Matuszkiewicz Irena - Dziewczyny do wynajęcia - Licencji na wydanie książki udzieliło wydawnictwo Prószyński i S-ka Wydawca: G + J Gruner + Jahr Polska Sp. z o.o. & Co. Spółka Komandytowa 02-677 Warszawa, ul. Wynalazek 4 Dział dystrybucji: tel. (22) 607 02 49 (50) dystrybucja@gipoland.com.pl Informacje o serii „Literatura na obcasach": tel. (22) 640 07 19(20) strona internetowa: www.literatura.bizz.pl Redakcja: Jan Koźbiel Korekta: Bronisława Dziedzic-Wesołowska Projekt okładki: Anna Angerman Redakcja techniczna: Małgorzata Kozub Łamanie: Liwia Drubkowska ISBN: 83-89221-52-7 Druk: Elanders Polska, Płońsk Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych - również częściowe - tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich. Radosny dźwięk skocznego oberka rozsadzał tSrebkę Zuzanny. Z trudem wyłuskała komórkę. Autobus telepał, ludzie się pchali. Oczywiście dzwoniła Weronika i oczywiście zaczęła od Lazuni, czym wkurzyła siostrę do białości. Zuzanna mruknęła, że odezwie się póź- niej i wyłączyła telefon. Od pewnego czasu Weronika nabrała manier telefonicznej pijawki. Dzwoniła przynajmniej raz dziennie i jak już przypięła się do aparatu, to odpadała dopiero po wyssaniu wszyst- kich nowinek. Wypytywała o rodziców, o pannę Mirkę i Łukasza, chciała wiedzieć, co w szkole, o czym Zuzanna myśli, o czym nie my- śli i kiedy wreszcie przyjedzie do Torunia na dłużej. Ostatnie pytanie powtarzało się po kilka razy w każdej rozmowie, jakby Weronika nie potrafiła zrozumieć, że młodsza siostra ma swoją pracę i swoje obo- wiązki. Toruń! Na piechotę pobiegłaby do Torunia, nawet ciemną nocą i w deszcz. Tam zostawiła najpiękniejsze studenckie wspomnie- nia i najserdeczniejsze przyjaciółki, jednak we Włocławku też miała to i owo do zrobienia. Przede wszystkim musiała zakończyć rok szkolny. Tego dnia wracała do domu napompowana dobrymi chęcia- mi. W torbie niosła dziennik Illb, trzydzieści trzy druki świadectw, tyle samo arkuszy ocen, kalkulator, linijkę i kilka innych pomocy niezbędnych do właściwego promowania uczniów. Rozsadzało ją po- czucie odpowiedzialności bodaj jeszcze większe niż w czasie pisania pracy dyplomowej na temat ideałów kobiecych w dziełach pozytywi- stów. Wtedy myślała i bazgrała wyłącznie we własnym imieniu, teraz, pierwszy raz w życiu, miała odpowiadać za każdy wskaźnik, każdy procent, za wszystkie kropki i podpisy, od których w przyszłości bę- dzie zależał los dzisiejszych gimnazjalistów z Illb. Oceny już były wy- stawione, jednak oceny to pestka wobec buchalterii, z jaką musi upo- rać się wychowawca. Potrzebowała dużo spokoju i dużo czasu. Li- czyła na samotne popołudnie, lecz jak na złość Łukasz siedział w do- mu. Nie wybierał się do przychodni, nie miał nocnego dyżuru w szpi- talu - tkwił w fotelu z kalendarzem w garści i rozpierała go chęć pogadania o ślubie. Zdecydował właśnie, że najlepszą porą będzie sierpień. Czerwiec przekraczał półmetek, lipiec odpadał ze względu na nazwę, dokładniej na brak w nazwie literki r, która podobno wró- ży szczęście, więc z najbliższych miesięcy pozostawał tylko sierpień. - Odpowiada ci sierpień? - Yhy! - odpowiedziała z pełną buzią. - Kopnij się, skarbie, do sklepu! Domowe zajęcia jak zwykle rozpoczęła od przeglądu lodówki i szafek kuchennych. Efekt był przygnębiający. Zapomniała o uzu- pełnieniu zapasów, a Łukasz nie miał zwyczaju myśleć o tak przy- ziemnych sprawach. Od biedy potrafił zrobić zakupy, jeśli oczywiście wypisała mu listę produktów, z uwzględnieniem ewentualnych za- mienników. Sięgnęła po kartkę. „Chleb pełnoziarnisty - pisała - lub sojowy, masło, pomidory". - Zuzanno, ślub ważniejszy. - Możliwe, za to kolacja wcześniejsza. Albo zrobisz zakupy, albo zeżresz wieczorem własnego adidasa. Wybór należy do ciebie. - Wciąż mi nie odpowiedziałaś, czy sierpień ci odpowiada? Zrezygnowana kiwnęła głową. Odkąd zamieszkali razem, to zna- czy od czerwca ubiegłego roku, był to szósty termin ślubu wyznacza- ny przez Łukasza. Sześć polskich miesięcy ma w nazwie r, sześć nie ma, czyli inaczej być nie mogło. Przeglądał teraz kalendarz w poszu- kiwaniu najlepszej daty. - Czwarty, jedenasty, osiemnasty i dwudziesty piąty, co ty na to? - Aż cztery razy chcesz się żenić? - Chcę raz. Kłopot polega na tym, że to musi być sobota, która będzie odpowiadała i tobie, i mnie. - No właśnie! - mruknęła, wtykając mu do ręki wiklinowy ko- szyk z pieniędzmi i rejestrem najpotrzebniejszych produktów. - Zawsze myślałem, że to właśnie kobietom zależy na stabilizacji! - powiedział z wyrzutem. Zuzanna myślała nieco inaczej. Była przekonana, że do małżeń- skiej stabilizacji dążą wyłącznie kobiety zagrożone, niepewne swoich partnerów i przyszłości. Ona czuła się bardzo pewna, kochana i nie dopuszczała myśli, by Łukasz mógł się zainteresować inną. Głośno wolała o tym nie mówić, by nie budzić w chłopaku przekory. Dlatego mruknęła, że tak, że oczywiście, zależy jej na stabilizacji, komu by nie zależało, jednak wolałaby najpierw odbębnić koniec roku szkolnego. - Nie możemy wciąż odkładać tak ważnej sprawy! - upierał się Łukasz. Była głodna i nie miała nastroju do sporządzania listy weselnych gości. - Słuchaj, ty Judymie na opak - powiedziała zdecydowanym to- nem. - Najpierw muszę odrobić całą tę rachunkowość, która leży nietknięta na biurku. To mi zajmie co najmniej dwie noce. Od lipca zacznę się rozglądać za pracą, a kiedy już stanę na obie nogi, to obie- cuję ci, że pomyślę o ślubie, firaneczkach w oknie i o potomstwie. Je- steś zadowolony? Niestety, nie był. Chciał jak najszybciej mieć urzędowy doku- ment, stwierdzający czarno na białym, że ta śliczna, uparta i zwario- wana dziewczyna, którą kochał od czterech lat, jest jego żoną. Był człowiekiem solidnym, poważnym i nie satysfakcjonowało go życie na kocią łapę. Wiadomo, żona to żona! Ona z kolei myślała o zamąż- pójściu jako czymś bardzo odległym, równym takiej choćby mental- nej dorosłości. Wiadomo, że dorosłość kiedyś nadejdzie, ale nie te- raz, nie rok po skończeniu studiów. Nawet nie miała stałego etatu. Z łaski na pociechę dostała półroczne zastępstwo w gimnazjum, do sierpnia mogła jeszcze liczyć na pensję, od września co najwyżej na zasiłek dla bezrobotnego. Zbyt mocno ceniła sobie samodzielność, za dużo miała planów, by zadowolić się pozycją pani domu i żony przy mężu. Wiadomo, że zostanie z Łukaszem, że to właśnie on jest tym człowiekiem, na którego chce patrzeć do końca życia, jednak młodość ma się tylko jedną. Odwlekała ostateczną datę ślubu, żeby nie pakować się za wcześnie w obowiązki i cały ten nudny balast. A tak w ogóle, to bardzo kochała Łukasza. Czasem tylko złościł ją ten wielki dzieciuch, którego uparcie w sobie pielęgnował. W pracy potrafił myśleć za trzech, w domu stawał bezradny wobec cieknącego kranu, pustej lodówki czy choćby dziurawej skarpetki. Cały swój los ufnie składał w ręce Zuzanny. Z wyjątkiem ślubu. O ślubie koniecz- nie chciał zadecydować sam. Ściskał w garści wiklinowy koszyk na zakupy, ale jeszcze gapił się w kalendarz i rozważał, czy lepszy będzie początek, czy koniec miesiąca. - Znowu grzebałeś w moich notatkach! - powiedziała z wyrzu- tem Zuzanna. Przygotowywała właśnie biurko do pracy i żeby zrobić trochę miejsca, musiała uporządkować stertę papierów. Były to różne notat- ki, szkolne konspekty i nieśmiałe próbki poezji. Nie czuła się poetką, lecz od czasu do czasu nachodziła ją ochota, by przelać na papier to i owo. Właśnie takie owo trzymała w ręku, jako dowód ingerencji Łukasza w najintymniejszą sferę jej przeżyć. Wiersz zaczynał się przepięknie: „Karmię muzy nektarem moich myśli"... Podły Łukasz dopisał tytuł „Dlaczego muzy są chude" i opatrzył całość ilustracją okrągłej gęby z wywalonym jęzorem. W duchu pogratulowała chło- pakowi poczucia humoru, co nie znaczy, że darowała mu profanację dzieła. Mógł sobie wątpić w jej urodę, lecz nie w intelekt. - Nigdy nie lubiłem wierszy bez tytułu - bronił się Łukasz. - Ty- tuł jest kwintesencją i jeżeli go nie ma, to znaczy, że poeta nie wie, o czym gada. - Gadasz to ty! Poeta mówi, czasem przemawia lub wieszczy, ro- zumiesz? I to bez względu na to, czy opatrzył utwór tytułem czy nie. Z ciężkim westchnieniem wyniósł się wreszcie z domu razem z ko- szykiem. Zuzanna zasiadła do pracy. Odręcznie kaligrafowała nazwy przedmiotów, formułki i zaklęcia, bacząc pilnie, by nie zmienić na- wet przecinka. W dobie komputerów i szybkiego drukowania, gdy banki, izby skarbowe, nawet hurtownie pieluch miały specjalne pro- gramy, nauczyciele gimnazjalni wyliczali średnią na piechotę. I właś- nie tego nie umiała pojąć: dlaczego na piechotę i dlaczego wszystko ręcznie? Słyszała, że Łukasz wrócił i dzwoni rondelkami w kuchni. Poczuła głód, opuściła w formułce wyraz „punktów" i musiała prze- pisywać całe świadectwo. Z wielkiego skupienia wyrwało ją ciche psykanie i jeszcze cichsze psiakrew. Łukasz niby rozumiał, że ona też ma pracę, ale źle znosił osamotnienie. Prawdę mówiąc, w ogóle nie znosił i chciał być jedynym obiektem jej zainteresowania. Kiedy psy- kanie przeszło w niecierpliwe auu, obejrzała się wreszcie. Jej ukocha- ny, nie zdejmując koszuli z grzbietu, próbował przys/yć guzik pod szyją. Psykał przy tym gniewnie i niebezpiecznie zezował, aż żal by- ło patrzeć. - Na sali operacyjnej też tak stękasz? - Nie przeszkadzaj sobie - odpowiedział wyniośle. - Twoje stękanie mi przeszkadza, nie ja sobie. Nie nauczyłeś się szyć na studiach i wybrałeś chirurgię? - Ortopedię. - Na ortopedii też chyba szyjecie? - Nie pamiętam ani jednego pacjenta zapinanego na guziki! - od- powiedział już nieco weselej. Cel osiągnął, zainteresował Zuzannę i czekał, co będzie dalej. Bez większego entuzjazmu, choć i bez opo- rów, zamieniła krzesło przy biurku na jego kolana. Przyszyła nie- szczęsny guzik, który wcale nie urwał się przed chwilą, tylko od po- przedniego prania leżał na parapecie. - Chyba cię rozpuściłam - mruknęła mu prosto do ucha. - To ja ciebie rozpuściłem - zaprotestował. Na mruczankach i chichotach dotrwali do kolacji. Prosto z kolan Łukasza Zuzanna poszła do kuchni. Przy posiłkach rozmawiali wyłącznie o sprawach miłych, na przy- kład o Mateuszu Białku, ulubionym uczniu Zuzantjy, który nie mógł odżałować, że osobiście nie pokierował losami drugiej wojny świato- wej. Albo o Stefanie Dęciaku, który wyskoczył z drugiego piętra, że- by nastraszyć żonę, i okrężną drogą trafił na oddział ortopedii. Tym razem Łukasz miał niespodziankę. Z tajemniczą miną wyznał, że przed momentem popełnił poemat. - Uważaj, czytam: „Czyj biust jest wielkości ziarenka manny? Pięknej Zuzanny!". Chciałem jeszcze dodać coś o intelekcie, tylko mi się nie zmieściło. - To nie poemat, nieboraku, to jęk cymbalisty. Próbujesz mierzyć urodę, może nawet inteligencję kobiety, rozmiarem jej biustu? - Niczego nie mierzę, stwierdzam fakt. Muszę znaleźć parę meta- for i parę rymów, żeby rozwinąć temat. Coś w duchu, że kocham ka- szę mannę i Zuzannę albo odwrotnie. Roześmiała się najserdeczniej jak potrafiła. Nie miała kompleksów na punkcie urody, wręcz przeciwnie, była bardzo zadowolona z tego, czym los ją obdarzył. Że tu i ówdzie dał za mało, to szczera prawda, ale przecież nie tragedia. Jadła wszystko, nigdy nie chorowała, więc nie za- wracała sobie głowy takimi drobiazgami jak tusza lub jej brak. Włas- ną chudość traktowała z absolutną wyrozumiałością. Jedne kobiety, choćby Li czy Weronika, były apetycznie zaokrąglone, a ona „z przodu deska, z tyłu tyczka, czyli Zuzanna romantyczka". W miarę potrzeby i fantazji romantyczkę zastępowała ekscentryczką, anieliczką, raz na- wet anorektyczką, co spotkało się z ostrym sprzeciwem Łukasza. Nie cierpiał odchudzających się kobiet, kochał Zuzannę za jej apetyt naje- dzenie i na życie. Dla niego była uosobieniem piękna, a nawet samym pięknem. Wszystko mu się w niej podobało: wielkie zielone oczy, wyra- zista twarz, fantastyczny uśmiech od ucha do ucha i sterczące kości. - Pozmywasz? - spytała. - A jak potłukę? - To posklejasz. Zmywanie wcale nie jest trudniejsze od gipsowania. - Gipsowaniem zajmuje się... - Cii - położyła dłoń na rozgadanych ustach, pocałowała chłopa- ka w czoło i zostawiła w kuchni. Z Łukaszem wcale nie było tak źle, jak on sam próbował to przedstawić. Za czasów studenckich prał, prasował, robił zakupy i przyrządzał najpyszniejsze leczo w całym akademiku. I rewelacyjny makaron z sosem. Z dań wykwintniej szych polędwicę na grzance. Pamiętała smak tych potraw z odwiedzin w Gdańsku. Niestety, od kiedy zamieszkali razem, zaczął tracić talenty kulinarne oraz wszel- kie inne umiejętności przydatne w prowadzeniu gospodarstwa do- mowego. Zuzanna, mówiąc, że go rozpuściła, miała trochę racji. By- ła jak szef, który pozwala podwładnym podrzucać sobie robotę. Czasem godziła się na to ze śmiechem, czasem nagadała ile wlezie, ale zawsze w końcu ustępowała, bo rozczulała ją zaradna niezarad- ność w męskim wydaniu. - Co ty właściwie robisz: piszesz czy liczysz? - spytał Łukasz. Stał w drzwiach ze ścierką zatkniętą za spodnie na znak, że on tam w kuchni ciężko pracuje, gdy ona w pokoju bawi się kalkulatorem. - Sześćdziesiąt sześć razy muszę przepisać taki zgrabny tekścik: „Uczeń uzyskał w części humanistycznej tyle i tyle punktów na pięć- dziesiąt punktów możliwych do uzyskania, a w części matematycz- no-przyrodniczej tyle i tyle punktów na pięćdziesiąt punktów możli- wych do uzyskania". - Ja chrzanię! - zdziwił się Łukasz. - Mój tato kiedyś sto razy przepisywał zdanie: „Nigdy więcej nie będę podstawiał nogi koledze Marcinkowskiemu". Do dzisiaj nie może na Marcinkowskiego pa- trzeć, choć od tamtego wydarzenia minęło ze czterdzieści lat. - Rozumiem. Ja też nie mogę patrzeć na świadectwa i arkusze ocen, lecz to są dwie różne sprawy. Przyznasz, że twój tato zachował się nie- grzecznie, podstawiając koledze Marcinkowskiemu nogę. A ja nie przy- pominam sobie, żebym była niegrzeczna, czyli kara twojego taty i moja kara są niewspółmierne - powiedziała tonem znudzonego wykładowcy. - Pomogę ci - zaofiarował się Łukasz. Rzucił ścierkę w kąt i przysunął krzesło do biurka. Siedział z Zu- zanną do czwartej rano. Gdyby nie jego pomoc, musiałaby zarwać następną i pewnie jeszcze następną nockę. 10 - O matko! Łukasz, jak ja się nazywam? - spytała, gdy już prawie zasypiali. - Jeszcze Korecka, od sierpnia Gapska - odpowiedział raźnym głosem. - Ty nigdy nie odpuszczasz, co? - mruknęła. Objął ją, przytulił. Usłyszała cichy szept miłosnego zaklęcia i pyta- nie, czy nie miałaby ochoty pojechać w niedzielę do Kowala odwiedzić rodziców. Z miejsca oprzytomniała. Potrafiła cieszyć się jak mało kto i jak mało kto wściekać. Łukasz zdecydowanie wolał promienną Zuzannę. - Może panna Mirka będzie akurat miała grypę, jak myślisz? - rozmarzył się nieoczekiwanie. „, - Na to nie licz! To satelitka. Od lat krąży wokół naszej rodziny po ustalonej orbicie bez względu na grypy i ataki cholery. Ostatnie słowa wypowiedziała prawie szeptem i usnęła. Po obiedzie rozsiedli się na tarasie. Takie spokojne popołudnia możliwe są tylko na wsi lub w małym mieście, z dala od zgiełku, na tyłach domu otoczonego ogrodem. Przyjazny czas zatrzymał się w miejscu, a oni sobie wolniutko popijali herbatę: ojciec z matką, Zuzanna z Łukaszem i panna Mirka, która siedziała niby ze wszyst- kimi, jednak oddzielnie, gotowa w każdej chwili podskoczyć, zmie- nić talerzyk, dolać wrzątku. Wydawało się, że nic nie może zakłócić muzyki pszczół w goździkach ani spokoju ludzi. Refleksy słońca mi- gotały w złoceniach filiżanek i we włosach Zuzanny. Pierwsza przerwała ciszę panna Mirka. Z natury była kobietą bardzo rozmowną i milczenie ją usypiało. Przychodziła do Korec- kich od niepamiętnych lat i tak często, jak się dało. Usłużna do prze- sady, skora do pomocy, nie denerwowała chyba tylko pani Izy. Zu- zanna ochrzciła ją po cichu satelitka, ojciec „Sumieniem Kowala". Ona z kolei głośno nazywała Koreckich swoimi przyjaciółmi, a co mówiła po cichu, nikt nie dociekał. W każdym razie na Antoniego i Izę patrzyła z pobłażliwością. Co z tego, że oboje pracowali między ludźmi, że on leczył ciała, ona zęby, jeśli nie mieli pojęcia o życiu. I właśnie panna Mirka jak mogła, tak uzupełniała tę lukę. - No i wyszło na moje - ogłosiła z triumfem. - Od wczoraj Bro- nowscy nienawidzą się z Jarmużami! Poszło o psa Jarmużów, który uprawiał fizjologię pod tują Bronowskich. Mówiłam, że jak tuja za- cznie usychać, to się wezmą za łby? Mówiłam. No i się wzięli. 11 Temat, choć ekologiczny i ważny, jakoś nie chwycił. Panna Mir- ka przez chwilę z wyraźną przyjemnością przyglądała się Łuka- szowi. - Pan taki młody, przystojny i już lekarz. Nie wygląda pan na doktora. Co innego pan Antoni. Łukasz przeprosił spojrzeniem za to, że nie wygląda, jednak te- matu nie podjął. Panna Mirka z konieczności przeniosła wzrok na Zuzannę. - Dziwnie ufarbowałaś włosy, coś jakby na fioletowo - zauważy- ła z leciutką naganą w głosie. - Kolor koniaku. Śliczny, prawda? - Dziewczyna z zadowoloną miną przejechała dłonią po falujących, krótko obciętych włosach. - Czyja wiem? - zawahała się panna Mirka i znowu przerzuciła uwagę na Łukasza. - Jestem zwolenniczką wszystkiego, co natural- ne. A pan? - Ja? Zuzanny. - Co Zuzanny? Mówimy o włosach, tak? - Mówimy o całej dziewczynie: od włosów po adidasy. W tym miejscu panna Mirka powinna napomknąć o Weronice, starszej córce doktora Koreckiego. Zawsze, ilekroć mowa była o Zu- zannie, dla przeciwwagi wspominała Weronikę, która jej zdaniem by- ła nieco ładniejsza, trochę zdolniejsza, bardziej życiowa i w ogóle przewyższała małą Zuzannę pod każdym względem, o czym nie wy- padało mówić wprost, tylko delikatnie, ogródkami. Tym razem, nie wiadomo czemu, darowała sobie porównania. - Pan mnie chyba źle zrozumiał. - Nabrała powietrza, otworzyła usta, lecz Zuzanna była szybsza. Jednym susem wyskoczyła ze swoje- go rozleniwienia i z wiklinowego fotela. - Ojej, panno Mirko, pani nic nie je. Zrobię jeszcze herbaty i ukroję ciasta - zawołała z troską. Wiadomo było, że przewrażliwiona kobieta nie zechce sprawiać dodatkowego kłopotu, zatrzepocze rękami, odmówi jak najgrzecz- niej i niezatrzymywana przez nikogo zniknie na jakiś czas, by przed wieczorem powrócić. - No, wreszcie! - mruknęła Zuzanna, gdy za gościem trzasnęła furtka. - Potrzebna ta satelitka jak kolczyk w pępku. Rozmawiać nie daje, milczeć nie umie. Pani Iza popatrzyła na córkę z rozbawieniem. - Przecież już poszła! 12 - Poszła, poszła! Dopiero jak swoją uprzejmością walnęłam w jej uprzejmość, to łaskawie podniosła kuper. Teraz rwie granatowe wło- sy z głowy i zastanawia się, o czym my tu mówimy! - Łudziłam się - westchnęła pani Iza - że po skończeniu poloni- styki moja córka nauczy się mówić jak dama. I co? Zmarnowane lata, zmarnowane pieniądze! - Nieprawda! Nauczyłam się, i to jest moja najtajniejsza, najbar- dziej skrywana broń. Nie używam jej na co dzień, bo w zalewie języ- kowej bylejakości nikt by mnie nie zrozumiał, z wyjątkiem mamuśki i Malwiny. - A ja? - zdziwił się Łukasz. - Ty? Wiesz, jak wygląda twoja relacja z dyżuru? Cytuję: Kobitka się wykopyrtła, połamała podstawkę pod telewizoft urobiłem się jak dzika świnia. Koniec cytatu. Pewnie zakończyliby to czerwcowe popołudnie miłą pogawędką na jakiś neutralny temat, na przykład najnowszych trendów w pol- szczyźnie, farmakologii lub literaturze, gdyby nie Łukasz. Zgrabnie zwekslował rozmowę na dolegliwości lekceważone przez chorych i lekarzy, by w końcówce kompletnie zaszokować Koreckich. - Panie doktorze, mógłby pan wytłumaczyć Zuzannie, że powta- rzające się nocne bezdechy to poważna choroba, wymagająca leczenia. - A skąd ona wie, że ma nocne bezdechy? Zdumiony Korecki przeniósł wzrok ze spokojnej twarzy Łukasza na poczerwieniałe nagle oblicze córki, zmarszczył czoło i chrząknął. Chrząknęła również pani Iza. Oboje byli umiarkowanymi konserwa- tystami. Jeżeli Łukasz chciał powiedzieć, że sypia z ich córką, nie mógł tego zrobić dyskretniej. Nie wyglądał przy tym na człowieka, który niechcący się sypnął. Z całej czwórki on jeden zachował abso- lutny spokój. - Tak... to znaczy, że co? - spytał wreszcie Korecki. - W czasie snu nie oddycha miarowo... - zaczął Łukasz, lecz nie było mu dane skończyć. Antoni Korecki niebezpiecznie po- czerwieniał. - Nie pytam o objawy, panie kolego, tylko... tylko o pańskie in- tencje. Po co nam pan o tym... Jeżeli to nie jest... hm... dyploma- tyczna prośba o rękę... to przyznam, że nie bardzo rozumiem. - Tato! - krzyknęła Zuzanna. Korecki machnięciem dłoni uciszył córkę. Nie po to wzniósł się na wyżyny dyplomacji, by teraz pozwolić sobie przerywać. 13 - O rękę miałem prosić za moment. - Łukasz błysnął zębami w krótkim uśmiechu. - Skoro jednak pan zaczął, to mam zaszczyt... Niestety, zaszczyt zaszczytem, lecz Zuzanna nie życzyła sobie, by rozmawiano o niej tak, jakby jej przy tym nie było. W najbliższym czasie nie przewidywała zaręczyn ani ślubu, przewidywała natomiast wyjazd do Torunia, do siostry, nosiła się z zamiarem wyjazdu z Wło- cławka i w ogóle miała inne plany. Mówiła dużo, szybko i dość cha- otycznie. - Lazuniu - wtrąciła matka - nie pozwoliłaś panu Łukaszowi skończyć. - Mamo, błagam! Lazunia była stara jak wykopalisko, pochodziła z czasów, kiedy mówiło się tak, jak się umiało: mamido na mamę, tatun na ojca i Wi- cia na siostrę. Zuzanna była Lazunią nie ze świadomego wyboru, tyl- ko z powodu kłopotów artykulacyjnych. Od dwudziestu pięciu lat to dziecinne zdrobnienie przyprawiało ją o białą gorączkę. - Nie błagaj, Lazuniu, tylko pozwól panu skończyć. - Zapomnijcie o Lazuni. Nie ma jej, zapadła się pod ziemię, zde- chła. .. Była moją największą pomyłką językową. - Ba! Masz najlepszy dowód, jak człowiek musi uważać na każde słowo - mruknął ojciec. Zuzanna nie miała wątpliwości, że mruknięcie odnosi się nie tyl- ko do najwcześniejszych lat dzieciństwa. Mało tego: miała pewność, że w ogóle nie odnosiło się do tamtych lat. Rodzice sięgali po Lazu- nię wówczas, gdy poważna Zuzanna zrobiła lub palnęła horrendalne głupstwo, godne smarkuli. Za sprawą jednego słowa wszystko stawa- ło się wiadome, niczego nie trzeba było wyjaśniać. Jak teraz. Spokojne popołudnie zakończyło się klasycznym patem. Poważ- na rozmowa niczego nie wyjaśniła i przy pożegnaniu wszyscy mieli strute miny. Koreccy, mimo całej sympatii dla doktora Gapskiego, w kwestii małżeństwa dali córce wolną rękę. Łukasz czuł się zawie- dziony, bo w głębi ducha liczył na ich pomoc i siłę perswazji. Najbar- dziej rozżalona była jednak Zuzanna. Nie dość, że jej chłopak zaczął rozmowę bez jej zgody, to jeszcze zaczął fatalnie, całkiem jakby chciał powiedzieć: „Skoro już sypiamy razem, to wypadałoby się po- brać". W drodze powrotnej siedziała nastroszona i wściekła. Łukasz skupił uwagę na kierownicy i nucił cicho coś, co przypominało starą melodię „Och, Susanna". Była tam mowa o spóźnionym laniu łez, lecz dziewczyna miała to w nosie. 14 - Czy ty masz świadomość, że zburzyłeś ich spokój? - wybuchnę- ła gdzieś tak na wysokości Wikaryjki. - Nie mam. - Bezdech! Sam jesteś bezdech. Co ci strzeliło... co cię napadło... Po pierwsze, ja nie chrapię, po drugie, bezdech dotyka grubasów, po trzecie, staruszkowie nawet nie wiedzą, że mieszkamy razem! - Wiedzą. Każdą wizytę zapowiadają dzień wcześniej, żeby unik- nąć niezręcznych sytuacji. My udajemy, że nie mieszkamy, oni udają, że w to wierzą, i tak sobie żyjemy, okłamując się nawzajem. - Po prostu unikamy mówienia rzeczy zbędnych, które mogą zranić. - Nie. My po prostu kłamiemy - powtórzył z naciskiem. Jeżeli do tej pory łudziła się, że palnął coś, bo palnął, że się prze- języczył, to w tej chwili wszystko stało się jasne. PoCzuła ogromny żal i z trudem zapanowała nad łzami. Łukasz zawiódł ją pierwszy raz, odkąd się znali. Wiedziała, że jest niecierpliwy i zaborczy, ale nigdy nie podejrzewała go o perfidię, o to, że odważy się napuścić rodziców przeciwko niej. - Daj mi trzy dni - powiedział. - Znajdę sobie jakiś pokój. To ją rozkleiło do reszty. Nie dość, że zawiódł, to jeszcze straszy i opowiada głupoty. Ocierała łzy wierzchem dłoni i pociągała nosem, jakby była małą Lazunią, a nie dorosłą Zuzanną z czteroletnim sta- żem uczuciowym. Nawet czteroipółletnim, bo poznali się na sylwe- stra. Doskonale pamiętała tamtą noc. Do dwunastej bawili się ze wszystkimi, po dwunastej tańczyli już tylko swoje tango. Łukasz prze- konał ją, że tango można tańczyć do każdej muzyki, nawet rockowej, trzeba tylko znaleźć spokojny kąt i nie wypuszczać partnerki z objęć. To była miłość od pierwszego spojrzenia, a w wypadku Zuzanny w ogóle pierwsza miłość. W początkowej fazie nieśmiała i delikatna, potem szalona i fascynująca, na ostatku pewna jak skała. To znaczy dziewczyna zyskała pewność, że Łukasz jest i będzie zawsze. Zamiesz- kali razem i ten wspólnie spędzony rok sprawił, że wielkie uczucie tro- chę spowszedniało, a urok nowości gdzieś się ulotnił. Żyli sobie jak stare, dobre małżeństwo, spierali się o zakupy i sprzątanie, o podział obowiązków i przywilejów. Chyba było im dobrze, na pewno było do- brze i dlatego nawet przez moment nie wierzyła w rozstanie. - Wcale nie o to chodzi! - powiedziała przez łzy. - Przestań mnie poganiać, traktować jak swoją własność... i nie musisz się wynosić. - Chyba jednak muszę - powiedział bardzo poważnie. I nie dał jej swojej chustki, nie poprosił, żeby przestała się mazać. Może po pro- 15 stu zgłupiał i nie wiedział, jak się zachować, bo pierwszy raz widział płaczącą Zuzannę. W przedziale zajęte były dwa miejsca pod oknem. Zaniedbany, chorobliwie blady facet siedział na wprost innego chudzielca, tyle że rumianego. Nie wyglądali na podrywaczy ani zboczeńców. Zuzanna mruknęła pod nosem coś, co od biedy przypominało powitanie, i przezornie usiadła przy drzwiach, by jednoznacznie odciąć się od obu mężczyzn. Nie była nastawiona towarzysko. Miała mniej więcej godzinę na uporządkowanie wewnętrznego bałaganu i poukładanie myśli. W Toruniu czekała na nią Weronika, czekała Li z Malwiną. Musiała pokazać im radosną twarz szczęśliwej dziewczyny. Taką, do jakiej wszyscy byli przyzwyczajeni, nawet ona sama. Ale jajo, myśla- ła zgnębiona, chyba spaprałam sobie życie! Była to oczywiście prze- sada. W wieku dwudziestu sześciu lat Zuzanna dorobiła się dyplomu magistra filologii polskiej i chłopaka. Z tego dorobku tylko chłopak próbował się wymknąć, dyplom pozostawał przy niej. Z niesmakiem myślała o farsie, urządzonej przez Łukasza. Uwielbiała farsy, pod warunkiem jednak, że nie ona była główną bohaterką. Ale jajo, po- wtórzyła pod nosem. Staruszkowie i Łukasz mają do mnie pretensje, pracy nie mam, niedługo nie będę miała pieniędzy... Co dalej? Dalej był Raciążek i krótki postój. - Moje rodzinne strony! - powiedział zaniedbany chudzielec. - Tu, niedaleko Nieszawy, dziadkowie mieli ogromny majątek. - Ja pochodzę z okolic Chocenia - pochwalił się drugi. - Ty o czyich dziadkach mówisz? - O ojcach ojca, o dziadach po mieczu. Pierwsza szlachta w oko- licy. Na hektary licząc, największy majątek - wyjaśnił z rozmarze- niem w głosie. Temat musiał być miły jego sercu, bo zaczął wymieniać pola, łąki, lasy, rzucał hektarami i nazwami wsi, aż obudził z zamyślenia Zu- zannę. Spojrzała z zainteresowaniem na spadkobiercę fortuny i z tru- dem powstrzymała uśmiech. Ciekawe, jak on by dzisiaj wyglądał, gdyby po drodze nie było reformy rolnej, pomyślała. Jej własne roz- ważania nawet w połowie nie były takie zabawne. Poprzedniego dnia pani Iza specjalnie przyjechała do Włocławka, żeby się spotkać z córką. - Refleksji w tobie, dziecko, tyle, co w mrówce rozumu - powie- działa na początek. 16 - W czarnej czy w czerwonej? - próbowała uściślić Zuzanna. - W czarnej, czarna mniejsza. Co właściwie zamierzasz robić? Odpowiedź na to proste pytanie chwilowo przekraczała możliwo- ści Zuzanny. Ciągnął ją wielki świat. Tyle miejsc było do obejrzenia, tyle chwil do przeżycia, tyle głupstw do popełnienia, że nierozsądne wydawało się przedwczesne wchodzenie w kierat: praca, mąż, dzieci i raz w roku urlop nad morzem. Czuła w sobie wilczy apetyt na ży- cie. Matka rozumiała i nie rozumiała. - To co mam robić? - spytała zgnębiona dziewczyna. - Nie wiem. Sama musisz zdecydować. - A co ty byś zrobiła na moim miejscu? - Wyszłabym za Łukasza. Jest mądry, poważny i wygląda na za- kochanego. Życie samotnej kobiety bywa zabawne*tylko do czasu. Jeśli mi nie wierzysz, porozmawiaj z Weroniką. - Wierzę... tylko co zrobię, jeżeli gdzieś, nie wiem jeszcze gdzie, spotkam miliardera o kształtach Apolla? - spróbowała zażartować. - Nie wiesz przypadkiem, po co miliarderowi taka szalona pałka do kartofli jak ty? Nie wiedziała, lecz mimo wszystko poczuła się podniesiona na duchu brakiem jednoznacznego potępienia. - A co z Łukaszem? - spytała pani Iza. - Dobrze. Chyba dobrze - odpowiedziała wykrętnie, choć wcale nie było dobrze. Łukasz zdecydował, że odchodzi. Po raz pierwszy nie prosił o żadne wyjaśnienia, nie chciał rozmawiać o niefortunnych oświad- czynach ani o przyszłości. Dwa dni temu zdjął z pawlacza torbę i za- czął pakować swoje rzeczy, chociaż mieszkanie mieli opłacone do września. Noce spędzał na dyżurach, popołudnia w przychodni, do domu wpadał na moment, żeby się wykąpać i przebrać. Ostatni raz widziała go parę godzin wcześniej. Ona właśnie wróciła ze szkoły z naręczem kwiatów, on wychodził. Wpadli na siebie w ciasnym przedpokoju. - Wyjeżdżam - powiedziała. -Tak? Nic więcej, żadnego pytania, dlaczego właśnie dzisiaj i na jak długo. - W lipcu będę u Weroniki, nie musisz się wyprowadzać na łeb na szyję. Zresztą, w ogóle nie musisz się wyprowadzać. Powiedziała to z pełnym przekonaniem. Wierzyła, że wspólny ad- res bardziej ich łączył niż cokolwiek innego. Odejdzie z mieszkania, 17 odejdzie od niej. Ani zatelefonować, ani wpaść, ani powiedzieć, że tęskni. Mimo całej złości nie umiała sobie wyobrazić życia bez Łu- kasza. Chciała mieć i jego, i ten wielki świat, do którego ciągnęła. - Wynająłem pokój - powiedział spokojnie, jakby rozprawiał o dodatkowym dyżurze, nie o rozstaniu. - Naprawdę nie musisz! Chciała złapać go za rękę, przytrzymać, powiedzieć coś bardziej od serca, ale kolec róży wlazł jej pod paznokieć i tylko syknęła boleś- nie. Łukasz wyszedł. Zdążyła zauważyć, że twarz mu się wyciągnęła, oczy wpadły i ogólnie zmizerniał. Niemal poczuła się winna. Z kwia- tami w objęciach podeszła do stolika, na którym rano zostawiła wiersz. Kartkę oparła o wazonik ze zdychającą gerberą, żeby tylko zauważył, nie przeoczył. Była pewna, że stworzyła perełkę poezji. Ja - wytworna cynia w zielonym wazonie, Ty - lampa płonąca nade mną. W gęstym cieple twojej czułości gubię płatki. Pytasz, czy mi dobrze. Złota główka opada coraz niżej, Tak-tak, tak-tak. Około czternastej zmieniła zdanie na temat wiersza. Doszła do wniosku, że jest głupi, grafomański i niczego nie wyjaśnia. Może to za sprawą kwiatka, który już wydał ostatnie tchnienie, a może dopi- sków Łukasza. Lubił tytuły, więc wstawił: „Zamroczenie". Pod wier- szem podpisał autorkę: „Zuzanna, Wytworna Cyni(czk)a, po wierz- chu anioł, w środku chimeryczka". - Chciałeś mi dołożyć, doktorze Gapski, i dołożyłeś! - powie- działa z pasją. - Chimeryczka czasem bywam, cyniczką nigdy... tyl- ko czy zdążę ci jeszcze o tym powiedzieć? I po co mi była ta cynia? Mogłam wstawić gerberę albo frezję. Ze złością rzuciła do wanny plon uczniowskiej sympatii, czyli coś około trzydziestu bukietów, i napuściła zimnej wody. Wyciągnęła z pawlacza torbę i wrzuciła do niej kilka najpotrzebniejszych ciu- chów. Przed wyjściem z domu wysłała trzy esemesy: do Weroniki, że przyjeżdża, do Li i Malwiny, że spotkają się o osiemnastej w wiado- mej kafejce na Szerokiej. Z torbą na ramieniu stanęła w drzwiach. Przez moment miała wrażenie, że żegna się na zawsze z kątami 18 i z przeszłością. Wróciła do stolika i na kartce z wierszem dopisała trzy słowa: „Zostań, proszę. Zuzanna". Potem poszła na dworzec, kupiła bilet, wsiadła do pociągu, znalazła w miarę pusty przedział i zamiast skupić się na przyszłości, roztrząsała przeszłość. - .. .i właśnie szukam kogoś, kto by mi całą historię rodu opisał - ciągnął chudzielec. Zuzanna nastawiła uszu. - Rozchodzi się o taką instytucję, gdzie zaniosę zdjęcia, jakieś pamiątki, a fachowcy dokopią się w archiwum do reszty. I popatrz, ni czorta, nikt się tym nie zajmu- je. Przecież zapłaciłbym. Herb, rozumiesz, to mam na łyżeczkach... Komórka Zuzanny rozdzwoniła się wesoło na znak, że nadeszła nowa wiadomość. Nim uporała się z odczytaniem, mężczyźni opu- ścili przedział. Pociąg wjeżdżał na stację Toruń Główny. Weronika donosiła: „Usypiam. Klucz u sąsiad obok". "* - Spij sobie, śpij - mruknęła Zuzanna, jakby siostra nie była ane- stezjologiem, tylko pospolitym susłem. W autobusie mignęła jej blada twarz herbowego szlachcica. Szko- da, chłopie, że się nie znamy, pomyślała. Już ja bym ci wyprowadziła twój ród od Sobieskiego, nawet od Mieszka, co za różnica. Ty byś miał satysfakcję, ja kasę, o ile oczywiście twoje pieniądze nie są łgarstwem. Autobus wjeżdżał na most. W dole połyskiwała rzeka. Zuzanna odruchowo zaczerpnęła powietrza w płuca, jakby Wisła była tuż obok, a nie za oknem zatłoczonego autobusu. To wystarczyło. Poczu- ła, że rozsadzają radość istnienia. Głupia chandra zniknęła bez śladu. Parę miesięcy wcześniej, w każdym razie już po wyjeździe Zuzan- ny z Torunia, Weronika kupiła nowe mieszkanie. Przez telefon opo- wiadała cuda: marmurowa łazienka, podgrzewane podłogi, włoskie meble, niemieckie okna, lecz na szczęście widok z okien polski. Mia- ła teraz cztery pokoje, w tym jeden gościnny, w którym zamierzała ulokować siostrę. I to właśnie był poważny kłopot. Zuzanna niemal żałowała starego mieszkania z dwoma pokoikami wielkości prze- działów kolejowych. Tamtej ciasnocie zawdzięczała miejsce w akade- miku i życie na pełnym luzie. Było więcej niż pewne, że gdyby zosta- ły razem, to po roku jedna z sióstr Koreckich musiałaby zwariować. I to najpewniej ona, jako młodsza. Różnica dwunastu lat dawała We- ronice pewną przewagę, choć - zdaniem Zuzanny - nie dawała prawa do wpychania nosa w cudze sprawy. Mimo wielkich rodzinnych uczuć siostry wytrzymywały ze sobą najwyżej trzy dni. Potem kłóci- ły się o wszystko: o włos w umywalce, o brudną szklankę, o wyższość 19 spodni nad sukienką, kompletnie o wszystko. Dlatego jadąc do We- roniki, Zuzanna chytrze przemyśliwała, co takiego zrobić lub powie- dzieć, by bezboleśnie przenieść się do Li i Malwiny. Najpierw jednak musiała dostać się do mieszkania, czyli wyrwać klucze jakiemuś bli- żej nieokreślonemu „sąsiad", który równie dobrze mógł być sąsia- dem, jak i sąsiadką. Pokonanie drzwi wejściowych nie było proste. Na karteczkach przy domofonie ani jednego nazwiska, same guziki. Wciskała już trzeci, lecz nikt nie reagował na nazwisko Korecka. Lu- dzie burczeli gniewnie albo odwieszali słuchawkę bez słowa, co dla sterczącej pod drzwiami Zuzanny miało ten sam efekt. Uparła się, że musi trafić na „sąsiada" od kluczy i w końcu trafiła. Czwarty dzwo- nek okazał się głuchy; dopiero przy piątym usłyszała męski głos, któ- ry nie zareagował histerycznie na jej prośbę. Otworzył drzwi wejścio- we i jakby tego było mało, uchylił własne i czekał. Na schodach dziewczyna doznała olśnienia. Pomyślała, że szkoda czasu na samot- ne zwiedzanie wnętrza, które i tak obejrzy wieczorem, więc lepiej od razu prysnąć do miasta. - Wie pan co, niech mi pan nie daje tych kluczy - powiedziała szybko. - Zostawię tylko torbę. I proszę powiedzieć siostrze, że po- staram się wrócić w miarę wcześnie. Nie spojrzała na człowieka, wcisnęła przez uchylone drzwi swój skromny bagaż i sfrunęła ze schodów. Miała mnóstwo czasu na pobie- ganie po śródmieściu, obejrzenie wystaw i wdepnięcie do księgarni. W myślach próbowała zrobić przegląd nadwyżek finansowych, które ewentualnie mogłaby upłynnić. W jej wypadku było to zajęcie równie bezcelowe jak systematyczne odchudzanie. Pieniędzy zawsze miała mniej niż potrzeb, więc ograniczyła potrzeby do niezbędnego mini- mum i dało się żyć. Mawiała: u mnie brak kasy to przejściowy stan chroniczny. Jak przejdzie, będę bogata. Na tym między innymi polegał jej optymizm: wierzyła w siebie i w przyszłość. I jeszcze w rodziców. Ulica Szeroka niewiele się zmieniła. W miejsce jednych sklepów pojawiły się inne, przybyło kilka lokali ze stolikami na zewnątrz, ale klimat wciąż pozostawał ten sam. Kiedyś próbowała określić, co to znaczy klimat miasta, i doszła do zabawnego wniosku, że to jest to, co ludziom w duszy gra. Jednemu gra na rynku w Kazimierzu, inne- mu na starówce w Lęborku, a jej grało w Toruniu na Szerokiej. Mo- gła biegać bez celu, popychana przez tłum, i czuła się szczęśliwa. Od czasu do czasu mignęła znajoma twarz, taka na zwykłe „cześć" lub nieco cieplejsze „hej". Przed elegancką perfumerią wpadła na Lilia- 20 nę. Tu już nie wystarczyło ani cześć, ani hej, tu już trzeba było zata- mować ruch, by się wyściskać i wycałować. - A Malwa? - spytała Zuzanna, wyplątując się z objęć Li. - Niestety, kwitnie dzisiaj w innym ogrodzie. - Ma chłopaka? - No co ty, Malwy nie znasz? Pracuje. To miałam na myśli. Liliana, dla przyjaciółek Li, bo Liana to już był charakter, wy- piękniała przez rok jeszcze bardziej, co wydawało się prawie niemoż- liwe. Patrząc na nią, Zuzanna wreszcie pojęła, na czym polega nie- sprawiedliwość losu. Jedne dziewczyny, tak jak Li, mają wszystko, a inne też wszystko, tyle że w gorszym gatunku lub zwyczajnie do ki- tu. Na szczęście siebie zaliczała do tych gatunkowo lepszych, była więc wolna od zazdrości i kompleksów. Ze szczerym zachwytem ga- piła się na odmienioną przyjaciółkę. - Wciąż przytrzymujesz grzywkę klipsikiem? - śmiała się Li. - Dżinsy to normalka, bluza też, w ogóle się nie zmieniasz! - No, nie... Ty trochę się zmieniłaś - przyznała uczciwie Zuzan- na. - Inne uczesanie, inny makijaż i co za kiecka! - Wszystko na twoją cześć. Żałuj, że nie widujesz mnie rano w wydawnictwie. Nobliwy koczek, zero malunków i spódniczka za kolana. Szef zabronił mi narażać kolegów na stresy. - Chory czy co? - zdziwiła się Zuzanna. - Przecież ty nawet rano, rozczochrana i w piżamie, wyglądasz prześlicznie. - Niestety... lub stety, mój szef nie widuje mnie w piżamie. - Jego strata. Chodzi o to, że z brzyduli można zrobić piękność, nigdy odwrotnie. A koledzy dają się nabrać? - Nie mam pojęcia, u nas pracują głównie baby. Wśród śmiechów, pokrzykiwań i radosnej paplaniny dobrnęły wreszcie do swojej kawiarni. Prawdziwa przyjaźń tym się różni od zwykłej znajomości, że po roku niewidzenia ludzie nie gapią się na siebie z popłochem w oku, tylko z miejsca zaczynają rozmowę tak, jakby skończyli ją wczoraj. Padają słowa klucze, jakieś powiedzon- ka, które tylko dla nich mają znaczenie i nikt inny nie zajarzy, choć- by nawet bardzo się starał. - A pamiętasz - gorączkowała się Zuzanna - naszą rozmowę sprzed roku? Jak marzyłyśmy o propozycjach pracy, o zarobkach, jak przebierałyśmy w wymyślonych ofertach? Poniżej półtora tysią- ca? W życiu! Ależ byłyśmy naiwne, co? Od lutego miałam pracę, bo jedna z nauczycielek wspaniałomyślnie złamała nogę. Wyżebrałam 21 sobie ten etat, rozumiesz? I fajnie. Przynajmniej wiem, że do szkoły nie wrócę. Li nie narzekała. Zaczepiła się w wydawnictwie i uznała wybór za niezły, przynajmniej na razie. Była dziewczyną skazaną na sukces. Zdobywała wszystko, co chciała: od męskich serc po najlepsze pyta- nia na egzaminie. Jej niespotykany fart graniczył czasami z magią lub cudem. Z ich trójki ona jedna miała stałą pracę. Malwina niby też miała, ale nie chwaliła się nawet w domu, bo nie było czym. Wie- działa Li, teraz Zuzanna; nikt więcej. Do lokalu, w którym była kel- nerką, nie przychodzili poloniści. To była najdroższa restauracja w mieście, nazywała się „Hossa" i podobno miała powodzenie w kręgach biznesu, choć nie tylko. - Nie poznasz Malwiny. Przypomina pietruszkę: blada, chuda i nijaka. Łatwiej rzuca cholerami niż ty kiedyś piłką do kosza. Nerwy ją wykańczają i fizyczna harówa, rozumiesz? Zuzanna kręciła głową i nie mogła zrozumieć. Malwina była uosobieniem spokoju, wyglądała jak jasna madonna i tak się zacho- wywała. Szalonej Zuzannie, ekscentrycznej Li mogło zdarzyć się wszystko: zarwana noc, drobne chlanko, wagary, językowa wiązan- ka niezbyt czystych słów, w każdym razie wszystko to, czego Malwi- na nigdy by nie popełniła, nie powiedziała i nawet nie pomyślała. Za- wsze spokojna, przygotowana do zajęć, zawsze opanowana i nagle Li mówi o nerwach. Jakie nerwy? - Wczoraj powiedziała, że dostaje kurwicy na widok szefa. - Malwina? - Przecież nie ja. U mnie byłoby to normalne, oczywiście gdybym nie lubiła swojego szefa. - Nie masz wrażenia, że skończyłyśmy niewłaściwe studia? - za- sępiła się Zuzanna. - Studia były świetne, nie gadaj. Wolałabyś wkuwać na pamięć kodeks karny albo produkować bomby zasadowo-kwasowe? - To nie tak, Li, to nie tak. Studia świetne, tylko co potem? Uczyłam raptem cztery miesiące, starałam się, przygotowywałam i jestem przekonana, że niczego tych dzieciaków nie nauczyłam. Za to mogłabym napisać dzieło na temat humoru z zeszytów szkol- nych. Wiedziałaś, że pan Tadeusz nie musiał mieć nazwiska, bo miał rzadkie imię? To teraz już wiesz. Dzieci uczą się tego, czego zdaniem rodziców nie umieją, czyli języków obcych. Po polsku mó- wią, jak mówią, piszą jeszcze gorzej, a do czytania ich nie zmusisz. 22 Niedługo filolodzy polscy będą potrzebni wyłącznie jako ekspona- ty w muzeach. - Jak za pieniądze, to co ci szkodzi? W razie czego ubierz się bar- dziej seksownie, żebyś nie rozczarowała małolatów. - Mam to w nosie. Mniej więcej w tej chwili opuszcza mnie jedy- ny facet, który lubił patrzeć na moje kości i to bez względu na rodzaj przyodziewku - westchnęła Zuzanna. - Lubił, bo kochał, czy lubił zawodowo, jako ortopeda? - zainte- resowała się Li. - I czy to znaczy, że piękny Łukasz jest wolny? - Na to nie licz! Nawet jeżeli odszedł, to jeszcze prędzej wróci... Musi wrócić! Zuzanna opuszczała kawiarnię przeświadczona,^ powinna za- dzwonić do Włocławka i porozmawiać z Łukaszem. Podtrzymywała w sobie resztki złości, lecz oddalenie sprawiło, że coraz bardziej tę- skniła i coraz mniej miała za złe. Weronika otworzyła drzwi w ślicznym koronkowym szlafroczku. Wciągnęła siostrę do przedpokoju, żeby przypadkiem nie witać się przez próg. Jak na kobietę wykształconą była wyjątkowo przesądna. - Dlaczego tak późno? - spytała. Zuzanna dyskretnie zerknęła na zegarek. Dochodziła dziesiąta, wcale nie było tak późno. - Obudziłam cię? - Przecież wiesz, że umiem usypiać na zawołanie - zażartowała. W rodzinną sielankę wdarł się nagle głośny, gardłowy pomruk, zakończony szczeknięciem. Zuzanna spojrzała pod nogi i zamarła na widok śmiesznej mordki i wyszczerzonych zębów. - A to co? Ależ śliczne brzydactwo! - No wiesz?! Weronika wzięła psa na ręce. - Mogłabyś być mil- sza. To jest Czaruś. Czarusiu, przywitaj się z ciocią. Śliczny piesek, naj śliczniejszy na świecie. Nie szczekaj na ciocię, maleńki zazdrośni- ku, ciocia tylko żartowała. - To niby ma być mój siostrzeniec? - spytała Zuzanna. Już sam fakt, że Weronika zdecydowała się na psa, był co naj- mniej zaskakujący. Nigdy nie przepadała za zwierzętami, myła ręce nawet po pogłaskaniu domowego jamnika, poza tym należała do ko- biet wygodnickich, które cenią swobodę i unikają dodatkowej pracy. Pies w nowym domu Weroniki nie wydawał się na swoim miejscu. Łypał na Zuzannę wielkimi, wypukłymi oczami, z których jedno wy- 23 raźnie uciekało w bok. Trudno było nazwać go pięknym. Krępy tu- łów miał jasny, natomiast głowę czarną, jakby odjętą od innego psa. Zezował, ślinił się i w psim grymasie bezwstydnie demonstrował zmarszczki oraz brodawki na pysku. - Czaruś pójdzie na swój materacyk, a pańcia nacieszy się ciocią - zaszczebiotała Weronika. Jednak nie zdążyła się nacieszyć, bo przeszkodził dzwonek u drzwi. Z psem na rękach podeszła do wizje- ra i odskoczyła, jakby za drzwiami stał duch. - Pani Weroniko, chcę oddać torbę - powiedział męski głos. - Usłyszałem właśnie szczekanie. Zuzanna zbystrzała. Dopadła do drzwi, nim Weronika zdążyła zaprotestować, i stanęła oko w oko z bardzo wysokim mężczyzną, odzianym skąpo, choć przyzwoicie. Trzymał w ręku jej torbę, tę sa- mą, którą mu osobiście wcisnęła. Tylko wtedy nie patrzyła, komu wciska, teraz dla odmiany nie patrzyła na torbę. Podziękowała sa- mym uśmiechem. Facet był całkiem do rzeczy. Tyle zdążyła zauwa- żyć w świetle padającym z przedpokoju. W korytarzu było ciemno. - Jaką torbę? Co ty wyprawiasz? - ocknęła się Weronika. - Prze- cież moje klucze zawsze ma Inka. Skąd się wziął ten człowiek? Ja z nim nie utrzymuję żadnych kontaktów. Cała Weronika. Zawsze coś nakręciła, namotała, zapomniała uprzedzić lub nie przewidziała, ale pretensjami obarczała wszystkich z wyjątkiem siebie. Jakim niby cudem Zuzanna miała wiedzieć, kto jest właściwy „sąsiad", a kto niewłaściwy? Żeby chociaż znała numer mieszkania, to jeszcze. Weronika nie zaprzątała sobie głowy drobiaz- gami. Dla niej było jasne, że Zuzanna powinna zgłosić się do Inki, i wcale nie chciała słuchać, że z pięciu sąsiadów tylko ten zareagował właściwie na dzwonek domofonu. - Inka mogła być w łazience! - To powinna zostawić przy domofonie kartkę: „Sikam, jestem nieuchwytna" - zdenerwowała się Zuzanna. - O co ci chodzi? - O to chodzi, że ja z tym człowiekiem... - Wiem, mówiłaś! Ty z tym człowiekiem nie utrzymujesz kontak- tów. Twoja strata. Aleja mogę utrzymywać. On chyba nie pomyślał, że to ja szczekałam, bo tak jakoś dziwnie powiedział? Zresztą nieważne. Zostawiłam mu torbę, on mi oddał i myślę, że moje majtki ani staniki nie przypadły mu do gustu. Czyli nic nie mógł podpylić, bo i po co? - Nie o to chodzi. On jest, jakby ci tu powiedzieć... on się zajmu- je czymś, czego nie pochwalam. 