciągnął się dławiącym dymem. King i Crawford stali po jego bokach i pouczali cierpliwie. — O właśnie. Zaciągnij się głęboko. O taaak... a teraz wypuszczaj, powoli... Chris wsłuchał się w siebie. Jeżeli narkotyk działał na niego w jakiś sposób, to on tego nie odczuwał. — Nic nie czuję, chłopie — oddał skręta. King zaciągnął się mocno. — Wszyscy tak mówią. Chris zmrużył oczy i miał wrażenie, że zobaczył coś nowego w twarzach spoglądających na niego poprzez dym. „Trzeba tylko bardziej się im przyjrzeć. Była w nich jakaś dziwna delikatność. Może to był efekt narkotyku..., a może naprawdę pod stalą kryjącą ciała tych dwóch mężczyzn tkwiło coś, co pozwala im zrozumieć ból i zakłopotanie dręczące go po incydencie podczas nocnego wypadu". — Wiecie, tej nocy, kiedy oberwaliśmy... Ja... King uniósł do góry olbrzymią dłoń, w której trzymał gruby kij. — Pieprz to. To nic nie znaczy. Tu pojęcie „tchórz" w ogóle nie istnieje. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, chłopie. Starałeś się. Następnym razem pójdzie ci lepiej. Craford uśmiechnął się i machnął ręką przed jego twarzą. — To już historia, chłopie. Historia. Chris był zaskoczony, słysząc te słowa. Czy tylko tego od niego oczekiwano? Wywnętrzył się, był gotów odpowiadać ze szczegółami o wydarzeniach tamtej feralnej nocy. Ramiona mu obwisły, poczuł się rozluźniony. Ból ustąpił. — Myślę, że to świństwo zaczyna działać. King zachichotał i wrzucił maleńki niedopałek do pojemnika z płonącym gównem. — Jesteś jednym z nas, Taylor. Bądź cierpliwy to przedstawię cię paru Głowom. — Co to za jedni? Pytanie wydawało się całkiem na miejscu, ale ani King, ani Crawford najwyraźniej nie zamierzali mu na nie odpowiedzieć. Odwrócili się i ruszyli z powrotem w stronę baraku. King jakby od niechcenia machnął ręką przez ramię. — Później. W ciągu dnia obóz brygady, znajdujący się nieopodal Dau Tieng, zdawał się zastygać z wolna w iście tropikalnym odrętwieniu. Artylerzyści z Baterii Wspierania Ogniowego przykryli swoje haubice ponchami, a sami omdlewali od żaru pod osłonami z płótna. Załogi pancerne opuszczały swoje pojazdy, kiedy słońce sprawiało, że metalowe „skóry" nagrzewały się do tego stopnia, iż nie sposób było ich dotknąć. Głównie grali w karty albo czytali listy z domu, a ich ulubionym miejscem był magazyn żywności. Również szeregowcy, będący uzupełnieniem brygady, ulegali błogiemu lenistwu, jeżeli znajdowali się w obozie. Palili pojemniki z gównem i czyścili skrzynie z amunicją — gdy to było konieczne, ale głównie po prostu odpoczywali, 89 próbując odzyskać choć trochę równowagi utraconej podczas tych tygodni w dżungli. Prysznice i stołówka, w której podawano coś, co przypominało gorący posiłek, były w tym wielce pomocne. Łóżka, piwo i mocne bunkry, chroniące przed przypadkowym pociskiem z moździerza czy przed rakietą, dopełniały reszty. Nocą obóz budził się do życia. Chris Taylor zgarnął fusy do zardzewiałej puszki „Carling's Black Label" i raźnym krokiem ruszył, by zobaczyć, czy nie uda mu się znaleźć więcej. W głębi duszy był zadowolony z siebie, czuł się lepszy niż zapleczowcy znajdujący się w tym obozie. Chris oddychał głęboko parnym nocnym powietrzem i powtarzał sobie, że z jego światem jest wszystko w porządku. Ci których spotkał po wyjściu ze szpitala, zdawali się nie pamiętać o feralnej zasadzce i raczej nie uważali Chrisa za przyczynę tego nieszczęścia. Wszyscy sprawiali wrażenie, jakby ten dzień należał do zamierzchłej przeszłości, jakby był jedynie zwyczajną datą w kalendarzu, i koncentrowali się wyłącznie na sprawach przyszłości. Ludzie tacy jak Bunny zbierali wokół siebie tłum PoZeSów i opowiadali chełpliwie o swoich wyczynach, które jednakże nie miały wiele wspólnego z faktami. Chris przypomniał sobie wrażenie, jakie na grupie ar-tylerzystów wywarło opowiadnie Bunny'ego: „l wtedy widzę, jak jeden Chiniec zachodzi mnie ż flanki. No to ja dalej do niego i z remingtona przypierdalam skurwielowi w kla-tę. Powinniście byli to zobaczyć! Rozjebało temu kutasowi kręgosłup, i to tak, że mu dupą wylazł. No więc ten żółtek leży tam na ziemi i próbuje wciągnąć powietrze przez dziurę w plecach. Patrzę ja na niego i wiecie co? — tak mnie 90 wzięło, że wsadziłem mu kutasa do rany i odwaliłem sobie szybki numerek". Artylerzyści byli naprawdę zafascynowani. Bunny czuł się jak osobistość. Chris był niezbyt zachwycony perspektywą przebywania w towarzystwie nastolatka, który, jak wszystko na to wskazywało, był niezupełnie normalny. „Wszyscy żołnierze są zabójcami — przypuszczał Chris — ale niekoniecznie odwrotnie". Zatrzymał się przy ścianie baraku, żeby spokojnie spojrzeć na swoją twarz odbijającą się w świetle latarni na powierzchni polerowanego, aluminiowego lustra. Zobaczył w nim oblicze nieco zmienionego Chrisa Taylora i zaczai zastanawiać się, czy patrzy na żołnierza czy na zabójcę. Podczas strzelaniny w zasadzce wypruł dwa magazynki, ale rzecz jasna nie mógł z całym przeświadczeniem oświadczyć, że kogoś zabił. Został ranny w boju, ale fakt ten nie czynił z niego dobrego żołnierza, szczególnie w porównaniu z ludźmi takimi jak Elias i Barnes. Co więc się w nim zmieniło? W czym tkwi inność? Zewnętrznie było to raczej łatwe do uchwycenia. Zeszczuplał jak koń wyścigowy, który na wiosnę musiał zrzucić nadmiar narośniętego przez zimę tłuszczu. Miał zapadnięte policzki, a od karku aż do ramion, tuż pod skórą, rysowały się grube fałdy mięśni. Wokół kącików ust... i oczu... pojawiły się niezwykłe bruzdy. Jego oczy jakby się zwęziły. Łagodna krągłość wyciągnęła się w delikatny owal. Chris z fascynacją przypatrywał się swoim oczom. „Albo staję się żółtkiem — uśmiechnął się — albo... prawdziwym żołnierzem". To nawet nieźle brzmiało w połączeniu z jego własnym nazwiskiem. „Jestem szeregowcem — powiedział do swego odbicia — i jestem w stanie znieść wszys- 91 tko. Zanim to się skończy — zapewniał siebie — będą mnie zaliczać do tej samej kategorii, co sierżanta Barnesa i sierżanta Eliasa. Większość ludzi dokonała żywota, nie będąc w stanie powiedzieć tak wiele o sobie". Chris, pełen wiary we własne możliwości, przeszedł przez obóz. Kiedy to się skończy, będzie mógł powiedzieć, że pomógł swemu krajowi wygrać wojnę. I pomoże, na Boga. Teraz potrafi tego dokonać i ... zrobi to, zrobi. Bo tak trzeba. W słabym strumieniu żółtego światła przebijającego przez osłony, w jednym z baraków Bravo Dwa, sierżant Leon Warren oparł się obolałymi plecami o chłodną, metalową ścianę z puszek i spojrzał w górę na przepiękne, usłane gwiazdami niebo. Zdjął drewniany krzyż, który nosił na piersiach na kawałku gumowej rurki i wyprostowawszy rękę, uniósł go na wysokość oczu. „Kiedy zobaczę na niebie coś takiego jak to — pomyślał — będę wiedział, że to mój Jezus nadchodzi". Po raz chyba tysięczny, odkąd Pan zagościł w sercu Warrena, to jest od chwili ataku moździerzowego na Dong Tam, zastanawiał się, dlaczego Bóg obdarzył go tak wielkimi stopami. „Czy może pierdolony czarnuch grać w koszykówkę, jeśli ma takie stopy — wymamrotał Warren. Byłoby inaczej, gdybym miał siedem stóp wzrostu, ale żaden trener nie zechce gracza, który mierzy sześć stóp trzy cale i trzeba robić dla niego specjalne buty". Kiedy otrzymał powołanie do armii, myślał, że być może problem przerośniętych stóp nie pozwoli mu zostać w Wietnamie, ale, jak się okazało, armia nie miała najmniejszych kłopotów, aby dobrać dla niego wojskowe buty o rozmiarze szesnaście. Warren prze- 92 klinał swoje nogi i wielbił Boga za ocalenie. Pomiędzy jednym a drugim znajdowało się miejsce dla morfiny, którą kupił od „brata", felczera z magazynu oddziałowego. To była droga inwestycja, ale Warren nie miał na co wydać swojego żołdu. Uważał, że żyje tylko i wyłącznie dla Boga... i morfiny, która zbliża go do Niego. Sięgnąwszy do kieszeni munduru, Warren wyjął zwiniętą szmatkę i przygotował strzykawkę, którą sprzedał mu ten sam kumpel. Wysterylizował sprzęt w kantynie, w kubku z wrzącą wodą. Już i tak wiele ryzykował. Naćpany mógł przecież strzelać do wszystkich Trepów w obozie. Nie chciał przysporzyć sobie kłopotów i nabawić się jakiegoś świństwa. Wbił igłę w miękką pokrywę fiolki z morfiną i napełniwszy strzykawkę, docisnął tłoczek, by mieć pewność, że wewnątrz nie ma już powietrza. Owijał chirurgiczną rurkę wokół bicepsu, kiedy zobaczył jakąś postać zmierzającą w jego stronę. Ktokolwiek to był, zdawał się nadchodzić od strony kwater brygady. Warren szybko schował igłę za plecami. Zaimprowizowana opaska uciskowa trzasnęła głośno w panującej wokół ciszy i przybysz skręcił, aby zbadać źródło tajemniczego hałasu. Porucznik Wolfe wszedł w strumień światła i rozpoznał sierżanta Warrena: — Dobry wieczór, sierżancie. Warren był śmiertelnie przerażony, że będzie musiał wstać i zasalutować. To oznaczałoby odkrycie strzykawki i... prawdopodobnie dłuższą odsiadkę. Oficerowie nie zrozumieliby, że to Bóg zesłał mu morfinę. — Dobry wieczór, sir. Ładne dzisiaj gwiazdy. Wolfe popatrzył w górę, a potem spojrzał znów na swojego sierżanta z drugiego oddziału. „Co, do cholery, dzieje się z Warrenem? Oczy ma rozszerzone i białe jakby był 93 przerażony... albo podniecony. Jezu Chryste — Wolfe pomyślał o paru brzydkich rzeczach. Czyżby ten facet siedział tu i najspokojniej w świecie się onanizował? No cóż — nieważne". Opuścił teren zamieszkany przez oficerów, aby znaleźć się pośród żołnierzy; chciał im pokazać, że jest dobrym dowódcą i należycie troszczy się o swoich ludzi. Wolfe bynajmniej nie miał zamiaru przeszkadzać im w prywatnych fantazjach. — Tak... tak... faktycznie. Bardzo ładne gwiazdy. Dobranoc, sierżancie Warren. — Dobranoc, sir — Warren patrzył na świeżo wyczyszczone wojskowe buty oddalającego się oficera. „Rozmiar 8,5. Pieprzeni oficerowie" — pomyślał. Ponownie sprawdził strzykawkę, po raz drugi owinął ramię rurką i zrobił to, co pozwalało mu być blisko Stwórcy. Bunny miał kłopoty z jo-jo, które kupił za sto piastrów w wietnamskim sklepiku z pamiątkami znajdującym się nieopodal obozu. Zwykle bawił się kombinacjami sznurka, związanego na rozstawionych szeroko rękach, albo imitował cienie zwierząt na ścianie baraku, ale na dzisiej- szy wieczór kupił sobie tę niewielką rzecz, która jednak, jak na złość... Spojrzał na Juniora, który leżał na wznak na sąsiednim łóżku i ćmił, wypuszczając kółka dymu w stronę blaszanego dachu. ... Nie miała zamiaru drgnąć, jak ten pieprzony, leniwy Junior. Bunny zachichotał i czknął siarczyście. Kiedy jo-jo nie zadziałało jak należy, Bunny cisnął nim o ścianę i kopnął puste puszki po piwie, leżące wokół jego łóżka. Gdzieś tam powinien być otwieracz, a Bunny miał jeszcze sześć puszek piwa do wypicia. Junior odwrócił głowę, żeby spoj- 94 rżeć na chudego białego chłopaka z Nowego Jorku. „Pierdolnięty białas — pomyślał. Zachowuje się tak, że powinni byli wysłać go do piaskownicy, a nie do dżungli". — Jak zostawisz to piwo, tg ci naprawię jo-jo. — Chrzanisz, Junior. Piłem to gówno kiedy byłem dzieckiem. Dobrze je trawię. Wiesz, czego nie znoszę? — Bunny chwiejnym krokiem podszedł do magnetofonu i włączył na cały regulator Merle'a Haggarda. Junior naciągnął poduszkę na głowę. — Ejże, facet. Wyłącz to. Oni wszyscy śpiewają tylko o tym, jak stracili swoje babki i że w ogóle całe życie jest do dupy. Wyłącz ten hałas. Wolę moją własną muzykę. Bunny pochylił się nad Juniorem i odór piwa w jego oddechu owionął czarne, pokryte pryszczami oblicze. — Pytałem się, czy wiesz, czego nie trawię, chłopie. Junior wiedział z doświadczenia, że Bunny'ego należało wysłuchać, chyba że ktoś miał ochotę stoczyć z nim pod wieczór mały pojedynek. Bunny był zepsutym dzieciakiem i powoli zmieniał się w alkoholika. — Czego nie trawisz, człowieku? — Tych pieprzonych kręciołków. Oto czego nie trawię. Bunny podszedł do swojego łóżka i otworzył kolejne piwo. — Paliłeś kiedy to gówno, Junior? Przypalając od świeczki kolejnego papierosa, Junior uniósł do góry swój długi, czarny palec. — To trucizna białego ducha. Wy wszyscy próbujecie podporządkować sobie czarnego człowieka i powalić go na kolana za pomocą tych pieprzonych narkotyków. Nadejdzie jeszcze taki dzień, kiedy czarni pozbędą się tego świństwa. Bunny skinął głową i zdmuchnął piankę z ciepłego piwa. — Ja to rozumiem, człowieku. Palisz to gówno i wszys- 95 tko robi się dziwne, no nie? Słyszałeś historyjkę o tym, że żółtki ładują jakieś chemikalia do „trawki", żebyśmy stali się pacyfistami? Wypalisz odpowiednią ilość tego gówna i nagle nie chcesz już więcej wojować. Junior zgasił świeczkę i w duchu życzył sobie, by wreszcie szlag trafił taśmę z muzyką country. — Nie myśl o tym, Bunny. Ciebie nikt nie ruszy. Jesteś urodzonym bezlitosnym zabójcą. U stóp Bunny'ego nadal stało sześć piw. — Tak, ale czasami naprawdę mam ochotę na jakąś cipkę. Człowieku, nie ma nic lepszego jak dobra dupa... no, może za wyjątkiem indy 500. Słysząc to porównanie, Junior jęknął głośno i pomyślał o wymknięciu się do sracza. — Bunny, ty chyba naprawdę jesteś jakiś pojebany. — Ja, pojebany? Lepiej spójrz w lustro, chłopie. Jesteś brzydszy niż psi kutas, Junior. — Ejże. Zejdź ze mnie. Zbastuj. Czy to normalne porównywać samochód z dobrą dupą? Pewnie myślisz, że cipa wylatuje jednym końcem tej twojej strzelby. — Wcale nie. I prawdopodobnie spałem z panienką więcej razy od ciebie. — Tak. Oho-ho. A kiedy wsadziłeś jej kutasa między kolana, to myślałeś, że jesteś w domu. — I tak nie dostaniesz piwa, Junior. — Idź spać, Bunny. Będziesz miał tę swoją cipę tylko wtedy, gdy jakaś suka zdechnie. „Bylibyśmy zadowoleni, gdyby oficer dokonywał przeglądu tu, w obozie, a nie w dżungli, i gdyby, rzecz jasna, nie towarzyszyło temu takie duże podniecenie". Tak mówił do 96 siebie porucznik Wolfe, gdy otwierał drzwi baraku i czekał, by jego oczy przyzwyczaiły się do niezbyt jasnego, żółtego oświetlenia. Paul Gomez i Tony Hoyt grali w kości na starej skrzyni po amunicji. Wnioskując po tym, co stało obok nich, stawką było piwo. Fu Sheng drapał się po swoich gnijących stopach i czytał list. Rodriguez — cichy, spięty Meksykanin, od którego w ciągu czterech miesięcy Wolfe nie usłyszał nawet pięciu słów — leżał na łóżku i czytał jakiś traktat religijny. W osobistym ołtarzyku, jaki ten chłopak zrobił ze starej skrzynki po amunicji, płonęły świeczki. Główną atrakcją baraku była jednakże partyjka pokera, którą, pod przeciwległą ścianą, rozgrywali zacięcie Bar-nes, O'Neill, Sanderson, Sal, Ace i Morehouse — punk z okolic Saint Louis. Wolfe już od dawna nie widział Bar-nesa tak ożywionego. Zimne oczy mężczyzny błyszczały niczym sople w słońcu, a mięśnie jego pokrytej bliznami twarzy wyraźnie się rozluźniły. Barnes wyglądał niemal gościnnie, jak przyjazny pan domu, który z prawdziwą przyjemnością rozgrywa partyjkę kart z przyjaciółmi. Mimo wszystko, pod chwilowo rozluźnionymi mięśniami mężczyzny czaiło się napięcie. Wolfe już dawno uznał, że Barnes nie ma żadnych przyjaciół. Teraz przeszedł środkiem baraku, podchodząc ostrożnie do pokerzystów, i przypomniał sobie sytuację, w jakiej przed paroma miesiącami, w czasie inspekcji, zastał sierżanta sztabowego Barnesa. Facet żył jak mnich ogarnięty militarnym fanatyzmem. Jedynymi przedmiotami osobistymi, jakie Wolfe znalazł w baraku Barnesa, były butelki i egzemplarz „Reader's Digest" — sprzed roku. Kiedy wziął to pismo do ręki, otworzyło się na stronie Humor w mundurze. 97 Nikt nie sprawiał wrażenia zbytnio zainteresowanego wizytą przełożonego. Wolfe uznał, że powinien od czegoś zacząć i nie namyślając się długo, zatrzymał się przy łóżku Rodrigueza. — Tak... ładny ten twój ołtarzyk, Rodriguez. Muskularny Meksykanin szybko przeżegnał się, Wolfe pochylił się mając nadzieję, że w głupi sposób nie przeszkodził tamtemu w modlitwie. — Dziękuję, sir — widocznie Rodriguez nie miał ochoty na kontynuowanie rozmowy. Wolfe usłyszał, jak O'Neill za jego plecami opowiada ochrypłym głosem jakąś historyjkę z czasów, kiedy stacjonował w Niemczech. „Właśnie skończyli kolejną partyjkę. Najlepsza pora, aby do nich podejść" — zauważył w duchu. — Czy... czy nie potrzeba ci czegoś, Rodriguez? Wolfe zaczai się cofać, uśmiechając się na widok zakłopotania na twarzy żołnierza. — To dobrze. Gdybyś miał jakieś kłopoty... daj mi znać. Wolfe patrzył, jak Ace i Morehouse popijają whisky i zakrapiają ją piwem. Przestawił skrzynię po amunicji i podszedł do stołu. O'Neill z wyraźną irytacją skończył swoją opowieść i zignorował poprawki Sandersona, dotyczące jakichś niepoślednich faktów. Gracze zamilkli, wpatrując się z wyczekiwaniem w postać oficera. Wolfe chciał, aby nie krępowali się jego obecnością i rozpoczęli grę, by mógł się jej przyglądać. A oni siedzieli, jakby w oczekiwaniu na stosowny rozkaz. Zastanawiał się przez chwilę, co ma powiedzieć, ale ponieważ przy stole siedzieli Barnes i O'Neill, najstosowniejsze wydawało mu się „kontynuujcie, panowie". Próbując zagaić rozmowę, przypomniał sobie, że O'Neill ma ksywkę. 98 — Jak leci, Red? O'Neill wskazał piegowatym palcem na Barnesa i pokręcił głową: — Ten kutas ma dziś najlepsze karty. Wolfe rzucił okiem na pieniądze leżące obok Barnesa: — Wygląda na to, że nieźle ci idzie, sierżancie. Barnes próbował się uśmiechnąć, ale twarz jego wyrażała jedynie szyderczy grymas: — Cholera, a ja nawet jeszcze nie zacząłem oszukiwać. Wolfe przeniósł wzrok na Sandersona. Facet wyraźnie nie wiedział, co ma robić z butelką, którą trzymał w pół drogi do ust. Sprawdziwszy poziom jej zawartości, Sander-son uznał, że powinno wystarczyć na skromny poczęstunek. — Co by pan powiedział na łyk Kentucky-Windage, poruczniku? Wolfe z przyjemnością przyjął od niego butelkę i wypił mały łyk. Czuł na swojej twarzy wzrok Barnesa. Odwrócił się, by nań spojrzeć i przekonał się, że szyderczy grymas nie zmienił się w miły uśmiech. —- Chciałby pan zagrać parę partyjek, poruczniku? Wolfe pomyślał, że w obecnej chwili nie było niczego, co mogłoby bardziej popsuć mu humor: — Nie. Nie chcę, żebyście mnie tu opierdolili, chłopcy. O'Neill położył dolarowy banknot na zielony polowy koc, na którym grali, aby rozpocząć kolejne rozdanie. — Co jest, poruczniku, czyżby był pan Żydem? Śmiech wokół stołu stworzył najlepszą okazję do opuszczenia baraku. Wolfe zdecydował się należycie ją wykorzystać: — Mam dla was trochę roboty wokół punktu dowodzenia. Wytyczne otrzymacie później. Nie przemęczajcie się zbytnio. 99 Mimo iż nie tknął kart, porucznik Wołfe miał wrażenie, że i tak został opierdolony. Wkrótce po wyjściu porucznika Wolfe'a z baraku O'-Neill zgarnął niemałą sumkę. Dostał wyśmienitą kartę. Było to wyjątkowo szybkie rozdanie. Wolną ręką nacisnął przycisk swojego zippa pod nie zapalonym papierosem Ba-rnesa. — Biedny kutas, co nie, Bob? Myślałeś, że on to zrobi? Barnes zaciągnął się dymem, czknął i przechylił się w stronę radia nastawionego na American Forces Yietnam Network w Sajgonie, z którego dochodziły dźwięki country. Jęknął i zrobił mały, niemal niedostrzegalny ruch głową, a potem pochylił się, by wziąć do ręki swoje karty. O'Neill powiódł wzrokiem wokół stołu. — Widzisz? Tak jak przypuszczałem. Są tacy faceci, którym wystarczy tylko spojrzeć w twarz, by wiedzieć wszystko, chłopie. Wiedzieć, że oni tego nie zrobią. Barnes położył pogniecione dwa dolary na środku stołu i utkwił wzrok w twarzy O'Neilla. Wypuszczając kłąb dymu i obserwując rozbiegane oczy Reda, sierżant sztabowy Barnes zastanawiał się, czy ten facet zdaje sobie sprawę z tego, że ma rację. W oczach niektórych ludzi naprawdę można dostrzec śmierć. „Gdyby to ode mnie zależało — pomyślał — żaden z tych skurwieli nie opuściłby Wietnamu. Bo oni wszyscy pragną tylko jednego, wyrwać się stąd tak szybko, jak to tylko możliwe, ale nie zdołali, jak dotąd, zgłębić tajemnicy przetrwania. I to ich zabija. Nie rozumieją, że nie uda im się przeżyć tylko dlatego, że będą się ukrywać i uciekać. Przeżyjecie, jeżeli będziecie postępować tak jak ja. Jeżeli będziecie szu- 100 kac tych żółtych drani i wykańczać ich, jednego po drugim. Musicie zabić ich tylu, żeby na dobre odechciało im się wojaczki". Barnes sięgnął po butelkę whisky, która miała złagodzić tępy, pulsujący ból nad prawym okiem. „Noszę na twarzy znamię prawdy — pomyślał — ale wam nie jest ono potrzebne, aby zmusić was do walki. Powinniście zrozumieć, że politycy, religia i wszystkie wartości są gówno warte. Nie walczycie dla nich. Jeżeli chcecie przeżyć, musicie uczynić z walki sprawę osobistą. Musicie wytopić to wszystko, jak świński tłuszcz, i dobrać się do mięsa. Wy sami, i paru innych dupków — oto co was niszczy. A zasada jest prosta — aby przetrwać, musicie zabijać, walczyć o każdy kolejny dzień. Dlaczego wy, kretyni, nie potraficie tego zrozumieć?" Robert Barnes wiedział, że nie jest w stanie oddać słowami tego, co czuje. Nie potrafił powiedzieć prawdy swoim ludziom. Miał nadzieję, że nauczą się tego na jego przykładzie i na przykładzie Eliasa, który najwyraźniej też rozumiał zasady tej gry. Ale tak się nie stało. Westchnął i wziął swoje karty. Ból powrócił do blizny nad okiem, a whisky wcale go nie złagodziła. „Nigdy się nie nauczą i nigdy się nie zmienią — pomyślał. Od 1964 roku, kiedy znalazł się w Wietnamie, przysyłają tu samych niedorajdów i półgłówków. A ja nie jestem w stanie im pomóc. Jedyne, co mogę zrobić, to zabijać żółtków i patrzeć jak umierają". Kilka osób siedzących przy starym, opuszczonym stanowisku artyleryjskim, skąd obecnie czerpano ziemię i piasek, aby napełnić nimi worki osłonowe, próbowało usilnie 101 zapaść w stan błogiej nieświadomości. Chris ruszył w ich kierunku, ciągle nie wiedząc, czy zdecydować się na samotność, czy troszczyć się o polepszenie swojej pozycji w plutonie. Jego ucho uchwyciło w parnej atmosferze obozu śpiew falsetem. Grupa czarnych próbowała najwyraźniej zaintonować A capella fragment Krainy lotofagów. Chris usiadł na stosie pustych worków i przysłuchiwał się narodzinom bluesa. „Może ta wojna pomyślał — pozostawi po sobie przynajmniej wspaniałą, czystą muzykę bluesową". Zważywszy że w Wietnamie było naprawdę wielu czarnych — to wydawało się niemal nieuniknione. Przed stu laty, w niewoli, w trudnych i niebezpiecznych warunkach, ich przodkowie siadywali razem i śpiewem próbowali odpędzić ból i zmartwienie. Chris rozmyślał o tych pieśniach, kiedy zobaczył Kinga. Zwalisty Murzyn szedł ścieżką w stronę starego stanowiska artyleryjskiego. Zrobił parę dużych kroków i dostrzegł Chrisa: — Taylor? To ty, chłopie? Gdzie się podziewałeś. Szukałem cię wszędzie. Jesteś gotów na balangę? King ujął go za łokieć i ruszyli w dół nie uczęszczaną ścieżką prowadzącą do stanowiska artyleryjskiego. — Mamy tu stary bunkier amunicyjny. Nazywamy go Podziemnym Światem. Trepy nie mają o nim zielonego pojęcia, a my nie zamierzamy ich uświadamiać, bo i po co. Kapujesz? King zaczął nucić coś pod nosem. Ten kawałek Otisa Reddinga w wykonaniu Murzyna wywołał kogoś z ciemności. To był Manny, niemal czarny Portorykańczyk, który marzył, by zostać specem od posługiwania się granatnikiem. Mimo ciemności on i King wykonali perfekcyjnie skompli- 102 kowany rytuał powitania znany jako „Graba". Kiedy twardy układ uścisków, klepnięć, wślizgów, zwodów i ewolucji manualnych dobiegł końca, Manny oznajmił, że teren jest czysty i w pobliżu nie ma żadnych Trepów. King popchnął Chrisa w stronę przesłoniętego ponchem wejścia, do czegoś, co wyglądało jak standardowy bunkier artyleryjski. W jego wnętrzu był inny świat. Podziemny Świat. Minęło trochę czasu, zanim oczy Taylora przyzwyczaiły się do mglistej mrocznej atmosfery. Delikatne żółte światło, jedyne w Podziemnym Świecie było efektem licznych migoczących, drgających świec ustawionych niemal na każdym skrawku płaskiego terenu. Chris chciał rozpoznać patrzące na niego twarze, ale nie mógł skoncentrować się. Jego umysł mówił mu: trzeci korpus w Wietnamie, ale jego oczy podpowiadały: Haight-Ashbury, San Francisco. Mieszkańcy Podziemnego Świata uśmiechnęli się w milczeniu i pozwolili Chrisowi napawać się widokiem. W kątach pomieszczenia znajdowała się zebrana zawartość paczek od rodzin. Pudełka krakersów, ciastek, puszki mięsne, ser i piwo — to gdyby któregoś z Głów suszyło. Na ścianach wisiały olbrzymie plakaty Janis Joplin i The Doors. Były też dwie miniaturowe lodówki, grzejnik i drogi magnetofon kasetowy. Chris pokręcił głową i przetarł załzawione oczy. Powietrze w Podziemnym Świecie składało się w jednej czwartej z tlenu, w trzech czwartych z oparów narkotycznego dymu, bądź to wdychanego, bądź wydychanego. Nie dało się tego w żaden sposób umknąć, po prostu nie można było inaczej oddychać. Wyraźnie zaskoczony Chris zdołał rozpoznać siedem znajomych twarzy: Lerner ze swoją gitarą, Crawford, Fu 103 Sheng, Big Harold, Francis, Huffmeister — dzieciak z Mil-waukee, który nosił radiostację sierżanta O'Neilla, i Flash — czarny o aksamitnej skórze i żabich oczach, który z dumą oznajmiał brytyjsko-angielskim akcentem, że pochodzi z amerykańskich Wysp Dziewiczych. Chris rozpoznał ich niemal bez trudu, tylko te ich mundury... Pomimo wyraźnej harmonii charakterów różnili się strojami. Chris ujrzał wisiorki, bransolety, bransoletki i inne tego typu cacuszka zdobiące niemal każdą część ciała każdego z tych mężczyzn. Zobaczył wszelkie możliwe rodzaje okularów, chustki, szerokie pasy i szarfy. Ich mundury były pocięte, zmodyfikowane, porozjaśniane i ozdobione różnorodnymi obszyciami i haftami — tym wszystkim, co ogólnie rzecz biorąc, było regulaminowo zabronione. Niektóre z rzeczy zostały przystosowane do zgoła innych celów, a wszystko to było zasługą pomysłowych Głów z Podziemnego Świata. Chris przyglądał się Huffmeisterowi, który zaciągnął się głęboko, wkładając do ust koniuszek długiego cybucha bulgoczącej fajki wodnej, a potem wpuścił kłąb dymu do wnętrza maski przeciwgazowej na głowie Francisa. Patrzył, jak rozszerzone, białe oczy mężczyzny za szkłami maski nikną w dymie, gdy nagle ktoś, znajdujący się gdzieś w gęstej mgle, odezwał się do niego po nazwisku: — Co ty robisz w Podziemnym Świecie, Taylor? King popchnął go do przodu, na środek bunkra i formalnie ogłosił jego przybycie: — Tu nie ma żadnego Taylora, chłopaki. Taylor został zastrzelony. To jest Chris. Właśnie zmartwychwstał. Taylor uśmiechnął się niepewnie i spojrzał na tego, który zwrócił się do niego po nazwisku. 104 Rhah zgolił większość swojej gęstej brody, pozostawiając jedynie ostro zakończoną kozią bródkę, która nadawała jego twarzy dziwny, rombowaty kształt. Miał na sobie drelichową kurtkę bez rękawów, ozdobioną ciężkimi łańcuchami. Jego ramiona pokrywały ezoteryczne, mistyczne tatuaże. Chris rozpoznał znany mu symbol Aniołów Piekieł na prawym ramieniu. Oczy Rhaha były rozszerzone, zaczerwienione i maniakalne. Chris z trudem powstrzymywał się, by nie odwrócić wzroku. Zafascynował go jaskrawy naszyjnik, z którego zwieszały się dwa amulety: biały krzyż z kości słoniowej i hebanowa czaszka. Wszystko wskazywało, że Chris ma przed sobą Króla Głów w Podziemnym Świecie. Rhah siedział na tronie zrobionym ze starych skrzyń po amunicji i starego fotela. Zaciągnął się dymem z dwustopniowej fajki Montagnard i powtórzył swoje pytanie: — Co wskrzeszony CHRIS robi w Podziemnym Świecie? — Eee... ja... ja przyszedłem tu z Kingiem i... Rhah wyraźnie nie był zainteresowany dalszym ciągiem odpowiedzi. Skinął na Chrisa cybuchem długiej, jaskrawo ozdobionej fajki i wypuścił dym z donośnym, gardłowym czknięciem — Baaaaa! Chris uśmiechnął się, wiedząc, że tego typu żarty były tu zapewne na porządku dziennym, i zaczął zastanawiać się, co ma robić dalej. Zmrużywszy oczy, utkwił wzrok w cybuchu fajki. — Jesteś chory, Taylor? — Co? — Pytałem czy jesteś chory. — „Król" wziął fajkę do ręki i podsunął ją bliżej, do ust Taylora. 105 — No dalej, chłopie. Zaciągnij się. Chris zaciągnął się głęboko. Efekt silnego narkotyku z haszyszem był natychmiastowy. Chris kaszlnął, zakrztusił się i wyrwawszy piwo z ręki stojącego obok niego Lernera, pociągnął łyk, aby odzyskać oddech. Rhah zarechotał i zaczął nabijać drugą fajkę. Głowy wyraźnie się rozluźniły — skręty zaczęły krążyć z rąk do rąk. Chris krztusił się także podczas następnej kolejki i momentalnie zwrócił tym na siebie uwagę „Króla": — Jesteś jeszcze bardzo cienki, żołnierzu. Baaaa! — Dźwięk ten, wymawiany w różny sposób, z różnym natężeniem, zdawał się być ulubionym komentarzem Rhaha. U stóp tronu Lerner brzdąkał na gitarze i patrzył, jak Manny wprowadza do Podziemnego Świata Gomeza. Doktor wziął podanego mu skręta i usiadł na pustej skrzyni. Lerner uderzył w struny trochę za mocno i momentalnie spojrzał błyszczącymi oczyma na Rhaha. — Baaaa. Zbastuj chłopie. Dlaczego w końcu nie nauczysz się grać jak należy? Rhah powiódł złowrogim spojrzeniem po twarzach Głów. Migotliwe światło świec sprawiało, że jego rozszerzone źrenice wydawały się żółte. Wciągnął głęboko powietrze, rozparł się na tronie i ryknął: — Baaaaaaaaaaa! Doktor skinął głową na Chrisa i podał mu częściowo wypalonego skręta: — Powinienem wyłuskać mózg temu skurwysynowi i zabrać go ze sobą do akademii medycznej, kiedy tam wrócę. Chris wiedział, że nie jest w stanie prowadzić dłużej jakiejkolwiek sensownej rozmowy. Narkotyk sprawiał, że czuł się senny i otępiały. 106 — Wrócisz do akademii medycznej, jak się stąd wyniesiesz, doktorze? — Tak. Chcę ją skończyć. Będę ginekologiem. Manny momentalnie przestał się przyglądać zwojowi różnokolorowej wstążki. — A co to takiego, do cholery? Francis zdjął „narkotyczną maskę" i w formie krótkiego monologu wyjaśnił mu znaczenie tego słowa. — Ginę... to jest tego... no od jaj... od tych no, rodnych... no rozumiesz, to taki doktor od cip. Doktorze, będziesz w tym niezły, no nie? Będziesz prawdziwym specem. Zgadza się, doktorze? Babki będą się zabijać, żebyś je tylko mógł sobie obejrzeć. Doktor Grabula, najlepszy od tych spraw! Podziemny Świat wybuchnął salwą kaszlnięć i rechotów. Głowy załapały, o co chodziło. Chris w głębi duszy zastanawiał się, co takiego śmiesznego było w tym, że ktoś chce zostać ginekologiem? Zaczai kołysać się w rytm muzyki zespołu Jeffersona Airplane — grającego Białego Królika: „Idź spytaj Alicję"... Czuł się lepiej niż kiedykolwiek od czasu, gdy przyjechał do Wietnamu. Narkotyk złagodził ból w miejscach, z których chirurg usunął resztki szrapnela. Wyjął z kieszeni fiolkę z odłamkami, pokazał ją Lernerowi, brzdąkającemu na gitarze, a potem zaczai nią potrząsać jak marakasem, w takt muzyki. Chris zarechotał i wypuścił ustami potężny kłąb dymu. „To jest to, człowieku. Jestem w domu, w samym sercu pieprzonej wietnamskiej dżungli. To moi BRACIA. Co powiedział King Pin? Taylor został zastrzelony. Ten tu to Chris. Właśnie zmartwychwstał. O-ho-ho, chłopie. To wspaniale. Facet miał rację. Umarłem, a teraz jestem nowo narodzony. Jestem żołnierzem pośród tych żołnierzy". 107 Z magnetofonu dobiegły dźwięki Magical Mystery Tour Beatelsów. „Coś o morsie, chłopie". Przypomniał sobie o sierżancie Barnesie. Próbował skoncentrować swoją uwagę na piosence. „Ja jestem tobą, a ty jesteś mną, oni są nami, a my wszyscy jesteśmy jednością"... Otóż to. Wszyscy jesteśmy jednością i, do cholery, zrobimy to. Z tego Rhaha jest w sumie niezły gość. Pieprznięty świr, ale sympatyczny. Stary, pierdolnięty, ale mimo wszystko brat. Chris wstał chwiejnie, przedostał się niepewnym krokiem przez śpiewający tłum i podszedł do tronu. — Ej, Rhah... to wspaniałe, chłopie! Wszyscy bracia tutaj... razem... jak... jak... Rhah zaciągnął się dymem z fajki i spojrzał na Chrisa spod ciężkich, półprzymkniętych powiek. — Znaczy, chciałem powiedzieć... ci żołnierze tutaj... my wszyscy jesteśmy jak bracia... to znaczy... myślę, że dobrzy żołnierze powinni trzymać się razem... to znaczy Bar-nes i... Rhah pochylił się, by wysyczeć Taylorowi prosto w twarz: — Barnes nie jest naszym bratem, chłopie. Chris skoncentrował się na tym, co chciał powiedzieć. Miał trudności z mówieniem: — Ja wiem, że to Trep i tak dalej... ale to przecież jeden z nas, nie? To cholernie dobry żołnierz... mam rację? Może i jest trochę nie tego i odbija mu czasami, ale to nasz dowódca i robi to, co powinien robić, jak należy. Mam rację, Rhah? Chodzi mi o to, że powinieneś to szanować... Uginając się pod brzemieniem narkotyku i euforii, Chris przeszedł po zakurzonej podłodze bunkra i usiadł obok Lernera. Był zafascynowany, widząc jak dłonie tamtego tańczą po strunach gitary. To było naprawdę cudow- 108 ne. Zdawać by się mogło, że Gator miał osiem... nie, dziewięć palców u lewej ręki. Złowieszczy szczęk repetowanej broni momentalnie wyrwał go z odrętwienia. Chris rozejrzał się wokoło i spojrzał prosto w rozjaśnione uśmiechem oblicze Eliasa. Widocznie przyczaił się gdzieś w rogu i robił coś ze swoją strzelbą, z której obecnie mierzył prosto w twarz Taylora. „Dlaczego Elias miałby mnie rozwalić"? Chris poczuł, że z wolna zaczyna popadać w obłęd. Bełkocząca i skrzecząca małpka na ramieniu Eliasa nie ułatwiała bynajmniej sytuacji. — Ja... ja nic nie zrobiłem, sierżancie... Uśmiech poszerzył się, a małpka skrzeknęła. — Po prostu przyłóż ją do ust, Taylor. Elias skinął ziejącym czernią końcem strzelby w stronę Taylora. To była —jak przypuszczał Chris — kwestia zaufania: „Albo byłeś z nimi, albo przeciwko nim". Ostrożnie przyłożył usta do zimnej lufy broni i zmrużył oczy, słysząc w odpowiedzi śmiech obserwujących tę scenę mężczyzn. Elias zaciągnął się głęboko i wypuścił strumień dymu przez otwór wyrzucający łuski z remingtona. Falująca chmura nabrała prędkości przedostając się przez komorę i lufę broni, i wpłynęła prosto do nabrzmiałych płuc Taylora. Chris poczuł, jak górną połowę jego ciała, od ramion po czubek głowy, zalewa fala upiornego gorąca. Zamknął oczy i z trudem dosłyszał komentarz „Króla": — Patrzcie no! Przez jeden wieczór nasz mały Chris zmienił się z niewinnego palacza w prawdziwego wystrzało-wca pociągającego z grubej rury. Chyba przybył nam nowy mężczyzna. Elias przycupnął obok Chrisa i ujął go za podbródek: 109 — To twój pierwszy raz? — Tak. Ostatnio stale robię coś pierwszy raz. — Zaczynasz wyłazić z kokonu, Taylor. —— Czuję się znakomicie. Przepadł gdzieś ból. Czuję się doskonale. — To dobrze. Elias chuchnął dymem w mordkę małpki i roześmiał się, widząc jak zwierzątko próbuje uciec przed gęstą, siwą chmurą. Jego uwagę przykuł nagle Lerner wyciągający akordy do improwizowanej wersji Tracka My Tears, którą wykonywywali wspólnie: Manny, Francis i Big Harold. — Ej, Lerner, jak to się stało, że ona cię olała? Nie mogła na ciebie poczekać? Lerner przestał grać, co jednak wcale nie przeszkodziło śpiewającym. — Widać nie. Z tego co wiem, rzuciła mnie dla jakiegoś pierdoły. — A jak miała na imię? Lerner spojrzał na coś w oddali. Śpiewający a capella mężczyźni umilkli, wiedzieli, że coś się święci. Wszyscy zdawali się czekać ze zniecierpliwieniem na to, co powie Lerner. — Nazywała się... nazywała się... na Boga... nazywała się Daisy Mae. Francis zaczai wystukiwać rytm na udach. „Moja Daisy Mae już nie kocha mnie... choć odeszła precz... to nie moja rzecz"... Lerner gwałtownie zaciągnął się skrętem, podczas gdy reszta Głów hałasowała, ile wlezie. — Pieprzę Daisy Mae i wszystkie, które są do niej podobne! Elias sprawiał wrażenie, jakby te słowa go ucieszyły. Osunął się na drewniane oparcie i zamknął oczy. — Piep- 110 rzyłem taką dziwkę, kiedyś podczas urlopu na Hawajach. Była niesamowita! Wyglądała jak Grace Slick, chłopie. Bez kitu. Głowy zaczęły wsłuchiwać się w wymyśloną historyjkę, jakby je faktycznie zainteresowała. Była to opowieść Eliasa, a on wyznawał zasadę, że jeśli chcieli usłyszeć do końca, to musieli ją z niego wyciągać, niemal siłą. —- Gdzieś ty spotkał taką kotkę, chłopie? Znalazłeś jakiś niezły burdel przy Hotel Street? Jaki tam burdel! Spotkałem ją na plaży. — Tak, Elias. Poszedłeś za nią i po prostu pokazałeś jej kutasa, co? — Nie. Po prostu się na nią gapiłem. A przez ten czas tak mi stanął, że nie macie pojęcia. Miałem takie ciasne slipy, że jak mi stwardniał, to... — Wiem, jak to jest, chłopie. Znam to uczucie. ...No więc pomyślałem sobie: „Elias, jak teraz odjedziesz, to będziesz tego żałował przez resztę swego życia". No i poszedłem za nią... Głowy na dobre zainteresowały się opowieścią, przeżywając ją wraz z Eliasem. Ciszę wyczekiwania przerywały jedynie odgłosy zaciągających się skrętami. No, kurwa, co było dalej, Elias? —— No... ona zabrała swoje dzieciaki... — A, a więc to tak! — Daj spokój, Elias. Żaden żołnierz na urlopie nie łapałby się na Hawajach za mężatkę z dzieciakami. A ja tak. Rżnęliśmy się jak opętani. Ta babka była jak suka mająca cieczkę. Mężczyźni niemal jednocześnie jęknęli z udawanej rozkoszy. Nie sposób było nie zahaczyć o szczegóły. 