24 Oczy Zuzanny rozbłysły ciekawością. Niestety, wiedza Weroniki pochodziła wyłącznie od Inki i była niekompletna. Mówiło się w kręgach Inko-Weronikowych o powiązaniach przystojnego nie- znajomego z handlarzami samochodów, a nawet tirów. - Stoi na rynku i sprzedaje tiry prosto z koszyka? - zdziwiła się Zuzanna. Weronika spojrzała na siostrę z wyższością damy, która nie za- wraca sobie głowy duperelami. - Do kogo ty w końcu przyjechałaś, do mnie czy do mojego są- siada? - spytała z przekąsem. - I dlaczego sama? Gdzie Łukasz? - Bał się awansu na psiego wuja i został w domu - odparła rozpo- godzona wreszcie Zuzanna. - Jesteś bardzo lekkomyślna. Nie słyszałaś o nadprodukcji babek w wieku poborowym? Biorą wszystko, co wpadnie w ręce, a ty spo- kojnie zostawiasz im takiego chłopaka! W najlepszym razie wywo- łasz rewolucję w mieście, w najgorszym nie będziesz miała do kogo wracać. Zuzanna śmiała się z obaw siostry, jednak znowu pomyślała o te- lefonie i zatęskniła za Łukaszem. Jeżeli był na dyżurze, to był, ale je- żeli siedział w domu, musiało mu być bardzo smutno. Jej też zrobiło się smutno na wspomnienie błyszczących ciemnych oczu, których spojrzenie błądziło za nią po całym mieszkaniu. Małe to było miesz- kanko, więc z konieczności przez cały czas patrzyli tylko na siebie. On z wiecznym zachwytem, ona ze śmiechem, czasem z ironią, a cza- sem bardzo czule. Mieszkanie Weroniki kompletnie zaskoczyło Zuzannę. Było prze- stronne, nie tyle eleganckie, ile ekstrawaganckie i całkiem nie paso- wało do siostry. Zuzanna podziwiała podłogi, okna, kwiaty, ale przede wszystkim zaradność Weroniki. Co nieco wiedziała o zarob- kach służby zdrowia, zwłaszcza tej na etatach w szpitalach i w przy- chodniach. Łukasz na przykład twierdził, że lekarze nie zarabiają aż tak mało, jak sami mówią, ani tak dużo, jak widzi to ministerstwo zdrowia, natomiast powinni zarabiać dużo więcej. Weronika najwi- doczniej zarabiała dużo. Sama włoska kuchnia musiała kosztować majątek. Z ostrą czerwienią mebli kontrastowała wielka, błyszcząca metalem lodówka. Wnętrze kuchni wyglądało jakby żywcem prze- niesione ze statku kosmicznego. Równie odlotowo urządzone były pokoje. Zuzanna hałaśliwie ucieszyła się z luster na suficie: w łazien- ce nad wanną i w sypialni nad łożem. W duchu pomyślała, że po- 25 trzebne te lustra jak kolczyk w pępku, jednak znowu spojrzała na siostrę z podziwem. Nie podejrzewała chłodnej, zawsze powściągli- wej Weroniki o takie erotyczne rozpasanie. - To pomysł dekoratora wnętrz - wyjaśniła siostra. - Patrząc na wystrój, trudno mu odmówić gustu, prawda? Aha, nie wychodź przypadkiem na balkon, Lazuniu. - Nie mów do mnie Lazuniu! - Dobrze, Lazuniu. Co to ja chciałam powiedzieć? - Że mimo początków sklerozy lubisz rozwiązłe życie. Weronika skwitowała radość siostry delikatnym, prześlicznym uśmiechem. To był taki uśmiech, który topił ludzi jak wosk. Po raz drugi tego dnia Zuzanna zachwyciła się kobiecą urodą i wcale nie sprawiło jej to przykrości. Jeżeli Li przywodziła na myśl czerwoną różę, to Weronika wyłącznie białą. Tak przynajmniej widziała to Zu- zanna, skłonna do poetyckich porównań. W nocy ktoś krzyczał. Zuzanna gwałtownie usiadła na tapczanie i próbowała sobie przypomnieć, gdzie jest. To nie był ciasny pokoik na Budowlanych we Włocławku. Rozejrzała się po jasnym wnętrzu. Lampa uliczna świeciła tuż za oknem i bez trudu dało się zobaczyć godzinę na ręcznym zegarku. Przerażenie powoli mijało. Za ścianą spała Weronika, gdzieś po domu pałętał się Czaruś, nie było powo- dów do obaw. Przyłożyła głowę do poduszki. Cień żyrandola na su- ficie przypominał wielkiego pająka, czyhającego na Zuzannę. Wzdrygnęła się i zamknęła oczy. Usypiała prawie, kiedy nowy krzyk rozdarł ciszę. Poznała głos Weroniki. Boso wyskoczyła z łóżka i wpa- dła prosto na Czarusia. Pies siedział na progu sypialni swojej pani i nie miał zamiaru się ruszyć. Weronika spała bardzo niespokojnie. Walczyła, próbowała kogoś odepchnąć i powtarzała jakieś niezrozu- miałe słowa, ni to zaklęcia, ni przekleństwa. - Zjeżdżaj, gamoniu! - Zuzanna chciała obudzić siostrę, lecz Cza- ruś nie pozwolił się wyminąć. Uznał ją najwidoczniej za gościa swojej pani, bo nie szczekał, nie chwytał za piżamę, ale powarkiwał cicho i nieprzyjaźnie. - Cymbał jesteś! Ruszysz wreszcie kuper? - Nieśmiało wyciągnęła rękę, żeby pogładzić psi łeb. Ze zdziwieniem stwierdziła, że Czaruś ma mięciutkie, aksamitne w dotyku uszy. Weronika powoli się uspokajała. Zuzanna wróciła na swoją kanapę i natychmiast usnęła. Soboty Weronika miała wolne. Rano wyszła z psem, zrobiła za- kupy i przygotowała śniadanie. 26 - Czuję się jak ostatni pasożyt - pokrzykiwała Zuzanna z łazien- ki. - Czemu mnie nie obudziłaś? Poszłabym chociaż po bułki. - Od poniedziałku będziesz wychodziła z Czarusiem - odkrzyk- nęła Weronika. - Jako ciocia czy jako niańka? - spytała Zuzanna już ciszej, wchodząc do jadalni. Stół był pięknie zastawiony. Starsza siostra Korecka zawsze ko- chała się w srebrach i porcelanie. Z upodobaniem odwiedzała sklepy Desy i różne pchle targi, chociaż, jak twierdziła, ostatnio handlarze się rozzuchwalili i dyktowali ceny wyższe niż w Desie. - Siadaj, już podaję jajecznicę. Nawet nie musiała mówić, co podaje, bo smakowity aromat roz- chodził się po kuchni, przedpokoju i jadalni. TylkćfCzaruś siedział grzecznie w kącie i udawał, że niczego nie czuje, nie widzi i w ogóle nie jest zainteresowany jedzeniem. W świetle dnia wyglądał o wiele sympatyczniej. Zuzanna podeszła i pogładziła psie futerko. Było de- likatne i miękkie, choć nie tak aksamitne jak ucho. Czaruś przyjął pieszczotę jako coś absolutnie należnego. Merdnął obwarzankiem ogona i na zgodę wyciągnął łapę. Przyjaźń została zawarta. - To karłowaty buldog? Weronika z wrażenia o mały włos nie wypuściła pełnej tacy. Mia- ła konika na punkcie tytułów, koligacji, a ostatnio także psich ras. Po niefortunnym pytaniu, które omal nie zniweczyło całego śniada- nia, Zuzanna mogła spodziewać się dłuższego wykładu. Otóż Cza- ruś należał do starej, niegdyś bardzo powszechnej i cenionej, a ostatnio wyjątkowo rzadkiej rasy mopsów. Był więc rasowo czy- sty, choć metrykę miał nieco podfałszowaną. Weronika zachwycała się proporcjami ciała, oddzielnie klatką piersiową, oddzielnie noga- mi przednimi i tylnymi, chwaliła uszy załamane do przodu oraz ogon z podwójnym skrętem. O zezie nie wspominała, choć był bar- dzo widoczny. - Jest świetnie wychowany, miły, troszeczkę nieśmiały, ale bardzo inteligentny - podkreśliła na koniec. - Dałam mu imię ostatniego chłopaka, żeby mi się nie mylili. Zuzanna z trudem poradziła sobie z kęsem chleba, który niebez- piecznie utknął w gardle. Nie miała odwagi spytać, czy pan Cezary był bardzo, czy tylko trochę podobny do Czarusia. - Wiesz co, Weroniko Korecka, jeszcze... Weronika gwałtownie się poruszyła. 27 - Wojciechowska! Nie zapominaj, że noszę nazwisko męża - po- wiedziała. - Matko święta! W kamień zapomniałam, że ty w ogóle miałaś męża! - Krótko go miałam, to prawda, tylko od osiemdziesiątego ósme- go do dziewięćdziesiątego roku. W dziewięćdziesiątym pierwszym wzięliśmy rozwód. Korecka niewątpliwie brzmi lepiej niż Wojcie- chowska, ale... sama rozumiesz. Zuzanna zrozumiała tylko tyle, że wywołała ulubiony temat We- roniki. O nazwiskach, rodach i koligacjach siostra umiała rozpra- wiać długo i z zacięciem. - Nazwisko jakich wiele, do tego czysto polskie - powiedziała uspokajająco. - Właśnie! - ucieszyła się nieoczekiwanie Weronika. - Takie na- zwisko idealnie nadaje się do... do zmiany. - Wyszłaś za Wojciechowskiego, żeby zmienić nazwisko?! Ty chy- ba jesteś stuknięta! - Źle mnie zrozumiałaś, zresztą nieważne. Wyszłam, bo wyszłam, rozwiodłam się i teraz nikt nie powie, że jestem panienką na wyda- niu, jak choćby nasza Mirka, tylko stateczną rozwódką. - Ty z całą pewnością jesteś stuknięta! - zawołała Zuzanna. - Jednego tylko żałuję, że nie wróciłam do nazwiska panieńskie- go mojej mamy albo nawet babci. Podobno jest to możliwe. - Zazdroszczę ci problemów! - Moja babcia Marianna z domu była Kretowska, to wiesz, prawda? - Weronika nie dała się sprowadzić z ulubionego tematu. - Głowę daję, że pisała się Kretkowska, jak ci właściciele ziemscy. Po prostu jakiś skryba musiał połknąć jedną literę, to się podobno często zdarzało przy ówczesnym stanie piśmiennictwa lub raczej niepiśmiennictwa. Babcia Kretowska była niewiarygodnie piękna, miała tuziny wielbicieli i szalone powodzenie. Dasz wiarę, że kiedy już wyszła za Franciszka Poręckiego, to w okolicy naliczono kilka samobójstw z miłości?! Jeden, najbardziej zakochany i szalony epu- zer, usiłował nawet porwać śliczną Mariannę Poręcką. Na szczęście babcia była wierna, dziadek waleczny i wszystko skończyło się do- brze. Zostali razem i doczekali się trzech córek. Najstarsza, Stefa- nia, czyli moja mama, wyszła za mąż za Antoniego Koreckiego, średnia, Danuta, zwana w rodzinie Utą, poślubiła Alfreda Bujałę i mieli syna Grzesia, natomiast najmłodsza, znakomita pianistka 28 I Krystyna, wyszła za lekarza Adama Wydronia i urodziła mu syna Leszka. Poręccy to też była bardzo zamożna szlachta, nie myśl sobie. Zuzanna wolała nie przyznawać się do własnych myśli. Rodowe opowieści traktowała jako niegroźne dziwactwo starszej siostry. We- ronika była chodzącą kroniką rodziny Poręckich, pamiętała daty, imiona i wydarzenia. Pod tym względem, na szczęście tylko pod tym, przypominała chudego szlachcica z pociągu, który też chwalił się ko- ligacjami rodzinnymi i liczył hektary dziadka. - Nie myślałaś kiedyś, żeby spisać historię swojej rodziny? - spy- tała nieoczekiwanie. Weronika zamrugała oczami nieprzytomnie jak ktoś, komu prze- rywa się w pół słowa. Zuzanna już poprzedniego dnia zauważyła dziwne rozkojarzenie siostry, te jej mrugania, gubienie wątku, miny człowieka wybudzonego ze snu. - O coś mnie pytałaś, ale o co? - Czy nie myślisz o spisaniu historii swojej rodziny - powtórzyła Zuzanna. - Wiesz, że to niegłupi pomysł, wart zachodu. Ja znam te dzieje na pamięć, ale twoje dzieci już mogą ich nie znać, prawda? - Prawda. Moje dzieci nie będą miały nic wspólnego z Poręckimi. Pytam z czystej ciekawości, bo to zahacza o moje plany zawodowe. Przezornie nie dodała, że te plany urodziły się dopiero przy śnia- daniu, w trakcie jedzenia jajecznicy. Z miejsca uznała je za niegłupie i potraktowała jako szansę na przyszłość. Musiała tylko dopracować szczegóły techniczne i merytoryczne, co wobec samego pomysłu by- ło drobiazgiem. - O jakich planach mówisz? - zainteresowała się Weronika. - No wiesz - zaczęła fantazjować Zuzanna - razem z przyjaciół- mi, polonistami, historykami, szczególnie archiwistami, zakładamy Instytut Historii Rodziny. Jest duże zapotrzebowanie społeczne na prace tego typu. - Wierzysz, że to się uda? - To się musi udać - zapewniła z mocą Zuzanna. Próbując odpo- wiedzieć na pytanie siostry, dołożyła następną cegiełkę do swojego planu, a może nawet dwie cegiełki, co nie przeszkodziło jej zaraz po śniadaniu o wszystkim zapomnieć. Tak naprawdę marzyła o dzien- nikarstwie. 29 Po raz pierwszy od bardzo dawna obie siostry wspólnie gotowały obiad i nie pokłóciły się przy tym ani razu. - Wolisz zupę cebulową przetartą czy na sposób francuski, z wi- nem, z kawałkami cebuli i z grzanką? Weronika wzięła na siebie obowiązki szefa kuchni. Ustaliła me- nu, przygotowała produkty i zaczęła kroić cebulę. Przyjemnie było patrzeć, jak cienkie, równiutkie plasterki zgrabnie i szybko wyskaki- wały spod noża. - Mama zawsze przeciera - powiedziała Zuzanna. -A ty? - Myślę, że gdybym gotowała, to bez przecierania, bo lubię wszystko na friko. - Kuchnia, tak jak sypialnia, wymaga czasu i rozwagi. Tylko par- tacze robią na friko - zauważyła Weronika, mrużąc znacząco oko. - Lubię gotować, nie myśl sobie - zapewniała rozbawiona Zuzan- na - tylko nie lubię niepotrzebnie się narabiać. Mam dużo sprawdzo- nych i niekłopotliwych przepisów od mamy. - Tak, Iza dobrze gotuje, ja jednak wciąż nie mogę zapomnieć kuchni mojej mamy. Tym jednym zdaniem, jedną uwagą Weronika pokonała ogrom- ną drogę od błahych śmiesznostek do wielkiego dramatu. Zamyśliła się, spoważniała. - Byłaś malutka, nie możesz pamiętać - zaprotestowała cicho Zuzanna. - Miałam osiem lat, kiedy to się stało. Normalna ośmiolatka mo- że by zapomniała, ale ja w ciągu jednej minuty straciłam wszystko i potem już tylko rozpamiętywałam dzień po dniu. Pamiętam, co mówiła, jak się ubierała, jak gotowała... Wszystko pamiętam... mo- że nawet więcej, niż powinnam. - Co to znaczy więcej? - To znaczy, że nasiekałam więcej cebuli, niż należało - powie- działa Weronika i od dramatu wróciła do spraw powszednich. Zaję- ła się myciem deski i nie zauważyła badawczego spojrzenia siostry. Zuzanna szykowała farsz pieczarkowy, kroiła schab na plastry i nie umiała uwolnić się od przekonania, że ma do czynienia z odmie- nioną Weroniką. Zniknęła gdzieś dawna trochę wyniosła, trochę iro- niczna dama, którą znała, na jej miejscu pojawiła się kobieta egzalto- wana i nieobecna duchem. Tak przynajmniej wyglądało to z boku. I jeszcze ten dziwny telefon! Zadzwonił w momencie najmniej ocze- 30 kiwanym, jak to zwykle telefony. Weronika ramieniem przytrzymy- wała słuchawkę przy uchu i jednocześnie otwierała szybkowar. Zu- zanna była przyzwyczajona do godzinnych rozmów z siostrą, do mę- czących odpytywań, nie do monosylab. Pewnie, że istotne jest, z kim się rozmawia, ale sądząc po odżywkach, dzwonił bliski znajomy, bo przecież obcego nie tytułowałaby świrusem, fisiem ani matołkiem. Rozmowa nie trwała dłużej niż minutę i padło zaledwie kilka słów. Po południu przewidziane były zajęcia w grupach. Weronika szła na umówioną randkę, Zuzanna natomiast wybierała się do przyja- ciółek na Żeglarską. Przed wyjściem, niemal w ostatniej chwili, przy- pomniała sobie o Łukaszu. Jeszcze nigdy nie czuła się tak niepewnie, wystukując numer, który w końcu był także jej numerem. Nie czeka- ła długo. - Bałam się, że gdzieś wyszedłeś - powiedziała. - Nie. Jestem w domu - odparł i zamilkł. Ona też milczała, a czas płynął. - Znalazłeś mój dopisek pod wierszem? - Znalazłem. -I co? - Co i co? - Prosiłam cię o coś... Powiedz, że zostajesz... - Z biciem serca wsłuchiwała się w jego milczenie. Długie, stanowczo za długie. - Zostaję. Wiesz, co mnie ostatecznie przekonało? Jeszcze żadna dziewczyna nie podarowała mi wanny pełnej kwiatów. Chciał utrzymać powagę, lecz głos mu zadrżał i parsknął śmie- chem. Śmiała się razem z nim, szczęśliwa, że wreszcie udało się roz- ładować napięcie. - Wszystkie są twoje. Wstawiłeś je do wazonów? - Mamy tylko jeden. - To jak się myjesz? - U sąsiadki. - U mojej Gajewskiej? - Aaa - zaciągnął śpiewnie. - Gajewska jest twoja, ja mam swoją, w bloku obok. Nie uwierzyła ani przez moment, jednak ostatnie zdanie odrobi- nę ją zakłuło. Natychmiast więc wyciągnęła ukrytą w rękawie mar- chewkę. - Tęsknię za tobą, wiesz? I bardzo cię kocham - szepnęła. 31 - Ja też - zapewnił gorąco. - Kiedy wrócisz? Musiała mu delikatnie wytłumaczyć, że nie dzisiaj i nie jutro. W poniedziałek Weronika wyjeżdżała na kurs za granicę i Zuzanna zgodziła się zaopiekować psem i mieszkaniem. Dała już słowo, więc nie mogła się wycofać. - Tydzień chyba wytrzymasz? - Ja bez ciebie w ogóle nie wytrzymuję. Chałupa jest za wielka, kanapa za szeroka, nie umiem sobie miejsca znaleźć. - Trzymaj się, doktorze Gapski, muszę kończyć - powiedziała pośpiesznie na widok wchodzącej Weroniki. Siostra była w letnim kostiumie, miała staranny makijaż i arty- styczny nieład na głowie. Nie kręciła włosów, tylko wciskała w nie ja- kieś pianki i żele, modelowała palcami pojedyncze kosmyki i w efek- cie wyglądała jak młodzieżówka. Zuzanna z trudem powstrzymała gwizdnięcie zachwytu. - Podwieźć cię? - spytała Weronika. - Fantastycznie wyglądasz! O ile znam się na facetach, twój Ce- zary odwali orła z zachwytu. - Nie znasz się, Lazuniu, na facetach. I nie znasz Cezarego. - Jeżeli chcesz, żeby twój mops wygłaszał referat na kursie ane- stezjologów, to nazwij mnie jeszcze raz Lazunią! Trzasnę drzwiami i tyle mnie zobaczysz - wykrzyknęła Zuzanna. - Dobrze, dobrze, przecież wiem. A wracając do Cezarego, to on nie jest mój, tak jak nigdy nie byłby twój ani niczyj, on jest chłopcem wspólnym. Należy do wszystkich kobiet, rozumiesz? - Chodzi o pojemność serca czy o nadzwyczajną męską spraw- ność? Weronika machnęła ręką, jakby oganiała się od muchy. Na mo- ment przysiadła na krześle, by wyjaśnić Zuzannie, kim jest, a kim nie jest trzydziestodwuletni Cezary. Otóż w sensie społecznym osiągnął etap chłopca i nigdy poza chłopca nie wyszedł. Skromniutkie pokła- dy wiedzy i inteligencji, nieumiejętnie wykorzystywane, skończyły się wcześniej, niż przewidywała metryka. - Coś jednak musi robić poza tym, że oddycha, śpi, je i wydala! - Pięć lat temu przeszedł na rentę i trochę się załamał. - Chorował? - Wręcz przeciwnie, był i jest okazem zdrowia. Przyznasz jed- nak, że renta w wieku dwudziestu ośmiu lat może załamać najod- porniejszego. 32 - Trujesz! Przecież on wymyślił sobie chorobę. - O tym właśnie mówię. Załamał się w momencie, kiedy do niego dotarło, co takiego wymyślił. Nie każdy jest stworzony do myślenia. On nie jest, rozumiesz? - Rozumiem, że uważasz go za przygłupa, tylko nie mogę pojąć, co robi przygłup u twojego boku? Jeżeli nie chcesz go adoptować, to musisz w nim widzieć mężczyznę. Innej możliwości chyba nie ma? - No tak - przyznała Weronika. - O co to ja pytałam? Aha, jeże- li chcesz, mogę cię podwieźć. Każdy, nawet największy głąb, zrozumiałby, że rozmowa skoń- czona, i nie ma co dłużej strzępić języka. Zuzanna podniosła się z fo- tela. Nie była zainteresowana podwożeniem. Przywykła do komuni- kacji miejskiej, poza tym chciała jeszcze kupić wino, a siostra była zagorzałą abstynentką. - Czy ty wiesz, że krzyczałaś dzisiaj w nocy? - powiedziała, kiedy zbiegały ze schodów. - Koszmary, koszmary - mruknęła Weronika i nie dodała nic więcej. Malwina i Li mieszkały w zabytkowej kamienicy w samym cen- trum miasta. Zabytki, zwłaszcza te zaniedbane, mają to do siebie, że zachwycają wyłącznie turystów. Stanie sobie turysta, zadrze głowę do góry i wybiera, co by tu sfotografować: czy ozdobny fragment gzymsu, który jakimś cudem jeszcze nie odpadł, czy inny detal, po- twierdzający dawną świetność obiektu. Natomiast lokator ma po uszy minionego piękna, marzy o solidnym remoncie, niekoniecznie pod wymagającym okiem konserwatora zabytków. Dziewczyny wy- najmowały pokój z kuchnią na drugim piętrze. Na pierwsze wcho- dziło się w miarę wygodnie, na drugie wiodły schody tak kręcone, że trzeba było uważać, żeby się przy okazji nie owinąć wokół własnej osi. Poprzednia lokatorka znalazła w bloku nowy kąt, stary zaś wy- najęła za niewielkie pieniądze. - O matko! Wchodząc tutaj, nie mogłam sobie wyobrazić, jak bę- dę schodziła po wypiciu wina - sapnęła Zuzanna, wyłuskając z torby egri bikaver. - Po jednej butelczynie zamierzasz łazić na czworakach? - zdzi- wiła się Li. - Nie wiem, ale po następną będziecie same zjeżdżać na pupie. A gdzie Malwina? 33 Malwina pracowała. Była sobota, dzień największego ruchu w lokalach. Obiecała, że wróci najwcześniej jak to będzie możliwe, co w przełożeniu na normalny język znaczyło, że nie tak prędko i ra- czej po północy. Zuzanna rozejrzała się po wnętrzu. Wybrzuszone ściany przykry- wała czysta biała tapeta, tylko z sufitu nad oknem odpadał kawałka- mi tynk. Całe umeblowanie składało się z dwu tapczaników, stolika, szafy i biurka z komputerem. Pokoik był ciasny i nie miała co marzyć o zwaleniu się koleżankom na głowę. Zresztą zaniechała już myśli o przeprowadzce, bo od poniedziałku zostawała sama na kilkudzie- sięciu metrach kwadratowych. Siedziały jak za studenckich czasów na jednym tapczanie, z pod- kulonymi nogami, w rękach trzymały fajansowe kubki z winem. - Odlałaś Malwinie? - zatroszczyła się Zuzanna. - Nie. Naparstek nam zginął! Wybuch nagłej wesołości sprawił, że Li pochlapała narzutę, a Zuzanna popłakała się ze śmiechu. Mały naparstek wywołał wspomnienia i przeniósł je w nieodległe czasy przygotowań do eg- zaminów magisterskich. Przepisane i oprawione prace spoczywały już u promotorów, one natomiast wertowały podręczniki i oddawały się naukowym dyskusjom. Przegadane noce w akademiku należały do normalnych. To była ulubiona pora żartów, wygłupów i poważ- nych rozmów. Noc z naparstkiem upływała pod znakiem sądu nad bohaterkami prozy pozytywistycznej i późniejszej. Obowiązywało jedno kryterium: czy postać jest skrojona na miarę XXI wieku, czy- li inaczej mówiąc, w jakim stopniu pasuje do współczesnych czasów. Tak odpowiedzialnej dyskusji nie dało się prowadzić na trzeźwo. Któraś z nich, najpewniej Zuzanna albo Li, wyciągnęła rieslinga, ukrytego na czarną godzinę. Piły z fajansowych wielkich kubków. Malwina przy każdym rozlaniu prosiła tylko o naparsteczek, więc dostawała butelkę do ręki i lała sobie sama. Izabela Łęcka. Nie pasuje. Uzasadnienie: współczesna Izabela nie wzgardziłaby miłością zamożnego biznesmena tylko dlatego, że fa- cet osobiście pracuje i ma czerwone ręce. Nawet nos mógłby mieć czerwony, byle dodatkowo miał willę z basenem. Justyna Orzelska. Pasuje. Mądra dziewczyna odrzuci kiepskiego artystę lub - co nie daj Boże - narkomana i wybierze porządnego gospodarza. Jak im nie wyjdą uprawy, rozwiną agroturystykę. Emilia Korczyńska. Pasu- je i to idealnie. Współczesne Emilie to zdrowe rencistki, które zamie- 34 niły książkowe romanse na telenowele, a przed światem obnoszą na- dąsaną minę kobiety zrezygnowanej. Karolina Latter. Pasuje nawet lepiej do czasów współczesnych niż do swoich. Jako właścicielka prywatnej renomowanej szkoły z językami obcymi i konną jazdą mogłaby liczyć na sukces, pod warunkiem, że własne dzieci oddała- by do poprawczaka. Siłaczka Bozowska. Nie pasuje. Dzisiaj na- uczyciele i lekarze mają lepiej na wsi niż w mieście. Agnieszka Nie- chcicówna... - A zapomniałyście o tej, no... o Stefci - odezwała się nieoczeki- wanie Malwina. Siedziała z głową wspartą na ręku i z trudem pano- wała nad opadającymi powiekami. - Bozowska miała na imię Stasia - sprostowała Zuzanna. - Niech sobie miała... Ja mówię o Stefci Michorewskiej... dziew- czynie ordynata Rudeckiego - mruknęła sennie Malwina. - Ona się spiła? - Li przygryzła usta, żeby nie wybuchnąć śmie- chem. - No, co wy... naparsteczkiem się spiłam? Następnego dnia ciężko odchorowała swój naparsteczek i jeszcze ciężej kpiny przyjaciółek. Pieprzyku całej historii dodawał fakt, że je- den z nielicznych kolegów na roku nazywał się Rudecki. Nie był or- dynatem i nie był przystojny, więc do żartów nadawał się w sam raz. - Wiesz, co ci powiem? - Zuzanna już nieco ochłonęła po wybu- chu radości. - Z Siłaczka nie miałyśmy wtedy racji. Czy to na wsi, czy w mieście trzeba mieć siłę słonia, żeby wytrzymać reformy, nie pogubić się w programach i jeszcze pracować. Dzieciątka są przemą- drzałe, wymagania wobec nauczycieli obłędne, za to pieniądze bar- dziej niż skromne. Stasia w swoich czasach umarła z nędzy, teraz pę- kłaby ze złości. - Ty jakoś nie pękłaś! - Boja mam siłę słonia i tylko przez przypadek nikt mnie nie na- zwał siłaczka. Poza tym nie wracam do szkoły. - Malwa też woli dźwigać tace z zakąskami niż kaganek oświaty. Mówi, że dosyć się napatrzyła na zmagania własnej matki. Malwina jednak przyszła tuż po dziesiątej. Rzuciła się na Zuzan- nę z radosnym piskiem. Li trochę przesadziła, mówiąc o pietruszce. Malwa wyglądała gorzej niż pietruszka. - Musisz tak harować? - zdenerwowała się Zuzanna. - Tak się złożyło, że muszę. Ojciec stracił pracę, brat studiuje i tylko matka jest przy forsie. Mam się dosadzić na czwartego do na- 35 uczycielskiej pensyjki? Słuchajcie, ja na zarobki aż tak bardzo nie na- rzekam. Z napiwkami wyciągam półtora tysiąca miesięcznie. - Dodaj, że pracujesz po dwanaście godzin na dobę - wtrąciła Li. - Nie chodzi o pracę, tylko o traktowanie. Jak człowiek od rana do wieczora słyszy, że jest śmieciem, że nie najął się do ozdoby, tylko do zapier.. .niczania, to po miesiącu zaczyna w to wierzyć. - Jak długo tak pociągniesz? - Dopóki nie znajdę czegoś innego, chyba że wcześniej zostanę menedżerką, czyli karbową wśród kelnerek. Dwa i pół tysiąca mie- sięcznie do ręki za czujność. Oczy i uszy szeroko otwarte na salę, na zaplecze i oczywiście na całą roboczą hołotę. Szef czasem dodaje: le- niwą hołotę. Mówię ci, Zuzanno, nie zna życia, kto nie był kelnerką w „Hossie"! Jak chcesz, to spróbuj, tylko nadziei na etat sobie nie rób. Chętnych jest dużo, a odsiew! Jedna z dziesięciu zostaje. - Strawa dla ciała mnie nie interesuje, wolę coś dla ducha. Myślę o dziennikarstwie. Na początek mogę być wolnym strzelcem. Pobie- gam po redakcjach, zobaczę. - To już lepiej pobiegaj po lesie - zauważyła ironicznie Li. - W redakcjach mają samych młodych, zdolnych, świetnie się zapo- wiadających ludzi i nowych nie potrzebują. To jest ostra walka o każdą linijkę wierszówki, o każdą złotówkę, dziewczyno, o czym ty mówisz! - Próbowałaś? - Chcesz, to biegaj. - Li wzruszyła ramionami. - Czeka cię mara- ton, bo większość redakcji ma siedzibę w Bydgoszczy. - We Włocławku wciąż słyszałam, że nic nie można załatwić bez Bydgoszczy. Myślałam, że w Toruniu jest inaczej. - Dlaczego inaczej? - wtrąciła Malwina. - Toruń ma do władzy trochę bliżej niż Włocławek, ale też daleko. Nie zrażaj się, staruszko, próbuj. Jeżeli w którejś redakcji potraktują cię wyjątkowo nieuprzej- mie, zaproponuj reportaż o najemnikach z „Hossy". Guziołek na- tychmiast zniszczy redakcję i w ten sposób cudzymi rękami załatwisz swoje porachunki. Ten facet ma nieprawdopodobne chody. - No co ty, to już chyba nie te czasy! - roześmiała się Zuzanna. - Nie wiem, o jakich czasach myślisz, jednak zapewniam cię, że rodzina Guziołków zawsze miała wpływy, władzę i pieniądze. Stara, dobra, prominencka rodzina, która wypłynęła w sześćdziesiątym ósmym, by już w siedemdziesiątym dorwać się do steru. System ru- nął, a oni mają się coraz lepiej i pewnie błogosławią przemiany ustro- 36 jowe. Dzięki ojcu Bolo Guziołek kupił za śmieszne grosze piękny lo- kal w centrum, czyli podstawę swojej fortuny. A dalej to już sam się stara. Sto tysięcy zysku miesięcznie. Zysku, nie obrotu, kapujecie? - Skąd to wiadomo? Biega i każdemu zwierza się ze swoich zy- sków? - zdziwiła się Zuzanna. - Każdemu nie. Wystarczy, że zwierza się swojej konkubinie. - Tobie?! - Znasz przypowieść o głowie i murze? To się puknij, Zuza! Jego konkubina Magda jest menedżerką. Wygląda jak upadły anioł z oczami zdychającej gazeli i jest wredniejsza od starego. Tudzież głupia. I taka pewna siebie, że szczęka opada. Czasem dorywa ją ochota, żeby się pochwalić swoim Bólem i nie zawsze mówi to, co po- winna. -* - A ten twój Guziołek nie reflektuje przypadkiem na drugą kon- kubinę? - zainteresowała się Zuzanna. Malwina popiła łyk i czy to z nadmiaru winnego kwasu, czy na wspomnienie pryncypała wykrzywiła usta w grymasie obrzydzenia. - Zamiast pytać w redakcjach o etat, od razu daj ogłoszenie: Piękna, młoda i zwichnięta moralnie wynajmie się za... albo lepiej: poszukuje sponsora. Kawalerowie mile... - Nie muszą być kawalerowie. - To jeszcze lepiej. Dodaj, że wszystkie wady, łącznie z obrączką, mile widziane. Każdy, który odpowie, będzie lepszy od Guziołka. Nawet się nie obejrzały, kiedy zegar wskazał północ. Siedziały po turecku na tapczanikach, popijały wino na przemian z herbatą i nie milkły ani na chwilę. Znowu było tak, jak za studenckich czasów. Tylko że wtedy największe zmartwienia wiązały się z sesją egzamina- cyjną, przyszłość zaś rysowała się pięknie i obiecująco. Rok samo- dzielności sprowadził je na ziemię. Ludzie z grupy, przynajmniej ci, którzy zostali w Toruniu, też nie robili zawrotnych karier. Alina re- klamowała podpaski w supermarkcie, Rudecki, ten co to nie był piękny i nie był ordynatem, spacerował po Szerokiej w charakterze słupa ogłoszeniowego, a niejaki Bocian, przemiły mól książkowy, pracował jako nocnik, czyli nocny sprzątacz w McDonaldzie. Zuzan- na próbowała przypomnieć sobie choć jedną młodą kobietę, która robiłaby prawdziwą karierę. Oprócz Julki Wydroniowej nikt inny nie przychodził jej do głowy. Julka kierowała dużym działem we wło- cławskiej firmie, zarabiała pieniądze i czuła się spełniona zawodowo. No tak, tylko że Julka skończyła informatykę, nie filologię. Współ- 37 czesne czasy nie były łaskawe dla humanistów. Malwina chyba my- ślała jota w jotę tak samo. - Właściwie co można robić po polonistyce? - spytała. - Jąk widać, wszystko - odpowiedziała przytomnie Li. - Praco- wać w reklamie, myć sraczyki, a jak ktoś się uprze, to nawet uczyć w szkole. - Tę nie jest tak... To nie tak - ocknęła się Zuzanna. - Ja na przy- kład myślę o dziennikarstwie, ale jednocześnie chodzi mi po głowie praca iia własny rachunek. Z czego się śmiejecie? Rozbawiła je do łez. Zaczęły prześcigać się w doradztwie, przy czym r\ie wychodziły poza rejony najniższych aspiracji. Pozyskiwa- nie odpadów wtórnych i zamiatanie ulic to były najambitniejsze pro- pozycję. Oczywiście śmiała się razem z nimi, jednak coś jej tam w du- szy kiełkowało, o czym nie mówić za wcześnie wolała. Malwina oprzytomniała pierwsza. Zasmuciła się i nie mogła odżałować, że we właściwym czasie nie powtórzyła pomysłu z blaszanym bębenkiem. Normalne dzieciństwo ma swoje wady, dużo różnych wad, ma też jedną tyielką zaletę: zwalnia od przyziemnych trosk. - Otskarowi bębenek nie pomógł, skończył w wariatkowie - przy- pomnij Zuzanna. - A ja gdzie skończę? Jak długo możesz pracować z ludźmi, na widok których dostajesz kurwicy? Trudno było poznać Malwinę. Jeszcze rok temu tępiła poczciwe „choleiry" jako wulgarne, o żadnym mężczyźnie nie powiedziała „fa- cet" i czuwała nad rozpasanymi przyjaciółkami, żeby sobie za dużo nie pozwalały. Była jednojęzyczna, posługiwała się wyłącznie staran- ną polszczyzną literacką, co odróżniało ją od dwujęzycznych dziew- czyn, k;tóre poza murami uczelni zasuwały slangiem młodzieżowym. Tamtejj Malwy, delikatnej i subtelnej, już nie było. Zuzanna spojrzała na zegarek i z ociąganiem podniosła się wresz- cie ze skotłowanego tapczanu. Li wyszła do przedpokoju, żeby za- dzwomić po taksówkę. - C'zy ten komputer jest na chodzie? - spytała cicho Zuzanna. - Miyślałaś, że Li trzyma go ze snobizmu? Ona też pracuje po dwanaiście godzin na dobę, nie myśl sobie. - Redaguje w domu? - Akurat! Przypomina ognistą Hiszpankę, to ją najęli do tępienia byków.. Ślipie nad korektą. Nie wiedziałaś? - TiaJfsówka będzie za trzy minuty! 38 Li może nawet słyszała ostatnie słowa Malwiny, ale zachowała się tak, jakby nie słyszała. - Chcesz popracować, masz coś do napisania, proszę bardzo. Przed południem komputer jest wolny - powiedziała. Zuzanna bardzo się ucieszyła, że może pracować, choć jeszcze nie wiedziała nad czym. Pomyślała o artykule do gazety i trudno powie- dzieć, czemu przypomniała sobie chudego szlachcica. Pojawił się, zniknął, za to taksówka już stała pod domem. Mimo wypitego wina nie zjechała z żadnego zakręconego schodka. Z czterech pokoi Weronika najbardziej lubiła jadalnię, która zu- pełnie nie pasowała do reszty mieszkania. Wszystkie meble, oprócz telewizora, pochodziły z tego samego starego komptStu. Szczególnie piękny był okrągły stół, wsparty na jednej rzeźbionej nodze. W razie potrzeby blat można było rozsunąć i wtedy mieściło się przy nim na- wet dwanaście osób. Normalnie jednak zajmował niewiele miejsca w centralnym punkcie pokoju, pod witrażową lampą. Dla Weroniki był najważniejszym meblem w domu, tak jak jadalnia była najważ- niejszym pomieszczeniem. A przecież do posiedzenia miała jeszcze salon z obrotowymi fotelami, ze ścianami w obrazach. Raz tylko tam weszły, pierwszego dnia, gdy Zuzanna oglądała mieszkanie. Był wie- czór, więc nie zdziwiły jej zaciągnięte rolety. Na zdziwienie przyszedł czas, gdy siostra nie odsłoniła okien w sobotę ani w niedzielę. - Lubisz taki liliowy półmrok? - spytała. -Od słońca dywany płowieją... Zresztą nie mam wyboru. Te okna wychodzą na zagonik ogórków i kompostownik. Wiesz, jak śmierdzi przegarniany kompost? Awanturę zacznę robić dopiero po remoncie balkonu. No właśnie, miałam ci powiedzieć... Nie zdążyła niczego powiedzieć, bo znowu zadzwonił ten ktoś, kogo tytułowała matołkiem, fisiem i mitomanem. Rozmowa tym ra- zem była nieco dłuższa i wyraźnie zirytowała Weronikę. Czekała chy- ba na tego kogoś, a on nie za bardzo się śpieszył. Ze złością odłoży- ła słuchawkę i siedziała, bębniąc palcami po stole. Zuzanna pomyślała, że taka pochmurna i zacięta mina wróży milczenie do końca dnia. Na szczęście zaduma minęła równie szybko, jak przy- szła. Weronika włożyła na twarz swój zniewalający uśmiech. - Na obiad proponuję zupę serową z grzankami. Lubisz? - spytała. - Chce ci się gotować? 39 - Jeżeli tylko mam dla kogo, to oczywiście! Wiesz, na czym pole- ga dramat kobiet samotnych? Są wolne, same o wszystkim decydują, mają czas wyłącznie dla siebie i to jest piękne, ale nie mają dla kogo gotować i to jest smutne. Dlatego mężczyźni są tacy cenni: znają się na dobrej kuchni. - Cenni? Facetów do karmienia chyba nie brakuje? -Snuję ogólne rozważania, Lazu... przepraszam, Zuzanno! W swoim życiu spotkałam tylko jednego, którego chciałabym kar- mić. - I co z nim? Chyba go nie otrułaś? - Nie otrułam. To co, robimy zupę serową? - A gdybym cię zaprosiła do dobrego lokalu, powiedzmy do „Hossy", to... Weronika zgubiła swój uroczy uśmiech. Przerwała w pół słowa tonem tak kategorycznym, że dalsza dyskusja wydawała się niemoż- liwa: - „Hossa" to nie jest lokal dla szanujących się kobiet. W życiu tam nie byłam, nie pójdę, a tobie nogi z tyłka powyrywam, jeżeli mnie nie posłuchasz! I wyszła do kuchni. Zaskoczona Zuzanna została w jadalni. Prze- rzuciła gazetę, pobawiła się z Czarusiem, zajrzała na moment do sa- lonu. Zasłonięte okna sprawiały przygnębiające wrażenie, tym bar- dziej że na dworze było pochmurno. Miała ochotę pokręcić się w jednym z foteli, ale dała spokój. Dziwił ją ten opuszczony salon oraz brak gabinetu do pracy, takiego z biurkiem, z regałem na naj- potrzebniejsze książki i papiery. Dla niej była to nieodzowna część mieszkania. W rodzinnym domu każdy miał swój pokój do pracy. Przywykła do własnego kąta i małe mieszkania traktowała jako wy- bryk natury. Włocławska kawalerka, odziedziczona po Julii Wydro- niowej, była koszmarnie mała. Deptali sobie z Łukaszem po piętach. Jedno chciało pracować, drugie spać, jedno chciało czytać, drugie oglądać telewizję. Trzeba było dużo dobrej woli, żeby nie sprzeczać się od rana do wieczora o drobiazgi. Weronika co prawda mieszkała sama, jej nikt nie grzebał w papierach, ale gabinet mogłaby mieć. Zu- zanna zajrzała do kuchni. Z lubością wciągnęła w nozdrza zapach warzyw i gotującej się zupy. - Ubij śmietanę do deseru - poprosiła Weronika. Zapomniała już o wybuchu złości, głos miała pogodny, nawet wesoły. - To będzie de- ser patriotyczny. Nie śmiej się, pomysł ściągnęłam z jakiejś knajpy. 40 Czerwona galaretka z białą śmietaną. Galaretka jest na wiśniach z mojego sadu. - Przecież nie byłaś w domu co najmniej od roku - zdziwiła się Zuzanna. - Mówię o swoim sadzie, tym wokół dworku dziadków Poręckich w Lipiankach. Odkupiłam stary dom, wyremontowałam i mam wreszcie swoje własne siedlisko. Czyżbym cię zaskoczyła? Oczywiście, że zaskoczyła. Nigdy wcześniej nawet nie wspomnia- ła o takim zamiarze, a tu okazuje się, że po remoncie wyszedł spory dom z mieszkalnym poddaszem, z dwiema łazienkami, których dziadkowie Poręccy na pewno nie mieli, z wielką kuchnią i ganecz- kiem na kolumienkach. ,» - Odkąd mam ten dom, nie boję się starości - powiedziała Wero- nika. - Moment, chwila i stuknie mi czterdziestka. Kobiety w mojej rodzinie naznaczone są skazą genetyczną, wszystkie umierają bardzo młodo. Mama miała zaledwie trzydzieści trzy lata. - Wobec tego nie masz szans, żeby umrzeć młodo - powiedziała bezlitośnie Zuzanna. - Skończyłaś trzydzieści osiem i skaza nie zadzia- łała. Czy ty nie rozumiesz, że one wszystkie zginęły w wypadkach? - Właśnie to jest zastanawiające. W każdym razie jeżeli dożyję starości, przeniosę się do Lipianek. - Słuchaj, zanim zestarzejesz się na amen, nastaw jeszcze pralkę, co? Brudy wylatują z kosza i nie mam gdzie dokładać swoich majtek. Jutro wszystko poprasuję i pochowam. Weronika bez większego zapału zniknęła w łazience. Miała nową, bardzo mądrą pralkę, której Zuzanna w ogóle nie umiała obsługi- wać. Weronika zresztą też nie za bardzo i musiała korzystać z in- strukcji. Obiad był popisem kulinarnych umiejętności Weroniki. Zupa se- rowa z grzankami, polędwiczki wieprzowe w warzywach i deser pa- triotyczny, to były trzy poematy w najlepszym gatunku. Zuzanna od- grażała się, że pęknie, ale jeszcze znalazła miejsce na filiżankę wybornej zielonej herbaty. I nie szczędziła siostrze komplementów. - Kto wynalazł chude kobiety? - zastanowiła się Weronika. - Psy- chopata albo wątrobowiec... ewentualnie psychopatyczny wątrobo- wiec i przy okazji kreator mody. Chude potrzebują mniej materiału na kiecki i są tańsze w ubieraniu. Innej odpowiedzi nie znajduję. A ty? - Mnie nikt nie wynalazł, ja jestem chuda od urodzenia. Wchła- niam jak odkurzacz i nic nie pomaga. Chciałabym przytyć, jednak 41 r. nie tak przesadnie, żeby wylewać się z największego stanika i naj- większych majtek. - Teraz to już mówisz o nadwadze, czyli najpoważniejszej choro- bie naszego wieku - powiedziała Weronika. Poprawiła się w swoim wyściełanym krześle z poręczami, najwyraźniej szykując się do dłuż- szego wykładu, podbudowanego medyczną wiedzą. Zuzanna też po- prawiła się w krześle i ucięła sobie krótką drzemkę z otwartymi ocza- mi. Od czasu do czasu mądrze kiwała głową, jednak myślom pozwoliła odpocząć. Nadwaga, metabolizm, brak ruchu, złe nawyki jedzeniowe, bezmyślne odchudzanie się to nie były jej problemy. - Myślę, że cię nie znudziłam? - spytała Weronika. - Ależ skąd! - wykrzyknęła Zuzanna, zachwycona, że wykład dobiegł końca i wreszcie pójdą na spacer psimi śladami. Czaruś już się wyraźnie niecierpliwił, biegał od drzwi do krzesła swojej pani, jakby dawał do zrozumienia, że gwałcone są jego niepodważalne prawa do ruchu na świeżym powietrzu. Z bardzo zawiedzioną miną przyjął do wiadomości fakt, że właśnie lunął deszcz i będzie musiał siusiać pod blokiem. Wieczorem, przed pakowaniem, Weronika wytrząsnęła zawartość torebki na stół i zajęła się porządkami. Na jedną kupkę kładła rzeczy absolutnie niezbędne, na drugą inne. Ta druga rosła o wiele szybciej. Stare kwity z parkingów, wykorzystane bilety do teatru, wizytówki. - Skąd ty znasz tylu dyrektorów? - zainteresowała się Zuzanna. - Nie podniecaj się magią tytułów, kochanie. Ci dyrektorzy pra- cują ciężej niż wyrobnicy, więc muszą mieć coś na osłodę. Przyznasz, że słowo „dyrektor" brzmi ładnie i mile łechce ucho. Ci tutaj to głównie dystrybutorzy leków, przedstawiciele firm farmaceutycz- nych, najczęściej koledzy po fachu. - Łukasz też miał taką propozycję, wiesz? Forsa trzy razy więk- sza niż w szpitalu, samochód do dyspozycji i kontrakt na pięć lat. -I co? - Co i co? Przecież nie było żadnego wyboru. Po pięciu latach wypadłby z zawodu. Może by go przyjęli, w drodze łaski, do mycia basenów. On już na studia szedł z myślą, że będzie ortopedą. Uważa, że to najbardziej męski dział medycyny. - I ty takiego chłopaka zostawiłaś bez opieki! Uważaj, żebyś się nie obudziła z ręką w nocniku. - Przecież on i tak nie mógłby tu ze mną siedzieć. Pracuje, uczy się, zarabia i jeszcze chcesz, żeby wyprowadzał Czarusia na spacery? 42 Ty, a to kto? Główny przedstawiciel na Polskę firmy... Jak to się czy- ta? To po szwedzku? - Po norwesku. Za to nazwisko Pieluchowski całkiem polskie. Nie podniecaj się, kochanie. W pierwszym lepszym kantorku z wizy- tówkami zrobią ci taką samą albo i lepszą. - Na ładne oczy, bez żadnych papierów? - Jasne. - Jesteś pewna? - Jestem. Weronika wyjeżdżała w poniedziałek o jedenastej. Wcześniej mu- siała jeszcze wstąpić do szpitala, więc wychodziła normalnie, jak do pracy. Przy śniadaniu prawie niczego nie tknęła, bo przekazywała Zuzannie zalecenia, przestrogi i upomnienia. Była bardziej rozkoja- rzona niż w sobotę i niedzielę, kilka razy gubiła wątek i powtarzała to samo: gasić światło, wyłączać gaz, nie wpuszczać obcych i dbać o Czarusia. Tyle dokładnie wiedziałby średnio rozgarnięty uczeń podstawówki. - Gdzie zostawiasz samochód? - spytała Zuzanna. - Biorę ze sobą. - Mówiłaś, że jedziecie autokarem. Weronika wyraźnie się zmieszała. - Autokarem, tak, ale muszę jakoś dojechać do szpitala. Zosta- wię go w szpitalnym garażu. - Dobra, dobra. Powiedz od razu, że boisz się, żebym sobie nie pożyczyła twojego audika - mruknęła Zuzanna. Zmieszanie siostry odebrała jako wyraz nieufności i zrobiło się jej przykro. Miała prawo jazdy, czasem jeździła samochodem ojca lub mamy, zawsze za zgodą właścicieli. Nie zamierzała dosiadać drogiego auta siostry i rozbijać się nim po mieście. Poza tym przyzwyczaiła się żyć bez samochodu, czego Weronika za nic nie potrafiła zrozumieć. - Cały czas mam wrażenie, że czegoś ci jeszcze nie powiedziałam, a powinnam. - Siostra bezradnie pocierała czoło. - O gazie mówi- łam, o drzwiach też... Uważaj na klucze, bo to są jedyne zapasowe, Inka już ci nie pomoże. - Wcześniej też mi nie pomogła. - Wiem. O czym to ja chciałam... No nic, muszę lecieć. Jak sobie przypomnę, to zadzwonię. W książce telefonicznej masz wizytówkę weterynarza. Gdyby Czaruś źle się poczuł, to umów się z nim. 43 - Z Czarusiem? - Nie, z Markiem. Poprawiła przed lustrem włosy, pociągnęła usta pomadką i taka wypiękniona rzuciła się z uściskami na siostrę i na Czarusia, któremu obiecała piękną dużą kość, jeżeli będzie słuchał cioci. Zuzanna dość już miała pożegnań. Z ulgą zamknęła wreszcie drzwi za Weroniką. - No, Czaruś! Teraz jesteś na mojej łasce. Żadnego ciumkania, żadnych całusków, tylko ostra tresura. Idziemy pobiegać na ścieżkę zdrowia. Mopsik chyba zrozumiał, bo przeniósł się z warowaniem pod drzwi. Był niewątpliwie sympatycznym psem, mądrym i z każdą chwilą ładniejszym. Przez niedzielną ulewę Zuzanna nie zdążyła poznać osiedla ani spacerowych zakątków, więc tylko patrzyła, gdzie zmierzają właścicie- le czworonogów. Najczęściej nie zmierzali nigdzie. Wychodzili przed klatkę, czekali, aż psiak załatwi pod oknami wszystko, co powinien, i wracali do domów. Gwizdnęła na Czarusia i poszli przed siebie w stronę, która wydawała się najbardziej zielona. Wybór okazał się trafny. Ścieżka prowadziła do niewielkiego lasku, rachitycznego co prawda, ale zawsze. Z tupotem nóg mijali ich miłośnicy joggingu. Zu- zanna miała w swoim życiu różne fascynacje sportowe. W czasie stu- diów dość systematycznie uprawiała właśnie jogging i trenowała ko- szykówkę, później, już we Włocławku, odkryła aikido i zakochała się w japońskiej sztuce walki. Lubiła też włóczęgę, taką bez żadnych am- bitnych celów i założeń. Ze sportem miało to niewiele wspólnego, za to bardzo poprawiało samopoczucie. Szła sobie, rozmyślała o różnych rzeczach i cieszyła się, że jest, żyje, oddycha i że słońce świeci. Czaruś też chyba był zadowolony, w każdym razie karnie trzymał się nogi, co jest cechą psów starannie wychowanych. Niestety, dobre maniery się skończyły, gdy spotkali psa antagonistę. Jeden mały i chudy, drugi też niewielki, choć masywny, a złości między nimi było tyle, że i dwa rott- weilery by się nie powstydziły. Nie pomogło przywoływanie. Czaruś ogłuchł, kto wie nawet, czy nie oślepł z nienawiści. Z groźnym ujada- niem pogonił wroga, zostawiając bezradną Zuzannę na ścieżce. Wró- cił, kiedy sam uznał za stosowne. I co z tego, że minę miał niepewną, a nawet skruszoną, skoro napędził dziewczynie strachu? - Jeszcze raz zrobisz mi taki numer, to ja zrobię z ciebie kotlety! - powiedziała mściwie. Jak na złość nie wzięła z domu smyczy i pozo- stawały jej tylko groźby. 44 Okrążyli lasek i wracali w stronę domu. Pies najpewniej znał dro- gę, bo co jakiś czas wyrywał się do przodu. - Czaruś! Mężczyzna, który właśnie przebiegał lekkim truchtem, odwrócił się, zdziwiony. - Słucham. Gdyby w tym momencie Weronika była pod ręką, to ją przede wszystkim kazałaby posiekać na kotlety za głupi pomysł nadania mopsikowi ludzkiego imienia. Co miała odpowiedzieć? Ja nie do pa- na, ja do psa? - Przepraszam, nie wołałam pana. - Powiedziałaś czaruś? ^ Stał jakieś cztery kroki przed nią, przechylił głowę i patrzył z mi- ną samca zdobywcy. Nie lubiła takich ironiczno-zaczepnych uśmieszków. Miała ochotę wyminąć faceta i pójść swoją drogą. Z całą pewnością tak właśnie by zrobiła, gdyby nie fakt, że w pew- nym sensie byli już znajomymi. To jemu wcisnęła torbę na przecho- wanie. - Pan ma na imię Cezary? - Nie. Radosław. - To o co chodzi? - Radosław to imię, czaruś to mój ulubiony sposób bycia. Nie za- uważyłaś? - Nie, bo poraziła mnie pańska skromność i zastanawiam się, co odpowiedzieć. - Dobra jesteś! Jak masz na imię? Zrezygnował z biegania i szedł obok Zuzanny. Z jednej strony miała Radosława, z drugiej Cezarego i powinna być szczęśliwa. - Zuzanna. - Zuzia, śliczne imię. Sama też jesteś śliczna. Niech zgadnę: dru- ga... no może trzecia klasa liceum? - I druga, i trzecia, nawet czwarta, tylko trochę dawno temu. I nie Zuzia. Zuzanna. Nie uwierzył chyba, że wyrosła już z liceum, bo w tonie głosu, w sposobie mówienia wyczuła coś jakby pobłażanie. Niektórzy do- rośli uważają, że jest to najlepszy sposób przemawiania do dzieci. Kiedy była dzieckiem, bardzo ją to drażniło, kiedy podrosła, zaczęło drażnić jeszcze bardziej. - Nie wiedziałem, że pani Weronika ma taką śliczną siostrę. 45 - Nie jej zasługa, więc się nie chwaliła. Ona jest skromna i tajem- nicza. Ale chyba nie przyjaźnicie się za bardzo? - Chyba nie. Odnoszę wrażenie, że siostra nie jest nawet w poło- wie tak miła jak ty. - To zrozumiałe. W porównaniu z prototypami drugie egzempla- rze są na ogół znacznie udoskonalone. - Żartujesz! Jestem najstarszy z rodzeństwa i jakoś tego nie za- uważyłem - powiedział, patrząc wciąż z tą swoją dobrotliwą ironią. Możliwe zresztą, że patrzył całkiem normalnie, a ona tylko do- śpiewała sobie dobrotliwą ironię, żeby nie burknąć niegrzecznie: „I czego się gapisz, baranie!". Próbował być miły, lecz miał irytujący sposób okazywania sym- patii. Gapienie się na drugiego człowieka też ma swoje granice. Chciał sprawdzić, czy nie ma zeza, piegów, pryszcza na nosie, jego prawo. Mógł sobie dyskretnie zerknąć raz i drugi, tak jak ona na nie- go. W jasnym świetle dnia nie wydawał się już tak olśniewająco przy- stojny. Przede wszystkim miał trochę za małą głowę i za drobne rysy twarzy. Zauważyła, że włosy ciemne, brwi i oczy też, zęby ładne, to dała spokój i obserwowała sobie drzewka. A on patrzył jak handlarz na pomidory: uważnie, ze zmarszczką między brwiami, żeby broń Boże nie przepuścić żadnego zgniłka. - Poczekaj moment - powiedział. Wyciągnął z kieszeni chustecz- kę higieniczną i jedną ręką delikatnie złapał Zuzannę za ucho, a dru- gą rękę, tę z chusteczką, zbliżył do jej twarzy. Przez moment miała wrażenie, że chce wytrzeć jej nos. Prychnęła niczym rozzłoszczona kotka, bo mimo wszystko aż tak dziecinnie się nie czuła. - Poczekaj, mówię. Obydwa policzki masz umazane szminką. Widzisz, jak to jest, gdy dziewczynki bawią się zabawkami dorosłych kobiet? - Czaruś to dla psa bardzo głupie imię, nie uważasz? - powiedzia- ła Zuzanna, ledwie wrócili ze spaceru. Psiak odpowiedział radosnym machnięciem ogona. - Widzę, że zgadzasz się ze mną. Tylko cymbał ucieka swojej pani. Wiesz, jak się czułam? Guzik wiesz, choć pa- trzysz mądrze. Czułam się jak głupia, rozumiesz? Cymbał jesteś! Po- doba ci się imię Cymbał? Mopsik szalał z zachwytu. Dreptał w miejscu, merdał ogonem, uśmiechał się wszystkimi fałdami swojej czarnej mordki i sam już nie wiedział, jak okazać dziewczynie sympatię. Wreszcie na moment przysiadł i podał łapę. Lubił być ośrodkiem zainteresowania, lubił się 46 bawić, więc skoro kucnęła przy nim, skoro przemawiała wyłącznie do niego, a na dodatek trzymała w ręku paczkę suchej karmy dla psów, to gotów był na wszystko. Nawet na spacer ze smyczą. Wyszli natychmiast po obiedzie, zostawiając w zlewie brudny ta- lerz, filiżankę i psią miseczkę. Zuzanna chciała zwiedzić osiedle, po- włóczyć się po ulicach, które choć należały do znanego jej miasta, wcale znane nie były. Jakoś nigdy wcześniej nie zabłąkała się w te stro- ny. Widać nie miała takiej potrzeby ani towarzyskiej, ani krajoznaw- czej. Teraz nadarzyła się okazja, więc szła sobie wolniutko, ale nie bez celu. Nie interesowały jej punkty naprawy telewizorów ani wymiany okien, dobrze jednak było wiedzieć gdzie fryzjer, a gdzie poczta. Spo- kojnie ominęła wielki spożywczy supersam. Siostra w»sobotę zapcha- ła całą lodówkę wędlinami, serkami i czym się tylko dało. Rano do- kupiła jeszcze pieczywo i zostawiła jedzenia co najmniej na miesiąc. Zatrzymała się przed wystawą niewielkiego butiku. Czaruś vel Cymbał, który do tej pory dreptał grzecznie przy nodze, dał nagłego nura do przodu. Smycz, jak wiadomo, ma dwa końce i czasem na- prawdę nie można odróżnić, kto kogo prowadzi: pani psa, czy pies panią. Tym razem to on przejął prowadzenie. Tak samo zachowywał się przy następnych wystawach. Najwyraźniej czuł awersję do odwie- dzania sklepów i pod tym względem nie różnił się od większości zna- nych Zuzannie przedstawicieli płci brzydkiej. Kiedy jednak zobaczy- ła na szyldzie napis „Pieczątki, wizytówki, zaproszenia", wzięła psa na ręce i weszła do środka. Zamówienie wizytówek okazało się dzie- cinnie proste. Wypisała na kartce treść: „Instytut Historii Rodziny. Oddział w Toruniu. Dyrektor Oddziału - mgr Zuzanna Korecka". Zawahała się przy adresie. Taka ważna instytucja powinna mieć sie- dzibę gdzieś w centrum, na Szerokiej lub Żeglarskiej. Podała adres przyjaciółek, ich telefon i na dokładkę swoją komórkę. Następnego dnia miała odebrać dwadzieścia wizytówek. Mniej nie można było zamówić, więcej nie potrzebowała. Kosztowało ją to czternaście zło- tych. Cóż, dobre żarty czasem muszą trochę kosztować, pomyślała, wypuszczając z objęć Cymbałka. Wracając do domu, nie miała pojęcia, że czeka ją popołudnie znaków zapytania. Zaczęło się od maratonu telefonicznego. Nie zdą- żyła zmienić sandałków na kapcie, kiedy rozdzwonił się aparat w przedpokoju. Mężczyzna nie dopuścił jej do głosu. Nazywał ją Alunią, mówił szybko i przerwał tak gwałtownie, że nawet nie zdą- żyła wtrącić, że to pomyłka. A wiadomość wydawała się ważna: do- 47 tyczyła scenariusza filmowego i obsady drugoplanowej roli kobiecej. Autor scenariusza chciał, żeby reżyser obsadził w roli Magdy jakąś dziewczynę. Nic więcej nie dało się zrozumieć. - Wiesz co, Cymbałku - pogładziła aksamitne uszy psiaka - cał- kiem nieoczekiwanie dałam ci ponadgatunkowe imię. Jak można dzwonić w ważnej sprawie i nie upewnić się, że... Skoczny oberek zmusił ją do wyłuskania z kieszeni komórki. I tym razem rozmówca nie chciał potwierdzenia, że dodzwonił się pod właściwy numer, tylko od razu przeszedł do sedna sprawy. - Powoli usycham - powiedział złamanym głosem Łukasza. - Wywal kwiaty i wymocz się w wannie. A poza usychaniem co jeszcze robisz? - Analizuję twój poemat. - To może lepiej rozwiąż krzyżówkę albo obejrzyj film w telewizji. - Potem. Najpierw muszę zrozumieć, dlaczego poetka zwiędła w... jak to było... aha: w cieple mojej dobroci... nie, nie dobroci, tyl- ko czułości. - Nie poetka, tylko podmiot liryczny. - Nie widzę różnicy. - Najlepszy dowód, że podjąłeś się pracy umysłowej ponad włas- ne siły. Wywal poemat do kosza i umyj okna. Potem wytrzep dywan i odkurz wszystkie kąty. Jak wrócę, będziemy mieli w domu czysto i wtedy pogadamy. Zgoda? Łukasz od czasu do czasu popadał w nastrój melancholijno-re- fleksyjny i trzeba było sporo cierpliwości, żeby przestawić go na inne tory. Tym razem też szło opornie, ale w końcu skapitulował i nawet obiecał, że poemat wyrzuci, jednak co do okien i dywanu nie miał sprecyzowanych poglądów. Przerwali rozmowę, gdy zadzwonił tele- fon sieciowy. Poznała głos Grzegorza Bujały, ciotecznego brata We- roniki. - Jeżeli siostra wyjechała, to co pani tam robi? - spytał. - Za moment będę myła naczynia - wyjaśniła zgodnie z prawdą. - Aha, gosposia? -Aha! Prawie nie znała Bujały, ale nie lubiła go tak, jakby znała. Podob- no prowadził jakiś wielki biznes i nieźle mu się wiodło, co zresztą wi- dać było po minie i sposobie bycia. Nikt mu chyba nie powiedział w porę, że nawet największe konto w banku nie zastąpi mężczyźnie klasy. Grzegorz był całkowitym przeciwieństwem drugiego kuzyna 48 Weroniki, Leszka Wydronia. Wydroniów Zuzanna spotykała tak czę- sto, jak często we Włocławku działo się coś interesującego, czyli śred- nio raz na tydzień. Bywali na tych samych imprezach i chodzili tymi samymi śladami: Teatr Impresaryjny, wystawy w muzeum, spotkania w Bibliotece Publicznej, koncerty w katedrze. Tak już się utarło, że na- wet gdy Łukasz miał dyżur, ona mogła liczyć na towarzystwo Leszka i Julii. Zresztą właśnie dzięki Julii mieli z Łukaszem gdzie mieszkać. - Chodź, Cymbałku! Umyjemy gary po obiedzie - powiedziała, gdy Bujała już się rozłączył. - Zauważyłeś, piesku, że w cudzym mieszkaniu zawsze czujemy się trochę niepewnie? U siebie wszystko jest zwykłe, normalne, a tu wciąż mam wrażenie, że ktoś nagle wyj- dzie z drugiego pokoju i spyta, po jakie licho plączęjię po nie swoich kątach. Dobrze, że chociaż ciebie mam do pogadania. Cymbał poderwał się gotów iść choćby na koniec miasta, ale znów zadzwonił telefon. Pani Iza chciała wiedzieć, jak córka radzi sobie z Weroniką. - Byłyście może w teatrze? - Nie... wczoraj lało - powiedziała niepewnie Zuzanna, jakby deszcz był przeszkodą nie do pokonania. Sama się zdziwiła, że zapo- mniały o teatrze i rozrywkach wyższego rzędu. - Masz pieniądze? - pytała dalej matka. - Jasne! Dopóki mnie życie nie zmusi, nie będę żerowała na wa- szej skórze - odpowiedziała ze śmiechem. Te pytania były czymś nie- samowicie budującym. Wiedziała, że gdyby coś z pracą, z nią... to jest takie miejsce na Ziemi, gdzie spytają: „Masz pieniądze?". Nie że- rowała, nie naciągała, choć czasem korzystała z pomocy, obiecując sobie, że kiedyś odda z nawiązką. Rodzicom lub... swoim dzieciom. Zgodnie z teorią pani Izy człowiek nie jest w stanie odpłacić rodzi- com za dar życia, za serce i może to uczynić dopiero wobec własnych dzieci. Zuzanna jeszcze nie miała zdania na ten temat. Nim doszła do kuchni, zadzwoniła Weronika. Zaczęła wypytywać o Czarusia, o jakieś klucze - trudno się było połapać, o co jej chodzi. - Słuchaj, nie zdziw się... może przyjechać Grześ Bujała. W razie czego niech przenocuje w mojej sypialni. - Mam w nosie taki układ! - zdenerwowała się Zuzanna. - Nie śpię z żadnym obcym facetem! - Nie musisz. Grześ zajmie mój pokój. - Tego nie było w umowie. Pies, kwiatki, mieszkanie, ale nie ten bufon! Zresztą dzwonił przed chwilą i nic nie mówił! 49 - Kto jeszcze dzwonił? - Do ciebie nikt. - To co? Zajmiesz się Grzesiem, prawda? Jedzenia wam na pewno wystarczy. Gut, gut, bitte... To nie do ciebie, kochanie, muszę kończyć. - Cholera! - powiedziała Zuzanna, choć tego Weronika nie mogła już usłyszeć. - Cholera jasna! - powtórzyła, odkładając słuchawkę. Zajrzała do sypialni siostry, jakby tam, na samą zapowiedź przy- jazdu Bujały, zaczynało kiełkować jakieś zło. Uważnie popatrzyła na łóżko. Wierzchnie nakrycie było pomarszczone i niezbyt starannie naciągnięte. A przecież Weronika, jak przystało na pedantkę, pięć ra- zy obchodziła łóżko w koło i wygładzała wszystkie fałdki. - Czaruś! Przepraszam: Cymbał! - krzyknęła Zuzanna. - Jak jeszcze raz zobaczę, że wylegujesz się na łóżku pani, to ci nogi z ku- pra powyrywam. Pies musi znać swoje miejsce. Masz swój matera- cyk? Masz. No! Psiak przez cały czas plątał się pod nogami i przeszkadzał w po- prawianiu nakrycia, więc zawołała go do kuchni na kolację. Pamięta- ła, że w zlewie został talerz z obiadu i psia miska. Swój talerz zamie- rzała umyć po kolacji, ale miska Cymbałka była potrzebna. Sięgnęła do zlewu i zastygła z wyciągniętą ręką. - Cymbałku - szepnęła. - Ja jadłam z talerza, ty z miski, to dla- czego w zlewie mamy dwa talerze, dwie pary sztućców, dwie filiżanki i jedną psią miskę? U ciebie się zgadza, u mnie nie! Gdyby w tym momencie ktoś jej powiedział, że Cymbał dla uba- wu posługuje się nożem i widelcem, pewnie by uwierzyła. Już niemal pogodziła się z myślą, że sama jadła z dwu talerzy, kiedy na jednym dostrzegła wyraźne ślady keczupu. O, nie! Mogła w przypływie sza- lonego apetytu jeść nawet z pięciu, lecz bez keczupu, którego nie znosiła. Z Cymbałem u nogi obeszła pokoje. Zajrzała też, tak na wszelki wypadek, do garderoby. Pies nie wykazywał żadnego zdenerwowa- nia, nie biegał po niczyich śladach, nie węszył. W mieszkaniu z całą pewnością byli tylko we dwójkę: ona i mops. Na dźwięk telefonu pod- skoczyła przerażona. - Cześć, stary! To ja, twój ukochany scenarzysta - rozszczebiotała się słuchawka. - Mam bomba dziewczynę do roli Magdy. Nie mów nie, dopóki sam nie zobaczysz! Nie zrobisz mi tego, stary! Obiecałeś, rozumiem, nie pierwszy raz obiecałeś, to teraz powiedz tej małej, że ni- ci z roli i po kłopocie. Prześpij się z moją propozycją, zadzwonię jutro! 50 Jeżeli Zuzannie czegoś brakowało do szczęścia, to właśnie telefo- nów szaleńca. To musiał być wariat albo mitoman. Nikt normalny na dźwięk kobiecego „halo" nie wrzeszczy „cześć stary!". Uklękła na podłodze i objęła Cymbałka. Psiak był cieplutki i ufny, jego bliskość działała uspokajająco. - Co tu się u was dzieje, Cymbałku? Wariaci dzwonią, pół biedy, na wariatów nie ma sposobu, ale co z kluczami? Chyba musi być trzeci komplet, nie uważasz? Ciekawe u kogo? Ten ktoś buszował po mieszkaniu, kiedy my sobie łaziliśmy po osiedlu. W lodówce też tro- chę poprzewracał. Jeżeli chciał się najeść, to na zdrowie, ale co zrobi- my, jak przyjdzie w nocy? Myślisz, że powinnam zadzwonić do two- jej pani? Chyba powinnam. ^ Zamiast Weroniki w komórce odezwał się miły głosik, który po- wiadomił Zuzannę, że abonent jest chwilowo niedostępny. Skoro nie- dostępny, to Zuzanna postanowiła też być niedostępna i zastawiła drzwi wejściowe szafką na buty. Zawsze to trudniej wedrzeć się do mieszkania i hałasu więcej. Ale i tak przez pół nocy nasłuchiwała i łowiła wszystkie szmery w budynku. Gdzieś na górze płakało dziec- ko, na dole ktoś słuchał Perfektu, wreszcie zmęczona usnęła. Ranek wstał rześki, chłodny i z miejsca nadał właściwy wymiar wydarzeniom poprzedniego wieczoru. Mrok sprzyja lękom, budzi strachy ukryte gdzieś głęboko, natomiast jasne światło słońca uspo- kaja, że nie ma żadnych powodów do obaw, że strachy tkwią w człowieku, nigdzie więcej. Przynajmniej te wymyślone. Zastana- wiając się przy śniadaniu nad nieproszoną wizytą, Zuzanna doszła do wniosku, że musiał to być ktoś z bliskich znajomych Weroniki, ktoś, komu siostra sama dała klucze. Na oko niczego w mieszkaniu nie ubyło, może z wyjątkiem wędlin i keczupu. Obrazy wisiały na ścianach, nikt nie ruszał srebrnych wazonów ani cennych bibelo- tów. Mógł co prawda grzebać w szufladach i skrytkach, jednak te- go nie potrafiłaby stwierdzić. Podejrzewała, że był to sobotni męż- czyzna, ten od randki. Wstąpił, podjadł, odpoczął i poszedł dalej. Ona też zamierzała ruszyć na spacer z psem. Odszukała smycz, udając, że nie widzi zasmuconej miny mopsika. Biedak szalał z uciechy, że wychodzą, i jednocześnie cierpiał jak potępieniec na sam widok smyczy. - Żadnych porachunków z kolegami, proszę psa! Żadnego szar- pania, bo uwiążę do drzewa i zostawię! 51 Wyszła na korytarz w chwili, gdy z drzwi na wprost, czyli od Ra- dosława, wybiegło coś... jakby podomkowe błękity i zniknęło za drzwiami Inki. Wszystko razem trwało ledwie moment i zakończyło się zgrzytem dwóch zamków. No, no, pomyślała Zuzanna. Nic więcej nie myślała, bo nocne życie sąsiadów Weroniki było jej kompletnie obojętne. Cieszyła się, że ranek wstał słoneczny, że pies wyrywał się do biegu, a lasek kusił zielenią. To było wszystko, czego w tej chwili potrzebowała. - Cymbał, nie tak szybko, reguluj oddech! - zawołała, gdy psiak próbował narzucić swoje tempo. Za sobą usłyszała przyspieszony tupot. Nawet wiedziała czyje to kroki i wcale się nie zdziwiła, gdy obok pojawił się Radosław. - Cymbał? To chyba nie było do mnie? - Czaruś też nie - przypomniała, nie zwalniając kroku. Przez chwilę biegli w milczeniu. - Czy pani Weronika wyjechała już do Norwegii? - Nie, dlaczego miała wyjeżdżać? - udała zaskoczenie, w duchu zaś nazwała go łgarzem i picerem. Musiał wiedzieć, choćby od Inki, że wyjechała do Niemiec i teraz coś kręcił. - Jest w pracy - wyjaśni- ła obojętnym tonem. - Nie nudzisz się sama? Nawet nie masz z kim porozmawiać. - Nigdy się nie nudzę. Poza tym jemu się mordka nie zamyka - wskazała brodą psiaka. - Ziewa? - Opowiada. - Niesamowita jesteś. I co takiego ci opowiedział? Stanęła; Radosław wyprzedził ją kilka kroków, nim się zoriento- wał, i też stanął. Roześmiała się i zgrabnie zawróciła, rzucając przez ramię: - Niestety, to się nie nadaje do powtórzenia. Intuicja kobiety dwudziestosześcioletniej podpowiadała jej, że ża- den obcy mężczyzna nie troszczy się o obcą kobietę bezinteresownie. Jeżeli pytał, czy się nie nudzi, to albo zamierzał zaprosić ją do siebie, albo wprosić się do niej. Umknęła, żeby nie kręcić, nie wymawiać się brakiem czasu, bo uznała, że obie propozycje byłyby nie do przyjęcia. Wizytówki wyszły lepiej, niż myślała. Jest coś takiego w słowie drukowanym, że choćby było żywym łgarstwem, wygląda jak naj- prawdziwsza prawda. Patrząc na nazwę instytutu, który sama powo- 52 łata do życia, na swój dyrektorski tytuł, zastanawiała się, od czego zacznie działalność. Zdecydowała, że powinna odwiedzić siedzibę in- stytutu. Na to konto kupiła butelkę czerwonego wina i zaraz po obiedzie pojechała do śródmieścia, na Żeglarską. Spodziewała się zastać samotną Li, a zastała Malwinę w towarzystwie chłopaka ogo- lonego na łyso. Siedzieli grzecznie na krzesełkach, gadali i nic nie wskazywało na to, że mieli zamiar robić coś innego. Zresztą chłopak na widok Zuzanny zmył się natychmiast. - Wystraszyłam ci gościa? - Możliwe. Jest tak nieśmiały, że rumieni się, zanim pomyśli o dziewczynie. Klapnij i mów, co ci zrobić do picia? - Ty i on to coś poważniejszego? ^ - Jasne. On mnie traktuje jak konfesjonał, czyli bardzo poważnie. Ja jego też poważnie, bo to miły chłopiec. Jeden z nielicznych, którzy nie podlizują się Guziołkowi, nie donoszą i próbują poczytać troszkę więcej, niż zapisano w firmowym menu. Odłożyłam mu Tolkiena, ale z wrażenia nie zabrał. Na widok eleganckich wizytówek i adresu firmy Malwina dosta- ła ataku śmiechu. Zresztą Zuzanna wtórowała jej bez żadnych zaha- mowań. Piszczały, płakały, pociągały nosami, w końcu któraś łapała oddech i zaczynały od nowa. - Przestań, bo już nie mogę - jęknęła dyrektor Korecka. - Po- mysł jest głupawy, chociaż niegłupi. W okresie przejściowym, zanim powstaną właściwe elity, najbardziej popłatnym zajęciem jest schle- bianie próżności bufonów. Gdybym znalazła jakiegoś niedopieszczo- nego szlachcica albo wynaturzonego magnata, to mogłabym mu wy- prowadzić rodowód od Popielą. Kto to sprawdzi? A taka rodzinna historia z drzewkiem genealogicznym na okładce będzie prześlicznie zdobiła gabinet pana domu albo nawet salon. - A jeżeli masz złe wyobrażenie o elitach? - Nie mówię o elitach, tylko o ludziach, którym do szczęścia bra- kuje właściwego pochodzenia. - Wszystko jedno. I tak jestem pewna, że mówimy o czymś, o czym obie nie mamy pojęcia. - Pojęcie przychodzi w miarę działania. Chyba niezła polonistka nie miałaby kłopotów ze spisaniem historii rodziny? Pożółkłe doku- menty, archiwa, księgi parafialne, wspomnienia, zdjęcia... Dla mnie to kapitalna sprawa. Mówię teraz zupełnie serio: podjęłabym się ta- kiej pracy i zrobiłabym to bardzo rzetelnie. Dobry komputer, dru- 53 karka, skaner i stronę techniczną mam z głowy. Zostaje tylko intro- ligator. - I zamówienia. Zapomniałaś o zamówieniach. - Może na początek ogłoszenie w gazecie? Zuzanna coraz bardziej zapalała się do pomysłu i była właśnie na etapie huraoptymizmu, czyli pełnej wiary w sukces. Jeszcze nie wie- działa, co i jak, z kim i gdzie, ale już przed oczami migały jej tomy oprawione w skórę. Koniecznie w skórę, ewentualnie w ładne płótno. - Malwa, a gdybyśmy założyły spółkę? - Świetnie! Ile zarobię na początek? Projekt chwilowo upadł. Malwina, mimo romantycznej duszy i zamiłowania do romansów pisanych, twardo stąpała po ziemi. Jej nikt nie pytał, czy ma pieniądze. Sama musiała zapracować na sie- bie i swoje skryte marzenia, czyli na dłuższy wyjazd za granicę. Już nie do restauracji, nie do niańczenia dzieci, tylko do poważnej pra- cy tłumacza, którą obiecał załatwić kuzyn. Potrzebowała pieniędzy na bilet i na zainstalowanie się na miejscu. To nie były drobne kwo- ty, dlatego trzymała się „Hossy". W nielicznych wolnych chwilach czytała angielskie książki i szykowała się do egzaminu państwowe- go. O swoich planach nie mówiła nawet Li. Zawsze czuła się bliżej związana z Zuzanną. Cóż, w bardzo zgranej trójcy też można wyłu- skać tę bardziej zgraną dwójkę, co nie znaczy, że Li była zepchnięta na margines. - Czy australijski kangur odzywa się czasem? - spytała Zuzanna. - Czasem dzwoni, choć już nie tak często jak kiedyś. Li nie wyda- je się zachwycona jego telefonami. Myślę, że postawiła na facecie krzyżyk. Na razie udaje, że wszystko jest w porządku, choć nie jest. Li, z tym swoim niewiarygodnym szczęściem, nie przywykła do po- rażek. Pamiętasz jej egzaminy? Dwa, trzy tematy obkute i za każdym razem strzał w dziesiątkę. Chciała dramat romantyczny, był dramat, chciała Skamandra, był Skamander, i tak ze wszystkim. Teraz wyglą- da na to, że karta się odwróciła. Jak na razie tylko ty masz szansę na szybkie ułożenie sobie życia. Co porabia doktor Gapski? Tęskni? - Reperuje ludziom kości, mówi, że tęskni, ale tak naprawdę to my chyba do siebie nie pasujemy. Nie przerywaj, wiem, co chcesz po- wiedzieć, wszyscy mi to mówią, ostatnio nawet Weronika, że lepsze- go chłopaka na tym porąbanym świecie nie znajdę. Tylko widzisz, ja czasem się zastanawiam, czy wyjście za mąż to jest najlepsze wyjście, jakie mi zostało. On chce mieć dom, rodzinę, chce, żebym ja dyrygo- 54 wała w kuchni i w dziecinnym pokoju, żebyśmy w niedziele wyjeż- dżali na wycieczki. Ładne są te jego plany, jednak zbyt barchanowe. Mnie się marzy własna kariera, chcę robić coś ciekawego, nawet po- błyszczeć, jeśli się uda, byle wśród ludzi. A taki dom, pieluszki i krupnik na obiad nie gwarantują sukcesu. - Można to chyba jakoś pogodzić? - Wiesz, co to jest guzik-wyrzut sumienia? To taki normalny gu- ziczek, który urwał się od męskiej koszuli. Facet bierze igłę, nitkę i przyszywa. Świat się nie zawala, bo nigdzie nie jest powiedziane, że igła pasuje wyłącznie do damskiej ręki. Łukasz położy taki guzik na biurku, zresztą obojętnie gdzie, byle w zasięgu mojego wzroku. I to nie on, tylko guzik przypomina mi: „musisz!", „powinnaś!", „to twój obowiązek!". Mam w nosie wszystkie guziki świata, wszystkie mę- skie skarpetki i wymięte koszule. Jeszcze nie jesteśmy małżeństwem, a ja już mam obowiązki, muszę i powinnam, gdy tymczasem on ni- czego nie musi. - Można to chyba jakoś pogodzić!!! - Będziesz pierwszą osobą, której powiem, czy można, czy nie. Chwilowo sama nie wiem. Cymbał oszalał z radości na widok Zuzanny. Lizał ją po rękach, podskakiwał, kręcił się w kółko, jakby rozstali się nie cztery godziny wcześniej, lecz co najmniej miesiąc. W pewnym momencie znieru- chomiał, spojrzał z wyraźnym żalem, po czym odmaszerował do ką- ta, gdzie usiadł z mordką zwróconą do ściany. - Cymbał, obraziłeś się na panią? Cymbał nic. Nawet nie drgnął. Widok był tak zaskakujący, że dziewczyna wybuchnęła śmiechem. - Ach, ty artysto! Szkoda, że tego Łukasz nie widzi! Ta sama mi- na, ten sam obrażony wdzięk, a przecież nawet się nie znacie. Nie dasz pani łapki, małpo? Odwrócił głowę, łypnął okiem, jednak tyłka z poduszki nie ruszył. Wciąż demonstrował swoje wielkie niezadowolenie z faktu, że przez kilka godzin tkwił w domu samotnie. Dopiero kiedy przyklęknęła obok, kiedy ze śmiechem zaczęła go tarmosić, nie wytrzymał. Posza- leli chwilę i zaraz potem zgodnie poszli do kuchni. - O, nie, nie, Cymbałku, bez przesady. Z jednej miski jeść nie bę- dziemy. Wiesz dlaczego? Bo jak się dzielić, to sprawiedliwie, a ja nie przepadam za twoją suchą karmą. 55 Szykując kolację, zagadywała do Cymbałka, plotła, co jej ślina na język przyniosła, i w końcu poczuła się w mieszkaniu Weroniki o wiele pewniej, nawet całkiem pewnie. Samotność to przede wszyst- kim uporczywe milczenie, pomyślała. Nie chciała milczeć, Cymbał zaś doskonale nadawał się na słuchacza. Przyniosła poduszkę do ja- dalni, żeby mu było miękko, sama rozsiadła się na krześle. Słuchał z przechylonym łebkiem, łowił każde słowo, nie przerywał, nie mą- drzył się i co najważniejsze, nie próbował za wszelką cenę lansować własnych poglądów. Zgadzał się absolutnie z każdym słowem Zuzan- ny i to było bardzo miłe. - Jesteś rasowym facetem, Cymbałku, chociaż nie nosisz portek. Uważasz, że mnie nie wolno wyjść na godzinkę? No, zgoda, niechby na cztery, nie jestem drobiazgowa. Mnie nie wolno, ale wczoraj na spacerze kto kogo zostawił na godzinę... no, może na pół? Pogoniłeś za kumplem i guzik cię obchodziło, co czułam! Co w was, facetach, takiego siedzi, że widzicie jedynie swoje racje? Każdy ma chyba pra- wo do kawałka własnego życia, dziewczyny też. Nie udawaj, że nie wiesz, o czym mówię, i przestań się podlizywać! Mówię o zarozumial- stwie i cholernej męskiej zaborczości. Taki choćby Łukasz. Niby wy- kształcony i świadomy, najchętniej jednak zamknąłby mnie w domu na dwa zamki. Wiesz, co mi dzisiaj powiedział przez telefon? Że po- pełniłam błąd, wyjeżdżając. Powiedziałbyś tak swojej dziewczynie? To chyba grube nieporozumienie, prawda? Myślisz, że on tylko stra- szy? Straszy, i to mnie właśnie wnerwia, bo nie lubię być straszona! Dzisiaj w autobusie coś mi wpadło do głowy. Pomyślałam sobie, że nieprzypadkowo Weronika z Łukaszem tak bardzo się lubią. Oni by pasowali do siebie... Nie truję, sama jestem zaskoczona genialnością tego pomysłu. Weronika lubi matkować facetom, lubi ich karmić, obszywać, rozpieszczać i wiem, że to bardzo by się Łukaszowi podo- bało. On też spełnia większość jej wymagań. Jest zrównoważony, po- ważny, choć nie mruk, i nadaje się na filar rodziny. A jaki był Woj- ciechowski? Zupełnie faceta nie pamiętam. Raz przyjechał z krótką wizytą, chyba nawet nie nocował, i drugi raz na ślub. Jakby był eks- tra, to coś bym zapamiętała: oczy, nos, ręce, przecież miałam już te swoje naście lat i oglądałam się za chłopakami. To był osiemdziesią- ty ósmy rok, miałam... ile ja miałam... trzynaście lat, prawda? Jed- nak nie, bo jako trzynastolatka byłam skromna i marzyłam o zako- nie. Mówię poważnie... chyba że coś mi się poplątało i zakonnicą chciałam być wcześniej. W każdym razie byłam bardzo młoda i pew- 56 nie dlatego nie zwróciłam uwagi na starca Wojciechowskiego. Do matuzalemowego wieku trochę mu brakowało, był kolegą Weroniki z roku, czyli wtedy miał jakieś dwadzieścia pięć lat. Ale jajo! Był młodszy niż ja teraz, a w mojej pamięci wciąż tkwi jako staruch. On musiał być kompletnie nijaki, zgadzasz się ze mną? Natomiast ona była i jest piękna. Więc co ich połączyło: miłość? Ładna mi miłość, jeśli dwa lata później strzelili sobie rozwód. Ależ ten człowieczy los jest porąbany, no nie? Właściwie nie. Ludzie są porąbani, nie los. Po- wiem ci jeszcze... A to co? Cymbał poruszył się niespokojnie i zastrzygł uszami. Dzwonek u drzwi zaklaskał ponownie, udatnie naśladując ptasie trele. Zuzan- na na palcach podeszła do wizjera. Pies węszył niespokojnie pod progiem i to ją wystraszyło. Odetchnęła nieco, kiedyitobieta po tam- tej stronie drzwi przedstawiła się jako Inka. - Jestem Inka, sąsiadka Weroniki - powtórzyła, przekraczając próg. Wyciągnęła na powitanie dłoń drobną i mięciutką jak gąbka do naczyń. Wydawała się nieco młodsza od Weroniki, twarz miała okrągłą, różową, z rozbieganymi oczkami panny Mirki. Było to bar- dzo specyficzne rozbieganie: wystarczyło kilka sekund, by oczy prze- świetliły rozmówcę i dodatkowo całe mieszkanie. Miało się wrażenie, że nie umknie im ani obluzowane ramiączko przy staniku, ani zde- chła mucha na parapecie, za doniczką. - Słyszałam głosy i myślałam, że pani ma gości. - Inka pokazała w przepraszającym uśmiechu dwie wielkie jedynki górne. Wydatne zęby i zadarty nos sprawiały, że przypominała ciekawską mysz. - A gdybym miała, to co? - Też bym przyszła, bo strasznie rozbolała mnie głowa. Doktora nie ma, a Weronika posiada rewelacyjne proszki. Niezachęcana przez Zuzannę weszła do jadalni i rozsiadła się na ulubionym krześle Weroniki. Tuż obok krzesła leżała poduszka Cymbałka. Pies łypnął nieprzychylnie na gościa, wziął w zęby róg poduszki i wymaszerował z jadalni. Zrobił to z taką godnością, że Zuzanna nie mogła opanować śmiechu. - Widziała pani? - zawołała rozbawiona. Inka wzruszyła ramionami, po czym oświadczyła, że stanowczo potępia trzymanie zwierząt w domu jako wysoce niehigieniczne i bardzo się dziwi Weronice, bądź co bądź lekarce, że wzięła sobie na głowę niepotrzebny kłopot. Można ostatecznie sprzątać po mężu, ale po psie? Niechby jeszcze chomik, jeżeli już ktoś musi trzymać zwie- 57 rzaka w domu, w każdym razie na pewno nie kundel, do tego taki paskudny jak ten cały Czaruś. Ona, Inka, nie przepada za psami. Po tym wystąpieniu Zuzanna z miejsca przestała przepadać za Inka i już wiedziała, że nie polubi babki z dwu powodów: za rozbie- gane oczka i za negatywny stosunek do psów w ogóle, do Cymbałka zaś w szczególności. Można nie lubić jednego psa, tak jak nie lubi się jednego czy drugiego człowieka, to jednak nie upoważnia do potę- piania w czambuł ludzko-psiej przyjaźni. Spojrzała na kobietę bez sympatii. Inka oglądała jadalnię z miną osoby, która pierwszy raz widzi stół, krzesła, kredens. - Czy na dworze jest ciepło? - spytała Zuzanna. - Można wyjść w samej bluzce? Właśnie wybieram się z psem na spacer. W ten prosty sposób próbowała dać do zrozumienia, że czas ma ograniczony, a nawet bardzo się śpieszy. Gość jednak nie miał zamia- ru rejterować, wyraźnie nastawiony był na rozmowę, a właściwie wy- głaszanie mądrości w rodzaju: lustra nad łóżkiem są bardzo modne, w sklepach nie ma ładnych ciuchów, polskie aktorki nie są tak piękne jak zagraniczne, radzieckie filmy były lepsze od amerykańskich, nie- które kobiety mają w życiu szczęście, inne nie mają. Każda z tych tez, poparta dłuższym wywodem ze wstępem, rozwinięciem i podsumowa- niem, mogła być tematem referatu, ale tu, rzucane jedna po drugiej, wprawiały tylko Zuzannę w lekkie zakłopotanie. Całkiem nie wie- działa, co powiedzieć. Na szczęście Inka nie czekała na odpowiedź. Co jakiś czas przerywała potok słów pytaniami „prawda?" i „mam rację?", po czym sama sobie tę racje przyznawała. Zuzanna udawała zainteresowanie i czekała na cokolwiek, na trzęsienie ziemi, powódź lub inny kataklizm, który zmusi Inkę do odwrotu. Bardzo się ucieszy- ła na dźwięk skocznego oberka, dobywającego się z torebki. - O, telefon! - zawołała. Inka kiwnęła głową na znak, że ma czas i poczeka. - Nie jesteś sama? - zdziwił się Łukasz, kiedy monosylabami kwitowała jego serdeczne zapewnienia o tęsknocie i kochaniu. - Jest u mnie sąsiadka Weroniki, właśnie wychodzi - wyjaśniła w miarę głośno i wyraźnie. Inka zamachała gwałtownie rękami na znak, że wcale nie wychodzi, i Zuzanna nadal musiała odpowiadać .,tak" i „nie", żeby za bardzo nie wciągnąć przypadkowego gościa w swoje prywatne tęsknoty. - Za moment do ciebie zadzwonię - powiedziała - tylko dam pa- ni jakieś lekarstwa z apteczki Weroniki. 58 - A ty wiesz, że Weronika jest we Włocławku? - spytał Łukasz. - Żartujesz? To niemożliwe. - Możliwe. Dzisiaj była na obiedzie w „Notinie" z tym swoim ku- zynem, nie z Leszkiem, z tym drugim. Sam ich widziałem. Odłożyła komórkę z całkowitym mętlikiem w głowie. W ponie- działek Weronika dzwoniła z Niemiec. Potem Zuzanna trzy razy próbowała dodzwonić się do niej i za każdym razem słyszała, że „abonent jest chwilowo niedostępny", czyli albo doktor Gapski po- winien iść do okulisty, albo Weronika znowu coś namotała. - O jakie proszki pani chodzi i gdzie mam ich szukać? Patrzyła na Inkę, lecz głowę miała zajętą swoimi sprawami. Jed- no, czego naprawdę chciała, to pozbyć się gościa, jeszcze raz zadzwo- nić do Weroniki i zaraz potem do Łukasza. -* - Mnie się nie pali. - Za to ja nie mam czasu - powiedziała Zuzanna niezbyt uprzej- mie. - Gdzie Weronika trzyma leki? Inka wiedziała gdzie. Podreptała do sypialni. Szufladka komódki wydawała się zamknięta, ale wystarczyło podważyć ukrytą sprężyn- kę, by dostać się do apteczki. Inka pogrzebała wśród opakowań i wy- łuskała dwie tabletki, po czym z wielką niechęcią ruszyła do drzwi. Zatrzymała się w przedpokoju. - Jesteś bardzo młoda - powiedziała, a jej rozbiegane oczka omiotły Zuzannę od klipsika po kapcie. - Chwilowo jeszcze tak - przyznała Zuzanna. - Podobno od dziesiątego roku życia już tylko się starzejemy. - Kto wymyślił taką bzdurę? - Mój ojciec... a może ja sama, nie pamiętam. - Nie powinnaś pokazywać się publicznie w towarzystwie... tego pana z naprzeciwka - powiedziała Inka z naganą w głosie. - A tę bzdurę kto wymyślił? - Mówię ze szczerej życzliwości, bo wiem, że Weronika by tego nie pochwaliła. Zuzanna bez słowa zamknęła drzwi. Stuknęły trochę głośniej niż zwykle, jakby dla podkreślenia przepaści dzielącej obie kobiety. To głupia mysz, pomyślała nieprzychylnie. Zamiast zasłaniać się Wero- niką, mogła od razu powiedzieć, że wchodzę jej w paradę. Łukasz dzwonił codziennie, żeby opowiedzieć co w szpitalu, co w domu i w mieście oraz upewnić się, kiedy znowu będą razem. So- 59 bota wydawała mu się terminem ostatecznym. W piątek mijało osiem długich dni, które wstrząsnęły jego życiem, on zaś nie był od- porny na wstrząsy. W sobotę chciał mieć Zuzannę przy sobie. Mu- siała tłumaczyć, wyjaśniać, pocieszać i przy okazji wyrwać dla siebie jeszcze ze dwa, a najlepiej trzy tygodnie luzu. Nie dało się tego zrobić wprost i na łapu-capu. Potrzebna była strategia małych kroczków, którą opanowała w stopniu dobrym, a może nawet bardzo dobrym. Ostatni rok, spędzony pod wspólnym dachem, nauczył ją nie tylko trudnej sztuki kompromisu, ale także czegoś o wiele trudniejszego: umiejętności wygrywania spraw przegranych. Co to jest kompromis, z grubsza wiadomo: ja trochę ustąpię, ty trochę ustąpisz i jakoś się dogadamy. Kompromis w wydaniu Łukasza wyglądał nieco inaczej: ty ustąpisz, ja nie muszę, ponieważ to ja mam rację. Trzeba było nie lada sprytu, by zrobić po swojemu i jeszcze wmówić chłopakowi, że wszystko jest tak, jak on zaplanował. Oczywiście nie upierała się przy drobiazgach, nie traciła energii na przepychanki, czy lepiej na kolację zjeść szczypiorek czy rzodkiewkę. Co innego, jeżeli w grę wchodziły sprawy wielkiej wagi, takie choćby jak praca zawodowa. Tu już musiała się uprzeć, żeby do końca życia nie wykonywać za- szczytnych obowiązków gospodyni domowej. Po dyplomie, zanim znalazła zastępstwo w szkole, obiegła włocławskie redakcje. Nigdzie nie potrzebowali dziennikarza, choć wszędzie pytali o staż, doświad- czenie, całkiem jakby człowiek miał obowiązek rodzić się i z jednym, i z drugim. Na szczęście Zuzanna urodziła się z głową na karku i nie zamierzała odbierać ludziom złudzeń. Pracodawcy, którzy szukali dwudziestoletnich pracowników z trzydziestoletnim stażem, musieli uważać, że możliwy jest taki właśnie mariaż młodości z rozumem. Czy miała się upierać, że to absurd? Wprost przeciwnie: postanowi- ła dowieść im, że mają rację. O młody wygląd i sprawność fizyczną nie musiała się troszczyć, wystarczyło zadbać o resztę, czyli w ciągu dwóch, trzech tygodni zdobyć potrzebne doświadczenia, żeby wrócić do Włocławka z argumentem przetargowym w garści. Wybrała re- dakcję „Życia Torunia", o której miała sporo danych z najlepszego źródła, to jest od przyjaciółek. Li była stanowczo przeciw. W tej re- dakcji, powiedziała, mają szansę wystartować wyłącznie krewni i znajomi królika. Po chwili wahania dorzuciła, że powinni to być bardzo dobrzy znajomi. Malwina z kolei była za „Życiem". To ona po cichu zdradziła Zuzannie, że Li trafiła na listę znajomych, lecz wyłożyła się na tekstach próbnych, ocenionych jako ramotki bez za- 60 cięcia dziennikarskiego. Zuzanna przemyślała wszystkie za oraz przeciw i postanowiła zadziałać niekonwencjonalnie. W czwartek wybierała się na rozmowę. Nie mogła już dłużej zwle- kać, bo kończył się czerwiec i lada dzień należało oczekiwać wysypu absolwentów uniwersytetu, a co za tym idzie, zwiększonej konkurencji na rynku pracy. Rano postanowiła odkurzyć mieszkanie, przynaj- mniej po wierzchu, żeby potem spokojnie zająć się twórczością. Wy- szła z łazienki w krótkich spodenkach i jeszcze krótszej bluzce. Z bra- ku klipsika, który gdzieś się zapodział, związała włosy na czubku głowy w małą palemkę. Spojrzała na Cymbałka. Dawno już doceniła inteligencję psiaka. On więcej mówił swoim zachowaniem niż niejed- na Inka, kłapiąc dziobem. Teraz na przykład na sam widok odkurza- cza skulił się na materacu i usiłował wepchnąć głowę-pod poduszkę. - Ech ty, artysto! - zawołała ze śmiechem. - Wiem już, wiem, nie lubisz sprzątania, za to bałaganisz na równi ze mną. Trudno, jakoś to musimy pogodzić. Ćwierkanie gongu u drzwi nie pozwoliło niczego godzić. Na pro- gu stał Grzegorz Bujała z małym neseserkiem w ręku. Nie mogła już udawać pomocy domowej, bo rozpoznał ją mimo palemki i krótkich szortów. - Jak ty wyglądasz, dziecko? Uczesz się chociaż - mruknął na po- witanie. - Przyjechałeś specjalnie, żeby na mnie popatrzeć? - Czyja mianowicie wyglądam na faceta, który ugania się za ma- łolatami? - Wyglądasz na faceta, to wystarczy. - Nie pyskuj, mała. Zrób bratu coś do picia. Może być kawa, by- le rozpuszczalna - zadysponował głosem nieznoszącym sprzeciwu. Nie był jej bratem ani żadnym kuzynem, chociaż nie dało się ukryć, że mieli wspólną siostrę. Nie zamierzała go uświadamiać w tej materii. Przełknęła również małolatę. Przyzwyczaiła się - obcy ludzie często brali ją za dużo młodszą, niż była w rzeczywistości. Ten pa- can powinien to i owo wiedzieć; skoro nie wiedział, jego strata. - Plastikowa kawa dla szanownego pana! - krzyknęła z kuchni, wypychając przy okazji Cymbała. Pies nie wydawał się zachwycony gościem. Szczerzył zęby, co tyl- ko pozornie przypominało uśmiech, i plątał się pod nogami Zuzan- ny. Dopiero kiedy włączyła odkurzacz, umknął na swój materacyk. Porządki zaczęła od przedpokoju, gdzie było najwięcej psich kłacz- 61 ków i piasku. Ssawka ciągnęła nieźle, na wełnianym chodniku zaczę- ły pojawiać się jasne, czyste smugi, gdy nagle wszystko ucichło. To zdenerwowany Bujała wyciągnął wtyczkę z kontaktu. - Przestań hałasować, bo własnych myśli nie słyszę! - Jeszcze raz tak zrobisz, to uwiążę cię do odkurzacza i sam bę- dziesz sprzątał! - wrzasnęła. - Powtarzam ci, że własnych myśli nie słyszę. - Nie można słyszeć czegoś, czego nie ma - mruknęła cicho. Była coraz bardziej wkurzona. Nie dość, że kręcił się po mieszka- niu, to jeszcze próbował rządzić. Nie miała czasu ani ochoty, by się nim zajmować. Najpóźniej za godzinę powinna wyjść z wysprząta- nego mieszkania, z umytą głową i starannym makijażem. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Pierwszy złagodniał Bujała. - Głowa mnie boli, dziecko - powiedział już innym tonem. - Za- raz wyjadę do śródmieścia, to sobie posprzątasz. Pogadaj ze mną chwilę. Ból głowy mogła ostatecznie zrozumieć. Nalała sobie szklankę soku jabłkowego i poszła za nim do jadalni. Bujała najwyraźniej łgał z tym swoim myśleniem, bo gapił się tylko na Zuzannę i nie miał żad- nego pomysłu na rozmowę. - To co, w przyszłym roku mamy maturę? - spytał. - Ty też? - Bardzo ładnie udała zdziwienie. Roześmiał się hałaśliwie i pogroził jej palcem. - A co, uważasz, że nie chciałbym mieć twoich lat?! Wybierasz się na medycynę? Wszystkie dzieciaki teraz wybierają się na medycynę, jakby innych kierunków już nie było. Wejdziemy do Unii z samymi lekarzami. Bruksela za głowę się złapie. - Nie na mój widok - zastrzegła Zuzanna. - Ja właśnie zamie- rzam studiować języki obce. Jeżeli się dostanę, to najchętniej pójdę na... właśnie na brukselski. - Jest taki język? - zdziwił się i z bólem serca musiała mu przyznać punkt za czujność. - Znasz coś po brukselsku? - spytał ironicznie. - No... znam... O, kapustkę brukselkę znam! - Bruksela jest stolicą Belgii - wyjaśnił z wyższością. - Jeżeli już, to możesz się uczyć belgijskiego. Z radością odjęła mu punkt przyznany za czujność, jednak nie zamierzała ciągnąć lingwistycznych rozważań. Ostatecznie nie każdy musi znać się na językach świata. Ją na przykład o wiele bardziej nurtował inny temat. 62 - Widziałeś się z Weroniką we Włocławku? - spytała. Potarł w zamyśleniu brodę. Zapuszczał właśnie coś w kształcie łó- deczki ze sterem pośrodku i najwyraźniej swędziała go skóra. Co chwila drapał ten swój zarost, potrzebny jak kolczyk w pępku. - Dzisiaj? - Ostatnio. Wczoraj, przedwczoraj. Mam bardzo ważną sprawę do Weroniki, dlatego pytam. - Zadzwoń. - Dzwonienie tylko wtedy ma sens, kiedy kwoka włączy komórkę i jeszcze zechce ją odebrać. - Co to za sprawa? - Wagi państwowej. Z miną mocno zafrasowaną, ze zmarszczonym czołem Grzegorz Bujała wyparł się jakichkolwiek kontaktów z Weroniką w ostatnich dniach. Mówił dużo i z wewnętrznym przekonaniem. - Nie truj, stary! - zdenerwowała się Zuzanna. - We wtorek byli- ście na obiedzie w „Notinie". Zakrztusił się, zakasłał i bardzo gwałtownie zaprzeczył. Tak gwałtownie, że aż podpadająco. Spojrzał na zegarek i nagle bardzo zaczął się śpieszyć. Dopił kawę, chwycił neseserek. - Masz zamiar tu nocować? - spytała Zuzanna. - Jeżeli tak, mu- simy się jakoś umówić na godzinę, żebym była w domu. - Moje plany przewidują mianowicie nocowanie poza domem. - Bujała znacząco zmrużył oko. - Wrócę jedynie w przypadku, gdy... No, mniejsza o to. Mną się nie przejmuj, mam swoje klucze. - Klucze? Czekaj, czekaj! - złapała go za rękę już prawie za pro- giem. - Byłeś tu w poniedziałek wczesnym popołudniem? - Gdzie niby? - Tu, w tym mieszkaniu. Kręciłeś się po kuchni? Leżałeś na łóżku Weroniki? -Nie! Jego „nie" zabrzmiało bardzo serio. Zuzanna zamknęła drzwi, zwinęła odkurzacz i zaczęła szykować się do wyjścia. Sprzątanie by- ło ważne, jednak nie aż tak, jak jej własna przyszłość. O tajemniczym gościu Weroniki chwilowo nie myślała. Przyszedł, poszedł, spokoju nie zakłócał, więc rozwiązanie zagadki zostawiła czasowi. Cymbał zauważył przygotowania Zuzanny do wyjścia i natych- miast usadowił się pod drzwiami. Był przekonany, że wychodzą ra- 63 zem. Na nic się zdały czułe przemowy i gładzenie uszu, na nic sucha karma w misce. Stał i czekał, coraz bardziej niespokojny. Wyszła z mieszkania chyłkiem, boczkiem i czuła się jak ostatni zdrajca. Rozpuszczam wszystkich facetów, którzy nawiną mi się pod rękę, powtarzała sobie. Wobec Cymbała powinnam być bardziej stanow- cza. Nie mogę przecież uzależnić się od psa. Co sobie myślała, to myślała, jednak żal jej było mopsika zamkniętego w domu na wiele godzin. Jadąc na spotkanie do „Życia Torunia", Zuzanna była dobrze przygotowana zewnętrznie i nieco gorzej wewnętrznie. W ciągu mi- nionego roku naczytała się sporo wszelkiego rodzaju publikacji mówiących o tym, jak zaprezentować się przyszłemu pracodawcy. Bez większego kłopotu sama mogłaby taki poradnik napisać, choć możliwe, że nie byłaby wiarygodna. Radzą przecież głównie ci, któ- rzy pracę już mają. A jak radzą? Niewątpliwie szczerze, choć z upo- rem powtarzają wiadomości oczywiste dla rozgarniętego i kultural- nego maturzysty, nie mówiąc o absolwencie uczelni wyższej. I jak to z poradnikami bywa, żaden nie gwarantuje sukcesu ani nie bie- rze odpowiedzialności za niepowodzenia. I co z tego, że o maniery Zuzanny dużo wcześniej zatroszczyła się pani Iza, co z tego, że dziewczyna spięła grzywkę wsuwką, zrezygnowała z dżinsów na rzecz sukienki i postarała się wyglądać schludnie i elegancko, jak przystało na początkującą dziennikarkę, jeżeli w głowie miała mę- tlik. Grześ Bujała wpakował się akurat w momencie, gdy łącząc wysiłek fizyczny z umysłowym zamierzała wszystko sobie jeszcze raz poukładać. Nie było sprzątania, nie było układania, tylko le- ciutki popłoch. Do gabinetu naczelnego weszła książkowo, a więc tak, że auto- rzy wszystkich poradników powinni się poczuć usatysfakcjonowa- ni. Jej krok był lekki i pewny, sylwetka wyprostowana, głowa leciut- ko uniesiona do góry, twarz pogodnie uśmiechnięta. Niestety, redaktor tego nie zauważył, ponieważ nie podniósł głowy znad biur- ka. Na grzeczne, wyraźne „dzień dobry" odpowiedział machnię- ciem ręki, co równie dobrze mogło znaczyć, że wskazuje krzesło, jak i drzwi. Usiadła. Usiadła tak, aby móc się oprzeć. Nogi przechyliła lekko w bok, ręce ułożyła luźno i wygodnie wzdłuż nóg, składając je stro- nami wewnętrznymi do siebie, co znamionuje postawę przyjacielską. Redaktor nawet nie spojrzał. Jak się z nim uporam, pomyślała Zu- 64 zanna, to w wolnych chwilach napiszę poradnik dla kulturalnego pracodawcy. - Sekretarka pozwoliła mi wejść, jednak jeśli jest pan bardzo za- jęty, to chętnie poczekam obok, byle nie za długo - powiedziała spo- kojnie, wyraźnie, ale też nie za głośno. Wreszcie uniósł głowę. - No, o co chodzi? - spytał. Nie pochylił się w jej stronę, co po- dobno znamionuje szukanie porozumienia z rozmówcą. - Jeżeli o pracę, to z góry mówię, że nic z tego. - Nazywam się Zuzanna Korecka, jestem pracownikiem Instytu- tu Historii Rodziny - przedstawiła się głosem pewnym, choć czuła, że brnie dość niebezpiecznie. Zaczerpnęła powietrza, żeby brnąć da- lej. - Ostatnio pracuję nad historią znanego toruńskiego rodu i bar- dzo zależy mi na przejrzeniu archiwalnych roczników waszego pi- sma. Nie umiem określić, ile to zajmie mi czasu, może dwa dni, może pięć. Czy będzie pan tak uprzejmy i zgodzi się na moją kilkudniową obecność w redakcji? Wyraźnie zuprzejmiał; nawet zainteresował się samym instytu- tem, lecz przede wszystkim ciekaw był nazwiska rodu. - Guziołek - powiedziała Zuzanna, bo było to jedyne nazwisko, jakie wpadło jej do głowy. - Ten właściciel „Hossy"? - Między innymi. - I co pani na ich temat znalazła? - Tego nie mogę zdradzić - odparła, osładzając odmowę pięk- nym uśmiechem. - Wykonuję swoją pracę na zlecenie kogoś z rodzi- ny. Chodzi o zebranie jak najwięcej dokumentów: zdjęć, pamiątek, publikacji prasowych i tak dalej. - No, no - pokiwał głową nie jak zapracowany szef, lecz jak nor- malny człowiek. Pochylił się lekko w kierunku Zuzanny. - Pracuj so- bie, dziewczyno, notuj pilnie, tylko niczego nie wycinaj! - A jeżeli trafię na pańskie zdjęcie, to mogę? - zapytała, łamiąc podręcznikową zasadę niekokietowania rozmówcy. Redaktor wydawał się zachwycony. Zuzanna też. Nie sądziła, że tak gładko wprowadzi w życie pierwszy punkt swojego planu „Jak zostać dziennikarzem". Punkt ten brzmiał: „Wkręcić się do redakcji, choć na kilka dni, pod byle jakim pretekstem". Wychodząc z gabine- tu, z przyjemnością patrzyła na szeroki uśmiech przyszłego szefa, który jeszcze nie wiedział o tym, że ma być jej szefem. 