111 — Tak, ale co ona z tobą zrobiła, chłopie? Elias opuścił dłoń do krocza i uśmiechnął się jeszcze szerzej niż dotychczas. — Lepiej zapytajcie, czego nie zrobiła, chłopaki! Ta niewyżyta babka po prostu mnie wykończyła. Słowo honoru. Crawford złamał zapałkę, którą próbował przypalić następnego papierosa. Nawet Rhah pogrążył się w rozmarzeniu. — Widzicie, ta cizia była mieszana, pół-Chinka, pół-Polka. — I mieszkała na Hawajach, co? — Miała długie, jasne włosy i oczy jak migdały. — Ejże, facet, wydawało mi się, że mówiłeś brunetka... — Blondynka. I miała długie, opalone nogi. Nosiła skórzane sandały z rzemieniami, które biegły wzdłuż jej łydek aż do kolan. Nacierała te nogi olejkiem. Nie wiecie nawet, jakie to było wspaniałe, kiedy owinęła się tymi nogami wokół mojej głowy. Słuchający go mężczyźni jęknęli przejmująco... i przez kilka minut panowała kompletna cisza. Elias zaciągnął się dymem, wypuścił go z zadowoleniem i ponownie powrócił do przerwanej opowieści: — Miała na imię... Zasępił się, próbując wymyślić jakieś imię dla osoby, z którą miały się łączyć szczególnie namiętne wspomnienia. Usiłował zmusić do pracy swój otępiały od narkotyków mózg. Głowy nie mogły się doczekać, aby poznać imię dziewczyny z opowieści Eliasa. — Może Susan, co? — Elias zmarszczył brwi i pokręcił głową. Nie, nie Susan. — Tamara? 112 — Znowu przeczący ruch głową. Jak dotąd, nie trafili. — Elizabeth? — Patty? — Inga? — Jennifer? — Connie? Elias wyprostował się i głośno strzelił palcami. — Dawn, to była Dawn, do cholery! Chris cichutko wyszeptał jej imię pod nosem — cichutko, z uczuciem. W Podziemnym Świecie znów zapadła cisza. Kobiety... były gdzieś tam, pośród kłębów dymu, stworzone przez pożądanie i rozpacz. Gdzieś tam, we mgle Podziemnego Świata znajdowały się kobiety, których mężczyźni zwani Głowami nie mogli mieć. Wyglądały tak, jak ci mężczyźni je sobie wyobrażali, ubierały się zgodnie z ich upodobaniami i były gotowe zrobić wszystko, czego owi mężczyźni żądali. Może hałas nie pozwalał im na opuszczenie swoich kryjówek... może gdyby mężczyźni zwani Głowami potrafili choć przez chwilę znosić swój ból w milczeniu... ich wizje by się urzeczywistniały? Pluton 6. Święty Mikołaj i sierżant sztabowy Barnes — człowiek, który stawiał Chrisa na czele oddziału z zatrważającą regularnością — sprawili, że szeregowiec Chris Taylor z nieco większym poczuciem pewności siebie i jako takim polowym obyciem wchodził w nowy 1968 rok. Wraz z nowym rokiem przyszły nowe rozkazy dla Kompanii Bravo, trzeciej spośród dwudziestu dwóch kompanii piechoty. Miała ona przeczesać sporą połać pokrytych dżunglą wzgórz, nad którymi górował obscenicznie sterczący szczyt znany jako Czarna Dziewica. Gdzieś w tych wzgórzach, zgodnie z opinią oficerów wywiadu, których spekulacje powodowały, że żołnierze ruszali w teren, cały 141. pułk APW przygotowywał się do przeprowadzenia bliżej nie określonej ofensywy. Oficerowie wywiadu chcieli znać szczegóły, więc uznali, że być może mogłaby temu zaradzić Kompania Bravo. Może i mogła, ale szeregowiec Taylor nie wiedział, w jaki sposób. Wszystko, co zdołał dostrzec, przeprawiając się przez głęboką po pas rzekę, było jednym postrzępionym, skalistym zboczem pokrytym gęstą dżunglą i porozcinanym wąskimi strumieniami, których wody zasilały rzekę. Idąc na szpicy, musiał wybierać drogę na szczyt tego wzgórza i w głąb dżungli. Dał sygnał do wymarszu i rozglądając się 114 wokoło spostrzegł, że sierżant Barnes i jego oficer łącznikowy ruszyli tuż za nim. „Prawdopodobnie chcą się upewnić, że nie spieprzę roboty" — pomyślał Chris, kiedy ostrożnie zaczął piąć się w górę po śliskich kamieniach. Gdy dotarł do leżącego na ścieżce zwalonego, gnijącego drzewa, usłyszał, jak Barnes gwizdnął przez zęby. Wiedząc, co ma zrobić w takiej sytuacji, Taylor znieruchomiał i przykląkł na jedno kolano z karabinem gotowym do strzału. Barnes zbliżył się i wskazał lufą broni na coś, co znajdowało się dokładnie przed nimi. Pochylił się w stronę Taylora i wyszeptał: — bunkier. Chris wytężył wzrok i wydawało mu się, że dostrzega stertę bambusów układającą się w nieregularny kształt. Jeżeli to był bunkier, to raczej nie zamieszkany. Znajdowali się nie więcej niż dwadzieścia jardów od wejścia. Barnes wskazał stanowisko na lewo od bunkra, które pozwoliłoby Chrisowi spoglądać ponad krawędzią zwalonego drzewa, i gestem zmusił go, aby się tam przesunął. Mając za sobą Hoyta, oficera łącznikowego, sierżant pod-czołgał się naprzód i wśliznął się do wnętrza bunkra. Był pusty, podobnie jak pozostałe, które Chris wypatrzył w chwilę potem. Na wąskim, płaskim zboczu wzgórza znajdowały się jeszcze cztery dobrze zamaskowane bunkry i pokryta słomą chata, wyposażona w dość prymitywne urządzenia. Barnes szepnął Chrisowi, aby zwołał resztę plutonu, a Hoytowi polecił, by go krył, sam zaś przeczołgał się wzdłuż transzei, która biegła niczym olbrzymia arteria przez serce kompleksu bunkrów. Zdawać by się mogło, że natrafili na miasto duchów, które albo były niedaleko, albo niedawno opuściły tę okolicę. Świeżo uprane mundury żoł- 115 nierzy armii północnowietnamskiej kołysały się lekko na wietrze, zwisając z prowizorycznego sznura na bieliznę, którym była gruba liana. Wypchane wojskowe plecaki stały równym rzędem, a kłęby dymu z paleniska unosiły się pod sklepieniem zieleni. Podczas gdy porucznik Wolfe zatrzymał się na skraju polany, chcąc poinformować dowódcę kompanii o tym znalezisku, drugi pluton ruszył tyralierą, by przyjrzeć się, w jakich warunkach mieszkali ich wrogowie. Bunny dotknął ostrożnie ciężkiego bambusowego czworokąta, uważając na zaostrzone pręty, które z niego wystawały. Jak wszyscy inni, którzy „zwiedzali" kompleks bunkrów, także i on powiedział szeptem. — Co to jest, do cholery? Sierżant Warren zręcznie poradził sobie z urządzeniem chroniącym wejście do następnego bunkra. — Nazywają to Malajskimi Wrotami. Widziałem sporo takich w okolicy Dong Tam, kiedy byłem tam z czwartą dywizją. Zawieszają to gówno nad ścieżką i podczepiają do drutu potykacza. Kiedy zrywasz drut, to spada, a ty nadziewasz się na te ostrza. Szczupły Bunny zwinnie prześlizgnął się przez otwór wejściowy, przesunąwszy dłonią wzdłuż framugi w poszukiwaniu drutów uruchamiających pułapki. Bunkier był najwyraźniej magazynem amunicyjnym. Bunny zauważył stosy skrzyń z nabojami do AK-47, parę karabinów maszynowych typu RPD, kupkę chińskich granatów i kilkanaście Claymore'ów. Wziął do ręki granatnik RPG-2, kiedy z zewnątrz dobiegł go głos Warrena: — Nie dotykaj tego szajsu, Bunny. Sporo z nich to pułapki. 116 Chłopak uśmiechnął się i pokręcił głową. To było mniej więcej tak, jakby znajdował się w sklepie z zabawkami i nie mógł nic sobie kupić. Przesunął pieszczotliwie dłonią po stożkowatym kształcie pocisku do granatnika i zastanawiał się przez chwilę, ile sprzętu byłby w stanie stąd wynieść. — Daj spokój, Warren. Oni tu mają całą masę świetnych rzeczy. Wszystkie typy broni ułożone jak na wystawie! — Uspokój się, Bunny. Barnes chce, żebyśmy sprawdzili ten drugi bunkier, tam dalej. — Sam go sobie sprawdź, chłopie. Tu na dole jest wejście do tunelu. Pomagając sobie bagnetami Rhah wspiął się na olbrzymie drzewo tekowe i usadowił się na znajdującej się tam bambusowej platformie. Podał swój karabin Kingowi i kae-mista podciągnął się na wysokość dziesięciu stóp. Oprócz nich, na platformie stało pięć wysokich dzbanów. Rhah ostrożnie uniósł pokrywę pierwszego. Jak się okazało, wewnątrz znajdował się nie gotowany ryż. Rhah zaczął grzebać w dzbanie ostrzem jednego ze swych noży. King złapał go za przegub. — Co ty, kurwa, robisz? Wiesz, że żółtki mogli podłożyć do środka ładunek wybuchowy! Rhah odsunął jego rękę i metodycznie kontynuował swoje poszukiwania. — Ty w ogóle nie myślisz, King. Gdybyś był żółtkiem i chciał ukryć porcyjkę towaru tak, żeby nikt jej nie znalazł, to gdzie byś schował? King uśmiechnął się i wsadził swoje potężne łapsko do naczynia z ryżem. Barnes zaciągnął węzeł długiej, zielonej liny na pasie Eliasa i skinął na Hoyta, aby zrobił użytek z radiostacji. 117 Elias zawinął rękawy, wziął od Barnesa latarkę i sprawdził, czy kula znajduje się w komorze pistoletu. W tym czasie oficer łącznikowy powiadomił dowódcę plutonu, że ktoś zejdzie na dół, aby sprawdzić, co znajduje się pod powierzchnią kompleksu bunkrów. „Bravo Dwa, dwa — pięć. Alfa Dwa Actual schodzi. Over". Elias uśmiechnął się, patrząc na pokrytą bliznami twarz Barnesa i skinął w stronę wejścia do tunelu. — Załatwisz mi parę dzionków urlopu, jeżeli dobrze się spiszę tam na dole? Barnes chrząknął i zamyślił się. „Jak ktokolwiek mógł lubić czołganie się w ciemnych, śmiercionośnych tunelach. On chce zabijać żółtków tak, aby mógł na to patrzeć cały świat, a Elias... wyglądało na to, że uwielbia łazić w tym gównie." — Tylko uważaj, żebyś tam w coś przypadkiem nie rąbnął — krzyknął do Eliasa. — Pamiętaj, że te skurwysyny rozmieściły pułapki w tunelach w La Drang. Skośnoocy odeszli stąd niedawno i mogli zostawić paru ludzi. Oni nie rezygnują zaraz z takich miejsc. Elias uśmiechnął się promiennie i opuścił się. — Jak pociągnę dwa razy, to wyciągaj mnie stąd i to migiem. Dziesięć stóp dalej, w cuchnącym pleśnią tunelu sklepienie wznosiło się wyżej, tak że Elias miał trochę wolnej przestrzeni wokół siebie. Nie było już kłopotów z zaczerpnięciem powietrza. Mógł się trochę unieść i na czworakach przeczołgać po błotnistych kałużach. Błysk rozjaśnił ciemny korytarz, który zdawał się ciągnąć daleko poza zasięg promienia latarki. Elias ostrożnie brnął w głąb tunelu, zrywając dłonią pajęczyny i wymierzając solidne kopniaki szczurom, które 118 uciekały przerażone jak najdalej od jego butów. Latarkę trzymał z dala od ciała, po lewej stronie. Gdyby jakiś żółtek chciał wykorzystać źródło światła jako cel, pierwszy pocisk na pewno by chybił, a tam samym Elias miałby szansę na błyskawiczną ripostę. Uśmiechnął się na myśl o pojedynku z wrogiem w tak ciasnym pomieszczeniu. „Tylko silniejszy mógłby wyjść cało z takiego gówna" — stwierdził. Powiew zimnego powietrza sprawił, że Elias znieruchomiał, jednocześnie zauważył migotanie żółtego światła, które zdawało się tańczyć na sklepieniu tunelu. Uniósł latarkę ku górze i zatoczywszy nią lekki łuk, zobaczył otwór, który mógł być wejściem do pomieszczenia ponad nim. Zgasił latarkę i zatrzymał się, aby pozwolić oczom na oswojenie się z ciemnością. Potem posuwał się naprzód, unosząc ostrożnie głowę i ramiona. Znalazł się w zasięgu migoczącego światła. Pomieszczenie było długie, proste i poprzedzielane hamakami. Elias zmrużył oczy, oślepione żółtym blaskiem lampy, i podciągnąwszy się, wpełznął do wnętrza. Jego wzrok padł na niski stół przykryty zakrwawionym prześcieradłem. Na znajdującej się nad nim drewnianej półce stały butelki z fizjologicznym roztworem soli, glukozą i plazmą. Elias pomyślał o setkach krwawych śladów, jakie widział wokół miejsc potyczek. „Znosili swoich rannych do takich pomieszczeń, jak to" — pomyślał. — Całkiem niezłe -— wyszeptał w ciemność, gdy zauważył amerykański spadochron podwieszony do sklepienia, szyb wentylacyjny prowadzący na powierzchnię i butelki z lekarstwami opisanymi w językach: chińskim, rosyjskim, niemieckim i angielskim. Elias włożył parę z nich do kieszeni, pstryknął latarką i przeszedł na drugi koniec pokoju, dotarł do innego kory- 19 tarza, będącego wyjściem ze szpitala dla żołnierzy armii północno wietnamskiej. Powodowany ostrożnością oświetlał latarką każdy z hamaków, a rozglądając się wokoło, przez cały czas trzymał broń w pogotowiu. Było w tym coś przerażającego, Elias porównał to do chodzenia po linie nad jamą pełną wygłodniałych aligatorów. Pomyślał, że to najbardziej stresujące wydarzenie w całym jego życiu. Napięcie było niemal nie do zniesienia. „Jak, do cholery, się po tym pozbierać, kiedy się już wróci do normalnego Świata?" — zastanawiał się w duchu. W trzecim z kolei hamaku Elias znalazł martwego Wietnamczyka, okropnie zmasakrowanego odłamkami szrap-nela. Po wyglądzie ran Elias domyślał się, że mężczyzna musiał oberwać podczas wybuchu claymore'a albo M-26, i dotarł tu, aby umrzeć. Oświetlając latarką wejście do drugiego tunelu, Elias dostrzegł pofalowaną powierzchnię błotnistej wody i małe, niczym paciorki, oczy pływających szczurów. „Przebrnięcie przez to będzie kurewsko straszne... a kto wie, co może być po drugiej stronie tego gówna?"... Elias opuścił się i zanurzył w brudnej wodzie. Sięgała mu po szyję, kiedy poczuł błotnisty grunt pod nogami. W głębi duszy był już zdecydowany zawrócić. Nie popłynąłby, gdyby nagle znalazł się nos w nos ze szczurem, albo gdyby poziom wody sięgał powyżej jego głowy. „Szczęście mi dopisuje" — pomyślał, przypominając sobie chwile, kiedy był jeszcze chłopcem, i jego dziadek — Indianin z plemienia Navajo — naznaczył mu czoło specjalną farbą, aby zawsze wychodził cało z wszelkiego rodzaju niebezpiecznych sytuacji. 120 Poczuł pojedyncze szarpnięcie liny owiniętej wokół pasa. Barnes sprawdzał, czy wszystko było w porządku. Elias pociągnął jeden raz w odpowiedzi i utkwił wzrok w kręgu światła na końcu tunelu. Usłyszał głośny syk... jak gdyby nie wyłączone radio. Elias wyczuł obecność innego człowieka, zanim zobaczył oficera armii północno wietnamskiej. Zajrzał do środka przez otwór w tunelu i natychmiast zdał sobie sprawę, że trafił w dziesiątkę. To był punkt dowodzenia! Syk brał się z potężnego radioodbiornika, w sowieckim stylu, stojącego w kącie. Operator odwrócił się i na widok Eliasa na jego twarzy pojawiło się przerażenie. Zanim zdążył zdjąć słuchawki i wstać, Elias wpakował mu w pierś dwie kule kalibru 45. Odgłos wystrzału w podziemnym pomieszczeniu był niemal ogłuszający. Porucznik Wolfe ściągnął swojego radiooperatora przez krótkofalówkę do wejścia do tunelu, gdzie siedzieli Barnes i Hoyt pilnujący liny Eliasa. Barnes słyszał strzały, ale bynajmniej nie był nimi poruszony. — Podejrzewam, że Elias zobaczył tam gdzieś szczura albo żółtka, poruczniku. Napięty jak cięciwa łuku, Wolfe zdał sobie nagle sprawę, że zanim zdołał ugryźć się w język, wypowiedział na głos swoje przypuszczenia. — Gówno, to prawdopodobnie żółtek. Paleniska są wciąż jeszcze gorące. Dopiero co opuścili to miejsce, a Szóstka rozkazuje nam, żebyśmy tu zostali i zrobili pełny spis broni i sprzętu. Wysyłają nam nawet jakiegoś korespondenta z aparatem fotograficznym. Jesteśmy tu nazbyt odsłonięci. 121 Barnes spokojnie zapalił papierosa. — A co z flankami, poruczniku? Ma pan tam kogoś? Wolfe przeklinał w duchu swoją głupotę w kwestiach taktycznych. Byli okrążeni ze wszystkich stron gęstą dżunglą, a on nie pozostawił nikogo na warcie. Wietnamczycy mogli tu wrócić w każdym momencie, a wtedy byliby ugotowani! Widząc Taylora i Manny'ego przeszukujących rząd plecaków należących do Wietnamczyków, Wolfe uznał, że ma szansę naprawić swój błąd. — Manny, zajmij pozycję jakieś trzydzieści metrów stąd z prawej flanki. Taylor, ty będziesz krył z lewej i jakbyś coś zobaczył albo usłyszał, to daj znać. Wolfe ruszył w stronę centrum kompleksu bunkrów, modląc się w duchu, aby Elias jak najszybciej wyszedł z tunelu, a on mógł czym prędzej wynieść się z tego miejsca. Sanderson i Sal siedzieli obok siebie w szerokim, niskim bunkrze, oglądając plakaty i materiały reklamowe wiszące na ścianach. Sanderson rozpoznał na jednym z plakatów Ho Chi Minha i uznał, że musieli natrafić na jakieś stanowisko polityczne albo propagandowe. Sal zgodził się z jego opinią i wskazał na stary powielacz stojący w kącie: — Przypomina mi ten, na którym pracowałem w Ne-wark. Sanderson przekopywał stos pamfletów w języku wietnamskim, ale opatrzonych rysunkami, przedstawiającymi żołnierzy amerykańskich. — Czy robiąc coś takiego, naprawdę można się urządzić? — Tak, Sandy. Czasami zarabiasz dwieście, trzysta tygodniowo... albo i więcej, jeżeli masz w sobie dość ikry. 122 A teraz wynośmy się stąd. To wszystko przyprawia mnie o dreszcze. — Spoko, spoko. Sal. To tylko papier i kupa bzdur. No to powiedz. Sal, przyjmiesz mnie do roboty, jak już opuścimy Wietnam? —— Załatwię ci wszystko, co zechcesz, chłopie. Tylko wynieśmy się stąd, póki jesteśmy cali i zdrowi. Oni lubią podkładać ładunki wybuchowe pod różne takie gówna. Sanderson był z natury złośliwy i bawił go widok Sala, wielkiego twardziela, trzęsącego portkami. — Nie, chłopie. Musimy to przejrzeć. Spójrz na ten stos papierów w tej skrzyni na amunicję. To mi wygląda na mapy i inne takie pierdoły. Opierając się niepewnie o opleciony winoroślami pień drzewa na lewym skrzydle kompleksu bunkrów, Chris poczuł, że w jego żołądku zapowiada się poważna rewolucja. Uznał, że najprawdopodobniej jest to efekt działania dzikich szalotek, którymi poczęstował go rano Elias i które urozmaiciły mu śniadanie złożone z szynki i jakiegoś niestrawnego świństwa. Uniósł rękę i wyczuł pod palcami elastyczny materiał maskujący, pokrywający jego hełm. Zwitek papieru toaletowego tkwił na swoim miejscu. Oparł karabin o drzewo, żeby mieć go w zasięgu ręki, spuścił spodnie i przykucnął, aby sobie ulżyć. „Wygląda na to — myślał — że nerwy zawsze sprawiają, iż człowiek jest podjarany i spięty, i nie może zrobić tego, co powinien. Musi się rozluźnić". Chris spuścił wzrok i przypatrywał się pokrytemu zielenią poszyciu dżungli. Początkowo sądził, że to zwykłe pnącze. Dopiero po chwili Chris dostrzegł zielono-czarno i pomarańczowe re- 123 gularne pasy. „Jezu kochany! Żmija albo krait*". Nie potrafił sobie skojarzyć tego, co zobaczył, ze zdjęciami, które pokazywano mu podczas szkolenia, ale pamiętał, co mówiono na temat tych gadów: „Nazywają je «wężami na dwa kroki» — instruktor parsknął śmiechem. Bo jak taki cię ugryzie, możesz zrobić tylko dwa kroki, a potem padasz na mordę, już jako zimny trup!". Przerażony i skamieniały Chris patrzył na węża, który powoli pełzł w stronę miejsca między jego udami. „Jeśli ta cholerna bestia będzie pełzła dalej, to zahaczy o mojego kutasa! A co się stanie, jeżeli wąż potraktuje kutasa jako mysz albo inną tego typu ofiarę i go ugryzie? Co do cholery powinienem zrobić, gdyby wąż ukąsił mnie w kutasa"? Ale wąż nie przejawiał zainteresowania ani Chrisem, ani jego członkiem. To, co skłoniło go do opuszczenia jego gniazda i przerwania amerykańskiemu żołnierzowi procesu wypróżniania się, znajdowało się gdzieś w głębi dżungli. Wąż wysunął rozdwojony język, aby posmakować powietrze i skręciwszy szerokim łukiem w lewo, zaczął oddalać się od Chrisa. Taylor odetchnął głęboko, podniósł się na trzęsących nogach i w dalszym ciągu przerażony, zaczai się zastanawiać nad tym, czy kiedykolwiek będzie w stanie wysrać się do końca. Manny siedząc po drugiej stronie kompleksu bunkrów i patrząc na poskręcaną ścianę zieleni, uznał, że usłyszy żółtków na długo przed tym, zanim oni zobaczą jego. Sięgnął więc do kieszeni po plastykowy woreczek, zawierający * Krait jadowity wąż azjatycki. 124 trzy papierosy, które — jak powiedział dziesięcioletni handlarz z Cu Chi — były prawdziwymi Tajskimi Pałeczkami. Wciągnął do płuc potężny haust dymu, zatrzymał go w sobie i uśmiechnął się, gdy w jego oczach kolory dżungli stawały się intensywniejsze i zaczęły się z nich wyłaniać kształty, których wcześniej nie dostrzegał. Popatrzył na kalendarz, który naszkicował sobie na hełmie i stwierdził z ulgą, że już niebawem będzie miał na liczniku dwucyfrówkę. Sto dwa, najwyżej sto cztery dni. A potem wróci do siebie. Będzie się ubierał jaskrawo, nie tak jak teraz. Będzie nosił podkute buty o ostrych noskach, które podczas walki mogą się zmienić w niebezpieczną broń. „Nigdy więcej wojskowych butów, chłopie". Gorące noce, salsa i soczyste Portorykanki! „Ej, chłopie" — westchnął. Tak bardzo chciałby złapać za cycki jakąś zgrabną Portorykankę! Nieważne którą — Marlenę, Rositę, Lucindę. Którąkolwiek. Manny wcisnął dłoń w krocze, rozpiął rozporek i zaczai się onanizować. Wiedział, że to nie potrwa długo. Zabrakło mu jednak czasu. Zanim doczekał się „żaru ud Lucindy", Manny poczuł zimny, bolesny dotyk ostrej jak brzytwa stali, tuż pod lewym uchem. —- Daj sobie z tym spokój, facet. To nic nie warte gówno! Sal próbował powstrzymać Sandersona przed dalszym grzebaniem we wnętrzu skrzynki wypełnionej niemal po brzegi mapami i dokumentami. Nie rozumiał tekstów zawartych w dokumentach, ale Sanderson, na złość Salowi, kontynuował swoje poszukiwania. — Ejże, twardzielu, rozchmurz się. To prawdopodobnie coś ważnego. 125 Sanderson złapał skrzynię za uchwyty i zaczął podnosić: — Zabiorę to gówno do dowództwa i pewno dadzą mi za to jakiś pieprzony medal. Sal widział wystarczająco dużo ważnych dokumentów, znalezionych w dżungli przez nieświadomych ich znaczenia szeregowców, by wiedzieć, że Sanderson ma rację, ale chciał natychmiast wydostać się z tego przerażającego miejsca. Powiedział więc Sandersonowi, gdzie może sobie wsadzić swój medal i przestąpiwszy skrzynię, skierował się do wyjścia. Była to tragiczna pomyłka. W punkcie dowodzenia żółtków znajdującym się pod kompleksem bunkrów, Elias najpierw poczuł wstrząs, a dopiero potem usłyszał odgłos wybuchu. Wcisnął pliki map i dokumentów do swych przemokniętych kieszeni, odwiązał linę i ruszył w stronę tunelu prowadzącego na powierzchnię. Wyłonił się z czeluści. Ociekając błotem, zamrugał powiekami w słabnących promieniach słońca. Wtedy zobaczył czarny słup dymu, bijący w niebo, i odłamki spadające na ziemię, jak grad. Pułapka! Ale kto ją uruchomił? Żołnierze z Kompanii Bravo zaczynali opuszczać swoje kryjówki, w które pochowali się w momencie eksplozji mi-ny-pułapki, i jeden po drugim zbliżali się do miejsca wybuchu. Barnes rzucił linę, którą zwijał, i popędził w kierunku dymiącego leja, będącego przedtem bunkrem. Jego mózg niemal nie zarejestrował ludzkiego ramienia, oderwanego od tułowia, które znalazło się na drodze. Zieleń roślin wokół miejsca eksplozji była pod cienką warstewką białego popiołu i kordytu, kiedy Barnes znalazł się na środku polany. 126 Patrzył z wściekłością, jak Sanderson próbuje wydostać się z rumowiska. Urwało mu obie ręce i z każdym kolejnym uderzeniem jego serca wypływały strumienie krwi, a wraz z nią uchodziło życie. Barnes krzyknął przeciągle, wzywając lekarza, i ruszył pędem przed siebie. Sanderson runął bezwładnie na ziemię; jego rozszerzone oczy patrzyły w górę, na wierzchołki drzew. Doktor Gomez zjawił się, i owszem, ale nie próbował zejść na dno leja, który był jedyną pozostałością po wietnamskim bunkrze. Rhah wskazał strzelbą na zwęglony, beznogi tors: — Chyba tylko tyle zostało z Sala. Mina-pułapka, sierżancie. I wygląda na to, że duża. Barnes zdawał się go nie słyszeć. Wpatrywał się z uporem w martwe oczy Sandersona, jakby myślał, że może w ten sposób tchnąć odrobinę życia w trupa. Doktor Gomez oddalił się wolno od dyszącego sierżanta, w którym burzyła się krew. Wyglądało na to, że facet lada chwila dostanie rozedmy płuc... albo eksploduje. Chris nadbiegł z lewej strony w chwili, gdy Barnes wskoczył jednym susem do dymiącego leja i przykląkł obok trupa. Z jego ust dobył się okrzyk wściekłości: — Niech was wszyscy diabli! Czy wy się tego kiedyś nauczycie? Czy nie rozumiecie, jak łatwo jest umrzeć? W chwilę potem na skraju rumowiska pojawił się Elias. Patrząc na Barnesa zdał sobie sprawę, że w tej chwili nie będą mieli wielkiego pożytku z sierżanta. Podszedł do porucznika Wolfe'a, który gadał coś nieskładnie przez radio, próbując opisać dowódcy, co się stało. Elias odebrał mu mikrofon i popatrzył w jego przerażone oczy. „Powiedz Szóstce, że potrzebujemy tu techników. To pieprzone miejsce roi się od pułapek!" 127 Elias odwrócił się i powiódł wzrokiem po przerażonych, bladych twarzach żołnierzy z drugiego plutonu. Dostrzegł głupkowate spojrzenie O'Neilla i odwrócił głowę. — Doktorze — niech pan nakryje ciała ponchami. O'-Neill, ty zajmiesz się ludźmi i przygotujesz ich do natychmiastowego wymarszu! Władczy ton głosu Eliasa poderwał O'Neilla. Mężczyzna momentalnie zamknął rozdziawione usta, skinął głową i wymierzył najbliższemu żołnierzowi solidnego kopniaka: — Przestańcie się trzymać w kupie, do cholery. Rozejść się. Jeden pocisk w środek i wszyscy oberwiecie. Przegrupować się — na prawo. Charlie Dwa z przodu! Kiedy żołnierze opuszczali rejon bunkra, Elias odwrócił się w stronę Wolfe'a i zobaczył, że ten z uwagą studiuje mapę. Wyglądało na to, że czegoś szuka, pomagając sobie przy tym palcem. Ace, jego oficer łącznikowy, poinformował Eliasa, że technicy z punktu dowodzenia kompanii są już w drodze. Wolfe dźgnął wreszcie palcem mapę i spojrzał na Eliasa. Facet z trudem panował nad drżeniem w głosie: — Szóstka mówi, że o pół kilometra stąd, w dół rzeki, jest wioska żółtków. Batalion uważa, że Wietnamczycy mogli się tam skierować po opuszczeniu obozowiska. Chcą, żebyśmy tam poszli i przeszukali tę wioskę. Natychmiast. — W porządku, poruczniku. Zajmiemy się tym. Powie pan Gomezowi i dwóm ludziom, żeby zostali razem z zabitymi, dopóki technicy się nie pojawią. Ja z resztą wyruszę w stronę rzeki. W ten sposób najszybciej dotrzemy do tej wioski. Chris miał właśnie dołączyć do Eliasa, kiedy zobaczył 128 ognik papierosa pośród zgliszcz, gdzie zginęli Sal i Sander-son. Pochylił się, by tam zajrzeć i spojrzał prosto w zniekształcone oblicze sierżanta sztabowego Barnesa. Podoficer niby patrzył na Chrisa, ale sprawiał wrażenie, jakby go nie dostrzegał. Szeregowiec Taylor poczuł na plecach ciarki pod wpływem pełnego gniewu i nienawiści wzroku sierżanta. Zauważył też drobny tik mięśni w okolicy okrągłej, wypukłej blizny na czole Barnesa. „Ponad trzy lata, to już ponad trzy lata — skonstatował w duchu Barnes — odkąd żółtki tak mnie naznaczyły. Ale prawdziwe blizny są wewnątrz, gdzie nikt nie może ich zobaczyć. Od prawie czterech lat żółtki dopraszają się, żeby dobrać się im do dupy. Te skurwysyny wybijały moich żołnierzy, odkąd przyczepiłem pierwszą naszywkę do rękawów munduru. A ja na to pozwoliłem, bo pieprzona armia mówi, że muszę grać zgodnie z zasadami. No cóż, myślę, że już najwyższy czas, aby je nieco zmienić". Barnes poczuł, że mięśnie jego twarzy zaczynają się rozluźniać. Ból minął, na kilka sekund. Tak było zawsze, kiedy myślał o Nobuko, Japonce, którą poślubił w szpitalu w obozie Zana, powracając do zdrowia po postrzale w głowę. Brzydki, z twarzą pokrytą bliznami bał się spotkania z jej rodzicami. Nie rozumiał, dlaczego ani ona, ani oni nie czuli wstrętu na widok jego twarzy. I wtedy dowiedział się o dwojgu ludziach mieszkających wraz z nimi, o ciotce i wujku, którzy w sierpniu 1945 roku przebywali w Hiroszimie. „Gdybyś każdego dnia patrzył na taką parę potworków — pomyślał Barnes — to w końcu byś uznał, że wyglądasz zupełnie normalnie". Pluton 129 Ale nie wyglądał normalnie. Barnes zdawał sobie z tego sprawę. Podobnie jak Nobuko. Nie płakała, kiedy zostawił ją z miesięcznym żołdem i obietnicą, że wróci, „gdy będzie miał dość wojaczki". „A to nieprędko nastąpi •-— powiedział do siebie. Prawdę mówiąc, dopiero zacząłem się rozkręcać. Od teraz ten pluton będzie maszyną do walki, a ja jestem głównym mechanikiem. Ej, żółtki, próbowaliście rozpieprzyć mi moją maszynę, odpłacę wam za to, przysięgam!" Barnes uniósł rękę, aby pomasować bliznę i w końcu zauważył, że Taylor mu się przygląda. Spuścił wzrok, jakby wstydził się, że został przyłapany na chwili słabości. Chris poczuł dziwną falę sympatii do tego zeszpeconego mężczyzny: — Nic panu nie jest, sierżancie? Potrzebuje pan pomocy? Taylor usłyszał bulgot dobywający się z piersi Barnesa. Zimne oczy mrugnęły raz, dwa razy. — Będziesz tam tak siedział i zabawiał się ze sobą, Taylor? Czy może chcesz być częścią mojej wojny? Zanim Chris zdążył odpowiedzieć, zobaczył, jak Barnes otrząsnął się. wstał i wyszedł z leja wypełnionego popiołem. — W porządku. Do roboty! Ściągnij ludzi z flanek. Wyruszamy w drogę. — Byłem na lewej flance, sierżancie. Manny obstawiał prawą. — A gdzie on się, kurwa, podziewa? Elias! O'Neill! Warren! Macie wszystkich? Elias wyszedł na polanę: — Nie możemy znaleźć Man-ny'ego, Barnes. Prawdopodobnie gdzieś spierdolił. Przejmę Alfę i znajdę tę dupę. Spotkamy się w wiosce. 130 — Powiedz temu skurwielowi, jak go znajdziesz, że będzie palił gówno przez resztę swego życia. Ruszaj! Żołnierze pierwszego oddziału nie mogli wiedzieć, że poszukiwania Manny'ego w gęstej dżungli wokół kompleksu bunkrów armii północnowietnamskiej były jedynie stratą czasu. King, idący na przedzie kolumny, znalazł wreszcie Manny'ego. Pluton przebył zimną, czystą rzekę i ruszył w górę stromego górskiego zbocza w stronę wioski, którą porucznik Wolfe zdołał w końcu odnaleźć na mapie. King prześlizgiwał się jak wąż pośród formacji skalnych, zmierzając w kierunku wodospadu, i nagle nadał latarką sygnał „stać". Informacja została przekazana na tyły kolumny, do dowódcy plutonu. Nikt nie wiedział, co było powodem przerażenia na twarzy Kinga. Porucznik Wolfe i Barnes zobaczyli to niemal jednocześnie. Żaden z nich nie pomyślał, aby powstrzymać resztę plutonu od podejścia bliżej i rzucenia okiem na znalezisko. A powinni byli to zrobić. Żołnierze Bravo Dwa nie byli przygotowani na taki widok, szczególnie po tym, co się stało z Salem i Sandersonem. Manny był przywiązany do obumarłego drzewa, stojącego opodal wodospadu. Ręce miał spętane na plecach przewodem od amerykańskiej radiostacji. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na ten szczegół. Wszyscy patrzyli na twarz Manny'ego. Zdawało się, że mężczyzna ma podwójne usta. Pierwsze, szeroko otwarte, w których błyszczały zęby ze złotymi koronkami. Drugie ziały pod brodą mężczyzny. Mundur poniżej był zbryzgany krwią. Gardło Manny'ego, 131 ten instrument, którym bawił on swoich kolegów podczas muzycznych interludiów w Podziemnym Świecie, zostało rozpłatane od ucha do ucha. Porucznik Wolfe był wstrząśnięty i nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa. Barnes ujął go za ramię i odprowadził na bok: — Weź się pan w garść, poruczniku. Nie możemy sterczeć tu cały dzień i gapić się na martwego faceta. Trzeba go odciąć. Zabierzemy jego ciało do wioski. Dowódca plutonu wyraźnie odetchnął, słysząc konkretne wskazówki. To wszystko było ponad jego siły. Jak miał wyjaśnić śmierć trzech swoich ludzi kapitanowi Harrisowi? Wydał odpowiednie rozkazy i pluton wolno zaczai wspinać się pod górę. Barnes skierował Kinga na tyły, a na szpicy kolumny postawił swojego oficera łącznikowego. Hoyt usłyszał, jak sierżant, rozpoczynając morderczą wspinaczkę na stok, wymamrotał pod nosem: — To was będzie drogo kosztowało, skurwysyny. Hoyt bał się zapytać kogo i ile, ale w głębi duszy miał wrażenie, że znał odpowiedzi na te dwa pytania. 7. W połowie marszu w górę stoku Barnes i Hoyt weszli na drogę. Sprawdzali ją ostrożnie, obawiając się min czy innych pułapek, i wspinali się nią na szczyt wzgórza. Właśnie tam, zgodnie z mapą Wolfe'a, miała znajdować się wioska wietnamska. Przypuszczenia okazały się słuszne. Wraz z wonią odchodów wiatr niósł zapach drzewa kamforowego używanego przez żółtków jako opał. Barnes zszedł z drogi, żeby się odlać, dzięki czemu idący z tyłu żołnierze mogli choć trochę odetchnąć; wtedy właśnie Hoyt zauważył wieśniaka. — Jesteśmy u celu, sierżancie. Ten stary pryk, który tam sterczy, to na pewno jakiś chłop. Wioska musi być niedaleko. Barnes wrócił, zapinając po drodze rozporek i poprawiając spodnie. Spojrzał w dół na zdyszanych żołnierzy i zobaczył, że w oddali rysował się wyraźnie brzeg rzeki. Ostatnim w szeregu był ktoś z oddziału Warrena, ale niżej nie zauważył ani żywej duszy. Widać wszyscy szli zwartą grupą. Spojrzał w kierunku wskazanym przez Hoyta i zobaczył czarną sylwetkę powykrzywianego wietnamskiego wieśniaka. Mężczyzna stał oparty jedną nogą o motykę albo grabie. Wyglądał jak jakiś wiekowy flaming. Rzecz jasna, stary musiał zauważyć nadchodzących 133 Amerykanów. Nie ruszył się jednak, by uciec albo zaalarmować kogoś w wiosce. Hoyt uznał to za dobry znak i powiedział o tym głośno. Barnes nazwał go kretynem. — Ci skurwiele są tak dobrymi aktorami, że powinno się ich wywieźć do Hollywoodu. Tylko dlatego, że wyglądają na takich, co to nie mają nic do ukrycia, nie jest powiedziane, iż niczego nie ukrywają. Idziemy. Hoyt, uginający się pod ciężarem swojej radiostacji, dał ręką sygnał pozostałym. Kiedy dotarli na szczyt, stary mężczyzna nawet nie drgnął. Znajdowali się na skraju wioski. Hoyt widział dachy chat, słyszał głosy wietnamskich kobiet i gaworzenie dzieci. Może starzec był ślepy. Barnes patrzył prosto w kaprawe oczy wieśniaka, czekając na to, co on zrobi. W końcu stary uniósł guzowatą dłoń, w której trzymał skręta, włożył go do ust, pomiędzy wargi czerwone od żucia betelu. — Chce ognia. Podaj mu, Tony. Hoyt wziął zapalniczkę, ale nie był w stanie przypalić pogniecionego skręta. Barnes odsunął go na bok i błyskawicznym ruchem zarepetował swój M-16. Podoficer uniósł broń do ramienia, zanim Tony zdążył przesunąć wzrok w dół, wzdłuż linii strzału i zobaczyć, do czego mierzył sierżant Barnes. Zauważył jakąś sylwetkę nad brzegiem rzeki — jakieś trzysta metrów poniżej i rozpoznał Wietnamczyka w przebraniu wieśniaka, biegnącego w stronę drugiej ścieżki prowadzącej w górę zbocza, tyle tylko, że w przeciwnym kierunku. Barnes wystrzelił, automatycznie przygotowując się do oddania kolejnych strzałów, i wpakował dwie kule między łopatki uciekającego. Tony był pełen podziwu. Z odległości trzystu metrów, ze szczytu wzgórza, do biegnącego celu, 134 a mimo to zobaczył ulatujące w powietrze strzępy materiału, kiedy kule przeszły przez plecy mężczyzny. Skurwiel padł na ziemię jak worek mokrego piasku. Opuszczając karabin z pomrukiem zadowolenia, Barnes nakazał Hoyto-wi przeszukać ciuchy zabitego żółtka i poprowadzić Bravo Dwa do wioski Pham Xa Vi. Wieśniacy niczego nie słyszeli pośród gdakania kur i kwiczenia świń, ale właśnie w tej chwili zaczęła tykać „bomba zegarowa". Podczas gdy pierwsze oddziały weszły do wioski, której chaty były wzmocnione płatami pordzewiałej blachy i amerykańskimi pudłami przydziałowymi, Bunny odszedł na stronę, bawiąc się leniwie dźwignią tłokową karabinu. Odgłos cichego szczęku iglicy broni wprawiał go w dobry nastrój, a on tego właśnie potrzebował. „Ta pieprzona sytuacja zaczyna mnie już wkurwiać — pomyślał. Ludzie tutaj nie zagrywają uczciwie". Bunny rąbnął kolbą strzelby w wysoki gliniany dzbanek z wodą i uśmiechnął się. Odłamki posypały się wokoło, a strumień bryznął na ziemię. Sierżant Warren kazał mu zostawić granatnik przeciwpancerny w bunkrze. Co to za bzdury? Bunny chciał go wziąć ze sobą na tyły, do swojego baraku, żeby móc pokazywać gościom, kiedy będą pieprzyć o potyczkach, które widzieli. „Tak — Bunny uśmiechnął się — ci ludzie zaczęli zanadto pobłażać żółtkom. Powinniśmy odpłacać im z nawiązką za każdy cios. Te pieprzone żółtki posrałyby się, gdyby przyrąbać im kiedyś z ich własnego granatnika. To by im się należało za to, co zrobiły z Sandersonem, Salem i Man-nym". 135 „My nie walczymy w ten sposób — myślał dalej Bunny. Chcesz zabić skurwiela, to patrzysz mu prosto w oczy i roz-pierdalasz bebechy". I właśnie wtedy zobaczył kwiczącą świnie przywiązaną do kołka niedaleko jednej z chat na skraju wioski. Wprowadził pocisk do komory i krzyknął do wyimaginowanego żołnierza, którego życie miał uratować. — Żółta świnia! Uważaj! Ciężki pocisk dwunastki trafił wieprza prosto między małe oczka i zwierzę runęło, drgając konwulsyjnie. Bunny uśmiechnął się, wyrzucił łuskę z komory i złapał ją, nim upadła na ziemię. — Należało ci się, skurwysynie. O'Neill podszedł do studni będącej centralnym punktem Pham Xa Vi. Nie był zadowolony z rezultatu swego rekonesansu. Wytropiwszy Barnesa w pobliżu błotnistego chlewu, podszedł, aby złożyć raport: — Zrobiliśmy małe rozpoznanie, Bob. Nie spotkaliśmy żadnych młodych. Są tylko starcy, kobiety albo dzieci. To za dużo jak na dwa oddziały i punkt dowodzenia. Dlaczego nie poczekamy do czasu, aż Elias dotrze tu z Alfa Dwa? Barnes zdawał się tego nie słyszeć. Stał jak nieobecny, patrząc na zielone łany ryżowisk będące podstawą utrzymania mieszkańców wioski. O'Neill wcale się nim nie przejmował. „Facet musi dojść do siebie. Powrócić do rzeczywistości. W tej wiosce coś śmierdzi i to nie jest bynajmniej smród świńskiego łajna i sfermentowanego sosu rybnego. Barnes powinien podjąć ostateczną decyzję. Od niej będzie dużo zależało". — Będziemy czekać na Alfa Dwa, Bob? — Nie. Ty i Warren weźmiecie swoich ludzi i przetrząś- nięcie całą tę wioskę od góry do dołu. Przeszukacie ją wzdłuż i wszerz, przenicujecie, jeżeli będzie trzeba. Ci pierdoleni żołnierze z APW byli tutaj. Czuję to. Barnes usłyszał głos tłumacza (jak się okazało, facet rozmawiał z paroma dzieciakami) i wrzasnął na niego, żeby dołączył do oddziału: — Lerner! Daj sobie spokój z gnojami! Znajdź głównego papa-san tego gówna i sprowadź go do mnie. Barnes znów objął dowodzenie, a jego silny, chropowaty głos, odbijający się szerokim echem po wiosce, niósł ze sobą jakąś złowieszczą nutę. Mężczyzna przypominał anioła zemsty. — Wy się tu opierdalacie! A ja wiem, że te kutasy pomagają żołnierzom APW... ale to się skończy! Być może był to efekt potwornego upału, denerwujących zawodzeń wietnamskich wieśniaków, zapewniających o swojej niewinności, może powodem było wspomnienie okaleczonych ciał kolegów, a może wszystko to razem wzięte, ale szeregowcy z drugiego plutonu zabrali się do wypełniania swoich obowiązków ze szczególną zawziętością. Rodzinny bunkier, który miał chronić mieszkańców chaty przed łupieżcami wszystkich narodowości, był wykopany pod niewielkim wzgórkiem, a jego wejście przykryto okrągłymi, plecionymi koszami używanymi do przesiewania ryżu. Jednakże Barnes, który już wielokrotnie widział tego typu kryjówki, nie dał się oszukać. — Oni tam są, a my ich stamtąd wyciągniemy. Skinął na Biga Harolda i Hoyta, by się odsunęli od wejścia do bunkra i za pomocą lufy M-16 zaczai zrzucać kosze z ryżem. Natychmiast dały się słyszeć przeciągłe, piskliwe głosy 136 137 Wietnamczyków. Barnes ukląkł, próbując zajrzeć do spowitego mrokiem wnętrza. — Wygląda na to, że są tu tylko kobiety i dzieci, sierżancie. Barnes obdarzył Biga Harolda lodowatym spojrzeniem: — No cóż, tłuściochu, ale my nie przekonamy się o tym, dopóki ich stamtąd nie wykurzymy. Czarny żołnierz wzruszył ramionami i powrócił do dźgania dachu chaty bagneteam umocowanym na karabinie. Hoyt był mile zaskoczony, słysząc Barnesa krzyczącego po wietnamsku „kurwa" — ostatnio sierżant robił same niespodzianki. — La dail La dail Di mao lin! No dalej, pierdolone skurwysyny wyłaźcie z bunkra! Na dźwięk tych słów trajkotanie Wietnamczyków odrobinę ucichło. Hoyt zauważył nawet, że coś się poruszyło wewnątrz bunkra. To jednak nie wystarczyło Bar- nesowi. Wystrzelił dwa razy w szczyt niewielkiego kopczyka i został nagrodzony widokiem chudych, brązowych rąk machających rozpaczliwie, jakby wzywały do wstrzymania ognia. Po chwili wyłoniła się wymizerowana Wiet-namka, ciągnąc za sobą dwójkę chlipiących dzieci. — Harold, przestań się pierdolić z tą chatą i zaprowadź tę kurwę z gnojami do Lernera, do chlewika. Tony, daj no latarkę. Barnes lustrował bunkier z wszystkich stron. — Na dole jest jeszcze co najmniej dwoje. Nie wiem jakiej płci. — Jak ich stamtąd wyciągniemy, sierżancie? — Nie wyciągniemy ich, Tony. Słyszałeś, jak ich na- mawiałem do wyjścia. Nie usłuchali, to teraz za to zapłacą. Daj mi willy- pete'a. Hoyt wzruszył ramionami i podał sierżantowi cylindryczny granat z ładunkiem białego fosforu. Odsunął się jednak od wejścia, aby uniknąć skwierczących odłamków, które wyprysną przez otwór w chwili wybuchu. Kiedy jakaś część willy-pete'a wbije się w skórę, nie sposób ją stamtąd usunąć. A jeśli nie potrafi się jej ugasić, to świństwo wypala mięso aż do kości. Barnes wrzucił granat do bunkra i wolno odszedł na bok, by znaleźć się z dala od stłumionego odgłosu eksplozji i oślepiającego błysku fontanny fosforu. Zdawał się nie słyszeć zwierzęcego skowytu, który po tym nastąpił. Parker miał właśnie zapytać Fu Shenga, czy jego ślicz-niutka siostrunia lubi „to" robić, kiedy odnaleźli schowek na broń. Obaj mężczyźni znajdowali się już od dwudziestu minut w głębokim dole, przekazując ciężkie dzbany z ryżem Ace'owi, porucznikowi Wolfe'owi, sierżantowi War-renowi, Bunny'emu i Morehouse'owi. W każdym ze czte-rostopowych dzbanów znajdował się zapas ryżu, który wystarczyłby dla całej wioski na tydzień. Było tego ciut za dużo, jak na zapasy wieśniaków, a poza tym naczynia te były diablo podobne do tych, które znaleźli w kompleksie bunkrów armii północnowietnamskiej. Fu Sheng zarzucił sobie na ramię jeden z dzbanów, podał go stojącym na górze, gdy nagle zauważył, że pręty bambusowe, na których stał, zaczynają obsuwać się pod jego stopami. Zabrali się więc do rozwalania fałszywego dna i okazało się, że dół był zarazem magazynem broni. Pod pokrywą z bambusa i zielonego, wodoodpornego pla- 138 139 styku znaleźli pierwsze zawiniątka. Z okrzykiem radości dwaj mężczyźni zaczęli podawać pozostałym owinięte w plastyk pakunki zawierające AK-47, karabiny typu SKS, granatniki przeciwpancerne, chińskie RKM-y i kilka nowych mundurów APW. Potem natrafili na cięższy sprzęt. W drugim rzędzie znaleźli materiały wybuchowe, pociski do rakiet, moździerze (wraz z amunicją) i rozłożony ciężki karabin maszynowy z celownikiem przeciwlotniczym. Porucznik Wolfe był przekonany, że tak wspaniałe znalezisko pojedna go z kapitanem Harrisem, i rozkazał Ace'owi wszystko dokładnie przejrzeć. Sięgnął po nadajnik, by natychmiast poinformować o tym odkryciu, gdy na centralny plac wioski wtargnął jak burza sierżant Bar-nes. Żołnierze cofnęli się, gdy Barnes zbliżył się i spokojnie zlustrował wzrokiem olbrzymi stos broni i amunicji należący do wroga. Kiedy zatrzymał się i ukląkł, by przyjrzeć się jednemu z karabinów maszynowych, sierżant Warren przewrócił stojący obok niego dzban. Zawartość wysypała się z sykiem. — I mają tu dostatecznie dużo ryżu, żeby wykarmić cały pułk! — Barnes podniósł się rozwścieczony i zauważył Huffmeistera dźwigającego ładunki plastyku C-4 i przewody detonacyjne. — Uzbrój ładunki, Warren, tamci niechaj dalej robią swoje. Chcę wiedzieć, co jeszcze trzymają żółtki w tym dole na śmieci. Słyszysz mnie? Idę do chlewika zobaczyć, czy Lerner znalazł przywódcę wioski. Taylora bolały już ramiona od dźgania i kłucia w różne rzeczy bagnetem zamontowanym na lufie karabinu. 140 Odkąd znaleziono skład broni, a sierżant O'Neill przyłapał go siedzącego pod drzewem i palącego papierosa, nie miał chwili wytchnienia; obrócił w perzynę trzy chaty, które przeszukali za pierwszym podejściem. Słońce sprawiało, że ból w karku odezwał się na nowo, a wściekłe biadolenie Wietnamczyków doprowadzało go do szału. „Czy ci ignoranccy kretyni nie zdawali sobie sprawy, że przyłapano ich z opuszczonymi spodniami, na Boga? Te kutasy wspomagały armię północnowietnamską, a to oznaczało, że przyczyniali się do zabijania Amerykanów. Dość tych bzdur o biednych wieśniakach"! Chris poszedł za Francisem do kolejnej chaty, zadowolony, że choć przez chwilę nie będzie musiał sterczeć na tym piekielnym skwarze. Upał sprawiał, że pod hełmem mózg zaczynał mu się gotować. Nie wyglądało na to, aby mieszkający w tym pomieszczeniu ludzie mieli wiele do zaoferowania żołnierzom z APW. W jednym rogu leżało kilka mat, w drugim stał buddyjski ołtarzyk. Na nim znajdowała się wyblakła fotografia młodego Wietnamczyka. Z niewielkiej wazy wystawało kilka tlących się jeszcze kadzidełek. Miejsce wydawało się opuszczone, ale Chris słyszał, jak sierżant O'Neill z zewnątrz wrzeszczał, aby przeszukać wszystko wyjątkowo dokładnie. Zaczął penetrować wnętrze chaty bagnetem. Francis zauważył kilkanaście koszy ustawionych w schludny stosik pod niską platformą służącą Wietnamczykom do gotowania. — Tu mi coś śmierdzi! — powiedział, przyglądając się im podejrzanie. Chris wbił bagnet w kosz stojący na spodzie i przewrócił cały stos. Na wprost niego ukazał się otwór, 141 a w ciemnościach coś się poruszyło. — Masz rację. Tam ktoś jest — stwierdził. Francis podszedł do niego i próbował zajrzeć do środka, ale Chris ze złością odepchnął go na bok: — Zajmę się tym, chłopie! La dai! La dai! Wypieprzajcie stamtąd, i to już! Wyłazić! Wściekłość i napięcie, które odczuwał, odkąd znaleźli się w wiosce, zdawały się podchodzić do gardła bulgoczącą falą, jak gorący strumień wymiocin. Te ryżojady pomagały zabijać dobrych żołnierzy — jego braci! Chris przypomniał sobie, co stało się z jego trzema kolegami w ciągu paru ostatnich godzin: Sal — zniekształcony, zwęglony zezwłok, Sanderson — bez rąk, wykrwawiony jak jakaś obsceniczna Wenus z Milo, i Manny z poderżniętym gardłem i wyrazem przerażenia, i bólu w wytrzeszczonych, szklistych oczach. „Żołnierze nie powinni umierać w taki sposób, chłopie — mówił do siebie. A draniom, którzy pomagają zadawać taką śmierć, powinno się odwzajemniać tym samym, a może nawet z nawiązką". Chris ponownie wrzasnął na Wietnamczyka, nakazując mu wyjście z bunkra. Francis, zaskoczony jadem w jego głosie, stwierdził: — Tylko spokojnie, chłopie. Oni się boją. — Boją się? oni się nie bojąl A co mnie to, kurwa, obchodzi? Mam tego dość. Rzygać mi się chce! Oni nas tu nie chcą. A dla kogo my, kurwa, walczymy! Co? Chris machnął kolbą karabinu, aż płyta kuchenna przeleciała na drugi koniec chaty. Ci dranie, z uwagi na to co robili i w czym pomagali, nie zasłużyli sobie na godziwe traktowanie. Czy to nie żołnierze północnowietnamscy odgrywali rolę negatywnych bohaterów w tym horrorze? 142 Czy cała ta wojna nie przerodziła się w samozniszczenie? Tym ludziom wyraźnie nie zależy na niczym prócz pomagania żołnierzom mordującym Amerykanów i wykorzystują do tego najokrutniejsze ze znanych sposobów. Dlaczego więc trzeba z godnością i pobłażaniem traktować tych skurwieli, którzy pomagają wrogom? — Ej, ludzie, wyłaźcie stamtąd, bo pożałujecie! Rozwalę was! Z tunelu wyłoniła się stara, pomarszczona kobieta. Jej purpurowe dziąsła świeciły pustkami. Tuż za nią podążał jednonogi chłopak, który chwiejąc się stał na swojej jedynej nodze i pochyliwszy się, wyciągnął z otworu pokrzywioną kulę domowej roboty. Na twarzy kaleki widniał głupawy, niepewny uśmiech. Francis uznał, że to jakiś przygłup, który swoją przypadłość umysłową prawdopodobnie odziedziczył po niezupełnie normalnym krewnym z wioski. Bunny, który właśnie podszedł, by lepiej się przyjrzeć znalezisku Taylora, trącił go w ramię. Chris pałał z podniecenia, ale wypieki na jego twarzy nie przypominały rumieńców, jakie dostawał podczas pierwszych dni w dżungli. Bunny, patrząc na wykrzywione, ociekające potem szczęki Taylora, wybuchnął śmiechem: — Co ty tu masz, Taylor? Wyglądają jak Tata i Mama Kociołek. Para naprawdę skurwysyriskich żółtków, chłopie. Karabin Taylora jak czarny wąż spadł na klatkę piersiową jednonogiego Wietnamczyka. Ten runął na ziemię z jękiem, ale szybko odzyskał swój uśmiech i próbował się podnieść. —- Dlaczego stamtąd nie wyszliście, do cholery? Nie chciałem wam zrobić nic złego! Dlaczego nie wyszliście, jak 143 was wołałem? Dlaczego mnie nie posłuchaliście? Kretyni! Kaleka pokiwał głową i uśmiechnął się jeszcze wyraźniej. — Co cię tak, kurwa, cieszy? Z czego się, kurwa, śmiejesz, co? Chris zdawał się nie panować nad swoim ciałem. Nie potrafił powstrzymać drżenia i nie potrafił utrzymać karabinu, kiedy uniósł go do strzału. Bunny odsunął się i zawył: — Tak, Taylor. Zrób to, chłopie! Rozpierdol tych żółtków! Chris parsknął i próbował się skupić na celowniku. Krzyknął, mierząc prosto w twarz uśmiechniętego Wietnamczyka. Czuł, jak palec zaciska mu się na spuście i z trudem zdołał się zmusić do opuszczenia karabinu. — Tańcz, ty jednonogi kutasie! Tańcz! Taylor w osłupieniu wpatrywał się w muszkę i szczer-binkę broni, kiedy kule z jego karabinu zaczęły wzbijać fontanny kurzu w miejscu, gdzie powinna znajdować się stopa kaleki. Stara kobieta jęknęła i upadła na ziemię, podczas gdy jej syn podskakiwał w kółko, niczym zwariowana ropucha. Jego ciężka kula dudniła na twardym klepisku chaty, a odgłos ten słychać było jeszcze długo po tym, gdy Chris przestał strzelać. Podskakiwanie wyraźnie przypadło mężczyźnie do gustu. Jego uśmiech przygasł, zmieniając się w wyraz rezygnacji. Kaleka jednak nie był rozwścieczony ani dotknięty, ani nawet przerażony. Może tańczyć dla Amerykanów, a potem może także umrzeć. Lecz Taylor przestał się nim interesować. Jego żądza krwi wygasła, kiedy iglica dymiącego M-16 natrafiła na opróżnioną komorę. Magazynek był pusty. Opuścił kara- 144 bin, zwiesił głowę i odwrócił się w milczeniu, aby wyjść. Bunny złapał go za rękę: — Tchórz z ciebie, Taylor. Spójrz na ich pieprzone mordy. Widzisz to? Oni tak się śmieją. Śmieją się z ciebie, Taylor. Zostawisz ich tak, chłopie? Chris był wyczerpany i skołowany. „Chryste, co tu się stało? Byłem gotów to zrobić, z zimną krwią, dopóki nie nacisnąłem spustu. A teraz Francis patrzy na mnie, jakbym był jakimś pieprzniętym głupkiem. Dlaczego to zrobiłeś, chłopie"? Słyszał jak stara mama-san zawodzi: xin loi, xin loi, płaczliwym, śpiewnym głosem. — Tak, przykro ci, prawda, ty dziwko? — Bunny podszedł do kobiety i przyszpilił jej syna do ziemi lufą swojej strzelby. — Jestem pewny, że od rana do nocy opłakujecie śmierć Sala, Sandersona i Manny'ego. Mam rację? Spójrz na tych drani, Taylor. Ich rodzina jest w buszu, gotowa nas załatwić przy lada okazji, a tych dwoje śmieje się z nas. Nie zniosę tego dłużej. Bunny ostro zarepetował swoją broń i uniósł ją do ramienia. Sierżant O'Neill wyszedł w końcu z cienia przy drzwiach, gdzie odpoczywał i obserwował, jak inni żołnierze przeszukują chaty: — Daj spokój, Bunny. Mamy inne sprawy na głowie. Możliwe, że komentarz O'Neilla skłonił Bunny'ego do zmiany swoich planów. A może lufa strzelby wydawała mu się po prostu za mało osobista? Bunny, bez zapowiedzi, obrócił strzelbę w dłoniach i z całych sił wymierzył cios kolbą w czaszkę kaleki. O'Neill skrzywił się, słysząc odgłos, przypominający rozgniatanie melona obcasem: — Daj spokój, Bunny! Przestań. Nie o to w tym wszystkim chodzi! 145 Bunny znieruchomiał, patrząc na roztrzaskaną czaszkę kaleki. Uśmiechnął się przez ramię do Taylora, który stał jak skamieniały, obserwując potworną scenę. — Bunny, przestań, człowieku! Przestań natychmiast! Powiemy, że ten skurwiel próbował cię zaatakować albo... Przestań. Bunny, to rozkaz! Kiedy chłopak nie zareagował, tylko ponownie podniósł swoją strzelbę, CTNeill wyszedł z chaty i oddalił się szybkim krokiem. „Próbowałem, do cholery! Taylor może zaświadczyć. Rozkazałem temu świrniętemu skurwielowi, żeby przestał". Chris też chciał wyjść, ale miał wrażenie, że każdy z jego butów waży tonę. Bunny przyjrzał się swemu dziełu i uznał, że drugi cios nie będzie konieczny. — Ej, Taylor, chłopie. Spójrz tylko na to. Widzisz, jak łeb mu pękł? Jeszcze nigdy nie widziałem tak rozbryźnięte-go mózgu. —• Stara kobieta z jękiem bólu objęła ciało swego martwego syna i zaczęła tulić je w ramionach. Bunny spojrzał zimnymi oczyma w jej zalaną łzami twarz: Założę się, że ta stara dziwka prowadzi cały ten burdel. Na pewno im pomagała, jak podrzynali Manny'emu gardło. A gdyby mogła, to urżnęłaby mi jaja. Nie możemy jej na to pozwolić. Nie damy jej szansy, Taylor. Powinniśmy ją rozwalić, i to natychmiast, chłopie. Uniósł swój karabin i wymierzył kobiecie dwa ciosy — -w twarz i w pierś. Jej płacz zamienił się w jęk, a potem we wnętrzu chaty zapanowała kompletna cisza, jeżeli nie liczyć mokrych odgłosów kolby uderzającej w mięsiste ciało. — Rozpieprzmy całą tę wioskę. Rozwalmy tych wszystkich Wietnamczyków! Chris patrzył w milczeniu na Bunny'ego w akcji i nieu- 146 dolnie starł dłonią ślady krwi, która bryznęła mu na twarz i mundur. Gdzieś, w otępiałych zakamarkach mózgu coś mu mówiło, że CTNeill miał rację. Nie o to w tym wszystkim chodziło. Żołnierze z Bravo Dwa zagonili dwudziestu pięciu czy trzydziestu wieśniaków do śmierdzącego chlewu. Trzej starsi mężczyźni i dwie kobiety w średnim wieku odmówiły okazania dokumentów i porucznik Wolfe polecił ich odseparować. Tubbs i Ace związali ich, zaciskając im na szyjach pętle i zmuszając do zajęcia niskiej, niewygodnej pozycji. Zostaną przesłuchani później, kiedy Barnes i Lerner skończą ze starym papa-sanem, który przyznał się, że jest przywódcą wioski. Gdy pojawił się stary, wymachujący dokumentami mężczyzna, wraz z równie starą, skrzeczącą coś bez przerwy żoną, Barnes wyglądał na rozbawionego. Po piętnastominutowym milczeniu starego i złośliwym zrzędzeniu kobiety, sierżant się wściekł. I to bardzo. Wyrwał dokumenty z dłoni mężczyzny i wyrzucił je za siebie. Big Harold chwycił żonę starego i próbował ją odciągnąć na bok, ta jednak z całych sił wczepiła się palcami w czarną koszulę swojego męża i rozdarła ją od góry do dołu. Na piersiach i plecach mężczyzny widniały długie, brzydkie blizny. — Lerner, dowiedz się, skąd on ma te bielizny. Tłumacz zadał pytanie, odczekał na odpowiedź, po czym zwrócił się do Barnesa: — Mówi, że to po nalocie, sierżancie. Hoyt wybuchnął śmiechem i podszedł, aby przyjrzeć się im uważniej. 147 — Gówno prawda, sierżancie. Przynajmniej jedna z nich to blizna od kuli. Ten facet walczył, nie ulega wątpliwości. Barnes nie zwracał uwagi na to, co mówili. Jego wzrok spoczywał na starym: — Spytaj go, co ta broń robi w jego wiosce. Lerner miał coraz bardziej dość tego dialogu. Barnes nie patrzył na niego, kiedy zadawał pytania, a stary nie spuszczał oka z Barnesa, gdy na nie odpowiadał. Przywódca wioskowy zdawał się mówić prawdę. Odnosiło się wrażenie, że niczego nie ukrywał. — Mówi, że nie mieli wyboru, sierżancie. Żołnierze z APW zabili poprzedniego przywódcę, kiedy odmówił ukrycia ich broni. Ponieważ on nie chciał umrzeć, więc pozwolił im schować to gówno. Twierdzi również, że cały ten ryż należy do nich. — Gówno prawda! — Barnes po raz pierwszy odwrócił wzrok od starego i spojrzał na żołnierzy stojących wokół niego. — Kim był ten żółtek, którego załatwiliśmy nad rzeką? Kiedy stary usłyszał pytanie, po prostu wzruszył ramionami. — Mówi, że nie wie — przetłumaczył Lerner. — Utrzymuje, że żołnierzy nie byłu tu od paru miesięcy. Może to jeden z ich zwiadowców albo coś w tym rodzaju... Z jękiem wściekłości Barnes ponownie zwrócił oczy na przywódcę i dostrzegł wyraz przerażenia na twarzy starca. — Pieprzysz bzdury, papa-san. Co jest z tym ryżem i bronią? Dla kogo ją przechowywano, co? ----- Nie czekał, aż Lerner to przetłumaczy. — Ten kutas wie, o czym mówię. Prawda, papciu? Barnes nie reagował na okrzyki swoich żołnierzy. Świdrował wzrokiem wioskowego przywódcę. — Rozwal skurwiela, sierżancie. Wtedy inni zaczną gadać. — Mogę się założyć, że on wie, o czym mówisz! — Ten drań kłamie w żywe oczy, sierżancie! Starzec wymamrotał coś i spojrzał ukradkiem na Ler-nera. — Mówi, że o niczym nie wie. Przysięga, sierżancie. Przysięga, że nienawidzi żonierzy północnowietnamskich, ale oni przychodzą i odchodzą, kiedy chcą i... Tłumaczenie przerwał krzyk żony przywódcy wioski, która wyrwała się z objęć Biga Harolda. Wygrażając palcem Barnesowi, zaczęła wrzeszczeć. — Ta stara kurwa ciągle swoje... sierżancie. Jest wkurwiona... Nie wszystko rozumiem. Pyta, dlaczego strzelamy do świń i krzywdzimy kobiety. To tylko wieśniacy. Muszą jakoś żyć... Takie tam bzdury. Barnes nawet okiem nie mrugnął. Zanim Lerner zdał sobie sprawę, co sierżant zamierza zrobić, ten uniósł karabin do ramienia. Pocisk z M-16, w specjalnym stalowym płaszczu, trafił Wietnamkę w głowę, pozostawiając w samym środku jej czoła czarną dziurę. Kula przeszła na wylot, rozwalając kobiecie tył czaszki. Żona przywódcy wioski runęła na plecy prosto w kałużę mózgu i krwi. Barnes spokojnie opuścił broń i przerzucił wzrok na wstrząśniętego i płaczącego starca: Powiedz mu, niech mówi — - zatoczył lufą karabinu szeroki łuk w stronę zebranych w chlewie wieśniaków — albo rozwalę następnych... Lerner z trudem zdołał przekrzyczeć piskliwe zawodze- 148 149 nie przywódcy wioski, który trzymał w dłoniach zakrwawioną głowę swojej żony. Zwrócił się do paru innych wieśniaków, ale odpowiedź, jaką otrzymał, była negatywna. — Oni wszyscy przysięgają, że o niczym nie wiedzą, sierżancie. Cholera. Myślę, że mówią prawdę. To znaczy, chodzi o to, że ci ludzie nie mogli odmówić żółtkom, kiedy tamci... Hoyt i Ace przerwali mu w pół słowa. Unieśli broń i ruszyli w stronę grupki skulonych wieśniaków. — Bzdury, Lerner. Mówisz tym pieprzonym językiem i zaczynasz z wolna zachowywać się jak pieprzony żółtek. Mówię, że rozwalimy wszystkich pieprzonych drani... jednego po drugim... dopóki nie powiedzą nam, gdzie są żołnierze północnowietnamscy. — No jazda, zróbmy to, sierżancie! Rozwalmy całą tę jebaną wioskę! Czas, żebyśmy im w końcu odpłacili! Doktor Gomez zaczai wycofywać się z chlewika, przerywając oględziny zainfekowanych ran na ręce małej dziewczynki. Przy drzwiach natknął się na Chrisa Taylora. —---- Wyjdź stąd, Chris. Widziałem już kiedyś coś takiego. Oni już nad tym nie panują. Będą zabijać wszystkich po kolei. Widziałem kiedyś coś takiego. Chris patrzył z przerażającą fascynacją. ,,To już numer trzy — pomyślał. Jestem świadkiem trzech zabójstw..., tak mi się przynajmniej wydaje". Barnes wypatrzył ładniutką sześcioletnią dziewczynkę i mimo iż wyrywała się i krzyczała przeraźliwie, przyciągnął ją do siebie i unieruchomił mocnym uściskiem. Sierżant wyjął z kabury swój pistolet 45, odciągnął kurek i przyłożył broń do głowy dziewczynki. —— Lerner, to jest córka starego, prawda? Powiedz mu. 150 że albo opowie mi wszystko, co wie o tej pieprzonej armii Wietnamców, albo rozwalę jej łeb! Taylor skrzywił się, poczuwszy pod hełmem pulsujący, natarczywy ból. Zrozumiał, że „węże" były teraz na wolności i niebawem rozpocznie się potworna rzeź. Nic nie mógł zrobić, aby temu zapobiec. A może wcale nie powinien przeciwstawiać się. Może sierżant Barnes wiedział najlepiej, jak uzyskać informacje, które pomogłyby im zlokalizować Wietnamczyków. Zabicie ich mogłoby zapobiec dalszemu zabijaniu. W dusznej atmosferze panującej owego dnia w okolicy chlewika stwierdzenie to wydawało się dziwnie sensowne. Po spotkaniu z technikami przy kompleksie bunkrów i po fiasku poszukiwań Manny'ego w dżungli, Elias zmierzał w stronę wioski. Nagle pomyślał, że głupotą było wysyłanie tam drugiego plutonu. Kapitan Harris powinien dać to zadanie innemu oddziałowi, takiemu który przez ostatni miesiąc nie był narażony na stałe frustracje. Przecież byli świadkami śmierci dwóch swoich ludzi na skutek wybuchu wietnamskiej miny-pułapki. Wśród żołnierzy Bravo Dwa panował nastrój wściekłości pomieszanej z szaleństwem, a Elias wiedział, że to może być niebezpieczne. Doświadczył tego wcześniej... W niewielkiej wiosce na wybrzeżu jego oddział został przetrzebiony minami i pułapkami. Ostrzał snajperski z wioski znajdującej się na tym terenie wzbudził w ludziach żądzę mordu, która opanowywała wszystkich jak zaraza. Ten chwilowy amok sprawił, że dokonali bezlitosnej rzezi, wybijając do nogi wszystkich mieszkańców wioski. Zadano śmierć mężczyznom, kobietom, dzieciom. Nawet zwierzętom. Pośród trupów nie zna- 151 leziono ani jedego członka Yietcongu, a dowódca kompanii zatuszował całą sprawę pod przykrywką nalotu. Mało brakowało, a po tym wydarzeniu Elias opuściłby Wietnam. Wtedy po raz pierwszy zrozumiał, że Amerykanie błędnie pojmowali pojęcie walki na wojnie. A jednak został. Coś perwersyjnego w jego naturze nakazało mu zostać; to coś przekonało go, że on może zapobiec takim błędom i sprowadzić na właściwe tory tych, z którymi będzie miał styczność. Na przykład, nie ma nic hańbiącego w tym, że jest się żołnierzem, niezależnie od strony, po której się walczy. Tak zawsze było i będzie. Ale jest jakaś granica, zwłaszcza podczas wojny takiej jak ta w Wietnamie, i nie wolno jej przekraczać. W przeciwnym razie, równie dobrze można wysłać na miejsce parę B-52 ,,z atomówkami" na pokładzie i przemienić całe to pieprzone pole bitwy w jeden wielki pusty parking. Czuł napięcie niemal przez skórę i przyśpieszył kroku, widząc tłum ludzi przy chlewiku. Gdzie jest ten błazen, porucznik Wolfe... i dlaczego nie robi nic, aby przejąć nad tym wszystkim kontrolę? Elias utorował sobie drogę poprzez kordon żołnierzy i zobaczył Barnesa trzymającego pistolet przy głowie płaczącego dziecka. Jego wzrok padł na trupa Wietnamki i momentalnie zdał sobie sprawę, że ktoś musi coś z tym zrobić... i to szybko. — Przestań, Barnes. Sierżant sztabowy zwrócił swoją oszpeconą twarz w stronę Eliasa, opuścił dziewczynkę na ziemię i pozwolił, by z płaczem pobiegła do ojca. Elias podszedł do Barnesa i zatrzymał się, stając między nim a dzieckiem. 152 — Co ty, kurwa, robisz, człowieku? — Nie mieszaj się w to, Elias. To nie twoja sprawa. — A ty nie jesteś pieprzonym sędzią, ławą przysięgłych i plutonem egzekucyjnym w jednej osobie, Barnes! — Ostrzegam cię... Widząc lodowate błyski w oczach Barnesa, Elias zdał sobie sprawę, że nie ma sensu z nim polemizować. Ten mężczyzna przekroczył granicę, za którą przemoc była jedyną słuszną odpowiedzią na wszystko. Postanowił zadziałać z zaskoczenia. Rzucił więc swoim karabinem w Barnesa i wymierzył mu solidny cios pięścią. Barnes zachwiał się na moment, ale bardzo szybko zebrał siły i zrewanżował się celnym kopnięciem Eliasa w biodro. Dwaj sierżanci runęli na ziemię, okładając się pięściami. Pluton szybko podzielił się na obozy. Większość życzyła wygranej Barnesowi, wiążąc z tym możliwość dokonania zemsty na Wietnamczykach. Ace, oficer łącznikowy porucznika Wolfe'a, zawył, kiedy jego przełożony próbował przerwać pojedynek tytanów i w nagrodę zarobił pięścią w twarz, tak że krew pociekła mu z nosa. Śmiał się tak głośno, że mało brakowało, a przeoczyłby komunikat od dowódcy kompanii: „Bravo Dwa, tu Szóstka. Bądźcie czujni. Zwiad ma nowy namiar na APW, kora ulotniła się z waszego kompleksu bunkrów. Bravo Jeden i Bravo Trzy idą ich śladem. Miejcie broń w pogotowiu i puście z dymem tę wioskę. W waszą stronę zmierza oddział zwiadowców. Spotkacie się z nimi poza terenem wioski i przekażecie im wieśniaków. Zrozumiano? Over". Żołnierze zdołali w końcu rozdzielić Barnesa i Eliasa. Rozwścieczeni mężczyźni stali, powstrzymywani przed kolejnym zrywem przez swoich podkomendnych i patrzyli na 153 siebie nawzajem. Ace przekazał nowe rozkazy porucznikowi Wolfe'owi, ten zaś wykorzystał te szansę na zaprowadzenie porządku w oddziale. Potrzebował czasu, aby wymyślić jakąś historyjkę, którą zdoła przekonać kapitana Harrisa, że zabicie starej Wietnamki było w pełni usprawiedliwione. Elias na pewno doniesie. Był o tym przekonany. W porządku, żołnierze. Wyruszamy natychmiast. Lerner, Taylor, Harold i Gomez. Poprowadźcie tych ludzi przez ryżowisko. Przekażemy ich zwiadowcom. Pozostali niech zaczną podpalać chaty. Nie zostawimy nic armii pół-nocnowietnamskiej. Nguyen Thi Thai na cztery dni przed wkroczeniem Amerykanów do wioski skończyła czternaście lat. Uważała się za dość dorosłą, aby podejmować samodzielne decyzje. Zostawiła więc motykę i poszła zobaczyć, czego chcą ci spoceni biali mężczyźni. Byłoby dobrze, gdyby cudzoziemcy odeszli. Wtedy ludzie z Phan Xa mogliby kontyuować swoją pracę. Ojciec zawsze jej opowiadał o podróży do Sajgonu. Thai chciała zaoszczędzić trochę pieniędzy, aby któregoś dnia tam pojechać. Uśmiechy na bladych twarzach Amerykanów, których spotkała na skraju wioski, zdawały się przyjacielskie, choć odrobinę dziwne. Jeden z nich wydawał się bardzo młody, na pewno nie był wiele starszy od niej. Thai powitała ich uprzejmie i nie zaczęła krzyczeć, dopóki jeden z cudzoziemców nie złapał jej, nie rzucił na ziemię i nie zerwał z niej bluzy. Morehouse uderzył w twarz szarpiącą się dziewczynę, próbując rozchylić jej ściśnięte kolana. Musiał się pospieszyć. Bunny, Hoyt i Junior już czekali na swoją kolejkę. 154 Nie łatwo było osiągnąć wzwód na oczach innych, ale im bardziej ta soczysta, żółta dupa się wyrywała, tym twardszy stawał się jego członek. Położył się, przygniatając dziewczynkę swoim ciałem. Morehouse zamknął oczy i pomyślał o chińskich kure-wkach, które rżnął, będąc na urlopie. Zignorował sugestie Hoyta, aby odwrócić dziewczynę na brzuch ł wziąć ją od tyłu. — Gówno, chłopie. Nawet tędy trudno się do niej dobrać! Jest diablo ciasna! Idąc chwiejnie skrajem ryżowiska, z dala od żaru płonących bambusów i wspomnień o tym, co zdarzyło się w chacie i chlewiku, Chris czuł się chory i bezradny. Zbierało mu się na mdłości. Myślał o tym, co zrobił Elias, który samotnie przerwał tę atmosferę obłędu. Przynajmniej udało mu się zdusić zarzewie szaleństwa, zanim ogarnęło ono wszystkich. Stało się to jednak odrobinę za późno. Chris chciał opuścić wioskę. Pragnął uciec. Bravo Dwa traciła kontrolę nad działaniami w tej wiosce. Nawet Elias był zbyt zajęty próbą ratowania żółtków i przejęciem dowodzenia w swoje ręce. ,,Czy powinien interesować się tym, w jaki sposób umierają Wietnamczycy? Czy słusznie zaprotestował, kiedy Bunny okładał kolbą karabinu starą kobietę i jej syna, przygłupa? Czy była jakaś różnica między tym, co stało się tu, a tym, co przeżywali tam, w dżungli? Czy był teraz prawdziwym żołnierzem, czy po prostu zwierzęciem czekającym tylko na okazję, aby rozciąć komuś gardło? Do czego to jeszcze może doprowadzić i jak daleko posunie się on... w tym wszystkim?" Chris, wśród tego natłoku myśli, w pierwszej chwili nie 155 dosłyszał dźwięków dobiegających zza niewielkiego pagórka po jego prawej stronie. To brzmiało jak odgłosy walki. Wszedł na szczyt, mając nadzieję, że nie natrafi na coś, co wywoła kolejne pytanie bez wyraźnej odpowiedzi. Zobaczył Bunny'ego, Hoyta i Juniora przykucniętych w ciasnym kręgu. Patrzyli na parę białych, pryszczatych pośladków pracujących równym rytmem, góra — dół. Chris widział ubłocone podeszwy wojskowych butów i slipy opuszczone aż do kolan. Słyszał zduszony krzyk i wtedy zauważył chude, brudne nogi, które kopały ziemię pod wpływem rytmicznych ruchów pośladków. Mógł obserwować gwałt w milczeniu, tak jak wtedy, gdy Bunny zamordował dwójkę wieśniaków. A może potrafi coś zrobić — przyjąć choć odrobinę odpowiedzialności za to, co działo się w tym domu wariatów — tak jak to uczynił Elias. — Puśćcie ją! Słyszycie mnie, gnoje? Powiedziałem, puśćcie ją! — Chris pobiegł przed siebie, mierząc z karabinu w oszołomionych mężczyzn i kopniakiem zrzucił rozwścieczonego Morehouse'a z płaczącej, roztrzęsionej dziewczyny. Morehouse nachylił się, aby podciągnąć spodnie i spojrzał na lufę M-16 mierzącą w jego zakrwawione krocze. Zastanawiał się, dlaczego ten drań nie mógł poczekać jeszcze z dziesięć sekund. — Co cię to, kurwa, obchodzi, Taylor? To przecież tylko zwykła, żółta dupa. Chris pomógł dziewczynie wstać i wycelował swój karabin w stronę zbitych w ciasną grupkę czterech amerykańskich żołnierzy. Nguyen Thi Thai, przylgnąwszy do niego z całej siły, próbowała podciągnąć spodnie i owinąć drżące ramiona swoją porozdzieraną bluzą. Taylor zauważył na twarzach tamtych wyraz zdziwienia i rozbawienia. Przypominali psy zastanawiające się, dlaczego ich pan się rozzłościł. „Oni sądzą, że mi odbiło — pomyślał Taylor. Nie rozumieją, że to oni zachowują się jak wariaci. Przecież my nie możemy wejść do tej wioski i ot, tak sobie, po prostu, zacząć zabijać ludzi i gwałcić małe dziewczynki. Żadna wojna... nie usprawiedliwia takiego postępowania. Czy oni tego nie rozumieją?" Zaczął się oddalać od uśmiechających się głupawo żołnierzy, przez cały czas mierząc do nich z M-16 i osłaniając dziewczynkę. Gdy usłyszał, że Bunny, Hoyt i Junior suszą Morehouse'owi głowę o stracony numerek, stwierdził, że oni nic nie rozumieją. I wcale ich to nie obchodzi. Ogień i dym buchały w niebo nad Phan Xa Vi. Potworny żar z płonących chat sprawiał, że odsłonięte ramiona i twarze żołnierzy poczerwieniały, oni jednak zdawali się nie zwracać na to uwagi. Metodycznie wypełniali otrzymane rozkazy. King patrzył z osłupieniem, jak Parker, zazwyczaj pasywny syn kaznodziei z Nebraski, wrzasnął radośnie i wrzucił granat fosforowy do wnętrza studni. Rodriguez podśpiewywał jakąś piosenkę po hiszpańsku, wrzucając przy tym granat odłamkowy do spiżarni, w której stały kosze z ryżem, a później płynnym ruchem wbił bambusową pochodnię w dach chaty. Odwalili kawał solidnej roboty — uznał King. Nie potrzebowali jego pomocy, a on chciał znaleźć się jak najdalej od tego potwornego żaru. Wybrawszy boczną ścieżkę, aby nie przyłapał go któryś z podoficerów i nie kazał mu wrócić do pracy, zobaczył Rhaha, leżącego pod drzewem i palącego skręta. 