65 Kiedy otworzyła drzwi mieszkania, zastanowiła ją niespodziewa- na cisza. Cymbał powinien warować przy progu, skakać i cieszyć się na jej widok. Przynajmniej zawsze tak robił. - Ach, ty artysto ze spalonego teatru! - zawołała. - Obraziłeś się znowu na panią? Pusty materac trocheja zaniepokoił. Zajrzała do kuchni, obiegła wszystkie pokoje, ale nie znalazła psa. Pozostała tylko łazienka. Drzwi z całą pewnością zostawiła zamknięte i zamknięte były nadal. Włączyła światło, nacisnęła klamkę. Między sedesem i wanną leżał nieruchomy kłębuszek. Na jego widok poczuła nagły łomot serca. Nie żadne przyśpieszone bicie, tylko wielki łomot. - Cymbał, piesku? Cichutkie skomlenie było znakiem, że żyje. Delikatnie wzięła go na ręce. Zapiszczał głośniej. Nie był skaleczony, nie krwawił, dygotał tylko cały. Delikatnie położyła go na swojej kanapie, pogładziła po łebku i choć nie była skłonna do łez, miała ochotę zapłakać. Tu nie łez trzeba, lecz czynu, powtórzyła sobie ze trzy razy, zanim znalazła wizytówkę weterynarza. Telefon sieciowy nie odpowiadał, zadzwoni- ła więc na komórkę. Ze zdenerwowania nagadała więcej, niż należało, i mężczyzna do- piero po adresie zorientował się, o czyjego psa chodzi. Przez cały czas klęczała przy kanapie i gładziła biedny czarny łebek. Cymbał nie chciał pić, nie chciał suchej karmy, tylko patrzył z niemym wy- rzutem. - Ty jesteś Cymbał i ja jestem cymbał. Co my tu robimy, piesku? Pilnujemy domu, który jest nie do upilnowania. Kto chce, włazi, wy- żera zapasy i jeszcze... W co ona z nami gra, ta twoja pani? Weterynarz Marek przyjechał po piętnastu minutach i Zuzanna od razu poczuła się pewniej. Był wielki, miśkowaty i budził zaufanie. Dokładnie obmacał obolałego psiaka, zostawił lekarstwa, dał za- strzyk i słowo, że Cezaremu nic nie będzie. - To mi wygląda na silne uderzenie - powiedział. - Żebra raczej całe, łapki też. Może ktoś go kopnął na spacerze? - Przy mnie? Chyba zabiłabym drania! - zawołała. - To się stało w domu. Zostawiłam psa na materacu w przedpokoju, znalazłam zamkniętego w łazience. Czy pan coś z tego rozumie? Podobno tyl- ko ja mam klucze i moja siostra. No i jeszcze brat siostry, ale on by chyba Cymbała nie kopnął. - Cezarego. 66 - Zaproponowałam psiakowi zmianę imienia na mniej pretensjo- nalne. Zgodził się, reaguje, więc chyba mu się spodobało, jak pan myśli? - Reaguje na głos, potem dopiero na imię. Musiał panią bardzo polubić. Zuzanna nie miałaby nic przeciwko temu, żeby pan Marek też ją polubił, choćby na godzinę. Bała się zostać w domu sama z chorym psem i ze strachami wyłażącymi z kątów. Kiedy przenieśli psa z mate- racem do pokoju gościnnego, pobiegła do kuchni wstawić wodę na herbatę. Na szafce, w centralnym miejscu, tkwił wypaćkany keczupem talerz, widoczny znak obecności tajemniczego nieznajomego. Ten cham nie tylko wyżera zapasy, ale jeszcze robi ze mnie swoją gosposię, pomyślała ze złością. Jak go wreszcie dorwę, to pożałuje, że się urodził. Pan Marek nie wzbraniał się przed filiżanką herbaty. Sprawiał wrażenie bardzo miłego faceta, na dodatek nie był mrukiem. Zuzan- na niczego więcej do szczęścia nie potrzebowała, jak właśnie chwili rozmowy z kimś takim. Gawędzili sobie o psach i o ludziach, zwłasz- cza o poszkodowanym bohaterze wieczoru oraz jego przodkach, pa- noszących się w osiemnastym wieku na europejskich dworach ksią- żęcych. Jeden z najsłynniejszych mopsów, należący do Aleksandra Wirtemberskiego, doczekał się nawet własnego pomnika na zamku Winnenthal. Inni pobratymcy nie weszli co prawda na cokoły, jed- nak przez blisko dwieście lat należeli do ulubieńców książąt i dam dworu. Potem, jak to zwykle z pupilami bywa, mops został zapo- mniany tak skutecznie, że sto lat temu, albo trochę więcej, Anglicy musieli rozpocząć hodowlę od nowa, żeby rasa nie zginęła. - Moja siostra raczej nie postawi Cymbałowi pomnika, choć gło- wy nie dam, czy go kiedyś nie nakarmi własną piersią - powiedziała Zuzanna. - Ona zachowuje się jak szalona psia mama, aż mnie sa- mą to dziwi. - Psiaka pewnie też - roześmiał się weterynarz Marek. - Wbrew wyobrażeniom ludzi psie szczęście różni się od naszego. Huśtanie w ramionach, całowanie w nos nie zastąpi długiego spaceru ani za- bawy na powietrzu. Cezary z braku ruchu zaczął tyć. On wprawdzie zalicza się do psów pokojowych, jednak nie jest skończonym kana- powcem i lubi biegać. - Myślę, że przy mnie Cymbał... przepraszam, Cezary, nie cierpi na brak ruchu. A teraz będzie się ruszał jeszcze bardziej, bo od jutra zacznie ze mną chodzić do „Życia Torunia". 67 - Pani pracuje u Lemańskiego? - ucieszył się weterynarz Marek. Ucieszył się nie tyle ze względu na redaktora, ile piękną bokserkę imieniem Luna. - Lemański jest mi winien flachę za znalezienie mę- ża dla Luny. Obalimy flachę, powiedział, jak moja sunia zajdzie. Su- nia zaszła, niedługo urodzi małe, niestety, obietnica wciąż pozostaje tylko obietnicą. - A to paskuda! - ucieszyła się Zuzanna. Ona z kolei ucieszyła się wyłącznie ze względu na redaktora. Obiecała pozdrowić Lunę i nie wspominać o flaszce. Dochodziła dziesiąta, kiedy w zamku zachrobotał klucz. Zuzan- na oglądała w telewizji program rozrywkowy, nie była jednak zbyt zainteresowana ani rozbawiona. Odgłos otwieranych drzwi natych- miast postawił ją na nogi. Rozejrzała się za czymś ciężkim. Najbliżej stał wielki srebrny wazon. Przyczaiła się za kredensem, gotowa wal- czyć na śmierć i życie. Na szczęście Bujała przytomnie odezwał się od progu. Randka mu najwyraźniej nie wyszła, bo głos miał struty i mi- nę taką samą. - Daj, mała, bratu coś do picia! Wyłączyła telewizor i przeszła do kuchni. - Byłeś po południu w domu? Jadłeś coś? - krzyknęła w stronę sypialni Weroniki, gdzie zniknął. - Jadłem w mieście. - A w domu nie byłeś? Ktoś był na pewno. - Czy ty nie masz przypadkiem hopla na punkcie tajemniczych odwiedzin? - Bujała stanął w drzwiach kuchni i popatrzył na nią z ironią. - Brudny talerz jeszcze bym chamowi darowała, ale skopania psa w życiu nie daruję. - Komu niby? - Spokojna twoja głowa. Dowiem się komu. Cymbał sam się nie kopnął i nie zamknął w łazience. - Ty chyba jednak masz hopla. Dodzwoniłem się do Weroniki. Twierdzi, że są tylko dwa komplety kluczy: jeden ma ona, drugi ty. - A ty? Czym niby otwierałeś przed chwilą? Nie każ mi się domy- ślać, stary, bo się źle domyśle. Powiedziałeś rano: mam klucze! Po- wiedziałeś, drzwi otworzyłeś i co? Chyba tylko skleroza! - Takie odżywki to sobie zostaw dla kolegów z klasy - powiedział obrażonym tonem. - Jak już chcesz kłamać, to kłam z głową. Jesteś beznadziejny. - Facet nie musi być nadziejny, wystarczy, że jest nadziany. - Najlepiej na rożen. - Nie pomyliłaś czasem płci? - Zaśmiał się głośno. - Rożen, to wiesz... - Wystarczy, że ty wiesz. Mnie to guzik obchodzi. Idę spać. - Posiedź jeszcze chwilę - poprosił nieoczekiwanie. - Nie jest jesz- cze tak późno. Pogadamy. Zuzanna była bardzo podatna na prośby. Moment wcześniej wściekała się na Bujałę i nie chciała go oglądać, ledwie jednak zmie- nił ton, złość z niej spłynęła. Przyniosła dwie filiżanki herbaty i usia- dła na krześle Weroniki. W głębi duszy cieszyła się, że nie spędzi tej nocy sama. Mogła nie lubić Bujały, ale jego obecność* w domu odsu- wała strachy na bok i to nie tylko te wymyślone. Drań, który skopał Cymbała i zostawił na szafce kuchennej brudny talerz, z całą pewno- ścią nie był wytworem fantazji. Bez protestów zgodziła się dotrzy- mać towarzystwa Grzegorzowi, jednak nie zamierzała go zabawiać. A on skubał bródkę w filozoficznej zadumie. - Może strzelimy po lampce koniaku? - ożywił się na moment, spojrzał na Zuzannę i machnął ręką. - Zapomniałem, że z małola- tem siedzę. - Strzelaj sobie, jeśli chcesz i masz co - powiedziała. - Weronika powinna mieć! - Przecież to zagorzała abstynentka - zdziwiła się Zuzanna. Bujała też się zdziwił i to bardzo. Pokręcił głową, cmoknął, chciał coś powiedzieć, w końcu dał spokój i siedział przez chwilę ze zwie- szoną głową. Tylko przez chwilę, bo z natury był gadatliwy. - Czemu te baby są takie głupie? - Mnie pytasz? Facetów pytaj. Nic się nie dzieje bez przyczyny. - Gadanie. Przyczyną jest wrodzona głupota. Mając do wyboru mięczaka i prawdziwego faceta, kogo byś wybrała? - Sam wiesz, że na miłość nie ma rady. Przypomnij sobie babcię Kretowską. Ten, który ją porwał już po ślubie, musiał być zakocha- ny do szaleństwa. A jednak nim wzgardziła i wyszła za dziadka Po- ręckiego. - Kto ci to powiedział? - Weronika. Przeskok od zadumy do wielkiego rozbawienia był tak gwałtow- ny, że Zuzanna osłupiała. Grzegorz walił się rękami po udach, popi- 69 skiwał i śmiał się tak zaraźliwie, że zostawiła w spokoju własne osłu- pienie i zaczęła mu wtórować. On śmiał się z jakichś sobie tylko zna- nych powodów, ona bez powodu. Z samego umiłowania śmiechu. - Ja przez tę Weronikę to kiedyś orła odwalę - powiedział, gdy już doszedł do siebie, wytarł oczy i nos. Najwyraźniej szykował się do dłuższego opowiadania. Zuzanna podkuliła nogi i usiadła wygodnie. Czuła, że będzie to całkiem inna wersja niż ta, którą do znudzenia i przy każdej okazji powtarzała Weronika. I nie myliła się. Grzegorz cytował dziadka Poręckiego, a więc można powiedzieć, że jego historia pochodziła z samego źró- dła. Cofnęli się do roku tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego, może ósmego, do starego Włocławka. Dziadek Franciszek z babką Marianną, wówczas jeszcze młodzi i pełni sił, jechali furmanką na targ. Była wczesna jesień i bardzo wczesny ranek. Wieźli kapustę, ziemniaki, trochę marchwi, a Marianna dodatkowo jaja, śmietanę gęstą jak popa* i dwie osełki masła owinięte w liście chrzanu. Całą furmankę wyładowali, bo nie po to raz w tygodniu tłukli się osiem- naście kilometrów z Dębniaków, żeby główkę kapusty na rynku po- kazać, tylko uczciwie pohandlować. Przed Włocławkiem, kiedy po lewej stronie drogi ukazywały się mury cmentarza, dziadek zawsze przezornie podcinał kasztana batem. Ale to nie cmentarza się bał. I nie cegielni, która stała po prawej. Strach czaił się w głębi, tam, gdzie wokół jeziora Grzywno rozłożyło się najbiedniejsze, najbrzyd- sze lumpenproletariackie osiedle, które od jeziora wzięło nazwę. Franciszek Poręcki podcinał kasztana batem, żeby jak najprędzej minąć to miejsce, nielubiane przez ludzi i zapomniane przez Boga. Podniósł bat do góry i chyba nawet z osłupienia zapomniał go opu- ścić, bo na furmankę wskoczył chłop chudy, długi i mocno żylasty. Złapał Mariannę pod pachy i tak lekko, jakby swojej wagi nie miała, razem z nią zeskoczył na ziemię. Otumaniona kobiecina dała się po- pychać do przodu i długa chwila upłynęła, nim odzyskała głos i za- częła wrzeszczeć: „Franek, ratuj!". Franciszek i bez tych krzyków wiedział, co należy robić. Ściągnął lejce, zeskoczył z furmanki i z ba- tem w garści pognał za porywaczem. Nawet daleko biec nie musiał, może ze dwieście metrów, nie więcej. Babka od krzyku zachrypła, chusta jej z głowy zjechała, trzewik się rozwiązał, ale żadnego * Wyrażenie gwarowe, do dziś używane na Kujawach na określenie gęstych, zawiesistych substancji (przyp. aut.). 70 uszczerbku na ciele i honorze nie doznała. W przeciwieństwie do furmanki. Kiedy wrócili zziajani po biegu, nie było ani ziemniaków, ani jednej główki kapusty, ani pół marchewki. Zniknęła śmietana gę- sta jak popa, jaja i dwie osełki masła owinięte w liście chrzanu. Znik- nęli też złodzieje, rozmyli się w mroku poranka razem z workami i torbami. Zostało jedynie parę kapuścianych liści, wdeptanych w ziemię. Franciszek Poręcki bardzo przeżył tamten napad i jeszcze po trzydziestu latach dokładnie pamiętał, co wieźli. I pretensję do żony wnosił, że jako baba nieszczęście ściągnęła. A przecież wojnę przeżył i stracił dużo więcej niż te trochę kapusty, ziemniaków i dwie osełki masła. - Dziadkowie byli rolnikami? - spytała Zuzanna^ ocierając mo- kre od śmiechu oczy. - Rolnikami tak, ale nie bogaczami. W czasie wojny Niemcy ich mianowicie wysiedlili, a może sami się przenieśli, tego nie wiem, w każdym razie od kiedy pamiętam, mieszkali w Lipiankach. - W dworku? - Ano. W jednej komnacie kury, w drugiej oni z dzieciskami... znaczy z panienkami. Przenośna toaleta znajdowała się za stodołą. Jako mały berbeć byłem raz w dworku razem z ciotką Stefą i Wero- niką. Ale to był cyrk! Cała wieś słyszała Weroniczkę, jak wrzeszcza- ła, że nie chce „ziałenki" na dworze, tylko taką prawdziwą, z sede- sem. A mnie się tam podobało. Wiesz co, ona mianowicie ma chyba niezłego pier... zajoba. Chałupkę odstawiła na medal i zamiast się cieszyć, pieprzy za przeproszeniem o dworku po dziadkach. Kogo to wzrusza? Ja cenię ludzi za to, co zdołają osiągnąć, do czego dojdą. A ty? - Ja jeszcze za parę innych rzeczy - powiedziała Zuzanna. - Wa- sza babka była rzeczywiście taka piękna, jak opowiada Weronika? - W młodości może i była niebrzydka. Ja pamiętam już tylko spracowaną staruszkę w wełnianej chustce na głowie. Chyba coś z uszami miała, że wiecznie w tej chustce: i do krów, i w pole. - Córki miała ładne. Widziałam zdjęcia. - Kiedy to było, dziecko! - Grzegorz przeciągnął się leniwie i spojrzał na Zuzannę z zainteresowaniem. - Wiesz co, jak na ciebie pokrzyczeć, to potrafisz zadbać o siebie! Rano wyglądałaś jak pół- dupek zza krzaka, a teraz całkiem inna dziewuszka. Fajna jesteś. - Sam jesteś półdupek - mruknęła, odzyskując dawną nieprzy- chylność. Zebrała filiżanki i już miała wyjść, kiedy nagle przypo- 71 mniała sobie horror z kluczami. - Grzegorz, mów prawdę: widziałeś się we wtorek z Weroniką? Była we Włocławku? Ziewnął, pokręcił głową i spojrzał na Zuzannę oczami zmęczone- go człowieka. - Jesteś gorsza niż świderek. No, dobra, niech stracę! Była! Oszu- kała cię na te dwa dni i czuła się z tym głupio. Do Norwegii leciała we wtorek wieczorem. Mieliśmy do załatwienia takie swoje sprawy na cmentarzu, z grobowcem i tak dalej. - Do Norwegii czy do Niemiec? - Pokręciłem coś? To do mnie podobne... Zuzanna wyszła z jadalni przekonana, że jeżeli ktoś pokręcił, to nie on, tylko Weronika. Czuła się wmanewrowana przez siostrę w sy- tuację, która ją coraz bardziej przerażała. Mogła znieść drobne kłamstewka, małe dziwactwa, ośli upór, tym razem jednak miała wrażenie, że chodzi o coś więcej, grubo więcej. Cymbał, jakby na potwierdzenie słów weterynarza, wstał rano o wiele zdrowszy. Pociągał trochę tylną łapą, ruszał się nieco wolniej niż zwykle, jednak nie stracił ochoty na spacer. Poszli sobie do lasku i z po- wrotem, co zajęło im prawie godzinę. Wrócili przed ósmą, akurat kiedy pod dom podjechał elegancki peugeot. Podjechał, to podjechał, minę- ła obojętnie samochód i poszła dalej. Ktoś krzyknął „dzień dobry", to krzyknął, przecież nie do niej. Kto mógł się kłaniać Zuzannie na ob- cym osiedlu? Chyba tylko wiatr. Z peugeota wysiadł wysoki mężczyzna w garniturze, to wysiadł. Widocznie tak mu pasowało. Olśniło ją do- piero przy drzwiach wejściowych. Była przyzwyczajona do widoku Ra- dosława w sportowej koszulce i krótkich spodniach. W garniturze wy- glądał elegancko, choć mizernie. Oczy miał podkrążone, twarz bledszą niż zwykle, ozdobioną jednodniowym zarostem. Co sobie pomyślała o amorach sąsiada, to pomyślała, ale domysły schowała dla siebie. - Przepraszam, nie poznałam - powiedziała. Kiwnął głową na znak, że przyjmuje wyjaśnienie albo nie przyj- muje, trudno było wyczuć, bo szli razem tylko na pierwsze piętro. Potem on otwierał swoje drzwi, ona swoje. U niego panowała ci- sza, za to u niej Grześ Bujała rozdarł buzię w przedpokoju, bo mu za długo było czekać na śniadanie. Zauważyła przelotne, zdziwione spojrzenie Radosława i poczuła się głupio. - Śniadanie? Zostałam wynajęta do niańczenia psa, ty sobie sam radź - powiedziała z wściekłością, ale tego już sąsiad nie mógł usłyszeć. 72 Bujała w kuchni okazał się absolutnym beztalenciem. Kromka chleba, którą ukroił, przypominała koturn, pogrubiony w miejscu obcasa do pięciu centymetrów. Obracał pajdkę w palcach z wielkim zdziwieniem, bo takiej krzywej sam chyba wcześniej nie widział. Zu- zanna bez słowa wyjęła z lodówki masło i wędliny. - Dzisiaj też nocujesz? - spytała. - Czy ty mianowicie myślisz, że nocowanie z tobą to taka wielka przyjemność? Chrapiesz, jakby ktoś drzewo piłował. - Cymbał chrapie, nie ja - odpowiedziała urażona. - Akurat. - Więc nocujesz czy nie?! - Umówmy się, mała, że jak wrócę wieczorem, to^zanocuję, a jak nie wrócę, to będziesz sobie chrapać sama. I zapamiętaj na przy- szłość, że prawdziwego mężczyzny nie należy pytać o miejsce nocle- gu. On i tak pójdzie tam, gdzie zechce. - Wiem. Moja babcia to samo mówiła o psach podwórkowych - powiedziała. Wzruszyła ramionami, puszczając mimo uszu pomruki Bujały, który babcine skojarzenie uznał za wulgarne. Całkiem niepotrzebnie się nadymał, bo babci Mikosiowej można było wierzyć. Pracowała w kancelarii adwokackiej swojego męża i niejedną miedzę wspólnie przestawili za pieniądze wiejskich klientów. Babcia znała wieś od podszewki. Wydarzenia poprzedniego wieczoru mocno nadwątliły odwagę Zuzanny, jednak nie zamierzała błagać obcego faceta, żeby spędził z nią kolejną noc. Zastanawiała się nawet, czy nie wyjechać z Cym- bałkiem do Włocławka. Był piątek, przed sobą miała dwa dni wolne od pracy, więc zamiast pilnować domu Weroniki, mogła spokojnie popilnować Łukasza. Przed wyjściem Bujała sporo czasu zmitręzył w łazience, blokując Zuzannie dostęp do prysznica i kosmetyków. Kiedy wreszcie pojawił się na progu, włosy miał wymodelowane na suszarce i pachniał jak trzy perfumerie. Według Zuzanny pachniał niebrzydko, według Cymbała - okropnie. Mopsik kichnął trzy razy z rzędu i z wielkim obrzydzeniem wyniósł się z przedpokoju. - Zostawiasz neseser? - spytała Zuzanna. - Ty jesteś sto razy gorsza niż świderek. Wiercisz człowiekowi dziurę w brzuchu bez znieczulenia. Wrócę po neseser, tylko nie wiem kiedy. Wieczorem spotykam się z kimś w „Hossie". 73 - W „Hossie"? - zawołała zaskoczona. - I co cię tak zdziwiło? Interesy załatwia się mianowicie w do- brych lokalach. - Weronika nie uważa „Hossy" za dobry lokal. - Pół życia spędza w knajpie, którą uważa za podłą? W każdym razie małolaty tam nie bywają, więc nie licz na to, że cię zaproszę. - Wystarczy, że mi opowiesz. - Ty masz ciągoty, ja postoję! McDonald już ci nie wystarcza? - Opowiesz? Wyszedł z mieszkania w znacznie lepszym nastroju, niż był przy śniadaniu. Zuzanna wykąpała się, zrobiła na bóstwo i jeszcze w za- pasie zostało jej parę minut na rozmowę z Cymbałkiem. - Gdzie twoja męska solidarność? - spytała z udanym zgorsze- niem. - Nakichałeś na prawdziwego mianowicie mężczyznę i leżysz sobie jakby nigdy nic? Leż, leż, nie wstawaj! Zastanawiam się, kto te- go Grzegorza tak rozpuścił? Trzy żony podobno miał i wszystkie uciekły. Ja się tym babkom nie dziwię, a ty? To znaczy dziwię się, że wyszły za Bujałę, natomiast rozumiem, dlaczego zwinęły żagle. To się w makówce nie mieści, żeby prawdziwy chłop nie potrafił ukroić chleba. Widocznie taki on prawdziwy, jak jego umiejętności. Szkoda, że nie widziałeś kromek Łukasza. Krajalnica wysiada. Pojedziemy dzisiaj do Włocławka, co ty na to, piesku? Zobaczysz moje osiedle i las, w którym nawet grzyby rosną. Trzeba tylko minąć śmieci na skraju, potem można sobie lasem dojść aż do Wieńca. Czemu tak patrzysz? Widać po mnie, że tęsknię? Chyba tęsknię. Za Łukaszem, za mieszkaniem... Wynajęte to nasze mieszkanie, ale tam czuję się u siebie. Jestem bezpieczna, rozumiesz? Figa mojej Gajewskiej wy- wącha każdego obcego. U nas nie włazi się do mieszkań jak do baru samoobsługowego, żeby podjeść i zostawić brudne talerze. Tu nawet sąsiedzi są jacyś dziwni. Inka głupia, ten cały Radosław też nie za mądry. Widziałeś, jak on nas zmierzył, kiedy wchodziliśmy do miesz- kania? Sam wracał z nocnej balangi, a zgorszył się, że my przenoco- waliśmy Bujałę. Dorosły facet powinien wiedzieć, że pozory mylą. Może on wcale nie swawolił, tylko handlował tirami? Czy on ci pasu- je do lewych interesów? Niby każdy facet pasuje do takich intere- sów... chociaż on nie bardzo. Ciekawe, dlaczego Weronika go nie lu- bi? Co ta twoja pańcia tym razem nakręciła? Gdzie ona w końcu pojechała, do Niemiec czy do Norwegii, i dlaczego akurat przez Włocławek? Aha, muszę podpytać Malwinę, czy moja siostrzyca by- 74 wa w „Hossie". Malwina powinna wiedzieć, o ile oczywiście pamię- ta jeszcze Weronikę. Zuzanna nie zamierzała od rana zawracać głowy redaktorowi na- czelnemu. Zresztą nie było takiej potrzeby. - Nasz archiwista, pan Bartek zajmie się panią - powiedziała se- kretarka Lemańskiego. - Ach, jaki on śmieszny i śliczny! - Kto, pan Bartek? - ucieszyła się Zuzanna. - On ani trochę, mówię o pani piesku. - To rasowy mops, wabi się Cymbał. Jego przodek spotykał się z Marią z Czartoryskich Wirtemberską, autorką „Malwiny". Mąż, albo teść Marii, nie wiem dokładnie, wystawił swojemu mopsowi, przodkowi Cymbała, pomnik na zamku Winnenthal - wyjaśniła z dumą dziewczyna. - Ale imię to mu pani dała nieszczególne - zauważyła jasnowło- sa piękność, marszcząc nosek. - Po łacinie cymbalum. To jest muzyczne imię, na cześć Jankiela - wyjaśniła Zuzanna z całą powagą, powtarzając słowa weterynarza Marka. Swoją znajomość łaciny sama uznawała za śladową. Prosto z sekretariatu poszła do działu miejskiego, gdzie stało wol- ne biurko. Chwilowo wolne, bo dziennikarz, który przy nim praco- wał, złamał nogę. Podobno uparcie tropił dziury w chodnikach i w końcu przed tygodniem wpadł osobiście do takiej całkiem niepo- zornej, ale głębokiej. Cztery miesiące zwolnienia, potem jakaś reha- bilitacja, razem z pół roku nieobecności. To było więcej, niż Zuzan- na mogła od losu oczekiwać. W pokoju siedzieli sami panowie i to również nastroiło ją pozytywnie. Po pracy w szkole, gdzie obracała się głównie wśród pań. łaknęła odmiany. Zresztą wszyscy panowie, a było ich trzech, obejrzeli Zuzannę dokładnie, wnikliwie i z zado- woleniem. Widać oni z kolei mieli zapotrzebowanie na towarzystwo młodej, ślicznej dziewczyny. W ten sposób życzenia obu stron zosta- ły spełnione. Zuzanna zajęła biurko połamańca, a Cymbał ułożył się tuż przy jej nogach. Pan Bartek wyraził natychmiastową gotowość współpracy. W jego rękach opasłe roczniki miały wagę kartki papie- ru. Prężył wątłe mięśnie, gotów całe archiwum rzucić Zuzannie do stóp. Dziewczyna nie szczędziła mu widoku pięknych zębów, naj- większej dumy matki, było nie było wymagającego stomatologa. Śmiała się chętnie i już po chwili wszyscy w pokoju szczerzyli zę- by różnej urody. W powietrzu latały żarciki, anegdotki, niewinne 75 komplementy i tak strawili prawie godzinę. Pierwsza ocknęła się Zu- zanna. - Chłopaki, ja mam pracę! - wykrzyknęła. - A my co mamy? - spytał Damian. - Też pracę, chociaż na co dzień używamy określeń bardziej adekwatnych. - Mam wyjść, żebyście sobie poużywali? - Nie o to chodzi. Ty wiesz, ile się trzeba nabiegać dla kilku lini- jek tekstu? I nie masz żadnej pewności, że to, co napiszesz, łaskawie ci wydrukują - powiedział, zagarniając władczym ruchem jedyny w pokoju aparat telefoniczny. Po chwili Zuzanna miała okazję przekonać się, że nie wszystkie informacje są efektem biegania. Czasem wystarczy wiedzieć, gdzie zadzwonić i o co spytać. - Od jakich roczników zaczynamy? - dopytywał się Bartek. - Zostawiłam swoje notatki w archiwum - mruknęła Zuzanna, przeglądając notes bez większego efektu. - Miałam to wszystko do- kładnie opracowane, rozpisane na lata i diabeł nakrył ogonem. Nie pamiętasz przypadkiem, w którym roku zaczęło być głośno w Toru- niu o rodzinie Guziołków? Chodzi o okres peerelowski. Poczekaj, niech się zastanowię... To musiał być sześćdziesiąty ósmy. Wtedy wy- płynęli jako działacze polityczni. - Zadzwoń do nich, na pewno mają wycinki. Ludzie zbierają ta- kie rzeczy - poradził Filip. - Jakby mieli, to nie siedziałabym tu z wami - pokręciła głową Zuzanna. - Coś zaginęło, coś się spaliło. Wiadomo tylko, że prasa pi- sała, reszta należy do mnie. Dobra, zaczynamy od sześćdziesiątego ósmego. - Ciebie jeszcze wtedy na świecie nie było, co? - Gdybym pisała o Napoleonie, musiałabym cofnąć się jeszcze głębiej. Wertowanie starych roczników może być zajęciem frapującym i to bez względu na fakt, czy człowiek wie, czego szuka, czy przeciwnie: szuka, bo może coś znajdzie. Guziołkowie byli Zuzannie kompletnie obojętni. Przypadek sprawił, że uczepiła się właśnie tej rodziny. Nie chciała wyjść w oczach kolegów na przygłupa, więc otworzyła notes, wyjęła długopis i dała nura w najnowszą historię. Nazwisko Feliksa Guziołka po raz pierwszy pojawiło się tuż po wydarzeniach czerwco- wych. Potem nie schodziło z łamów. Musiał być bardzo wszechstron- nym człowiekiem, bo wypowiadał się na różne tematy - od kształce- 76 nia młodzieży po rozbudowę wodociągów i akcję żniwną. Kiedy do działu miejskiego zajrzał redaktor Lemański, Zuzanna kończyła zapi- sywać trzecią kartkę. Wybierała tylko najcelniejsze przemyślenia i cy- taty. Na widok naczelnego Damian i Filip natychmiast przypomnieli sobie o ważnych wydarzeniach, w których obowiązkowo powinni uczestniczyć. Wyglądało na to, że nie lubią pogawędek z szefem. - A to kto? - Lemański pochylił się nad Cymbałem. - Mój asystent. - Zuzanna uśmiechnęła się przepraszająco. - Miał drobny wypadek i bałam się zostawić go w domu. - Czy on ma zeza? - spytał nietaktownie redaktor naczelny. Zuzanna poczuła się dotknięta. Cymbał leżał sobie grzecznie i nie pytał, czy Lemański ma brzuch. Gołym okiem widać było, że ma ogromne brzuszysko, więc o czym tu gadać. - Pan Marek, weterynarz, mówi, że taka drobna usterka dodaje psu wdzięku. O, właśnie, całkiem zapomniałam! Marek przesyła po- zdrowienia dla pana i pięknej Luny. Zastanawiam się nawet, kogo pozdrawia serdeczniej... Chyba jednak swoją pacjentkę. Jeżeli do tej pory Zuzanna nie doceniała oczywistej prawdy, że znajomości otwierają drzwi i serca, to w momencie gdy wspomniała o Lunie, zmieniła zdanie. Lemański rozjaśnił się jak słoneczny pora- nek. Przysiadł obok biurka dziewczyny specjalnie po to, by opowie- dzieć historię rasy bokserów. Najpierw były psy krępe, bardzo cięte 1 niewrażliwe na okaleczenia. Używano ich do polowania na niedź- wiedzie i dziki. Potem było krzyżowanie z innymi rasami, które trwa- ło około siedemdziesięciu lat, zanim uznano boksera za odrębną ra- sę. Dzisiejszy bokser to pies elegancki, który zachował dawne zalety charakteru, a więc ciętość, odporność i wytrwałość. Nazwę zawdzię- cza nie tyle waleczności, ile fizycznemu podobieństwu mordki do zniekształconej twarzy zawodowego boksera. - Zwłaszcza chodzi o nos - wyjaśnił redaktor Lemański, dotyka- jąc z lubością własnego długiego nosa z arystokratycznym garbkiem. Zuzanna westchnęła. Czuła, że musi westchnąć, żeby dać do zro- zumienia, jaką przykrość sprawia jej powrót od psiego tematu do lektury roczników. - Znalazła pani coś ciekawego? - spytał Lemański. - Coś znalazłam, choć nie uważam tego za ciekawe. Język jest straszny. - Tak się wtedy mówiło i pisało o działaczach politycznych. Fraze- sik, sloganik, pobożne życzenie, kropka. Frazesik, sloganik i tak dalej. 77 - Możliwe. Ja za to wiem, co dzisiaj mówi właściciel „Hossy" do swoich kelnerek. - Że najęły się do zapierniczania i mają zapierni- czać, jeśli nie chcą wylądować gębą na bruku. Ojciec przeginał wte- dy, syn przegina dzisiaj, choć w inną stronę. Gdyby spojrzeć na to po dziennikarsku, byłby fantastyczny materiał. Taki o dziedzictwie du- chowym i nie tylko. Nie wykluczam, że kiedyś o nich napiszę. - No, no... - mruknął Lemański. - Ma pani ochotę chwycić za pióro? - Przecież ja żyję z pióra. Jest to trochę inne pisanie, teksty muszą być wyprane z emocji, oparte wyłącznie na faktach, bo takie są zało- żenia i nic na to nie poradzę. Ale zgadł pan, mnie pociąga reportaż. - Niech pani zacznie od Guziołków. Ciekawe ujęcie tego tematu to murowany sukces. Zbystrzała. Punkt drugi planu „Jak zostać dziennikarzem" zakła- dał, że po wkręceniu się do redakcji należy wkręcić się w łaski naczel- nego i sprzedać pomysł na dobry tekst. Wykonała ten punkt dużo szybciej, niż zamierzała. Jednego wszakże nie uwzględniła: konkret- nej propozycji. Jeżeli zgodzę się od razu, myślała w popłochu, to pod- padnę. Jeżeli się nie zgodzę, drugiej takiej okazji mogę nie mieć. - Nie sądzę, żeby Guziołkowie mieli chęć na reportaż - powie- działa ostrożnie. - Więc niech ich pani przekona. - Nie dzisiaj i nie jutro. Najpierw muszę dopełnić warunków pierwszej umowy, skończyć to, co zaczęłam. - Niech pani kończy i jednocześnie zbiera materiał do reportażu. - Ten materiał sam się zbiera. Wystarczy porozmawiać z pracow- nikami „Hossy" i przejrzeć stare roczniki toruńskich pism. Kłopot polega na tym, że właściciel restauracji nie znosi dziennikarzy. Nie walczy o gwiazdki ani o punkty na łamach gazet. On jest bardziej hermetyczny niż słoik twist. Ale zgoda, kupuję pański pomysł. Lemański sam wydawał się bardzo zadowolony ze swojego pomy- słu i gorąco namawiał Zuzannę do - jak to zgrabnie ujął - zmierze- nia się z wyzwaniem. Jakoś dziwnie nie czuł lęku przed Bolesławem Guziołkiem i jego wielkimi wpływami. Przy okazji zdradził przyszłej koleżance pewną starą tajemnicę z lat siedemdziesiątych, o której w tamtym czasie głośno mówiło miasto, za to gazety przezornie mil- czały. Tajemnica dotyczyła obecnego właściciela „Hossy", który ja- ko młody chłopak spowodował wypadek samochodowy i śmiertelnie potrącił jakieś dziecko. 78 Zuzanna opuściła redakcję z wiatrakiem w głowie. Jedna myśl wydawała się śmielsza od drugiej, a wszystkie wirowały jak szalone i trudno je było połapać. Po dłuższym zastanowieniu odrzuciła te najbardziej niedorzeczne, jak choćby wtargnięcie do gabinetu Gu- ziołka. Wtargnąć ewentualnie mogła, tylko co dalej. Odpadała też samotna kolacja w „Hossie". Co innego gdyby zaprosił jąjakiś męż- czyzna, choćby Bujała lub jeszcze lepiej Łukasz. Na pierwszego w ogóle nie mogła liczyć, drugi udawał strasznie obrażonego. Nie za- mierzał spędzać weekendu w Toruniu, miał swoje dyżury i robił Zu- zannie łaskę, że w ogóle z nią rozmawiał. - Umówiliśmy się, że wracasz w piątek - powiedział oschle. - Piątek ty wymyśliłeś. Ja od razu mówiłam, że jestem uzależnio- na od powrotu Weroniki. ** - Zawsze byłaś uzależniona od wszystkich, tylko nie ode mnie - uogólnił znacząco. Wobec takich argumentów Zuzannie opadły ręce. Gdyby siedział na wprost niej, przytoczyłaby co najmniej kilkanaście przykładów obalających jego „zawsze". Gdyby miała go obok, wytłumaczyłaby po raz setny, dlaczego nie znosi słowa „uzależnienie". Człowiek rozumny nie może się od nikogo i od niczego dobrowolnie uzależniać, chyba że chodzi o drobiazgi. On jednak siedział pięćdziesiąt kilometrów dalej. Przez telefon trudno było cokolwiek wyjaśniać, ponieważ odpowiadał monosylabami i nawet niespecjalnie reagował na jej kobiece sztuczki i słówka-lepy. Udobruchała go na tyle, że przestał się domagać natych- miastowego powrotu. W tej sytuacji wyjazd do Włocławka wydawał się mocno ryzykowny. Zresztą zmieniła plany. Po rozmowie z Lemań- skim miała już w głowie wyłącznie reportaż. Kupiła w kiosku kilkana- ście różnych gazet, żeby zobaczyć, jak inni piszą, rozłożyła ten kram na stole w jadalni i zasiadła do lektury. Cymbał ułożył się na jej gołych stopach. Grzał jak piecyk i nie miała sumienia wyciągać nóg spod je- go brzuszka. Ruszyła się dopiero na dźwięk telefonu. - Leż, piesku, zaraz wracam! Nie chciał leżeć. Poszedł za nią, a kiedy wróciła, znowu ułożył się wygodnie na jej stopach. Dzwonił szalony scenarzysta, który wciąż miał kłopoty z numerem telefonu reżysera. Plótł coś o nowym, rewe- lacyjnym scenariuszu i upierał się, że rolę Eweliny musi zagrać jego najnowsza znajoma. - Guzik z pętelką! - ryknęła Zuzanna. - Rolę dostała największa gwiazda polskiego kina. 79 I tu przygniotła chłopa na całego. Z miejsca stracił elokwencję. - Kto niby? - wybąkał zaskoczony. Zuzanna z trudem powstrzymała śmiech. - Pan reżyser osobiście zagra Ewelinę - powiedziała, przerywając połączenie. Szybko wystukała numer na Żeglarską, żeby nie dać szaleńcowi możliwości zablokowania aparatu. Malwiny nie było, wolne miała dopiero w sobotę przed południem. - Ty jeszcze nie w domu, nie z chłopakiem? - zdziwiła się Li. - W domu, z chłopakiem, tylko innym. Cymbałku, pozdrowisz panią Li? - Cymbał nawet nie drgnął. - On ma dzisiaj chandrę - wy- jaśniła Zuzanna. - A Łukasz? - Łukasz nic o chandrze nie mówił. Ciężko nam się rozmawiało, bo choć ogólnie oboje chcemy tego samego, to różnimy się w szcze- gółach: on wzdycha do władzy, ja do wolności. - A to feler, westchnął seler - podsumowała Li. Wiedza Zuzanny o reportażu była czysto teoretyczna. Czegoś tam dowiedziała się na zajęciach z poetyki, poza tym lubiła ten rodzaj dziennikarstwa, więc sporo czytała. Znała chyba całego Kapuściń- skiego, jednak o Guziołkach musiała pisać sama. I w tym miejscu za- czynały się schody. Co innego czytać, co innego usiąść i napisać, żeby było ciekawie, do poczytania i na domiar wszystkiego -jak to określi- ła Malwina - z dziennikarskim zacięciem. Jeszcze raz przerzuciła zgromadzone na stole gazety. Wyłowiła dwa teksty, które szczególnie ją zainteresowały. Jeden o eksmisjach, drugi o życiu w popegeerow- skiej wsi. Porównywała język i sposoby opisu. Tak ją to wciągnęło, że nie dosłyszała ptasiego świergotu u drzwi. Cymbał na szczęście czu- wał. Poderwał zadek i podreptał do przedpokoju. Na dźwięk imienia Inka Zuzannie opadły ręce. Ze wszystkich ludzi na świecie najmniej potrzebna jej była w tym momencie nudna i ciekawska sąsiadka. - Poratujesz mnie jeszcze jednym proszkiem? Doktora znowu nie ma. Zuzanna bez słowa zaprowadziła ją do sypialni. Weszła pierwsza i poczuła, że krew zastyga jej w żyłach. Bujała nie miał zwyczaju ścielić łóżka ani chować swoich rzeczy. Jak zdjął porcięta od piżamy przy łóżku, tak je zostawił. Inka o mały włos nie dostała oczopląsu. Wszystko chciała obejrzeć pojedynczo i naraz, zupełnie tak, jakby ona również szykowała się do pisania reportażu obyczajowego. 80 - O, maszynka do golenia? - zdziwiła się głośno. - Będę goliła kaktusy - wyjaśniła Zuzanna. - Kaktusy? - Bierze pani te proszki czy nie? Sprężynka w komódce tym razem nie chciała ustąpić. Inka upar- cie manipulowała paznokciem, potem wsuwką do włosów. Z cichym chrobotem odskoczyły dolne drzwiczki i Zuzanna wystraszyła się, że zepsuły cenny mebel. Sama co prawda nie majstrowała przy zam- kach, pozwoliła jednak majstrować obcej babie. - Lepiej niech pani zostawi, bo Weronika urwie mi głowę - po- wiedziała. - Dostanę się inaczej, tylko trzeba wyjąć alkohole - zaprotesto- wała Inka i na oczach zdumionej Zuzanny wyjęła z dolnej części komódki trzy wina, koniak i whisky. - A to feler - mruknęła cichutko Zuzanna. Przypomniała sobie minę Bujały, gdy zapewniała go, że w mieszkaniu Weroniki nie ma grama alkoholu. Była cała bateria. Inka w ogóle nie wydawała się zdziwiona znaleziskiem. Wysunęła język i z miną włamywacza pró- bowała dobrać się do apteczki. W końcu zwyciężyła. - Wezmę trzy proszki, dobrze? To już ostatnie... Jak myślisz, wy- pada wziąć ostatnie? Wezmę. Weronika sobie poradzi. Strasznie mnie głowa boli, bo ja jestem ta, no... homeopatka... nie, nie home- opatka, tylko ja reaguję na zmiany pogody, na ciśnienie... jak to się nazywa? Metero... meto... Zapomniałam. - Najpewniej meteorytka - burknęła Zuzanna. Stała z boku i patrzyła, jak sąsiadka chowa na swoje miejsce naj- pierw leki, potem butelki i starannie zamyka poszczególne części ko- módki. - Meteoropatka! - wykrzyknęła z ulgą Inka. - Jestem meteoro- patką. Każda zmiana aury wpływa na mnie fatalnie. Czytałam, że to schorzenie dotyka wyłącznie ludzi bardzo wrażliwych. Jestem wraż- liwa na... - Wyjdźmy stąd! Pokój jest chwilowo zajęty przez brata Weroniki. Zuzanna ujęła rozgadaną kobietę za łokieć i wypchnęła do przed- pokoju. - Przecież ja o nic nie pytam! To nie moja sprawa - powiedziała Inka z miną baby, która swoje wie. - Pokój jest zajęty i pan, który tu mieszka, nas nie zapraszał. Tyl- ko to chciałam powiedzieć - wyjaśniła spokojnie Zuzanna. 81 Bardzo starała się doprowadzić gościa do drzwi, ale nie z Inka ta- kie numery - boczkiem, tyłem, władowała się do jadalni i z ulgą klapnęła na krześle. - Mam dużo pracy i nie jestem dzisiaj towarzysko nastawiona - powiedziała Zuzanna, starając się nadać głosowi ton przepraszający, żeby zbytnio nie urazić sąsiadki. Inka nie poczuła się dotknięta. Była wrażliwa, jednak nie prze- wrażliwiona. Chciała sobie z kimś porozmawiać i żadne uniki nie mogły jej w tym przeszkodzić. - Masz chłopaka? - spytała, wlepiając oczy w Zuzannę. -A ty? Celowo pominęła oficjalną formę, bo nie widziała powodów, dla których jakaś tam Inka miałaby ją bezkarnie tykać. - Miałam nawet dwóch i uważam, że mój limit cierpliwości został wyczerpany. Jestem z natury romantyczką, lubię nastrój, delikat- ność, poezję, czyli wszystko to, co jest niedostępne męskim umysłom. Mężczyźni cenią tylko seks, dobre jedzenie i szybkie samochody. Mam rację? Oczywiście, że mam. - Też lubię seks, dobre jedzenie i szybkie samochody. - Ależ to cynizm! - Skąd? To tylko biologia i fizyka czy tam mechanika, wszystko jedno. - Zuzanna uśmiechnęła się przekornie. - Nie wierzę, żebyś nie tęskniła za mężczyzną. - Mówię ci pod słowem, że nie... Chociaż gdyby trafił się taki, powiedzmy, doktor Lubicz albo Burski Jakub, to może dałabym się wciągnąć w romans. Wszystkie moje znajome przepadają za Lubi- czem, a ty? - Nie znam Lubicza. - Nie oglądasz „Klanu"? - zgorszyła się Inka. - No, wiesz? Ja oglądam „Klan", „Na dobre i na złe", „Plebanię", „Miasteczko"... „Kiepskich" nie oglądam, bo to dla mało wyrafinowanych ludzi, co tam jeszcze... - Cały dzień siedzisz przed telewizorem? To kiedy ty pracujesz, spotykasz się ze znajomymi, kiedy żyjesz? Inka rozkręciła się na dobre. Była schorowaną rencistką i z ko- nieczności spędzała całe dnie w domu. Zraziła się do ludzi, w szcze- gólności do mężczyzn i z wyjątkiem swojego lekarza oraz Weroniki nie widywała nikogo. Zuzanna nie odważyła się spytać o Radosława, zresztą uznała, że to nie jej interes. Ze znudzoną miną słuchała wyra- 82 finowanych porównań i głębokich westchnień. Zastanawiała się, jak najskuteczniej spławić nudną rozmówczynię. Opowieść Inki zatoczy- ła wielkie koło i znowu wróciła do bohaterów seriali, zwłaszcza Lu- bicza i Burskiego. - Taki lekarz w domu to wielka wygoda. Nie trzeba się obnażać przed obcymi, recepty ma się na zawołanie i zawsze człowiek czuje się pewniej. Mam rację, prawda? Wiele nocy przegadałyśmy na ten temat z Weroniką, przy winku albo przy koniaczku. Ona ma bardzo wyrafinowany gust, nawet bardziej niż ja. Poznałam ją dobrze, wiem, co mówię. - Rozmowa przy winie zaciemnia obraz. - Nie mam problemów alkoholowych, nie myśl sobie - zastrzegła Inka, nieco zbyt gwałtownie jak na zwykłe zaprzeczenie. - A Weronika? - Czy ja wiem? Czasem się zapomina, ale to jeszcze nie problem. Ostatnio jakby piła mniej. Ona źle znosi samotność, chociaż z drugiej strony... jakby tu powiedzieć... mężczyzn jej nie brakuje. Przecież to wszystko tutaj, te lustra, marmury w łazience, to wszystko zapewnił jeden człowiek. Oszalał na punkcie Weroniki, oszalał kompletnie. Dziwna babka. Zamiast uszanować taką kurę, co znosi złote jajka, ona kaprysi, kręci... Choćby i teraz, wyjechała sobie jakby nigdy nic. - A ten facet, ten... jak mu tam, no, ten od luster i marmurów, nie wie, że ona wyjechała? Inka wzruszyła ramionami, spojrzała na tabletki, które ściskała w garści i poderwała się w popłochu. - Gapa ze mnie! - krzyknęła Zuzanna. - Poczekaj, dam ci wody do popicia. Rzuciła się w stronę kuchni, gotowa zatrzymać Inkę siłą. Teraz, kiedy wreszcie zaczęła mówić o sprawach wielkiej wagi, nie zamie- rzała jej wypuszczać. Inka jednak nie chciała wody. Nagle zaczęła się bardzo śpieszyć i prawie wybiegła z mieszkania. - Cymbał, pieseczku, słyszałeś, co ta złamana stokrotka nadawa- ła? Kim jest facet od luster i marmurów? Musiałeś go widzieć. Dla- czego nie nauczyłeś się po naszemu szczekać? Mądrzejszy jesteś od niejednego dwunoga, a nic z ciebie nie idzie wyciągnąć. Weronika ma faceta. I dobrze, taka jest kolej rzeczy, że ludzie łączą się w pary. Fa- ceta sobie odpuśćmy, kaprysy też, jednak picia nie możemy odpu- ścić. Tyle gadania, tyle krzyków o lampkę wina, o kieliszek białej wódki do obiadu, tyle uczonych wykładów, i co? Siada wieczorem 83 z Inka i zalewają się w dwa trupy. Chyba że stokrotka kłamie. A bu- telki też kłamią? Wszystkie prawie były napoczęte. Mogła je dostać od pacjentów w dowód wdzięczności. E, kto by tam dawał anestezjo- logom prezenty! Zuzanna czuła, że tylko długi spacer może jej przywrócić jasność myślenia. Była podminowana i nie uspokoiła jej nawet rozmowa z Cymbałem. Pies co prawda patrzył, jakby chciał serce na tacy po- dać, niestety, języka w gębie zapomniał i nie rozjaśnił ani jednej wąt- pliwości. Nawet tak bardzo oczywistej, jak uczucie do własnej pani. Zuzannę zastanawiało, że Cymbał nie tęskni za Weroniką. Pańcia nosiła go na rękach, całowała, nazywała synkiem, a on nawet apety- tu nie stracił po jej wyjeździe. Z miejsca przylgnął do Zuzanny, cho- dził za nią krok w krok, obrażał się, kiedy go zostawiła samego, czy- li nie był pozbawiony uczuć. Czemu więc nie tęsknił za swoją panią? Włóczyli się po lasku prawie do zmierzchu. Za to powrót ze spa- ceru zrobili sobie szybki, marszowy. Zmierzch nie jest miłą porą na obcym osiedlu. Na swoim człowiek mniej się boi, chociaż prawdopo- dobieństwo oberwania jest właściwie identyczne. Cymbał całkiem ładnie już się rozruszał i nawet przestał pociągać tylną łapą. Zuzan- na obiecała sobie, że natychmiast po powrocie zatelefonuje do wete- rynarza Marka. Widać jednak nie był to najlepszy wieczór na posta- nowienia. Zdążyła wyjąć klucz i w tym samym momencie uchyliły się drzwi od mieszkania Inki. W progu stał Radosław. Skupiony, poważ- ny i bez najmniejszej ochoty do żartów. - Dawałaś Ince jakieś proszki? - spytał. - Sama wzięła z apteczki. Czy coś się stało? - Pamiętasz, co wzięła? - Szczebiotała coś o ostatnich trzech pastylkach, ale czego? Patrzyła na niego z przerażeniem. Nie znała nazwy leku, nie po- trafiła wskazać opakowania i nawet gdyby zaszła taka potrzeba, nie potrafiła dostać się do apteczki. Nie miała też ochoty wpuszczać Ra- dosława do pokoju przyozdobionego przez Bujałę różnymi atrybuta- mi męskiej elegancji. Wystarczyło, że Inka nie odrywała oczu od ga- tek, maszynki do golenia i brudnej koszuli. - Może trzeba wezwać pogotowie? - spytała. - Wezwałem. Dobrze by było, gdyby znali przyczynę zatrucia. - W końcu to są lekarze i chyba trochę więcej wiedzą od nas. Spojrzał nieco łagodniej, a nawet lekko się uśmiechnął. Samymi wargami zaledwie. 84 - Pomyśl, może coś ci zaświta, jakiś napis na opakowaniu, kształt albo jeszcze coś innego. To bardzo ważne - poprosił. - Wiem, że ważne! Ale spróbuj mnie zrozumieć. W życiu nie bo- lała mnie głowa, nie łykam żadnych prochów, nie znam się na lekach, bo jestem zdrowa jak koń. Jedyna moja dolegliwość to nocne chra- panie... podobno. Inka wiedziała, gdzie siostra trzyma leki i jak się tam dostać bez klucza. Co miałam zrobić? Stali na klatce schodowej, ona przy swoich drzwiach, on w otwar- tych drzwiach Inki. Kiedy zadzwonił domofon, Zuzanna skryła się w mieszkaniu. Choć żyła w otoczeniu samych lekarzy, bo i rodzice, i siostra, i chłopak, to każde zetknięcie z nieszczęściem, z wypad- kiem na ulicy, z karetką pogotowia, robiło na niej przykre wrażenie. Przez okno w sypialni zobaczyła nosze z bladą Inka. Poczuła się by- le jak. Nawet gotowa była żałować, że nie okazała kobiecie więcej cierpliwości. Nie lubiła takich ciekawskich, rozgadanych typów, do- póki typy były zdrowe i dokuczliwe. Inka na noszach budziła wyłącz- nie litość. Żeby nie popaść w rozmazanie, wzięła się do porządków. Pościeliła łóżko, schowała rozrzuconą garderobę do neseseru. Pokój odzyskał dawny wygląd. Radosław zapukał do niej jakieś dwadzieścia minut później. Nie dzwonił, tylko zapukał. - I jak? Doszłaś do siebie? - spytał w progu. - Ja tak łatwo od siebie nie odchodzę. - Zauważyłem. - Uśmiechnął się do niej. - Masz dzisiaj samotny wieczór czy towarzyski? Jeżeli towarzyski, zapraszam na herbatę. - A mogę z Cymbałem? Boję się zostawić go w domu. Nie miał nic przeciwko psiakowi i bardzo się zasępił, kiedy Zuzan- na opowiedziała mu o jego wypadku. Handlował tymi tirami czy nie handlował, łajdaczył się po nocach czy nie, lecz zachowywał się cał- kiem przyzwoicie, najpierw wobec Inki, teraz wobec niej. Aż sama się zdziwiła, że na początku posądzała go o zarozumialstwo i takie tam różne niemiłe spojrzenia. Patrzył normalnie, chociaż w oczach od czasu do czasu tańczyły mu diabliki. To były takie sympatyczne iskierki, które nie przekładały się na głupawe komplementy czy uwo- dzicielskie spojrzenia spode łba. Dyskretnie się rozejrzała. Siedzieli w salonie, choć pokój bardziej przypominał bibliotekę niż salon. - Boisz się o psa, a nie boisz się o siebie? - Teraz, kiedy przyjechał brat Weroniki, mniej się boję. - To wy nie macie wspólnego brata? 85 Roześmiała się, już całkiem uspokojona. Opowiedziała mu to, co mogła, o Weronice i drugim małżeństwie ojca. - O sobie mi nie opowiesz? - Widzisz mnie, rozmawiasz ze mną, to sam wyciągnij wnioski. - Jeden wyciągnąłem. W sukience wyglądasz jak licealistka, czyli zachwycająco. W spodniach i w bluzie przypominasz zgrabnego chłopaczka. - Ach, ty, czarusiu od siedmiu boleści! Po lesie biegam w spodniach, to znaczy, że przy pierwszym spotkaniu nie zaczepiałeś dziewczyny, tylko chłopaczka? - No nie! - parsknął śmiechem. - Przy pierwszym spotkaniu nie dopuściłaś mnie do głosu. A w lesie nikogo nie zaczepiałem, tylko zagadywałem i nie do chłopaczka, tylko do licealistki. Bądź spokoj- na. Inka już wyprowadziła mnie z błędu. Powiedziała, że nie jesteś tak obrzydliwie młoda, jak wyglądasz. - Głupia pudrowa pastylka - mruknęła Zuzanna cicho, by nie mógł usłyszeć. Głośno zaś zatroszczyła się o zdrowie sąsiadki, bo tak wypadało. Radosław spoważniał. Pochylił się w stronę Zuzanny i lekko chwy- cił ją za obie dłonie, jakby lada moment zamierzał się oświadczyć. - Nigdy więcej tego nie rób. Trzymaj Inkę z daleka od lekarstw, a najlepiej przegoń od progu. - Z przyjemnością - odpowiedziała. Uśmiechnął się i cofnął ręce. Wyszła przed dziesiątą. Odprowadził ją pod drzwi mieszkania i poczekał na progu, aż przejrzała kąty. Nie było brudnego talerza, nie było odwiedzin. Ani Bujały. Bardzo możliwe, że wreszcie ujarzmił Amora, pomyślała i poczuła lekkie, leciutkie obrzydzenie. Dla Zu- zanny Grzegorz był jak cudza szczotka do zębów: obojętny i nie do używania. Niemal współczuła kobiecie, która teraz siedziała lub leża- ła obok niego i musiała wysłuchiwać sentencji w rodzaju: jak się ma do laski podejście, to mianowicie żadna się nie oprze. Chwilami, kie- dy udało się z niego wydusić jakieś ciekawe wspomnienie, choćby to 0 babci Poręckiej, wydawał się całkiem normalny, normalniejszy na- wet od Weroniki. Ledwie jednak zaczynał się chwalić, gadać o forsie, interesach i kobietach, robił się nudny i śmieszny. Kasa i szmal, szmal 1 kasa, masz kasę, jesteś kimś, dyktujesz swoje prawa, a konkurencja i kobitki z ręki ci jedzą. Nie znosiła triumfującego Bujały, szczególnie gdy mówił o kobietach. Czuła się wtedy tak, jakby obrażał i ją, Zu- 86 .