156 157 King rozłożył się obok niego i wyciągnął rękę po papierosa. Zaciągnął się i poczuł, jak mięśnie jego karku rozluźniają się: — Dobre gówno, Rhah. Skąd je wytrzasnąłeś, chłopie? Rhah odebrał skręta i wskazał płonącą wioskę: — Podczas gdy te skurwiele zastanawiały się, kogo mają rąbnąć, poszperałem tu i tam. Znalazłem to świństwo, jak sobie rosło w ogródku. Te żółtki powinny hodować towar zamiast przechowywać broń, chłopie. — Tam się zrobił niezły burdel, człowieku. Myślę, że ten Barnes rzeczywiście chciał rąbnąć tego dzieciaka. Rhah uśmiechnął się i uniósł zaciśniętą pięść przed oczami Kinga. — Ci dwaj walczyli o władzę, chłopie. Barnes jest rozdarty między miłością a nienawiścią. Jak sądzisz, co zwyciężyło? King wziął do ręki papierosa i zaciągnął się głęboko. — A kto to, kurwa, wie? Zajmijmy się tym skrętem. To świństwo pozwala zabić swąd płonących chat. — Otóż to, chłopie. Jeżeli masz wygrać wojnę, to najlepiej robić to na haju. Żołnierze z Bravo Dwa opuszczając Phan Xa Vi, nie odwracali się, by spojrzeć na swoje dzieło. Nawet kiedy nastąpiła eksplozja potężnego ładunku wybuchowego, która zniszczyła zapas broni należącej do APW, żaden z nich nie spojrzał za siebie na olbrzymią czarną chmurę w kształcie grzyba, unoszącą się nad wioską. Prowadzili wieśniaków przez błotniste ryżowiska i zastanawiali się, kiedy nastąpi uderzenie ze strony armii północnowietnamskiej. Prawdopodobnie niebawem. Krew polała się po obu stronach. 158 8. Kapitan Harris skrzywił się wewnętrznie, kiedy Elias opowiedział mu o wydarzeniach w wiosce. Kompania Bravo nie potrzebowała teraz takich kłopotów. „Do cholery, czy mało im było żołnierzy do zabijania? Dlaczego zaczęli rozwalać wieśniaków? niezależnie od tego, czy byli winni, czy nie". Elias skończył relację z przebiegu wydarzeń w Phan Xa Vi i stał wyczekująco przed dowódcą kompanii, jak gdyby czekał, że Harris zdecyduje się natychmiast zwołać sąd wojskowy. Łoskot lądujących nieopodal helikopterów zaopatrzeniowych przerwał nieprzyjemną ciszę. Harris krzyknął do jednego ze swych podkomendnych: — „Ptaszki" właśnie wylądowały. Idę na lądowisko, żeby sprawdzić zaopatrzenie. Wróć do drugiego plutonu i powiedz porucznikowi Wolfe'owi i sierżantowi Barneso-wi, że chcę ich widzieć. Elias, ty pójdziesz ze mną. W drodze do olbrzymiego leja w bunkrze, który służył Kompanii Bravo jako miejsce lądowania, Harris zwrócił się do Eliasa: ---•• Jesteś tu dłużej ode mnie, wiesz, o co idzie gra. Teraz, w 1968 roku, to zupełnie inna wojna niż w 1964 czy 1965. Wszyscy wiedzą, że armia północnowietnamska siedzi w tym gównie po uszy, a Vietcong już dawno rozpłynął się w dżungli. Jesteśmy zmuszeni rozgrywać tę partyjkę w bardziej konwencjonalny sposób. — Ludzie, któ- 159 rży pomagają wrogom w obecnych czasach, wiedzą, co robią i świadomie opowiadają się po którejś stronie. Tu nie chodzi o pomoc jakiemuś krewniakowi, który ma przesrane w Sajgonie... — Ale z tego powodu nie wolno zabijać kobiet i dzieci, kapitanie. To zrodziło sytuację, w której zwiadowcy zmienili się w bandę morderców. Jeżeli wdepniemy w to gówno i zaczniemy robić to samo, do czego nas to doprowadzi? Harris chciał powiedzieć Eliasowi, że często zastanawiał się nad tym, ale ryk dwóch hueyów osiadających na lądowisku sprawił, że dalsza wymiana zdań była praktycznie niemożliwa. Patrzył, jak spoceni żołnierze wyładowywali wodę, żywność i amunicję, i przypomniał sobie odprawę u dowódcy brygady, w której uczestniczył na początku nowego roku. Wyszedł z niej skołowany, niepewny. Po raz pierwszy ogarnęły go wątpliwości, czy dobrze prowadzi swoich ludzi. W przemowie pełnej futbolowych analogii generał brygady nawoływał, aby w nowym 1968 roku dołożyli szczególnych starań, eksterminując oddziały bojowe wroga. Z drugiej strony, powiedział: „musimy być wyjątkowo ostrożni z uwagi na dobro ludności cywilnej, zwłaszcza w okresie ich Świąt Nowego Roku, które przypadają w lutym". Zakończył informację, że MACY jest szczególnie zainteresowany raportami dotyczącymi złego traktowania wieśniaków przez żołnierzy armii amerykańskiej. Udowodnione przypadki będą szczególnie surowo oceniane. ,,Otóż to — pomyślał kapitan Harris, wychodząc z tej odprawy i wracając do swoich ludzi. Jedną ręką mamy im dopierdalać, a drugą gładzić po główce. A jak coś się popie- 160 przy i zdarzy odwrotnie, to tak dołożą, że będzie się długo pamiętało". Gdy szli razem z Eliasem w stronę punktu dowodzenia kompanii, kapitan Harris zauważył, że na skraju lądowiska czekali na niego Wolfe i Barnes. „Najlepszą obroną jest atak" — pomyślał, kiedy zauważył, że Wolfe nerwowo drobi w miejscu jak facet z pełnym pęcherzem i pozbawiony jakiejkolwiek możliwości odlania się. Barnes wydawał się spokojny, jak zwykle, ale na widok Eliasa w jego oczach pojawił się wyraźnie jadowity ognik. Harris spojrzał przez ramię i zauważył podobny grymas na twarzy Eliasa, który wciąż jeszcze miał opuchniętą wargę i podsiniaczone oko — pamiątki po niedawnej walce. „Dzięki Bogu, że ktoś to przerwał, bo w przeciwnym razie liczba zabitych w całej tej operacji znacznie by się powiększyła". Harris westchnął i zatrzymał się przed porucznikiem. Dlaczego napytali mu tej biedy i to właśnie teraz, kiedy otrzymał nowe rozkazy? — W porządku, poruczniku Wolfe, jak się przedstawia pańska wersja incydentu w tej wiosce? — Nie widzę nieprawidłowości, sir. Elias spojrzał na oficera z niesmakiem. — A ja widzę! Kosmate brwi Wolfe'a przesuwały się w poprzek jego czoła, jak dwie rozwścieczone gąsienice. — Ta Wietnamka, zgodnie z raportem sierżanta sztabowego Barnesa, należała do armii,- sir! Nie widziałem całego tego zdarzenia, ale powiedziano mi, że zaatakowała go, kiedy ją przesłuchiwał! Elias spojrzał Wolfe'owi prosto w oczy, mówiąc: — Mój raport, sir, potwierdzi, że porucznik Wolfe był naocznym świadkiem strzelaniny. Pluton 161 Harris miał chęć na kubek kawy, papierosa i zakończenie całej tej farsy. Zwrócił się do Barnesa i zauważył wyraz spokoju na zeszpeconej twarzy mężczyzny. „Czy to jest maska mordercy, czy spojrzenie zawodowego podoficera, który wie dokładnie, na czym stoi?" — Sierżancie Barnes, chcę mieć pełny pisemny raport, na temat tego incydentu, kiedy tylko zejdziemy z pola. Barnes wysilił się na drobniutki uśmiech. Trochę się rozluźnił. — Otrzyma go pan, dai uy... W raporcie tym wymienię całą masę świadków, którzy potwierdzą... Harris miał już tego dosyć. Wojna wciąż jeszcze trwała. Przerwał wściekle wywód sierżanta: — Nie teraz, Barnes. Później, w swoim raporcie. Zajmie się tym pan, jak należy, po powrocie do obozu. Przyrzekam wam trzem jedno. Jeżeli wykapuję, że w tej wiosce miało miejsce morderstwo, winni pójdą pod sąd. Teraz potrzebny jest w polu każdy człowiek. Musicie tworzyć jedną zgraną grupę. Jasne? Nie czas na swary pomiędzy sobą! Barnes... Elias... Słyszeliście mnie? Mężczyźni spojrzeli na dowódcę kompanii i pokiwali głowami w milczeniu. „Nie będzie może to zbyt trwały ro-zejm — pomyślał Harris, ale przynajmniej będą mogli wykonać powierzone im zadania". Uznał, że obaj są na tyle dobrymi zawodowcami, że potrafią wykrzesać to z siebie. — W porządku, jutro wrócimy do tego kompleksu bunkrów. Tym razem będziemy podchodzić od strony dżungli. Dowództwo przypuszcza, że żółtki mogą próbować tam wrócić, żeby zgarnąć to, co dla nich zostawiliśmy. Poprowadzi pierwszy pluton — a wy będziecie ubezpieczać skrzydło. Odpocznijcie trochę i zgłoście się w punkcie dowodzenia o 18.00 na odprawę. Kiedy mężczyźni opuścili stanowisko Harrisa, kapitan wyciągnął swoją książkę z meldunkami i przeczytał ponownie oświadczenie agentów wywiadu, które przesłał mu dowódca batalionu. 141. pułk APW mający wsparcie kompanii moździerzy przekroczył granicę Kambodży. Zmierzali w kierunku korytarza sajgońskiego i miano ich powstrzymać. Do zawieszenia broni ze względu na Święto Tet pozostało jeszcze siedem dni. „Może to wszystko rozstrzygnie się w ciągu tygodnia — pomyślał kapitan Harris, parząc sobie kawę. Może do tego czasu nikt już nie będzie się przejmował tym, co ktoś komuś zrobił i dlaczego". Wracając do swego plutonu, Wolfe próbował przejąć choć odrobinę pewności siebie ze spokoju Barnesa. „Jeżeli taki stary żołnierz jak Barnes nie przejmuje się sądem wojskowym, to dlaczego się poci?" — Mamy tę sprawę z głowy, sierżancie. Elias nic nie może udowodnić. Robi nam tyły, ale nie ma żadnych dowodów... Nie ma się czym przejmować. Barnes westchnął i pokręcił głową. „Skąd oni biorą tych kretynów? Gdyby brygada albo dywizja zdecydowała się ruszyć tyłek i zająć się wcześniej wydarzeniami w wiosce, oni wszyscy mogliby skończyć w więzieniu. Będzie się musiał upewnić, że pluton wie, o co idzie gra". — Oni nie mogą niczego udowodnić, poruczniku, bo nie zrobiliśmy nic złego. Jeżeli błędem jest rąbnięcie żółtka, to chyba gramy nie w tę grę, co potrzeba. Elias to pływak... jak ci wszyscy politycy w Waszyngtonie. Chce, żebyśmy wygrali tę wojnę z jedną ręką uwiązaną do ich jajec. Nie czas ani miejsce... tu... na sąd wojskowy. 162 163 Wolfe poklepał sierżanta po plecach, gdy ten kierował się w stronę swojego dołu. Barnes był wściekły. Sierżant O'Neill i Bunny już na niego czekali. — Jak poszło, Bob? Będzie dochodzenie, czy jak? Barnes wziął ogień od O'Neilla i chrząknął pod nosem. Bunny wybuchnął śmiechem przypuszczając, że odpowiedź będzie negatywna. — Gówno, chłopie! Nic się nie stanie. Za bardzo się pieprzysz, O'Neill. Sierżant O'Neill zapalił papierosa z filtrem nie od tej strony, co trzeba i zaczął się przejmować jeszcze bardziej. Na obszarach obozowiska kompanii, w pobliżu poczerniałego leja po bombie, Junior, Francis i Big Harold wycięli spory kawał darni i zaczęli kopać swoje doły. Podczas gdy Harold przygotowywał dla nich posiłek, Francis i Junior napełniali worki z piaskiem. Było to niecodzienne zjawisko. Francis zwykle okopywał się z innym oddziałem, ale tej nocy, mając świeżo w pamięci wydarzenia w wiosce i to, co stało się z Mannym, „bracia" uznali, że powinni trzymać się razem. — Zważ sobie, bracie. Musisz zrozumieć całą tę sytuację. Manny to dopiero początek. I ten burdel w wiosce, chłopie, co się tam działo. To, co zrobili Bunny i Barnes, chłopie... ona mogłaby być moją matką. Harold położył kawałek kurczaka na wojskowym sucharze: — Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego, człowieku. Sposób, w jaki zabili Manny'ego... Do diabła, następnym razem to może być jeden z nas. Junior prychnął i zapalił papierosa. — Gówno, Harold. Myślisz, że komukolwiek zależy na tobie albo na mnie? Jakbyśmy wczoraj weszli Barnesowi 164 w drogę, to też by nas rozjebał. I ten Bunny, chłopie. To pierdolnięty kutas. Ten typ mnie przeraża. Po prostu mnie przeraża. Sierżant Warren przeglądał doły na podległym mu terenie. Podszedł do rozmawiających z błyskiem w oczach i niejasnym uśmieszkiem na czarnym, lśniącym obliczu: — Za bardzo się tym wszystkim przejmujecie, chłopcy. Żółtki są sprytniejsze niż się wam wydaje. Barnes kurewsko dobrze wie, co robi. To byli żołnierze APW — każdy z nich... Pogódźcie się z tym, bracia. Po prostu pogódźcie się z tym i módlcie się. Barnes i Bóg czuwają nad wami przez całą resztę tej drogi... Junior cisnął saperkę na ziemię i spojrzał w martwe oczy Warrena: — Posłuchaj no, facet, chrześcijanie nie puszczają wiosek z dymem i nie urzynają kobietom głów. To gówno po prostu wymknęło się spod kontroli... i wygląda mi na to, że ty ćpasz za dużo, żebyś mógł wiedzieć, co się tu naprawdę dzieje. W oczach Warrena pojawił się dziwny błysk: — To pochodzi z samej góry, chłoptasiu. To Bóg dał mi morfinę. Francis stał nieruchomo i patrzył na zapadający nad dżunglą zmierzch. Odgłosy zaczynały przybierać na sile. Wkrótce nie sposób będzie usłyszeć wroga przedzierającego się przez dżunglę. — Ani jedno, ani drugie nie jest właściwe, bracia. Ani ta wojna..., ani sposób, w jaki ją prowadzimy. Na niewielkim wzniesieniu nad punktem dowodzenia plutonu Chris i Rhah kończyli budowę okopu dla czterech ludzi. Lerner i King siedzieli na brzegu, czyszcząc broń. Rhah przerwał, aby otrzeć pot z czoła, a potem stanął na 165 stosie worków z piaskiem jak na mównicy. Jego ochrypły ryk sprawił, że pracę przerwano. — Znam Barnesa od siedmiu, ośmiu miesięcy i powiem wam coś. Ten facet jest ZŁY. Jego dusza jest czerwona jak psi kutas. King uśmiechnął się i powrócił do składania swojego karabinu: — Jeżeli kiedykolwiek kropną Barnesa, to on nawet po śmierci będzie kłapał jadaczką. Chris pomyślał, że praktycznie nic nie wie o sierżancie sztabowym Barnesie. — A skąd ten diabeł się w ogóle wziął? Rhah parsknął i uśmiechnął się do Taylora. — Trafiłeś w dziesiątkę chłopie, prosto z piekła! Lerner uzupełnił jego wypowiedź: — Pochodzi z Ten-nessee. Gdzieś z gór. To miejsce prawdopodobnie w ogóle nie ma nazwy. Rhah podszedł do Chrisa i dźgnął go brudnym palcem niebezpiecznie blisko jego oka. — Barnes dostał kulę właśnie tutaj. Był z oddziałem w dolinie La Drang. I ten skurwiel przeżył, chłopie. To było naprawdę okropne. To jego przewaga. Barnes ma w tym naprawdę dużą przewagę. — Rok spędził w szpitalu. Podczas gdy zajmowali się jego twarzą, poślubił jakąś Japonkę. Nie mam pojęcia, jak ta babka mogła budzić się co rano obok takiej gęby, w każdym razie jak go stamtąd wypuścili, wrócił do armii i z powrotem do Wietnamu. Nie wiem, co się stało z Japonką, ale Barnes nie widział się z nią już od czterech lat. — A wiesz, ile razy był postrzelony? — Rhah miał dziwny, rozpromieniony wyraz twarzy, jakby uważał, że zdradza jakąś niezwykłą tajemnicę: — siedem razy, Taylor! Barnes oberwał siedem razy, chłopie! 166 Chris powiódł wzrokiem od twarzy do twarzy w poszukiwaniu ironicznego uśmiechu. Był przekonany, że żartowali. Nikt nie mógł przeżyć siedmiu postrzałów... nawet Barnes. Jednak uśmieszków nie było. — I on ciągle chce iść w pole? Lerner zachichotał i zapalił papierosa: — A jak ci się wydaje? Ciągnie wilka do lasu, no nie? Rhah nie widział w tym nic śmiesznego: — Nasz Dobry Pan mści się na ludziach w rozmaity sposób, chłopie. Zamykając pokrywę donośnika w swoim karabinie, King powiedział to, o czym wszyscy myśleli: — Otóż to, chłopie. A Barnes jest Jego zemstą na nas! Chris przypomniał sobie tik na twarzy Barnesa: — Ktoś powiedział, że on ma w czaszce metalową płytkę. Czy to prawda? — Chodzi ci o to, czy jest szalony? — Rhah kaszlnął i splunął flegmą w błoto. — Barnes nie jest bardziej szalony niż każdy z tych, którzy przebywają w dżungli zbyt długo. — No... ale on nie jest normalny... — Lerner wstał i wyjął z dłoni Rhaha saperkę. — Tego jestem pewien. Rhah uniósł prawą pięść przed twarzą Taylora i pokazał mu tatuaż w postaci słowa NIENAWIŚĆ. — Oto czym on jest..., to go przepełnia. Łazi po dżungli, szukając tych skośnookich diabłów, żeby móc ich ukatrupić. Musisz pamiętać, że diabeł też jest dziełem Boga. Unosząc swoją lewą rękę, Rhah pokazał wytatuowane słowo MIŁOŚĆ. A oto czym jest Elias — powiedział. Lerner zirytowany uniósł brwi i skinął głową na Chrisa. — Nie zwracaj na to uwagi, Taylor. On oglądał za dużo filmów. Rhah zwrócił się do niego i zawył: — Baaaa! Rhah nie 167 ma czasu na filmy, chłopie. Miłość i Nienawiść są zbyt pochłonięte walką o dominację nad moją duszą. Chris zasępił się rozbity wewnętrznie. Zarówno Elias, jak i Barnes poznali wojnę lepiej niż podstarzały Kozak. „W jaki sposób podobne doświadczenia mogły tak odmiennie wpłynąć na tych dwóch mężczyzn?" — pytał sam siebie. — Musisz pamiętać, że Elias — King zapalił papierosa i zamyślił się na chwilę — przybył tu, uciekając od jakiejś aktoreczki z Los Angeles, tej, która zmarnowała mu życie, a potem oskarżyła go o pobicie pod wpływem narkotyków. Kiedy sąd zgodził się na złagodzenie wyroku, Elias czmychnął do Wietnamu. Co się tyczy Barnesa, on przyjechał tu z własnej woli. — No dobrze, ale dlaczego stąd nie wyjedzie? — Czasami jest tak, że człowiek po prostu nie chce wracać. Nie wie, jak po tym piekle rozmawiać z cywilami. A ludzie ze świata takich nie lubią. Wiesz? Dla nich byłbyś po prostu zwykłym zwierzęciem. — Byłem w domu, na urlopie, kiedy umarł mój ojciec. — Lerner chyba wspominał jedno z najbardziej bolesnych wydarzeń w swoim życiu... — Ich wszystkich tam, w Świecie, interesują tylko pieniądze. Ludzie w ogóle ich nie obchodzą. Nie chcą nawet o tym mówić. To jest jakaś pieprzona Strefa Mroku! Nawet nie chcą wiedzieć, że gdzieś toczy się jakaś wojna. Moja siostra, rozumiecie, spytała mnie, dlaczego muszę wracać do Wietnamu, jakbym miał jakiś pieprzony wybór, cholera. Rhah wybuchnął, stojąc na swojej mównicy z worków: — Baaaa... Pierdol to, chłopie. Oni nas sprzedali. No i co? Czego się spodziewałeś? Życie cywila to zwykłe udawanie. To są roboty, chłopie. Oglądają tę swoją chole- 168 rną telewizję, jeżdżą tymi swoimi ukochanymi samochodami, a kiedy się rozpierdolą, nikt nie umiera. — Nie mam niczego na myśli — kontynuował — Tak to już jest. Politycy kłamią, a cywile dają się robić w jajo. Ale to gówno kompletnie się nie liczy. I tak nie będziesz miał z tego żadnych zaszczytów. Żaden szeregowiec w żadnej wojnie nigdy niczego nie osiągnął. Nigdy nie był traktowany z należytym szacunkiem, chyba, że umarł. A wtedy to się już absolutnie nie liczy. Walczysz dla siebie, chłopie. Walczysz o swoją duszę i to wszystko. Pamiętaj o tym. — Wszyscy walczymy z tym aniołem, chłopie — dodał po chwili. — Miłość i Nienawiść... ten upiorny pojedynek... To prawdziwa wojna. Tak było kiedyś... i tak jest teraz. To się nigdy nie zmieni. King uniósł brwi i uśmiechnął się do Chrisa. „Tak — pomyślał Chris, odpowiadając mu tym samym. Tak to jest, tak mi się przynajmniej wydaje. Może Rhah ma rację. Może to jest właśnie tak, jak w Biblii — Dobro przeciwko Złu, Kain przeciwko Ablowi". Pokiwał głową i cofnął się pamięcią do dawnych czasów, do czasów szkoły, kiedy mógł sobie pozwolić na luksus długotrwałych rozmyślań. Może to jest tak jak w tej wspaniałej książce Melville'a, pomyślał, przypominając sobie nauczyciela, który stał przed cała klasą i ględził o metaforach. Chris słuchał go i uznał, że Prawdziwy Świat wcale nie był taki. „Świat zaczyna otaczać mnie coraz ciaśniej, a ja jestem zmuszony — jak to powiedział Hemingway — wbrew sobie wziąć udział w tworzeniu historii. I tkwię w grze, która toczy się o najwyższe z możliwych stawki: życie i śmierć. Być może teraz zrozumiałem, co to naprawdę oznacza. Może nauczyciel angielskiego miał rację. Istnieje Dobro 169 i istnieje Zło. A ich siły, jak wielkie fale Atlantyku, mogą cię pochłonąć, okręcić i skołować, i już nigdy nie będziesz tym samym człowiekiem". Nagle zdał sobie sprawę, że jego niewinność, no... w każdym razie aura niewinności, jaka go otaczała, znikła bezpowrotnie. Zaczęła blednąc już wtedy, gdy Bunny za jego przyzwoleniem roztrzaskał czaszki tym dwóm wieśniakom. I Chris już wiedział, że czymkolwiek była owa niewinność, on już nigdy tego czegoś nie odzyska. Ogarnął go przejmujący smutek. To nie Chris miał teraz objąć wartę, ale dokuczała mu bezsenność, więc postanowił wstać. Parokrotnie niemal udało mu się zasnąć, ale za każdym razem, gdy jego umysł się wyciszał, włączał się projektor slajdów. Pojawiały się obrazy z powtarzającego się snu, a koncentracja na nadaniu im lepszej ostrości nie pozwala mu na zaśnięcie. Przez ostatni tydzień Chris męczył się z niespaniem. Kiedy zapadał w sen, napływał obraz, jakby zdjęcie plutonu. Z szaleńczą regularnością wizja bladła, niknąc w ciemnościach, a potem znów się pojawiała. Za każdym razem, gdy obraz napływał, ze zdjęcia znikały kolejne znajome twarze. Pluton topniał na jego oczach. Chris wyślizgnął się spod poncha i podnosił się ostrożnie, by jego sylwetka nie odcinała się na tle nieba. Kiedy się przeciągnął i rozejrzał po obozowisku, zobaczył Eliasa na warcie, nieopodal jego dołu strzeleckiego. Przycupnąwszy obok niego, Chris zaproponował, że dotrzyma mu towarzystwa. — Nie mogę zasnąć, chłopie. Jak chcesz, to idź i uderz w kimono. 170 — Ja też nie mogę spać... Chris powiódł wzrokiem za spojrzeniem sierżanta — ku górze, w stronę gwiazd. — Cudowna noc. — Tak. Uwielbiam to miejsce nocą. Gwiazdy są takie czyste, chłopie. Wiesz — nie ma w nich dobra ani zła. One po prostu tam są. Elias z wahaniem przeniósł wzrok z gwiazd na Chrisa. Dzieciak z melancholią spoglądał w niebo, ale Elias wiedział, że jego umysł błądzi gdzieś indziej. „Wpadł w pułapkę — pomyślał Elias, przyglądając się głębokim zmarszczkom zakłopotania przecinającym czoło Taylora. Za dużo myśli, próbując rozgryźć nowoczesną amerykańską armię i Wietnam". Wszyscy ci spryciarze próbowali rozwiązać ten problem błyskotliwymi spostrzeżeniami na temat natury ludzkiej i nieuchronności wojny. To zwykłe bzdury. To wszystko jest takie proste... Jedyne, co ci ludzie powinni byli zrobić, to spojrzeć w lustro... odpowiedź nawinęłaby się sama. Tay-lor był w kropce. Miał swojego mola, który go zżerał. Teraz ten mol robił, co mógł, aby go zniszczyć. Chris westchnął i oparł się wygodnie o korzeń drzewa. — Barnes zagiął na ciebie parol, co? — Barnes wierzy w to, co robi. — A ty...? — Wierzyłem, kiedy przyjechałem tu pierwszy raz... w 1965 roku. A teraz? Nie wiem. To co się stało dzisiaj, to dopiero początek. Przegramy tę wojnę... Chrisowi to wydawało się niepojęte. Militarna potęga Ameryki... zniszczona przez bandę żółtków biegających po dżungli? 171 — Naprawdę tak uważasz? Naprawdę myślisz, że przegramy? — Za długo kopaliśmy w dupę innych. Sądzę, że już najwyższy czas, żeby ktoś dokopał i nam. Moim zdaniem jedyną korzyścią z całego tego gówna są ludzie, którzy tu byli i którym udało się pozostać przy życiu. Setki tysięcy takich facetów jak ty, Taylor. Wrócą do swoich wielkich miast i małych miasteczek w Świecie rozumiejąc, co znaczy odebrać komuś życie, i... wiedząc, co po czymś takim dzieje się z własną duszą. Pojmą, że to gówno może ich skręcić jak korkociąg, tak jak to zrobiło z Barnesem i Bunnym, i sprawić, że wewnętrznie będą jak martwi. I jeżeli Bozia obdarzyła ich choć odrobiną mózgu, do końca życia będą walczyć przeciwko tego typu gównom... — To bez sensu, Taylor. Zabijanie jest bez sensu. To najgorsza rzecz, jaką znani. I kiedy jakiś ochlapus, jak O'Neill, zaczyna to gloryfikować, mógłbym na niego rzygać. Następnym razem, Taylor, jeśli jacyś politycy zaczną sprzedawać ciebie i twoje pokolenie, aby wysłać was na wojnę, powiedz im, żeby się odpierdolili. Bo ty już wiesz. Widziałeś to i wspomnienia pozostaną w tobie na zawsze... tam... Chris jęknął z bólu, kiedy Elias dźgnął go mocno pod żebra... — i to gówno pozostanie z tobą aż po dzień twojej śmierci. To dlatego ci, którym udało się przeżyć, pamiętają. To martwi nie pozwalają im zapomnieć. Chris nie był w stanie powiedzieć ani słowa. Po raz pierwszy od balangi w Podziemnym Świecie słyszał Eliasa zbierającego do kupy tyle słów i myśli. No i... po raz pierwszy rozmyślał na temat przegrania tej wojny. Elias uśmiechnął się nieśmiało i pokręcił głową: — O żesz, kurwa. Może to za dużo tej trawki. Czasami tak na mnie działa. Pierdolę wtedy, jak jakiś kopnięty Indianin... — Czy ty wierzysz w te rzeczy... o umieraniu i tym wszystkim... — Tak. To nasze przeznaczenie... Elias zdawał się być rozbawiony myślą o śmierci, nie zdradzał ani trochę zaniepokojenia czy przestraszenia. Chris pomyślał, że być może miało z tym coś wspólnego dziedzictwo tego człowieka. Słyszał, że Indianie wierzyli, iż wracają na ziemię pod postacią zwierząt. — Czy wierzysz w reinkarnację i we wszystko, co się z nią łączy? Elias odwrócił się i wbił stalowe szpony palców w ramiona Taylora. W oczach mężczyzny można było dostrzec dziwne błyski. To było głęboko, daleko, poza źrenicami, gdzie nikt nie mógł tego zobaczyć, ale każdy był w stanie to czuć. Chris zesztywniał z niewygody. Dłonie Eliasa były jak sidła na niedźwiedzia zaciśnięte na jego ramionach. Spojrzenie przyciągało, było w nim żądanie złagodzone dziwnym błaganiem. Chris znieruchomiał i patrzył na twarz Eliasa, która zbliżała się do niego i zatrzymała o parę cali od jego własnej. Ruch był powolny i zdecydowany — jak precyzyjny najazd kamery na obrany szczegół, żeby go jak najlepiej wyeksponować. Przypomniał sobie wściekłe spojrzenie, którym Elias powstrzymał Barnesa w wiosce. — Reinkarnacja trwa przez cały czas, chłopie. Może kawałek mnie jest teraz w tobie... Chris cofnął się odrobinę, kiedy Elias zwolnił uścisk i puścił go. Zrozumiał. Może to ta mała cząstka Eliasa, która w nim tkwiła, dodała mu sił, by powstrzymał gwałt 172 173 w wiosce, tak samo jak Elias zapobiegł zabójstwu. Elias uśmiechnął się i pokręcił głową. — Kto wie? Czasami myślę, że powrócę pod postacią wiatru albo ognia, albo, być może, jelenia? Tak, jelenia..., myślę, że raczej pod postacią jelenia. Chris skinął głową i dotknął delikatnie ramienia Eliasa. Wstał, aby odejść, ale sierżant schwycił go za rękę. Spadająca gwiazda błysnęła i przemknęła po nocnym niebie. Chris powiódł za nią wzrokiem. Myślał o Eliasie. — Powiadają, że kiedy zobaczysz coś takiego, to jest znak, że ktoś gdzieś umarł. — Idź spać, Taylor. Gdyby to była prawda, nad Wietnamem nie byłoby już ani jednej gwiazdy. Niczym olbrzymie boje owinięte w poncha, żołnierze z Bravo Dwa stali w głębokim po pas strumieniu. Padający deszcz tworzył na mrocznej powierzchni zielonej wody monotonną mozaikę rozchodzących się promieniście kręgów. Lerner, który szedł na czele plutonu, dał sygnał do zatrzymania się. Był głęboko w dżungli, razem z sierżantem Elia-sem, sprawdzali drogę, którą mogliby wrócić do kompleksu bunkrów armii północno wietnamskiej. Mężczyźni w strumieniu wykorzystywali każdą wolną chwilę na poszukiwanie skórzastych, czarnych pijawek, które pływały w wodzie bądź spadały z drzew, by napić się ich krwi. Rhah zauważył napęczniały okaz na ustach Tay-lora i zapalonym końcem rozmokniętego papierosa zmusił pijawkę do rozluźnienia uchwytu. Taylor, widząc jak Rhah wyciska z niej krew, pomyślał, czy ktoś kiedykolwiek narobił w swoim pieprzonym życiu dostatecznie dużo złych rzeczy, aby w następnym wcielić się w postać pijawki. 174 Big Harold, Francis i King stali pod drzewem, gawędząc o czymś z zacięciem. Nie spieszyło się im wyruszyć w dalszą drogę, w głąb dżungli. Było coś złowieszczego w deszczu i ciszy, jaka zdawała się spowijać całą okolicę. Harold zanurzył rękę pod wodę i przez długie rozdarcie w spodniach wyciągnął grubą pijawkę, która przyssała się do jego krocza. — Spójrzcie no. Ta kurwa właśnie robiła mi laskę. Francis przyjrzał się badawczo pijawce. — Nie wygląda, że dobrze ci obciągnęła, Harold. Powinieneś ją tam zostawić, chłopie. Pijawka na kutasie kwalifikuje cię do medewaka. Mógłbyś zwinąć się z pola. King uniósł swój karabin maszynowy i przypomniał sobie inną rozmowę. — A co ty tu w ogóle robisz, Harold? Myślałem, że złapiesz jakąś robotę na tyłach. Miałeś robić w pralni, i co? — Najpierw musiałbym się pomalować na biało, żeby mnie tam dopuścili. Ale to bez znaczenia. Dostałem zezwolenie na obrzezanie. Wojsko może wydać takie pozwolenie, jeżeli o nie poprosisz. — A ty co chcesz zrobić, Harold, zostać rabinem? Francis otarł twarz ręcznikiem i złapał pijawkę. — Pozwól, żeby pijawki zajęły się twoim maluśkim: one ci go przerobią jak trzeba. — Mnie się wydaje w porządku. Lepiej mieć kutasa małego, niż nie mieć go wcale. — Otóż to. Jedyny pewny sposób na to, by jakiś żółtek nie odstrzelił ci małego, to spieprzyć z pola. — Wszystko, czego mi trzeba, to przeciągnąć sprawę z obrzezaniem do dwóch tygodni. Chodzi o niecałe piętnaście dni na tyłach, chłopie! Gdybym spędził na tyłach 175 prawie dwa tygodnie, „Bestia" nie odważyłaby się wysłać mnie z powrotem do dżungli. — Gówno, Harold. Co ty kombinujesz? Co będziesz robił w Świecie, kiedy już tam wrócisz? — To moja sprawa, chłopcy. Najpierw zeżrę wszystkie hamburgery z frytkami i steki, jakie znajdą się w zasięgu mojego wzroku. Wyobraźcie je sobie — z keczupem i cebulką! Oż, kurrrrrwa! Później złożę wizytę mojej dupeczce i będę ją pierdolił, dopóki nie padnę. Potem będę spał przez dwa tygodnie. Kiedy się obudzę, pomyślę o tym, co mam robić dalej... Na czele kolumny sierżant Warren spoglądał na swój kompas. Porucznik powiedział, że powinien obrać kurs 035°, kiedy tylko przejdą przez rzekę. Wskazał więc ogólny kierunek i patrzył, jak Lerner ruszył w stronę niewielkiego wzgórza z polaną na szczycie. Elias przycupnął obok grupki pajęczych jam wykopanych w pobliżu ruin starego katolickiego kościoła. Była to stara świątynia, zniszczona przez czas i brak opieki, ale jednoosobowe doły strzeleckie zostały wykopane stosunkowo niedawno. Nie wiedział, czy powinien powiadomić o opuszczonym stanowisku bojowym, czy też nie. Widząc, jak pluton wspina się ociężale na stok wzgórza, Elias uznał, że da sobie z tym spokój. Opuściwszy pozycję na skrzydle, ruszył z powrotem w kierunku swojego oddziału. Lerner patrzył na wysokie mrowiska i w pierwszej chwili, gdy wyłonili się z dżungli i wyszli na polanę na szczycie wzgórza, pomyślał, że przypominają one brudne indiańskie tipi. Gdyby zatrzymał się i spojrzał pod omszały pień zwalonego drzewa, być może zdołałby ostrzec sierżanta Warrena. 176 Odległość od bunkra wynosiła dwadzieścia pięć metrów, ale Lerner nie zauważył, że żołnierz wietnamski unosi do strzału swój karabin maszynowy RPD i naciska spust. Pierwsza seria zwaliła Lernera z nóg. Druga rozpłatała sierżanta Warrena prawie na pół, nieco poniżej pępka. Kiedy O'Neill, znajdujący się o pięćdziesiąt metrów za nimi, usłyszał odgłos kanonady i rzucił się w stronę kryjówki, którą miał mu zapewnić poskręcany mangrowiec, w tej samej chwili żołnierz wietnamski w drugim bunkrze wystrzelił odpalony rakietą granat. Odłamek eksplodującego pocisku przeleciał między drzewami, raniąc O'Neilla w nogi. Mężczyzna zwinął się w kłębek i krzyknął w stronę zbiegającej w dół zbocza drogi: — Doktorze! Niech pan tutaj przyjdzie. Mamy dwóch rannych, Warren oberwał! Ognie wystrzałów z broni automatycznej rozbłyskiwały na polanie niczym robaczki świętojańskie. O'Neill widział je wyraźnie. Dowództwo miało rację, żołnierze wietnamscy wrócili, aby odebrać to, co do nich należało. Tym razem nie zamierzali uciekać. Gdy Taylor usłyszał strzelaninę, rzucił się na ziemię. Patrzył na doktora, który wstał z wahaniem i ruszył przed siebie. Nagle kolejny pocisk przeleciał nad ich głowami i uderzył w ścianę starego kościoła. Pluton leżał w błocie, rozciągnięty na nieregularnej połaci między polaną a cmentarzem. Wewnątrz Taylora budziło się coś... przerażającego, kiedy czołgał się naprzód przez błoto. Pomyślał, że wszystko to wygląda trochę tak, jakby się chodziło z naładowaną spluwą w ręce z zamiarem popełnienia samobójstwa. Wybuch kolejnej rakiety wstrząsnął drzewami i to dziwne uczucie ogarnęło go całkowicie. 177 Chris podniósł się z błocka, upuścił plecak i poncho i ruszył pędem w stronę polany. Przylgnął całym ciałem do drzewa, obok O'Neilla, który zaczai odczołgiwać się do tyłu. — Co tu się, kurwa, dzieje? — Zasadzka, chłopie. Czekali, żeby nas przyskrzynić na drodze. Rakiety i broń maszynowa. Lerner i Warren dostali. Chris patrzył, jak O'Neill posuwa się przez kałuże i próbował go powstrzymać. Potrzebowali pełnej mocy ogniowej na czele kolumny. — Gdzie idziesz, chłopie? Gomez zaraz tu będzie... O'Neill nie przestał się wycofywać, a doktor nie dotarł do polany. Został w połowie drogi, by zająć się umierającym Flashem, który był pod drzewem, gdy trafiła w nie rakieta, przekształcając je w burzę śmiercionośnych odłamków. Tubbs, zbuntowany były urzędnik, który trafił na linię za karę, bo ukradł piwo, próbował iść naprzód pod osłoną ognia Morehouse'a, walącego z M-60. Prawie udało mu się dotrzeć do polany, kiedy nagle niska, puszczona podstępnie seria z kaemu żółtka potrzaskała mu kości obu nóg, które stały się bezwładne. Barnes wielokrotnie był świadkiem takich scen. Żołnierze w szoku, spowodowanym dobrze przygotowaną zasadzką, byli bardziej niż szczęśliwi, gdy mogli pozostać na swoich miejscach przyszpileni ogniem napastnika. To zgoła naturalne. To najbezpieczniejsza rzecz, jaką mogli zrobić. I najpewniejszy sposób na śmierć. Wstał spokojnie, upuścił swoje poncho i ruszył w stronę polany, mając nadzieję, że jego przykład zainspiruje in- 178 nych, aby zrobili to samo i odpowiedzieli zmasowanym ogniem na atak wroga. Kiedy to nie zadziałało, ogarnęła go wściekłość. Tony Hoyt podążył w ślad za sierżantem, zmuszony do tego nierozerwalnym związaniem z radiostacją. Barnes skinął nań, by zrobił z niej użytek. Hoyt przykucnął za drzewem, ciesząc się, że zszedł z linii morderczego ognia. — Daj tu Bravo Dwa i PD, Tony. Powiedz im, że potrzebujemy wsparcia artyleryjskiego. Niech ruszą tyłki. Potrzebujemy sporej siły ogniowej. Sam określ cel. Jest ich tu sporo. Krótka seria z AK rozłupała gałąź tuż obok jego głowy, a po lewej, wśród krzewów, eksplodował wystrzelony granat, ale Barnes zdawał się tego nie zauważać. Dostrzegł Eliasa i Crawforda przedzierających się naprzód z prawej i machnął do nich. Musiał krzyczeć, żeby zdołali go usłyszeć poprzez nie cichnący łoskot broni maszynowej Kompanii Bravo, która zdawała się odzyskiwać odrobinę swojej strzaskanej integralności. — Wyjdź bardziej na skrzydło, Elias! Spróbuj zajść ich z boku! Wzmożenie ognia od tyłu dało Chrisowi możliwość wyjrzenia zza swojej kryjówki w stronę polany. Dostrzegł przynajmniej cztery bunkry znajdujące się za zwalonym drzewem, które stanowiło jako taką osłonę dla rannego sierżanta Warrena. Mężczyzna siedział wyprostowany, gmerając w stosie parujących wnętrzności, które wylewały się na jego okrwawione uda. Za trzema stożkowatymi mrowiskami był Lerner. Leżał na plecach i próbował jeszcze bardziej zagrzebać się w bło- 179 cię. Kule z AK-47 Wietnamczyka, ukrytego w pajęczym dole, wzbijały fontanny ziemi i błota wokół niego i Chris nagle zdał sobie sprawę, że żółtek wcale nie chce zabić Ler-nera, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Gdyby udało mu się przyszpilić rannego Amerykanina na otwartej przestrzeni, to może jakiś zdrowy Amerykanin okazałby się na tyle głupi, że spróbowałby go stamtąd wyciągnąć. Warren nie miał żadnych szans, ale Gator nie wyglądał źle. Przeżyłby, gdyby ktoś poszedł tam po niego i sprowadził go na tyły, żeby mógł się nim zająć lekarz. Ktoś, ale kto? Chris wściekł się na siebie, kiedy seria z karabinu maszynowego wgryzła się w pień drzewa, obok jego głowy. „Nikt nie pomoże Gatorowi... i mnie też nikt nie pomoże! Już czas!" — wrzasnął do siebie i zmusił mięśnie do działania. Albo jest żołnierzem, albo nie. Albo tkwi w tym gównie, albo równie dobrze mógł tu w ogóle nie przyjeżdżać. To już nie pora na racjonalną obserwacją i akademicki dystans. Chris puścił serię i zaczął czołgać się naprzód. Zatrzymał się obok Warrena, skrzywił się, czując metaliczny zapach krwi i podziurawionych wnętrzności, a potem błyskawicznie prześlizgnął się i runął w pobliżu dzieciaka z Florida Keys, dokładnie w chwili, gdy ostra seria z AK skróciła wierzchołki trzech mrowisk o trzy cale. Chris wy-pruł następny magazynek i spojrzał na Lernera. Miał zamknięte oczy. Bardzo cierpiał. Ból w nogach był potworny. — Lerner, słyszysz mnie, chłopie? Lerner, to ja, Taylor! Lerner jęknął i otworzył oczy. — Zdycham, człowieku. Czy możemy się stąd jakoś wydostać? Chris załadował nowy magazynek i uspokajającym ges- 180 tem położył dłoń na ramieniu Lernera. Nie miał pojęcia, czy i jak się stąd wy grzebią. — Trzymaj się, Gator. Wyciągnę cię. Po prostu nie pękaj, chłopie. Wsadzając lufę w szczelinę między mrowiskami, Taylor wycelował i wpakował trzy kule w otwór strzelniczy pajęczej jamy. Człowiek, który się w niej znajdował, odpowiedział dwoma strzałami, a potem znikł w ciemnościach, mocując się z długim, zakrzywionym magazynkiem. Albo to była podpucha, albo facet rzeczywiście zmieniał magazynek. Tak czy inaczej Chris wiedział, że powietrze nie pozostanie zbyt długo czyste. Za chwilę znów wypełni się śmiercionośnym ołowiem. Oszacowawszy wzrokiem piętnastometrową odległość pomiędzy jego kryjówką a pajęczą jamą, Taylor zerwał z pasa jeden z granatów i wyciągnął zawleczkę. Przetaczając się na bok, odrzucił łyżkę, odetchnął głęboko dwa razy i podniósł się na jedno kolano. Rzut był doskonały. Chris wiedział to już w chwili, gdy granat opuszczał jego prawą rękę. Czuł się jak baseballista, który dobrze rozegrał swoją piłkę. Po raz pierwszy użył w walce granatu. Chris patrzył z zaciekawieniem, jak z wnętrza pajęczego dołu wylatują strzępy materiału maskującego, a w wilgotne, parne powietrze wzbijają się wstęgi dymu. Czołgając się przez błoto, wlókł za sobą Lernera w stronę skraju dżungli. Chris zatrzymał się na chwilę, aby trochę odpocząć przy zwalonym drzewie i zauważył, że sierżant Warren jest już martwy. W tej potwornej wymianie ognia dwie zabłąkane kule wywaliły sporych rozmiarów dziury w olbrzymich stopach mężczyzny. 181 Chaotyczna strzelanina powoli zaczynała przeradzać się w zorganizowaną potyczkę. Morehouse i King przerzucili swoje kaemy na pozycje czołowe. Fu Sheng, który wyszedł z Eliasem na skrzydło, zdołał rąbnąć dwoma strzałami pomocnika żołnierza obsługującego moździerz. Big Harold ruszył na tyły po amunicję do karabinu maszynowego, a porucznik Wolfe próbował załatwić wsparcie artyleryjskie. W deszczu pod ostrzałem nie było to zbyt łatwe. Porucznik Wolfe, przyglądając się poskręcanym, brązowym liniom na mapie, miał trudności z umiejscowieniem wzgórza, na którym się znajdowali. Uznał, że to musi być ten obszar... tutaj, ale... one wszystkie wyglądały podobnie. Pomyślał, że lepiej będzie, jeżeli podejmie jakąś szybką decyzję, by ludzie nie przyglądali się dłużej jego zmaganiom z mapą. Skrzywił się, gdy podmuch gorącego powietrza od wybuchu granatu omiótł jego twarz, i wyciągnął rękę po nadajnik Ace'a. „Redleg, Redleg, Ripper Bravo Dwa Actual. Zadanie bojowe. Ostrzał artyleryjski. Sieć 649-402. Kierunek 61-00. Żółtki w bunkrach. Niebezpieczny kontakt. Przygotować się do ostrzału. Over". Centrum dowodzenia ogniem artylerii polowej powtórzyło dane: „Zrozumiano Bravo Dwa. Przyjęto. Bądźcie gotowi na otwarcie ognia. Redleg out". Hoyt wczłapał się do punktu dowodzenia i usadowił obok porucznika. Prowadził nasłuch na częstotliwości batalionu. — Sir, Bravo Trzy opuściło Sierra Whiskey. Powinni tu być za dwadzieścia minut, jeżeli nie wpakują się w jakieś tarapaty. Twarz Wolfe'a pojaśniała. „Kawaleria była już w drodze. Teraz gdyby szybko i sprawnie przeprowadzić ostrzał 182 artyleryjski, mógłby ponownie przejąć kontrolę nad sytuacją. Do cholery, może nawet dostanie za to medal?" Uśmiechnął się z zadowoleniem do Eliasa i w tym samym memencie rozległ się głuchy odgłos eksplozji kolejnego granatu. Mężczyzna schylił się i rozciągnął jak długi w niewielkim obniżeniu, które pełniło rolę punktu dowodzenia plutonu. Elias nie uważał, że obraz sytuacji, w jakiej się znaleźli, jest choć odrobinę zabawny: — Poruczniku, kopią nas w dupę, jak chcą. Wiedzą, że już wkrótce dołożymy im z grubej rury i będą chcieli się przegrupować. Zauważyłem mały przesmyk z prawej strony. Niech mi pan pozwoli wziąć paru ludzi i zaatakować od skrzydła. Mógłbym zająć się nimi jak należy. Wolfe pomyślał, że o wiele bezpieczniej i mądrzej byłoby poczekać na artylerię. Ale co się stanie, jeżeli żółtki powyłażą ze swoich dołów i zaczną się zbliżać? Gdyby to było możliwe, wyprowadziłby swój oddział z tego terenu i dopiero potem wydałby rozkaz otwarcia ognia i przyszpi-lenia tych żółtych sukinsynów. — Nie wiem, Elias. Poczekamy na Barnesa... ja... my... mamy już i tak czterech czy pięciu załatwionych. Gdybym pozwolił ci pójść, to... Wyjaśnienie Wolfe'a utonęło w odgłosie eksplozji i steku przekleństw, jakie wyrzucał z siebie Barnes, wczołgując się do punktu dowodzenia. — Gdzie jest do cholery, trzeci pluton? Tony, skontaktuj się z nimi i powiedz im, żeby się tu zjawili, i to już! W tej chwili Barnes zauważył Eliasa. Przez moment patrzył na niego w milczeniu, a potem zawył: — Co ty tu, do cholery, robisz, Elias? Zbierz swoich 183 dupków i do roboty! Siedzisz i pieprzysz o głupotach, a nas tam rozpierdalają. Elias nie uniósł wzroku. Rysował coś nożem w błocie. — Barnes... posłuchaj. Tam z tyłu, przy kościele, jest pięć czy sześć pajęczych jam. Trzeci pluton, mający nas wesprzeć, będzie przechodził dokładnie tamtędy. Gdyby żółtki obsadzały te doły swoimi snajperami, miałyby obie nasze grupy pod ostrzałem. Rozpoczną go między nami a trójką. W tej sytuacji, waląc do żółtków, będziemy pruć do siebie samych, a Wietnamczycy będą jak to żarcie, którym napycha się gęś: jednym końcem wchodzi, a drugim wychodzi. Barnes zmrużył oczy, słuchając Eliasa, ale porucznik Wolfe, wcale się tym nie przejął. Nie rozumiał, dlaczego wszyscy nie mogą spokojnie czekać na artylerię. — To brzmi nieprawdopodobnie, Elias. — Może... ale widziałem już kiedyś coś takiego. Byliśmy w La Drang w 1966 roku. Pierwsza kawaleryjska. Wdarli się pomiędzy dwa oddziały i rozbili nas doszczętnie. Daj mi trzech ludzi. Jeżeli się mylę co do pajęczych jam, zawsze mogę wyjść na skrzydło i zaatakować tych z zasadzki. Barnes wyraźnie zgadzał się z jego planami. Skinął raz głową i machnął ręką na Eliasa: — Ruszaj..., ale powiedz Crawfordowi, żeby zostawił nam radiostację. Elias zrobił krok, aby wybiec, lecz zatrzymał się na chwilę i spojrzał na Barnesa. — Upewnij się, że* ci pieprzeni artylerzyści nie otworzą ognia. Nie chciałbym tam być, kiedy rozpoczną ten cholerny ostrzał. Mięśnie na twarzy Barnesa napięły się, gdy złapał Eliasa 184 za kołnierz: — Nie mów mi, jak mam walczyć na mojej cholernej wojnie, Elias. Jak będziemy na tyłach, możesz poskarżyć się na mnie w pierdolonej brygadzie. Tutaj, należysz do mnie. A teraz zbieraj swoich ludzi i wynocha! Elias dostrzegł wściekłość w oczach tamtego i czuł, jak zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Chciał zmienić zdanie — zostać tutaj i mieć Barnesa na oku, ale ktoś musiał zająć te doły i powstrzymać żółtków przed wdarciem się na ich tyły. Musiał wybierać: albo to, albo śmierć. Ace zdjął słuchawki: — Sir, meldunek. To artyleria. Elias wykorzystał tę sposobność, aby się oddalić. Barnes patrzył na jego plecy z wstrzemięźliwym szacunkiem. Elias miał rację, mówiąc o żółtkach wdzierających się pomiędzy dwa oddziały Amerykanów. On też kiedyś widział coś takiego. Musiał zgodzić się z Eliasem. „To facet z ikrą. Zna się na rzeczy. Ale ten typek ma coś spieprzonego w środku: za duże serce i za małe jaja do tej roboty. W tym tkwi cały kłopot z Eliasem" — zdecydował Barnes, biegnąc naprzód, by zobaczyć, jak potężne pociski rozwalają żółtków na miazgę. Porucznik Wolfe wysłał swego łącznika do Barnesa, żeby ostatecznie ustalić sprawę wsparcia artyleryjskiego. Ace wykonując polecenie, pomyślał, że być może oficer za bardzo się boi, żeby zrobić to osobiście. Teraz zrozumiał, że sprawa była o wiele poważniejsza. Pierwszy pocisk zawył i eksplodował na ich tyłach. Za blisko! Artyleria nie waliła do żółtków. Waliła w ich plutonl „Ten skurwiel spieprzył sprawę!". Ace próbował zdjąć radiostację i zmienić częstotliwość, żeby odwołać wsparcie ogniowe, kiedy coś rąbnęło go w plecy i ciężko dyszącego rzuciło w błoto. W pierwszej 185 chwili był wdzięczny, że leży na ziemi, ale potem poczuł palący ból w okolicy prawej łopatki. Odłamek! Musiał oberwać. Ace zawył z bólu i wykrzywił się spazmatycznie, próbując wyrwać kawałek gorejącego metalu. Barnes natychmiast zrozumiał, co się stało. Wolfe podał artylerzystom błędne dane. Ostrzał był niecelny. Pociski padały zbyt blisko, prosto na nich. Jeżeli pluton zdołał się jako tako zorganizować, to lada chwila (jeżeli ktoś nie powstrzyma artylerii) i tak pójdzie w rozsypkę, powodowany ślepą paniką. Spojrzał za siebie i zobaczył Ace'a wijącego się na ziemi. Sierżant wyjął z pochwy bagnet i podczołgał się do rannego. Wbił mu kolano w plecy i zaczął wyjmować dymiący metal ze spalonych mięśni. Strzaskana radiostacja świadczyła o tym, że przyjęła na siebie większość odłamków szrapnela. Nie było mowy, by za jej pośrednictwem zdołali połączyć się z artylerią. Poprzez ryk zbliżających się pocisków, Barnes usłyszał, jak ktoś woła go po nazwisku. Big Harold, chwiejąc się i potykając, wycofywał się z polany z wyrazem bezbrzeżnego przerażenia w oczach. Zgubił swój hełm i karabin. Długi pas z amunicją ciągnął się za nim przez błoto: — Sierżancie Barnes! Niech pan im powie, żeby wstrzymali ogień. Artyleria celuje za blisko! Barnes zauważył, że mężczyzna zatrzymuje się w pół kroku i spogląda w stronę podstawy drzewa, po prawej stronie, i zaczyna coś krzyczeć. Sekunda wystarczyła, by dostrzec to, co przykuło uwagę Biga. Potężny wybuch wyrzucił Harolda w powietrze. Wylądował płasko na plecach i Barnes zauważył poczerniały kikut w miejscu, gdzie znajdowała się dolna połowa lewej nogi mężczyzny. „Ładunek tornistrowy przymocowany do 186 drzewa — uznał Barnes. Te pieprzone żółtki zmontowały pułapki przy każdej z dróg prowadzących do miejsca, w którym zrobiły zasadzkę". Z wściekłością pochwalił efektywność tej taktyki, przy-kleił opatrunek do wypalonej rany w plecach Ace'a i z żądzą mordu w sercu ruszył w stronę punktu dowodzenia. Morehouse wypstrykał się z nabojów. Krzyknął na Fu Shenga, który był zajęty ponownym ładowaniem magazynków za niewielkim pagórkiem, kiedy zobaczył Biga Harolda kroczącego chwiejnie między drzewami, z tyłu za nimi. Niósł taśmę z pięciuset nabojami, które mogły ożywić milczący kaem. Gdy Harold wpadł na minę, zarówno Fu Sheng, jak i Morehouse odwrócili się gwałtownie, gotowi pospieszyć z pomocą. Dziwny odgłos sprawił, że zastygli w bezruchu. To był głośny świst, przypominający ten, który słyszeli wcześniej, kiedy artyleria pruła salwami, dokładnie ponad nimi. Ale to było za blisko. Ich uszy instynktownie wychwyciły ten dźwięk poprzez huk wystrzałów z broni maszynowej i przesłały do ich mózgów informację o trajektorii. — Za blisko! Ten pocisk walnie za blisko! — To były ostatnie słowa Fu Shenga. Spowił go złowieszczy kłąb dymu. Morehouse patrzył w osłupieniu na czerwoną kulę płomieni, która oznaczała śmierć Hawajczyka, śmierć od pocisku, który wystrzelił jego rodak, i zastanawiał się, czy był to strzał próbny, mający posłużyć do tradycyjnego „wystrzelania się"? Czy to był tylko przypadek, czy też cała salwa trafi zbyt blisko? Odpowiedź nadeszła po paru sekundach. Morehouse 187 usłyszał ryk drugiego pocisku artyleryjskiego i spojrzał w górę. Gdyby zobaczył, jak przelatuje, może uniknąłby śmierci. Odgłos upewnił go, że nie ma żadnych szans. Zdążył zwinąć się w ciasny kłębek, zasłaniając genitalia dłońmi, kiedy wymierzony niewłaściwie pocisk eksplodował tuż obok jego kolan i zmienił go w delikatną czerwoną mgłę, która splamiła okoliczne drzewa. Chris Taylor wybrał drogę od flanki, aby zaciągnąć Le-rnera na tyły, i ta przypadkowa decyzja uratowała go przed salwą pocisków artyleryjskich. Zauważył Gomeza zakładającego opaskę uciskową pod kolanem Biga Harolda i skręcił ostro w prawo, w stronę felczera, aby udzielił pomocy medycznej jego przyjacielowi. Ułożył Lernera w błocie w chwili, gdy Elias, Crawford i Rhah wyłonili się spomiędzy zarośli. Przyklękli ciasnym kręgiem wokół Eliasa, jakby podejmowali decyzję co do zagrywki w jakimś ważnym meczu. Lerner jęknął i złapał Taylora za rękę: — Nie zostawiaj mnie, chłopie. Źle ze mną. Bardzo źle. Wiem o tym! Chris spojrzał na nogi Lernera. Wiedział, że mówi prawdę. Pociski wroga rozdarły ciało na strzępy i potrzaskały kości. Jeśli nawet Lerner nie wykrwawi się na śmierć, zanim zostanie ewakuowany, to i tak najprawdopodobniej będą musieli amputować mu obie nogi powyżej kolan. Kule rozwaliły ścięgna podkolanowe w obu kończynach. Czując niemoc i wstyd, ujął mocno dłoń Lernera i otarł mu pot z czoła: — Trzymaj się, Gator. Nie jest tak źle, chłopie. Wyciągniemy cię stąd niebawem. Trzymaj się, Gator. Gomez zajął się Lernerem, ale po chwili przerwał swoją 188 pracę i klepnął Chrisa po ramieniu. — Zostaw go mnie, Taylor. Idź już. Elias czeka na ciebie. Elias wprowadził Crawforda, Taylora i Rhaha na wąską przecinkę pośród gęstwiny dżungli. Z trudem chwytając oddech, walcząc, by nie zostać w tyle, Chris podziwiał zwinność dowódcy oddziału. Mężczyzna zdawał się śmigać na prawo i lewo instynktownie, bez patrzenia na ziemię. Jego nogi i biodra omijały przeszkody, podczas gdy oczy wodziły za lufą karabinu badawczym spojrzeniem. Nagle Elias zniknął z pola widzenia, a trzej mężczyźni, którzy szli jego śladem, niemal wpadli na siebie, zatrzymując się gwałtownie. Znalazł odpowiednie miejsce, które było zarazem dobrą kryjówką i punktem obserwacyjnym. Widok na pajęcze doły był po prostu wyśmienity. Taylor dostrzegł poprzez listowie strzaskaną iglicę kościoła. Elias wskazał plątaninę mangrowców z tyłu, za dołami strzeleckimi. Zamknął na chwilę oczy i pogrążył się w milczeniu. — Oni nadchodzą. Powinni nadejść stamtąd. Nie wiem, ilu ich przyślą. Zacznę działać od tamtej strony i zobaczę, czy uda mi się ich zajść z boku. Chris wciąż jeszcze był pod wpływem swojego niedawnego wyczynu i aż palił się do działania: — Pójdę z tobą. Możemy ich zajść z dwóch stron. Elias spojrzał mu w oczy i jego usta wykrzywił szyderczy uśmieszek: — Ejże... od kiedy to z ciebie taki chojrak? — Poklepał Taylora łagodnie po hełmie i wskazał olbrzymie drzewo. — Najlepiej zrobisz zostając tutaj. Na pewno się przydasz. Co do mnie, poradzę sobie lepiej, gdy będę działał w pojedynkę. 189 Porucznik Wolfe był spięty niemal do granic możliwości, próbując znaleźć rozwiązanie w plątaninie linii, pętli i zawijasów na swojej mapie taktycznej. Artyleria skierowała ogień za blisko, zasypując gradem pocisków swoich własnych żołnierzy. To musiała być wina centrum kierowanie ogniem, pomyślał, kiedy kolejny pocisk przeleciał między drzewami nad jego głową. „Musieli się pomylić. Podać złe dane o miejscu ostrzału. Przecież to niemożliwe, żebym to ja tak spieprzył tę sprawę". Sięgnął po mikrofon, aby powiadomić artylerzystow, że popełnili błąd, kiedy poczuł bolesne uderzenie hełmem w nasadę nosa. Wolfe pomyślał, że trafił go odłamek szrap-nela, lecz gdy wyjrzał spod krawędzi hełmu, zobaczył stojącego Barnesa. Ten facet musiał być szalony. — Ty ignorancki kretynie! Jakie pierdolone koordynaty im podałeś. Przez ciebie zginęło wielu ludzi! Spierdoliłeś sprawę! Wiesz o tym? Wolfe otworzył usta sparaliżowane strachem. Czy sierżant nie rozumiał, że to nie była jego wina? Czy nie wiedział, że to musiała być pomyłka centrum kierowania ogniem. Barnes wziął mikrofon Tone'ego i nacisnął guzik. Przejechał palcem po własnej mapie, a potem utkwił przepełniony nienawiścią wzrok w dowódcy plutonu. Każde jego słowo uderzało jak obuchem w Wolfe'a. ,,Redleg... Redleg... Ripper Bravo Dwa. Wstrzymajcie ogień! Wstrzymajcie ogień! Walicie prosto w nasze pozycje! Powtarzam, wstrzymać ogień! Poprzednie koordynaty niewłaściwe. Od punktu rejestracji X — Ray dodać 1-5-0, lewo 5-0. Walcie zdrowo. Over". Rzucił mikrofon porucznikowi Wolfe'owi i zbliżył się do niego, żeby cisnąć w twarz skamieniałego oficera: 190 — Dzięki panu zaprzepaściliśmy szansę ataku na pozycje żółtków. Artyleria będzie musiała to zrobić za nas. A teraz zrób coś pożytecznego i wycofaj stąd tych ludzi. Połączymy się z trzecim plutonem i wrócimy na pozycje, kiedy artyleria przetrzebi trochę żółtków. Porucznik Wolfe stopniowo dochodził do siebie. Ten plan jego zdaniem nie był dobry, ale Barnes wyraźnie uparł się. Przyglądał się sierżantowi, który zajął się wydaniem stosownych poleceń: — Tony, skontaktuj się z Bravo Dwa i Charlie Dwa. Powiedz im, żeby wycofali się do starego kościoła. Tam się przegrupujemy. Podczas gdy Hoyt nadawał, Wolfe przypomniał sobie, dlaczego pomysł taktycznego odwrotu wydawał mu się niewłaściwy: — Teraz nie możemy się wycofać. Gdzieś tam jest Elias. Jeżeli się wycofamy nie będzie miał żadnego wsparcia ogniowego. Barnes spojrzał na niego z błyskiem w oku: — Wyśmienita chwila, aby zaczai pan myśleć jak pierdolony dowódca, poruczniku. Pójdę i ściągnę Eliasa z powrotem. Porucznik Wolfe patrzył na Barnesa, który znikał w dżungli, udając się na niebezpieczny solowy wypad. „Może ten cholerny drań tam zdechnie — pomyślał. W ciągu dzisiejszego dnia pluton stracił połowę ludzi. Może sprowadziliby nowego dowódcę plutonu, jeszcze przed dokonaniem niezbędnych uzupełnień... zwłaszcza gdyby sierżant został zabity podczas akcji". Przykucnąwszy między korzeniami mangrowca, Elias zamknął oczy i „włączył swoje filtry", które pozwalały mu na rozróżnienie odgłosów w dżungli. Kiedy się skoncent- 191 rował, łoskot i ryk strzelaniny na polanie ucichł. Usłyszał stłumiony grzechot ekwipunku, uderzającego o ciało i uchwycił szelest gałęzi ocierającej się o mundur. „Przynajmniej dwóch... albo trzech... idą prosto na mnie. Wypruj serię lekkim łukiem, z lewej do prawej, wykorzystując przy tym naturalny odrzut broni. Po dwie kule dla każdego... potem zorientuj się, co zrobią inni, kiedy zacznie się strzelanina". Pierwszy żołnierz armii północnowietnamskiej wyszedł na polanę, wysuwając się nieco przed swoich dwóch kompanów. Miał gęstą brodę i sprawiał wrażenie dobrze orientującego się w terenie. Widział wielu Amerykanów w ciągu dwóch lat, które spędził, walcząc na południu i wiedział, że nie byli dobrzy w tego typu walkach. Nie umieli poruszać się bezszelestnie ani wykorzystywać naturalnego ukształtowania terenu. Nie potrafili zlewać się z dżunglą. Rozmyślając w ten sposób, żołnierz stracił swą zwykłą czujność i po prostu nie zauważył Eliasa przyklejonego do mangrowca, który wił się jak olbrzymi wąż. Skinął na swoich dwóch kompanów, aby wyszli na polanę, i wkrótce po tym dwie kule z M-16 przeszyły jego serce i płuca. W chwili gdy drugi żołnierz gwałtownie pochylił się, Elias wymierzył błyskawicznie, pakując mu dwie kule w policzek i szyję. Trzeciego trafił między łopatki, zanim żołnierz zdążył zrobić dwa kroki w stronę, z której nadszedł. Elias ześlizgnął się z korzeni i ruszył pędem w głąb dżungli. Nawet nie zwolnił, pakując następną kulę w czaszkę rannego Wietnamczyka. Poranny deszcz zmienił się w lekką mżawkę, a nad ciepłą ziemią dżungli zaczęła się ponownie unosić gęsta zasłona 192 mgły. Rhah, Crawford i Taylor wypartywali... i czekali. Łoskot salw artyleryjskich i huk broni automatycznej, dochodzący z polany za nimi, ucichł. Może Elias się mylił. Może żółtki zdecydowali się zrejterować przed amerykańską nawałą ogniową. Żołnierze zastanawiali się, co mogło oznaczać sześć wystrzałów, które usłyszeli wkrótce po tym, jak Elias zniknął w dżungli. Wszystkie pochodziły z M-16. W odgłosach uchwycili głośny, suchy trzask, charakterystyczny dla karabinu automatycznego AK-47. Może Elias przeciął żółtkom drogę i zabił ich, zanim zdążyli dotrzeć do pajęczych dołów. „Do cholery — może to właśnie Elias nadchodzi w tym... nie!" Taylor zauważył kształt hełmu, w sowieckim stylu, poniżej poruszającej się kępy krzewów. Widział wyraźnie parę przerażonych orientalnych oczu, przesuwających się z lewej do prawej, z prawej do lewej. Kiedy wzrok Chrisa uchwycił podłużny, cylindryczny kształt granatnika, uniósł karabin do ramienia, wymierzył w środek klatki piersiowej nadchodzącego mężczyzny i nacisnął spust. Grad kuł świsnął Taylorowi mimo uszu, on jednak przez cały czas trzymał broń przy ramieniu, gotowy do oddania kolejnego strzału. Był pewny, że załatwił przynajmniej dwóch, a Rhah i Crawford, którzy zajmowali pozycję po jego prawej, też prawdopodobnie kropnęli kilku. Fakt, że od początku kontrolowali całą sytuację, dodawał mu sił, uspokajał... Ryknął z powodzenia i ulgi, kiedy niedobitki armii północnowietnamskiej zniknęły w dżungli: — Dostałem dwóch z tych drani, chłopie. Żółtki uciekają! Rhah uśmiechnął się. Nie ukrywał swego zadowolenia: 193 — Rąbnąłem trzech... a może nawet czterech. Te sukinsyny nie wejdą dziś do żadnych dołów! Taylor i Rhah spojrzeli w prawo, oczekując podobnego stwierdzenia od Crawforda. Usłyszeli jedynie jęk i chrapliwy kaszel. Kiedy podeszli, Crawford nie miał na głowie hełmu. Opierał się plecami o drzewo, a jego długie, jasne włosy były na czole pozlepiane potem. Rhah za pomocą noża odciął ekwipunek Crowforda i rozsunął poły jego kurtki. Ich oczom ukazała się postrzępiona, bluzgająca posoką rana w klatce piersiowej. Poprzez strumień krwi Chris dostrzegł chrząstki i kości. — Wygląda na postrzał w płuco, chłopie. — Rhah zębami rozrywał opakowanie opatrunku. — Ale nic ci nie będzie. Potrzebujesz przecież tylko jednego. Crawfordowi bardziej niż ból dokuczało uczucie zdziwienia: — Och, chłopie... wiesz, po tym wszystkim, co przeżyliśmy, nigdy nie myślałem, że zarobię kulkę. Chris polał twarz Crawforda wodą ze swojej manierki. — Tylko spokojnie, chłopie. Wygląda na to, że żółtki odstąpili. Wyciągniemy cię stąd. — Macie cholerną rację. --— Barnes wpadł na polanę i obrzucił rannego szybkim spojrzeniem. Chrisa zdziwił gniew wyzierający z twarzy sierżanta. Czy wkurwiał się na Crawforda, że jest ranny? — Zabierzcie go do kościoła. Ale już! Wycofujemy się. Taylor pomyślał, że sierżant powinien wiedzieć o żółtkach, którzy próbowali dostać się do pajęczych dołów i o tym, że oni pokrzyżowali im szyki. — Sierżancie... pięciu czy szeciu żółtków próbowało się tu przebić... 194 Barnes patrzył w stronę polany, ale bynajmniej nie szukał ciał żołnierzy wietnamskich. — Gdzie jest Elias? Rhah skinął w stronę gęstwiny krzewów za pajęczymi dołami: — Gdzieś tam. On dopieprzył im pierwszy, a potem my... Barnes odwracając się gwałtownie, aby spojrzeć na trio, jakby miał przed sobą kretynów, a nie bohaterów, skinął głową w stronę miejsca zasadzki: — Nie słyszeliście, że artyleria zmieniła koordynaty ostrzału? Wycofujemy się, żeby połączyć się z trzecim plutonem. Postawcie tego rannego na nogi i zabierajcie się stąd. W pobliżu ruin kościoła Wolfe zajmuje się przygotowaniem lądowiska dla „odkurzaczy". Taylor wstał i wskazał w stronę dżungli: — Ale Elias... on nadal tam jest. Barnes groźnie ruszył w jego stronę: — Gdyby został tu, gdzie powinien, zamiast bawić się w podchody, mielibyśmy kłopot z głowy. Sprowadzę go. Wy dwaj zabierzcie rannego na tyły. Natychmiast! Ruszajcie się albo dopier-dolę wam obu z artykułu piętnastego. Elias przyczaił się za pniem i utkwił wzrok w wyraźnie widocznych dwóch parach kolan żołnierzy wietnamskich. Znajdowali się teraz piętnaście metrów od niego. Uśmiechnął się i wziął głęboki oddech. Wypuściwszy bezgłośnie połowę powietrza z płuc, postanowił, że pozwoli im podejść tak blisko, aby mógł się upewnić, że jest ich tylko dwóch. „A może pomyślał, napinając mięśnie nóg, żeby wstać — zależy mi głównie na oglądaniu wyrazu ich twarzy. — To nieważne —- stwierdził po chwili. Taka właśnie powinna być walka. Wojownicy stojący twarzą w twarz, w dżungli, gdzie wszyscy mają równe szansę, a własne życie zależy 195 wyłącznie od instynktu". Poderwał się i jednym płynnym ruchem uniósł karabin do ramienia. Pierwszy Wietnamczyk zastygł w bezruchu, ale drugi uniósł swój SKS. Elias wycelował i jednym strzałem zlikwidował zagrożenie. Pierwszy z żołnierzy nie zdążył nawet odwrócić się na pięcie, gdy kula z M-16 utkwiła w jego mózgu, a on runął na ciało kolegi. Adrenalina pulsowała w żyłach Eliasa. Mięśnie jego ud były napięte tak mocno, że kolana uginały się pod nim i mimowolnie zaczai to przykucać, to znów podnosić się w jakimś dziwnym tańcu wojennym. Zawył triumfalnie i pognał w dżunglę, aby podwyższyć swój wynik. Barnes usłyszał strzały oraz okrzyk i rozpoznał metaliczny huk M-16. Elias wykańczał żółtków jakieś siedemdziesiąt pięć metrów od niego. Sierżant odwrócił się w prawo i pobiegł w ślad za Eliasem. Taylor ostrożnie położył Crawforda pośród rannych, których liczba ciągle rosła. Zajmował się nimi doktor Go-mez i medyk z trzeciego plutonu. O'Neill grupował pozostałych żołnierzy drugiego plutonu w ciasnym kręgu wokół ruin kościoła. Znajdujący się tam cmentarz posłuży jako lądowisko. Rhah skinął na Taylora, żeby miał na oku otwartą przestrzeń obozowiska, ale Chris zignorował ten gest. „Żółtki pojawią się niebawem. Spadną na nas jak lawina, gdy usłyszą helikoptery, żeby zobaczyć, czy nie udałoby się któregoś strącić. Śmigłowiec był o wiele cenniejszym celem niż pojedynczy żołnierz..., nawet taki jak Elias. Będą musieli opuścić lądowisko jak najszybciej. Barnes wiedział o helikopterach i wróci na czas bez względu na to, 196 czy znajdzie Eliasa, czy też nie. Co będzie z Eliasem, czy mogliby odlecieć bez niego?" Chris doszedł do wniosku, że nie powinien dłużej zwlekać, i co sił w nogach popędził w dżunglę, aby odnaleźć swojego dowódcę i sprowadzić go na czas. Barnes przykucnął obok obrośniętego mchem drzewa, nasłuchując odgłosów przedzierającego się przez dżunglę mężczyzny. „Do diabła z Eliasem i jego solowym wypadem! Musiałem zostawić wszystko na głowie tego kretyńskiego porucznika, który jest zupełnie niekompetentny i doskonale wie, co o nim myślę, a kiedy znajdziemy się na tyłach, zmusi mnie, żebym tracił czas na napisanie jakiegoś beznadziejnego raportu. Do cholery! Elias! Trwa wojna, a ty wcale mi nie pomagasz". Szelest pnączy przykuł jego uwagę. Ktoś się zbliżał. Nadchodził od strony tamtych zarośli. „Prawdopodobnie żółtki — pomyślał Barnes. Miałby wspaniałą pozycję do uderzenia na ich oddział, wycofujący się z zasadzki, gdyby obsadzili ten obszar dżungli". Bezszelestnie przykląkł, zajmując stabilną pozycję strzelecką i uniósł swój M-16 do ramienia, celując w miejsce, z którego — jak wskazywały odgłosy — powinni wyłonić się Wietnamczycy. Wpatrując się w zarośla, Barnes zobaczył Eliasa, wychodzącego ostrożnie z gąszczu. Ten, rozpoznawszy sierżanta, uśmiechnął się radośnie. Barnes odetchnął, wypuszczając z płuc resztki wstrzymywanego powietrza i obniżył broń. Teraz, kiedy znalazł Eliasa, mogą przestać bawić się w tę kretyńską gierkę i na nowo zająć się przerwaną wojną... albo... Barnes poczuł narastający ból za oczyma. Fala gorąca napływała do jego szyi i ramion. Dudniło mu w uszach. 197 Prawym okiem spojrzał na krawędź szczerbinki i nacisnął spust. W ułamku sekundy, jaki zajęło Barnesowi przyłożenie policzka do kolby karabinu, Elias zdał sobie sprawę, że mężczyzna zamierza go zabić. „Dlaczego? Na Boga, a więc jednak do reszty mu odbiło. Nie mógł znieść myśli, że mógłby zostać wykluczony z gry. Barnes osiągnął poziom, na którym będzie zabijał wszystkich, którzy spróbują mu przeszkodzić w popełnianiu kolejnych morderstw". Nie mogąc oderwać oczu od niesamowitego widoku, Elias rzucił się do tyłu w gęstwinę krzewów. Jednakże nie zrobił tego dostatecznie szybko, aby uniknąć trafienia. Wiedział o tym, kiedy dostrzegł złowieszczy błysk dobywający się z lufy. Poczuł pierwsze, bolesne uderzenie, głęboko, we wnętrzu klatki piersiowej. Chris, przepychając się bezceremonialnie, mijał żołnierzy zmierzających w stronę miejsca lądowania. Większość z nich uginała się pod ciężarem ponch wykorzystywanych teraz jako nosze dla rannych. Zauważył żołnierza z trzeciego plutonu, którego znał, i spytał o Eliasa. — Nie widziałem ani jego, ani nikogo innego, chłopie. Jeżeli nadal tam jest, to wdepnął w głębokie gówno. Helikoptery wypatrzyły cały rój pieprzonych żółtków, kierujących się w tę stronę. My wszyscy wypierdalamy stąd, jak tylko na lądowisku pojawią się nasze „ptaszki". Mój porucznik powiedział, że artyleria otrzymała odpowiednie rozkazy i, jak przypuszczam, zajmie się tymi skurwielami. Chris ruszył dalej. Miał mało czasu. Słyszał już odgłos śmigieł helikoptera, dochodzący spoza ruin kościoła. Musiał dotrzeć do Eliasa, zanim zaczną opuszczać to miejsce. 198 Znalazłszy się na małej polanie, Chris nagle dostrzegł Bar-nesa. Sierżant odwrócił się gwałtownie, unosząc broń; dwaj mężczyźni stali przez krótką chwilę nieruchomo, mierząc do siebie z karabinów. Barnes pierwszy opuścił broń. Wyglądał na zaniepokojonego, zdenerwowanego i oszołomionego. Sieć blizn na jego twarzy bieliła się, pobłyskując pod warstwami potu. — Gdzie jest Elias? — Elias nie żyje... — Głos Barnesa był drżący. Brakowało w nim typowej dla tego mężczyzny stanowczości i nieustępliwości. Spoglądał w stronę lądowiska. „Nie żyje? Elias nie żyje? Gdzie było ciało? Czy Barnes nie był na tyle przyzwoity, żeby go stamtąd wynieść? A może po prostu chce ratować własny tyłek i spisał Eliasa na straty?" Barnes pochylił głowę i spojrzał na Taylora spod oka: — Wydawało mi się, że powiedziałem ci, abyś się wycofał i dołączył do plutonu, Taylor?... — Nuta rozdrażnienia powróciła do tonu głosu Barnesa. —— Co to, kurwa, ma znaczyć, że Elias nie żyje? Widziałeś go? — Tak. Widziałem go... albo raczej to, co z niego zostało. Jest o jakieś sto metrów stąd. Dokładnie tam, gdzie są teraz Wietnamczycy. Nic nie można było zrobić, Taylor. Wracajmy. Pociski zaczęły uderzać w drzewa za nimi. Barnes odwrócił się gwałtownie i pomknął w stronę kościoła. Szybko znikł w gęstych ostępach dżungli, zostawiając Chrisa samego. „Powinienem pójść po Eliasa pomyślał Taylor — powinienem wrócić i wyciągnąć go stamtąd... wyciągnąć jego ciało... cokolwiek..." Kula przeleciała Taylorowi tuż nad głową, zmuszając go do rzucenia się płasko na ziemię. „Ciało Eliasa otaczają teraz Wietnamczycy. Dostaną mnie, jeżeli natychmiast się stąd nie wyniosę. Elias wypadł z gry, kto wie, może nawet lepiej na tym wyszedł? Może był teraz gdzieś indziej... może jego dusza wcieliła się w jakąś lepszą istotę?" Taylor poderwał się z ziemi i popędził w kierunku miejsca lądowania. Trzeci pluton i to, co pozostało z drugiego, osłaniały akcję wycofywania się, próbując opóźnić natarcie żołnierzy armii północnowietnamskiej, aby helikoptery ewakuacyjne mogły wylądować na niewielkim lądowisku, przyjąć ładunek rannych i wzbić się w zasnute chmurami niebo. Chris strzelał i wycofywał się. Nie miał przed sobą żadnych konkretnych celów, ale wyładowywał wściekłość, spowodowaną śmiercią Eliasa, na bujnej tropikalnej roślinności. Wracając na lądowisko, strzelał do każdego podejrzanie wyglądającego krzaka, niemal z góry zakładając, że może ukrywać się za nim jakiś żółtek. Kiedy znalazł się na polanie i dołączył do grupy oczekującej na wejście na pokład helikoptera, zdał sobie sprawę z rozmiarów rzezi. Tubbs i Crawford zostali bezceremonialnie wrzuceni do „żołądka" hueya. Zanim „ptak" zdołał wzbić się w powietrze, podeszło do niego dwóch ludzi niosących Biga Harolda. King władował się na pokład zaraz po tym, jak nosze znalazły się wewnątrz. Tuż za nim do helikoptera wgramolił się doktor Gomez. Jeżeli doktor „się zmywał", to oznacza, że ewakuacja rannych dobiegła koń- 200 ca. Teraz wszyscy członkowie Kompanii Bravo mogą wreszcie wydostać się z tego miejsca. Chris zauważył szaleńczy gest strzelca pokładowego, obsługującego lewy kaem. Przekazał wiadomość Rhahowi i obaj popędzili w stronę helikoptera. King wysunął potężne ramię i wciągnął Chrisa do środka, obok Harolda. Odurzony morfiną olbrzym leżał, podpierając się na łokciach. Pocisk granatnika trafił w ruiny kościoła i na helikopter posypał się grad kamiennych odłamków. Chris usłyszał grzechot kuł ocierających się o poszycie hueya, na chwilę przed tym, jak ów odgłos został zagłuszony rozdzierającym rykiem jednego z kaemów helikoptera. Kaemista po drugiej stronie machał rękami do porucznika Wolfe'a i Barnesa, którzy nachyleni biegli w stronę „ptaszka". Jeszcze porucznik Wolfe nie zdołał zgramolić się z płozy, gdy huey oderwał się od ziemi i kołysząc się na boki pod wpływem ciężkiego ładunku, zaczai nabierać wysokości. Aby tego dokonać, pilot ostro skręcił w prawo i Chris zobaczył pod sobą oszołamiającą panoramę ruin kościoła. Zużyte łuski po nabojach błyszczały w słońcu, które przepaliło sobie drogę przez zasłonę z chmur. Dokonali tego! Byli w komplecie i wydostali się z tej pieprzonej rzezi. King zawył triumfalnie i wrzasnął do Biga Harolda, przekrzykując ryk powietrza, które omiatało wnętrze helikoptera: — W porządku, Big Harold! Jutro o tej porze będziesz już w Japonii! Harold wytężył siły, by ostatni raz spojrzeć na obracającą się pod nimi połać lądowiska: — Tym razem mi się poszczęściło, chłopie. Jestem w stanie pogodzić się z utratą nogi, aby tylko wydostać się z tego gówna! 201 Podniósł się wyżej na noszach i wrzasnął do żółtków, znajdujących się na dole, gdzieś tam, w dżungli: — Pocałujcie mnie w dupę, skurwysyny! Doktor Gomez ułożył go z powrotem na noszach, a Chris przesunął się bardziej w bok, aby Harold miał więcej miejsca. I właśnie wtedy to zobaczył. Wolfe i Barnes zauważyli wyraz niedowierzania na jego twarzy i wychylili się, aby spojrzeć w dół w kierunku ziemi. Elias chwiejnym krokiem wybiegł z dżungli. A więc nie zginął! Ale Chris, obserwując tę sytuację z pokładu helikoptera, wiedział, że to niebawem nastąpi, jeżeli natychmiast nie zawrócą, aby go zabrać. Sylwetki w ciemnozielonych mundurach przedzierały się gęstym strumieniem przez gąszcz dżungli. Poruszające się listowie wskazywało ślad ich bezlitosnego pościgu za rannym Amerykaninem. Na mundurze Eliasa, z przodu i z tyłu widniały plamy krwi. Nie miał broni i nie wyglądało na to, aby w jego stanie mógł jej w ogóle użyć. Taylor skrzywił się i krzyknął na załogę, kiedy Elias zachwiał się, trafiony serią z AK-47, i wolno osunął się na kolana. Barnes i Wolfe wymienili pełne zakłopotania spojrzenia, gdy Elias, wolno, z bólem, uniósł obie ręce w stronę odlatującego helikoptera, jak gdyby z niemym błaganiem. Chris podskoczył do pilota i wrzasnął na całe gradło, aby ten zdołał go usłyszeć w przeraźliwym hałasie. Obaj strzelcy pokładowi strzelali zawzięcie. Wolfe wrzasnął na drugiego pilota i pociągnął go za rękaw. Ten odwrócił się na siedzeniu i spojrzał na zakłopotanego piechociarza. Nie można było dostrzec wzroku mężczyzny, oczy jego zakrywała czarna przyłbica hełmu. Dłonią w rękawicy przyłożył mikrofon do ust: 202 — „Dragon 1-9, tu Stingray. Odlatujemy. Na dole został jeszcze jeden, ale właśnie kończą z nim sprawę. Sprowadźcie maszyny bojowe..." Kiedy helikopter ewakuacyjny opuścił „nos" i oddalił się od miejsca lądowania, Chris podczołgał się do drzwi, aby po raz ostatni spojrzeć na Eliasa. Jego dowódca leżał na ziemi, otoczony przez żołnierzy wietnamskich, którzy teraz strzelali w stronę nadlatujących helikopterów bojowych. Patrzył, jak ciało znika w gejzerze ziemi i ognia, kiedy na niewielkiej połaci przykościelnego cmentarza eksplodowały rakiety zaopatrzone w ładunki wybuchowe. Chciał, aby ktoś mu to wyjaśnił. Jak to się mogło stać? Jak Barnes mógł zrobić coś takiego? Jak mógł zostawić Eliasa rannego, na polu walki, nie próbując go ewakuować? Chris powiódł wzrokiem po twarzach żołnierzy siedzących obok niego. Dostrzegł jedynie szok i pytające spojrzenia. Oczy Chrisa zwróciły się na Barnesa. Sierżant nie okazywał absolutnie żadnych emocji. Rozładowywał karabin i wpatrywał się w przestrzeń z zadowoleniem... jak sprawny robotnik, przyglądający się swojej pracy po wyjątkowo dobrym dniu. Chris już znał odpowiedzi na swoje pytania. Po tym, jak helikoptery wykończą siły wietnamskie i wrócą, aby zabrać zmasakrowane szczątki Eliasa, Barnes będzie mógł mówić, co zechce. Tym razem nie będzie żadnego dochodzenia. Nikt nie zauważy trzech mniejszych ran na ciele trupa posiekanego kulami z AK-47. Niczym troskliwy mechnik, sierżant sztabowy usunął źle działającą część, aby jego machina wojenna funkcjonowała jak należy. Patrząc z chłodną nienawiścią na człowieka, który uratował tyłki żołnierzy drugiego plutonu podczas zasadzki. 