« zannę. Solidarność jajników, mawiał czasem Łukasz, i to było chyba to. A przecież Bujała hamował się, bo miał ją za kuzynkę i za smarku- lę. Wolała nie myśleć, jaki był wobec niekuzynek i niesmarkul. Sama się zdziwiła, że myślała o Grzegorzu i myślała, jakby było o czym i o kim. Zatęskniła nagle do Łukasza. Była noc, pora czuło- ści i pieszczot. Ona leżała sama tu, on sam tam, wszystkie zegary świata cykały i cykały, odmierzając umykające chwile. - Trzymaj się, staruszku - szepnęła do obrazu pod powiekami. Napiszę ten reportaż i wracam. Zuzanna lubiła wstawać rano. Można to nazwać zaletą, można chorobą lub dziwactwem - zależy od upodobań. Ona uważała, że przesypianie życia jest największym grzechem człowieka rozumnego. Za czasów studenckich przechwalała się, że widziała więcej wscho- dów słońca niż wszyscy mieszkańcy jej piętra razem wzięci. W re- wanżu zaprzyjaźnieni mieszkańcy tegoż piętra, głównie zaś wspólne- go pokoju, nazwali ją „poranionym ptaszkiem". Nie potrafili zrozumieć, że ktoś - bez żadnych konkretnych powodów - woli wsta- wać wcześniej niż później. Nieco więcej zrozumienia dla dziwactw Zuzanny wykazywał Łukasz. Zwłaszcza chwalił sobie wspólne śnia- dania i to bez względu na fakt, czy wracał z nocnego dyżuru, czy szedł do pracy na normalną godzinę. Ale dopiero w oczach Cymba- ła znalazła pełne uznanie. Takiej pani, która nie wyleguje się w łóżku godzinami, tylko wstaje skoro świt razem z psem, Cymbał jeszcze nie miał. On co prawda gotów był do spaceru wcześniej niż Zuzanna, co wynikało z różnicy obowiązków. Mopsik nie musiał rano brać prysz- nica, myć głowy ani malować oka. Dzień zapowiadał się wyjątkowo ciepły. Zuzanna wyszła z łazien- ki w szortach i krótkiej bluzce, odsłaniającej brzuch. Postawiła czaj- nik na gazie, wyjęła chleb, sięgnęła po nóż i w tym momencie usły- szała długie, przeciągłe ziewnięcie, takie na sześć albo i siedem długich „a". Odwróciła się i zastygła z nożem w ręku. W pierwszej chwili pomyślała o Bujale, jednak to nie był on. Na progu kuchni stał obcy, choć najwyraźniej zadomowiony, mężczy- zna. Gdyby nie był zadomowiony, włożyłby slipy i zapiął koszulę. Ten zaś stał sobie na pół nagi, mrużył oczy i z zaspaną miną tarł za- rośnięte policzki. Co najdziwniejsze, Cymbał obskakiwał go przyjaź- nie i z wielką radością, jakby dając do zrozumienia, że Zuzanna rów- nież nie powinna się bać. 87 - Dopiero wróciłaś? Ja przyszedłem późno, ale ty bijesz wszelkie rekordy - zamruczał nagus. Wyglądał przy tym na człowieka zmę- czonego, czyli nie łgał. - Włóż gatki i obmyj oczy - poradziła Zuzanna, krztusząc się ze śmiechu. Zachwyty Cymbała upewniły ją, że ma przyjemność oglą- dać kogoś z bardzo bliskich znajomych Weroniki. Pomyślała o męż- czyźnie od luster i marmurów, lecz zaspany golas bardziej przypomi- nał wychudzonego studenta niż wielkiego bogacza. Na dźwięk obcego głosu cofnął się gwałtownie. Zuzanna spo- dziewała się przeprosin, wielkiego wstydu i zażenowania. Nic z tych rzeczy. - Czy ja też dostanę filiżankę herbaty? - spytał z bezpiecznej głę- bi przedpokoju. - Za śniadanie dziękuję, nie jadam tak rano. - I bardzo dobrze, bo ja nie jadam śniadań z obcymi facetami. - Jestem Cezary. A ty? - Ja nie jestem Cezary - odpowiedziała. Sytuacja, groźna tylko w pierwszym momencie, bardzo ją bawiła. Kiedy jeszcze pomyślała, że o mały figiel Cezary nie przespał się z Bujała, aż ją zwinęło z wiel- kiej uciechy. Zaledwie dziesięć minut potrzebował Cezary na umycie się, ogole- nie i ubranie. Stając po raz drugi przed Zuzanną, prezentował się jak wcielenie męskiego czaru. Nie był zachwycającym cudem natury, ale budził sympatię. Wyglądał na chłopaka do pogadania i do wygłu- pów. Zuzanna kończyła właśnie śniadanie. Bez słowa postawiła przed nim filiżankę z herbatą. - Poszalałem wczoraj - wyznał z rozbrajającym uśmiechem. - Od czasu do czasu trzeba poszaleć. Zastanów się tylko, czy nie pomyliłeś mieszkań? Może piętro nie to, może zamiast w drzwi środ- kowe wszedłeś w te na lewo? Śmiał się bardzo ładnie, bo przede wszystkim oczami. W ogóle wydawał się coraz bardziej interesujący. Lubiła u chłopaków rozwi- chrzone włosy i szczupłe, pociągłe twarze. Zdrajca mops stał przy nim na dwu łapach i z lubością podstawiał łeb do głaskania. - Cymbał, brudzisz panu spodnie! - Jak ty do niego mówisz? - Nie moja wina, że co drugi facet ma na imię Cezary. Na space- rze nie mogłam psa zawołać, żeby mi się nie odezwało z pięciu Cza- rusiów. - Na pewno fałszywych. Nie lepiej było ich przechrzcić? - Lepiej, choć prościej jego. - Z ludźmi zawsze więcej kłopotów - zgodził się. Obserwował Zuzannę z widoczną przyjemnością i wcale jej przy tym nie peszył. On patrzył na całość, a nie na pierwszorzędne i dru- gorzędne cechy płciowe. Nie miała wrażenia, że ją rozbiera i taksuje, że układa w tej swojej kudłatej łepetynie plan podboju. - Weronika ci o mnie nie mówiła? - spytał. - Nie. Ani o tym, że masz jej klucze. To ty podrzucałeś mi do my- cia brudne talerze i filiżanki? - Ja? Chyba żartujesz. Jestem starym harcerzem. Sprzątam po so- bie, myję i ubranie składam w kostkę. - Łącznie z bielizną, to akurat widziałam. - Widziałaś coś, czego nie składam w kostkę - odpowiedział ze zniewalającym uśmiechem. - Dobra, stary! Nie robię ci wyrzutów o brudne talerze w zlewie, tylko wściekła jestem na Weronikę, że mnie nie uprzedziła. - Dziewczyno, ostatni raz byłem w tym mieszkaniu równe dwa tygodnie temu. Siedziałem nad jeziorami, nie było mnie w Toruniu! - Czy to znaczy, że moja siostra rozdaje klucze od swojego miesz- kania każdemu, kto chce je wziąć? - spytała zaskoczona Zuzanna. - Tego nie wiem. - Bywasz tu, sypiasz, więc wypadałoby coś wiedzieć - burknęła. - W tej chwili też tu jestem, można nawet powiedzieć, że spaliśmy razem, lecz gdyby ktoś spytał, z kim spędziłem ostatnią noc i jak masz na imię, to byłbym w poważnym kłopocie. Wiem tyle, ile mi po- wiedzą, rozumiesz? - Jeden zero dla ciebie. Jestem Zuzanna, siostra tej szalonej baby, która od kilku dni nie odbiera telefonów. Nie wiem, co tu się dzieje, i coraz bardziej mam tego dosyć. Rób sobie, co chcesz, ja idę z Cym- bałem na spacer. Cezary uznał, że spacer to jest właśnie to, na co on również ma wielką ochotę tego ranka. Nie przeraziły go zapewnienia Zuzanny, że nie chodzą, tylko biegają. Bieganie było drugą rzeczą, którą Ceza- ry chciał robić tego ranka, więc w końcu wyszli w trójkę. Smycz oka- zała się zupełnie niepotrzebna. Cymbał zaprezentował się jako pies wyśmienicie ułożony i każdą komendę Cezarego odbierał jak rozkaz. Nawet kiedy na ścieżce pojawił się śmieszny rudy kundelek z łatą na uchu, wystarczyło jedno krótkie: „Wróć!", a Cymbał z obojętną mi- ną lorda wyminął swojego antagonistę. 89 - Ty zdrajco! - Zuzanna pogroziła psu palcem. - Ty paskudny psi zdrajco! Dla tego kundla zostawiłeś mnie na ścieżce, a teraz udajesz, że go nie znasz?! - Nie stresuj psa! On cię pokochał bardziej niż Weronikę, ale pa- na ma tylko jednego. - Powiedz od razu, że to męski szowinizm - zdenerwowała się Zuzanna. - Nie. To psia wierność. Wychowałem go od szczeniaka i ułoży- łem. Człowiek pewnie by zapomniał, pies nigdy. - Jak mogłeś oddać takiego fantastycznego psa? - Kupiłem go dla Weroniki, żeby choć trochę osłodził jej samot- ność. Twoja siostra jest najbardziej samotną kobietą, jaką znam. Ab- solutnie i bezdennie. Inne mają przyjaciółki, jakichś facetów, jakąś rodzinę, ona jest sama i zachowuje się tak, jakby nikogo nie potrze- bowała. - Pleciesz. Ma ojca, mnie, w jakimś sensie chyba i ciebie, przyjaź- ni się z Inka... Pleciesz. - Ty mówisz o tych, którzy ją kochają czy lubią, ja mówię o niej. Zuzanna zatrzymała się gwałtownie. Nigdy nie patrzyła na Wero- nikę jak na kobietę samotną, a jeżeli nawet, to samotną z wyboru. Cezary widział ją zupełnie inaczej, pytanie tylko, czy znał lepiej. Przypomniała sobie to popołudnie, chyba sobotnie, gdy o nim roz- mawiały. Wtedy odniosła wrażenie, że to kieszonkowy podrywacz, zwykły czaruś-picuś. Teraz, choć niewiele więcej o nim wiedziała, choć poznali się w okolicznościach co najmniej zaskakujących, mia- ła ochotę zmienić zdanie, i to radykalnie. Przed blokiem natknęli się na Inkę. Wysiadała właśnie z taksów- ki i miała kłopoty z uregulowaniem należności. Zuzanna podeszła bliżej. - Daj temu człowiekowi dychę, jeśli masz! - powiedziała wynioś- le Inka. Zuzanna nie spacerowała po lesie z wypchanym portfelem i gdy- by nie pomoc Cezarego, Inka do wieczora sterczałaby przy taksówce z tą swoją śmieszną, wyniosłą minką. Weszła z nimi do klatki. Blada i bez makijażu wyglądała o dziesięć lat starzej. - Lepiej się czujesz? - spytała Zuzanna. - Czyja kiedyś czułam się źle? - Nie wiem, tak pytam, bo mówiłaś wczoraj, że boli cię głowa - zaczęła kręcić, wściekła, że w ogóle się odezwała. 90 - Najlepiej, żeby każdy pilnował siebie - ogłosiła Inka. - Czyja się pytam, czemu nocują u ciebie coraz młodsi mężczyźni?! - Od jutra będę ich wszystkich kierowała do ciebie, zgoda?! - zde- nerwowała się Zuzanna. Była zaskoczona słowami Inki i tak rozżalona, że najchętniej zwaliłaby ją ze schodów. Nim zdążyła cokolwiek dodać, Cezary wy- jął jej klucze z ręki i została zgarnięta z klatki schodowej do przedpo- koju. - No, co ty, Zuzanno! Nie chcesz chyba urządzać przedstawienia dla całej kamienicy. - Jak ona mogła, ta małpa, jędza, połamana stokrotka, ta... ta... - Raszpla - podpowiedział z ochotą. - Ta pieprzona mimoza. - Zuzanna znalazła wrSśzcie właściwe określenie i wypluła je z siebie z wielką ulgą. - Nie dalej jak wczoraj opowiadała mi, jaka jest wrażliwa, delikatna i romantyczna. W gruncie rzeczy to kuta na cztery nogi krowa. - Po mojemu kobyła. Słyszałaś, żeby ktoś podkuwał krowy? -Nie. Uśmiechnęła się wreszcie, bo rozbroił ją i straciła ochotę do wszelkich napaści, nawet na Inkę. Cezary zamieszkał z Zuzanną. Można to tak nazwać, choć nie w najbardziej popularnym rozumieniu zwrotu „mieszkać razem". Ona została w gościnnym pokoju, on zajął sypialnię Weroniki, którą w razie czego miał dzielić z Grzegorzem Bujała. Chwilowo nie za- chodziła taka potrzeba. Bujała nie pojawił się ani w sobotę, ani w niedzielę, nie zadzwonił, nie próbował odebrać swojego neseseru. Zuzanna nie martwiła się o niego. Był dorosłym facetem i wiedział, co robi. Nie martwiła się także o Cezarego, który też był dorosły, choć zachowywał się jak chłopiec. Uznała, że Cezary również wie, co robi. Miała z nim wygodę, ponieważ zajmował się Cymbałem, kiedy ona załatwiała swoje sprawy w mieście. Pies sam już nie wiedział, do kogo bardziej się wdzięczyć. Pan traktował go ostro i po męsku, tak jak psy powinny być traktowane, za to pani, czyli Zuzanna, jak nikt na świecie rozumiała psią duszę. Rozmawiała z nim, bawiła się, cza- sem wytarmosiła za uszy, i to również było niesamowicie przyjemne. Biegał więc Cymbał od Zuzanny do Cezarego, jednak najbardziej był ucieszony, kiedy widział ich razem, rozmawiających w stołowym po- koju. Kładł się wtedy możliwie blisko i zezował z uwielbieniem. 91 Po rozmowie z Malwiną Zuzanna zdecydowała, że od środy wynaj- mie się jako kelnerka w „Hossie". Bolesław Guziołek nie zatrudniał dziewczyn, tylko je wynajmował. W każdy poniedziałek w lokalnej prasie pojawiało się ogłoszenie: „Wynajmę dziewczyny do pracy w lo- kalu... Warunki pracy i płacy dobre. Nabór w dniu..." itd. Nabór przypadał zawsze w środy. Chciała zobaczyć wszystko na własne oczy, przeżyć, posłuchać, co mówią inni, i dopiero wtedy opisać, krasząc tekst cytatami z papy Guziołka. Poniedziałek i wtorek zostawiła sobie na pracę w redakcji, czyli na przeglądanie roczników „Życia Torunia". - Tylko uważaj - ostrzegała Malwina. - Te wszystkie dziewczyny, które przychodzą, chcą pracować za wszelką cenę. Nie możesz się zdradzić, że nie zależy ci na pozostaniu. Choćbyś padała na nos, choćby ci pot oczy zalewał, musisz się starać. Przy okazji spełnią się twoje marzenia: będziesz mogła pobłyszczeć. - Nie chcę błyszczeć od potu, tylko w eleganckim towarzystwie. - Towarzystwa do obsługiwania ci nie zabraknie. Czasem nawet trafi się eleganckie. I pamiętaj: nie znamy się, nigdy nie rozmawia- łyśmy. - Widział mnie ten chłopak, który przyszedł po Tolkiena, a wy- szedł z niczym. - Pawełek? Uprzedzę go. To swój człowiek i odzywa się tylko od święta. I jeszcze pamiętaj, że niczego ci nie przekablowałam. Przekablowała bardzo dużo, właściwie wszystko, co umożliwiało przetrwanie w „Hossie". Co chwila coś jej się przypominało - a to o daniach firmowych, a to o ulubionych trunkach szefa czy kapry- sach Magdy. - Ta zdychająca gazela wszystkim wali na ty, starszym kuchar- kom i młodym kelnerkom. Niech cię ręka boska broni, żebyś się zre- wanżowała. Dla ciebie to jest pani, rozumiesz? Nawet nie pani Mag- da, nie szefowa, tylko pani. Ewentualnie możesz powiedzieć: pani menedżerko. Przełknie. Uważaj też na kelnerkę Łucję. Z najmniejsze- go twojego uchybienia zrobi Watergate, taka zdolna. Zuzanna szykowała się do wyjścia z głową jak balon. W garści trzymała prywatne notatki Malwiny, plon poszukiwań po różnych podręcznikach. Były tam zapiski o trunkach, przystawkach, dekora- cji stołów, czyli rzetelna kelnerska wiedza, której Guziołek nie uczył, ale wymagał. - I pamiętaj! Dwie bluzki i granatowa spódniczka. To jest mini- mum, które musisz mieć ze sobą. 92 - Dlaczego dwie bluzki? - Sama zobaczysz. Nie mogę ci wszystkiego powiedzieć, bo za- tracisz dziecięce zdziwienie i świeżość - roześmiała się Malwina. W sobotę wieczorem zadzwoniła pani Iza. Była zaskoczona, że Zu- zanna przykładnie siedzi w domu. Byłaby jeszcze bardziej zaskoczona, gdyby zobaczyła, z kim córka siedzi, a właściwie siedziała, bo Cezary dyskretnie wyniósł się na czas rozmowy do kuchni. Pani Iza była mat- ką bardzo typową i jednocześnie bardzo nietypową. Drżała o Zuzan- nę, lecz ze stoickim spokojem patrzyła na wyskoki i szaleństwa swojej latorośli. Wiem, kogo wychowałam, mówiła, gdy panna Mirka próbo- wała zachwiać jej spokój. Rozmowy z matką były czystą przyjemno- ścią. Zuzanna nie musiała kręcić ani niczego ukrywać"! Dla siebie zo- stawiała najintymniejsze sprawy i czasem, ale tylko czasem, odrobinę koloryzowała. Upiększanie faktów było jej nawykiem, czymś, co wy- chodziło całkiem mimochodem, nieraz nawet wbrew woli. - Załatwiłam sobie pracę w redakcji - powiedziała radośnie, choć miała świadomość, że niczego jeszcze nie załatwiła. - Dostałam za- mówienie. Nawet nie masz pojęcia, jak się cieszę! O szczegółach nie chciała mówić, żeby nie zapeszyć. O Weronice też wolała milczeć. Wyjechała, niedługo powinna wrócić, i to wszyst- ko. Pieniądze? Pieniędzy nie potrzebowała. Z natury była oszczędna, nie potrafiła się opanować jedynie w księgarni. Ponieważ nie miała kiedy biegać po księgarniach, wciąż była bogata. Ledwie odłożyła słuchawkę, przypomniała sobie o weterynarzu Marku. Przecież była mu coś winna z uwagi na Cymbałka i na Lunę. Jego reakcja zaskoczyła ją; nie przypuszczała, że zwykłe, nawet odro- binę zdawkowe podziękowania, mogą komuś sprawić taką przyjem- ność. Z pięć razy zapewniał, że jest mu niezwykle miło, a w końcu za- prosił Zuzannę na kawę. Nie wiedziała, jak sobie poradzi z brakiem czasu, więc obiecała, że się zdzwonią. Po rozmowie wystukała jesz- cze numer Łukasza. Telefon domowy milczał, więc najpewniej uko- chany był na dyżurze. - Skończyłaś? Mogę podawać do stołu? - spytał Cezary. Zaskoczona pobiegła do kuchni. Zanim ona odbębniła swój tele- foniczny maraton, on przygotował kolację. I to nie byle jak, lecz ze znawstwem. Wędliny ułożył na półmisku, ozdobił zielonymi oliwka- mi i czerwoną papryką, wynalazł gdzieś w głębinach lodówki mary- nowane pieczarki i kolbki małej kukurydzy. 93 - No, no! - pokiwała z uznaniem głową. - Widać rękę artysty. - Niestety, muszę przyznać, że mam talent - zauważył skromnie. - Niestety! - zgodziła się. - A Cymbał? - Mam dostawić trzecie nakrycie? Rozbawiona Zuzanna sypnęła do psiej miski trochę suchej karmy. Cezary jej zaimponował. Lubiła mężczyzn, którzy nie uciekali z kuchni i nie wstydzili się swoich talentów. Łukasz na przykład był przekorny. Potrafił gotować, ale droczył się z Zuzanną, że mężczyzna nie powinien nawet wiedzieć, gdzie w domu jest kuchnia. Bronił się z czystego wygod- nictwa i święcie wierzył, że ona nie rozszyfrowała tej prościutkiej tajem- nicy. Cezary niczego nie udawał. Cieszył się, że zaskoczył dziewczynę i w swojej radości trochę przypominał dużego chłopca. Pomyślała na- wet, że polubiła go, ponieważ jest do niej podobny. Oboje od środka po- zostawali wciąż dziećmi, jakby nie zdążyli lub nie mieli kiedy dorosnąć. - Co robisz, kiedy nie siedzisz nad jeziorem i nie tresujesz psów? - spytała. - Mnóstwo różnych rzeczy... a tak konkretnie, to nic. - Nie można nic nie robić! Ludzie mają najróżniejsze pasje, pra- cują, uczą się języków, zwiedzają świat. Co to znaczy nic? - Nic znaczy nic. Teraz na przykład jem z tobą kolację i to jest czysta przyjemność, której nie mogę nazwać pracą. Po kolacji się wy- kąpię, co już nie tylko jest przyjemnością, lecz także wymogiem hi- gieny. Potem położę się spać... - Wcześniej jeszcze musisz zrobić siusiu! - zdenerwowała się Zu- zanna. - Nie pytam o cykl fizjologiczny, tylko o prawdziwe zajęcia. Nie jesteś już małym chłopcem. - Małym może nie, choć na pewno jestem drogim chłopcem! Czy to cię gorszy? Pytam, bo użyłaś nagle takiego belferskiego tonu, przed którym czuję wieczny szacunek. Więc jak, gorszy cię? - Tylko zniesmacza. Patrzyła na sympatyczną twarz, na ładne oczy i nie wiedziała: kpi czy mówi prawdę. Zaczęła zbierać talerze ze stołu, coraz bardziej zła na siebie, że wywołała głupi temat, z którego nie umiała wybrnąć. Natomiast Cezary nie wydawał się ani trochę zawstydzony. Uśmie- chał się z leciutką kpiną i patrzył, jak Zuzanna ustawia na tacy brud- ne talerzyki i sztućce. - Zostaw, ja umyję - powiedział i wyniósł tacę do kuchni. Nabrał mnie, błazen, pomyślała ze złością. Nabrał jak nic. Jed- nak pewności nie miała. Zmieniła też zdanie co do ich wzajemnego 94 podobieństwa. Była może mentalnym dzieckiem, ale na pewno nie pasożytem. Poczuła się lepsza od Cezarego, dużo lepsza. W niedzielę Zuzanna wstała wcześniej niż zwykle. Chciała wybrać się na spacer do lasku, żeby jeszcze przed śniadaniem obgadać z Cym- bałem nurtujące ją sprawy. Tak się przyzwyczaiła do rozmów z psem, że myśleć mogła wyłącznie głośno. W domu, przy Cezarym, nie było to możliwe. Na wszelki wypadek zabrała też notatki Malwiny. Krótki bieg świetnie im zrobił. Zatrzymali się przy przewróconej sosence. Cymbał raz-dwa naznaczył teren i usiadł na wprost dziew- czyny, gotowy do wysłuchania największych tajemnic. Zuzanna przeglądała notatki. - Cymbał, przyjacielu, jakie znasz rodzaje whisk^? Nie wystarczy powiedzieć, że dobre i niedobre, trzeba dodać coś więcej. Jest szkoc- ka, irlandzka, amerykańska, czyli bourbon z kukurydzy, rye z żyta, corn też z kukurydzy. Do diabła! Czy to naprawdę kogoś obchodzi oprócz starego Guza i jego kelnerek? Co my tu jeszcze mamy? Wina mamy, piesku. No, w kwestii win, białych czy czerwonych, wytraw- nych czy słodkich, rzucę Guziołka na kolana. Skończyłam uniwersy- tet Izy Koreckiej. Co się tak dziwisz, stary? A jak myślisz, dlaczego twoja pańcia jest taka mądra w kuchni i przy stole? Win co prawda nie podaje... podobno, jednak w życiu nie zaatakuje sałaty nożem. Przed podaniem na stół drze listki w palcach. Ona kończyła tę samą uczelnię co ja, tylko coraz częściej stara się o tym zapomnieć. I zacho- wuje się tak, jakbym była zieleńsza od sałaty, przynajmniej w kwe- stiach rodzinnych. Nie mów nikomu, aleja wiem, że pierwsze małżeń- stwo taty było tak zwanym mezaliansem, tylko w drugą stronę. Chłopak z przedwojennej lekarskiej rodziny z pięknymi tradycjami poślubił prostą dziewczynę ze wsi. Nie żartuję, chociaż o mezaliansie nikt wtedy nie mówił, z wyjątkiem babci Koreckiej. Na własne uszy słyszałam, jak wiele lat później babcia opowiadała komuś, że było to najbardziej niedobrane intelektualnie małżeństwo, jakie w życiu wi- działa. A widziała sporo, bo dożyła dziewięćdziesięciu lat. Poręccy to była wiejska biedota, taka na trzech hektarach piasku. Ich znajomość świata ograniczała się do Grodztwa, Kowala i Włocławka. Córki mie- li niebrzydkie i chyba zdolne. Jedna skończyła szkołę muzyczną, dru- ga jakieś liceum nauczycielskie, tylko Stefania, najładniejsza z sióstr, zadowoliła się ośmioma... nie, wtedy jeszcze siedmioma klasami. Dlaczego właśnie tak? Nie pytaj mnie, bo tego akurat nie wiem. Tat- 95 ko poznał ją na początku lat sześćdziesiątych, w czasach równości i sprawiedliwości społecznej, kiedy o małżeństwie decydowała miłość, nie urodzenie. W tym wypadku zadecydowało jednak urodzenie... dokładniej zaś poczęcie. Stefania spodziewała się dziecka i tatko za- chował się jak przystało na dżentelmena. Żyli razem osiem lat. Już ja- ko wdowiec poznał moją mamę. Drugie małżeństwo było zupełnie in- ne. Rodzina lekarska tatki weszła w koligacje z rodziną prawniczą mamy i ja mam ten komfort, że w moich genach prawo przemieszało się z medycyną. Widać po mnie te rodzinne tradycje, prawda? Jestem inteligentna, świetnie wychowana, taktowna, błyskotliwa i przesiąk- nięta ideami humanizmu... Nie śmiej się, psia mordo! Przecież wiem, że mam luki w wykształceniu, spóźniony refleks i kłopoty z językami obcymi, wiem, że częściej strzelę gafę, niż błysnę humorem, na doda- tek chrapię jak drwal... ale wiem również, jaka chciałabym być. Mam swój ideał, rozumiesz, a to połowa sukcesu. Jeszcze trochę poszaleję, dam sobie luzu, i dopiero wtedy wezmę się za rozwój duchowy. Jak się uprę, to przed śmiercią osiągnę szczyty. Człowiek powinien dążyć do jakiegoś ideału. Grzeczny pies też powinien dążyć... Nie, chyba się zagalopowałam. Ty masz całkiem inne zmartwienia, prawda? Poza tym wcale nie jesteś grzecznym psem, tylko szemranym zaprzańcem. Dlaczego tak się wdzięczysz do Cezarego? On cię zdradził, oddał We- ronice. Czy ty jesteś przesyłką pocztową, żeby tak... z rąk do rąk? A ja martwię się o Weronikę, bo... Przestań mnie lizać po rękach, nie lubię tego! No, już dobrze, dobrze, odwołuję, co powiedziałam o za- przaństwie. Lepiej? O czym mówiłam? O Weronice. Martwię się tą moją przyrodnią jak diabli. Pije, wraca do domu nad ranem, utrzy- muje Cezarego i jednocześnie kręci z tym od luster i marmurów, roz- daje klucze, jakby prowadziła nie dom, tylko noclegownię, znika i na- wet nie zadzwoni. Aha, dodatkowo jeszcze kłamie. Pierwszy raz, kiedy telefonowała, słyszałam dobrze te jej niemieckie umizgi, jakieś bitte, danke, a przecież siedziała we Włocławku. Może nadal siedzi, bo zapomniała, czy ma jechać do Niemiec czy do Norwegii? Pocze- kaj, policzymy, kto ma klucze od mieszkania: Bujała, Cezary, ja i do- datkowo ten zboczeniec, co cię skopał. Miałam rację, mówiąc, że to nie dom, tylko noclegownia? Jest jeszcze ten zwariowany scenarzysta. Mam wrażenie, że on nieprzypadkowo do nas dzwoni. Mówisz, że wrażenia bywają złudne? Zgoda, jednak kilka faktów uzbieraliśmy, chociaż nijak do siebie nie pasują. Właściwie nie potwierdziła się jed- na informacja Bujały: Weronika nie przesiaduje w „Hossie". Malwi- 96 na przysięga, że widziała ją tylko raz, kilka miesięcy temu, z okazji ja- kiegoś lekarskiego spędu. Oj, piesku, piesku, lubię zagadki, lecz mó- wiąc językiem Inki, mniej wyrafinowane. Inka to krowa, zgadzasz się ze mną? Jasne, że się zgadzasz; dlatego tak bardzo lubię z tobą roz- mawiać. Utwierdzasz mnie w przekonaniu, że mówię same mądre rzeczy. Bo mówię, prawda? Zuzanna zsunęła się z niewygodnego pniaka. Siedziała na mchu z podkulonymi nogami. Cymbał usadowił się na wprost, nie spusz- czał z niej oczu i od czasu do czasu z wielkiego zaciekawienia prze- bierał łapkami. Podnosił głowę, jeżeli ona podnosiła rękę do góry i wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać idealny słuchacz. On też pierwszy zbystrzał, kiedy z tyłu chrupnęła gałązka. Zuzanna odwróciła głowę i wcale się nie zdziwiła na widok R*adosława. Nie czekała na niego, nie myślała o nim, choć podświadomie czuła, że je- żeli tylko nie handluje swoimi tirami i nie szaleje gdzieś w damskim towarzystwie, to z całą pewnością będzie biegał po lasku. - Przepraszam, to tajna konferencja czy ewentualnie mógłbym się przysiąść? Przeskoczył zgrabnie pniaczek i stanął na wprost Zuzanny. - Siadaj, bo kiedy patrzę na ciebie z dołu, z perspektywy... nie powiem, że Cymbała, bo zabrzmi dwuznacznie, to jestem przytłoczo- na twoim ogromem. Ile ty masz wzrostu? - Wziąłem wszystko, co Bozia dawała. - Bardzo roztropnie. Ja też brałam i biorę wszystko, jednak ostat- nio coś za dużo dobrego na mnie spada. Teraz mieszkam z całkiem nowym facetem, wiesz? Brat mojej siostry zniknął, za to zjawił się je- go imiennik - wskazała ręką na mopsa. - Też Cymbał? - Też. Na dodatek Cezary. Inka na mnie napadła na korytarzu, że prowadzę dom publiczny, wściekłam się, jednak z boku tak to może wyglądać. Na szczęście dziś, albo najpóźniej jutro, wraca Weronika. Zuzanna rozgadała się, choć wcale nie miała takiego zamiaru. Radosław zachowywał się sympatycznie, patrzył ze zrozumieniem, udawał zainteresowanie, choć w gruncie rzeczy wszystko, o czym rozprawiała, było mu obojętne jak sucha gałązka, którą łamał w pal- cach. Mógł wierzyć Ince, mógł Zuzannie, co za różnica. - Czy Inka coś ci mówiła? - spytała. - Przecież ona nic innego nie robi - uśmiechnął się - tylko mówi. Dobrze by było, żeby jeszcze czasem myślała. Widać tak trudnej 97 sztuki nie można wymagać od każdego. Nie przejmuj się Inka. To znerwicowana, ale niegroźna babka. Czemu tak patrzysz? Spuściła oczy. Radosław ją zawiódł. Nie czuła zaufania do męż- czyzn, którzy źle wyrażali się o swoich partnerkach. Miał prawo uważać Inkę za głupią, bo przecież mądra nie była, lecz nie powinien tego głośno mówić lub nie powinien z nią sypiać. Klepnęła Cymbała po grzbiecie na znak, że pora pomieszkać w domu. Radosław też się podniósł. Wracali we troje lekkim truchtem, co nie sprzyjało poga- wędkom. W połowie drogi Radosław zatrzymał się, żeby odebrać te- lefon. Ze dwa razy pytał, jakie komplikacje - pewnie z tirami, bo za- raz potem wyprzedził Zuzannę, pomachał jej ręką i pobiegł do domu ostrym sprintem. Ona wstąpiła jeszcze po drodze do kiosku. Z dale- ka zobaczyła odjeżdżającego peugeota. Pilnuje chłopak interesów aż miło, pomyślała. Cezary nie pchał się Zuzannie przed oczy. Wyszedł z Cymbałem na spacer, potem u siebie czytał książkę. Ukradkiem podejrzała, że było to „Miasteczko Salem" Kinga. Ona z kolei całe przedpołudnie strawiła nad reportażami. Rozbierała teksty na czynniki pierwsze, siekała, jak wołowinę na gulasz, oddzielała język od postaci, posta- cie od opisów, by w końcu dojść do wniosku, że to robota głupiego. Będzie tworzywo, będzie tekst, a jaki, to się okaże. Zakładała, że re- welacyjny. Czuła w sobie nieprzebraną moc twórczą i ten dreszczyk emocji, który towarzyszy sukcesowi. Jako urodzona optymistka nie uwzględniała porażki. Przecież to głupota, myślała, brać się do pra- cy z przeświadczeniem, że nic z tego nie wyjdzie. Parę razy odrywała się od swoich papierów, żeby zadzwonić do Łukasza. Milczał od piątku. Chce mi dać nauczkę, pomyślała, ale nie poczuła w tym mo- mencie satysfakcji. Kobiety lubią, kiedy mężczyźni zabiegają o ich względy, tęsknią, okazują zainteresowanie - Zuzanna nie była wyjąt- kiem, jednak przesada ją drażniła. Jeżeli po tylu latach Łukasz sądzi, że jest zdolna do skakania na szyję pierwszemu lepszemu mężczyź- nie, to już jego problem. „Nie rozumiesz, głupawko, że brzydzę się zdradą! - mówiła do pikającej słuchawki. - Może nawet kiedyś się rozstaniemy, może zgłupieję dla innego mężczyzny, ale ty dowiesz się o tym pierwszy". Telefon na Żeglarskiej też nie odpowiadał. Malwina pracowała, a Li mogła pojechać do matki, mogła umówić się z jakimś menem, bo chętnych nigdy nie brakowało. I tak wiadomo było, że z jednym 98 nie spotka się więcej niż dwa, góra trzy razy. Była wolna, niezależna i chyba głęboko zraniona przez mężczyznę, którego Malwa nazwała australijskim kangurem. Do dziś obie z Zuzanną nie potrafiły zrozu- mieć, jak to możliwe, że on w ogóle wyjechał, że wyjechał tak daleko, i co najciekawsze, nie miał zamiaru wracać. Wydawał się idealną podporą dla pnącza. Umiarkowanie przystojny, w każdym razie nie ciągnął za sobą sznura wielbicielek, zamożny bardziej niż inni, a do tego hojny. Z radością kupował kwiaty, błyskotki i sukienki, woził Li za granicę na drogie wycieczki, nie potrafił jej niczego odmówić i na- gle szast-prast, pokicał aż do Australii. Zmył się niemal z dnia na dzień. Kangur to jedna z największych zagadek minionego stulecia, powiedziała kiedyś Zuzanna, a Malwina zgodziła się skwapliwie. Niedzielne popołudnie było ciepłe i słoneczne. Zuzanna siedziała w domu, patrzyła na głuchy telefon i nie miała gdzie pójść. Przypo- mniała sobie weterynarza Marka. Byli umówieni na dwa razy i mie- li się zdzwonić, co normalnie znaczy, że ani jednej, ani drugiej stronie aż tak bardzo nie zależało na wspólnej kawie. Ludzie, którym zależy, umawiają się od ręki i dopinają szczegóły na ostatni guzik. Wiado- mo kiedy, gdzie i o której. Wszyscy inni obiecują się zdzwonić. Sięg- nęła po słuchawkę. Już po trzech minutach wiedziała, że w „Atlan- cie", o osiemnastej. Zuzanna wróciła bardzo późno, stanowczo za późno, by dzwonić do drzwi i budzić Cezarego. Przez chwilę grzebała w torebce, szuka- jąc kluczy, które jak zwykle gdzieś się zapodziały. Nim je wyjęła, zgas- ło światło na klatce schodowej. Pamiętała, że wyłącznik znajdował się blisko drzwi Inki. Po omacku wodziła ręką po ścianie. Szukała małego, twardego przycisku, natrafiła na coś miękkiego, cieplutkie- go, co sprawiło, że dla przeciwwagi poczuła zimne krople na czole. Gwałtownie cofnęła rękę i tylko cudem udało się jej nie wrzasnąć. - To ja, Inka! - zaszemrało gdzieś obok. Mdłe światło zalało klatkę schodową, Zuzanna zobaczyła żywą Inkę i westchnęła z ulgą. Sąsiadka stała w uchylonych drzwiach, na tle ciemnego przedpokoju. Miała na sobie niebieskawą podomkę w wielkie białe kwiaty. - Podglądałaś, z kim wracam? - syknęła Zuzanna. Inka nie zareagowała na złośliwość. - Pożycz mi aparat do mierzenia ciśnienia. - Nie mam. 99 - Weronika ma. Wiem nawet gdzie. - O nie! Więcej mnie nie nabierzesz. - Ja cię nie nabieram. Weronika albo doktor mierzą mi ciśnienie rano i wieczorem. Spytaj, jeśli nie wierzysz. - Kogo mam pytać? - Doktora. - Jakiego? - No, tego tu - Inka wskazała ręką na drzwi Radosława. Zuzanna zdołała się opanować na tyle, że nie pokazała po sobie zdziwienia. - Przykro mi, nie mogę ci pomóc - odpowiedziała stanowczo. Nie słuchała szemrania Inki, zamknęła starannie swoje drzwi, opar- ła się o nie, żeby odetchnąć. Zegar w salonie wybijał właśnie północ. Miała wrażenie, że przed chwilą pogadała sobie z duchem, tak niesa- mowite było to spotkanie na klatce schodowej. Ucieszyła się nawet, że Cezary jeszcze nie śpi. Okrągła szybka w drzwiach łazienki świeci- ła jasnym blaskiem, słychać było szum wody i parskanie. Z gościn- nego pokoju wynurzył się zaspany Cymbał. Przedmioty wokół zno- wu nabrały realnych kształtów. Skoro Cezary nie spał, nie musiała chodzić na palcach. Z ulgą zsunęła z nóg pantofle. - To ty? - zainteresował się Cezary. - Nie. Królowa Bona. - Bono, podaj mi bokserki z sypialni. - Tego jeszcze nie było, żebym musiała nosić majtki za obcym fa- cetem! - zdenerwowała się Zuzanna. - Cicho, jest noc, ludzie śpią - przemawiał uspokajająco. - Ja mogę wyjść tak, jak stoję, chodzi mi wyłącznie o ciebie. Podaj, od ju- tra będę cię chwalił na wszystkich odpustach. Znów ją rozśmieszył. Włączyła światło w sypialni i jeszcze szyb- ciej zgasiła. Na łóżku, zwinięta w kłębek, spała Weronika. Zuzanna miała do siostry ze sto pytań, jeżeli nie więcej. Ułożyła je w logiczny ciąg, by się nie powtarzać i nie kręcić wzorem Cymbała wokół własnego ogona. Położyła się po północy, wstała przed ju- trzenką, po niecałych czterech godzinach snu. Rozsadzała ją chęć działania i odrobinę męczyło pragnienie. Wypiła z Markiem trzy lampki koniaku, czyli stanowczo za mało, żeby mówić o kacu. Wla- ła sobie soku i usiadła w kuchni przy oknie. Na wspomnienie Marka uśmiechnęła się z rozbawieniem. Spędziła miły wieczór, choć począt- 100 kowo nic nie wskazywało na to, że wytrzyma z nim sześć długich go- dzin, czyli jedną czwartą doby. Zanim się rozruszał, zanim zaczął opowiadać o wycieczkach po światowych ogrodach zoologicznych, nudził jak nieszczęście. Wydawało się, że miał tylko dwie pasje: bul- dogi, teriery, jamniki i... Weronika. Setery, wyżły, dogi i... Weroni- ka. Trzeba przyznać, że lepiej się znał na psach, natomiast o Weroni- kę próbował podpytywać Zuzannę i robił to bardzo nieudolnie. Plątał się, rumienił, zapewniał, że to piękna kobieta, że takie oczy, ta- kie nogi, aż żal było słuchać, jak się chłop zwija. Zuzanna nie czuła się adwokatem ani pełnomocnikiem siostry, ale też nie chciała wy- prowadzać Marka z błędu. Raczej nie miał szans u pięknej Weroniki. Nawet gdyby było inaczej, nie wytrzymałby długo z kapryśnicą. By- ła zachwycająca, oczytana, można powiedzieć - światowa, potrafiła być uwodzicielska, jednocześnie z uporem maniaka czepiała się dro- biazgów, dziwaczyła, zanudzała otoczenie swoją pedanterią. I była zawzięta, Nie umiała wybaczać ani zapominać. No, ale o takich sprawach nie rozmawia się z obcymi, choćby wydawali się najsympa- tyczniejsi. Na szczęście Marek w porę zmienił płytę i dalej było już miło i bardzo ciekawie. Zuzanna doczekała w oknie jutrzenki. Gdy niebo nad dachami za- częło purpurowieć, poczuła chłód. Zawsze nad ranem jest najchłod- niej. Wskoczyła na moment do łóżka, żeby się rozgrzać i pewnie spała- by do południa, gdyby Cymbał nie zaczął ściągać z niej kołdry. Drzwi od sypialni były zamknięte. Normalnie Zuzanna wparo- wałaby bez wahania, ale jakoś nie miała odwagi pukać do pokoju, w którym Weronika z Cezarym leżeli w jednym łóżku. Siostra wstała przed dziewiątą. Zuzanna, już po śniadaniu i spa- cerze z Cymbałem, szykowała się do redakcji. Co prawda godziny pracy ustalała sobie sama, jednak nie chciała zjawiać się zbyt późno. Zależało jej na opinii dziewczyny pracowitej i odpowiedzialnej. - Moje maleństwo! - rozrzewniła się Weronika. - Ależ ty zmizer- niałaś! O której to się wraca do domu? Poczekaj, wezmę tylko prysz- nic, wypijemy razem kawę i opowiesz mi wszystko. Kiedy jednak wyszła z łazienki, odświeżona i podmalowana, zmieniła zdanie. Nie chciała niczego słuchać, tylko sama zaczęła opowiadać o najnowszych dokonaniach w anestezjologii. Rzucała nazwami metod i leków, o których siostra nie miała pojęcia i nie chciała mieć. - Gdzie Cezary? - spytała Zuzanna. 101 - Kto taki? Aha. No cóż, nie wypada, żeby pętał się po domu, kiedy ty tu jesteś. A w ogóle dlaczego do mnie nie dzwoniłaś? Umie- rałam z niepokoju, że coś się stało. I nie mów, że miałam wyłączoną komórkę, bo Grześ się dodzwonił. - Najlepszą obroną jest atak, co? - Zuzanna pokiwała głową. - Nie wysilaj się, kłamczucho, bo zabrniesz w taki zaułek, że nigdy z niego nie wyleziesz. Przecież ty w ogóle nie wyjeżdżałaś z kraju. Strzeliła i trafiła w dziesiątkę. - Masz rację. - Weronika uśmiechnęła się czule, delikatnie i tak pięknie, że głaz by się wzruszył. - Miałam coś do załatwienia, coś, o czym nie chcę mówić. Taką prywatną malutką sprawę. I musiałam się z nią uporać przed wyjazdem. - Przed jakim wyjazdem? - Na ten kurs do Niemiec. Wyjeżdżam dzisiaj wieczorem. Czy to ci krzyżuje plany? To była najprawdziwsza Weronika, z krwi i kości. Błękitne oczy patrzyły prosząco i trzeba by być potworem, żeby się oprzeć takiemu spojrzeniu. Zuzanna, choć jeszcze przed chwilą miała ochotę dusić siostrę powolutku i metodycznie, machnęła ręką. Ten wyjazd niczego nie komplikował, wręcz przeciwnie - ułatwiał. Od środy do końca ty- godnia miała spędzać popołudnia i wieczory w „Hossie", jako na- jemnica Guziołka. Weronika nie powinna o tym wiedzieć, przynaj- mniej do czasu opublikowania reportażu w gazecie. - Łukasz mnie zabije - powiedziała tylko. - Załatwię z Łukaszem - obiecała Weronika, całując Zuzannę w ucho. Nie próbowała już więcej wykładać siostrze anestezjologii, ale też nie chciała się skupić na pytaniach Zuzanny. Klucze były trzy, ani jednego więcej, nikt z jej znajomych nie jadał keczupu i nie kopał psów, a Inka? Inka była starą wariatką, która czasem wyłudzała re- cepty na leki psychotropowe. - Jak to wyłudzała? - zdenerwowała się Zuzanna. - I ty jej da- wałaś? - Lazuniu, to ja jestem lekarzem i ja wiem, co mogę, a czego mi nie wolno. - Dobra, w porządku, twoja sprawa! - Nie musisz się denerwować. Inka da sobie radę. Ona przeżyje ciebie i mnie. Dwu mężów doprowadziła do bankructwa, wyrzuciła na bruk i jeszcze jej alimenty płacą. 102 - Nie ma kary dla faceta, który żeni się z taką Inka. Nawet nie może się usprawiedliwiać, że baba udawała mądrą i wyprowadziła go w pole. Mężów mi nie żal. Dlaczego powiedziałaś, że twój sąsiad handluje tirami? - Ja? Niemożliwe. Rozmawiałaś z nim na ten temat? - Z Inka. - Bo wiesz, ja z tym człowiekiem... - Wiem. A ja każdego ranka biegam z nim po lesie. Weronika bawiła się filiżanką i patrzyła w okno. Pionowa zmarszczka na czole świadczyła o niezadowoleniu. Ożywiła się do- piero na wspomnienie Marka. - I jak ci się podobał? - spytała. - Nie jesteś ciekawa, co było twojemu syneczkowi?* - Przecież widzę, że ma się dobrze. Zostawiłam go w dobrych rę- kach. Mów o Marku. - Sympatyczny i chyba ma na twoim punkcie niezłą śrubę. - Dodatkowo ma żonę i troje dzieci. Zuzanna wstała od stołu. To, że w niedzielne popołudnie wyciąg- nęła z domu człowieka obarczonego rodziną, wydało jej się postęp- kiem bardzo nieodpowiedzialnym. Mógł sobie mieć trzy żony i tuzin dzieci, nie chodziło o liczebność rodziny, tylko o starą zasadę, że nie- dziela jest dniem świętym. Kawę ze znajomą można wypić we wto- rek, w czwartek, ale nie w niedzielę. I o tym Marek powinien pamię- tać. Straciła do niego co najmniej połowę sympatii. Zuzanna nigdy nie rozumiała Weroniki. Kochała, lecz nie rozu- miała. W rodzinie Koreckich przetrwały dwie anegdotki, jedna o siedmioletniej Weronice, druga o siedmioletniej Zuzannie. Weroni- ka wróciła kiedyś ze szkoły wyjątkowo naburmuszona. - Co się stało? - spytał ojciec. - Rozmawiałam na lekcji i pani zwróciła mi uwagę - odpowie- działa, najwyraźniej zdziwiona tym faktem. - Innym dzieciom pani nie zwraca uwagi? - Innym tak, ale przecież ja jestem Weroniczka! I została Weroniczka, zawsze trochę lepszą od innych, zarozumia- łą i nieodporną na najmniejszą krytykę. Doświadczenia Zuzanny były zgoła inne. Rozgadana, roześmia- na, żywa jak srebro, tak przywykła do podpadania, że uwagi nauczy- cielki nie robiły na niej większego wrażenia. 103 - Jeśli się nie uspokoisz, to nigdy nie skończysz pierwszej klasy - powiedział ojciec. - W tym roku mogę nie zdać przez grzeczność - przyznała za- smucona i szybko dodała - ale w przyszłym na pewno się poprawię. I została rozwichrzoną optymistką, która wciąż ma przed sobą ten rok na poprawienie się i dorośniecie. - Moje córki są jak woda i ogień - lubił powtarzać Antoni Korecki. Zuzanna nieraz zastanawiała się, czy można pogodzić dwa tak odmienne żywioły. Z dala od Weroniki uważała, że można. Zmienia- ła zdanie, ledwie znalazła się w pobliżu siostry. Z redakcji wróciła koło piętnastej i prawie nie poznała mieszka- nia. Wszystko lśniło, pachniało konwalią, lasem i wielką czystością. Weronika zdążyła zrobić zakupy, pranie i szykowała się do praso- wania. - Usiądź, pomacham żelazkiem - wyrwała się Zuzanna. Całkiem niepotrzebnie się wyrywała, bo nikt nie oczekiwał od niej pomocy. Mało tego, została uznana za całkowite beztalencie. Prasowanie, dowodziła Weronika, wymaga nie tylko umiejętności, lecz przede wszystkim serca. Na dowód, że mówi prawdę, powołała się na babcię Poręcką, która podobno w tej kwestii nie dowierzała żadnej gosposi. Zuzanna nie miała ochoty na wspomnienia. Obeszła pokoje, szukając Cymbała. - Gdzie jest pies? - Pies? - No, pies, pies! Twój ukochany syneczek. - Cezary wziął go na kilka dni do siebie. Nie chciałam cię za mocno obarczać. Wystarczy, że pilnujesz mieszkania. Zuzanna wpadła w szał. Miała po uszy troskliwości Weroniki. Cokolwiek siostra wymyśliła, trafiała jak kulą w płot i jeszcze się dzi- wiła, że Zuzanna nie okazuje wdzięczności. Wykrzyczała więc, że bez psa jej siedzenie w mieszkaniu mija się z celem. Nie zamierza pil- nować drzwi, do których klucze ma całe miasto, łącznie ze zboczeń- cami. I nie zamierza bać się samotnie. Albo Cymbał wróci, albo ona się wyprowadzi. -Przestań Laz... przestań. Emocje szkodzą urodzie. Jak się wściekasz, dostajesz zmarszczek na czole - powiedziała z łagodną perswazją Weronika. - Mam pomysł. Zaproszę ci do towarzystwa pannę Mirkę. Już dawno jej obiecałam i zawsze jakoś schodziło. Te- raz jest świetna okazja. 104 Zuzanna bez słowa zniknęła w pokoju gościnnym. Błyskawicznie spakowała swoje rzeczy. W przedpokoju pojawiła się z torbą prze- wieszoną przez ramię. Weszła do łazienki po kosmetyczkę i szczotkę do zębów. Weronika stanęła w drzwiach i rozłożyła ręce. - Nie znasz się na żartach? - spytała. - Na głupich się nie znam. - Zaraz zadzwonię do Cezarego, żeby przyprowadził psa. Może wolisz zamieszkać z obydwoma Cezarami? - Wystarczy mi jeden. I pamiętaj, że to ma być pies. Niczego tym razem nie pomyl, bo cię zamorduję gołymi rękami. - Szalona jesteś, niepoważna... kocham cię. - Weronika przytuli- ła Zuzannę. - Słuchaj, wrócę najdalej w poniedziałek. Co byś powie- działa, gdybyśmy zaraz potem wyskoczyły na kilka dni na Kretę? Moi przyjaciele mają tam dom. Będzie cudownie, zobaczysz... Mo- że wreszcie spróbujesz mnie zrozumieć? Z Łukaszem załatwię, po- kryję koszty, tylko jedź ze mną, dobrze? - Na Kretę, z tobą? - Zuzanna zawisła siostrze na szyi. - Jasne! - Daj mi swój dowód osobisty - uśmiechnęła się Weronika. - Muszę załatwić formalności, zanim się rozmyślisz. Cymbał wrócił do domu jeszcze przed wyjazdem Weroniki. Ceza- ry odniósł też materacyk, poduszkę i miskę. Zuzanna próbowała przytulić rozradowanego psiaka, co wcale nie było łatwe. Szalał, podskakiwał, próbował polizać ją po nosie. - Nie wiem, piesku, co my zrobimy od środy? - szepnęła mu do ucha. - Coś chyba wymyślimy. Cezary okazał się facetem z klasą. Sam zaproponował Zuzannie, że zajmie się psem pod jej nieobecność. Wiedział tylko tyle, że pra- cowała w jakiejś redakcji, więcej nie musiał. O przymiarce do repor- tażu nie mówiła nikomu, nawet Łukaszowi, który po rozmowie z Weroniką trochę złagodniał, za to zrobił się bardzo tajemniczy. Nie umiał na przykład odpowiedzieć na pytanie, co robił w niedzielę po południu. - Byłeś na dyżurze? -Nie. - To co robiłeś? - Żałuj, że nie widziałaś. Żałowała oczywiście, coraz bardziej żałowała, że nie są razem, jednak nie miała czasu na sentymenty. Obiecała sobie, że jak tylko 105 odda Lemańskiemu gotowy reportaż, natychmiast zajmie się Łuka- szem. Na razie, przez kilka najbliższych dni, musiał radzić sobie sam, bo ona od środy zaczynała wielką przygodę. Zuzanna z ulgą ściągnęła ciuchy. Powąchała bluzkę. Pomieszana woń smażonego mięsa i surówek z kapusty drażniła nozdrza; czuła ten zapach we włosach i na skórze. Wrzuciła ubrania do miski i wsko- czyła pod prysznic. Była zmęczona i jednocześnie szczęśliwa. Wszyst- ko zależy od nastawienia, pomyślała, wcierając we włosy pachnąca odżywkę. Gdybym miała pracować w „Hossie" na stałe, to teraz pew- nie ryczałabym w poduszkę. Stęskniony Cymbał domagał się chwili rozmowy. Usadziła go w jadalni, obok swojego krzesła. Mówiła trochę do niego, trochę do siebie i pisała. Próbowała na gorąco zanotować wrażenia, żeby ni- czego nie uronić, niczego nie przeinaczyć. Zdawała sobie sprawę, że w ostatecznej redakcji to i owo wypadnie, że trzeba będzie pozmie- niać imiona, jednak do ostatecznej redakcji trochę jeszcze brakowa- ło, a ona chciała mieć pełny obraz. Środa. Nabór. Jest nas pięć. Ala i Gosia, dziewczyny po licencjacie, które chcą zarobić na studia magisterskie, Michalina, tegoroczna ma- turzystka, Beata, kelnerka z trzyletnim stażem, i ja, absolwentka polonistyki. Stoimy w szatni, szepczemy, jakby to byl kościół. - Już pół godziny czekamy. Może powinnyśmy pójść do właściciela? - zastanawia się Michalina. - Jak chcesz się uśmiać, to idź - mówi Beata. - Może on nie wie, że tu jesteśmy - upiera się ta najmłodsza. Cisza. Do szatni wkracza menedżerka. Ładna, zgrabna babka około trzydziestki o oczach tak jasnych, że aż przezro- czystych. - Dlaczego was tak mało? Milczymy. Nie wiemy, dlaczego nas tak mało. Patrzy prze- nikliwie. Odnoszę wrażenie, że za moment każe nam otwo- rzyć buzie i będzie zaglądała w zęby. - Wyglądasz jak szpinak po tygodniu siedzenia w lodów- ce. Chorujesz czy co? Pytanie skierowane jest do Beaty. Ta bije się w piersi i za- pewnia, że taką ma urodę. Przy okazji dodaje, że jest kelnerką. 106 - Urodę? - dziwi się menedżerka i po minie widać, że nie uważa Beaty za urodziwą. Uwagę o kelnerce ignoruje. Ogląda nas jeszcze raz, spisuje imiona i nazwiska. - Dzisiaj zostajecie na zapleczu. Jeżeli zależy wam na pra- cy, musicie się starać. Od razu mówię, że na salę trafią tylko te najbardziej przydatne. Praca kelnerki jest trudna, odpowie- dzialna, wymaga nauki. Najęłyście się do pracy, nie do ozdo- by, i o tym radzę pamiętać. Gęsiego idziemy na zaplecze. - To jest zmywarek - menedżerka wskazuje wielką maszy- nę do mycia naczyń. Potem wskazuje na Michalinę. - Bę- dziesz wyciągać czyste i wkładać brudne naczynia. Pomożesz Joannie. "* Beata i ja trafiamy do najbrudniejszej pracy, mamy usu- wać resztki z talerzy. Ala i Gosia będą polerować naczynia po zmywarku. Nie wiem, czemu wszyscy uparcie nazywają to urządzenie z męska zmywarkiem, ale tak nazywają i nie ma co się wypinać z poprawianiem. Do końca trwamy na swoich stanowiskach. Przez restau- rację przewija się grupa Japończyków, dwie grupy Niemców. Do „Hossy", gdzie obiad kosztuje średnio dwieście złotych, rzadko trafiają wycieczki polskie. To jest lokal dla ludzi za- możnych i obcokrajowców. Klientów nie brakuje, brudnych talerzy też. Plastikowe łopatki tylko migają. Za ile migają? Te- go, niestety, menedżerka nie zdążyła nam powiedzieć. Może powie jutro? Cymbał wstał rześki, jak przystało na młodego psa, a Zuzanna ledwie zwlekła się z pościeli. Ręce i krzyż bolały bardziej niż po cało- dziennym pieleniu w domowym ogródku. Zdziwiła się nawet, że tak kiepsko z jej kondycją. Doszła do siebie po kilku przysiadach, a na dobre rozruszała się, ganiając Cymbała po lasku. To on tym razem narzucał tempo, ona próbowała się dostosować. Radosław dobił do nich już w drodze powrotnej. - I co? Siostra nie wróciła? - zagadnął na powitanie. - Przeciwnie. Wróciła, żeby znowu wyjechać. Człowiek musi mieć takie miejsce, do którego wraca, bo inaczej skąd by wyjeżdżał? - Mądrzej sam Kant by tego nie ujął. W każdym razie cieszę się, że jeszcze trochę pobiegamy razem. 107 - Oj, nie wiem, nie wiem! Obudziłam się ze strasznym łamaniem w kościach. Przez moment zazdrościłam Cymbałowi, że biega na czterech łapach, bo to pozycja w sam raz dla mnie. Schyliła się, opuściła ręce, wywaliła język i pokazała, o jaką po- zycję chodzi. Cymbał z radości zaszczekał, Radosław zaczął się śmiać. Zaraz potem próbował podpytać dziewczynę o rodzaj bólu, apetyt, temperaturę. - Odpuść sobie, nie uchlał mnie żaden kleszcz, jestem zdrowa jak koń, tylko wczoraj trochę się spracowałam przy... sprzątaniu. Wiesz, że ja początkowo myślałam, że handlujesz tirami? - Handluję... czym? - Tira nie widziałeś? To te wielkie samochody, na które napadają chłopcy z mafii. - Wolałbym coś mniejszego. - Duży facet pasuje wyłącznie do dużych samochodów - oznaj- miła Zuzanna. - Kto mówił o tirach: Inka czy twoja siostra? - Zapomniałam - uśmiechnęła się promiennie, on zaś wyraźnie posmutniał. To nieprawda, że zazdrość jest zawsze uczuciem brzydkim. Pa- skudna jest tylko jako zawiść. Zuzanna zazdrościła dziennikarzom Lemańskiego, że mają ciekawą pracę, że czują się potrzebni i ważni. Zazdrościła, i wcale z tego powodu nie odczuwała wyrzutów sumie- nia. Też chciałaby tak jak oni biegać po mieście z notesem, potem pi- sać zgrabne notatki albo większe teksty, uczestniczyć w tym i owym, mieć własne zdanie na wiele tematów, znać wpływowych ludzi. Kie- dy słuchała pogawędek w dziale miejskim, odnosiła wrażenie, że tra- fiła między sam kwiat dziennikarstwa polskiego. Potem wpadał Le- mański albo Lutek, sekretarz redakcji, podnosił się krzyk, że jakaś wpadka, że tekst tendencyjny albo fakty niesprawdzone, wiało grozą i po jakimś czasie wszystko wracało do normy. Filip zapowiadał buńczucznie, że komuś dołoży, Damian ochrzaniał kogoś innego przez telefon, znowu byli potrzebni i bardzo ważni. - Wiesz, Zuzanno, czego ci zazdroszczę? - powiedział Damian. - Niezależności. Piszesz sobie konkretny tekst pod życzenie konkret- nego klienta i wszyscy inni mogą ci naskoczyć na pukiel. Nawet nie przypuszczała, że oni też jej mogli czegoś zazdrościć. Wpadała do „Życia Torunia" z rana, przed „Hossą". Przeglądanie 108 roczników niemal weszło jej w krew. Co jakiś czas wyłuskiwała pereł- kę, którą zakreślała w notesie na czerwono, jak choćby tę: „Naszym największym, niezbywalnym obowiązkiem jest zapewnienie miejsc pracy ludziom młodym, opuszczającym mury szkół i uczelni wyż- szych". Była już na etapie poważnych awansów Feliksa Guziołka. Lemański bardzo polubił pogawędki z Zuzanną. Jeżeli tylko czas mu pozwalał, przysuwał sobie krzesełko do jej biurka i poświęcał drogiej koleżance piętnaście albo nawet dwadzieścia minut. W czwar- tek był pod wrażeniem obiadu w „Hossie". Nie mógł się nadziwić, że restaurator z góry dolicza do rachunków napiwki dla kelnerów. - On łamie, pani Zuzanno, obyczaje branżowe, a tego się robić nie powinno. Pieniądze przekazywane z ręki klienta do ręki kelnera są nieopodatkowane, z chwilą umieszczenia ich w rachunku fiskus wyciąga łapę i trzeba go karmić. Gdzie logika, pani Zuzanno? Niech go pani spyta przy okazji. - Jasne - przytaknęła. - Wczoraj dotarłam do byłych kelnerek, dzisiaj mam rozmawiać z tymi, które jeszcze pracują - zmyślała bez zmrużenia oka. - Ale szefa też spytam, czemu nie. Nawet Lemańskiemu nie mogła powiedzieć, że najęła się do pracy w „Hossie". Prawdę miał poznać nie wcześniej niż tekst reportażu. Szefa „Hossy" zobaczyła jeszcze tego samego dnia. Przyszedł na za- plecze w towarzystwie Magdy. Spodziewała się widoku opasłej beczki tłuszczu, tak przynajmniej, na podstawie lektur, wyobrażała sobie raso- wego restauratora, zobaczyła zaś mężczyznę w średnim wieku, szczupłe- go, który nawet mógł się podobać kobietom. Zuzannie się nie podobał. Raziły ją ostre bruzdy od nosa aż do brody, które nadawały twarzy wyraz niezadowolenia i surowości. Magda się do niego wdzięczyła, on ledwie ją zauważał. Szedł prosto, patrzył ponad głowami ludzi i albo widział wszystkich, albo nikogo. Zuzanna dochodziła właśnie z naręczem tale- rzy do zmywarka, kiedy usłyszała krótką sprzeczkę. Słów Magdy nie do- słyszała, za to szef mówił wolno, dosadnie, że jeszcze jeden taki numer i usunie Magdę raz na zawsze z lokalu i ze swojego życia. Zuzanna sądzi- ła, że poszło im o Beatę, dziewczynę, którą Magda wyrzuciła z pracy. Późnym wieczorem, przepełniona nowymi wrażeniami, zasiadła do pisania. Czwartek. Pierwsze wtajemniczenie. Jesteśmy nowe i na przyuczeniu, więc teoretycznie pracu- jemy po osiem godzin. Reszta po dwanaście, choć to jest nie- 109 oficjalny wymiar czasu. Z naszego zaplecza kuchnię widzimy jedynie przez drzwi wahadłowe. Sali restauracyjnej w ogóle nie widzimy. W pracy mamy być pól godziny przed otwarciem lokalu. Obowiązuje zakaz przynoszenia komórek i dużych to- reb. Łącznie na zapleczu jest nas siedem, o dwie za mało, jak twierdzi menedżerka, dlatego każe nam się zwijać. Zanim na- dejdzie pierwsza partia brudnych talerzy, pucujemy do poły- sku podłogi, blaty, szafki. - Ile dają na godzinę? - Beata próbuje podpytać Joannę, jedną ze starszych pracownic. - Przez pierwsze trzy dni będzie dobrze, jak dostaniesz do- bre słowo - odpowiada ze złośliwym uśmiechem. - Bujasz? - Jak będziesz miała szczęście i cię zatrzymają, to po trzech dniach dostaniesz półtora złotego za godzinę. I dość. - Bujasz! Beata dziwi się trochę zbyt głośno i ściąga uwagę mene- dżerki. Babka podchodzi krokiem modelki. - Jakieś problemy? - Tak - mówi odważnie Beata. - Zapomniałaś powiedzieć, za ile pracujemy. - Ty właśnie skończyłaś pracę. Dziękuję ci w imieniu firmy. Beata, zdziwiona i roztrzęsiona, nie wie, co robić: walczyć o swoje czy odejść z godnością. - Spieprzaj! - mówi menedżerka niemal łagodnie. - Nam tu nie trzeba cwaniaczek, które za przyuczenie do zawodu chcą brać pieniądze. Przez resztę dnia pokornie przyuczam się do oczyszczania talerzy z resztek jedzenia. Robię to coraz sprawniej. Zamiast Beaty pomaga mi Asia, dziewczyna z poprzedniego naboru. Młoda mężatka, od dwu lat bez pracy. Późnym popołudniem na zaplecze wkracza sam właściciel. Menedżerka chce nas postawić na baczność, lecz właściciel woli obraz pracujących kobiet. - Starać mi się, starać - mówi - leniuchów nie znoszę. Ja swoje pierwsze pieniądze zarobiłem w wieku sześciu lat. Do- stałem od wuja koszyk gruszek i zamiast je zeżreć, jak zrobiła- by większość smarkaczy, sprzedałem z zyskiem. Następnego dnia kupiłem dwa koszyki. 110 Doznaję olśnienia. Czym jestem, jeżeli nie jedną z gruszek w koszyku? W każdą środę szef dostaje z ogłoszenia nowe gruszki, które pracują dla niego za darmo. Jest to wzorzec - jak mówią na zapleczu - ściągnięty nie tyle z dzieciństwa, ile ze współczesnej Łodzi. Tam bezrobocie jest jeszcze większe niż w Toruniu. Szef pyta o nowy narybek. - Zgłosiło się pięć, jedną wypieprzyłam - odpowiada me- nedżerka. - Rób tak dalej, a sama staniesz przy zmywarku - powie- dział niezbyt uprzejmie. Magda spąsowiała. Asia, moja partnerka od brudnych talerzy, opowiedziała mi szeptem, że menedżerka jeszcze dwa lata temu robiła do- kładnie to, co my teraz. Przeszła wszystkie stopnie kariery i wspięła się na sam szczyt. Teraz już nic nie musi robić z wy- jątkiem naganiania innych i dostaje za to dwa i pół tysiąca. Dla Asi kariera Magdy jest dowodem, że warto się starać. Zuzanna kończyła właśnie poranną toaletę, kiedy usłyszała zgrzyt klucza. Pogratulowała sobie w duchu, że wcześniej schowała notatnik pod poduszkę. Konspiracja zaczynała wchodzić jej w krew. Cezary przyniósł świeże bułki i mleko w kartonie. Starała się nie myśleć o jego pasożytniczym trybie życia. Ostatecznie miał prawo żyć po swojemu. Nie był złym facetem, opiekował się Cymbałem, od cza- su do czasu robił zakupy; dobrze było mieć kogoś takiego pod ręką. - Weronika nie dzwoniła? - spytał z głębi kuchni. - Żartujesz? Ona żyje chwilą. Wystawi nos za próg i z miejsca za- pomina o tym, co zostawia za sobą. - Teraz chyba ty żartujesz? - Oderwał się od krojenia chleba i pa- trzył na Zuzannę zaskoczony. - Czy my na pewno mówimy o tej sa- mej Weronice? - Nie znam innej. - Wobec tego tej również nie znasz. - To nie jest tak... to nie tak, że ty wiesz wszystko o niej najlepiej! - wybuchnęła. - Podoba ci się, w porządku, ale nie ubieraj jej w sa- motność, w tkliwość, w pamięć. Jeżeli nie widzisz, że jest cholerną egoistką, to nic nie widzisz! W życiu bym takiej babie nie dała psa. To nie jest tak... to nie tak, że ja jej nie kocham. Jest moją siostrą, 111 chowałyśmy się pod jednym dachem, oddałabym za nią ostatnią ko- szulę... Ale duszy bym nie oddała. - Może masz rację. Może to ja się mylę - powiedział spokojnie i wrócił do krojenia chleba. - Psa podarowałem jej całkiem niedaw- no. Jeszcze nie zdążyła do niego przywyknąć. Zuzanna poczuła się zawstydzona wybuchem. Gdyby Cezary był mniej ugodowy, to zamiast wymiany opinii mieliby awanturę na noże. Malwina znakomicie udawała, że nie zna Zuzanny. Kelnerki tra- fiały na zaplecze tylko na polecenie menedżerki. Tace z brudnymi naczyniami normalnie stawiały w okienku i znikały. - Malwina na zaplecze! - zarządziła Magda. - Ale dlaczego, pani menedżerko? - Powiedziałam, kurwa, czy nie. - Powiedziała pani - powtórzyła potulnie Malwina i stanęła obok Zuzanny. - Warto nam było wkuwać staro-cerkiewno-sło- wiański? - zaszeptała. - Albo kulturę języka, kurwa? - odszepnęła Zuzanna. Z trudem powstrzymały chichot. Tego dnia menedżerka przypo- minała nabuzowany wulkan i głupotą byłoby irytować ją jeszcze bar- dziej. Częściej niż na sali siedziała na zapleczu. Może nie chciała straszyć gości podpuchniętymi oczami. - Stary ją opierniczył - szepnęła Malwina. - Podobno chodzi o babę. To nawet możliwe, bo... talerze powinny wchodzić do zmy- warka prawie czyste - dokończyła głośniej. Magda minęła je bez słowa i zniknęła w korytarzyku, który pro- wadził do toalet i szatni dla personelu. Do pomocy przy machaniu łopatką przyszła następna kelnerka, wielbicielka seriali telewizyj- nych. Mówiły więc, że „Kiepscy" śmieszni, a „Klan" fajny, że „Sie- dlisko" takie romantyczne, i było to całkiem nieobowiązujące gawo- rzenie, w którym każdy mógł uczestniczyć, nawet serialowe zero. Zresztą Zuzanna musiała zostawić na chwilę dziewczyny. Toaleta dla personelu składała się z malutkiej umywalni, z której wchodziło się do dwu zamykanych kabin. Pierwsza rozwalona była na całą szerokość, druga lekko przymknięta. I w tej przymkniętej rozlegał się spazmatyczny szloch. Nietrudno było ustalić, że szlocha- ła menedżerka Magda. Na nic się zdały próby wywabienia jej z kabi- ny. Albo zaczynała płakać jeszcze głośniej, albo odpowiadała kla- syczną wiązanką, nieco zniekształconą przez dławiący żal. 112 - No, fajnie! Tego tylko brakuje, żeby się zleciały wszystkie kel- nerki - powiedziała Zuzanna. Jedną ręką przekręciła zamek w drzwiach wejściowych, drugą szarpnęła drzwi kabiny. - Złazi pani sama czy mam panią ściągnąć? Mnie tam wszystko jedno, ja tu je- stem nowa i długo na zapleczu nie wyrobię. Więc jak? - Odwal się, dziwko! - Magda próbowała zamknąć drzwi, lecz nie miała siły, żeby wypchnąć Zuzannę. - O ile znam życie, chodzi o faceta. Nie szkoda pani urody dla ja- kiegoś skunksa? - Drań, świnia i swołocz! - zgodziła się Magda i głośno wytarła nos w papier toaletowy. - I czort z nim tańcował. A teraz złazimy z sedesu, pani podciąga majtki, ja podciągam pani urodę. «• Poskutkowało. Magda wyszła z kabiny niepodobna do siebie ani w ogóle do nikogo. Starannie umalowane oczy rozpłynęły się na pół policzków. Spod czerni prześwitywały różowe plamy. Zuzanna zwil- żyła papierowy ręcznik. Wodoodporny tusz mazał się pięknie, scho- dzić jednak nie chciał. Zużyła kilkanaście ręczników i efekt wciąż był nie najlepszy. - On się tak zmienił półtora roku temu, od ślepej kiszki - powie- działa Magda. Zuzanna westchnęła głęboko. Gotowa była się zgodzić, że lu- dziom, zwłaszcza mężczyznom, różne rzeczy padają na mózg, ale że- by ślepa kiszka? Próbowała to jakoś uściślić z Magdą. Wyszło im, że ukochany mężczyzna zmienił się po operacji - nie na skutek wycięcia organu, lecz na skutek pielęgniarki, dla której najpierw stracił głowę, potem zaczął tracić majątek. - Cały majątek? - wystraszyła się Zuzanna, jakby chodziło o jej pieniądze. - Jeszcze nie cały - przyznała Magda - ale niedługo i tę resztę w zębach wyniesie. Wszystko na nią zapisuje, a przecież to ja z nim jestem, ja piorę brudne koszule. - To przestań prać! Nie bądź głupia. Jesteś młoda, śliczna, boisz się, że nie znajdziesz faceta? Z wrażenia Zuzanna zapomniała o przestrodze Malwiny i za- częła tykać menedżerkę, co na zrozpaczonej kobiecie nie robiło wrażenia. - Takiego nie znajdę - powiedziała. - I co zrobię, jak mnie wy- rzuci z pracy? 113 Zuzanna domyśliła się już wcześniej, że rozmawiają o Guziołku, teraz zyskała pewność. Pogładziła Magdę po ramieniu. - Dobra! Musimy się stąd wynosić. Masz gdzieś pod ręką swoje malunki? - Mam w kantorku. - To wrzuć na siebie trochę urody. W takich chwilach trzeba ze- brać myśli, zastanowić się i działać. Ryki nic ci nie pomogą, najwyżej przekonasz go o swojej bezradności. Wyszła. Dopiero w korytarzyku dotarło do niej, że odwiedziła to- aletę w całkiem innym celu. Pocieszanie Magdy było jedynie wyni- kiem przypadku: całkiem niechcący we właściwej chwili znalazła się we właściwym miejscu. Zrozumiała to, kiedy menedżerka wzięła ją do obsługi sali. Piątek. Drugie wtajemniczenie, czyli mój wielki dzień. Dzisiaj poddała się Michalina. Z ostatniego naboru zosta- łyśmy tylko trzy. Menedżerka skierowała do nas dwie kelnerki. - Migiem zmieniać bluzki i do roboty - zarządziła. Każda z dziewczyn przynosi do pracy dwie bluzki. Elegantszą do obsługiwania gości, gorszą na zaplecze. Od menedżerki zależy, czy kelnerka idzie na salę, czy robi na zapleczu za kopciuszka, ra- zem z dziewczynami takimi jak ja, czyli na przyuczeniu. Jakoś nie mogę rozstać się ze swoją łopatką. Trzeci dzień zgarniam resztki. A gdzie trudna sztuka polerowania naczyń, a gdzie obsługa zmywarka? W tym tempie to ja się niczego nie nauczę. Zaczynam popadać w kompleksy, z których leczy mnie kelnerka Kasia. Zgarnia razem ze mną, choć jeszcze go- dzinę temu obsługiwała gości. - Lampucera cholerna, zobaczyła, że dostałam trzy na- piwki i wyrzuciła mnie na zaplecze. - Powinnaś się z nią podzielić? - Widziałaś tramwaj w oku? Stary już o swoje zadbał. Do- pisuje napiwek klientom do rachunku, zgarnia wszystko i po- tem rozdziela po uważaniu. Ale trafiają się jeszcze hojni face- ci, co dają dwa razy. I to jest nasz zysk. Lampucera pilnuje, żeby jedna kelnerka za bardzo się nie obłowiła. Trzy napiwki i na zaplecze - pociągnęła płaczliwie nosem z żalu za pieniędz- mi i czystą pracą wśród gości. 114 Automatyczne dopisywanie napiwków do rachunku jest praktyką niespotykaną w eleganckich lokalach. Tak przynaj- mniej twierdzi jeden ze znanych mi restauratorów. Zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście „Hossa" jest eleganckim lo- kalem, czy tylko modnym w kręgach biznesu? W szczycie obiadowym jedna z kelnerek przewróciła się na rozlanej pomidorówce tak nieszczęśliwie, że skręciła nogę. Druga na ten widok zemdlała. Odejście z sali dwu osób w po- rze największego ruchu równa się katastrofie. Menedżerka wpadła na zaplecze. - Hej, nowe! Która ma elegancką bluzkę w zapasie i po- trafi nosić tacę? Zgłaszam się natychmiast. Ordonka też wypłynęła, zastę- pując chorą piosenkarkę, co w teatrach i teatrzykach nie było przypadkiem odosobnionym. Moje szczęście ma nieco mniej- szy kaliber. Nie dostaję solówki, pomagam innym kelnerkom i tylko donoszę tace do stolików. Wieczorem dostaję pierwszą dniówkę, całe dwanaście zło- tych. Teoretycznie dostaję. Menedżerka odnotowuje mnie w notesiku. O szóstej rano Zuzannę obudziło głośne pukanie do drzwi. Kła- dła się spać bardzo późno i nie wstawała już tak rano jak kiedyś. Na- wet Cymbał się z tym pogodził, bo musiał. Zwlekła się z łóżka i pode- szła do wizjera. Inka w błękitach i bielach nie zamierzała odpuścić, pukała i pukała. - Nie wiesz, gdzie jest doktor Wojciechowski? - Doktor Wojciechowska wyjechała - odpowiedziała, zaskoczo- na angielską manierą zachowywania męskich końcówek przy żeń- skich nazwiskach. - Na pewno nie ma go u ciebie? - Kogo? Mówię ci, że Weronika wyjechała. - Ja nie pytam o Weronikę, tylko o niego - wskazała ręką na drzwi Radosława. - To on się nazywa Wojciechowski? Zuzanna tak była zaskoczona zbieżnością nazwisk, że w pierw- szej chwili nie zwróciła uwagi na wyraźną insynuację. Dlaczego niby Radosław Wojciechowski miał być u niej o godzinie szóstej rano? - Dziwna jesteś, zadajesz się z człowiekiem i nie znasz jego nazwiska? 115 - Twojego też nie znam! Zatrzasnęła drzwi przed perkatym nosem Inki i poczuła, że drżą jej nogi. Zawsze tak reagowała na bezpodstawne zarzuty dużego kalibru. Inka musiała mieć o niej zdanie jak najgorsze, pewnie nawet gorsze niż ona o Ince. Nic na to nie mogła poradzić. Ubrała się i wyszła na spa- cer z Cymbałem. Tego ranka on jeden działał na nią uspokajająco. Wojciechowska i Wojciechowski! Przypadek czy nie? Były mąż Weroniki też pewnie był lekarzem, a w każdym razie studiował me- dycynę, kiedy się pobierali. Jak miał na imię? Imię też jej uciekło. Fa- cet przewinął się przez rodzinę niczym meteor, spadł i nic po nim nie zostało, przynajmniej w głowie Zuzanny. Całkiem niedawno i cał- kiem bezskutecznie usiłowała sobie przypomnieć, jak wyglądał. Biegła miarowo z Cymbałem u nogi i za nic nie mogła ułożyć roz- sypanej układanki. A gdyby przy najbliższej okazji spytać go wprost, czy jest moim byłym szwagrem? - zastanowiła się poważnie. I prawie była zdecydowana spytać, oczywiście wyłącznie przy okazji, kiedy zobaczyła wysoką, charakterystyczną sylwetkę na ścieżce, na wprost siebie. Stanęła zaskoczona i kompletnie zbita z tropu. - A tobie co się stało? Patrzysz, jakbym przez noc osiwiał - powie- dział Radosław ze śmiechem i pogłaskał podskakującego Cymbała. - To raczej ja przez ciebie osiwieję. Biegasz sobie jakby nigdy nic, a Inka szuka cię u mnie i prawie chce mi rewizję w domu robić. - Och, ta Inka! Żebyś ty wiedziała, o jakich dziwnych porach ona mnie szuka w moim własnym domu, też byś się zdziwiła. Z nudów wymyśla choroby, co tydzień inną, żeby było zabawniej, i przychodzi po sąsiedzku popytać, czy to groźne. Każe sobie ciśnienie mierzyć... Obłęd. - Może ona widzi w tobie doktora... jak mu tam, tego z „Klanu"? - Wolę nie pytać, bo prawda może być porażająca. Chociaż z drugiej strony, Inki nie można lekceważyć. Już parę razy wywinęła numer. Choćby ten ostatni. Jej bardziej potrzebny psychiatra niż po- łożnik, taka jest prawda, której ona nie przyjmuje do wiadomości. Jedyna nadzieja w mojej żonie. Lada dzień wraca z zagranicy i mam nadzieję, że przejmie po mnie opiekę nad Inka. - Jesteś żonaty?! - A ty co myślałaś, że gdybym był kawalerem, starym zresztą, to patrzyłbym spokojnie na taką piękną dziewczynę jak ty? - Dlaczego nie? Wcale nie muszę być w twoim typie. Świetnie nam się biega, nieźle rozmawia i wystarczy. 116 - No proszę! Nie dość, że piękna i młoda, to jeszcze mądra. To więcej, niż można oczekiwać od przeciętnej kobiety, chociaż nie zro- zum mnie źle, nie jestem antyfeministą. Nawet powiem więcej: jestem zagorzałym feministą. Już nie tylko Cymbał działał na Zuzannę uspokajająco. Do zac- nego grona facetów godnych zaufania dorzuciła tego ranka również Radosława. Ucieszyło ją, że nie okazał się handlarzem tirów ani nędznym podrywaczem polującym na Inkę. W domu bez problemu odszukała album Weroniki, ale w trakcie przeglądania jej zdumienie rosło coraz bardziej. Były fotki z dzieciństwa, ze szkoły, ze studiów, z różnych zagranicznych wycieczek, lecz ani jednej upamiętniającej najważniejsze wydarzenie w życiu każdej kobiety. Wyglądało na to, że raz na zawsze wyrzuciła Wojciechowskiego ze swoje*go serca i z al- bumu. Może nie był filmowym okazem męskiej urody, lecz miał chy- ba jakieś zalety, oprócz nazwiska, myślała zaskoczona Zuzanna. Dlaczego więc dla Weroniki został tylko nazwiskiem? Nigdzie nie było widać innych albumów, pudeł ze zdjęciami, ni- czego, w czym można by je przechowywać. Regał w salonie był szklany i całe jego wnętrze miała jak na dłoni. Może jednak Rado- sław był moim szwagrem? - pomyślała. Mężczyźni miewają po dwie żony i więcej. Zatelefonowała do matki. Wszyscy mogli zapomnieć, łącznie z Weroniką, jak miał na imię i jak wyglądał ślubny Wojcie- chowski, lecz nie pani Iza. Trzy minuty rozmowy i pełna jasność. W ciągu trzynastu lat żaden Henryk, niewysoki blondyn z zacząt- kiem łysiny, nie mógł zmienić się w bardzo wysokiego Radosława, szatyna bez łysiny. Sobota miała być ostatnim dniem pracy w „Hossie". Tak przy- najmniej Zuzanna zakładała jeszcze dzień wcześniej. Jednak w sobo- tę wydarzyło się coś, co dawało jej szansę na dotarcie do samego Gu- ziołka. I tej szansy nie chciała zmarnować. Ledwie zjawiła się w restauracji, menedżerka zagoniła ją do sprzątania zaplecza. Inne dziewczyny jeszcze się schodziły, a Zuzan- na machała ścierką z taką wprawą, jakby od dziecka niczego innego nie robiła. Wyszorowała oblepione tłuszczem zlewy, przetarła blaty. - Wracaj na swoje stanowisko! - poleciła Magda. Stanowisko Zuzanny nie zmieniło się od środy, jeśli nie liczyć piątkowego awansu na donosicielkę tac. Trafiła na salę konsumpcyj- ną na czas obiadu, zaraz potem wróciła do sterty brudnych talerzy, 117 łopatki i wiadra. W sobotę przed południem nie było zbyt dużego ruchu. Zaczęła bardzo szanować swoją pracę, oglądała każdy talerz dwa razy, żeby Magda znowu nie zagoniła jej do ścierki. Dziewczyny na zapleczu przez cały czas musiały pracować. Guziołek nie lubił płacić za pracę, a co dopiero za stanie. Przy zmywarku Kasia z Aśką bardzo coś przeżywały. - Od razu widać, że to wykształcony facet - mówiła Aśka. - Po czym widać? - zdziwiła się Kasia. - Choćby po rękach! Ma takie ładne, delikatne. A baba ma po prostu cholerne szczęście. Ja ci mówię, ona zagra w tym filmie i wyj- dzie na wielką gwiazdę. I żeby chociaż była ładna! Taka zwykła pa- cynka. Próbowałam do niego zagadać, wiesz? - I co? Tobie też da? - Gówno! Stara małpa była pierwsza i dała mi rolę przy zmywarku - westchnęła zmartwiona Aśka. Jej koleżanka beztrosko zachichotała. - O jakiej roli mówicie? Zuzanna rozprostowała plecy. Asia zmierzyła ją niechętnie, mruk- nęła, że o żadnej, i wzięła się do wyjmowania umytych talerzy. - Przychodzi tu taki jeden facio i obiecuje dziewczynom role w fil- mach - powiedziała Kasia. - Pornograficznych? -No co ty? Chyba nie... a może? Asiu, to nie chodzi czasem o pornosy? - Same jesteście pornosy. Chodzi o normalne filmy. On jest scen... scenografem. - Asieńko, jak on wygląda? - Zuzanna z wrażenia opuściła swoje miejsce pracy i podbiegła do zmywarka. - Normalnie - powiedziała Asia i odwróciła się tyłem do Zuzan- ny, za to przodem do menedżerki Magdy. Magda nie dobierała słów, wskazując dziewczynom ich miejsca pracy. A jednak dzień zakończył się lepiej, niż Zuzanna mogła przy- puszczać. Sobota. Egzamin czeladniczy. Podobno jestem dzieckiem szczęścia. Z piątki nowych zo- stałam sama. Ala i Gosia padły. Po wczorajszym udanym de- biucie dzisiaj w porze obiadu menedżerka kieruje mnie na sa- lę do najprawdziwszej kelnerskiej pracy. Łucja, jedna z najstarszych kelnerek, wydaje się mocno niezadowolona. 118 - Takie z ulicznej łapanki są zawsze najgorsze - mówi. - Tylko patrzeć jak po mieście ruszy fama, że „Hossa" na psy zeszła i kelnerki źle podają. - Będę podawała najlepiej jak potrafię - zapewniam. Menedżerka przydziela mnie do rewiru Łucji. Jeszcze nie wiem, czy to z jej strony złośliwość czy wręcz przeciwnie, chce mi pomóc. Stoimy w pogotowiu. Właśnie zaczyna się naj- większy ruch. - Nie garbić się, wciągać brzuchy! No, co jest, dziewczy- ny! Uśmiechamy się, uśmiechamy, powtarzamy „cziis". Menedżerka ogląda nas wyjątkowo starannie. Tej każe popra- wić włosy, innej bluzkę. Ja nie muszę niczego poprawiać. Już jako dziecko składałam się z samych oczu i zębów, więc teraz robię użytek ze swojej urody i wyszczerzam się najpiękniej jak potrafię. Biegamy w prawo i w lewo na najwyższych obrotach. Czu- ję, że bluzka przylepia mi się do pleców. Dyskretnie ocieram pot z czoła. Nie tylko ja, błyszczymy wszystkie. Łucja jest co- raz bardziej zła, bo wychodzi na to, że źle mnie oceniła. Bar- dzo się staram, żeby jej nie podpaść. Przy jednym z bocznych stolików zasiada sam właściciel w towarzystwie kobiety. Pa- trzy posępnie i chyba kiwa na mnie. - Szef cię woła, nie widzisz? - Łucja szturcha mnie w bok wcale nie tak lekko. Wcześniej nikt na mnie palcem nie kiwał, więc skąd mo- głam wiedzieć, że jest to zaproszenie do stolika. Podeszłam, łapiąc przytomnie po drodze dwie karty. - Nowa? - Tak! - odpowiadam z radosnym optymizmem. - Co nam polecisz do zjedzenia? - Gdyby zechciał pan zdradzić swoje upodobania, na pewno coś polecę. Wybór jest wielki. Drób, cielęcina... Wymieniam po kolei całą kartę, dla mnie to żadna robo- ta. Decyduje się na danie firmowe: piersi kurze nadziewane szpinakiem. Patrzy na swoją damę. - Poproszę frytki z keczupem. - Oszalałaś? Gdzie ty jesteś, w barze czy w porządnym lo- kalu? - Frytki z keczupem - powtarza. - Ty mnie nauczyłeś jedze- nia keczupu. 119 On ma prawo się dziwić, ja nie. Przyjmuję zamówienie. Chy- ba nieźle mi poszło z nakryciem stołu i całą resztą. W ostatniej chwili przypominam sobie o świecy. Szef ręką daje znak, że nie trzeba zapalać. Teraz tylko muszę się ulotnić bezszelestnie. - Poczekaj! Co wiesz o produkcji whisky? Jadł sobie spokojnie, a mnie zrobił egzamin. Stałam przy sto- liku jak uczennica. Tydzień temu nie wiedziałabym nic o whisky, ale w dniu podjęcia pracy miałam temat obkuty na blachę. Wszyscy, którzy kiedykolwiek otarli się o „Hossę", znają upodo- banie szefa do anglosaskich trunków. Zaczęłam recytować. - Naturalna wódka zbożowa, sporządzona ze słodu jęcz- miennego, żyta i kukurydzy. Produkcja obejmuje... - Jak się podaje whisky? - W specjalnych szklaneczkach, z kostkami lodu. Tę rundę wygrałam. Wieczorem menedżerka wpisała mi dniówkę w wysokości osiemnastu złotych. Jako początkująca kelnerka dostałam dwa złote na godzinę. Chowając notatnik pod poduszkę, Zuzanna wiedziała już, że nie- dzielę przepracuje w „Hossie", a jak będzie trzeba, to i poniedziałek. Guziołek zaprzątał wszystkie jej myśli. Dla Zuzanny nie było złej pogody, może z wyjątkiem huraganu czy gradobicia. Niewielki deszcz, jaki siąpił od rana, nie mógł zatrzy- mać jej w domu. Najpierw pobiegała z Cymbałem po lasku, zaraz potem pojechała na Żeglarską. Malwina miała pierwszą wolną niedzielę od dwu miesięcy i am- bitnie założyła, że do południa nie ruszy się z łóżka. Do Solca, do mamy, wybierała się dopiero koło piętnastej. Nie leniuchowała bez- myślnie. Z zachwyconą miną czytała sobie po angielsku „Alicję w krainie czarów". - A gdzie Li? - spytała Zuzanna, sadowiąc się przy komputerze. Wyciągnęła dyskietkę, rozłożyła notes i szykowała się do pracy twórczej. - O la, la! - ożywiła się Malwina. - Coś mi się zdaje, że nasza piękna wpadła w męskie sidła. Nie wiem, kto na nią zapolował, jed- nak widzę, co się dzieje. Drugą niedzielę z rzędu spędza z dala ode mnie, wdzięczy się do słuchawki i ślepka ma bardziej rozmazane niż za czasów australijskiego kangura. 120 - Nie gadaj! Wtedy nie miała rozmazanych. Traktowała faceta bez skrupułów, jako dobro przynależne. To bardziej on skakał na czterech łapkach. - I poskakał sobie aż do Australii. - Malwina pokiwała głową. - Widzisz, jak to z chłopami nigdy nie wie, oj nie wie się! - Czy dobrze jest, czy jest już bardzo źle - dopowiedziała Zuzan- na. Nie miała odwagi dośpiewać, bo czego jak czego, lecz biustu i słuchu Bozia jej poskąpiła. Żartowała sobie, że słuch ma absolutny, to znaczy absolutnie odróżnia ciszę od wrzasku i muzykę techno od całej reszty. Prawie dwie godziny przesiedziała nad porządkowaniem tekstu spisanego w notesie. Zakończenia jeszcze nie było, bo nie mogło być, za to z wielkim przejęciem wystukała tytuł: „Dziewczyny do wynaję- cia", a pod spodem swoje nazwisko. Wyglądało nieźle. Między goto- we partie tekstu wplotła kilka uwag o całej toruńskiej gastronomii, żeby nie wyszło na to, że „Hossa" jest lokalem typowym dla miasta. „Hossa" była jedyna w swoim rodzaju. Nie miała pięknego wystroju, jak inne restauracje, nie miała tego, co się nazywa klimatem, serwo- wała jedzenie na przyzwoitym poziomie, choć bez polotu, za to z ce- nami nieprzyzwoitymi, i nigdy nie narzekała na brak klientów. Zło- śliwcy mówili, że to dzięki położeniu w samym centrum, na szlaku turystycznym. I dzięki parkingowi. Tylko nieliczne lokale w środku miasta miały parkingi. Mniej złośliwi podejrzewali, że była pralnią pieniędzy, na co jednak brakowało dowodów. Zuzanna wstawała od komputera zadowolona z siebie. Tekst za- powiadał się interesująco, brakowało tylko krótkiej rozmowy z Gu- ziołkiem. - Nagrałaś? - spytała Malwina. - To skasuj tekst w komputerze, wywal z kosza i dawaj dyskietkę! Nasza słodka Li domyśla się, co ro- bisz w „Hossie" i chyba odrobinę chrupie ją zazdrość. Ja jej wierzę, ino nie do końca dowierzam. - Nie żartuj! - Zuzieńko, nigdy nie żartuję z przyjaciół. Dawaj albo zabieraj ze sobą. Oddała. Stały rządkiem przy drzwiach wiodących z kuchni na salę, zapa- trzone w swoje rewiry. Musiały być czujne i gotowe na każde skinie- nie gościa. 121 - Uśmiechamy się, uśmiechamy! Wiem, że nogi was bolą, ale ta- ki zawód sobie wybrałyście - przypominała menedżerka Magda. Wszędzie jej było pełno: i na zapleczu, i w sali. Zuzanna, patrząc na nią, gotowa była pomyśleć, że w piątek, w toalecie, padła ofiarą hulacynacji. Nie próbowała niczego wykorzystywać, nie wchodziła menedżerce w oczy. Stała z innymi. Sam szef Guziołek uznał, że jest materiałem na dobrą kelnerkę i obiecał podnieść jej pensję do trzech złotych za godzinę. To na początek. Awansowała z szybkością rakie- ty, co się nie wszystkim podobało, a już najmniej kelnerce Łucji. Koło siedemnastej, kiedy ruch nieco zmalał, a w rewirze Zuzanny było pusto, menedżerka zapędziła ją do tańca z miotłą. Nic wielkie- go, po prostu trzeba było dyskretnie zmieść błoto przy kilku stoli- kach i przy drzwiach, gdzie ruch był największy. Dyskretnie, to zna- czy tak, żeby nie rzucało się w oczy. Zaczęła od progu i trafiła dokładnie na moment, gdy w drzwiach stanęła Li z Łukaszem. Moż- na powiedzieć, że powitała ich szczotką i szufelką. - Jest. Mówiłam ci, że będzie - zawołała Li. Zuzanna bardzo żałowała, że dyskretnie, to nie znaczy w czapce niewidce. Chciała spotkać się z Łukaszem, lecz w innym momencie i w innej roli. A tak co? Ani gdzie uciec, ani się schować, ani nawet pogadać, bo była na służbie kelnerskiej i z gośćmi mogła rozprawiać jedynie o menu. - Cześć - powiedziała. I dodała: - Siadajcie tam pod oknem, za- raz podejdę. - Naprawdę zawsze marzyłaś tylko o tym, żeby w knajpie zamia- tać podłogę? - spytał Łukasz. Głos miał zimny i patrzył tak, jak ni- gdy wcześniej nie patrzył na Zuzannę. - Usiądź! Wszystko ci wyjaśnię. To nie jest tak... to nie tak, jak myślisz... - Myślę, że nic tu po mnie - powiedział, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Obie z Li wybiegły za nim i zdążyły tylko zbaczyć, jak ostro cofał samochód, a potem równie ostro dodał gazu. - Szukał cię u nas - powiedziała bezradnie Li. - Nie wiedziałam, że on nic nie wie... Przepraszam. - Rozumiem - wyszeptała Zuzanna. Ze zwieszoną głową, z pustą szufelką wróciła na salę. - Wypłoszyłaś gości! - napadła na nią Łucja. - Chcieli wejść, a ty im nie pozwoliłaś! Ja widziałam. 122 - Oni też ciebie widzieli, dlatego uciekli - odpowiedziała znęka- nym głosem Zuzanna. Nie obchodziło jej, że tamta pobiegła na skar- gę do Magdy. Świat się walił i skargi Łucji tyle były warte, co to nieza- miecione błoto przy drzwiach. Weszła do toalety i oparła się o ścianę przy umywalce. Chwilę potem skrzypnęły drzwi i weszła Magda. - Co z tobą? - Dokładnie to, co z tobą w piątek. Chłop. - Rozumiem. Wracaj na salę i nie zapominaj, że jesteś tu tylko początkującą kelnerką. Czasem wystarczy pokazać człowiekowi jego miejsce w szeregu, by przywrócić mu równowagę. Zuzanna zacisnęła zęby i do końca zmiany nie opuszczała już sali. Pracy nie było wiele, deszcz lał, go- ście woleli siedzieć w domach niż czekać w „Hossie", aż ich Zuzanna obsłuży. Mogła sobie stać i myśleć. Głupio jej było wobec Łukasza i to było najgorsze. Czułaby się o wiele lepiej, gdyby mogła podzielić się z nim winą. Zaraz, chwileczkę, jaką winą? - ocknęła się zaskoczo- na, że tak szybko kapituluje, że gotowa poddać się bez najmniejszej walki. Zapraszałam go tydzień temu. Nie dość, że przyjechał z pośli- zgiem, to jeszcze nie pozwolił mi dojść do słowa, osądził po pozo- rach, wziął tyłek w troki i odjechał. Tak nie może być, panie Gapski. Uspokoiła się nieco, choć czuła przez skórę, że tym razem oboje nie poddadzą się łatwo. Z trudem wytrzymała do końca zmiany. Pensje kelnerek w „Hossie" są niskie. Zarabia się głównie na prowizjach od utargu, czyli im więcej goście zostawią pie- niędzy w restauracji, tym wyższa jest prowizja obsługującego kelnera. Pozostają jeszcze napiwki, te od klientów i te z dru- giej ręki, czyli uznaniowe od szefa. Jeżeli w dobrym lokalu kelner może zarobić dwie średnie krajowe, to tutaj połowę te- go lub mniej. Najbardziej uciążliwe są bankiety. Za kilka go- dzin stania z tacami w rękach zaplata wyłącznie w naturze. To, co pozostaje na stołach, należy do kelnerek... Z niechęcią odłożyła długopis. Sama już nie wiedziała, czy pensje są wysokie, czy niskie, i prawdę mówiąc, przestało ją to obchodzić. Widziała oczy Łukasza pełne gniewu i wszystko się w niej wywraca- ło z żalu. Dochodziła druga, telefon nie odpowiadał. Powinien być w domu, musiał być, bo jak nie w domu, to gdzie? I na pewno nie spał. Gryzł się ze swoją prawdą tak, jak ona ze swoją. Cholerne po- 123 zory. Pozory? Dobry tytuł. Lubił tytuły, to będzie miał. Od ręki, bez skreśleń napisała wiersz. Nie było to dzieło natchnionego geniuszu, jednak słowa płynęły z serca. Pozory Pozory są przeciw nam - przeciw tobie, przeciw mnie, osaczają pajęczą nitką zwątpienia. Wierzymy i nie wierzymy, zawieszeni w niepewności. Przerwijmy pajęczynę milczenia, a znikną. Rozmowa jest najważniejsza. Tylko jak rozmawiać, jeśli on nie pod- nosi słuchawki? Potrzebowała dwu, góra trzech dni, żeby oddać Le- mańskiemu reportaż i zamknąć przynajmniej tę jedną sprawę. Potem gotowa była jechać do Łukasza, tłumaczyć wszystko od początku. I znowu obudziła Malwinę. W poniedziałek z samego rana poje- chała na Żeglarską, żeby uzupełnić reportaż o zapiski z dnia po- przedniego i nadać e-mail. Spojrzała na zaspaną przyjaciółkę i po- czuła się jak ostatnia egoistka. Wcześniej jakoś nie pomyślała, że wizyta o wpół do ósmej rano może komuś przeszkadzać. Weszła za ziewająca Malwą do pokoju. - Li jeszcze nie w pracy? - spytała. - Gdzie ty widzisz Li? Ja widzę tylko rozbabrane łóżko. To nor- malny, codzienny widok. Zabiję ją kiedyś za ten bałagan. Sama zo- bacz: majtki na krześle, brudny kubek na podłodze, łóżko jak po lą- dowaniu odrzutowca... Co mnie obchodzi, że ona się nie wyrabia? Malwina marudziła pod nosem, jednak wzięła się do porządków w pokoju. Taka już była, że pozwalała Li włazić sobie na głowę i po- tulnie znosiła wady przyjaciółki. Czasem tylko pogadała, co niczego nie zmieniało. - Zawsze bałaganiła. - Zuzanna uśmiechnęła się lekceważąco. - Czasem umiała też błysnąć bezinteresownością. - Aha, zwłaszcza jak czegoś potrzebowała! Utop się z taką bezin- teresownością. O, popatrz! Torebkę zmieniła, ale całe barachło zo- stawiła na stole. Kto to trzyma stare paragony, stare bilety?! Z niezadowoloną miną przeglądała rozrzucone papierki. Przy jednym zastanowiła się głęboko. Zuzanna już tego nie widziała. Uru- 124 chomila komputer. Pod wierszem dopisała: „kocham cię", i wysłała pocztę. - Czy wierzysz w domyślność mężczyzn? - spytała, wstając od biurka. - Raczej w niedomyślność. Jakieś komplikacje? - Li nic nie mówiła? - Mówiła. Tylko nie umiała mi wytłumaczyć, skąd Łukasz, do ja- snej cholery, znał nasz adres? - Mógł zajrzeć do mojego notesu... może jakaś kartka, jakiś list... - Może - zgodziła się Malwina. Zuzanna nie miewała komplikacji sercowych. Tak się jakoś skła- dało. We wczesnym dzieciństwie była zdecydowana poślubić własne- go ojca. Wiadomo, że żaden ojciec nie da swojej ukochanej córeczce kosza. Kiedy trochę podrosła, najczęściej siadywała na płotach i drzewach razem z kumplami. To nie były okoliczności sprzyjające marzeniom. Poza tym, czy można wzdychać do kogoś, kto wdrapuje się na to samo drzewo? W podstawówce Zuzanna miała serdecznych kumpli, przyjaciół, kolegów, ale nie miała chłopaka. Ten sam scena- riusz powtórzył się w szkole średniej. Zlazła już co prawda z drzew, jednak nie zdążyła jeszcze wzbudzić w sobie zainteresowania płcią odmienną. Na niewinne komplementy kolegów reagowała dość ży- wiołowo :„Zgłupłeś, stary, odbiło ci czy co?". Po takiej odżywce onie- śmielony chłopak był wyleczony z komplementów i z Zuzanny. Nad- szedł czas studiów i nieco innego spojrzenia na mężczyzn. Zabrakło kumpli. Taka już jest uroda filologii polskiej, że bardziej przyciąga kobiety niż mężczyzn. Zielone oczy Zuzanny zaczęły uważnie przy- glądać się ludziom i wtedy pojawił się Łukasz, a z nim pierwsze uczu- cie. Łukasz nigdy nie dał Zuzannie powodów do strachu, że oszuka, odejdzie, zdradzi. Był z nią, był obok nawet wówczas, gdy siedział w Gdańsku, a ona w Toruniu. I nagle ten wierny Łukasz stanął dęba, obraził się, nie chciał rozmawiać. Pojawiły się komplikacje. W mieszkaniu pod nieobecność Zuzanny był najprawdopodobniej Grześ Bujała. Najprawdopodobniej, ponieważ zniknął jego neseser, nie przybył żaden brudny talerz, Cymbał miał się dobrze i wszystko zdawało się pozostawać na swoim miejscu, z wyjątkiem albumu ze zdjęciami. Zuzanna zostawiła album w salonie, teraz leżał na stole w jadalni. Może Grześ czekał na nią i coś musiał robić. Delikatnie 125 odchyliła grubą okładkę, oprawioną w skórę. Zdjęcia wklejane były chronologicznie. Na pierwszej stronie uśmiechała się maleńka, śliczna Weroniczka. Mogła mieć ze trzy lata, nie więcej. W albumie brakowa- ło nie tylko fotografii ślubnych Weroniki, nie było też zdjęć ojca, Zu- zanny ani domu w Kowalu. A przecież pani Iza sięgała po aparat przy każdej okazji i bez okazji. Weronika nigdy się nie wzbraniała przed pozowaniem. Co się z tymi zdjęciami stało? Próżno także szu- kała dziadków Poręckich i dworu w Lipiankach. Natrafiła natomiast na dom w Aleksandrowie. Niewielki, jasny dom z gankiem. Na gan- ku stał ojciec - a więc jednak zostało jego zdjęcie - i matka Weroniki z córką na rękach. Niesamowite, pomyślała. Ojciec miał inną żonę, inne życie, to gdzie ja wtedy byłam? Gdzie była mama? Mój świat za- czyna się w Kowalu od mamy i taty, a przecież wcześniej też coś było. Wiem, że było, i za każdym razem od nowa się dziwię. Ktoś musiał odejść, żeby ktoś inny mógł się urodzić. To są te niezbadane wyroki... Przerzuciła kilka kartek. Ludzie w albumie Weroniki byli jej zu- pełnie obcy. Siostra miała swój świat, z babcią Poręcką z domu Kre- towską, z rodziną matki i z ludźmi, o których Zuzanna nic nie umia- ła powiedzieć. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, jak mało wie o Weronice, prawie nic. Gdzieś w połowie albumu, wśród starych wycinków z gazet i zdjęć, które czekały na wklejenie, znalazła fotkę panny Mirki. Wytrzeszczone oczka, bez charakterystycznego dla nich rozbiegania, patrzyły prosto w obiektyw. Zuzanna roześmiała się, wsunęła zdjęcie pod inne i zajęła się wycinkami. Prawie wszystkie dotyczyły spotkań anestezjologów. Jeden, najstarszy, z „Gazety Po- morskiej", mówił o czarnej środzie na drogach województwa bydgo- skiego. Złożyła starannie zdjęcia i wycinki, zamknęła album i miała zamiar odnieść go do salonu. Przeszłość była tylko przeszłością, a ją nurtowała teraźniejszość, czyli Łukasz. Zatrzymała się w progu. - Cymbał, piesku! Przybiegł na zawołanie, szczęśliwy, że nie ominie go porcja piesz- czot. Z lubością nadstawiał głowę i topniał z zachwytu, gdy delikat- nie gładziła aksamitne futerko. - Boję się, piesku. Choć nie zrobiłam niczego złego, zaczynam przypisywać sobie winę i niemal czuję, jak rosną mi wyrzuty na su- mieniu. Nie chcę stracić Łukasza i chcę mieć pracę, czy to są wygóro- wane żądania? Myślisz, że jestem za chuda i nie udźwignę takiego ogromu szczęścia? Udźwignę dużo więcej, spokojna głowa. A co zro- bię, jeżeli Łukasz się uprze, zaweźmie, spakuje węzełek i polezie w si- 126 ną dal? Mam go błagać na kolanach, żeby został? Jak się rozzuchwa- li, to każe się błagać co drugi dzień, faceci nie znają umiaru. Co byś zrobił na moim miejscu? Tylko nie mów, że nie wiesz. Ty nie wiesz, ja nie wiem, dobraliśmy się w korcu maku. Przejechała ręką po psim futerku i weszła do salonu. - Ależ tu duszno - mruknęła. Jakoś wcześniej nie wpadło jej do głowy, żeby przewietrzyć rów- nież ten pokój, pozbawiony przytulności i kwiatów. Po Weronice przejęła niechęć do salonu i prawie w nim nie bywała. Ruszyła do drzwi balkonowych, ale Cymbał wyprzedził ją. Wydawał się bardzo niespokojny. Prychał, cicho poszczekiwał. Zagrodził dostęp do okna i za nic nie chciał ustąpić. - A tobie co się stało? Dziwaczysz, piesku. Chcę Tylko otworzyć balkon. Zrobiła mały krok do przodu i poczuła na nodze, tuż nad kostką, delikatny ucisk. Psiak miał mocne, ostre zęby, jednak nie zaciskał szczęki. Trzymał leciutko, lecz zdecydowanie. Zuzanna nie wierzyła własnym oczom. Cofnęła się o krok. Cymbał natychmiast puścił jej nogę. Zrobiła krok w stronę okna, znowu poczuła psie zęby w okoli- cach kostki. Pewnie w końcu postawiłaby na swoim i otworzyła bal- kon, gdyby nie telefon. Porozmawiała chwilę z matką, a zaraz potem musiała zbierać się do pracy. - Dobra, piesku - powiedziała. - Rozwiążemy zagadkę wieczo- rem, teraz muszę biec do „Hossy". Szatnia była jedynym miejscem, gdzie kelnerki nie musiały uśmie- chać się na zawołanie. Menedżerka rzadko tu zaglądała. Pilnowała tylko, żeby dziewczyny przebierały się szybko i za długo nie plotko- wały. Nie słuchała, o czym rozprawiają, bo od tego miała Łucję. W poniedziałek Zuzanna przyszła do pracy rozkojarzona i przybita. Dręczyło ją wspomnienie dwu mężczyzn: Łukasza i Guziołka. Ten pierwszy powinien się do niej odezwać, do drugiego musiała dotrzeć sama i nie miała pomysłu, jak to zrobić. Zmieniła bluzkę na tę bar- dziej elegancką, sięgnęła do torebki po grzebień i tak niefortunnie zaplątała ząbki w podszewkę, że wywaliła całą zawartość na podłogę. Niewiele tam miała, szminkę, tusz do rzęs i portfelik, z którego wyle- ciały drobne pieniądze i wizytówki. - Ciesz się, że to nie taca z żarciem - powiedziała Łucja. Stała obok Zuzanny i też pomagała zbierać monety. 