203 Chris zrozumiał, że ten mężczyzna nie przestrzega żadnych zasad. Rozpatrując przypadek Barnesa jako rodzaj negatywnego przykładu, mógł zapomnieć o jakiejkolwiek sensowności w tej wojnie. Jej istotą było tylko to, co pozostało po odrzuceniu i tak nie istniejących konwenansów, a więc zabijanie; zimna, bezlitosna, sprawna eliminacja wroga. Targany bólem wywołanym falą emocji, wypełniającą wszystkie żyły w jego ciele, Chris nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie tak samo chłodny i bezlitosny jak Barnes. Ale teraz, i o tym był święcie przekonany, dorówna mu w boju pod względem sprawności i skuteczności działania. 9. — Panowie, mam już serdecznie dosyć i jestem zmęczony 141. pułkiem APW i wszystkimi jego figlikami... Dowódca brygady miał denerwujący sposób przerywania swojej wypowiedzi w chwili, gdy dowódcy kompanii i batalionu oczekiwali złych wieści. Kapitan Harris zastanawiał się, jak człowiek, oglądający dżunglę jedynie ze względnie bezpiecznego wnętrza helikoptera, mógł stać przed nimi i nazywać figlikami potyczkę, która kosztowała życie lub zdrowie prawie pięćdziesięciu ludzi, włącznie z dziesięcioma żołnierzami z plutonu Bravo Dwa. — Opracowałem plan, który powinien zakończyć działania wroga na tym terenie... — wskazał chaotycznie obszar w rejonie granicy, na zachodzie — ... i co ważniejsze, na krótką metę powstrzyma 141. od ataku na korytarz sajgoń-ski przed rozejmem z okazji Święta Tet, które zaczyna się pojutrze. „Po co ten pośpiech — pomyślał Harris. Po Święcie Tet wojna będzie trwała dalej. Jego ludzie potrzebowali czasu, aby wypocząć i uzupełnić straty w ludziach. Jednakże, zgodnie z tym, co powiedział dowódca, czasu było niewiele". — Wszyscy rozumiecie, że jeżeli pozwolimy się przedrzeć oddziałom wietnamskim, będą mieli całe dwa tygo-nie, aby zająć pozycje pomiędzy nami i siłami ochrony sto- 205 licy, a kiedy to nastąpi, będą mogli przeprowadzać regularne ataki na obwód sajgoński. Harris patrzył zmęczonym wzrokiem na olbrzymią mapę sytuacyjną, która dominowała na ścianie namiotu odpraw. Uchowaj Boże, aby ktokolwiek odbywający służbę na tyłach, w czasie pobytu w „strefie bojowej", usłyszał jakieś uwłaczające słowo... a co dopiero prawdziwe przekleństwo rzucone w gniewie. Dowódca brygady czekał, aż jego pomocnik rozłoży mapę przedstawiającą dolinę, znajdującą się o dwa kilometry od granicy Kambodży. — Jak zapewne wszyscy już wiecie, ubiegłej nocy w tym rejonie zadano Kompanii Alfa druzgocące uderzenie. Kompania Bravo również miała spore straty i musiano ją ewakuować, zanim zdołała się zbliżyć do kompleksów bunkrów armii północnowietnams-kiej, strzegących wejścia do tej doliny. Po tej ewakuacji Kompania Charlie przez całą noc nękana była atakami wroga wzdłuż całego obwodu ich obozowiska na wzgórzach. — Rzecz jasna, aby umocnić się na tym terenie, konieczna jest regularna bitwa, do której będziemy mogli rzucić wszystkie nasze siły. W tym celu uciekniemy się do starej rybackiej sztuczki i najpierw zadziałamy przyciągające, żeby ,,Charlie" chwycił przynętę. Dowódca uśmiechnął się, jakby myślał, że zdradza jakąś szczególną tajemnicę i postukiwał w mapę wskaźnikiem: — Zrobimy coś, co Wietnamcom wyda się taktyczną głupotą. Umieścimy w tej dolinie nasze dwie kompanie. Bravo i Charlie będą wspomagać Alfę z jej ruchomą rezerwą i część trzeciej z dwudziestej drugiej zbrojnej kawaleryjskiej. Z początku pozwolimy „Charliemu" zająć ten leren. 206 Kiedy chwyci przynętę, wylewając się jak rzeka z tych wzgórz, wezwiemy artylerię, ARA, Tac-Air i całą resztę, jaką mamy do swojej dyspozycji, żeby ich przyszpilić. A gdy będzie po wszystkim, wyślemy transporterami opancerzonymi dwa inne bataliony manewrowe od wschodu i zachodu, aby wziąć w kleszcze tych, którzy przeżyli. Harris rzucił nerwowe spojrzenie na dowódcę Kompanii Charlie. Usta mężczyzny były rozdziawione, a cała krew z twarzy zdawała się napływać do jego uszu. ,,On wie — pomyślał Harris. On rozumie, że gdy się jest przynętą, to zwykle na długo przed tym, zanim pojawi się duża ryba, nie pozostaje z przynęty zbyt wiele". Dowódca stwierdził, że operacja zaczyna się o świcie następnego dnia i zapytał, czy są jakieś pytania. Harris miał ich mnóstwo, ale dotyczyły detali, z którymi najlepiej poradziliby sobie oficerowie sztabowi brygady. -— Żadnych pytań? Dobrze. Nadzór nad operacją będzie sprawował major Stone w swoim ruchomym punkcie dowodzenia. Panowie, zanim się rozejdziemy i nim wreszcie będziecie mogli sobie pozwolić na odrobinę odpoczynku, chciałbym, abyście wiedzieli, o co nam chodzi w całej tej operacji. To agresywna, zwodnicza operacja taktyczna mająca na celu tylko jedno •— całkowitą eliminację 141. pułku armii północno wietnamskiej. „Jasne -— pomyślał Harris, wychodząc z namiotu i udając się w stronę swojego własnego stanowiska dowodzenia, tak samo jak to, że jeżeli coś tam spieprzymy, nasze wojska będą miały o jedną Kompanię Bravo mniej". Spojrzał na swój wojskowy zegarek i stwierdził, że do świtu pozostało osiemnaście godzin. Brakowało mu ludzi i wiedział, że nie ma najmniejszych szans na uzupełnienia przed wyjściem na 207 jutrzejszą akcję. Sprawa strzelaniny w wiosce i tego spieprzonego ostrzału artyleryjskiego musi być odłożona na później. Prysznice, gorące żarcie i poczta pomogły Bravo Dwa wzmocnić swoje morale. Doktor Gomez dowiedział się, że Harold, Crawford i Lerner przeżyli. Wszyscy trzej znajdowali się w drodze do szpitali poza terytorium Wietnamu i już nigdy nie mieli tu powrócić. Urzędnicy kompanii szybko i sprawnie usunęli z baraków drugiego plutonu wszystkie ślady po Morehousie, Fu Shengu, Tubbsie, Flashu, Warrenie, Sandersonie i Salu. Tylko wspomnienia i puste łóżka przypominały o tym, że ludzie stanowiący jedną trzecią oddziału zginęli bądź też wyjechali. Zanim broń została wyczyszczona, ekwipunek uzupełniony albo wymieniony, nim poczyniono wszystkie konieczne przygotowania do podróży w dolinę, obóz pogrążył się w mrokach nocy. Latarnie i żarówki elektryczne pozwalały niektórym zapomnieć o dręczących ich demonach, ale Chris potrzebował innego pocieszenia. Płonął z nienawiści i żądzy zemsty. Chciał, aby pewien podoficer zapłacił za jego ból i smutek, jaki odczuwał po śmierci innego podoficera. Zaciągnął się skrętem i spojrzał na twarze oświetlone migotliwym blaskiem świec w spowitym ciszą Podziemnym Świecie. King, Francis, Gomez, nawet Rhah sprawiali wrażenie przygnębionych i wstrząśniętych tym, co przeżyli przez cały ubiegły tydzień. W końcu Chris przerwał ciszę, po raz pierwszy odkąd Głowy spotkały się po zachodzie słońca. — On go zabił, chłopie. Wiem, kurwa, że to on go zabił! Widziałem to spojrzenie w jego oczach, kiedy wrócił... 208 Rhah pociągnął mocno ze swojej fajki i połknął dym. — Co ty, chory jesteś, Chris? Skąd wiesz, że to nie żółtki dorwały Eliasa. Nie masz żadnych dowodów, chłopie. Sięgnąwszy do kieszeni spodni po granat, Chris uniósł go wysoko, żeby wszyscy zobaczyli. — Ten dowód jest w jego czach. Byłem tam, Rhah. Widziałem to, o czym myślisz. Mówię, żebyśmy rozpierdolili dziś tego skurwysyna. King spojrzał na granat. Brakowało mu Eliasa, ale myślał o Bigu Haroldzie, jednonogim człowieku próbującym utrzymać swoja farmę na skrawku ziemi w Missisipi. — Ja jestem za. Czasami musi być oko za oko. Załatwiając papierkowe sprawy związane z zamknięciem kart medycznych, doktor Gomez widział dokumenty podpisane przez dowódcę kompanii i dotyczące wszczęcia postępowania wobec porucznika Wolfe'a i sierżanta Bar-nesa w sprawie strzelaniny w wiosce. — On się z tego nie wykręci, chłopie. Nie ma szans. Niech sąd wojskowy zajmie się Barnesem. — Sąd wojskowy to gówno! — Chris Taylor opuścił rękę z granatem i patrzył na niego przez dłuższą chwilę. — Jak zdołają mu coś udowodnić, skoro wszyscy świadkowie są skorumpowani? Rhah wyjął z dłoni Taylora granat i przysunął mu go do twarzy: — Baaaa, za długo byłeś na słońcu, chłopie! Jak spróbujesz dopierdolić Barnesowi, to wyrwie ci ten kijaszek z ręki, wsadzi ci go w dupę, a potem przełamie na pół. — No dobrze, chłopie, to co w takim razie proponujesz? — Mówię wam, żebyście wszyscy mieli się jutro na baczności, bo Barnes nie będzie się z wami patyczkował! 209 W blasku krótkiego skręta ciemną twarz Francisa przez chwilę rozjaśnił grymas przerażenia. Kiedy porucznik Wol-fe powiedział im o planowanej operacji, Francis próbował za wszelką cenę wykręcić się od wzięcia w niej udziału. Próbował wszystkich znanych sobie sposobów. Bezskutecznie. — Czemu tak sądzisz? Przecież Barnes będzie potrzebował każdego człowieka Rhah błysnął kostkami z napisem NIENAWIŚĆ. — Kurwa, ty nie mów teraz o potrzebie, mów o naturze człowieka. — A więc chcesz, tak po prostu, o tym zapomnieć, chłopie? — King pomyślał o tych wszystkich ciężkich chwilach, kiedy Elias prowadził ich przez dżunglę, żeby mogli wrócić cało do swego Podziemnego Świata, który przynosił im spokój i ukojenie. — Chcesz po prostu zapomnieć o Eliasie i wszystkich dobrych chwilach, które spędziliśmy tu razem? Wymyślenie konkluzji zajęło Rhahowi trochę czasu i teraz uznał, że powinien ją wszystkim wyjaśnić: — Możesz to tak rozumieć, chłopie. Elias sam tam sobie wykopał grób. Chris poderwał się z miejsca i wymierzył palcem w mężczyznę na prowizorycznym tronie Podziemnego Świata: — Pieprzysz, Rhah, i dobrze o tym wiesz! Bez względu na to, co powiesz, Barnes jest pierdolniętym mordercą! Rhah spokojnie napełnił swoją długą fajkę i zatoczył cybuchem szeroki łuk. — Wy, chłopcy, próbujecie uleczyć ból głowy, odcinając ją. Elias nie prosił was, abyście brali udział w jego walkach. I jeżeli istnieje niebo i Bóg, a mam nadzieję, iż istnieje, to wiem, że Elias siedzi tam sobie teraz i jest naprawdę szczęśliwy! Dlatego, że Elias, odchodząc, pozostawił swój ból i krzywdę tu, na dole, chłopie. 210 Chris wysłuchał tych słów, ale nie potrafił się uspokoić. Jego serce waliło jak młotem. — Pieprzę to gówno! Rhah zapalił fajkę i przez chwilę ćmił w milczeniu. — Taylor. Pamiętam, jak pierwszy raz tu przyszedłeś i powiedziałeś, jak bardzo podziwiasz tego drania. Powiedziałeś, że uważasz go za cholernie dobrego żołnierza. — No i, kurwa, myliłem się! — M y lii e ś siei Taylor, ty nigdy nie miałeś racji. Nigdy. A teraz zważcie sobie, dupki. Czy to nic wam nie mówi? Jedynym człowiekiem, który może zabić Barnesa, jest on sam! Sierżant sztabowy Robert E. Lee Barnes stał obok wejścia do Podziemnego Świata, obserwując i słuchając w milczeniu. Próbował usunąć ze swego organizmu opary alkoholu, które nagromadziły się w nim, aby przyćmić świadomość. Jednak whisky nie rozwiała jego obaw. ,,Nigdy dotąd nie byłem taki rozbity — pomyślał. Dlaczego teraz? Sprawy są bardziej skomplikowane — stwierdził w głębi duszy Barnes. Żołnierzowi jest o wiele trudniej walczyć tak, jak powinien to robić, z całkowitą bezwględ- nością. On, Barnes, będzie musiał stać się twardszy, jeżeli ma zamiar przeżyć w dżungli trochę dłużej. Będzie musiał więcej kombinować. Ale, jak przypuszczał, nadal będzie robił to samo, co zwykle. Będzie oceniać sytuację i koncentrować się na tych namacalnych doznaniach, które podpowiadają, jak trzeba zachować się w walce. Rozniecał płomienie, które sprawiały, że pałał żądzą mordu. Robił to, co musiało być zrobione. Czy ci palący trawkę kretyni nie rozumieli, że to po prostu tak jest. Że m u s i tak być. Kiedy przychodzi to uczucie, nie walczy się z nim, tylko się je 21 wykorzystuje. Ono daje siłę i przewagę nad żółtkami... nad każdym. To właśnie to uczucie kazało mu zlikwidować Eliasa". Barnes nie rozumiał tego uczucia, tego bolesnego nacisku za gałkami ocznymi, ale wiedział, że było ono źródłem jego siły podczas walki. Kiedy się pojawiało, wiedział, co ma robić, w jaki sposób skutecznie zabijać, i nie martwił się o swoje własne bezpieczeństwo. Czuł je w sobie także tego ranka, kiedy Elias zagroził bezpieczeństwu drugiego plutonu. Dlaczego ci kretyni nie potrafili tego zrozumieć? I dlaczego to uczucie, po raz pierwszy od czasu, w którym je zapamiętał, teraz wydaje mu się niepożądane?" Grudka zaschniętej ziemi spadła na podłogę Podziemnego Świata, a Głowy momentalnie spojrzały w stronę wejścia. Zapomnieły wystawić strażnika i to dało Barnesowi szansę wślizgnąć się niepostrzeżenie do ich królestwa. Niebieskie oczy nad pełnymi blizn policzkami błyszczały od alkoholowego żaru. W szokującej ciszy, która oznajmiła jego przybycie, Głowy słyszały wyraźnie bulgot whisky, kiedy Barnes opróżniał butelkę, którą potem, już pustą, cisnął w kąt. Zdawał się płynąć we mgle, wchłaniając zaskoczenie i ciesząc się z kłopotliwej sytuacji, jaką wywołało jego najście. Nikt nie wiedział, jak długo stał. — Wy wszyscy mówicie o zabijaniu? -— Wykrzywiając twarz w brzydkim uśmiechu, Barnes wpłynął w mgiełkę Podziemnego Świata i wyjął długą fajkę z rąk Rhaha. Jesteście specami? Znacie się na zabijaniu? Zaciągnął się głęboko i połknął dym z łatwością, wskazującą na długą praktykę. Rhah patrzył z podziwem na ten 212 pokaz. A więc Barnes wiedział o Podziemnym Świecie... i wyraźnie miał pojęcie o paleniu trawki. — Wy, cipy, palicie to gówno, żebyście mogli oderwać się od rzeczywistości. Co do mnie... ja tego nie potrzebuję. Ja Jestem Rzeczywistością. Barnes zaczął krążyć w kółko po Podziemnym Świecie, trzymając w dłoni fajkę i uśmiechając się swoim sarkastycznym grymasem do każdego z mijanych mężczyzn. — Tak musiało być. To był jedyny sposób. Elias był gnojkiem. Był pieprzonym krzyżowcem. No cóż, nie walczę z człowiekiem, który robi, co mu się każe... ale kiedy tego nie robi... maszyna ulega zniszczeniu. A kiedy maszyna niszczy się, to i My razem z nią! Nie pozwolę na to. Żadnemu z was... nikomu... Barnes przełamał na udzie mocny, bambusowy cybuch fajki z taką łatwością, jakby to była cienka, zwykła zapałka. — Wy wszyscy kochaliście Eliasa? Chcecie nakopać mi w dupę? No to proszę. Jestem tu. Jestem tu sam. Nikt się nie dowie. Jest was pięciu, chłopcy, ja jestem sam. Barnes opuścił ręce wzdłuż boków i spojrzał na coś we mgle, co tylko on potrafił dostrzec. Jego głos stał się delikatny... niemal błagalny. — Zabijcie mnie... Mężczyźni na dobre stracili rezon. Większość była po prostu zaszokowana stwierdzeniem sierżanta. Po raz pierwszy, odkąd go poznali, Barnes wzbudził w ich sercach litość, prosząc, aby zakończyli jakąś bolesną próbę, której nie byli w stanie zrozumieć. King w pierwszej chwili rozważał perspektywę skręcenia karku podoficerowi. Zważywszy na posturę Murzyna, 213 byłby w stanie to zrobić, ale chwila podniecenia minęła bardzo szybko. Barnes mógł grać rolę Boga, gdy w grę wchodziło życie innych ludzi, ale King z całą pewnością nie zasłużył na ten przywilej. Kiedy Barnes zorientował się, że nikt nie wystąpił przeciwko niemu, przełamał ciszę pogardliwym prychnięciem: — Żaden z was nie ma dostatecznie dużo ikry, żeby to zrobić! Pierdolę was, chłopaki! Tego było już za wiele. Chris z głośnym okrzykiem oderwał się od ściany i głową wyrżnął Barnesa w żołądek. Podoficer stracił oddech i upadł na ziemię. Chris siadł na niego okrakiem, bezlitośnie okładając pięściami zeszpecone oblicze. Barnes zaczął przechylać głowę z boku na bok, co sprawiło, że większość ciosów była chybiona. Jego oczy zdawały się tańczyć z podniecenia. Znowu walczył... i tym razem było to bezpośrednie starcie, w którym zagrożenie było jak najbardziej żywe. Chris niemal nie słyszał jak chór Głów namawia go do zabicia Barnesa. Koncentrował się na próbie władowania pięści w wypukłą bliznę na czole mężczyzny. „Może mógłbym ją wtłoczyć prosto do tego złego mózgu i zakończyć wszystkie te niedole". Zobaczył grymas bólu na twarzy sierżanta, kiedy uderzenie wylądowało w końcu we właściwym miejscu. I w tej samej chwili runął płasko na plecy, patrząc w górę na mężczyznę, do którego w tym momencie czuł nienawiść silniejszą niż do kogokolwiek innego na świecie. Barnes wymierzył cios kolanem w krocze Taylora i strącił go z siebie, rzucając go na plecy. Teraz usiadł okrakiem na piersi dyszącego konwulsyjnie Chrisa, patrząc swemu 214 przeciwnikowi prosto w oczy. Jego prawa ręka instynktownie pomknęła w stronę pasa na lewym ramieniu i opadła w dół, zatrzymując się niespełna parę cali od oczu Taylora. W jego dłoni zalśnił niewielki sztylet. Złowieszcze ostrze wyłoniło się spomiędzy dwóch środkowych palców, a czubek sztyletu prawie opierał się o nos Taylora. Barnes nieco cofnął broń, przygotowując się do wbicia jej prosto w oczodół Chrisa. Zanim zdołał pobudzić do działania odpowiednie mięśnie, znieruchomiał na chwilę, bo usłyszał jakiś dźwięk. To Rhah krzyczał mu coś do ucha: — Spokojnie, Barnes! Spokojnie, chłopie! Najpierw pomyśl, Barnes! Wsadzą cię do ciupy w Long Binh. Dostaniesz dziesięć lat za zabójstwo z premedytacją. Dziesięć lat w pierdlu, Barnes, nie rób tego. Nie rób tego, chłopie! Fala wymuszonej samokontroli zalała ciało sierżanta. Chris zapomniał o nożu i patrzył, jak mięśnie twarzy tamtego topnieją i wyraz wściekłości zmienia się w grymas spokoju i rozluźnienia. Taylor pomyślał, że udało mu się wyjść z tego całkiem bez szwanku, kiedy nagle dostrzegł paskudny uśmieszek w zdrowym kąciku ust Barnesa. Sierżant nie mógł nie wykorzystać tej sytuacji. Kontrolowanym ruchem nadgarstka smagnął sztyletem w dół, pozostawiając na twarzy Taylora, pod jego lewym okiem, sierpowate cięcie. Rana była tak czysta i zadano ją tak szybko, że upłynęło parę sekund, gdy z przeciętych naczy-nek zaczęła wypływać krew. Barnes wstał i przyglądał się Chrisowi, delikatnie dotykającemu rozcięcia pod okiem, i z oszołomieniem patrzył na krew, która pojawiła się na palcach Taylora. 215 — Śmierć? — Barnes zachichotał, a potem wykrzyknął w ciemność. — Żaden z was nic nie wie o śmierci! Sierżant pozostawił ich pogrążonych w odurzającym milczeniu. Chris Taylor oswoił się z niebezpieczeństwem i dostosował się do warunków walki w dżungli. Zmienił się bardzo od dnia, nie tak bardzo odległego, kiedy to prawie umarł na skutek wyczerpania i przegrzania. Dowiedział się, że chustka, którą owijał czoło, jest nieocenionym przedmiotem w dżungli. Zmienił plecak na mniejszy, noszony przy pasie, a przygotowując załadunek, zwracał uwagę jedynie na amunicję, żywność i wodę. Wszystkie inne rzeczy zostawały na tyłach. Zgodnie z zaleceniem, pozbył się pasa przy karabinie i, aby ustrzec się grzechotania, poprzyklejał taśmą wszystkie plastykowe części. Nauczył się nawet modyfikować swój mundur, a szwaczka w miejscowym sklepiku żółtków przerobiła go tak, że leżał, jak ulał i nie szeleścił, kiedy Chris biegł szybko przez dżunglę. ,,Wszystkiego dowiedziałem się od Eliasa" — • myślał Chris, rozglądając się po rozedrganym wnętrzu transportowego helikoptera. Ale Eliasa już tu nie było i najwyraźniej nikt nie był tym faktem zasmucony. W ostrym świetle świtu, wpływającym do wnętrza helikoptera, Chris policzył ocalałych, zastanawiając się, czy zobaczą kolejny brzask. ,,To nieważne — pomyślał — to naprawdę nieważne. Jak stary, bezzębny lew stracił serce do walki. Barnes rozciął mu policzek, ale prawdziwa operacja dokonała się gdzieś głęboko w duszy Taylora. Jakieś witalne wiązadło, które łączyło jego wnętrzności i mózg — pękło. Teraz umysł stał się odrętwiały. Pozostał ten piekący ogień w żo- 216 łądku... i Chris nie wiedział, czy kiedykolwiek, niezależnie od sytuacji, będzie w stanie zapłonąć wściekłością. „ Powinienem coś zrobić, aby się stąd wydostać, i to natychmiast. Jeżeli tego nie zrobię, to już jestem trupem. Nawet jeżeli przeżyję tę akcję, to i tak jestem już trupem. Myślałem, że opuszczając Wietnam, będę znał odpowiedzi na dręczące mnie sprawy, a okazało się, że nawet nie rozumiem pytań. Jest już za późno. Wplątałem się w coś, czego nie potrafię kontrolować. Nawet gdyby udało mi się to kontrolować — zastanawiał się Chris — co mógłbym zrobić z tym pieprzonym bajzlem? Co mógłbym na to poradzić? Co jest dobre, a co złe? Jezu, myślałem, że wiem, i świadomość tego, czyniła mnie dorosłym, racjonalnie myślącym człowiekiem. Ale... Kto zasługuje na karę, a kto na nagrodę? Czy Barnes powinien dostać medal za zabicie większej liczby żółtków niż ktokolwiek inny... nawet gdyby wiązało się z tym zabójstwo Eliasa? Czy tego żąda ta wojna? A może to po prostu czyste szaleństwo? Czy żołnierzy wietnamskich powinno się karać ogniem i śmiercią tylko za to, że próbowali robić to samo co oni, to znaczy przeżyć w tej cholernej rzezi? A jeśli nie, może nie powinienem zabijać żółtków, może trzeba dać się zabić? Nie. To nie wchodzi w rachubę". Chris nie mógł na to pozwolić. Jeżeli musiał za to zapłacić, to chciał sam wybrać rodzaj kary, jaką będzie musiał ponieść. Barnes studiował mapę doliny, która rozpościerała się gdzieś w dole, pod nimi. Kompania Charlie znajdowała się już na miejscu i z zapałem okopywała swoje pozycje. Rodriguez międlił bez przerwy w dłoni różaniec i poruszał zębami w bezgłośnej modlitwie. Bunny żuł gumę i leniwie 217 pieścił karabin, który spoczywał na jego kościstych udach. King ostatni raz przeglądał swój ekwipunek. Francis wybijał dłońmi na kolanach rytm, zatracając się w jakiejś soulowej melodii. Bunny spoglądał poprzez swoje buty, które wystawały przez drzwi helikoptera, i szturchnął Taylora w bok. Ruiny Xa Vi wciąż jeszcze dymiły, ale paru wieśniaków już tam wróciło i myszkowało pośród zgliszczy. Bunny trącił Chrisa ponownie włożył karabin między uda, i zaczai wodzić zaciśniętą ręką po czarnej rurze lufy, jakby się onanizował. Tay-lor odwrócił się z obrzydzeniem i zauważył, że nad nimi, w luźnym szyku, leciały jeszcze cztery inne hueye. Teraz wszystkie maszyny nabrały wysokości, aby przelecieć nad wzgórzem pokrytym plątaniną dżungli, a potem zniżyły lot, by osiąść w dolinie. Chris wyszedł z helikoptera i oddalił się od lądowiska, zanim jeszcze którykolwiek z pozostałych pasażerów zdążył postawić nogę na płozach. Jego partnerem był King. Miał okopać się wraz z nim na stanowisku kaemu na jednej z kluczowych pozycji obozowiska drugiego plutonu. Stanowiska broni automatycznej miały być silne i dobrze obudowane. On i czarny kaemista musieli przed zmierzchem odwalić masę roboty. Podczas gdy żołnierze z drugiego plutonu stali i rozglądali się po niewielkim obozowisku rozbitym w dolinie, w sercu dżungli, Barnes konferował z sierżantem z Kompanii Charlie. Ich siostrzana kompania zajmowała teren nad brzegiem niewielkiego strumienia biegnącego przez środek obozowiska. Kompania Bravo zajmie pozycje po przeciwnej stronie. Punkt dowodzenia kapitana Harrisa nad brzegiem stru- 218 mienia był już w budowie. Na obszarze Kompanii Charlie rozlokowano cztery moździerze kalibru 81 mm. Ruchomy punkt dowodzenia dla majora z brygady, który dowodził całą obroną, był najeżony szczeciną potężnych anten, wystających z bunkra w sektorze Kompanii Bravo. Barnes poprowadził żołnierzy na szczyt błotnistego pagórka, na pozycję wychodzącą na skraj dżungli i podzielił ich w pary, aby zaczęli kopać doły strzeleckie. O'Neillów i Huffmeister znaleźli się na lewym skraju sektora drugiego plutonu. Obok nich było stanowisko Francisa i Parkera, którzy właśnie odpięli swoje saperki i zabrali się do kopania. Chris i King byli wysunięci najbardziej do przodu, tam, gdzie linia pozycji obrony opadała w dół łagodnym zboczem. Rhah okopywał się z Adamsem, Rodriguez z Ebenhochem, a Bunny z Juniorem. Z tyłu, za nimi, Go-mez i Hoyt — który awansował na oficera łącznikowego dowódcy plutonu, kiedy Ace został ranny — kopali czteroosobowy dół dla siebie, porucznika Wolfe'a i Barnesa. Niewielu ich było jak na odcinek, jaki im wyznaczono. Poniżej, nieopodal ruchomego punktu dowodzenia, major Stone pochylał się nad mapą wraz z kapitanem Har-risem i dowódcą Kompanii Charlie. Pod pobliskim drzewem dwóch nonszalanckich zwiadowców pilnowało pogrążonych w milczeniu trzech żołnierzy wietnamskich. Jeńcy mieli ręce związane na plecach kawałkami drutu. Tony i Gomez przerwali wypełnianie worków i spojrzeli na spętanych Wietnamczyków. Tony słyszał o tym, jak ich schwytano. Wiadomość ta została podana przez radio, tuż po tym, jak Kompania Bravo przybyła do obozu. Zwiadowcy dorwali ich gdzieś pośród tych wzgórz, w czasie jednego z wypadów. Tony zatoczył ręką szeroki 219 łuk w stronę wzgórz, które niczym podkowa otaczały dolinę. — Znaleźli przy nich mapy, lornetki, całe to gówno. Facet z tego ruchomego punktu dowodzenia powiedział mi, że mieli na nich zaznaczone praktycznie wszystkie doły strzeleckie, okopy i stanowiska ogniowe. Powiedział, że te małe sukinsyny zaznaczyły dokładnie przebieg linii drzew na skraju dżungli, odległości od dołów, rozmieszczenia cla-ymore'ów — wszystko, chłopie. Doktor znów zabrał się do kopania. — No to co my tu, kurwa, jeszcze robimy? Czemu tu siedzimy? Dlaczego się stąd nie wyniesiemy? Mam złe przeczucia w związku z tym miejscem, Tony. A ponadto nie dostaliśmy uzupełnień, chłopie. Widzisz, ilu ludzi zostało, aby bronić tego odcinka? Hoyt zignorował to pytanie. Nie chciał o tym myśleć, zwłaszcza że do zapadnięcia zmroku pozostały niecałe dwie godziny. — Wiesz, doktorze, ci ludzie też zostali zrobieni w konia. Słyszałem, że znajdujemy się teraz na terytorium Kambodży. Kilku żołnierzy, kopiących w pobliżu, przerwało pracę, aby rzucić okiem na zielone wzgórza. Ich twarze zalał wyraz przerażenia. Czy to była prawda? Skąd mieli wiedzieć? Po chwili zabrali się do pracy. Bo w gruncie rzeczy, czyż nie było im wszystko jedno? Porucznik Wolfe, nadzorując poczynania swoich ludzi, starał się sprawiać wrażenie, że nimi dowodzi. Wysłał To-ny'ego na wzgórze, do Rhaha, żeby sporządził diagram przedstawiający strukturę i rozlokowanie drugiego plutonu. Było tam więcej pustych miejsc niż prostokącików wypełnionych nazwiskami. Zresztą to i tak niewiele znaczyło. 220 Na pewno nie poprawiło jego pozycji w oddziale. Od czasu zasadzki i feralnego ostrzału artyleryjskiego, Barnes nie odezwał się do niego ani słowem. Barnes słuchał w milczeniu wszystkich rozkazów dowództwa, ale każda próba przejęcia kontroli nad oddziałem podejmowana przez Wol-fe'a spotykała się z tępym lekceważeniem żołnierzy lub miażdżącym spojrzeniem sierżanta. Rhah zjawił się w punkcie dowodzenia, przynosząc z sobą długi bambusowy kij z niezbyt przyjemnie wyglądającym zwojem drutu kolczastego. Zastał porucznika wpatrującego się tępym wzrokiem w przestrzeń. — Chciał się pan ze mną widzieć, sir? Wolfe uniósł wzrok i spojrzał na człowieka, który wyglądał, jak brudny pirat schodzący na brzeg po wyjątkowo długim i żmudnym łupieżczym rejsie. Nie był w stanie pojąć, dlaczego armia awansowała na podoficerów takich psychopatów jak Rhah. — Dostałeś nominację, Jackson. Wygląda na to, że przejmujesz oddział Eliasa. Rhah spojrzał ponad doktorem i Tonym, a na jego twarzy zatańczył złowieszczy uśmieszek. — Oddział, sir? Nie wiedziałem, że ten pluton obowiązuje jeszcze podział na oddziały, poruczniku. Wolfe westchnął i wskazał na skraj sektora plutonu: — Te dwa doły, o tam, należą do ciebie. Spoglądając we wskazanym kierunku, Rhah przerwał porucznikowi w pół słowa: Przepraszam, poruczniku, ale te doły znajdują się tak daleko od siebie, że mógłby przejść między nimi cały pułk Wietnamców i nikt by tego nic zauważył. Zostało mi już tylko pięciu ludzi... Wolfe z irytacja spojrzał na nowego dowódcę oddziału. 221 — Nie chcę słyszeć o twoich kłopotach, Rhah. Niebawem dostaniesz nowych ludzi. Na razie musisz sobie radzić z tymi, których masz. — Ejże, poruczniku. Ja się nie prosiłem o tę robotę... — Nie chcę o tym słyszeć, Rhah. Wolfe wziął swoją broń, skinął na Tony'ego, by poszedł za nim i skierował się w stronę punktu dowodzenia kompanii. — Nie chce pan o tym słyszeć? — Zgadza się, Rhah. Nie chcę o tym słyszeć. A wiesz dlaczego? Bo, szczerze mówiąc, Rhah, gówno mnie to obchodzi! Jasne? To wszystko gówno mnie obchodzi! Rhah spojrzał z niedowierzeniem na doktora Gomeza, który obserwował całą tę rozmowę, opierając się brodą o rączkę saperki. Na koniec wzruszył ramionami i uśmiechnął się do Rhaha. Kiedy Chris i King stwierdzili, że ich dół jest już dostatecznie głęboki i solidnie otoczony stosem worków wypełnionych piaskiem, King zostawił Chrisa, aby upitrasił jakiś gorący posiłek, a sam powędrował dwadzieścia sześć metrów w dół zbocza, na skraj dżungli, żeby porozmiesz-czać tam miny przeciwpiechotne typu Claymore. Rozciągnąwszy przewody łączące, ruszył z powrotem na swoje stanowisko na wzgórzu, gdy nagle zauważył oddział wsparcia pierwszego plutonu, który opuszczał obóz. Ostrzegł dowódcę oddziału o dwóch claymore'ach ustawionych na poboczach ścieżki, zapoznał się w przybliżeniu z pozycją ich nocnej zasadzki i przyłączył się do Chrisa, siedzącego na szczycie szańca. Podłączył przewód do urządzenia odpalającego clay- 222 more'ów, myśląc o przerażeniu na twarzach tych, którzy opuszczali obóz. — Cieszę się, że to nie my wychodzimy dziś na tę akcję, chłopie. Gdzieś tam czai się bestia, Taylor, która w nocy będzie chciała zaspokoić swój głód. Przejebana sprawa. Mam dziesiątkę na liczniku, a wciąż jeszcze jestem tu i zapierdalam w tym cholernym syfie. King nie potrafił powiedzieć, czy Chris go usłyszał, czy nie. Kostka spirytusowa pod ich posiłkiem zgasła, ale Chris nie zapalił jej ponownie. Nie zrobił nic. Kompletnie nic. Po prostu siedział sztywno, wpatrując się w gąszcz dżungli i niknące w nim sylwetki oddziału udającego się na nocną akcję. — Co cię gnębi, Chris? Czemu już nie piszesz, chłopie? Kiedyś przez cały czas pisałeś do domu. Nie masz już tam nikogo? Nie masz rodziców ani dziewczyny? Nie masz do kogo pisać? Chris machnął lekceważąco jedną ręką, a drugą sięgnął do kieszeni po woreczek ze skrętami. King wyrwał mu go zdecydowanym gestem. — Palisz za dużo tego gówna, chłopie. Teraz nie czas na to. Jak wchłoniesz za dużo tego świństwa, to zwali cię z nóg. Chris zignorował ten komentarz i skoncentrował swoją uwagę na paru taśmach z amunicją i niewielkim stosiku granatów, które należało jeszcze przed zmierzchem rozlokować jakoś we wnętrzu dołu. King wzruszył więc ramionami i łagodnym falsetem zaczął śpiewać. Track of my Te ar s. Chris przerwał Kingowi. zanim ten zdążył dojść do refrenu: King Pin. czy byłeś kiedyś w takiej sytuacji, że 223 wiedziałeś, iż popełniłeś błąd, ale nie potrafiłeś z tego wybrnąć? Zapalając kostkę, aby nie spożywać posiłku na zimno, King uniósł wzrok znad prowizorycznej kuchenki i uśmiechnął się. — Zawsze jest jakieś wyjście, chłopie. Musisz tylko być twardy, nie poddawać się zawczasu i szukać... szukać tego wyjścia, chłopie. Jak to zawsze mawiał Elias? I poczwarka zmieni się... — Bo to przez cały czas nie daje mi spokoju, King. Tu nie chodzi o mnie, chłopie. Idzie mi o sposób, w jaki to wszystko działa. Ludzie tacy jak Elias, giną, a ludzie jak Barnes żyją własnym życiem, postępując według ustalonych przez siebie zasad i praktycznie rzecz biorąc, robią, co chcą. A co my robimy? My po prostu siedzimy w środku i zastanawiamy się, ile dni nam jeszcze zostało, l uważamy, że jesteśmy coś warci? Gówno jesteśmy warci, chłopie! — Jak to nic nie robimy? Kto tak powiedział? Wydostać się stąd, oto prawdziwa sztuka. Przeżyć każdy kolejny dzień... to naprawdę sztuka... Zanim Chris zdążył coś powiedzieć, rozległ się głos O'Neilla, wspinającego się szybkim krokiem po zboczu wzgórza. Wołał Kinga. — A czego ten Supertrep może chcieć ode mnie, człowieku? Tu nie ma żadnych sraczy, żeby mnie mógł odesłać do palenia gówna. Po raz pierwszy w swoim życiu O'Neill przyniósł dobre wieści, chociaż oni nie byli w stanie tego odgadnąć z przygnębionego wyrazu, jaki gościł na jego piegowatej, ogorzałej twarzy: — Zbieraj się, King. Właśnie przyszły dla ciebie rozkazy. 224 Porcja gorącej szynki z fasolką wylądowała na kroczu Kinga, on jednak zdawał się nie zwracać uwagi na oparzenie, poderwał się z miejsca i bacznie spojrzał podoficerowi w oczy, aby się upewnić, że tamten nie żartuje. — Bez kitu? Naprawdę się stąd wynoszę? O, kurwa, Taylor. Trepom coś się pojebało i odsyłają mnie z tego gówna! Ech, chłopie! O'Neill pokręcił głową ostentacyjnie. — Nie wyniesiesz się stąd King, chyba że uda ci się zdążyć na ostatni helikopter, który odlatuje za dziesięć minut. I nie bierz ze sobą zbyt wielu gratów... mani zamiar zabrać się razem z tobą, jeżeli tylko mi się uda. Francis przejmie twój karabin. Ruszaj się, jeżeli chcesz zdążyć. King stał nieruchomo, sparaliżowany niezdecydowaniem albo niedowierzaniem. Jego rozszerzone, białe oczy patrzyły na mały plecak, na worek z rzeczami... Chris uśmiechnął się do przyjaciela i przejął inicjatywę w swoje ręce. Podniósł wojskowy worek i uspokajającym gestem położył dłoń na drżącym ramieniu Kinga: — To prawda, King Pin! Wynosisz się stąd. Zostaw karabin Francisowi. Weź swój plecak, odprowadzę cię do helikoptera. O'Neill jeszcze raz obejrzał dół, aby się upewnić, że niczego nie zapomniał, a potem ruszył pędem po błotnistym zboczu, żeby odnaleźć Barnesa. Sierżant był nieopodal stanowiska Bunnydego i Juniora. Murzyn trzymał nogi wysoko oparte na worku z piaskiem, a Gomez nacierał maścią jego blade, pokryte pęcherzami podeszwy stóp. Dowódca oddziału zjawił się w samym środku rozmowy, w chwili gdy Barnes ukląkł, opierając się na karabinie, 225 i przyglądał się uważnie stopom Juniora. Splunął na ziemię i zwrócił się do lekarza: — Co z nim? — Ma odparzone stopy, sierżancie. Mówi, że nie może chodzić. Barnes ściągnął wargi i skinął głową. Juniorowi nie przypadł do gustu chłodny, wyrachowany wyraz twarzy sierżanta. — Gdzie jest dowódca oddziału? Gdzie jest O'Neill? Doktor Gomez skinął przez ramię. Barnes odwrócił się spojrzał na O'Neilla: Ten twój czarnuch mówi, że nie może chodzić, Red. Co mamy zrobić z tym fantem? Z oddali dochodził miarowy odgłos silników nadlatującego helikoptera. O'Neill nie miał zbyt wiele czasu. — Junior, rusz się i nałóż z powrotem buty. Wiem, co zrobiłeś, dupku. Widziałem, jak smarowałeś stopy maścią przeciw moskitom. Chciałeś mieć odparzenia. Wstawaj natychmiast albo postawię cię przed sądem! Junior wrzucił swoje tropikalne buty do dołu, w którym siedział Bunny, próbując w ten sposób zetrzeć uśmiech z twarzy białego. — No to postaw mnie przed sądem! Ja to pierdolę! Całuj mnie gdzieś! Wyślij mnie do Long Binh, sukinsynu! Nie mogę już chodzić. Ten białas wykończył mnie do reszty. Niech ktoś inny odwali za mnie tę robotę! Barnes uśmiechnął się do O'N cii la, zastanawiając się w duchu, dlaczego pomimo wieczornego chłodu ten człowiek obficie się poci: -— Red, przejdź się wokół punktu dowodzenia i przynieś mi tę stonogę. Odgłos helikoptera odbijał się od okolicznych wzgórz. 