127 - Słyszycie tę drakę w pokoju szefa? - spytała Kasia. - Dziwisz się ludziom, że chcą dostać swoje pieniądze? - mruknę- ła któraś. - Raczej się dziwię, że taki wielki restaurator nie chce płacić za kurczaki i marchewkę. - Płaci, ale z opóźnieniem. Woli, żeby procenty w banku rosły na je- go koncie, a nie badylarza - popisała się znajomością ekonomii Aśka. - Nie radzę dzisiaj nikomu podpaść, bo stary rozszarpie na gu- lasz - ostrzegła Łucja i to była już ostatnia uwaga. Menedżerka zaj- rzała do szatni i pogoniła dziewczyny. Na korytarzu krzyk był jeszcze większy. Z gabinetu szefa słychać było poirytowane głosy, zmieszane z przekleństwami. Najsoczyściej klął Guziołek, wrzeszczał o napadzie, groził policją. Jakoś w końcu musiał się dogadać z dostawcami, bo tuż przed otwarciem lokalu za- panowała cisza. Kelnerki stały na swoich miejscach, gotowe do pracy. Pierwsi go- ście rozsiedli się w rewirze Zuzanny. Od wczoraj obsługiwała samo- dzielnie, jedynie rachunki musiała pokazywać Magdzie. Menedżer- ka nie spuszczała z niej oczu i gdyby Zuzanna była bardziej wrażliwa, to pewnie dostałaby drgawek. Zamówiła w kuchni zupy oraz drugie dania i stanęła przy bufecie po dwie setki wódki. - Idziesz na zaplecze - powiedziała Magda. - Oddaj Malwinie notesik. - Czy zrobiłam coś nie tak, pani menedżerko? - spytała zasko- czona. - Wracasz do brudnych talerzy, zrozumiałaś? Nie zrozumiała, ale wróciła i nawet nie próbowała dociekać, dla- czego spotkała ją degradacja. Na pewno nie chodziło o napiwki. - Zapaliłaś świecę na stoliku? Ja w dzień to najczęściej podpadam za świece - szepnęła Aśka. Też stała przy brudnych talerzach i ma- chała łopatką. - Nie zapaliłam. - Zarobiłaś upomnienie. - Czyja się nadaję tylko do usuwania resztek? - zastanawiała się głośno Zuzanna. - Nie pracowałam na zmywarku, nie pucowałam talerzy, okropność. - Uważaj, bo sprzątasia zachorowała i są do pucowania kibelki - zachichotała Aśka. - Guzioł musi oszczędzać. Na żarciu nie może, żeby nie wypłoszyć klientów, to oszczędza na sile robo... czej! 128 Za plecami Zuzanny stanęła Magda. Chodziła cichutko jak duch. - Do szefa! Migiem! Przerażone oczy Aśki pełne były współczucia. Zuzannie nawet do głowy nie przyszło, że mogłaby się bać. Niczego innego nie pragnęła, jak właśnie chwili rozmowy z szefem. Umyła ręce, przygładziła wło- sy. Kiedy pukała do gabinetu, miała już w głowie pewien plan. - Kim ty, kurwa, jesteś?! - warknął na powitanie Guziołek i tym jednym pytaniem rozwalił cały plan Zuzanny. - Na pewno nie tym, kogo pan uprzejmie wymienił - odpowie- działa zaskoczona. Jeden rzut oka wystarczył, by poczuła drżenie w kolanach. Szef z trudem panował nad wściekłością, zaciskał pięści i niemal szczerzył zęby. -* - Dowód osobisty! - Nie mam. - Nazwisko! - Zuzanna Korecka. Teraz dopiero zauważyła, że Guziołek trzyma w rękach mały kar- tonik, taki wielkości wizytówki. W tym momencie wszystko stało się jasne. Piekielna Łucja podpyliła jedną z wizytówek, żeby ugotować nową kelnerkę, a tymczasem wyrządziła jej wielką przysługę. Zuzan- na przestała się bać, rozum wrócił na swoje miejsce, kolana już nie drżały. Pozwoliła sobie na coś, na co nie odważyłaby się żadna siła najemna. Odsunęła krzesło i usiadła. Zaskoczyła Guziołka, ale prze- cież o to jej chodziło. - Chce mnie pan mordować tylko dlatego, że na pańską cześć wkułam wszystko, co można było wkuć o whisky? - Uśmiechnęła się leciutko, tak jak to robiła Weronika. - Jest pan najbardziej tajemni- czym i hermetycznym człowiekiem w Toruniu, a ja musiałam się do pana dostać. - Nie gadam z dziennikarzami! - powiedział ostro. - Wiem. Nie jestem dziennikarką. W Toruniu nie ma więcej jak pięć, góra sześć rodzin zasługujących na monografię. Ja wybrałam Guziołków. Prześledziłam polityczną działalność pańskiego ojca, z podziwem patrzę na pana, chciałabym pokazać was na tle przemian historycznych. Mógłby pan to wykorzystać do reklamy swojej firmy. - Ja do reklamy, a ty? - Dla mnie jest pan szansą na dalszą pracę w Instytucie. - Ile masz lat? 129 - W ubiegłym roku skończyłam studia. - Mieszkałaś kiedyś w Aleksandrowie Kujawskim? - Nigdy. Urodziłam się i wychowałam w Kowalu, niedaleko Wło- cławka. Zastanowiła się przez sekundę, czy nie dodać, że dawno temu oj- ciec mieszkał w Aleksandrowie, lecz dała spokój. Nawet jeżeli Guzio- łek czuł jakieś swoje sentymenty do Aleksandrowa, to ona nie chcia- ła rozmawiać o Koreckich, tylko o Guziołkach. Musiała mu zadać jeszcze kilka pytań. Robiła to drogą na obejście, przez ogród sąsia- da, bo nie zostawił jej czasu na logiczne myślenie. Trzymał w garści wizytówkę, więc brnęła, jak umiała. - Zgodzi się pan? - Daj mi noc na zastanowienie i zmykaj. Chyba nie chcesz dłużej bawić się w kelnerkę? - Łącznie z dniem wczorajszym zarobiłam u pana siedemdziesiąt osiem złotych, nie dostałam jeszcze grosza. Czy zechce pan... Nie dokończyła. Na widok wyszczerzonych zębów pryncypała czym prędzej chwyciła za klamkę. Postawiła krzyżyk na pieniądzach, ale nie na Guziołku. Łukasz nie zadzwonił. Późnym wieczorem dwa razy wykręcała numer domowy bez żadnego skutku. Wcześniej wysłała trzy eseme- sy, zadzwoniła też na komórkę i wysłuchała głupiej śpiewki o nie- osiągalnym abonencie. Zdecydowała, że następnego dnia, zaraz po rozmowie z Guziołkiem, odda Lemańskiemu gotowy reportaż i poje- dzie do Włocławka, choćby na jeden dzień. Odnajdzie Łukasza, jak będzie trzeba, wyciągnie go z sali operacyjnej i zmusi do wysłu- chania. Powie mu... O matko! Co ja mu powiem? - pomyślała w po- płochu. - Cymbał, chodź tu do pani! Siadaj, piesku, siadaj i wyobraź so- bie, że jesteś Łukaszem. Ja będę mówiła, ty słuchaj! I przestań mnie lizać. Łukasz będzie zimny, obojętny... Nie przebieraj tak łapami! Więcej męskiej godności, psie! Jesteś obrażony, a ja mam cię przeko- nać, że rację to może kiedyś miałeś, ale na pewno nie w tej chwili. I nie ziewaj, bo mnie rozpraszasz. Myślisz - uważaj, teraz już mówię do Łukasza - myślisz, że miłość daje ci prawo do... Nie, nie tak, Cymbałku! Ty masz stać. Teraz wygłaszam najważniejszą przemowę w swoim życiu, próbuję przekonać chłopaka, że jest satrapą, który zjadł wszystkie małpie rozumy. Taki chłopak będzie się indyczył, 130 krzyczał, w każdym razie na pewno nie uwali się jak worek kartofli. Najlepiej, żebyś zaszczekał. Cymbał, daj głos! Daj! Prosiła słowami Cezarego, widać jednak Cymbał niewiele sobie robił z tresury w wydaniu Zuzanny, bo ani mu w głowie było szcze- kanie. I bardzo dobrze. Północ dawno minęła i hałas mógł zirytować sąsiadów. Zuzanna poczuła zmęczenie. Pies był śpiący, jej brakowało argumentów, dalsze siedzenie nie miało sensu. Przeciągnęła się i w tym momencie zadzwonił telefon. O tej porze to mógł być tylko Łukasz. Drżącą ręką podniosła słuchawkę. Malwina musiała być ciężko przestraszona, bo mówiła cichutko i z trudem. - Usiądź, staruszko, bo za moment padniesz. Przed chwilą wróci- łam. Zakochana Li zostawiła mi karteczkę. Był u nas facet, pytał o instytut rodzinny i o panią dyrektor. Nie pytał grzecznie, tylko ostro, po chamsku, jak napisała Li. Musiał być cholernie wkurzony, jeżeli nawet ona nie zdołała go udobruchać. I teraz uważaj, najgor- sza wiadomość: spierniczył się ze schodów, skręcił nogę i powiedział, że oddaje sprawę do prokuratury. - Dlatego, że spadł? - Dlatego, że wietrzy oszustwo. Komu dawałaś wizytówkę? - Nie dawałam, sam sobie wziął, to znaczy Łucja mu zaniosła. - Guziołek? - Niestety. - Cholera! Leżymy obie. - Wy nie. Obojętnie, co się stanie, wezmę ten wygłup na siebie. - Bądź spokojna, Guziołek sprawiedliwie podzieli winę między ciebie i mnie. Zuzanna odkładała słuchawkę z uczuciem, że spada na nią cie- niutka, niewidzialna siateczka, cieńsza od pajęczyny, że oblepiają ca- łą, włazi do oczu, do nosa, do gardła. Na próżno powtarzała sobie, że przecież nic złego nie zrobiła. Niby tak, jednak czuła się podle. - Ależ ty chrapiesz! Zuzanno! Lazuniu! - Weronika szarpała ra- mię śpiącej siostry. Rano Zuzanna mogła wstawać skoro świt, jednak obudzona w środku nocy, nie rozumiała nic. - Zuzanno, wstawaj! Musimy jechać! - Co? Gdzie? - Usiadła wreszcie i przetarła zaspane oczy. - Kie- dy wróciłaś? - Ubieraj się i to szybko! - krzyknęła Weronika. - Nie mamy chwili do stracenia. Rusz, się, Lazuniu! 131 - Wypchaj się, paskudo! Na dźwięk znienawidzonego imienia Zuzanna otuliła się szczel- nie kołdrą i zamknęła oczy. Weronika straciła cierpliwość. Siłą posa- dziła na kanapie rozespaną siostrę i ściągnęła z niej koszulę. Rzuciła na kolana bieliznę, złożoną na krześle, potem spodnie i bluzkę. Zu- zanna patrzyła przerażona. - Nie mogę teraz jechać z tobą na Kretę - powiedziała. - Muszę załatwić kilka swoich spraw. - Już załatwiłaś, Lazuniu! Wszystko załatwiłaś. Swoje sprawy i przy okazji moje, teraz możemy tylko zawisnąć na suchej gałęzi. Ubieraj się, po drodze ci wytłumaczę. Weronika chodziła niespokojnie po mieszkaniu, nasłuchiwała, wyglądała przez okna raz na jedną, raz na drugą stronę. Zuzanna już bez protestów ubrała się i spakowała. Wsunęła do torby notatnik i sięgnęła po smycz Cymbałka. - On zostaje! - powiedziała ostro Weronika. - To ja też zostaję. - Rano Cezary go odbierze. - A jeżeli nie? Jeżeli on też ma jakiś wyjazd w popłochu, to co? Bez Cymbała się nie ruszam. Mogę zostawić Cezaremu kartkę. - Żadnych kartek, idiotko! Żadnych śladów. Dobra, bierz tego kundla, może nie umrę. Ja mam na niego uczulenie. - On na ciebie też - burknęła Zuzanna. Wpakowała do swojej torby psią miskę i wielką paczkę suchej karmy. Poduszkę musiała już nieść w ręku. Materacyk był zbyt duży, żeby sobie nim głowę zawracać. Zresztą Weronika bardzo się już nie- cierpliwiła. Samochód stał na chodniku przed domem. Weronika ruszyła ostro. Ulice za szybą wydawały się rozmazane, takie, jak czasem widuje się we śnie. Zuzanna nie miała pojęcia, dokąd jadą, na jak długo, a przede wszystkim dlaczego tak nagle i w takim popłochu. Jeżeli o nią chodzi- ło, bezwarunkowo powinna zostać w Toruniu. Nie skończyła reporta- żu, narobiła kłopotu dziewczynom, rozwścieczyła i nadłamała Guzioł- ka - to nie był dobry moment na ucieczkę. Weronika minęła wiadukt pod torami i skręciła w stronę Włocławka. Cały czas uparcie milczała. - Jedziemy do mnie czy do rodziców? - spytała Zuzanna. - Tam, gdzie nikt nas nie znajdzie. Zuzanna poczuła dziwny ucisk w żołądku, taki na pograniczu wymiotów. Czy to mógł być strach? 132 Z okna na piętrze rozciągał się widok na łąkę. Delikatne promie- nie słońca iskrzyły czerwienią w kropelkach rosy. Zuzanna oniemia- ła. Wydawałoby się, że łąka to łąka. Znała łąki zielone, upstrzone ko- niczyną, z krowami i bocianami, lecz takiej rdzawoczerwonej, przetykanej delikatnymi kłosami traw, rozświetlonej słońcem, takiej łąki chyba jeszcze w życiu nie widziała. Od sztachet ogrodu aż po du- żą kępę drzew ciągnęła się ta czerwień, drgała i migotała. - Ależ tu cudownie - westchnęła. Widok z okna był prawdziwą radością dla zmęczonych oczu i, nie- stety, chyba jedyną radością wczesnego poranka. Na inne się nie za- nosiło. Tuż obok cichutko posapywał Cymbał, drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Posapywanie i skrzypienie, to były je- dyne odgłosy, które mąciły ciszę. Po zarwanej nocy Zuzanna czuła się rozbita jak gliniany dzbanek. Za sobą miała godzinę snu i dziewięć- dziesiąt kilometrów szybkiej jazdy, w sobie narastający lęk. Przez ca- łą prawie drogę milczały: jedna w półśpiącej obojętności, druga ucze- piona kierownicy. Mimo późnej pory ruch był duży: światła z przodu, światła z tyłu, wciąż ktoś je mijał, ktoś wyprzedzał, oczy łzawiły od nadmiaru jasności. Ocknęła się, kiedy z daleka zobaczyła podświetlo- ną bryłę starego kościółka w Kowalu. Wyłaniał się z nocy pośród ciemnych drzew i wydawało się, że płynie górą, tuż nad miastem. Przypomniała sobie ostatnią pasterkę. Szła z rodzicami i z Łukaszem przez ulice miasteczka, wieża kościółka błyszczała, choinki w oknach domów połyskiwały lampkami, było tak swojsko i przyjemnie. Prawdziwa noc zaczęła się dopiero za Kowalem, kiedy przy ko- ściele Weronika skręciła w lewo, w stronę Dębniakow. Skończyły się przydrożne latarnie i zapanowała ciemność. Mały samochód, one dwie, a wokół obrazy jak z horroru. Czarne okna domów, pokracz- nie powyginane drzewa. Za malutką kapliczką na rozstajnych dro- gach zaczynał się las. Zuzanna co chwila zamykała oczy, żeby nie wi- dzieć przemykających stworów. Odetchnęła trochę, kiedy po prawej stronie pokazało się błyszczące niczym blacha Jezioro Lubiechow- skie. Kilka namiotów, jakieś mdłe światełko i ani jednego żywego człowieka. Weronika przełamała milczenie, zaczęła wymieniać na- zwy jezior: Lubiechowskie, Krzewenckie, po lewej Goreńskie. Zu- zanna nie była strachliwa, nie wierzyła w zabobony ani w duchy i w każdej innej sytuacji uznałaby tę wyprawę za fantastyczną. W każdej innej, to znaczy bez przymusu ucieczki. Z trudem pozna- wała dobrze znane miejsca. Za dnia wiele razy jeździła tędy z ojcem 133 i mamą na bezkrwawe polowania. W głębi, z dala od szosy, leżało jeszcze niewielkie Jezioro Rakutowskie, znane głównie jako rezerwat ptaków. Zostawiali samochód u znajomego gospodarza i włóczyli się wśród trzcin, szukając czapli. Pani Iza z aparatem, ojciec z lornetką i Zuzanna ze swoją wieczną ciekawością życia. Ależ to były wspania- łe wyprawy. - Dojeżdżamy - powiedziała Weronika. Zuzanna spojrzała na zegarek. Jechały niecałe półtorej godziny, a jej się wydawało, że całą noc. - Po lewej ręce jest taka kępa bzów. Widzisz? Tam z tyłu stoją dwie odumarłe chałupy. - Co to znaczy odumarłe? - Nie znasz takiego powiedzenia: matka odumarła dzieci, a oj- ciec ożenił się ponownie? Co z ciebie za filolog? Z rzeczami jest po- dobnie. Starzy właściciele pomarli, młodzi uciekli do miasta, chału- py niszczeją. W jednej wiszą jeszcze firanki w oknach. - I tam właśnie jedziemy? - Niby po co? Dom, do którego przyjechały, stał po prawej stronie drogi, do- kładnie na wprost kępy bzów. Niewiele się dało zobaczyć w światłach reflektorów. Jasny, drewniany płot, brama, w głębi zarys budynku. Dopiero kiedy Weronika podeszła do furtki, rozbłysło światło na ganku. - Nie bój się, to tylko fotokomórka - krzyknęła. Zuzanna została w samochodzie. Nie kwapiła się do wyjścia nawet wtedy, gdy już wjechały na podwórko i Weronika zamknęła bramę. - Chodź, pokłonisz się moim przodkom Poręckim! - Nie uważasz, że pora na wizyty trochę niestosowna? - mruknę- ła niechętnie. - Wolisz nocować w samochodzie? - Nie wolę! - odpowiedziała, gramoląc się za Cymbałem. Nawet nie czuła się specjalnie zmęczona, tylko ścierpnięta od środka, od strony płuc, wątroby, nerek. Z rękami i nogami wszystko było w po- rządku, za to w środku drewno. Z ganku weszły do sporej sieni, która dzieliła dom na dwie części. Po lewej stronie była duża kuchnia, urządzona na sposób wiejski, po prawej pokój z kominkiem. - A ja się zastanawiałam, gdzie podziałaś meble ze starego miesz- kania - powiedziała Zuzanna. Uśmiechnęła się pierwszy raz, odkąd 134 wyjechały z Torunia, i to nie do siostry, tylko do starego, poczciwego fotela, w którym zawsze czuła się jak w kokonie. - Za dnia sobie wszystko obejrzysz - popędziła ją Weronika. - Sypialnie są na piętrze. Postaraj się zasnąć, bo wyglądasz okropnie. Zuzanna jednak nawet nie próbowała zasnąć. Możliwe, że wyglą- dała okropnie, mogła wyglądać jeszcze okropniej; otworzyła okno i czekała na wschód słońca. Chłodne powietrze orzeźwiło ją bardziej niż filiżanka kawy, a widok na czerwoną łąkę był fantastyczny. Ze- szła potem na dół z Cymbałem i zanim Weronika wstała, obeszli ca- łe gospodarstwo. Do zwiedzania było nawet sporo. Z budynków go- spodarczych zachowała się stodoła i na wpół rozwalona obórka. Jednak najciekawszy był ogród. Z podwórka przez małą furtkę wchodziło się prosto w gąszcz porzeczek, malin, starych drzew wi- śniowych i śliw. Tu, gdzie kiedyś najprawdopodobniej były grządki warzyw i kwiatów, kłębiły się rumiany i naparstnice, rozchodził się korzenny zapach tymianku i kocimiętki. Aż się nie chciało wycho- dzić z tego wonnego kąta, zapomnianego przez ludzi. - Ależ tu perzu - jęknęła Zuzanna, przyzwyczajona do pielenia w domowym ogrodzie. Śniadanie zawisło pod wielkim znakiem zapytania, kiedy Weroni- ka zrobiła przegląd zapasów. Znalazła suche herbatniki oraz dwa sło- iczki fasolki po bretońsku. Nie dało się tego jeść ani razem, ani od- dzielnie. Sięgnęła po wiklinowy kosz i krzyknęła, że jedzie do sklepu. - Samochodem? - zdziwiła się Zuzanna. - To nie Toruń, kochanie. Do sklepu jest kawał drogi. - Jadę z tobą. - Nim zagotujesz wodę, nim zrobisz herbatę, ja już będę. - Tylko ciekawe, gdzie będziesz! - powiedziała dziewczyna ze złością. Przestała wierzyć siostrze i nie zamierzała spuszczać jej z oka. Weronika tylko ramionami wzruszyła na te dziwactwa. Trochę ener- giczniej zaprotestowała na widok Cymbała, który władował się do auta tuż za Zuzanną. Grzecznie ułożył się na jej kolanach, zadkiem do Weroniki. - Ja dziwaczę? - podskoczyła Zuzanna. - To ty dziwaczyłaś dwa tygodnie temu. Syneczek, piesunio, pańcia, ciocia... Chyba że to by- ło rozmiękczenie mózgu, połączone z kompletną demencją starczą. Weronika nie odpowiedziała. Ledwie wyjechały na drogę, zaczęła zachwycać się Lipiankami. Chyba najdłuższa wieś w Polsce, mówiła, 135 wciśnięta klinem między województwo mazowieckie i kujawsko- -pomorskie, biedna, lecz malownicza, życzliwa przyjezdnym, otoczona jeziorami, a jakie lasy, a jakie grzyby! - Nauczyłaś się chociaż odróżniać muchomory od surojadek? - spytała złośliwie Zuzanna. - Do mnie grzyby same przychodzą w koszyku pani Bronki. - To się nazywa konsumpcyjne nastawienie do życia. Czy to nie sklep minęłyśmy właśnie? - Nad Jeziorem Skrzyneckim jest więcej sklepów i większy wybór. Poczujesz się jak w kurorcie. Smażone ryby i pamiątki z wczasów, pi- wo i dmuchane delfiny. - Nie chcę się czuć jak w kurorcie. Jeszcze dzisiaj muszę wrócić do Torunia. Wywracasz moje życie do góry nogami i nawet nie py- tasz, czy jest mi to na rękę. Podjechały pod letni sklep w Skrzynkach. Weronika wreszcie spoj- rzała na siostrę nieco dłużej i nieco uważniej. Wyglądała na zmęczo- ną. Pod oczami miała delikatne, błękitne cienie, których nie przykrył fluid. - Tej nocy ocaliłam twoją głowę - powiedziała. - I swoją przy okazji. - A co moja głowa ma wspólnego z twoją! - wybuchnęła Zuzanna. - Z anatomicznego punktu widzenia pewnie sporo, natomiast z men- talnego nic a nic. Powtarzam: jeszcze dzisiaj muszę być w Toruniu! - Będziemy o tym dyskutować teraz, w progu sklepu, czy pocze- kasz, aż wrócimy do domu? Nie było innego wyjścia, Zuzanna musiała poczekać, choć po siedmiu godzinach jej cierpliwość była na wyczerpaniu. Z tajemni- czych pomruków siostry kompletnie nic nie wynikało. Wytrzymała do śniadania. Kiedy jednak usiadły w kuchni przy stole, kiedy siostra zaczęła się zachwycać włocławskimi fajansami i zastawą, która cał- kiem przypadkowo trafiła w jej ręce, Zuzannę ogarnęła wściekłość. - Chcesz zobaczyć sztuczkę? - spytała. - To jest fajansowy tale- rzyk, ślicznie pomalowany w niebieskie kwiatki. Za moment każdy kwiatek będziesz miała oddzielnie. - Zuzanna uniosła talerzyk nad głową. - Gadaj, o co chodzi w całym tym szaleństwie? - Wszystkiego nie mogę ci powiedzieć, przynajmniej nie teraz - zastrzegła Weronika, wyciągając rękę po talerzyk. - Prosiłam cię, że- byś nie szła do „Hossy"? Prosiłam. Poszłaś tam z czystej przekory, żeby mi zrobić na złość. 136 - I dlatego tu jestem? Przecież to chore! Mogę przysiąc, że nie sie- działam ani minuty przy żadnym ze stolików w twojej zakichanej „Hossie". - Poszłaś tam od tylu, nie od frontu, ale to jeszcze gorzej. Dlacze- go mi to zrobiłaś? - Tobie? Jeśli chcesz wiedzieć, przyjechałam do Torunia przede wszystkim po to, żeby pójść do „Hossy". Weszłabym tam od frontu, od tyłu lub kominem, z twoją zgodą lub bez. Przestań uważać się za pępek wszechświata, nawet jeżeli znasz Guziołka. Znasz, prawda? Niecierpliwe wzruszenie ramion było jedyną odpowiedzią. Wero- nika ani się nie przyznała, ani nie zaprzeczyła, chociaż wiedziała bar- dzo dużo, prawie wszystko o pracy Zuzanny w restauracji, o wizy- tówce i zamiarze spisania historii rodu. Nie ukrywała rozdrażnienia. - Wiesz, ile czasu musiałam go przekonywać, żeby zlekceważył wizytówkę, machnął ręką na instytut i na ciebie? -Ile? - Ze trzy godziny. - Straciłaś czas. Na wizytówce podałam adres Malwy i Li. Guzioł był u nich wczoraj, zjechał na dupsku ze schodów i groził prokurato- rem. Nie wiem tylko komu: im czy mnie? Dlatego muszę być w Toru- niu, odkręcić to, co nakręciłam. A ciebie wcale nie proszę o pomoc. O której wyjedziemy? - Spojrzała na siostrę i zamilkła spłoszona. Blada Weronika z trudem łapała powietrze. Wydawało się, że lada moment zemdleje i trzeba będzie ją cucić. Zuzanna nigdy nie posia- dła umiejętności udzielania pierwszej pomocy. Jak na dziecko lekar- skiej pary w tej materii była wyjątkowo tępa. Podała tylko siostrze szklankę zimnej wody. Weronika niecierpliwym gestem odtrąciła szklankę i rękę. - Nie waż się stąd ruszać - powiedziała. - Sama pojadę. Muszę odebrać tę cholerną wizytówkę, bo obie zginiemy. - Dlaczego obie?! Dlaczego utożsamiasz się ze mną, włazisz w moje sprawy i krzyczysz, że to ja włażę w twoje? Kim dla ciebie jest ten cholerny cymbał... przepraszam, piesku, ten cholerny knefli- czek? Chcesz mieć swoje tajemnice, to sobie miej, tylko mnie w nic nie ładuj i z niczego nie ratuj! Sama dam sobie radę. - Tym razem nie dasz. Prokurator cię zamknie do wyjaśnienia sprawy. Guziołek już zadba, żebyś nie wyszła za wcześnie. Posługi- wałaś się fałszywymi wizytówkami, naruszyłaś osobiste dobra inne- go człowieka. Naprawdę nie rozumiesz! Wygłupy też mają swoje gra- 137 nice, Lazuniu! Wrócę wieczorem, a ty masz tu siedzieć jak zamuro- wana. Guziołek jest mi winien dużo więcej niż tylko twoją wizytów- kę i dopóki nie zapłaci za wszystko, to... Musi mi zapłacić, rozu- miesz! Za dużo zainwestowałam. - Gwałtownym, niecierpliwym ruchem przytuliła siostrę. - Zuzieńko, to jest walka na śmierć i życie, proszę cię, obiecaj, że poczekasz tu i przynajmniej do mojego powro- tu nie zrobisz żadnego głupstwa. - Obiecuję - mruknęła Zuzanna, wywijając się z objęć siostry. Dla świętego spokoju powtórzyła to samo jeszcze trzy razy. Uradowana Weronika zniknęła w łazience, żeby popracować tro- chę nad wyglądem. Zuzanna też zapragnęła zadbać o siebie, więc głośno poprosiła o pilniczek do paznokci, a po cichu, za plecami sio- stry wyjęła z kosmetyczki pincetkę. Potem zeszła po schodkach z ganku, stanęła przy samochodzie i zaczęła oglądać autko z wielkim zainteresowaniem. Zajrzała pod maskę, i pincetką pokazywała Cym- bałowi różne elementy silnika. Kiedy Weronika wyszła przed dom, Zuzanna siedziała na ganku i starannie piłowała paznokcie. - Jedzenie masz w lodówce, powinno ci wystarczyć... Co to ja chciałam powiedzieć? - Chciałaś powiedzieć, że wrócisz przed wieczorem. - Oczywiście, gdybym jednak przyjechała trochę później... nie tak bardzo późno, powiedzmy o dziesiątej, to nie masz się czego bać. Tu nigdy nic złego się nie dzieje, nikt obcy się nie kręci. Do jeziora i do wczasowiczów jest kawał drogi. - Do sąsiadów też - mruknęła Zuzanna. - Po co ci sąsiedzi? - zdziwiła się Weronika. - Nie znasz wiejskich ludzi, nie potrafisz z nimi rozmawiać. Zamknij za mną bramę, dobrze? Już w biegu przesłała siostrze całuska. Trzasnęły drzwi. Samo- chód ani drgnął. Weronika krzyknęła zza uchylonej szyby, że podob- no auto jest niezawodne, uśmiechnęła się do siostry i podjęła walkę z silnikiem. Po pięciu minutach poddała się, otworzyła drzwi, lecz nie wysiadła. Rozpłakała się z głową opartą na kierownicy. - Może paliwo się skończyło? - spytała Zuzanna. Weronika pokręciła głową. Płakała bezgłośnie jak skrzywdzone dziecko. Tylko plecy jej drżały. - Przegrałam. To znowu on - powiedziała, nie odrywając głowy od kierownicy. -Kto? - Mój pieprzony pech! - zaszlochała głośno. 138 - Podnieś maskę! Zuzanna bardzo chciała zatrzymać siostrę, przestała jej wierzyć, domyślała się kolejnego podstępu, lecz nie mogła patrzeć na bezsil- nie drgające plecy. - Podnieś! - powtórzyła. - To nic nie da. - Powiedziałam, podnieś! Moment później Zuzanna z pewną siebie miną dokręciła śrubki klemy. - Spróbuj teraz! Silnik zaskoczył. - Ty się znasz na samochodach? - Wielkie, zapłakane oczy pa- trzyły na Zuzannę z zachwytem. - Inteligentny człowiek powinien się znać na wszystkim po tro- chu - odpowiedziała skromnie. - A teraz wyłaź i popraw urodę, bo policja weźmie cię za wampira. Zuzanna często dostawała od losu to, czego wcale nie oczekiwa- ła. Nigdy na przykład nie marzyła, żeby spędzić samotny dzień na wsi. Z Łukaszem, z przyjaciółkami mogłaby siedzieć tydzień nawet na pustyni, byle nie sama. Jako stworzenie towarzyskie i stadne nie wytrzymywała długo bez ludzi. Po wyjeździe siostry rozejrzała się po domu. Był to bardzo wygodny, piękny dom, urządzony z prostotą i smakiem. Gromadząc meble i drobiazgi, Weronika z całą pewno- ścią zdała się na własny gust i nie korzystała z porad toruńskiego de- koratora. - Czy ty wiesz, Cymbale, że jesteśmy w dworku dziadków Poręc- kich? Pamiętasz, co mówił twój wujcio Bujała? W jednej komnacie kury, mówił, w drugiej dziadkowie z panienkami. Coś mi się widzi, że Weronika nie tylko rozdmuchuje legendę dziadków, ale także roz- dmuchała ich dom. Jak myślisz, dlaczego ona to robi? Dlaczego ni- gdy nie wspomni słowem o dziadkach Koreckich? Jeżeli rzeczywiście potrzebuje do szczęścia szlacheckich korzeni, to ma je gotowe po mieczu, razem z legendą o pradziadach. Wysadzeni z siodła, rzuceni na miejski bruk, nie zmarnieli tylko dlatego, że cenili wykształcenie i nie bali się pracy. Czy to jest brzydka przeszłość? Mnie się podoba. Wiesz, co ci powiem? Weronika wcale nie szuka prawdy. Jej wystar- czą dyrdymały o urodzie kobiet, o szalonym powodzeniu... Od tego zaczyna i na tym kończy te swoje harlekiny dla ubogich. I chyba tyl- ko ona wie, dlaczego wciąż powtarza to samo. Teraz wzięła kuper 139 w garść i pojechała do Guziołka. Mam nadzieję, że nie jest współ- właścicielką „Hossy'"' Może jest i dlatego nie chciała, żebym tam chodziła, bo uważa, ze lekarka nie pasuje do restauratorki9 Mnie to wisi, mam dosyć swoich zmartwień. Powinnam oddać reportaż, a przynajmniej zadzwonić do Lemańskiego i do Malwy. Łukasz bę- dzie uchwytny dopiero po południu, jeżeli będzie. Czekaj, najpierw zadzwonimy do Malwy. Siedzi jeszcze w domu i pewnie umiera ze strachu Zuzanna odnalazła swoją komórkę, spojrzała na wyświetlacz i rę- ce jej opadły W lewym górnym narożniku zniknęły słupki wskazują- ce natężenie sygnału To jeszcze me była tragedia. Czasem wystarczy- ło zmienić miejsce, przejść kilka kroków dalej, by wróciła słyszalność. Pobiegła z aparatem w drugi koniec podwórka, za dom, do ogrodu, wdrapała się na piętro, ale widać wszystkie miejsca były złe, bo ani je- den słupek nie przybył Wyglądało na to, że znalazła się poza sferą za- sięgu komórki, czyli mogła sobie podzwonić co najwyżej kluczami. Upał panujący na dworze nie zachęcał do długich spacerów. Zu- zanna nie miała jednak wyboru, musiała, po prostu musiała wygrze- bać jakiś aparat telefoniczny O poczcie we wsi nie śmiała nawet my- śleć, co nie znaczyło, że wieś nie miała przynajmniej jednej budki telefonicznej. W ostateczności zdecydowana była prosić o pomoc sołtysa, czyli osobę urzędową Pamiętała, że gdzieś po drodze wi- działa na jednym z domów tabliczkę, ale czy było to bliżej jeziora, czy bliżej domu Weroniki, tego nie umiała sobie przypomnieć. - Cymbał' Szykuj się, piesku, na długą wyprawę - zawołała z głę- bi domu - Nie widziałeś czasem, gdzie ta moja szurnięta siostra kła- dła klucze? Cymbał nie widział, Zuzanna nie umiała znaleźć, zniechęcona usiadła na ganku. Cóż, nawet kluczami nie mogła sobie podzwonić. Wyjść też nie mogła. Dom stał na odludziu, co wcale nie znaczyło, że nikt się po drodze nie kręcił Co jakiś czas przejechał samochód, widziała kilku rowerzystów i sporą grupę hałaśliwych młodych ludzi Przed furtką zatrzymały się właśnie dwie kobiety. - Szczęść Boże! - krzyknęła jedna z nich, starsza - Witajcie! - odkrzyknęła Zuzanna, bo z wrażenia zupełnie zapo- mniała, co się odpowiada na takie pobożne pozdrowienie. Podbiegła do furtki. Czy jej się wydawało, czy rzeczywiście nad furtką unosiły się dwie świetliste aureole wysłanniczek niebieskich? Na oko kobiety wyglądały jak Ziemianki z krwi i kości, miały krótko 140 obcięte włosy i nieco przyciasne spodnie, szły piechotą i najpewniej były miejscowe, lipiankowe Patrzyły na Zuzannę z ciekawością - Pani doktorka też przyjechała? - spytała starsza - Siostra musiała na parę godzin wyjechać do miasta. - No, bo właśnie tak patrzę i mówię do sąsiadki okiennice, mó- wię, porozwierane, a samochodu nie widać. - Może usiądziecie chwilę na ganku? Na pewno macie ochotę na szklankę zimnego soku - zapraszała gościnnie Zuzanna - Siedzieć to mogą letniki - powiedziała młodsza - My na wsi niezwyczajne do siedzenia Jednak niezwyczajność do siedzenia okazała się pojęciem bardzo złudnym. Oparte o furtkę przegadały ponad godzinę O wszystkim - o życiu, o bezrobociu, o telefonach i o Poręckich Zuzanna z wraże- nia i z gorąca dostała wypieków Nie uroniła ani słowa z opowieści starszej kobiety Starszej, to nie znaczy starej Mogła mieć czterdzie- ści, pięćdziesiąt lat, była opalona i pełna w sobie Urodziła się w Li- piankach i czego sama nie wiedziała, powtarzała za matką Chałupa Poręckich, mówiła, stoi za kępą bzów To ta niższa, bardziej zapad- nięta. Obok stoi druga, Rębaczy, najbliższych sąsiadów i najwięk- szych wrogów Między Poręckimi i Rębaczami było kropka w krop- kę tak samo, jak między Pawlakami i Kargulami O wszystko koty darli, o pierdziołkę na miedzy, o studnię i krowy w szkodzie Z wy- jątkiem dzieci niczego się nie dorobili. W Lipiankach ziemie są piasz- czyste, kartoflane, a takie ziemie bogactwa nie przynoszą, chyba że się je na działki pokroi i odda letnikom Za życia Poręckich nikt o prywatnych letnikach nie słyszał Ludzie z miasta wypoczywali w fabrycznych ośrodkach nad Jeziorem Skrzyneckim i cieszyli się, że nie muszą wąchać spalin Minęło trochę lat, coraz starsi Poręccy i co- raz starsi Rębacze, choć zyli w głośnej niezgodzie, pomarli cichutko. Tylko chałupy zostały w tych bzach i popadły w zapomnienie Ale te- raz czasy się zmieniły Nastała moda na letnie domy i zaczęli przy- jeżdżać ludzie z Warszawy i z Łodzi, z Płocka i Włocławka Pytali o działki, oglądali stodoły i chałupy W Lipiankach nie brakuje opuszczonych chałup Poszczęściło się kilku gospodarzom, między innymi staremu Ziołkowi Gość z Warszawy kupił od niego całe obejście, z oborą i stodołą Otoczył wszystko drewnianym płotem, przywiózł swoich ludzi i w niecały rok postawił dom Sprzedał go, jeszcze zanim zamieszkał Dlaczego? Trudno powiedzieć, widocznie tak mu pasowało, a pani doktorce pasowało kupić. 141 - Czyli to nie jest dom dziadków Poręckich - powiedziała Zuzan- na bardziej do siebie niż do kobiet. - Toć tłumaczyłam, że nie jest - przytaknęła kobieta. - Poręckich to ten w bzach, niższy, bardziej zapadnięty, z załamanym dachem. Lu- dzie mówią - ściszyła głos - że tam straszy, że po nocy głosy słychać. - Co ci słychać, no co? - Druga kobieta zaniosła się śmiechem. - Jak pijaki wódkę piją, to słychać. - Ty nie gadaj! W jednych i drugich murach dalej siedzi niena- wiść. Nawet gdyby mury odbudować, to nienawiści się nie wywabi. - Myśli pani, że to prawda? - wzdrygnęła się Zuzanna. - Tak mówią. - Wiatr się zrywa - powiedziała młodsza z kobiet. - Kto wie, czy burzy w nocy nie będzie, bo straszna duchota. Chodź, sąsiadka, na- sze chłopy z głodu gotowe łapska se poodgryzać. - Skąd tu można zatelefonować? - spytała Zuzanna. - Komórka mi wysiadła. Oczywiście zapłacę za rozmowę. - Pani jest w Erze czy w Idei? Bo tu to tylko Era ma zasięg - wy- jaśniła starsza, ta, co duchami straszyła. Poszperała w torbie i poda- ła Zuzannie swój aparat. Od południa myślała tylko o telefonie, a kiedy wreszcie mogła za- dzwonić, nagle zdała sobie sprawę, że nie ma do kogo. Redakcja już nie pracowała, Malwina przeciwnie - właśnie pracowała, pozostał tylko Łukasz i jego głuchy telefon. Po chwili wahania wysłała ese- mes: „Błagam, zadzwoń. Jest źle. Zuza". Kiedy kobiety zniknęły za zakrętem, Zuzanna zdała sobie spra- wę, że zmarnowała szansę. Nawet gdyby Łukasz chciał zatelefono- wać, to przecież ona i tak nie będzie mogła odebrać. - Od dzisiaj, piesku, możesz mnie także nazywać cymbałem - po- wiedziała zgnębiona. - Powinnam zadzwonić do Li, powiedzieć o dyskietce, poprosić, żeby dodzwoniła się do Łukasza. Że też naj- prostsze rozwiązania zawsze wpadają mi do głowy na końcu! Zuzanna nie była strachliwa, kiedy jednak zobaczyła za oknem kępę bzów, szarpaną wiatrem, poczuła się nieswojo. Pochmurne nie- bo wyglądało groźnie, czerwona łąka, która jeszcze rano wydawała się samym pięknem, falowała niespokojnie, coraz ciemniejsza, coraz bardziej posępna. Tak wygląda swojska, wichrowa i szczawiowa rów- nina, pomyślała Zuzanna. Pozamykała na dole okiennice, zatrzasnę- ła drzwi na zasuwę i nie bardzo wiedziała, co dalej. Okiennice chro- 142 niły jedynie przed oczami ciekawskich, ale nie przed lękiem, który siedział w niej i powoli narastał. Wiedziała już, że Weronika nie przy- jedzie, w każdym razie nie przyjedzie wieczorem. Zapchała lodówkę zapasami co najmniej na kilka dni i reszta jej nie obchodziła. Poje- chała załatwiać własne porachunki. A przecież Zuzanna też miała do załatwienia swoje sprawy, mnóstwo spraw, które jeszcze potęgo- wały jej lęk. Bała się o Malwinę i o Łukasza. Groźny pomruk za oknem przypominał dudnienie pustych be- czek toczonych po kamieniach. Nigdy co prawda nie słyszała dud- nienia beczek, ale ojciec tak zawsze mówił o grzmotach, więc powtó- rzyła za nim. Siedziała w fotelu-kokonie, wciśnięta w oparcie, z podkulonymi nogami i poczuła się nagle małą Zuzką. Zatęskniła za domem, za mamą i ojcem. Gdyby nie burza, kto*wie, czy nie pu- ściłaby się do domu na piechotę. Trzy godziny marszu, niechby na- wet trzy i pół, uwzględniając ciemną noc, to dla rasowej wędrownicz- ki pestka. Dlaczego miała troszczyć się o chałupę Weroniki, jeżeli Weronika nie troszczyła się o nią? - Cymbałku! Zdziwiona rozejrzała się po pokoju. Zawołała jeszcze raz i wtedy coś poruszyło się na podłodze, z boku fotela. Biedny mały Cymbał ze strachu przed burzą usiłował cały wepchnąć się pod mebel, gdzie wystarczyłoby miejsca ledwie dla myszki. - Chodź tu, bohaterze od siedmiu boleści! - Uśmiechnęła się i wzięła psa na kolana. - Nie bój się, chyba duchy przodków nas ochronią, jak myślisz? Wiem, że to nie moje duchy, jednak zawsze oswojone. Kolejny grzmot był jeszcze głośniejszy, jeszcze bliższy. Wielkie krople zabębniły w okiennice i niemal w tym samym momencie roz- legło się pukanie do drzwi. Tego już było stanowczo za wiele nawet dla odważnej Zuzanny. Cymbał z ujadaniem wybiegł do sieni. Ci- chutko, na palcach wyszła za nim. Pies, ledwie dopadł do progu, z miejsca zaczął wyczyniać przedziwne harce, merdać ogonem i pod- skakiwać. - Kto tam? - spytała Zuzanna. - Jednoręki pastuszek! Odetchnęła. Z ulgą odsunęła zasuwę, szczęśliwa, że jednak nie spędzi tej upiornej nocy sama. Cezary wpadł do sieni lekko podmo- czony. Prawdziwa ulewa właśnie się zaczynała. Ukośne strugi desz- czu za kolumnami ganku tworzyły ścianę. 143 - Jak się tu dostałeś? - Motorem. Schowałem grata w stodole. - Pogładził szalejącego Cymbała i uśmiechnął się do Zuzanny. Gładził psa prawą ręką, lewy rękaw miał pusty. Zauważyła to wyraźnie, kiedy się pochylił. - Co ci się stało? - spytała przerażona. - Jak myślisz, ile rąk ma jednoręki pastuszek? To jest pytanie za sto punktów. Wyciągnął z kieszeni dziecinną fujarkę i zagrał zaskoczonej Zu- zannie kilka taktów. - Nie przywitasz się ze mną? Zawahał się i zrobił coś, od czego dziewczyna spąsowiała. Z roz- piętego rozporka wystawił wskazujący palec lewej ręki, chwycił nim fujarkę, a prawą ponownie wyciągnął do dziewczyny. Zuzanna przez sekundę stała nieporuszona, a potem odwróciła się i ryknęła wielkim śmiechem. To nie był subtelny, kobiecy chicho- cik, to był ryk, który głuszył grzmoty. Śmiała się z jednorękiego pa- stuszka, lecz przede wszystkim z siebie i własnego zażenowania. Ce- zary też się śmiał, Cymbał skakał i nagle w domu zrobiło się bardzo wesoło. Śmiech wygonił wszystkie strachy. - Nabrałeś mnie - wykrztusiła wreszcie, ocierając oczy. Stał w kuchni, przyzwoicie już pozapinany i bez kurtki. - Po to ci pokazałem swój popisowy numer, żeby cię rozbawić. Chyba nie myślałaś, że... - Sam to wymyśliłeś? - Boguś wymyślił. - Kto to jest Boguś? - Hm, jakby ci tu powiedzieć? Facet. Dziennikarz. Ostatni z tych, którzy lubią włóczęgę, gadanie z ludźmi i potrafią pisać o prostych ludziach. Takich było niewielu. Chciała go spytać, czy zna jeszcze innych dziennikarzy, lecz uznała, że rozmowa może poczekać. On był głodny po podróży, ona też od obiadu nic nie jadła. Wyjęła chleb i wzięła się do szykowania kolacji. - Widziałeś się z Weroniką? - spytała. Mruknął coś, co nie było ani zaprzeczeniem, ani potwierdzeniem. - Pytam, czy widziałeś... - Właśnie zastanawiam się nad odpowiedzią. Jeśli powiem, że tak, to zasypiesz mnie kolejnymi pytaniami, jeśli powiem, że nie, to mi nie uwierzysz. Widziałem ją przelotnie, rozmawiałem telefonicz- nie, to będzie najdokładniejsza odpowiedź na twoje pytanie. 144 - Mam w nosie jej tajemnice i twoją dokładność. Jutro od same- go rana idę do domu, do Kowala. - Weronika prosiła... - Jej prośby też mam w nosie. Ona się ze mną nie liczy, więc i ja nie muszę być lojalna. Ty sobie rób, co chcesz. Nagle poczuła się bardzo zmęczona. Poprzedniej nocy spała nie- wiele. Dzień jakoś przeżyła, zmagając się z własnym strachem i bez- radnością, lecz teraz, choć dochodziła dopiero dziewiąta, powoli przestawała kontaktować. Patrzyła na Cezarego, słyszała, że coś do niej mówi, ale cieszyła się, że nie każe jej odpowiadać. Wzdrygnęła się, otrząsając z siebie jakieś przedziwne straszydło. Nagle wydało się jej, że z kąta wychodzi dziadek Poręcki z batem w garści i chce ją zdzielić tylko za to, że nie upilnowała jajek i śmietany. - Zimno ci? - zatroszczył się Cezary. - Jak posiedzę minutę dłużej, to zasnę przy stole. Pokój Weroniki jest wolny... - Dam sobie radę. - Jasne, w końcu to ty jesteś u mnie - mruknęła bez sensu i po- szła na górę. Ranek po burzy był jeszcze piękniejszy niż poprzedni. Zuzanna stanęła w oknie i z przyjemnością wdychała powietrze przesycone zapachem sośniny i ogrodu. Słońce, wielkie i wyraźne, przypiekało całkiem nieźle. Z dołu słyszała odgłosy, jakie zwykle towarzyszą przygotowywaniu posiłków. Stuknęła deska do krojenia chleba, za- dźwięczały szklanki, brzdęknąl nóż. Poczuła wilczy głód. Zdrajca Cymbał musiał już buszować na dole. Uwinęła się z poranną toaletą i też zbiegła. - Ależ tu pachnie! Za oknem mięta, w kuchni kiełbaski... Czy dla mnie też coś się znajdzie? - Jeżeli masz apetyt na miętę, to musisz sobie nazrywać - odparł Cezary ze śmiechem. - Czy ty wiesz, która godzina? Zuzanna spojrzała na drewniany kuchenny zegar i nie wierzyła własnym oczom. Dochodziła jedenasta. Tak długo nie spała nawet w czasie grypy. - Jeszcze moment i miałem wysłać do ciebie Czarusia z petycją w zębach. - Czy oprócz petycji pies dostał coś do jedzenia? - Pies tak, ale ja mam ochotę poobgryzać nogi od stołu. 145 - Czekałeś na mnie? - Na ciebie albo na królową Bonę, w każdym razie na kogoś płci żeńskiej. Śniadania jadam późno i lubię, jeżeli towarzyszy mi urocza kobieta. Zuzanna nie podjęła wątku. Nie chciała mówić z pełnymi ustami. Lipiankowe powietrze wyraźnie potęgowało apetyt. Jedząc, spoglą- dała od czasu do czasu na Cezarego i kompletnie nie wiedziała, co o nim myśleć, do jakiej szufladki go wpakować. Czy byłoby mu do- brze w przegródce z napisem „podrywacze", czy lepiej czułby się wśród „błękitnych ptaków"? Miał przemiły sposób bycia i bardzo dużo wdzięku. W kuchni radził sobie znakomicie, wcale przy tym nie wyglądając na pantoflarza, który tylko do kuchni się nadaje. Po pro- stu robił to, co lubił, co sprawiało mu przyjemność. - Mam dziwne wrażenie - powiedział - że pożerasz mnie wzrokiem. - Pożeram śniadanie, a na ciebie się gapię, bo jesteś cudny - od- parła niezmieszana. - Niestety, muszę się z tobą zgodzić - przyznał, spuszczając skromnie oczy. Parsknęła śmiechem. To również była jedna z jego licznych zalet: potrafił rozbrajać i rozbawiać bez pajacowania. - Podrzucisz mnie do Kowala? - spytała. - A wrócisz ze mną? - Nie mogę. Jeszcze dzisiaj muszę być w Toruniu, żeby odkręcić to, co nakręciłam. - Otóż jest jeden poważny problem - zaczął z ociąganiem. Spoj- rzał na minę Zuzanny i uśmiechnął się rozbrajająco. - Jestem tu na prośbę Weroniki i mam cię nie spuszczać z oka pod groźbą obcięcia mi głowy, a może jeszcze czegoś. Wiesz, jacy nieprecyzyjni bywają le- karze w anatomicznych szczegółach. - Jesteś moim klawiszem? - Aniołem stróżem. - Oboje jesteście szurnięci. I wierzysz, że mnie upilnujesz? - W innym wypadku siedziałbym teraz „Pod Atlantem" i podry- wał dziewczyny. - Oboje jesteście szurnięci - powtórzyła Zuzanna z poważną miną. Tak naprawdę z trudem powstrzymała śmiech. No to poczekaj, gnojku, pomyślała niemal przyjaźnie. Zostawiła go z brudnymi na- czyniami i wyszła na ganek. Nie miała już żadnych wątpliwości, że Weronika wywinęła kolejny numer. Wszystko, co kręciło się wokół 146 Weroniki, było głupio tajemnicze i chore. O ile początkowo próbo- wała rozsupłać jedną czy drugą zagadkę, to teraz darowała sobie wszystkie hurtem. Uznała, że tak naprawdę żadnej tajemnicy nie ma. Mogło chodzić o chłopa, o pieniądze, ale co w tym tajemniczego? Chyba że... Zajrzała na moment do kuchni. Cezary szykował obiad. Wyjął spory kosz ziemniaków i krótki nożyk do obierania. - Od jak dawna Weronika zna Guziołka? - spytała. - Którego Guziołka? - A co, oni liczbowo dorównują królikom? Pytam o właściciela „Hossy". Przepraszam. Przecież ty w życiu nie słyszałeś tego nazwi- ska, a hossę kojarzysz jedynie z bessą i parkietem, zgadłam? - Poznali się w szpitalu, to akurat wiem. Ostre zapalenie wyrost- ka robaczkowego, natychmiastowy zabieg, anestezjolog pochylony nad zbolałym pacjentem i tak dalej. Nie wiedziałem tylko, że ty go znasz. - Jest moim dłużnikiem. To było tak: I ujrzał pan pracę moją i był zadowolony. A potem zapytałam o zarobki moje. Pan usiadł i zapłakał. - Pracowałaś w „Hossie"? - Już ty lepiej obieraj pyry, zamiast się dziwić. Niby na jaką oko- liczność strzeżesz mnie tak troskliwie? Wróciła na ganek z uczuciem, że przynajmniej jakaś część zagad- ki jest do rozwiązania od ręki. Musiała tylko poukładać w logiczną całość to, co wiedziała od Magdy, Inki i Weroniki. Do tego niezbęd- ny był Cymbał. Niestety, pies, jak przystało na prawdziwego cymba- ła i męskiego szowinistę, przeniósł swoją adorację na Cezarego. Łaził za nim po kuchni, czule zezował, Zuzannie ledwie ogonem poma- chał, kiedy zajrzała do kuchni. - Czy pójście z Cymbałem do ogrodu będzie uznane za przekro- czenie regulaminu więziennego? - spytała z miną grzecznej uczennicy. Cezary spojrzał z ironicznym rozbawieniem. - Właśnie chciałem ci to zaproponować. Tylko nie zapomnij usiąść w cieniu, bo za gorąco na opalanie. Cichutko gwizdnęła. Cymbał zgłupiał i dostał klasycznego rozdwo- jenia jaźni. Zachowywał się tak, jakby tyłek chciał zostawić przy Ceza- rym, a łeb oddać Zuzannie. Raz podbiegał do jednego, raz do drugiej, piszczał, podskakiwał, w końcu rozkwaczył się na środku kuchni. - Idź z panią! - rozkazał Cezary, przecinając jedną komendą wszystkie psie rozterki. 147 To nie była scena miła dla Zuzanny. Poczuła się dotknięta, wysta- wiona do wiatru już nie tylko przez siostrę, ale także przez Cymbała. Sądziła, że w psim sercu zajmuje dużo więcej miejsca. Wystarczyło, że zjawił się Cezary, i mit przyjaźni prysnął. Mogła się dzielić uczu- ciami do pewnej granicy, którą mopsik właśnie przekroczył - walnął ją po uczuciach i po męsku udawał, że nic się nie stało. Ledwie wyszli z domu, zaczął się mizdrzyć, podskakiwać, był samą radością. - Ty zdrajco! - mruknęła nieprzychylnie. - Sprzedałeś mnie za obrożę, do tego cholernie paskudną. Cezary musi mieć kompletnie spaczony gust, jeśli takiemu ślicznemu psiakowi kupił żółtą obrożę. Pasują do ciebie te żółtości jak bat do tyłka. Cymbał najwidoczniej miał również spaczony gust, bo nie prze- stawał się cieszyć. Chyba że była to radość nie z nowej obroży, ale z obecności Zuzanny. Usiedli w najbardziej pachnącym kącie ogro- du, skąd mieli widok na cały dom. Dziewczyna przejechała dłonią po trawie, po rosnących wokół drobnych białych kwiatkach. Machi- nalnie zaczęła je zrywać i splatać w wianek. Naplotła w życiu takich wianków całe tony. Ze stokrotek, z koniczyny, z chabrów. Potem wkładało się je na głowę, wieszało na szyi, oplatało na przegubach rąk. Im bardziej ukwiecona dziewczynka, tym piękniejsza. Uśmiech- nęła się do wspomnień. - Za moment będziesz najprawdziwszym Cezarem - obiecała, przymierzając wianek do psiej szyi. - Siedź spokojnie! Chociaż ty miej dla mnie litość. Jakbym była głupią panią, to już maszerowali- byśmy w słońcu do Kowala. Ale co się odwlecze i tak dalej. Malwa i Łukasz są w pracy, więc mam kilka godzin w zapasie. Szkoda, że mi nie opowiesz, jak będzie wyglądał twój pan z opadniętą szczęką. Nie patrz tak, bo się rozbeczę. Wiesz, na co miałabym teraz ochotę? Chciałabym obejrzeć cudo techniki, na którym przytelepał się do nas Cezary. Nie da się tego zrobić, dopóki dozorca niewiniątek obie- ra ziemniaki przy kuchennym oknie i smętnie spogląda na stodołę. Ale farsa, co? Jestem więźniem własnej siostry i jej konkubenta. Co się tak dziwisz? Jak mam powiedzieć inaczej? Moja siostra ma co najmniej dwu konkubentów, przy czym Guziołek, który jest jedno- cześnie konkubentem Magdy, utrzymuje Cezarego, drugiego konku- benta Weroniki. Jaśniutkie to wszystko jak plamy na słoneczku, nie uważasz? Inaczej nie chce być, bo posłuchaj: Magda mówiła o szpi- talu, zdradzie i pielęgniarce. Mogła pomylić pielęgniarkę z lekarką. I to by się zgadzało, bo Inka z kolei chlapnęła o bogaczu, który sfi- 148 nansował lustra i marmury. Do tego momentu wszystko gra, z wy- jątkiem tego, co mówiła Weronika. Jest mi winien dużo więcej, mó- wiła, wszystko zainwestowałam, muszę wygrać, sprawa życia i śmier- ci... Czekaj, czekaj, może to nie Guziołek finansował Weronikę, tylko odwrotnie? Nie pytaj mnie z czego, bo nie wiem, ale tak jakoś wychodzi. Dlaczego się wściekła, kiedy pokazał jej tę draczną wizy- tówkę? Ze strachu, żebym grzebiąc w jego życiorysie, nie trafiła na ich wspólną tajemnicę. Oni widocznie boją się rozgłosu. No, to nie- długo się zdziwią, aż im kapcie z nóg pospadają. Reportaż powinien się ukazać lada dzień. Cymbał, przestań się wiercić! Wywalimy tylko to żółte świństwo i wrócisz do pana w obroży z kwiatków. Ładny pie- sek, kochany, grzeczny. - Pogładziła go czule po uszach, przytuliła policzek do miękkiej głowy. - Leż piesku! Leż! Zuzanna cichutko zajrzała do kuchni, potem do pokoju z komin- kiem. Cezary najprawdopodobniej był u siebie na górze. Odciął jej drogę do torby i pieniędzy, za to otworzył wrota do stodoły. Okna sy- pialni wychodziły nie na ogród, nie na stodołę, tylko na łąkę. Wycofa- ła się na palcach. To zaledwie kilka susów, mówiła sobie. Kilka susów. Cudo techniki okazało się cudem raczej minionym. Umiejętności Zuzanny też do najświeższych nie należały. Na motocyklach jeździła z kumplami w latach szkolnych. Ostatni raz bodaj w maturalnej kla- sie. Obeszła maszynę wokół. Był to ciężki, stary składak. Przez mo- ment walczyły w niej dwie dusze: jedna gotowa dosiąść cudzego mo- tocykla bez prawa jazdy, kasku i jakichkolwiek dokumentów, druga, asekurancka, skłonna do dreptania piechotą. Ta druga była jej zde- cydowanie bliższa. Jazdy po prostu się bała, natomiast piechurem by- ła doskonałym. Niestety, dom Weroniki stał na patelni. Z wyjątkiem kępy bzów po drugiej stronie drogi i dwu wymarłych chałup w pobli- żu nie było niczego, za czym można by się skryć. Musiała jechać. Jeszcze raz okrążyła maszynę, dotknęła kierownicy, siodełka, kół, jakby chciała przebłagać i oswoić kupkę żelastwa. Podeszła do wrót i wyjrzała na podwórko. Cisza aż dzwoniła. W oknie kuchennym nie dostrzegła najmniejszego ruchu. Wypchnęła motocykl ze stodoły, wy- prowadziła za furtkę, dosiadła i... nic. Umiała uruchomić silnik bez kluczyka w stacyjce. To była tajemna wiedza, zdobyta przed laty i za- kodowana w głowie raz na zawsze. Wszystko zrobiła jak należy, a by- dlę nawet nie drgnęło. Szarpała się z nim dobrą chwilę, coraz bardziej zacietrzewiona i wściekła. 