226 O'Neill był coraz bardziej zirytowany i chciał zakończyć tę szaradę. — Jaką stonogę, sierżancie? — Pamiętasz, Red, tego dużego czarno-pomarańczo-wego skurwiela, którego znalazłem w pudle na amunicję. Włożymy ją temu gnojowi w spodnie i sprawdzimy, czy może chodzić. Oczy Juniora rozszerzyły się. Popatrzył nerwowo na obu podoficerów. „Czy Barnes mówi poważnie? Widział ludzi ugryzionych przez olbrzymie stonogi. Pamięta opuchlizny po ich ukąszeniach. Wie, jak bardzo się wtedy cierpi. Ból jest tak potworny, że ludzie tygodniami nie mogą się poruszać". — Nie. Chwileczkę! Nie musicie wkładać mi żadnych robaków do gaci! Pójdę! Nie potrzebuję tego gówna! Ostrzegam was... nie potrzebuję tego gówna! Bunny podał czarnemu buty: — Co ty powiesz, Junior? Spójrz na tę cipę, sierżancie. Jak to się stało, że ten typ jest razem ze mną w dole? Barnes zakończył sprawę i w tej samej chwili O'Neill pociągnął go za rękę: Eee, Bob... czy możemy zamienić słówko? Ostatni helikopter zaopatrzeniowy krążył już nad obozem przygotowując się do lądowania. Posłuchaj, Bob. Przyznano mi urlop po historii z Eliasem, kiedy byliśmy na tyłach. Chcę się wybrać na Hawaje i zobaczyć z Patsy. W ciągu najbliższych trzech dni odlatuje samolot. Pomyślałem... Barnes wyraźnie nie rozumiał, o co chodzi 0'Neillowi. Spoglądał na niego zimnymi oczami. ...Właśnie tak się zastanawiałem... nigdy przedtem nie prosiłem cię o urlop. Bob... ale mam nadzieję, że odeś- 227 lesz mnie ostatnim helikopterem, razem z Kingiem. Co ty na to, szefie? Mogę odlecieć? Barnes z niemałym trudem zdjął dłoń O'Neilla ze swojego ramienia: — Obawiam się, że nie mogę tego dla ciebie zrobić, Red. Potrzebujemy każdego człowieka. Przykro mi... O'Neill zadrżał mimowolnie. Jego szansę na przeżycie malały z każdą sekundą. — Ejże, Bob... daj spokój. Pogadaj ze mną. Jestem twoim kumplem. Proszę cię tylko o trzy dni. — Rozmawiam z tobą, Red... i chcę, żebyś wrócił na swoją pozycję. Barnes ruszył w stronę punktu dowodzenia... O'Neill zawołał, usiłując przekrzyczeć lądujący helikopter: — Mam złe przeczucie, Bob! Myślę, że nie wyjdę z tego cało. Wiesz o co mi chodzi, chłopie? Barnes nieznacznie odwrócił głowę i spojrzał z ukosa na O'Neilla. — Każdy kiedyś umiera, Red. Wracaj do swojego dołu. Znoszone, białe, tropikalne buty Kinga odciskały jednolity ślad na piasku lądowiska. Czekał na sygnał od szefa załogi, aby zbliżyć się do helikoptera. Będzie mógł to zrobić, kiedy wyładują ostatni pojemnik z wodą. Potężnemu, czarnemu kaemiście pozostało już tylko parę minut w strefie bojowej. — Naprawdę cieszę się, że ci się udało. — Chris ujął swojego przyjaciela za masywne ramiona i spojrzał mu prosto w oczy. — Odlatujesz do domu za nas wszystkich. Słyszysz? Mam twój adres. Bądź pewien, że się jeszcze spotkamy. King, będzie mi cię brakowało. 228 — Muszę już zmykać, Chris. Muszę wsiąść do tego „ptaszka". Wyślę ci pocztówkę... I... i wyślę ci też parę taśm dla Podziemnego Świata. Mają tam takiego nowego gościa — nazywa się Jimi Hendrix. Jest odlotowy. Zwolnij tempo, Taylor. Nie myśl za dużo. I nie bądź głupi. Tu nie ma tchórzy. Tutaj to słowo nic nie znaczy, kapujesz? Po prostu miej się na baczności. Trzymaj się, chłopie... King i Chris oddali się rytuałowi pożegnania i skończyli w chwili, gdy szef załogi machnął ręką, nakazując, aby King i i inni weszli na pokład helikoptera. Chris odwrócił się na pięcie i odszedł, nie pomachawszy im na pożegnanie. King przypuszczał, że zrobił to, aby uniknąć fali podmuchu podczas startu maszyny, ale Chris miał swoje powody. Nie chciał, żeby King opuszczając Wietnam zachował w pamięci twarz swego najlepszego przyjaciela, wyrażającą zatroskanie i zawiść. Nad brzegiem strumienia, przed wejściem na obszar zajmowany przez jego kompanię, Chris zatrzymał się i ogarnął spojrzeniem zmrok, który zapadał nad dżunglą. Dręczył go niejasny niepokój, czuł, że powinien coś zrobić, ale nie rozumiał swego napięcia. „Cóż ja mogę... pozostało mi tylko przyjmować rzeczy takimi, jakie są". Doszedł do wniosku, że przed nocą powinien jeszcze wypalić papierosa, ale zostawił je w dole, wraz z całym ekwipunkiem, bo zapalony papieros mógł zwrócić uwagę wroga. Ale przecież ktoś wśród żołnierzy znajdujących się jeszcze przy strumieniu, powinien mieć papierosy. Rozejrzał się wokoło i zobaczył żołnierza siedzącego na stosie worków z piaskiem. Było w nim coś swojskiego. Mogę cię prosić o papierosa? — Chris spojrzał w wychudłe oblicze żołnierza i momentalnie pożałował, że 229 poprosił go o cokolwiek. Facet znajdował się w fatalnym stanie. Kimkolwiek był ów mężczyzna, powinien opuścić strefę bojową wraz z Kingiem, z adnotacją: „do natychmiastowej hospitalizacji". Jego skóra była blada jak u ludzi chorych na malarię. Wokół popękanych ust widniały brzydkie świeże rany. Pot i kurz zlewały się z zarostem na jego brodzie i policzkach. Sprawiał wrażenie żywego trupa. Wyglądało to tak, jakby jakiś ghul * nałożył na swój szkielet podarty i postrzępiony mundur, a na czaszkę z całej siły wcisnął brudny, tropikalny kapelusz. Mężczyzna włożył dwa palce do górnej kieszeni bluzy i wyłowił z niej paczkę winstonów. W pudełku był tylko jeden papieros. Chris już chciał odmówić, ale nie miał dość odwagi, aby się na to zdobyć. W umęczonych oczach mężczyzny było coś złowieszczego. Poza mrocznym aksamitem źrenic, oczy zdawały się być martwe. Chris widział tego typu niewidzące spojrzenie u zabitych, którzy mieli nieszczęście umrzeć z otwartymi oczyma. Przyjął papierosa, a mężczyzna wstał i ruszył w stronę strumienia. Chris nie odważył się już wspomnieć o zapałkach. Był jak zahipnotyzowany tymi oczyma, miał wrażenie, że wzdłuż kręgosłupa pełznie wolno lodowaty wąż. Jakby wyczuwając jego niepokój, mężczyzna odwrócił wzrok, spoglądając w nieprzeniknioną dżunglę, która w zapadającym zmierzchu zdawała się zacieśniać wokół obozowiska. — Później — szepnął i odszedł, pozostawiając Chri-sa samego. * Ghul wg wierzeń arabskich upiór zamieszkujący okolice cmentarzy i żywiący się zwłokami ludzi. 230 Nawet ten głos miał dziwne, nietypowe brzmienie... jakby wydobywał się z niewielkiego okafelkowanego pokoju... albo grobowca. Chris musiał przejść wzdłuż linii okopów strzeleckich całego drugiego plutonu, aby dotrzeć do dołu, który zajmował wspólnie z Francisem. Zatrzymał się przy stanowisku Rhaha i Parkera, chcąc ich prosić o ogień, kiedy łoskot granatu i szczęk broni automatycznej, gdzieś na wprost, przed nimi, rozdarł ciszę spowitej mrokiem dżungli. Wszyscy trzej instynktownie skryli się w dole. Rhah uniósł głowę i ostrożnie zlustrował wzrokiem mrok: — Ho, ho, chłopcy. Teraz uważajcie! To się odezwał nasz nieustraszony pierwszy pluton. Ktoś nadepnął im na odcisk. Wygląda na to, że żółtki nie chcą uciekać. Są wygłodniałe. Lepiej wracaj do swej jamy, Taylor. Kiedy Chris przechodził obok stanowiska Bunny'ego i Juniora, zauważył, że siedzieli na dnie dołu po przeciwnych stronach i patrzyli na siebie. Junior spoglądał na nastolatka gniewnie, a nawet z wyraźną wściekłością, ale Bun-ny zdawał się tego nie zauważać. Był spokojny, opanowany... jakby siedział na wprost swego serdecznego przyjaciela. - Wiesz Junior, niektóre rzeczy, które zrobiliśmy... nie wydaje mi się, że robiliśmy coś złego, kapujesz... Ale czasami mam po prostu złe przeczucie. To nie jest tak jak wtedy, gdy kapelan truje te swoje bzdety o Stwórcy... To po prostu kurewsko złe przeczucie. kapujesz? Nie wiem dlaczego, chłopie. Powiedziałem kapelanowi, że tak naprawdę to lubię lu być. Żyjesz, jak chcesz. Nikt cię nie nabija w butelkę. Martwisz się tylko tym, że możesz umrzeć, a jak umrzesz, 231 to i tak jest ci przecież wszystko jedno. No to, kurwa, w czym problem? Wiesz, o co mi chodzi, chłopie? Bunny zachichotał, kiedy Junior wyjrzał nerwowo ponad brzegiem jamy, usłyszawszy odgłosy strzelaniny dobiegające od strony dżungli. „Zasadzka pierwszego plutonu nie chwyciła, a ja siedzę w dole strzeleckim z psychopatą" — pomyślał. — Kurwa żesz, mać! Czy ja muszę tu być razem z tobą? Mam przeczucie, że nie wyjdę z tego żywy! Bunny zarechotał i zaczął ładować swoją strzelbę: — Nic się nie martw, Junior. Jesteś w jednym dole z Audie Murphy, chłopie! Kapitan Harris chodził w tę i z powrotem przed wejściem do bunkra, stanowiącego obecnie jego punkt dowodzenia, zmuszając tym samym swojego dobrze wyszkolonego oficera łącznikowego, aby czynił to samo. ,,Bravo Jeden Alfa, Bravo Jeden Alfa. Tu Szóstka. Podajcie swoje namiary. Powtarzam. Podajcie mi swoje namiary. Over". Harris w dalszym ciągu spacerował nerwowo i niecierpliwie czekał na odpowiedź. „Wszystko stało się nazbyt szybko. Za wcześnie. Oddział nie powinien na nic natrafić, chyba że dowódca miał błędne informacje na temat ostatniej zaobserwowanej pozycji 141. pułku armii północno-wietnamskiej. Jeżeli oddziały przednie znajdowały się już w dolinie, to niebawem ich sytuacja nie będzie się przedstawiała zbyt różowo. Ani Kompania Alfa, ani dwa bataliony manewrowe nie dotarły jeszcze na miejsce. Ich przybycie było przewidziane na 23.00. Dzięki Bogu, że major nie zasypiał gruszek w popiele i załatwił jak należy sprawę 232 z artylerią. Gdyby tylko dowódca pierwszego plutonu podał namiary, mogliby rozpocząć ostrzał..." „Bravo Jeden Alfa... podajcie nam namiary, a powiadomię Redlega, żeby przyszli wam z pomocą. Over!". Zdenerwowany, zdyszany głos ryknął przez mikrofon radiostacji prosto w ucho Harrisa: „Przyszpilili nas, sir! Są między drzewami... Rany boskie... te pierdolone drzewa!". Próbując zignorować nie dającą mu spokoju wizję tego, co działo się obecnie w dżungli, Harris odetchnął głęboko i spróbował nadać swemu głosowi opanowany i uspokajający ton: „W porządku, Jeden Alfa... uspokój się. Załatwię dla ciebie ostrzał artyleryjski. Natychmiast. Najpierw będzie kilka na wstrzelanie"... Roztrzęsiony głos rozgległ się ponownie, nim dowódca kompanii zdążył dokończyć swoje instrukcje. „Sierżant nie żyje, sir. Radiooperator chyba też. Nie wiem, gdzie jest mapa. Oni nas otaczają, kapitanie! Idą! Są ich setki. Słyszę jak szwargocą! Jezu Chryste, sir!" Harris spojrzał na mapę i położył palec w miejsce, gdzie powinien znajdować się pierwszy pluton. Czy dowódca oddziału zdołał znaleźć właściwą pozycję w ciemnościach nocy? Nie ma możliwości odpowiedzieć na to pytanie. I nie pozostawało nic innego, jak tylko wezwać artylerię i mieć nadzieję, że ktokolwiek znajduje się po drugiej stronie linii, zdoła naprowadzić ostrzał na pozycje żółtków. „Zaczyna się ostrzał, synu. Jak zobaczysz pociski, powiedz mi, gdzie trafiły. Daj mi znać, czy za daleko, czy za blisko, za bardzo w lewo, czy za bardzo w prawo. Wyciąg- 233 niemy cię stamtąd. Trzymaj się i powiadom mnie, gdzie rąbnęły pociski. Over". Waląc kluczem transmisyjnym drugiej radiostacji, Har-ris wezwał artylerię i załatwił sprawę wsparcia dla pozbawionego dowództwa pierwszego plutonu. Grzechot broni ręcznej ucichł, zmieniając się w pojedyncze serie z AK-47, których echo, odbijające się w dżungli, przypominało stukanie dzięcioła, kiedy wreszcie Harris usłyszał odległy łoskot wystrzałów artyleryjskich. Gdy tylko pierwsze pociski eksplodowały w dżungli, jakieś pięćset metrów poza obozowiskiem, dowódca kompanii powrócił do radiostacji. „Bravo Jeden Alfa tu Szóstka. I jak z tym pociskiem, synu? Możesz podać namiary ostrzału?" Syk niczym nie zakłóconych fal radiowych doprowadzał do szaleństwa. Kapitan Harris miał złe przeczucia. „Jeden Alfa... jeżeli nie możesz mówić, to daj znak dwa razy kluczem. Over." Ciszę w eterze przerwały dwa suche trzaski, wywołując wyraz ulgi na twarzy Harrisa i jego oficera łącznikowego. Czekali z niepokojem na korektę ostrzału. Kapitan Phan Van Phuong podniósł nadajnik, kiedy tylko jego starszy kapral zabił ostatniego Amerykanina. Włączył przycisk nadawania. Po raz pierwszy w życiu żałował, że nie mówi po angielsku. Może mógłby dzięki temu wywabić więcej żołnierzy z obozowiska? Ale kapitan Phuong nie mówił po angielsku i musiał wykrzyczeć wyzwanie przez radio, w swoim rodzimym języku. Może jakaś sajgoń-ska marionetka, służąca wraz z cudzoziemcami, przetłumaczy im jego słowa. „Opuśćcie dolinę, Amerykanie! Tej nocy wszyscy 234 umrzecie! Jestem Dai Uy Phuong z czwartej kompanii 141. Pułku Armii Ludowej. Nie dożyjecie następnego dnia"! Stojąc ze swoim tokariewem w dłoni, kapitan Phuong już miał wpakować kulę w radiostację, kiedy nagle zmienił zdanie. Skinął na starszego kaprala, aby zajął się nadajnikiem. Zamierzał wziąć go ze sobą, aby móc przysłuchiwać się meldunkom nadawanym przez Amerykanów. Był przekonany, że ton ich głosu pozwoli mu na rozpoznanie nastrojów. Żołnierze z kompanii kapitana Phuonga i pięciu innych przygotowywali się do ogólnego natarcia na pozycje amerykańskie. To, co skłoniło Amerykanów do zajęcia tej doliny tak niewielkimi siłami, stanie się ich zgubą. Wyżsi oficerowie planowali atak, który sprawi, że część 141. pułku przebije się przez pozycje wroga i przygotuje grunt pod ogólne powstanie w dniu Święta Tet. Jeżeli dopisze im szczęście, żołnierze 141. pułku będą pośród tych, którzy jako pierwsi wejdą do Sajgonu, już po jego upadku. Cóż to będzie za chwalebna chwila! Ale najpierw musieli rozprawić się z wrogiem w tej dolinie i uniknąć ostrzału artyleryjskiego oraz nalotów, które zdaniem Phuonga były rzeczą zgoła nieuchronną. Plan przewidywał, że jednostki nacierające dotrą jak najbliżej do pozycji wroga pod ogniem zaporowym moździerzy i będą próbowały przebić się, zanim Amerykanie zdołają wezwać na pomoc posiłki. Kiedy siły uderzeniowe znajdą się już na pozycjach wroga, wówczas artyleria i lotnictwo nie będą miały jakiejkolwiek możliwości działania. Nie będą otwierać ognia, w obawie, by nie trafić swych własnych żołnierzy. ,.Właśnie teraz pomyślał Phuong — obserwując jak 235 jego ludzie, rozciągając druty i umieszczając świecące jasno strzałki (znaki mające wskazywać drogę grupie uderzeniowej),— przedzierają się przez strefę umocnień wokół obozowiska Amerykanów. Ci bohaterowie po zajęciu strategicznych pozycji zdetonują ładunki wybuchowe, przymocowane do ich ciał, aby oślepić i wprowadzić w zakłopotanie oddziały wroga. Efekt tego wstrząsu będzie z pewnością druzgocący". I Chris, i Francis słyszeli ryk moździerzy wypluwających pociski oświetleniowe w przestrzeń nad obozowiskiem. Początkowo światło uspokajało ich, ale niesamowite cienie widziane w blasku płonących ogni, kołyszących się pod spadochronami, i trzask pustych kanistrów spadających na ziemię, sprawiały, że w głębi duszy pragnęli powrotu ciemności. To było proste prawo przetrwania — to, co jest niewidoczne, najprawdopodobniej także samo nie widzi. Artyleria z bazy wsparcia ogniowego wciąż" pluła pociskami w dżunglę, próbując — aczkolwiek za późno — dać osłonę wycofującemu się pierwszemu plutonowi. Wszystkie odgłosy broni automatycznej były z całą pewnością odgłosami AK-47. Wytrenowane uszy żołnierzy dokładnie słyszały, że one zbliżają się. A to znaczyło, że ci, którzy strzelają z tych AK-47, z każdą chwilą zmniejszają dystans dzielący ich od stanowisk Amerykanów. Francis odlewał się na zewnątrz dołu, już kolejny raz w ciągu ostatnich trzydziestu minut. Powrócił właśnie z trzeciego wypadu, który miał ulżyć jego pęcherzowi, i sprawdził broń, aby się upewnić, że komora nabojowa jego M-16 jest pełna. 236 — O żesz kurwa, Taylor. Mamy przechlapane, chłopie. Chciałbym być teraz w Memphis. Mówię ci, naprawdę jest źle. Chris skoncentrował swoją uwagę na narastającym crescendo ognia i zdał sobie sprawę, że Francis ma rację. Ta noc będzie straszna. Jakimś sposobem fakt ten wydawał mu się satysfakcjonujący. Wszystko w końcu sprowadzało się do jednego, do nocy, w której obie strony staną naprzeciw siebie, z pełnym przeświadczeniem, że wygrana w tej bitwie równa się przetrwaniu. Może to była jedyna kwestia warta rozważenia podczas wojny. Może jedyną odpowiedzią jest nie pytać o nic... tylko trwać w walce i przeżyć. Mógł dobrze walczyć, ale czy to wszystko nie jest zbyt trudne dla racjonalnie myślącego człowieka? Czy postępował racjonalnie? Chrisowi zabrakło odwagi na stawianie dalszych pytań. Usłyszał jakiś słaby odgłos z prawej, od strony dołu zajmowanego przez Rodrigueza i Ebenhocha. Obaj mężczyźni drgnęli, słysząc huk wystrzału i odruchowo pochylili się. Na mrocznym niebie rozbłysła jaskrawa flara. W tym momencie Chris usłyszał rytmiczne kaszlnięcia kaemu Rodrigueza. Uniósł głowę. Oślepiający blask flary i błyski wystrzałów tryskające z lufy broni uniemożliwiały widzenie. Nagle Chris dojrzał trzecie rozjarzone światło i usłyszał ryk nadlatującego pocisku. Potworny wybuch we wnętrzu dołu Rodrigueza wzbił pod niebo fontannę ziemi i odłamków. Kaem ucichł, a Chris mógłby przysiąc, że słyszał, jak jakiś wietnamski dowódca wykrzykiwał rozkazy w swoim gardłowym języku. Potrafił to rozpoznać po tonie głosu. Narodowość była bez znaczenia. 237 — Jezu, moździerze. Wstrzelili się w Rodrigueza. Francis nerwowo potrząsnął głową i próbował zidentyfikować głos dochodzący z prawej strony. — Wygląda na Ebenhocha. Powinniśmy stąd spierdalać, chłopie. Wzdłuż obwodu obozowiska nasiliła się kanonada broni automatycznej. Trudno było cokolwiek usłyszeć. Rhah musiał krzyczeć kilka razy, zanim zdołał zidentyfikować miejsce Taylora. Chris cieszył się, że zobaczył kogoś, kto był dowódcą. Nie otrzymali żadnych rozkazów, ani nie kontaktowali się z nikim od zapadnięcia zmroku. Rhah oddychał gwałtownie. Skinął w stronę dymiącego dołu po prawej. — Walą z moździerzy wzdłuż naszych pozycji obronnych. Oto jak się przedstawia sytuacja: po pierwsze, przedarli się przez pozycje Kompanii Charlie. To znaczy, że jeżeli zobaczycie kogoś, kogo nie będziecie potrafili rozpoznać — rozwalcie go! Po drugie, szykuje się nalot. Będą walić tuż za naszymi pozycjami, tak że nie wystawiajcie nosów z jam i nie próbujcie robić sobie małych spacerków... Kolejna seria flar rozświetliła niebo. W tym blasku dżungla jarzyła się jaskrawą zielenią. Rhah, Chris i Francis pochylili głowy, aby ich nie zauważono. Ostra seria z AK sprawiła, że wszyscy trzej spojrzeli w lewo. —- Sondują nas. Żółtki będą nas podchodzić przez całą noc, próbując się przebić. Muszę sprawdzić co z Rodrigue-zem i Ebenhochem. Nie ruszajcie się stąd, chłopcy. Jeszcze tu wrócę. Rhah zdał sobie sprawę, że linia obrony wygląda okropniej niż kiedykolwiek dotąd. Odgłosy spadających na zie- 238 mię pustych kanistrów flar przyprawiały go o drżenie. Tańczące światła wywoływały ból oczu wskutek nadmiernego rozszerzenia źrenic. Cienie pojawiały się i znikały jak upiory w koszmarnej kreskówce. Ruszył w lewo, kierując się w stronę punktu dowodzenia, by żądać wsparcia, gdy nagle rąbnął w jakiś „cień" i runął jak długi na ziemię. Rhah wstał i próbował przyjrzeć się mężczyźnie, który podnosił się z ziemi po przypadkowym zderzeniu. Obaj byli zdyszani, przez chwilę dzieliła ich odległość nie większa niż pół metra. Rhah poczuł kwaśny, rybi odór znamionujący strach. „Musiałem nieźle wystraszyć tego faceta!" — pomyślał. Dopiero, kiedy oddalili się od siebie i każdy z nich poszedł w swoją stronę, Rhah uzmysłowił sobie, że natknął się na żółtka. Zrozumiał, że nie dostanie żadnego wsparcia i uznał, iż nie powinien wspominać o żółtku, na którego natknął się wewnątrz obozowiska. Ten dupek Wolfe może jeszcze się stawiać... ale już wkrótce zmięknie. I to bardzo. Chris skoncentrował swoją uwagę na zboczu wzgórza, na wprost ich jamy. Wydawało mu się, że usłyszał coś, co mogło być przedzieraniem się przez krzaki. W chwilę później Francis również wychwycił ten odgłos. Przytknął karabin do ramienia, podczas gdy Chris wziął do ręki urządzenia detonujące claymore'y. Wytężył wzrok, próbując coś dostrzec w ciemnościach i przez chwilę miał wrażenie, że zauważył błysk munduru. Położył dłoń na ramieniu Francisa, mówiąc mu, aby na razie nie strzelał. --• Kto idzie? --- Głośny szept Taylora pozostał bez odpowiedzi. Odbezpieczył claymore'a i już miał wcisnąć 239 dźwignię, gdy zauważył jakąś postać, wychodzącą z zarośli i zmierzającą chwiejnym krokiem w stronę ich stanowiska. Żółtek z całą pewnością zaatakowałby w bardziej racjonalny sposób. Przy świetle kolejnej flary, która właśnie rozbłysła, Chris zauważył zalane krwią oblicze Amerykanina. Mężczyzna był wyraźnie przerażony, że znalazł się w czystym polu w chwili oświetlenia. Nie miał hełmu ani karabinu. — Nie strzelać! Nie strzelać! Zakrwawiony żołnierz, potykając się i pomagając sobie rękami, zaczął piąć się po niezbyt stromym zboczu. Chris pomógł mu i wciągnął go do dołu. Ranny mężczyzna runął na przykucniętego w dole Francisa. Jęczał i prosił o wodę, więc Chris sięgnął po manierkę, podczas gdy Francis wy-czołgiwał się spod niego. — Oni są wszędzie, chłopie. Są ich setki. Idą prosto w tę stronę. Zmiotą nas! Nie mamy, kurwa, żadnych szans! — Mężczyzna opróżnił zawartość manierki Chrisa i zdołał jakoś zebrać się w sobie. Broczył krwią z co najmniej trzech ran po odłamkach szrapneli, ale nie miał czasu, by się nimi zająć. — Którędy do punktu dowodzenia, chłopie? Muszę im powiedzieć, co się dzieje! Wy, chłopcy, też lepiej stąd zmykajcie! Mówię wam. Oni są tuż za mną i nic ich nie powstrzyma. Naruszając górną warstwę worków w ich troskliwie skonstruowanym szańcu, przerażony żołnierz wydostał się z dołu i pomknął w stronę centrum obozowiska. Francis zaczął nerwowo zgarniać swój sprzęt, lecz zauważył, że Taylor spokojnie, z opanowaniem lustruje zbocze wzgórza przez celownik swojego karabinu. 240 — No dalej! Chłopie! Nie słyszałeś, co powiedział ten facet! Te pierdolone żółtki zaraz tu będą. Uciekajmy stąd! „Nie — powiedział do siebie Chris. To nie jest pora na ucieczkę. Nadszedł czas walki, trzeba śmiało podjąć wyzwanie, stawić czoło temu, co niesie ze sobą noc, wojna i Wietnamczycy. Przeżyje albo umrze — lub przeżyje i umrze... w tym dole, tu, gdzie może wreszcie coś sobie udowodnić". Nadeszła chwila jego próby i nie zamierzał z niej zrezygnować. Palący ogień w jego trzewiach zgasł doszczętnie. Chris poczuł, jak lodowate zimno zaczyna ogarniać całe ciało, docierając aż do czubków jego palców u rąk. Podniósł granat i wyprostował zawleczkę, aby łatwiej ją było wyciągnąć. — Możesz iść, chłopie. Ja zostaję. Francis przez długą chwilę spoglądał w stronę centralnej części obozowiska. Widział błyski wystrzałów rozświetlających mrok nocy. Nie sposób było stwierdzić, kto tam zabijał, a kto był zabijany. Poza tym, byłby zupełnie sam, gdyby opuścił dół. — Kuuuurwa mać! — Francis rzucił swój sprzęt, podniósł karabin i zajął pozycję strzelecką, ramię w ramię z Ta-ylorem. Bunny od piętnastu minut toczył zacięty bój na granaty z oddziałem Wietnamczyków. Szaleńczo krzycząc, cisnął ostatni granat, a potem wziął do ręki swoją strzelbę, aby uczynić ten pojedynek bardziej osobistym. Celów miał przed sobą sporo, przemykały pośród cieni opodal jego dołu. Junior leżał na dnie jamy, zwinięty w kłębek. Trząsł się z przerażenia. Jego oczy był okrągłe jak spodki. Murzyn Pluton 241 nie był w stanie oderwać wzroku od trzech chińskich pocisków moździerzowych, które wpadły do wnętrza ich dołu. Trzy strzały w dziesiątkę i trzy niewypały? To wydawało się nieprawdopodobne. Któryś z nich na pewno eksploduje. „A ten zwariowany białas nawet tego nie zauważył! Stoi tam, ze strzelbą na ramieniu i gawędzi z żółtkami!" Bunny schylił się, by uniknąć gradu odłamków kolejnego eksplodującego pocisku i w odpowiedzi wypalił trzykrotnie. — No dalej, chodźcie, żółte skurwysyny! Chodźcie! Dostaniecie za swoje! Junior patrzył na Bunny'ego i zauważył, że w blasku ognia rysy jego twarzy są dziwnie wykrzywione. Sięgnął po swoją strzelbę i przypomniał sobie okropne gargulce wykute na ścianach starych budynków. Widywał je często. Zawsze wyglądały tak, jakby szykowały się do skoku na przyglądającego się im człowieka, aby pochłonąć jego duszę. Podobnie ten biały diabeł, zabiłby go, a potem zabrałby mu duszę. Junior skierował się w stronę wyjścia z ich bunkra. — Pierdolę to gówno. Nie mam zamiaru dać się zabić w pieprzonej wojnie jakiegoś białasa. Ja stąd zjeżdżam. Rzucił się w stronę klapy wyjściowej, uważając, by nie nastąpić na któryś z leżących na ziemi pocisków, i ignorując obłąkańcze wrzaski Bunny'ego: — Junior! Wracaj tu, ty cholerny tchórzu! Strumień zielonych pocisków smugowych wielkości piłki od golfa sprawił, że Junior, wyczołgawszy się z nory, runął jak długi na ziemię. Kiedy się podniósł, próbując coś z sobą zrobić, rąbnął głową w twarde drzewo tekowe, rosnące z tyłu, za jamą. Zorientował się, że zgubił swój hełm, na głowie miał tylko chustkę. Chwiał się na trzęsących się 242 nogach, a potem upadł boleśnie na plecy. Nad jego rozciągniętą na ziemi postacią zamajaczył jakiś cień i Junior zdołał zatrzymać wzrok na czymś, co błyszczało w blasku księżyca i przypominało lodowy sopel. Kiedy bagnet żołnierza APW wbił mu się w żołądek i ocierając się o nerkę, przeszył ciało na wylot, przyszpilając je do ziemi jak przebitego szpilką motyla, Junior podciągnął kolana do piersi i usłyszał dziwny dźwięk. To brzmiało jak syk otwieranych drzwi autobusu, który właśnie zatrzymał się na przystanku. Bunny odwrócił się na pięcie, aby załatwić żółtka, który zadźgał Juniora i zawył. Zobaczył, jak mężczyzna, trafiony potężnym pociskiem, runął do tyłu, bryzgając krwią. Usłyszał, że ktoś wskakuje do dołu za jego plecami i pomyślał, że być może, w końcu, doczekał się zapowiedzianych posiłków. Odwrócił się, by powitać nowego partnera w tej grze i spojrzał prosto w złowieszcze oczy żołnierza APW. Próbował jeszcze zamachnąć się swoją strzelbą, aby uderzyć w wycelowaną w siebie lufę kałasznikowa, ałe jego wysiłki okazały się próżne. Nie zdążył. Dwa pociski wycisnęły resztki powietrza z płuc Bunny'ego i chłopak runął na ziemię bez słowa. Próbował coś mówić, ale nie mógł. Patrzył w górę, na żółtka, i poczuł na swojej piersi obutą w sandał stopę Wietnamczyka. Żołnierz APW wcisnął lufę swojego AK-47 w usta Bunny'ego. Słychać było odgłos pękających zębów. Potężny pocisk rozłupał pień mózgowy i oderwał czaszkę od kręgosłupa, wykrzywiając głowę Bunny'ego pod dziwnym kątem w stosunku do reszty jego ciała. Chrisowi pozostały tylko cztery magazynki. Nie miał ani jednego granatu. Zamierzał właśnie spytać Francisa, 243 jak przedstawia się sytuacja, gdy usłyszał potworny hałas. Znowu się zaczęło. Żółtki spokojnie rozmawiały między sobą. Musiały być blisko! Chris marzył w duchu o jakiejś broni o nieco dłuższym zasięgu. Oba calymore'y wystrzelili jakieś pół godziny temu, kiedy z dżungli dobiegł ich niespodzianie metaliczny głos, zniekształcony przez megafon i rozległy się przeraźliwe tony patriotycznej muzyki. Była to spontaniczna i zbyt szybka reakcja. Tak było przed pół godziną, mniej więcej w tym czasie, gdy ostrzał z dołów po ich prawej i lewej stronie z wolna zaczął słabnąć. Chris nie wiedział, czy eksplozje claymore'ów zabiły jakichś Wietnamczyków, ale jedno nie ulegało wątpliwości — megafon zamilkł. I właśnie wtedy usłyszał te dziwne odgłosy. Były to tajemnicze szczebioty i gwizdy, najprawdopodobniej sygnały zbliżających się Wietnamczyków. Chris wsłuchiwał się w te dziwne dźwięki, aby zrozumieć ich znaczenie, gdy nagle rozległo się głuche plaśnięcie w błoto, tuż przed ich jamą. Ledwo zdążył pochylić głowę poniżej poziomu dołu i pociągnąć Francisa za sobą, kiedy eksplozja granatu zerwała mu z głowy hełm i rzuciła go na przeciwległą ścianę bunkra. Chris słyszał, że Francis krzyczy coś, ale minęło dobrych parę chwil, zanim przestało mu szumieć w uszach i zdołał zrozumieć jego słowa. — Oni nadchodzą, chłopie. Słyszałem jak szwargocą coś, tam, na zewnątrz! Chris podczołgał się do krawędzi dołu i wyjrzał w mrok. Kiedy brzęczenie w jego głowie ustało zupełnie, zdołał wychwycić fragmenty rozmowy paru Wietnamczyków i wymowny zgrzyt metalu o metal. Gdzieś tam w ciemnościach, żołnierz obsługujący moździerz wsunął rakietę do rury wyrzutni. 244 — Wypieprzajmy z dołu... szybko! — Chris był już w połowie drogi, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że Francis nie podąża jego śladem. Mężczyzna trząsł się i ściskał z całych sił swój karabin. — Do cholery, Francis! Wynosimy się stąd. Oni zaraz rozpieprzą nasz bunkier! Francis zareagował w końcu na brutalne szarpnięcie i zaczął się czołgać w ślad za Chrisem. Zatrzymali się i ukryli za potężnymi korzeniami pobliskiego drzewa teko-wego. Z tego miejsca widzieli wyraźnie żołnierzy APW zachodzących od skrzydła pozycję, którą oni właśnie opuścili. Po chwili usłyszeli głośny gwizd, a następnie stłumiony odgłos wybuchu. To Wietnamczyk obsługujący moździerz wystrzelił pocisk w sam środek ich dołu strzeleckiego. Huffmeister wyglądał, jakby nie żył, ale O'Neill wyczuwał słaby rytm serca przez zbryzgany posoką materiał mun duru na piersi mężczyzny. Słyszał odgłosy zaciętej strzelaniny dochodzące z lewej, od strony dołu zajmowanego przez Bunny'ego i Juniora. O'Neill wysmarował swoją twarz i szyję krwią z ran Huffmeistera, a potem ostrożnie uniósł głowę i spojrzał skamieniałymi z przerażenia oczyma. Słuchając złowieszczego grzechotu broni automatycznej, naniósł trochę krwawych śladów na bluzę i spodnie swojego munduru. Powinien się tam udać i pomagać tym, którzy jeszcze żyli. Ma obowiązek udać się po pomoc dla Huffmeistera. Powinien coś zrobić. Cokolwiek. Zanim zdołał narzucić na swoje ubranie kolejną porcję krwawych smug, zauważył dwóch Wietnamczyków, zmierzających w stronę jego dołu. Szli ostrożnie, zbliżając się do stanowiska O'Neilla i popat- 245 rując nerwowo w stronę zażartego pojedynku, jaki toczył się na prawo od nich. Najwyraźniej, podobnie jak O'Neill, nie mieli zbytniej ochoty na wzięcie udziału w walce. Kiedy żółtki znalazły się niecałe dwadzieścia metrów od jego dołu, O'Neill bezszelestnie zsunął się i wślizgnął pod bezwładne ciało Huffmeistera. Wstrzymał oddech i miał nadzieję, że leżący na nim ranny nie zacznie jęczeć ani krzyczeć, zmuszając tym samym Wietnamczyków do zasypania wnętrza dołu morderczym gradem ołowiu. Słyszał, jak gdzieś, po prawej stronie, szczękał odciągany zamek i, po raz pierwszy od dnia, w którym stanął przed sądem w Niemczech Zachodnich, zaczął się modlić. Głos mówił coś po wietnamsku. „Zgadza się — powiedział w duchu O'Neill. Ci dwaj w dole nie żyją. Nie ma sensu marnować amunicji". Żołnierze APW najwyraźniej podzielali jego zdanie. Ruszyli w dalszą drogę, a O'Neill jęknął z ulgą, kiedy odgłosy przyśpieszonych kroków w pobliżu jego dołu wreszcie ucichły. Wyczołgał się spod Huffmeistera, wyjął ze swojego plecaka opatrunki i zaczął bandażować rany kolegi. „Nikt nigdy nie powie, że Red O'Neill nie wywiązuje się ze zobowiązań — pomyślał, patrząc na blade oblicze Huffmeistera. Uratowałeś mi życie, a teraz ja ratuję ciebie. Red O'Neill zawsze spłaca swoje długi." Starszy sierżant Melman nie miał ochoty brać udziału w tej szaleńczej potyczce, ale po dwudziestu dwu latach w wojsku uznał, że już najwyższy czas, aby zasłużyć sobie na CIB*. Może gdyby został odznaczony, major przestałby CIB — prestiżowe odznaczenie za zasługi w walce 246 suszyć mu głowę na temat jego wypełnionych piwem bebechów. Baza wyglądała całkiem nieźle. Dobre zwarte obozowisko. Niezłą ochronę gwarantował też ruchomy punkt dowodzenia. Cała artyleria i lotnictwo w zasięgu ręki. Spędzi w polu parę dni, zarobi na bilet powrotny i znów znajdzie się na tyłach. Teraz jednak wszystko zaczęło się pierdolić. Ktoś powiedział, że żółtki przebijają się przez pas ochronny i Kompania Charlie zaczęła się wycofywać. Major bał się takiego obrotu sprawy. Chciał, aby starszy sierżant Melman opuścił biegiem wnętrze ruchomego punktu dowodzenia i zatrzymał wszystkich żołnierzy Kompanii Charlie, którzy próbowali opuścić swoje pozycje. Wzrok Melmana nigdy nie był zbyt dobry. Zmrużył oczy, wpatrując się w atramentową noc, i zobaczył dwie postacie biegnące w stronę centrum obozowiska i punktu dowodzenia. Wydawało mu się, że mają na głowach hełmy. „Żółtki nie noszą stalowych hełmów" — upewniał siebie. Melman przypuszczał, że wszyscy skośnoocy noszą okrągłe trzcinowe kapelusze. Znaczyło to, że biegnący mężczyźni byli Amerykanami z Kompanii Charlie, uciekającymi przed żółtkami. Musi ich powstrzymać! — Hej, chłopcy, Z której jesteście kompanii? Nigdy się tego nie dowiedział. W odpowiedzi na autorytatywny ton saper z APW wpakował starszemu sierżantowi Melmanowi cztery kule w pierś i kontynuował bieg w stronę bunkra, z którego wychodziły długie, cienkie anteny, rysujące się wymownie na tle nocnego nieba. Major Stone próbował wyłowić jakąś sensowną informację z chaotycznej gmatwaniny raportów wylewających 247 się z radiostacji. Wydawało się, że Harris wciąż jeszcze się trzyma na swoim odcinku. — Daj mi Bravo... — Zanim oficer łącznikowy zdążył nawiązać kontakt, drugi, przekrzykując hałas, zdał relację z otrzymanego przed chwilą meldunku: — Sir, Kompania Charlie donosi o walce wręcz na stanowiskach bojowych. Trzy doły padły — ludzie wzywają pomocy! Zwracając się do młodszego pomocnika oficera operacyjnego major zastanawiał się, skąd mógłby dostać posiłki. — W porządku... Przebić się do plutonu broni; niech tu przyślą paru ludzi z moździerzami, żeby wzmocnić Charliego. Pierwszy wziął swoją broń porucznik. Odwrócił się, żeby odsunąć poncho zasłaniające wejście do ruchomego punktu dowodzenia. Zatrzymał się na chwilę, by móc usłyszeć ostatnią uwagę majora: — Gdzie, do cholery, jest lotnictwo? Gdybyśmy byli cholerną pierwszą kawaleryjską, już by tu siedzieli... Coś ciemnozielonego zerwało poncho, zakrywające wejście do punktu dowodzenia i rzuciło je na zaskoczonych Amerykanów. Porucznik, który znajdował się właśnie na drodze intruza, w chwilę potem, zgięty w pół runął na stół z mapami. Major próbował zebrać myśli, by krótko skomentować ten brak dyscypliny, kiedy zdał sobie sprawę, że niewyraźny kształt, który wpadł do jego stanowiska, to wietnamski saper. Major Stone zdążył tylko spojrzeć na fanatyczne oczy wroga, gdy mężczyzna pociągnął za talrep zwisający na jego piersi i zdetonował cztery funty materiału wybuchowego CB, który znajdował się w płóciennych workach przytroczonych do jego pleców. 248 Niecałe sto jardów od zniszczonego stanowiska dowodzenia kapitan Harris poczuł się nagle tak, jakby ogromny ciężar spoczął na jego barkach, i tak już dostatecznie obolałych. Oficer łącznikowy podał mu radiostację i potwierdził przypuszczenia, które ogarnęły go tak gwałtownie. — Sir. Brygada padła. Nie możemy połączyć się z Cha-rliem! Przejmuje pan dowodzenie! Harris powiódł zmęczonym wzrokiem wokół obozowiska. Cienie zdawały się śmigać w migotliwym blasku ogni flar jak demony z jakiegoś głębokiego, mrocznego poziomu piekła. Krąg zaciskał się gwałtownie. Wiedział, co musi zrobić. Wyciągnął pistolet i położył go na skraju dołu. — Połącz mnie z TacAir — powiedział do swojego oficera łącznikowego — potem razem z drugim oficerem łącznikowym wynoście się stąd i wzmocnijcie odcinek. Zanim opadł kurz po wybuchu pocisku z moździerzy, Chris zobaczył sześciu żołnierzy z APW, którzy pojawili się na skraju dołu i zaczęli strzelać w dymiące zgliszcza. Wściekłe brzęczenie w jego uszach straciło nieco na sile i zmieniło się w złowieszczy szum. Próbował przez chwilę myśleć, ale był tak wściekły... tak cholernie wkurwiony, że... nie mógł podjąć żadnej decyzji. Zacisnął szczęki i przełknął coś, co wydawało mu się łykiem orzeźwiającej zimnej wody. Jego poczucie sprawiedliwości domagało się kary śmierci dla tych żółtków, które najwyraźniej nie potrafiły się niczego nauczyć, i przez których on, Chris Taylor, wdepnął w to cholerne gówno. Zmusił Francisa, próbującego go powstrzymać, do rozluźnienia uścisku i wyskoczył ze swojej kryjówki. Nacisnął 249 spust, pakując parę serii w kompletnie zaskoczonych żołnierzy północnowietnamskich. Taylor biegł przed siebie, w stronę swego dołu i trafił jeszcze dwóch Wietnamczyków, próbujących umknąć szaleńcowi, który powinien był nie żyć. Pierwszy runął do przodu, gdy parę pocisków z M-16 Chrisa zgruchotało mu kręgosłup. Drugi upadł na plecy i wpadł do dołu. Wił się i jęczał, kiedy Chris wskoczył do swojej jamy i wylądował obiema nogami na klatce piersiowej Wietnamczyka. Momentalnie przyłożył lufę karabinu do płaskiego nosa mężczyzny i dwukrotnie pociągnął za spust. Francis patrzył na Chrisa, likwidującego Wietnamczyków jak jakiś oszalały robot, i w jego piersi zaczęła narastać jakaś oszałamiająca egzaltacja. Podniósł się, wypruwając serię w kierunku dwóch biegnących sylwetek u stóp wzgórza i popędził w stronę dołu gwarantującego bezpieczeństwo. Sam nigdy nie potrafiłby się na to zdobyć. To przebywanie z Taylorem sprawiło, że czuł się jakoś inaczej. Francis patrzył, jak Chris kontroluje sytuację i po raz pierwszy poczuł, że być może jest jeszcze szansa na przeżycie tej nocy. Taylor nie miał zamiaru pozostać w dole i pozwolić żółtkom na ponowne podchodzenie. Wyskoczył z jamy, plując ogniem z M-16 do każdego cienia znikającego w dżungli i wrzasnął do Francisa: — To wspaniałe, chłopie! To jest, kurwa, wspaniałe! Doktor Gomez zjawił się w punkcie dowodzenia plutonu, ciągnąc za pasy ekwipunku ciężko rannego Parkera. Mężczyna był bliski śmierci, a Tony Hoyt, przyglądający się rozszerzonymi oczyma, naliczył na jego torsie co naj- 250 mniej dziesięć dziur po kulach. Gomez dyszał, ale Tony nie wiedział czy z bólu, czy też może z wyczerpania. Doktor jęknął nagle i strącił trupa Parkera ze swojego okrwawionego uda. — Nie mogłem mu pomóc. Nie mogę pomóc żadnemu z nich! Ci skośnoocy są wszędzie! Nie możesz nawet wystawić łba ze swego dołu, żeby nie wpakowali ci kulki! Porucznik Wolfe nerwowo przetrawił ten komentarz. Podejrzewał, że doły padały jeden za drugim, jak kostki domina. Już nie mogli zrobić niczego więcej! Musieli wycofać się z obozowiska i znaleźć gdzieś jakąś kryjówkę. Wziął mikrofon radiostacji Tony'ego. „Bravo Sześć, tu Bravo Dwa Actual"... — Kapitan Harris nie był zbyt zadowolony, słysząc dowódcę drugiego plutonu. „Tak, Dwójka... zróbcie coś, do cholery! Oczyścić teren! „My... walczymy z przerażającymi siłami wroga. Jesteśmy zmuszeni się wycofać. Over!" Kapitan Harris wciągnął głęboko powietrze, aby odzyskać choć odrobinę kontroli nad własnym głosem. Jego wzrok padł na ciała dwóch podziurawionych kulami oficerów łącznikowych, leżące o niecałe dziesięć stóp od wejścia do punktu dowodzenia. ,,Bravo Dwa, Sześć! Do cholery, poruczniku, gdzie się pan chce wycofywać? Oni są wszędzie! Otaczają całe obozowisko! Poruczniku Wolfe, ZOSTANIE PAN na swojej pozycji i BĘDZIE PAN WALCZYŁ. To dotyczy także Bravo Dwa. Bravo Sześć. Over. Porucznik Wolfe rozejrzał się po zadymionym wnętrzu bunkra. Drżącą ręką oddał mikrofon Hoytowi. „Bez możliwości ucieczki. Muszą zaryzykować... chyba że"... 251 — Gdzie jest Barnes? Ten szaleniec mógłby dostać pluton. Mógłby dostać całą cholerną armię, gdyby tylko się teraz pojawił i wydostał ich cało z tego piekła. Felczer pokręcił głową, odetchnął głęboko i sięgnął po swój karabin: — Myślę, że nie żyje, sir. Myślę, żo oni wszyscy nie żyją. Hoyt rzucił mikrofonem o ścianę i potwierdził jego przypuszczenia. — Brak łączności, poruczniku. Nie mogę złapać Bar-nesa ani żadnego z oddziałów. Wolfe ociekał potem pod wściekłym spojrzeniem lekarza i swego oficera łącznikowego. ,,Czego od niego chcieli? Przecież nie jest żadnym magikiem czy cudotwórcą. Nie może, ot tak, po prostu, machnąć czarodziejską różdżką i sprawić, że wszyscy Wietnamczycy znikną. A poza tym, do tej pory Barnes zawsze był w pobliżu. Co powinniśmy zrobić? Co, do cholery, powinniśmy teraz zrobić?" Hoyt przeszedł obok niego i ruszył w stronę wyjścia. — Jest pan kompletnym idiotą, poruczniku! Gomez i Tony Hoyt wybiegli, rzucając się w wir walki, aby wykorzystać swoją szansę. Musieli zaryzykować. Porucznik Wolfe odczekał parę chwil, aż nagle zdał sobie sprawę, że jest zupełnie sam. Podniósł swój karabin i ruszył w ślad za nimi, w morderczą noc. Tony zabił jednego Wietnamczyka przebiegającego po dachu bunkra. I wtedy zaciął się mu karabin. Mocował się z zablokowanym zamkiem, gdy drugi, niewidoczny żołnierz wietnamski wpakował mu dwie kule w pierś. Hoyt okręcił się wokół osi i stoczył po trawiastym zboczu w dół. Skulił się z bólu i wstrzymał oddech, kiedy dwaj następni żołnie- 252 rze APW przeskoczyli przez niego, zmierzając w kierunku centrum obozowiska. Gomez bał się, że zabije któregoś ze swoich. W ciemności trudno było ich rozpoznać. Kiedy rozbłysła flara, wydawało mu się, że widzi Wietnamczyka, a gdy światło gasło, mógłby przysiąc, że to był Amerykanin. Wypalił między dwa cienie mając nadzieję, że kule zmuszą nadbiegających (kimkolwiek byli) do natychmiastowej ucieczki. Eksplozja granatu zbiła go z nóg i z całych sił rąbnął głową o wbity w ziemię kołek. Nim całkowicie stracił przytomność, w głębi duszy poczuł jeszcze ulgę, że tak się stało. Dobił go jakiś Wietnamczyk. Porucznik Wolfe wyczołgał się na czworakach ze swego stanowiska i ruszył w stronę rzeki. Parokrotnie udawał trupa, podczas gdy żołnierze z APW przeskakiwali przez niego. Nabrał pewności, że mu się uda, i zdecydował się na krótką chwilę odpoczynku za przewróconym moździerzem. Usłyszał szum płynącej wody i wstał, by pobiec co sił w nogach w stronę strumienia. W tym samym momencie zauważył wietnamskiego żołnierza, który wrzucał do grubej rury moździerza pękaty pocisk. Wolfe i Wietnamczyk patrzyli na siebie przez długą chwilę. Porucznik dostrzegł strach w oczach tamtego i pomyślał, że być może obaj mogliby spasować i uciec — każdy w swoją stronę. Wietnamczyk przypomniał sobie o granacie w moździerzu, okręcił się na pięcie i popędził przed siebie co sił w nogach. Wolfe wydał okrzyk triumfu, odwrócił się, by uciec, i... nadział się na lufę karabinu dowódcy oddziału APW. Jego serce przeszył stalowym płaszczem pocisk kalibru 7,62. 253 Sierżant Barnes czołgał się w poszukiwaniu jakiejś kryjówki. Był poraniony odłamkami szrapnela i dokuczał mu ból. Gdy znalazł się na zboczu niewielkiego wzgórza, między dołem O'Neilla i kolejnym stanowiskiem, zdał sobie sprawę, że Bunny i Junior musieli zginąć. Wietnamczycy przedzierali się przez odcinek, którego ci dwaj powinni byli bronić. „Zaufaj uczuciu — powiedział do siebie. Zrób, co trzeba. To i tak już wkrótce się skończy. Najważniejsze, by zapłacili. Musisz zobaczyć, jak krwawią i umierają". Barnes czuł jak stalowa płytka za jego oczami rozgrzewa się i rozciąga. Dokuczał mu potworny ból głowy, miał wrażenie, jakby ktoś ciągnął go za uszy na boki, tak mocno, że jego czaszka lada chwila mogła pęknąć. I w tej samej chwili stal pękła. Pomimo ciemności jego dłonie poruszały się mechanicznie i pewnie, gdy przygotowywał do strzału ręczny granatnik przeciwpancerny. „Najpierw przywali im rakietą, a potem zejdzie na dół, żeby wydrzeć tym sukinsynom serca, gołymi rękami. Tym razem mu nie uciekną". Wystrzelona w odpowiednim momencie flara rozbłysła nad obozowiskiem w chwili, gdy Barnes przyłożył broń do ramienia. Z oddali, poprzez regularną kanonadę wystrzałów, dobiegł go przeciągły jęk odrzutowca, krążącego nisko nad obozowiskiem. „Będzie się musiał pośpieszyć, żeby wykończyć ich wszystkich. Wkrótce zjawią się tu chłopcy z lotnictwa i włączą się do tej potyczki". Przez podłużny celownik rgppanc. Barnes dostrzegł sylwetkę Wietnamczyka w dole Bunny'ego. Wycelował w stalowy hełm mężczyzny i delikatnie nacisnął na przycisk. Pocisk eksplodował we wnętrzu dołu, rozdzierając na strzępy żółtka, który zabił Bunny'ego, i raniąc innych Wietnamczy- 254 ków znajdujących się oboku dołu, gorącymi, metalowymi odłamkami. Barnes zawył, sięgnął po karabin i zbiegł w dół zbocza, aby zmienić zapis na tablicy wyników, którą nosił na swojej twarzy od 1965 roku. Kapitan Harris właśnie wrócił na swoje stanowisko dowodzenia po krótkim, przerażającym rekonensansie. Jego jedyny żyjący oficer łącznikowy uznał, że ma do przekazania pocieszające wieści. — Kapitanie! Zbliża się do nas trzeci batalion. Są o dwa kilometry na zachód od nas! Harris spojrzał na zegarek. „Nie zdążą dotrzeć do obozowiska we właściwym czasie" — pomyślał. — I co z tego? Gdy się zjawią i tak będzie już za późno! Cały obóz zalewa fala żółtków. Paru ludzi wciąż jeszcze się broni, ale niech mnie diabli, jeżeli wiem, gdzie. Podczas gdy oficer łącznikowy trzymał pod obstrzałem Wietnamczyków, oddział APW, kierujący się w stronę punktu dowodzenia, zawrócił z drogi. Harris sięgnął po mikrofon, aby połączyć się z odrzutowcem typu F-4 Phantom, kołującym nad obozowiskiem na atramentowym niebie. Zastanawiał się przez chwilę, czy piloci, z wysokości, na jakiej się znajdowali, widzieli tę rzeź na dole. Krążyli w górze od ponad pół godziny, czekając na rozkazy. Harris połączył się z nimi już wcześniej, wydał konkretne polecenia, lecz odwołał je, kiedy oddziały APW wdarły się na teren ich obozowiska. „Nie zarządza się nalotu na swoje własne pozycje, chyba że sytuacja jest naprawdę rozpaczliwa". Harris po raz ostatni rzucił okiem na pogrążony w chaosie odcinek i zdecydował, że sytuacja jest rozpaczliwa. 255 „Dowódca Snakebite. Tu Ripper Bravo Sześć. Potrzebujemy was i to natychmiast. Mamy żółtków na terenie naszego obozu. Over". W głosie pilota wyczuwało się charakterystyczne brzmienie. „Przyjąłem, Bravo Sześć. Mamy wszystko, co trzeba, ale mogą być kłopoty z paliwem. Decyzja należy do ciebie, Bravo Sześć". Harris przygryzł wargę i poczuł w ustach smak krwi. Samoloty miały na pokładzie bomby i pojemniki z napalmem. Mieli niewiele paliwa i nie mogli zbyt długo krążyć nad obozowiskiem. Jeżeli lotnicy mają im przyjść z pomocą, to musi podjąć decyzję natychmiast. „Dowódca Snakebite. Tu Bravo Sześć. Jestem teraz dowódcą. Zrzućcie wszystko, co macie, na moje pozycje! Powtarzam — chcę, żebyście zrzucili wszystko na teren obozowiska! To naprawdę pierdolona wojna... Bravo Sześć. Koniec". Pilot już wiedział, co ma robić. W jego głosie pojawiło się podminowanie. „Przyjąłem, Bravo Sześć. Zrozumiałem. Dostaniemy Wietnamców w ich dołach i podziurawimy, jak się patrzy. Nadlecimy jak burza, tuż nad ziemią, od Whiskey do Echo"... ,,— ... break, break... Snakebite Dwa. Tu dowódca. Przygotować się do przejścia na 1-9-0. Róbcie to samo, co ja, i zrzućcie cały ładunek w określone miejsce!" „Upłynie jeszcze parę minut, zanim nastąpi nalot" kapitan Harris po raz drugi zastanawiał się nad swoją sytuacją. Czy lepiej byłoby, aby został tutaj i miał nadzieję, że napalm nie zaleje wnętrza jego punktu dowodzenia? A może powinien ruszyć do akcji i zrobić to, do czego szkolono go przez tyle lat? 256 Poklepał po ramieniu oficera łącznikowego i w chwilę potem wraz z nim rozpłynął się w ciemnościach nocy. Barnes zatopił swój sztylet aż po rękojeść w gardle wijącego się Wietnamczyka i schwyciwszy porzuconą saperkę, zdołał w ostatniej chwili odbić w bok wymierzoną w jego pierś lufę AK-47 drugiego z żółtków. Potężnym ciosem, jak wtedy, gdy w Tennessee jednym uderzeniem rozłupywał pieńki opałowe, Barnes wbił zaostrzony koniec łopatki w twarz mężczyzny i odczołgał się, by sięgnąć po leżący w błocie AK. Opróżniwszy magazynek, położył trupem dwóch następnych Wietnamczyków, zanim trzeci, słysząc znajomy dźwięk iglicy natrafiającej na pustą komorę, nie wpakował mu kuli w prawe udo. Wietnamczyk patrzył w osłupieniu, jak cudzoziemski potwór podniósł się powoli na kolana i macał ręką wokół siebie, w poszukiwaniu leżącego na ziemi karabinu. Jak to możliwe, że ten szaleniec nie upadł na ziemię i nie umarł? Krwawił z wielu ran. Na jego lewej ręce i ramieniu widniały ohydne ślady oparzeń. „Wygląda na to, że nim ja go trafiłem, zarobił co najmniej trzy kule... a mimo to, ten człowiek tylko szczerzy zęby w upiornym grymasie i nie chce poddać się śmierci". Przypominał mu starego bawołu na polu jego ojca. Był zbyt głupi i zły, aby mógł umrzeć. Barnes wyrwał okrwawioną saperkę z twarzy mężczyzny, którego zabił przed chwilą, i zaczął pełznąć tam, skąd padł strzał. Zawył prostestacyjnie, kiedy żołnierz APW odwrócił się i rzucił do ucieczki. Barnes ryknął ponownie i uniósł ociekające krwią narzędzie. Spośród drzew wyłonili się dwaj kolejni Wietnamczycy, aby zrobić to, czego nie Pluton 257 potrafił ich towarzysz, który spanikował przed tym rannym Amerykaninem. Chris usłyszał krzyki i rozpoznał głos. Barnes żyje. Skręcił w lewo, z łatwością przedzierając się przez dżunglę, i wspiął się na niewielkie wzgórze w chwili, gdy sierżant, wymachując saperką, bronił się przed dwoma zbliżającymi się ku niemu Wietnamczykami. Taylor przyłożył broń do ramienia i powalił jednego z żołnierzy. Drugi odwrócił się w stronę, skąd padł strzał i wówczas saperka Barnesa zgru-chotała mu kolano. Kiedy Taylor biegł po zboczu, wymijając zręcznie trupy Wietnamczyków, zobaczył, jak Barnes siada okrakiem na rannym żołnierzu i niemal odcina mu głowę potężnym ciosem saperki. Zatrzymał się o niecałe sześć stóp od mężczyzny i patrzył z obrzydzeniem, jak ten metodycznie dźga i kroi trupa. W prymitywnej scenie okaleczania ciała martwego wroga przez Barnesa, było coś przerażającego. Po raz pierwszy tego wieczora Taylor poczuł żar pasji i nagle zdał sobie sprawę, że w tym momencie mógłby zastrzelić Barnesa z zimną krwią i może śmierć tego człowieka zakończyłaby całe to zabijanie. Ta myśl wydawała się sensowna. Śmierć towarzyszyła Barnesowi na każdym kroku. „Nie — powiedział do siebie Chris, patrząc na rozwścieczonego sierżanta, zadającego kolejny cios okrwawio-nym narzędziem,... to nie jest wina Barnesa..., tak samo jak to nie jest moja wina ani wina nikogo innego. W tym przypadku nie może być mowy o niczyjej winie... To coś... coś zupełnie innego... Usłyszał ogłuszający, falujący ryk samolotu, nadlatującego, aby zrzucić swój śmiercionośny ładunek. 258 — Barnes! Mężczyzna odwrócił się twarzą do Chrisa, ale wściekłość przyćmiewała mu wzrok. Nie widział, nie mówił, nie rozpoznawał ani nie myślał. Mógł jedynie zabijać. Zabiłby każdego, kto znalazłby się w jego zasięgu. Osiągnął stan, w którym mógł działać tylko w jeden jedyny ukierunkowany sposób. Coś zamroczyło jego rozum i Barnes zmienił się w istotę kierującą się wyłącznie czystym prymitywnym instynktem. W skulonej postaci Chrisa Barnes dostrzegł jedynie kolejny cel, kolejną możliwość zaspokojenia żądzy krwi. Uniósł swoją śmiercionośną saperkę, aby zadać cios, a Chris zobaczył piekielne ognie, gorejące w ogarniętych szaleństwem oczach mężczyzny. Próbował w jakiś sposób usprawiedliwiać postępowanie sierżanta, odroczyć wyrok, który wydawał się nieuchronny, ale był to błąd. Nienawiść pochłonęła Barnesa tak bardzo, że nic już nie mogło jej uśmierzyć. Chris patrzył, jak saperka unosi się pionowo w górę, a potem opada w stronę jego głowy i nagle poczuł bryzg napalmu, który wyciskał resztę powietrza z jego umęczonych płuc. Ostatnim obrazem, jaki zarejestrowała jego gasnąca świadomość, był gęsty, czarny kłąb dymu i płomieni, tworzący obłąkańczą aurę wokół potwornie zeszpeconej twarzy Barnesa. Piloci phantomów, zataczając ostatni łuk nad obozowiskiem, gdyż znikome zapasy paliwa zmuszały ich do powrotu, przechylili swoje samoloty, aby zerknąć na to, co działo się na dole. Przebijanie się przez atramentową noc, bez spoglądania na instrumenty pokładowe, było wielce niebezpieczne, ale żaden z pilotów nie mógł się oprzeć pokusie spojrzenia na spektakl rozgrywający się poniżej. 259 Widok kojarzył się z oglądaniem gry w jakimś oszalałym, przeciążonym automacie. Podwójne eksplozje bomb, wzbijające się pod niebo fontanny ziemi i ognia, napalm rozlewający się po terenie obozu, przenikający na lewo i prawo, wszędzie, gdzie mógł coś znaleźć, coś pochłonąć... to wszystko przypominało sytuację, kiedy kulka w automacie uderza w pionowy słupek blokujący, a cyfry na liczniku w szaleńczym rytmie podwyższają swą wartość, zapewniając graczowi dodatkową, darmową kolejkę. Tej nocy, niezależnie od wyniku gry, nie będzie darmowej kolejki. Piloci byli dostatecznie obeznani ze śmiercią. Pośród zgliszczy obozowiska nie dostrzegli ruchu i był to dla nich znak, że mogą już wracać do bazy. Bitwa w tej dolinie dobiegła końca. 10. Kiedy Chris Taylor zdołał wreszcie otworzyć oczy, które sprawiały wrażenie posklejanych, i przetrzeć je powoli zakrwawionymi palcami, aby móc co nieco zobaczyć, uznał, że diabeł w pełni odpowiada ogólnie znanemu stereotypowi. Lucyfer wyglądał jak samiec jelenia — miał rozłożyste rogi i śnieżnobiałą brodę pod ostro zakończoną dolną szczęką. „Jak to się dzieje, że ktoś o tak delikatnych, żywych oczach może bezlitośnie władać piekielną otchłanią?" Na odgłos ryku silnika i skrzeczących gąsienic jeleń postawił uszy, przez chwilę nasłuchiwał, a potem pomknął z powrotem w dżunglę. „Zwierzę porusza się z płynną gracją — zauważył Chris —jak Elias tuż przed zabiciem przez Barnesa". Taylor ocknął się z odrętwienia. Był w Wietnamie. Powinien nie żyć, leżeć gdzieś pośród trupów żołnierzy APW, z saperką Barnesa wystającą z przełupanego czoła. A jednak żył. Jego zmysły upewniły go o tym, kiedy stanął na trzęsących się nogach. Chris czuł woń napalmu zmieszaną z odorem kordytu. Jego uszy wychwyciły odległy ryk, dochodzący z oddali. Nadciągała pomoc. Bolące oczy przymrużyły się w bladym świetle nowego świtu i przesłały do mózgu informację o tym, że przeżył. Inne zmysły krzyczały o bólu nie do 261 zniesienia, kiedy Chris zaczai z wolna poruszać się naprzód, ignorując potwornie okaleczone trupy Amerykanów i Wietnamczyków, dzielące go od jego przeznaczenia. Krwawił okropnie z ran od odłamków szrapnela i wielu innych obrażeń, jakie odniósł w chwili eksplozji. Idąc czuł, jak płaty skrzepniętej krwi pękają i odpadają od jego ciała. Chris zdał sobie sprawę, że to nalot musiał uratować go przed wściekłością szaleńca. Trzeba jedynie sprawdzić, czy i szaleńcowi udało się przeżyć. „Musisz dowiedzieć się, czy sprawiedliwości stało się zadość". Jęcząc z bólu, pochylił się nad dołem, w którym zginęli Bunny i Junior, Chris podniósł AK-47 i odsunął zamek do połowy, żeby upewnić się, że pocisk znajduje się w komorze. Barnes leżał w kałuży krwi, opierając się okrwawionymi plecami o pień drzewa. Jego ciało było napuchnięte i nabrzmiałe od oparzeń. Rany na nogach i piersi pokrywała na wpół stężała masa gęstej posoki. Chris pochylił się nad mężczyzną i spojrzał w jego lodowate, niebieskie oczy, mając nadzieję, że będą szkliste i nieruchome. Po raz pierwszy Barnes sprawiał wrażenie bezradnego i bezbronnego. Ale żył. Pokryta bliznami połowa jego twarzy była wykrzywiona grymasem bólu. Z głębi piersi dobył się zduszony jęk, który zakończył gwałtowny wybuch kaszlu, a na postrzępione spodnie Taylora bryznęła krew. Barnes nieznacznie odwrócił głowę i zdawało się, że po raz pierwszy zobaczył Taylora. Spojrzał w górę, w stronę twarzy Chrisa, który nie zrobił nic, aby zmniejszyć bądź skrócić cierpienia sierżanta. —• No dalej, Taylor. Sprowadź lekarza! Dobrze? Lekarz mógłby uratować Barnesa, ale nic nie było w stanie uleczyć jego ran. Zmniejszyć cierpienia. Barnes 262 pragnął, żeby Chris to zrozumiał. Jeżeli chciał wygrać tę grę, jeżeli chciał, aby nabrała ona sensu, musiał ignorować ogólnie przyjęte konwencje i postępować wedle własnych reguł. Chris wolno, z wyraźnym trudem, zacisnął dłoń na kolbie AK-47 i przyłożył lufę do okrwawionej piersi Barnesa. Sierżant, nie poruszając głową, spojrzał na broń, a potem przeniósł wzrok na oczy Tylora. Coś, jakby drobny uśmiech, pojawiło się na twarzy Barnesa i nagle pomyślał, że może już nigdy nie będzie musiał oglądać się w lustrze. „Nigdy byś nie przypuszczał — powiedział do siebie Barnes, kiedy dostrzegł zimne, bezlitosne oczy Tylora — że ulga przyjdzie z tak mało prawdopodobnego źródła". Wyszeptał cicho, namawiając Taylora do działania. — Zrób to... zrób to... Chris wystrzelił trzy razy, prosto w serce Barnesa. Sapiąc i dysząc jak rozwścieczony smok, transporter opancerzony przedzierał się przez zwał trupów żołnierzy wietnamskich i wjechał na stromiznę za zboczem, gdzie umarł Barnes. Chris z trudem odwrócił się. Był otępiały, nie bardzo wiedział, co ma robić, teraz, kiedy wreszcie walka dobiegła końca. Spojrzał ku górze na uśmiechnięty pysk szczerzącego zęby smoka, namalowanego na masce pojazdu. Na pokrywie ładowania kaemu o kalibrze 0,50 cala obsługiwanego przez brudnego osiłka z tatuażami na nagich ramionach, widniała ludzka czaszka. Chris patrzył w niemym osłupieniu i czuł, jak ból na nowo zaczyna napływać do jego ciała. Zza transportera opancerzonego wybiegł owczarek niemiecki. Zwierzę miało 263 zjeżoną sierść i obwąchiwało wszystko na przemian: leżące wokół ciała Wietnamczyków, ciało Barnesa, także stojącego nad nim Chrisa. — Bozo! Wracaj tutaj! Pies jakby z wahaniem podreptał do swego pana i przyjaciela, który wyszedł z wnętrza transportera. Chris przez chwilę zastanawiał się, czy do Wietnamu wysłano Anioły Piekieł. Obaj żołnierze byli nieogoleni, mieli przetłuszczone włosy, a ich ciała pokrywała warstwa kurzu. Jazda potężnym transporterem opancerzonym, spod którego gąsienic tryskały fontanny piachu, miała jednak swoje dobre i złe strony. Pierwszy miał w uchu złoty kolczyk, a w dłoni trzymał dumnie pistolet maszynowy typu Thompson. Ten drugi wyjął spod wyświechtanej kurtki, ozdobionej wizerunkiem zakrwawionej czaszki i dwóch skrzyżowanych piszczeli oraz napisem „Korpus Śmierci", długi nóż o ząbko-wanym ostrzu. Z anteny pojazdu zwisała olbrzymia nazistowska flaga. Podczas gdy jego partner zaczął zdzierać ubrania z trupów Wietnamczyków, właściciel psa zbliżył się do Taylora. Zmierzył Chrisa badawczym pełnym zaciekawienia spojrzeniem, zupełnie, jak marynarz przyglądający się samotnemu rozbitkowi na szczególnie ohydnym wraku. — Możesz chodzić, chłopie? Chris nie wierzył sile jego głosu. Jeszcze przed chwilą czuł chłód spowijający całe ciało. Teraz narastał w nim żar. Zrozumiał, że przeżył. Miał mieszane uczucia. Mógł za-szczytniej opuścić pole walki. Skinął głową i przeniósł wzrok w stronę, którą wskazywał żołnierz z transportera. — Na lądowisku mają punkt pomocy sanitarnej... 264 Chris z niemałym trudem zaczai piąć się w górę, podczas gdy transporter opancerzony ruszył naprzód, kontynuując powolny przejazd wzdłuż linii dołów strzeleckich drugiego plutonu. O'Neill musiał machać rękami jak szalony, aby żołnierz prowadzący transporter opancerzony nie przejechał dokładnie nad jego dołem. Mężczyzna wyskoczył z pojazdu i uśmiechnął się, widząc pokłosie rzezi, jaka miała miejsce wokół dołu O'Neil-la. Z miejsca zabrał się do obdzierania trupów żołnierzy APW. — Ale to była jatka, sierżancie. Musiał pan rozwalić co najmniej setkę żółtków. O'Neill ślizgał się i potykał raz po raz. Nogi trzęsły mu się jak galareta, kiedy wyczołgiwał się ze swego dołu. Wskazał na Huffmeistera. Żołnierz przestał przeszukiwać mundury zabitych Wietnamczyków, aby wydostać rannego z wnętrza dołu. — To już wszyscy, sierżancie? O'Neill chrząknął i przygryzł wargi, tłumiąc łkanie: — Tak, kurwa. Wszyscy nas zostawili. Banda pieprzonych pedałów! Żołnierz z transportera zapewnił, że Huffmeister będzie żył i stał przez chwilę, patrząc na dziesiątki ciał, leżących wokół stanowiska bojowego. — Człowieku, spójrz no tylko na to gówno! Dostaniesz Srebrną Gwiazdę! Idąc chwiejnie w stronę centrum obozowiska, O'Neill nie zatrzymał się, aby rzucić w odpowiedzi: — Pierdolę Srebrną Gwiazdę. Muszę się napić! 265 Francis siedział na skraju swego dołu, trzęsąc się jak osika. „Tego już za wiele, chłopie" — mówił do siebie. Naliczył szesnaście ciał Wietnamczyków wokół swego stanowiska i zrobił w myślach mały rachunek sumienia. Był zdrowy i cały i miał przed sobą cztery miesiące w strefie działań wojennych. ,, Jeżeli istnieje jakaś szansa — pomyślał —jeżeli istnieje sytuacja, w której nikt nie będzie tego kwestionował, to właśnie teraz". Francis sięgnął do swojego ekwipunku i powoli wyjął z pochwy długi, ciężki nóż bojowy. Powinien być czysty. Powinno chwycić, kiedy powie im, że dostał bagnetem od jakiegoś pieprzonego żółtka, który nawet nie zaprzątał sobie głowy, żeby dokończyć rozpoczętego przez siebie dzieła. Trzymając nóż obiema rękami, Francis zamknął oczy, przygotowując się na ból. Odczekał jeszcze chwilę... a potem wbił sobie nóż głęboko w udo. Upadł na dno dołu i odrzucił nóż daleko, w dżunglę. Kiedy usłyszał ryk transportera wspinającego się po zboczu wzgórza, zaczął krzyczeć: — Lekarza! Tu jest ranny! Lekarza! Rhah użył drutu kolczastego umocowanego na końcu swojego długiego, bambusowego kija, aby oderwać napu-chniętego trupa żołnierza APW od drzewa, do którego przyszpiliło go parę długich odłamków szrapneła. W martwych źrenicach żółtka było coś znajomego. Rhah domyślił się w mgnieniu oka. Rozciął delikatnie kawałek bambusa, który mężczyzna miał przewieszony przez ramię i bardzo szybko znalazł to, czego szukał. Wewnątrz znajdowała się plastykowa torebka ze śnieżnobiałą zawartością. 266 Rhah oblizał mały, brudny palec i zagłębił go w proszku. Heroina, którą żołnierz leczył rany swojego ciała i duszy, była czysta i mocna. Rhah uznał, że to dostateczna nagroda za przeżycia tej nocy. — Baaaa! — Uniósłszy wzrok, spojrzał w górę, pomiędzy opalone wybuchami bomb wierzchołki drzew. — Dzięki ci. To naprawdę wyśmienite gówno! Helikoptery przylatywały na miejsce lądowania i odlatywały z niego jak koniki polne podczas pszenicznego szaleństwa. Zabierały na swój pokład rannych, spowitych pokrwawionymi bandażami, a potem unosiły się chybotliwie w powietrze, zmierzając w stronę najbliższego wojskowego szpitala, gotowego przyjąć nawałę ofiar operacji, która, zdaniem oficerów z Centrum Prasowego w Sąjgonie, była już uznana za „klasyczne wykorzystanie podstępu w celu schwytania wroga w pułapkę i całkowitego zniszczenia jego formacji". W obliczu wielkich bitew, jakie rozgrywały się w całym tym kraju, zwłaszcza na ulicach Sajgonu i na północy w starej, cesarskiej stolicy Hue, potyczka ta zdawała się być mało znacząca i nie zasługująca na dalsze zainteresowanie dziennikarzy. Sprytny oficer informacyjny rozwiązał ten problem, informując prasę, że dowódca kompanii, który tak dzielnie wezwał na pomoc siły powietrzne i nie zawahał się przed trudną decyzją ataku na własne pozycje, został przedstawiony do odznaczenia Medalem Honoru. Wiadomość o przybyciu reporterów dotarła do kapitana Harrisa, kiedy oficer łącznikowy przekazywał mu komunikat o wyniku bitwy: — Mamy trzydziestu siedmiu zabitych, stu dwudziestu dwóch rannych, ale te liczby nie są 267 jeszcze ostateczne. W przybliżeniu straty żółtków wynoszą pięciuset zabitych, dwudziestu dwóch rannych, lecz ten rachunek też nie jest jeszcze zamknięty... Dowódca kompanii przeszedł powoli pośród zmasakrowanych szczątków ludzi z drugiego plutonu, patrząc z ściśniętym sercem na szkliste, martwe oczy i próbując zdobyć się na choćby cień uśmiechu. Drugi oficer łącznikowy pragnął zrócić na siebie uwagę dowódcy, aczkolwiek bez powodzenia. — Sir, zjawiła się telewizja i przybył generał. Jacyś reporterzy chcą z panem mówić. Harris odwrócił wzrok w prawą stronę, gdzie potężny buldożer zgarniał ciała zabitych Wietnamczyków na jeden stos i strącał je bezceremonialnie do wnętrza olbrzymiego leja po bombie. Przez chwilę mignęły mu przed oczyma zdjęcia hitlerowskich obozów koncentracyjnych w Dachau, które widział po drugiej wojnie światowej. Tak wielu zabitych i tak mało korzyści. Kapitan Harris wiedział, że niedobitki 141. pułku APW były teraz gdzieś tam, w dżungli, liżąc rany i czekając na uzupełnienia, aby ponownie stanąć do walki. Odwrócił głowę od długiego rzędu okrwawionych poncho, przykrywających zmarłych, i spróbował uśmiechnąć się do żywych. Przysłuchiwał się radosnym rozmowom rannych i zastanawiał się w duchu, co powinien zrobić, aby zreorganizować kompanię. Helikoptery przywiozą mu nowych żołnierzy. Oni zastąpią tych, którzy zginęli bądź są ranni. Ale co z dowódcami? Brakowało mu oficerów, którymi mógłby zastąpić zabitych dowódców. Harris odszedł, aby się podzielić swymi obawami i radościami, bez owijania w bawełnę. Francis uniósł się na łokciu i zauważył leżącego na no- 268 szach Taylora: — Hej, Taylor! Jak się czujesz, chłopie? Przed kwadransem lekarz wstrzyknął Chrisowi morfinę i teraz miał on trudności ze skupieniem uwagi. Patrzył z zasępieniem na niesamowicie błękitne niebo i zastanawiał się, czy wyjdzie z tego wszystkiego cało. Rany nie były groźne... ale czy jeszcze kiedyś będzie taki jak dawniej? Czy odzyska równowagę? Czy jego doświadczenie w walce wyzwoliło w nim jakiś mesjański kompleks, pozwalający mu na sprawiedliwe ferowanie wyroków? Czy to rzeczywiście była sprawiedliwość? Czy wymierzył sierżantowi słuszną karę? Czy Barnes zasłużył na śmierć i pozostawienie go samego z raną, która nigdy się nie zagoi? Rozmyślał jeszcze przez chwilę, obserwując kłębiaste chmury, znikające z pola widzenia jak wątpliwości z głębin jego umysłu. Gdzieś we wnętrzu czaszki Chrisa rozległ się stuk sędziowskiego młotka. — Tak, Francis. A co z tobą? — Nie jest źle, chłopie. Nie jest źle! Nigdy nie czułem się lepiej. Obaj dostaniemy drugie Purpurowe Serca! Dla nas wojna już się skończyła! Czarny żołnierz z zakrwawionym bandażem na udzie klepnął Taylora po ramieniu, kiedy dwaj mężczyźni podnieśli jego nosze i ruszyli w stronę „odkurzacza", który właśnie wylądował. — Zobaczymy się w szpitalu, Chris. Polecimy wysoko, wysokol Taaa... jest! Taylor uśmiechał się i położył głowę na noszach. Przez chwilę podążał wzrokiem za Francisem i nagle zobaczył nad sobą uśmiechnięte oblicze potężnego Murzyna: — Udajesz się w drogę powrotną, chłopie. Jesteś gotowy? 269 Chris skinął głową, poczuł, że unosi się w powietrzu. „Jeszcze tylko jeden lot i opuszczę tę dolinę śmierci — pomyślał. Jeszcze tylko ten jeden raz". Sierżant O'Neill stał nad brzegiem leja po bombie i patrzył, jak ludzie z drugiego plutonu opuszczają pole na pokładach helikopterów. „Ja też powinienem się tam znaleźć — pomyślał. Należy mi się ta zapłata." O'Neill odwrócił się wolno, aby nie patrzeć na rozdzierającą mu serce scenę, i zauważył zbliżającego się kapitana Har-risa. „Kapitan wie, przez co przeszedłem — pomyślał. Może pozwoli mi się stąd wynieść". Głęboko w duszy, gdzie wciąż jeszcze tkwiła nieskażona prawda, O'Neill wiedział, że nie przeżyłby kolejnej tego typu bitwy. Może jeszcze jedną zasadzkę, może jedną lub dwie potyczki, ale gdyby musiał tu pozostać, nigdy nie wyszedłby stąd żywy. — Jak tam, sierżancie O'Neill? — W porządku, sir... ale chciałem pana prosić... Dowódca kompanii pokiwał głową i spojrzał na dokazującą grupę nowo przybyłych. Uzupełnienie. Pstrykali zdjęcia i popatrywali na ciała zabitych Wietnamczyków. — To dobrze, sierżancie O'Neill, bo właśnie przejmuje pan drugi pluton... „Czym ja się przejmuję — zastanawiał się, patrząc na przytłoczonego ciężkim brzemieniem dowódcę kompanii. To wola Boża. Tak usilnie próbowałem się stąd wydostać, że zaprzepaściłem swoją szansę. Barnes mi już teraz nie pomoże. Już nikt". O'Neill zadrżał i spojrzał na nowo przybyłych. Doszedł do wniosku, że sami mogą się posortować. Wcale mu się 270 nie spieszyło, aby dać im do zrozumienia, że jest ich nowym dowódcą. W sumie i tak był już trupem. Chris Taylor leżał przy drzwiach drgającego helikoptera i patrzył, jak z każdą chwilą coraz bardziej oddala się od Wietnamu. Nad zniszczoną okolicą wokół lądowiska zdawała się dominować samotna sylwetka Rhaha. Machał ręką, dając mu do zroumienia, że nic mu nie jest, że przeżył, że będzie się starał utrzymać ten stan rzeczy. Chris uniósłszy drżącą rękę, również pomachał mu, starając się, aby na jego twarzy pojawił się taki radosny uśmiech, jaki rozpromieniał oblicze Rhaha, które rozmywało się, niknąc w oddali. Z wysokości Rhah sprawiał wrażenie, jakby leżał rozciągnięty na ziemi, przyszpilony do zielonego kobierca dżungli. Rozłożył szeroko ramiona, mając kij w jednej ręce, a M-16 w drugiej, i uniósł twarz ku niebu... Poprzez tonący odgłos śmigieł rotora Chris usłyszał słaby, znajomy okrzyk. — Baaaaaaaaaaaaaaa...! „Kapuję — pomyślał w odpowiedzi na wiadomość od Rhaha. Żyjesz. Jesteś Rhah. I żyj dalej, chłopie". Helikopter nabrał wysokości i wycie turbin zmieniło się w jednostajne brzęczenie. Dla Chrisa wojna, a przynajmniej jej część w dżungli, agonalna, rozdzierająca duszę, kończyła się i to o wiele wcześniej, niż było przewidziane. Odsłuży jeszcze swoje, ale przydzielą mu miejsce gdzieś na tyłach, jako że został dwukrotnie ranny w walce. Jednak ta dżungla i bezsensowna, paraliżująca przemoc na zawsze pozostaną w jego wspomnieniach. Tego nie można zapomnieć. Będzie z tym żyć aż do śmierci. Zawsze. Nigdy tych wspomnień nie wymaże z pamięci. Rozmyślał o Eliasie 271 i Barnesie. Obaj nie żyją... lecz obaj będą żyć wiecznie, w pamięci Chrisa Taylora. W jego wspomnieniach. Będą w nich reprezentować dwa odmienne sposoby myślenia o naturze człowieka, walczące bezlitośnie o dominację nad jego duszą. Chłodny podmuch wiatru wtargnął do wnętrza helikoptera. Chris zamknął oczy, ten powiew przynosił oczyszczenie... wyzwolenie. „Teraz, kiedy już poznałem dwie strony natury ludzkiej — pomyślał Chris — spędzę resztę swoich dni na zastanawianiu się, która z nich jest bliższa prawdy. Kto proponował właściwe rozwiązanie, Elias czy Barnes". Był sierotą wojny, dzieckiem zrodzonym z dwóch ojców, którzy opuścili go, pozostawiając własnemu Isowi. Kiedyś Chris Taylor będzie miał swoje własne dzieci. A może będzie musiał uczyć dzieci innych. Co im powie o tym wszystkim? Czy będzie umiał odpowiedzieć na pytania, które jeszcze nie tak dawno stawiał samemu sobie? Spojrzał w dżunglę, która, tam, w dole, pod helikopterem, płynęła jak wielka, zielona rzeka, i pomyślał o demonach czekających w niej, aby straszyć innych i urągać im. „Ostatecznie — pomyślał — my wcale nie walczymy z wrogiem. Ludzie walczą między sobą od zarania dziejów... ale jedyny wróg tkwi przecież w nas samych".