149 - Hej, Zuzanno! - Okrzyk z ganku brzmiał radośnie i przyjaźnie. - Myślałem, że kto jak kto, ale ty dobrze wiesz, jak się odłącza sil- nik od akumulatora! Bardzo podobnie jak w audi. Tego akurat nie przewidziała, choć powinna. Spojrzała na ganek, na roześmianego chłopaka, oceniła odległość. Stała kawałek za furt- ką. On najwyraźniej nie miał zamiaru jej pomagać, więc zatarasowa- ła motocyklem przejście i puściła się biegiem przed siebie. Codzienny jogging na coś się przydał. Droga była piaszczysta, lecz nie obeschła jeszcze po wczorajszej ulewie. Nogi same ją niosły, w uszach słyszała wiatr i dalekie wołanie. Przed sobą widziała coraz większą kępę drzew. Mógł to być początek lasu. Z nocnej podróży pamiętała, że jechały głównie wśród lasów. Byle do drzew, powtarzała sobie, byle do drzew. Nie oglądała się za siebie, nie traciła cennych sekund. Da- leko za sobą usłyszała hałas uruchamianego silnika. Drzewa były co- raz bliżej, hałas się nasilał, czuła, że przegrywa, lecz nie zwalniała tempa. Po chwili wyprzedził ją i zatarasował drogę. Mogła się pod- dać, ale las był już na wyciągnięcie ręki. Jednym susem skoczyła w bok i pobiegła przez pole. Nogi grzęzły w miękkiej ziemi, parę ra- zy o mały włos nie upadła. Za sobą, coraz bliżej słyszała Cezarego. Dogonił ją bez trudu, choć zasapał się nieźle. Jeszcze próbowała się wyszarpnąć, jeszcze biec, w końcu, dysząc ciężko, runęli na ziemię. Przygniótł ją swoim ciałem, na karku czuła przyśpieszony oddech. Sama też sapała, jak to po biegu, choć niekoniecznie tylko po biegu. On widocznie miał podobne odczucia, bo w pewnym momencie po- czuła, że z całą pewnością leży pod mężczyzną. To nawet nie było przykre, raczej niezręczne. Szarpnęła się energicznie. - Puszczaj! - mruknęła rozzłoszczona. Próbował jeszcze ją przytrzymać, ale bez przekonania; wyswobo- dziła się i stanęła na nogi. - Nieźle biegasz - stwierdził z uznaniem. - To co, teraz pora na przejażdżkę? - Wyciągnął rękę, którą odtrąciła w geście wzgardy. - Nie żartuj! Nie będę pchał taki kawał motocykla. - Będziesz, będziesz - powiedziała ze złośliwą satysfakcją i roze- śmiała się na myśl, że tyle jej zemsty, co on sobie popcha to ciężkie bydlę po piaszczystej drodze. Cezary dzielnie zniósł próbę sił. Był szczupły, nie wyglądał na si- łacza i Zuzanna sądziła, że bardziej się zmacha. Do końca jednak nie wypadł z roli przyjacielskiego chłopaka, który tylko przez przypa- 150 dek musi pilnować niesfornej dziewczyny. Na widok Cymbała w kwietnym wianku na szyi wzruszył ramionami. - Przynieś obrożę! Powiedział to prawie normalnie, lecz zmrużone oczy patrzyły na Zuzannę z chłodną uwagą. Na moment zwątpiła, czy to wciąż ten sam Cezary. - Jest paskudna i kolorystycznie nie pasuje do sierści. - Przynieś! Próbowała go wyminąć i wejść na ganek. Coś się jednak zmieni- ło w tonie głosu Cezarego i to coś kazało jej zachować ostrożność. Zawróciła. - Dobra! - powiedziała ugodowo. - W końcu to Jwoja własność i nie powinnam jej ruszać. Poszli razem. - To jest obroża przeciwko pchłom - wyjaśnił już normalnym tonem. - Masz pchły? - zdziwiła się Zuzanna. - Czaruś ma. - Co ty powiesz? Widocznie są to pchły żeńskie i gryzą tylko fa- cetów. Obroża już z daleka rzucała się w oczy. Trudno było na tle zielo- nej trawy nie zauważyć odblaskowego paskudztwa. Cezary delikat- nie rozsupłał wianek i ozdobił Cymbała po swojemu. Obiad był nieco spóźniony i niekompletny. Cezary, zajęty ugania- niem się za Zuzanną po polach, nie zdążył usmażyć kotletów. Jedli ziemniaki z jajami sadzonymi i sałatką z pomidorów. - O co ci chodziło z tym audi? - spytała Zuzanna. - Krzyczałeś z ganku, że z motorem jest tak samo. - Już ty dobrze wiesz, o co! Weronika powiedziała mi o awarii sa- mochodu. Ją mogłaś nabrać, ale nie mnie. - Gdzieżbym śmiała nabierać! - mruknęła z ostentacyjnym obu- rzeniem. Niezdecydowanie grzebała widelcem w samym środku jajka. - Wolałabyś jajecznicę? - spytał. - Najbardziej na świecie wolałabym telefon komórkowy. Możesz mi to załatwić? Muszę uspokoić mamę, chłopaka i przyjaciółkę. Tyl- ko trzy rozmowy, z tym że ostatnia dopiero po północy, bo dziewczy- na pracuje w... w zajezdni tramwajowej. 151 - No dobra! - zgodził się z wyraźnym wahaniem. - Pod jednym warunkiem: pogawędka nie może trwać dłużej niż trzy minuty, roz- mawiając będziesz siedziała na moich kolanach, ja będę trzymał tele- fon i przerwę połączenie natychmiast, gdy powiesz coś niestosowne- go. Oczywiście dzwonimy wyłącznie na telefony stacjonarne. - Jeden warunek? Postawiłeś co najmniej pięć, matematyczny analfabeto. Co znaczy według ciebie coś niestosownego? Jak wiesz, najwięcej głupstw popełniają ludzie nieoświeceni. Chcesz cenzuro- wać moje westchnienia czy zapytania o zdrowie mamy, taty i panny Mirki? - Chcę się zachować jak człowiek wobec ciebie, pozostając lojal- nym wobec Weroniki. A ty mi nie ułatwiasz zadania. Różnica mię- dzy nami jest taka, że ja wiem, o co twoja siostra zabiega, jestem po jej stronie, ty zaś niepotrzebnie wtykasz swój śliczny nosek w nie swoje sprawy. - O tym właśnie mówię, że jeśli wtykam, to wyłącznie z nieświa- domości. - I zostań sobie nieświadoma do końca swoich dni. - Roześmiał się nieoczekiwanie. - Bądź spokojna, czuwam nad tobą lepiej niż prywatny ochroniarz. - To znaczy, że nie dowiem się niczego więcej poza tym, że jestem więźniem w Lipiankach, a ty moim klawiszem? - wykrzyknęła za- skoczona. - Moim zdaniem tak właśnie powinno być, chyba że Weronika zdecyduje inaczej. Za wcześnie o tym dyskutować, bo gra jeszcze nie- skończona. - Długo tak zamierzacie pogrywać? - Tak długo, jak będzie trzeba. Dwa dni, tydzień, nie wiem. O ro- dziców nie musisz się martwić. Wiedzą, że jesteś w bezpiecznym miejscu. - Wobec tego chłopak i przyjaciółka. Dwa telefony, zgoda? Kiwnął głową, a Zuzannie spadł kamień z serca. Jeden z mniej- szych co prawda, bo niczego jeszcze nie załatwiła do końca. Intuicja podpowiadała jej, że powinna udawać pogodzoną z losem, nie pusz- czać pary w gwizdek, tylko przycupnąć cichutko i swoje robić. Po obiedzie wyszła na chwilę z Cymbałem do ogrodu. W powie- trzu latały paskudne zielonkawe muszki, wyjątkowo natrętne. Włazi- ły do nosa, do oczu, trudno się było od nich opędzić i jeszcze trud- niej poważnie rozmawiać. Psiak chował głowę w łapy, całkiem tak, 152 jakby nie chciał słuchać. Wrócili do domu. Zuzanna, zwinięta w fote- lu-kokonie, próbowała sama dojść do ładu z rozwichrzonymi myśla- mi. Rozpraszało ją skrzypienie podłogi na górze. Przez moment mia- ła wrażenie, że Cezary chodzi po jej sypialni, bo słyszała kroki tuż nad głową. Zbiegł ze schodów, zanim poszła sprawdzić, co się dzieje. - Myślałem, że jesteś w ogrodzie? - Dwie minutki temu wróciłam - skłamała przyjaźnie. - Drzema- łeś sobie? - Przy tobie raczej trudno drzemać. Usiadł w fotelu i popatrzył na nią. - Czy mi się wydaje, czy teraz ty pożerasz mnie wzrokiem? - spy- tała. - Podobasz mi się, więc co w tym dziwnego. PaTrzę i myślę, że prawie nic o tobie nie wiem. - Trudno, będziesz musiał poczekać, aż moi biografowie wezmą się do roboty. - Dałaś im szansę? Piszesz coś, wydajesz? Jeżeli to nie jest podpytywanie, to jestem królową Boną, pomy- ślała. Dlaczego uczepił się akurat pisania i wydawania? Na wszelki wypadek skrzywiła się lekko, jak ktoś, kto nie ma pojęcia, co chciał- by robić. - Nawet jeszcze nie zaczęłam terminować. - Mówiłaś, że pracujesz w redakcji. - Ty wiesz, ilu ludzi stoi dziś w kolejce po wierszówkę? Taką już mam naturę, że unikam tłoku. - W jakich redakcjach już byłaś? - Miałam zamiar popytać w „Nowościach", może w „Gazecie Toruńskiej"... I co mi z tego wyszło? W Lipiankach, jak się domy- ślam, nie wychodzi żadna gazeta? - wykrzywiła się złośliwie. Zamilkł i udawał, że obserwuje muchę na szybie. Jeżeli początko- wo tylko podejrzewała go o podpytywanie, to teraz zyskała pewność. Przez skórę czuła, że on coś wie, coś kombinuje, tylko co? Przeciągnę- ła się leciutko, tak by nie można jej było posądzić o brak towarzyskiej ogłady, i zdecydowała, że utnie sobie drzemkę. Bez zbytniego pośpie- chu weszła na górę, zamknęła starannie drzwi i rozejrzała się uważnie po pokoju. Potem zajrzała do torby. Przy ostatnim pakowaniu wrzu- cała ciuchy byle jak i tu nic się nie zmieniło. W torbie nadal panował artystyczny nieład. Pamiętała jednak, że notatnik wkładała na końcu, powinien więc leżeć na wierzchu. Teraz leżał pod ręcznikiem. Mogła 153 go sama przerzucić, szukając majtek lub stanika, co było dość praw- dopodobne, ale mógł też grzebać w torbie ktoś inny, co właśnie prze- stawało być nieprawdopodobne. Usiadła na tapczanie z miną mocno zafrasowaną. Jeżeli do tej pory nie czuła lęku, to dlatego, że sytuacja, w jakiej się znalazła, bardziej przypominała farsę niż dramat i nie wy- dawała się groźna. Mimo złości nie umiała bać się Weroniki ani Ceza- rego. Była tylko wściekała, że nie pozwalali jej decydować o sobie, że telefon nie działał, a siostra po raz kolejny wystawiła ją do wiatru. Ale teraz coś się zmieniło. Konkretnie Cezary. Pilnował Zuzanny nie dla żartu, gonił ją całkiem serio, przed chwilą chytrze podpytywał. To nie przypadek, że rozmawiali o pracy, potem o redakcjach. O reportażu na szczęście nie wiedział. Nawet jeśli zajrzał do notatnika, a nie był specjalistą od gryzmołów, niewiele skorzystał. Chyba że, podobnie jak Weronika, był uczulony na „Hossę" i Guziołka. Zresztą, był czy nie był, dyskietka z reportażem powinna jak najszybciej trafić do rąk Le- mańskiego, czyli tam, gdzie będzie najbezpieczniejsza. Szkopuł w tym, że Zuzanna siedziała w Lipiankach, dziewięćdziesiąt kilometrów od Torunia, i mogła liczyć jedynie na domyślność i inteligencję Malwiny. Zwykle rozumiały się w pół słowa. Jeżeli Zuzanna czegoś się bała, to nie gapstwa przyjaciółki, tylko gumowego ucha Cezarego. Należało uprzedzić o tym Malwę, żeby nie wyskoczyła z dyskietką czy redakcją. Jak powiedzieć to wszystko, nie mówiąc wprost? Nad tym właśnie za- stanawiała się, siedząc na tapczanie. Zaklinała Malwę w duchu, żeby się domyśliła, jednak zaklęcia nie dawały pewności. - „Malwina, czyli Domyślność serca" - szepnęła i w tym momen- cie spłynęło na nią olśnienie. Najpewniej za sprawą Cymbała, które- go praprzodek stanął na pomniku dzięki Aleksandrowi Wirtember- skiemu. Zuzanna zamierzała wygrać dzięki Marii Wirtemberskiej, kto wie, czy nie synowej Aleksandra. Małżeństwo było nieudane, za to powieść dobra, tak przynajmniej twierdziła Malwa. Przyjaciółka przebrnęła przez całą „Malwinę", więc tytuł powinna zapamiętać. Wczesnym wieczorem Cezary sam przyniósł Zuzannie telefon ko- mórkowy. Tak już przywykła do milczenia swojego domowego nu- meru, że nawet się nie zdziwiła, że Łukasz nie podszedł do aparatu. Cezary łaskawie zgodził się, żeby sprawdziła w szpitalu. Niestety, dy- żur miał inny lekarz. Nie upierała się, żeby dzwonić na komórkę. Ro- zumiała, o co chodzi w tej całej konspiracji, choć samej konspiracji nie rozumiała. 154 - Martwię się, rozumiesz. Pozwól mi zadzwonić do kuzyna. Leszek przeżywał właśnie narodziny synka Adasia i nie miał po- jęcia o niczym, co nie było wagą i wzrostem niemowlaków. Po pro- stu chwilowo Wydroniowie przestali bywać gdziekolwiek. Karmili, przewijali, liczyli włoski na główce i przybywające dekagramy. To prawda, że szczęście rodziców mogą zrozumieć tylko inni rodzice. Zuzanna nie miała pojęcia, czy trzy osiemset to dużo, mało czy w sam raz. Po przeliczeniu na bochenki chleba wydawało się dużo, ale na człowieka? Przez cały wieczór siedziała zgaszona i przygnębio- na. Próbowała czytać jakiś romans, porzucony przez Weronikę, jed- nak narracja szła swoim torem, jej myśli swoim. Tuż po północy Ce- zary ponownie podsunął jej telefon. Nie proponował kolan, lecz usiadł bardzo blisko. Czuła ciepło jego ramienia i to ją trochę roz- praszało. Raz i drugi bezskutecznie próbowała się odsunąć. Słuchaw- kę podniosła Li. Tego akurat Zuzanna nie uwzględniła w swoich pla- nach. Na szczęście gadatliwa zwykle dziewczyna zachowała oschłą obojętność. W każdej innej sytuacji Zuzanna spytałaby wprost, o co chodzi, co się stało, tym razem nie mogła sobie pozwolić na towarzy- ską pogawędkę. - Cześć Wirtemberska Malwino - zawołała, ledwie Malwa doszła do telefonu. Sekunda zastanowienia i „cześć" Malwiny zabrzmiało bardzo na- turalnie. Zuzanna doszukała się w nim pełnego zrozumienia. Nie do- puściła przyjaciółki do głosu. - Malwa, jesteś moją ostatnią deską ratunku! - powiedziała i w tym samym momencie poczuła, że palce obejmujące jej nadgar- stek zdecydowanie się zacisnęły. Kiwnęła głową Cezaremu, że wie, czuje i rozumie. - Malwa, chodzi o pierścionek, ten, który ci zostawi- łam w niedzielę rano. Błagam, oddaj go właścicielowi, bo gotów mnie fałszywie obszczekać, że przez jego klejnot zwiałam z Torunia. Znasz faceta? To ten od perełek... i innych błyskotek. - Ten, co bezbłędnie odróżnia utalentowane złoto od tombaku? Znajdę gościa, wiem, gdzie pracuje. - Jesteś wielka! Tylko pamiętaj, do rąk własnych, bo to nie jest tombak. - Mówisz, że jestem wielka, a masz mnie za trepa! Jutro z rana oddam. - Łukasz mi gdzieś zginął. - Obawiam się, że tylko tobie, bo w ogóle to raczej nie. 155 - Czy słusznie wyczuwam podtekst? - Zrób użytek z tego, co Bozia dała ci między uszami. Gdzie ty właściwie teraz jesteś? Cezary wyjął Zuzannie telefon z rąk i przerwał połączenie. Pode- rwała się gwałtownie, gotowa walczyć na noże. - Wybacz - rozłożył ręce - nie znam się na aluzjach. - Nie rozmawiałam nawet minuty. Przerwałeś w najciekawszym momencie. - Uprzedzałem. - Ja ciebie też. Ty jeszcze pożałujesz, że się nie urodziłeś sto lat wcześniej - mruknęła. Jeżeli ten biedak nadal był przekonany, że ją upilnował, to jednak lepiej by zrobił, podrywając w tym czasie dziewczyny „Pod Atlan- tem" lub w „Hossie". Pod jego bokiem, przy jego uchu, przekazała przyjaciółce wszystko, ze stuprocentową pewnością, że następnego dnia dyskietka z reportażem trafi do Lemańskiego. Żeby tak rozma- wiać, trzeba się znać całe lata i być... kobietą. Wielki sukces przy- ćmiła jednak ostatnia wiadomość. Malwa coś wiedziała o zaginięciu Łukasza, a raczej o niezaginięciu. Kazała Zuzannie pogłówkować. Może dzwonił do nich, może jej szukał? Musiała się nad tym zasta- nowić spokojnie. - Ta dziewczyna rzeczywiście nazywa się Wirtemberska? - spytał Cezary. Poruszyła się, ocknęła i wróciła do rzeczywistości. - Nie. Dowcip polega na tym, że ona ma na imię Malwina i pisa- ła pracę magisterską o Wirtemberskiej, która napisała „Malwinę, czyli...", no, powieść pod tytułem „Malwina". My to wszystko wrzuciłyśmy do jednego kociołka i dziewczyna została Malwina Wirtemberska - wyjaśniła na poczekaniu, mijając się z prawdą tylko o kilka stopni. - Pracę magisterską? Mówiłaś, że babka pracuje na kolei. - No to skłamałam, bo pracuje w zajezdni tramwajowej. Poloni- ści biorą pracę tam, gdzie jest. Ja na przykład zostałam wynajęta ja- ko dama do towarzystwa. Zabawiam cię rozmową, jakbym nie mia- ła na głowie ważniejszych spraw. Muszę jechać do Włocławka. Muszę, rozumiesz? Objął ją ramieniem lekko, po przyjacielsku. Próbował zajrzeć w oczy, co nie było łatwe, bo uparcie oglądała własne dłonie, zaciś- nięte w twarde piąstki. 156 - Już niedługo wszystko się wyjaśni, o ile nie wywiniesz jakiegoś dodatkowego numeru. - A co ja mogę wywinąć? Przeceniasz moje możliwości. Jakaś gra toczy się wokół mnie, ja nie znam stawki ani graczy - co mogę wywi- nąć? Najwyżej orła. - Damy nie wywijają orłów. Co do gry... no cóż, sama wyskoczy- łaś na boisko, więc teraz musisz trochę posiedzieć na ławce rezerwo- wych. - Wiesz, gdzie ja mam wasze gry i waszą ławkę, wiesz? W dupie. - Damy w ogóle nie mają dupy. Życie Weroniki zależy od... - Jakie życie?! Przestań szafować wielkimi słowami, bo to śmiesz- ne. Pojechała żreć się z Guziołkiem, a ty od razu z życiem wyskaku- jesz. Najwyżej się rozejdą i sama będzie musiała utrzymywać cztery pokoje z kuchnią i... - Dlaczego nie kończysz? - Odwal się, dobrze? Albo jutro mnie zawieziesz do Włocławka, albo pożałujesz, że nie urodziłeś się sto lat później. - Później czy wcześniej? Zdecyduj się, bo nie mogę tak wisieć w niebycie. - Pożałujesz, że się w ogóle urodziłeś - odpowiedziała stanowczo. Przekraczając furtkę rodzinnego domu, Zuzanna z trudem pano- wała nad drżeniem kolan. Drżały najpewniej od jazdy na motorze i to bez kasku, lecz nie tylko. O ile poprzedniego dnia miała serdecz- nie dosyć całej konspiracji, dziwnych tajemnic Weroniki i Cezarego, to po rozmowie z Malwiną zmieniła zdanie. Pod nogami poczuła twardy grunt, już nie była bezwolną piłeczką, przerzucaną z Torunia do Lipianek, była groźnym partnerem. Mogli ją przetrzymywać w odosobnieniu, pozbawiać telefonów, ona i tak zrobiła to, co uwa- żała za stosowne. Nie chodziło o ośli upór i samowolę. Taka była ko- nieczność i taka odpowiedź Zuzanny na brak zaufania ze strony We- roniki. Pierwszy krok zrobiła, przekazując Malwinie swoją prośbę. Teraz zamierzała zrobić następny: umówić się w Kowalu z Łuka- szem. Cezary zgodził się, żeby odszukała wreszcie swojego chłopaka, czyli w razie konieczności zadzwoniła z domu nawet na komórkę. O wyjeździe do Włocławka nie miała co marzyć. Dlatego wymyśliła, że wyznaczy Łukaszowi spotkanie w Kowalu, a Cezary jeszcze raz będzie musiał ją dowieźć. W ciągu dwu, trzech minut telefonicznej rozmowy niczego nie zdoła wyjaśnić. Tylko czy Łukasz się zgodzi, 157 myślała, zamykając furtkę. O tym, czy Cezary się zgodzi, w ogóle nie myślała. Z domu wyjrzała pani Iza. Zuzanna z wielką ulgą zawisła matce na szyi. Była sporo wyższa, ale sztukę wiszenia opanowała do per- fekcji. Znowu przez moment poczuła się małą dziewczynką, która nie wiadomo czemu wyrosła i wpadła w jakieś swoje i cudze tajem- nice. Nagle zachciało jej się szepnąć matce do ucha, że ten uroczy chłopak, który wlazł do mieszkania za nią, to groźny porywacz. - Ślicznie pachniesz - mruknęła. Obejrzała się na Cezarego. - To przyjaciel naszej Weroniki, dzięki niemu tu jestem - wyjaśniła. Przyjaciel przyjacielem, jednak zdała sobie sprawę, że nawet nie zna nazwiska chłopaka. Wymienił je, całując panią Izę w rękę. Zu- zanna nie czekała. Dorwała się do telefonu w gabinecie ojca. Drzwi zostawiła uchylone, zgodnie z życzeniem Cezarego. Teraz nie tylko kolana jej drżały, cała trzęsła się ze skrywanych emocji. W czasach, gdy mieszkała z Łukaszem i gdy wszystko toczyło się normalnym torem, nigdy nie telefonowała do szpitala. Mieli taką swoją umo- wę, która nie pozwalała dzwonić do pracy z błahostkami, z pyta- niami: co wolisz na obiad, pierogi czy naleśniki. Tym razem uzna- ła, że sprawa jest najwyższej wagi. Połączyła się z ortopedią. Jakaś kobieta kazała jej czekać, więc czekała cierpliwie. Łukasz długo nie podchodził do aparatu. Kiedy wreszcie usłyszała nieco zdyszany, może trochę niecierpliwy głos, zdobyła się jedynie na zduszone, krótkie: - To ja. - Prosiłem cię, żebyś... Nie chciała tego słuchać. - Wiem, pamiętam! Gdybyś częściej nocował w domu, nie musia- łabym odrywać cię od pracy - powiedziała już swoim normalnym głosem. - Zuzanna? Jego zdziwienie dotknęło ją do żywego i zabolało. Mógł się po- czuć zaskoczony, jednak nie musiał udawać, że nie poznaje głosu swojej dziewczyny. Niechby nawet byłej dziewczyny! Czy się ucie- szył? Chyba tak. Na pewno tak, chociaż próbował zachować rezer- wę. Nie wzbraniał się przed przyjazdem do Kowala. Mógł być oko- ło osiemnastej i tak się umówili. O nic nie pytał, ona niewiele więcej mogła powiedzieć. Parę razy tylko głos jej się załamał, szczególnie na końcu, kiedy szepnęła, że go kocha. Nie odpowiedział. 158 Odłożyła słuchawkę i objęła głowę rękami. Patrzyła na obciąg- nięty suknem blat biurka. Ileż to razy tak siedziała w ojcowskim fotelu, z rękami we włosach i gapiła się na zielone sukno. Tyle razy, ile nie wychodziło jakieś zadanie z fizyki lub chemii, to znaczy dość często. Czarny kleks był jej dziełem. Wychlapała cały atrament z parkera na swój zeszyt i na sukno. Ojciec zdenerwował się wtedy odrobinę. On nigdy nie denerwował się bardzo, zawsze tylko odrobi- nę. A Łukasz? Łukasz lubił się dąsać. Chociaż trzeba mu przyznać, że robił to rzadko. Teraz się nie dąsał, teraz był urażony. Ten chłód na koniec... - Czego ja się spodziewałam - szepnęła. - Euforii, wrzasku rado- ści, indiańskich okrzyków? Zginęłam mu z oczu na dłużej, niż mógł znieść. Na jego miejscu też bym się wściekła. Ale z dfugiej strony, to on wyłączał telefon, to on nie dał mi żadnej szansy wtedy w Toruniu. I nie odpowiedział na wiersz. Próbowała się pocieszyć, zwalając jak zwykle część winy na nie- go. Nie pomogło. Uświadomiła sobie wreszcie, że nie chce mieć ra- cji, chce tylko odzyskać chłopaka. Nagła tęsknota za Łukaszem obezwładniła ją i przygniotła do fotela. Słyszała, że przyszła panna Mirka. Akurat panny Mirki w ogóle nie miała ochoty oglądać. Ani Cezarego. Najchętniej zostałaby tylko z mamą, tatą i Łukaszem. A może zostać? - pomyślała. Nie. Jutro zostanę. Niech sobie Cezary szaleje, niech się wścieka razem z Weroniką. Jutro powiem Łukaszo- wi całą prawdę i wrócę z nim do Włocławka. Każda decyzja podjęta jest lepsza od niepewności. Wstała od biurka i wyszła do salonu. Na widok panny Mirki aż ją zatkało. Sa- telitka miała na głowie wielki kok, puchaty niczym materac, brewki pociągnięte henną i rękę na temblaku. Jasny kostium trochę się marszczył na plecach i przy rękawach. Widocznie ostatnio trochę przytyła. - Ależ pani elegancka, panno Mirko - powiedziała Zuzanna, cmokając powietrze w pobliżu policzków zaróżowionej kobiety. - A co się stało w rękę? - Przecięłam sobie ścięgno w małym palcu. Niby drobiazg, po- patrz, ale pan Łukasz powiedział, że trzeba robić przeszczep. Biorą stąd - pokazała na przegub dłoni - i wstawiają do palca. Pan Łukasz sam osobiście wykona operację. Mam się zgłosić do szpitala po po- wrocie z Torunia. - Jedzie pani do Torunia? 159 - Weronika mnie już tyle razy zapraszała, że niegrzecznoscią by- łoby odmawiać. Posiedzę tam ze dwa dni i wrócę. Zuzanna spojrzała na Cezarego. Siedział z niewinną miną i uda- wał, że nie zna Torunia ani Weroniki. - A pan Łukasz pracuje? Dlaczego nie przyjechał? - dopytywała się panna Mirka. Nietrudno było odgadnąć, że zaraz przerzuci swo- je zainteresowanie na Cezarego. - Szkoda, że pani wyjeżdża, bo jutro nas odwiedzi. Umówiliśmy się właśnie tutaj o osiemnastej. - Przecież wiesz - wtrącił Cezary - że jutro przyjeżdża Weronika ze swoimi gośćmi. - To są jej goście, nie moi. Zresztą, jeżeli sprawia ci to kłopot, chętnie zostanę do jutra w domu. - Nie, nie. Oczywiście, że cię przywiozę - zgodził się skwapliwie. - Nie, jednak zostanę - powiedziała, patrząc z satysfakcją na jego minę. Nie była to mina przerażona, raczej zaskoczona nieprzewi- dzianymi komplikacjami. - Obiecałaś Weronice, że pomożesz mi przygotować obiad. Nie poda przecież swojemu promotorowi sadzonego jajka. - Promotorowi? - zainteresowała się pani Iza. - Tak. Weronika robi doktorat - wyjaśnił uprzejmie Cezary. Zuzanna zaczęła się żegnać. Znowu przywarła do matki całym ciałem i pomyślała, że zaczyna robić się sentymentalna. Pani Iza mu- siała iść do gabinetu i nie mogła cieszyć się dłużej widokiem córki. Wcisnęła jej tylko do kieszeni kilka szeleszczących papierków, które podobno szczęścia nie dają, natomiast bardzo ułatwiają życie. Cymbał się obraził. Nie mogli zabrać go do Kowala, zamknęli w domu, to się obraził. Owszem, odtańczył powitanie, ale zaraz po- tem wcisnął się mordką w kąt, udając, że ich w ogóle nie zauważa. Zuzanna znała już obrażone wcielenie Cymbała, co nie przeszkadza- ło jej popłakać się ze śmiechu. - No zobacz, sam zobacz, czy to nie jest urodzony artysta? - wo- łała, łaskocząc psiaka po żebrach. Cezary zrobił minę: teraz pokażemy prawdziwą sztuczkę. - Czaruś, do nogi! - zawołał. Pies z ociąganiem podniósł zadek z podłogi i ze zwieszoną głową podszedł do pana. Został za to pogłaskany i pochwalony. Z miejsca też odzyskał wigor. 160 - Nie wolno się obrażać! Przeproś pana! Cymbał stanął na tylnych łapach, spojrzał przymilnie i cichutko zaskamlał. - Sam go tego nauczyłeś? - spytała zdumiona Zuzanna. - Humory wyssał z mlekiem matki - odparł Cezary - ale nawet najmniejszy pies musi być uczony porządku i posłuszeństwa. Głupo- ta tylko ludziom przystoi, choć nie zawsze wychodzi na zdrowie. Zuzanna przyklęknęła obok psiaka i gładziła go po grzbiecie. - Słuchaj - podniosła na Cezarego oczy - on mnie złapał za nogę. Nie ugryzł, tylko złapał. To było w salonie u Weroniki... chyba w dniu naszej ucieczki. Chciałam otworzyć drzwi balkonowe, a on mi nie pozwalał. Rozumiesz coś z tego? - Czaruś ma lęk wysokości. ** - Boi się balkonu? - Dziewczyno, przecież tam w ogóle nie ma balkonu! Sterczą dwie stalowe belki i to wszystko. Weronika ci nie powiedziała, że masz nie dotykać drzwi balkonowych? - O matko! Nie... chyba nie... Gdyby powiedziała, to przecież za- pamiętałabym! - Wielkie zielone oczy patrzyły na Cezarego z przera- żeniem. - Mów, co chcesz, moja siostra jest wariatką, skończoną wa- riatką. To była pierwsza rzecz, o której powinna mi powiedzieć, nie uważasz? Teraz jeszcze zaprosiła pannę Mirkę! Matko święta! Prze- cież Mirka natychmiast wylezie na balkon, żeby pozaglądać sąsiadom do okien. Babsko jest wścibskie i upierdliwe, co nie znaczy, że ma lą- dować z piętra na ogródek. Nawet materac na głowie jej nie uchroni. - Nie szalej. Weronika na pewno nie skrzywdzi swojej panny Mirki. Zuzanna podniosła się z podłogi i stanęła na wprost chłopaka. Też się uniósł z krzesła, bo głupio mu było siedzieć, gdy ona stała. - Swojej? To znaczy, że mnie chciała skrzywdzić? Liczyła, że wy- padnę na zbitą mordę... i co dalej? - Wyciągasz niewłaściwe wnioski, Zuzanno. Zaręczam, że... - A ja twoje zaręczenia mam w dupie. Dawaj komórkę! Dawaj, i to szybko, bo powiem na policji, że uknuliście spisek. - Do kogo chcesz dzwonić? - spytał z rezygnacją. W policję na pewno nie uwierzył, możliwe jednak, że uznał racje Zuzanny, bo wy- ciągnął telefon z kieszeni. - Do idiotki, za którą przed chwilą chciałeś ręczyć - odpowie- działa niecierpliwie. 161 Weronika była wyciszona, spokojna i tak czuła, że Zuzannę na- tychmiast szlag trafił. Zaczęła krzyczeć, że dosyć ma siedzenia na wsi, dosyć Weroniki, Cezarego i spędzania wakacji pod dyktando dwójki szaleńców. - Kochanie moje - roztkliwiła się Weronika - zamiast się złościć, namów Cezarego na dyskotekę w Skrzynkach. Wiesz, jaki świetny materiał do reportażu możesz tam znaleźć? Mam paru znajomych dziennikarzy, mogę ci ułatwić zaistnienie na łamach. - Już ty mi lepiej niczego nie ułatwiaj! Jak zechcę napisać repor- taż, to sama znajdę temat i wydawcę! - krzyknęła, żeby tylko nie dać poznać po sobie zaskoczenia. Jeżeli siostra mówiła o reportażu, to znaczy, że rozmawiała wcześniej z Cezarym. Co wiedzieli, a czego się domyślali? O balkon prawie się pokłóciły. Weronika oczywiście upierała się, że mówiła, Zuzanna, że nie mówiła, i powstała z tego zgrabna py- skówka. Zuzanna trzęsła się z hamowanej złości. - Aż trudno uwierzyć, że obie jesteśmy córkami tego samego oj- ca! - powiedziała, rzucając Cezaremu telefon na kolana. - A która z was, twoim zdaniem, bardziej pasuje do ojca? - spy- tał z leciutką ironią. Zuzanna wzruszyła ramionami. Nie chciało jej się niczego tłuma- czyć. Gwizdnęła cichutko na Cymbała i poszła do ogrodu rozprawić się z myślami. Zauważyła, że Cezary spokojnie wyjął z kieszeni walk- mana i włożył słuchawkę do ucha. Ostatnio, ledwie tylko schodziła mu z oczu, przestawiał się na słuchanie muzyki. Może w ten sposób odreagowywał stresy, bo Zuzanna nie szczędziła mu złośliwości. Raz tylko wypadł z roli, gdy posprzeczali się o obrożę, poza tym zacho- wywał idealny spokój. Unikał kłótni, ustępował jej, gotował, zmywał i raczej zachowywał się w porządku. Zaniedbany sad błagał o litość. Zuzanna zbyt długo podpatry- wała ogrodnicze zabiegi ojca, by nie widzieć, że stare drzewa po- winny zostać prześwietlone, porządnie przycięte i dokarmione. We- ronika nigdy nie przejawiała najmniejszego zainteresowania pracą w ogrodzie. Na dobrą sprawę nie odróżniała jabłoni od śliw i gru- szy, chociaż obok rodzinnego domu był spory sadek. Po prostu jed- nych ludzi to interesuje, innych nie; jej nie interesowało absolutnie. U siebie pozwoliła, by drzewa dziczały sobie spokojnie i z godno- ścią. 162 Zuzanna usiadła pod starą gruszą. Cymbał natychmiast zazna- czył terytorium - inaczej być nie mogło, miał to zakodowane w swo- jej psiej naturze. Wyciągnęła rękę i pogłaskała psiaka. Ułożył się z łebkiem opartym o jej kolano, patrzył w oczy. - Wiesz, co nas gryzie? - spytała, drapiąc go leciutko za uchem. - Ciebie podobno pchły, mnie nasze jutrzejsze rozstanie. Nie wrócę już, Cymbałku do ciebie, zostanę z Łukaszem. Musiałam zniknąć na parę tygodni, żeby zdać sobie sprawę, że bez niego nie umiem żyć. To znaczy, może i umiałabym, ale nie chcę. Samotność jest parszywa, a on i ja... to znaczy my, rozumieliśmy się jak dwa łyse konie. Tylko z mamą, z Łukaszem i z Malwiną tak się rozumiałam, choć otarłam się w życiu o wielu ludzi. Dlatego muszę zrobić wszystko, żeby wró- cić do Łukasza, zanim przestanie mnie poznawać pt> głosie. Wiesz, jak się zdziwił, że ja to ja? Zadzwoniłam, a on pyta: Zuzanna? Pew- nie udawał, żeby mi dać po nosie. Spokojna głowa, oddam mu z na- wiązką, tylko najpierw muszę wrócić na swoje miejsce. Żebym tak mogła zachować was obu, to byłoby cudownie. Będę tęskniła, psia- ku. Nie żartuję, będę, bo ty mi ocaliłeś życie. Nie zaprzeczaj. Myśla- łeś, że majstruję przy balkonie, żeby otworzyć drzwi, i złapałeś mnie za nogę. Ty jesteś mądrzejszy od Weroniki, dużo mądrzejszy! - Od- krycie było tak piorunujące, że Zuzanna przygarnęła mopsika i nie- mal zdusiła w uścisku. Powtarzając wciąż, że jest najmądrzejszym psem świata, zaczęła go gładzić po głowie, po szyi, po grzbiecie. Twarda obroża trochę przeszkadzała, wsadziła palce pod nią i nama- cała jakieś zgrubienie. - Co ty tu masz? - spytała zaskoczona. Do- tknęła jeszcze raz, zajrzała i wszystko stało się prawie jasne. Nigdy nie widziała z bliska pluskwy podsłuchowej, ale parę filmów sensa- cyjnych obejrzała w swoim życiu. Skojarzenie guziczka na obroży z walkmanem nie było już takie trudne. Przygryzła usta. Trzeba by- ło jakoś dać do zrozumienia Cezaremu, że jej okrzyk oznaczał coś in- nego, nie to, o czym on musiał pomyśleć. - Siedź spokojnie piesku! Pytam, co masz na ogonie? Pokaż. Przyczepił się do ciebie jakiś rzep - powiedziała, uśmiechając się złośliwie na wspomnienie Cezarego. Poczekaj, skunksie, pomyślała. Ty jeszcze pożałujesz, że stanąłeś na mojej drodze. Przez bity kwadrans opowiadała Cymbałkowi o prześwietlaniu drzew owocowych. Nawiązała oczywiście zgrabnie do ogrodniczego beztalencia Weroniki. Niestety, nie dało się już cofnąć słów o plano- wanym powrocie do Kowala. Nad sposobem powrotu musiała się 163 dobrze zastanowić. Była pewna, że Cezary znajdzie jakiś pretekst i nie podwiezie jej do domu na osiemnastą. Sama na jego miejscu tak właś- nie by postąpiła. Wracała do dworku babki Poręckiej z bardzo ciężkim sercem i przekonaniem, że znowu zdana jest wyłącznie na siebie. Cezary wymyślił wypad na dyskotekę. Bardzo się zapalił do swo- jego planu i przy obiedzie próbował przekonać Zuzannę. Droczyła się z nim, bo sprawiało jej to przyjemność, choć z góry wiedziała, że pójdzie. Dyskoteka mogła stać się dla niej przepustką do wolności. Ileż to roboty, żeby zniknąć chłopakowi w tłumie, skorzystać z cu- dzego samochodu albo przekazać wiadomość. Cezary chyba w ogó- le o tym nie pomyślał, bo zachęcał ją coraz gorliwiej. - Opanuj się, człowieku! Każde polecenie Weroniki wykonujesz z taką sumiennością? - spytała ze złośliwym uśmiechem. - Dlaczego tak mówisz? Uważam, że to dobry pomysł i należy ci się odrobina rozrywki. W końcu jesteś na wczasach - odpowiedział spokojnie. - Tylko ty jesteś na wczasach, ja nie. Idź, jeśli chcesz, chętnie po- siedzę w domu. - Nie lubisz tańczyć? - Nie z każdym. - To wypijemy piwo, popatrzymy na konkursy, posłuchamy mu- zyki. - Już ci walkman nie wystarcza? - Chodź! - Powiedz jeszcze: do nogi, i wtedy na pewno zrozumiem. Tresu- ra to jest to, co mnie kręci najbardziej. Zadowolona, że mu dogryzła, poszła do swojego pokoju. Ostat- nio żyła w ciągłym napięciu. Czuła się podglądana, rewidowana, na- wet podsłuchiwana. Zajrzała do torby, pomacała ręką wśród ciu- chów i nigdzie nie natrafiła na swój notatnik. Wysypała zawartość torby na tapczan. Trochę rzeczy spadło na podłogę i w małym poko- iku z miejsca zrobił się bajzel. Notatnik zapadł się pod ziemię, a mó- wiąc dokładniej, zmienił pokój i właściciela, co zresztą nie miało już żadnego znaczenia. Malwina rano zaniosła Lemańskiemu dyskietkę i w ten sposób puściły machinę w ruch. Zuzanna zdenerwowała się jedynie z obowiązku, bo nie była przyzwyczajona, by ktoś obcy grze- bał w jej rzeczach. Ciche pukanie do drzwi wcale jej nie przeraziło. Nawet się nie poruszyła. 164 - Co robisz? - zdziwił się Cezary. - Szukam najwłaściwszej kreacji na dyskotekę. Nie widać? - I na co się zdecydujesz? - Na nic. Nie mam co na siebie włożyć! - Mogę? - spytał, podchodząc do tapczanu. Najwidoczniej chciał pomóc dziewczynie i wybrać coś według swego gustu. - Ani się waż! Dostaję furii, gdy ktokolwiek dotyka moich rzeczy. Właśnie mam taki atak. - Niczego nie dotknąłem! - Jesteś pewien? - Oczywiście. - Uniósł obie ręce do góry, pokazując, że są puste, że nie ukrywa w nich żadnych damskich fatałaszków. Przez sekundę mierzyli się wzrokiem. ¦** - Spadaj! - powiedziała niemal przyjacielskim tonem Zuzanna. Pół godziny później zeszła na dół w jasnych spodniach i krótkiej koronkowej bluzce, spod której widać było ciemny pas opalonego brzucha. Mimo szczuplutkiej sylwetki ciało miała gładkie, piękne. Udała, że nie widzi aprobaty w oczach chłopaka. - Gdzie smycz? - spytała, rozglądając się po kuchni. - Chcesz, żeby nam zadeptali psa? - Nie zamierzam tańczyć, więc muszę mieć kogoś odpowiednie- go do pogadania. - Wreszcie rozumiem, dlaczego wybrałaś psu takie kontrowersyj- ne imię! - wykrzyknął, uderzając otwartą dłonią w czoło. Zuzanna parsknęła śmiechem. Nic nie umiała na to poradzić, że bawiło ją poczucie humoru Cezarego. Poczekała, aż zamknął miesz- kanie. - Chyba nie pojedziemy motorem? - spytała zaskoczona, kiedy skręcił do stodoły. - To kawał drogi. Powrót nocą na pewno by ci się nie spodobał. Poza tym chcę cię zaprosić na smażoną rybę i pokazać jezioro, zanim się ściemni. Jezioro Skrzyneckie trochę rozczarowało Zuzannę. Właściwie nie tyle jezioro, bo woda była czyściutka, ile połamane pomosty i brak plaży. Było popołudnie, ludzie leżeli pokotem tuż przy piaszczystej drodze. Ciało przy ciele, większe, mniejsze, chude i pękate, wszystkie podsmażone na środkowopolski brąz, inny od górskiego i od mor- skiego. 165 - Masz ochotę zamoczyć nogi? - spytał Cezary. Zostawili motor na parkingu i wracali w procesji golasów, którzy kursowali między plażą i namiotami z piwem. - Chyba że mnie silą wrzucisz do wody. - Nigdy nie używam siły wobec kobiet. - Próbujesz mi wmówić, że jesteśmy razem z wyboru i sympatii? - Ja ci niczego nie wmawiam, Zuzanno. - Rozczulasz mnie, stary! - Wygra pan, który zbierze i przyniesie na estradę najwięcej dam- skich staników! - krzyczał didżej, odpowiedzialny za konkursy. Mu- siał krzyczeć, żeby zagłuszyć entuzjazm panów i niezadowolenie pań. Kobiety protestowały nie z żalu za stanikami, lecz z nagłego zapo- trzebowania na kolejną konkurencję, w której głównym trofeum miały być męskie slipki. Chciały dawać i chciały brać, jak przystało na równorzędnych partnerów. Radosny tumult wokół estrady sku- tecznie utrudniał rozmowę. - Przy przeciąganiu liny tak nie ryczeli - wrzasnęła Zuzanna. - Słucham? Cezary pochylił się w jej stronę. Uśmiechnęła się i machnęła ręką. Siedzieli dość niefortunnie, bo blisko estrady. Biedny Cymbał nie wiedział, gdzie schować głowę. Jemu też było za głośno. Nie miał wy- boru, leżał przy stopach Zuzanny. Wokół pełno było ludzi młodych i bardzo młodych. Z rąk do rąk krążyły butelki z piwem. - Da mi pani swój stanik? Nad Zuzanną pochylił się wygolony na łyso młodzieniec. Trzy damskie staniczki, przewieszone przez rękę świadczyły, że to jeden z uczestników konkursu. - Źle trafiłeś, chłopie! To moja żona. - Cezary objął ramieniem Zuzannę i władczym gestem odesłał speszonego chłopaka do innych stolików. - Czy mnie dotyk myli, czy oszukałaś tego biedaka? - krzyknął, gładząc plecy dziewczyny. - Przecież ty nie masz stanika. - Zabieraj tę rękę, kochanie, bo zaraz urządzę rodzinną awanturę - odkrzyknęła pogodnie. - Nie wolno mi objąć własnej żony? - Żonę wolno. Niechętnie zdjął rękę i przez chwilę patrzył z bliska na Zuzannę. - Śliczna jesteś! - wrzasnął. 166 - Nie słyszę! - Jędza z ciebie. - Na zdrowie! - odkrzyknęła, tylko pozornie bez sensu. Dalej już nie dało się ani krzyczeć, ani szeptać. Milcząc obserwo- wali tańczących. Kilka kroków od nich wyginała się we wdzięcznych podrygach śliczna blondynka. Mogła mieć osiemnaście, dwadzieścia lat. Zgrabna była, szczuplutka, o biuście tak pięknym, że Zuzanna, choć wolna do kompleksów, poczuła ukłucie zazdrości. Patrzyła na małą z prawdziwą przyjemnością. Cezary też patrzył, ale bez przy- jemności. Nawet oparł głowę na ręku i chyba przesłonił sobie kawa- łek twarzy. Musiał jednak zauważyć moment, gdy do blondynki podszedł dryblas z tlenionym hamburgerem na głowie i naręczem staników na ręku. Dziewczyna rozłożyła dłonie w"geście odmowy. Miała na sobie sznurowany gorsecik, który zastępował bluzkę i gdy- by hamburger był facetem myślącym, odszedłby szukać szczęścia gdzie indziej. On jednak uparł się, chwycił małą za rękę i zaczął szarpać. - Widzisz tego idiotę? - krzyknęła Zuzanna. Mina Cezarego mówiła, że nie widzi żadnego idioty. Nie było czasu na wyjaśnienia. Hamburger szarpał dziewczynę jak kukłę, jej koleżanki piszczały, reszta tańczyła lub gapiła się przerażona. Zu- zanna dwoma susami znalazła się w samym środku awantury. Zasło- niła sobą dziewczynę, co wyjątkowo rozwścieczyło hamburgera. Pod- niósł obie ręce, próbował doskoczyć do nieprzewidzianej przeszkody i ani się obejrzał, jak po piruecie w powietrzu wylądował na mura- wie, wśród damskich staników. - Jak dziewczyna odmawia, to zjeżdżaj szukać szczęścia gdzie in- dziej! - wrzasnęła nad nim Zuzanna. Głośne brawa za plecami uprzytomniły jej, że ktoś jednak zauwa- żył i docenił ten popis japońskiej sztuki walki. Założyła facetowi dźwignię na staw łokciowy i musiał runąć, nie miał szans, zwłaszcza że nie spodziewał się ataku. Wstał i umknął nad podziw szybko, zo- stawiając na murawie zdobyczne staniki. Parę osób zaczęło wiwato- wać na cześć Zuzanny. Pomachała im ręką i zawróciła do stolika. Ce- zary zagrodził jej drogę. - Idziemy! - zarządził. - Teraz, kiedy zaczynam się rozkręcać? - Ten facet gada z kumplami i pewnie też się rozkręca - mruknął Cezary, ciągnąc Zuzannę do wyjścia. 167 Drogę zabiegła im blondynka z koleżankami. Chciała dziękować Zuzannie, lecz patrzyła na Cezarego. - Ty tutaj? I co, wiadomo coś? - pytała z zachłanną ciekawością. Takiej gratki Zuzanna nie mogła przepuścić. Cezary patrzył na dziewczynę, uśmiechał się uprzejmie, ale widać było, że myśli jedynie 0 ucieczce. - Dlaczego stoimy? Siadajmy! - zaproponowała Zuzanna. - Nie, nie, już późno! - zaprotestował Cezary. - Wcale nie jest późno. - Zuzanna złapała blondynkę za rękę 1 pociągnęła do stolika, z dala od estrady. Cezary nie miał wyjścia. Z psem na rękach, z trzema dziewczynami po bokach, człapał za ni- mi niechętnie. - Muszę ci podziękować... - zaczęła blondynka, ale Zuzanna nie dała jej skończyć. - Mam prośbę - szepnęła przez zaciśnięte zęby. - Zajmij tego fa- ceta, najdłużej jak się da. I zorganizuj mi komórkę, błagam! Tylko ani słowa przy nim. Najlepiej weź go do tańca. Mała była bystra i niepozbawiona kobiecej przebiegłości. Jeszcze zanim usiedli, dyskretnie wcisnęła Zuzannie do ręki telefon. Po mi- nie widać było, że nie wypuści Cezarego z pazurków tak długo, jak będzie trzeba. Chłopak był milczący, nie chciał tańczyć, oczka biega- ły mu w dolnych rejonach, między zdeptaną murawą a blatem stołu. Zupełnie jakby zamiast ślicznych dziewczyn otaczały go wiedźmy. - Cezary, zatańcz z panią - poprosiła Zuzanna, patrząc z przy- jemnością na spłoszoną minę swojego towarzysza. - Mam na imię Ewa - powiedziała dziewczyna. - A to Magda, Gosia i Beata. Wszystkie panny dygnęły wdzięcznie. Zuzanna objęła najbliżej siedzącą Beatę. - Maszerujcie na środek. Ogłaszamy z Beatą konkurs na najpięk- niejszy taniec - rzuciła lekkim tonem i uśmiechnęła się czule do Ce- zarego. Co miał biedak robić, kiedy Ewa, Magda i Gosia wpięły mu się w ramiona i pociągnęły w stronę tańczących? Szedł do przodu, z gło- wą zwróconą do tyłu i nie spuszczał oczu z uśmiechniętej Zuzanny. - Zasłoń mnie - szepnęła. - I mów coś! Modlitwę albo wiersz, byle widział, że ruszasz ustami. Ukryta lekko za firanką puszystych, długich włosów Beaty, z łok- ciem na jej ramieniu, nie przestawała uśmiechać się do tańczących 168 nawet wówczas, gdy słowa Malwiny ścięły jej krew w żyłach. Malwa była w domu sama, darła się prosto do ucha Zuzanny, skutecznie przekrzykując orkiestrę. Cezary wyginał się z wdziękiem słonia i bar- dziej był zainteresowany Zuzanną niż partnerkami w tańcu. Dziew- czyny odciągnęły go na bok, najwidoczniej chciały porozmawiać. Nie odszedł daleko. Coś im tłumaczył, kiwał głową, lecz patrzył na Zuzannę. Niewiele mu z tego patrzenia przyszło. Kiedy wrócili do stolika, nawet nie zauważył, że pod stołem oddała Ewie telefon i dy- chę za rozmowę. - Idziemy? - spytał. Nie upierała się, żeby zostać dłużej. Ucałowała po kolei wszyst- kie dziewczyny. «, - Grasz u niego? Myślisz, że można mu wierzyć? - spytała szep- tem Ewa. - Oszalałaś! Przecież to tylko mężczyzna - odpowiedziała z goryczą. Motocykl zepsuł się jakiś kilometr od domu. Podprowadzili go pod latarnię, co jednak nie na wiele się zdało. Cezary nawet nie bar- dzo wiedział, gdzie zaglądać i czego szukać. Było już dobrze po pół- nocy. Domy, które mijali, pogrążone były we śnie. - Nie dąsaj się, zobaczymy za dnia - powiedział. - Jeśli będzie trzeba, znajdę jakiegoś mechanika. Zuzanna nie dąsała się dlatego, że motocykl wysiadł. Nawet nie podejrzewała Cezarego, że zmajstrował coś specjalnie. Gdyby chciał, zrobiłby to rano, a nie w nocy, daleko od domu. Zuzanna w ogóle nie myślała o motocyklu. Po rozmowie z Malwiną czuła w piersi wul- kan. Miała ochotę krzyczeć, tupać, walić pięściami w drzewa. Malwa powiedziała jej rzecz straszną. „Jesteś nominowana", po- wiedziała. „Rozumiesz?". Zuzanna nie rozumiała. Za nic nie mogła pojąć, że najbliższa przyjaciółka, Li, usiłowała wykopać ją z miejsca przy boku Łukasza. Malwa przechowywała na dowód kolejowe bi- lety do Włocławka. Skąd u Li takie nagłe sobotnio-niedzielne zainte- resowanie miastem, w którym oprócz Zuzanny nie miała nikogo zna- jomego? Skąd skłonności do poezji i czułych liścików? Malwa bezczelnie zajrzała do korespondencji w komputerze i straciła resztę złudzeń. Li pracowała nad Łukaszem kompleksowo: wysyłała e- -maile, dzwoniła o różnych porach do domu i do szpitala, wreszcie spędzała z nim weekendy. Była zabujana o wiele bardziej niż za czasów 169 australijskiego kangura i bardziej, niż zdarzyło się ze dwa razy po kangurze. Zdradzały ją błędne oczy, roztargnienie oraz histeryczna reakcja na każdy telefon. Jeżeli tylko dzwonił, musiała sprawdzić, czy to przypadkiem nie do niej. - Kiedy ostatnio rozmawiałyśmy, stała nade mną, zielona ze stra- chu. Słyszała każde słowo. Nieźle sobie wykombinowałaś z tą Wir- temberską - powiedziała Malwina. - W ogóle nie myślałam o Li -jęknęła Zuzanna. - Ty miałaś swo- je gumowe ucho, ja swoje. - Ty też? - zdziwiła się Malwina. Zaraz potem napadła na Zuzannę, że zamiast pilnować własnych spraw wyjeżdża bez słowa, baluje nie wiadomo gdzie ani z kim. Gdy- by nie dodała przytomnie, że z samego rana oddała dyskietkę Le- mańskiemu, Zuzanna wcale by o to nie spytała. Wobec zdrady Łu- kasza nic więcej się nie liczyło. Przynajmniej chwilowo. Po takiej rozmowie Zuzanna nie mogła tryskać humorem. Nie słyszała, co Cezary do niej mówił. Dopiero za trzecim czy czwartym razem odpowiedziała, że nie zna dżiu-dżitsu ani dżudo. - Ale faceta położyłaś na łopatki? - On mnie też. - Czy ty śpisz, dziewczyno? - zdziwił się Cezary. - Mówię o tym stanikowcu na dyskotece. - A... Aikido. To był chwyt aikido. - Świetna jesteś! - I co z tego? - spytała zbolałym głosem. Jeżeli do tej pory zazdrość była dla Zuzanny uczuciem obcym, to w lipcową noc z piątku na sobotę poznała jej zatruty smak. Była pewna Łukasza, wierzyła mu bezgranicznie i nagle została sama ze swoją naiwną, dziecięcą wiarą. Łukasz był z Li. Czy tak samo ją tu- lił jak Zuzannę, gładził po włosach i po szyi? A co jej szeptał do ucha? Zmienił rytuał miłosny, czy powtarzał krok po kroku, jak wy- uczoną lekcję? Za nic nie mogła sobie wyobrazić pięknej Li w obję- ciach Łukasza. Na samą myśl, że on i ona... zaciskała ręce w pięści i tłukła nimi w poduszkę. Łukasz był jej, tylko jej, żadna inna dziew- czyna nie miała prawa kłaść mu głowy na nagiej piersi, dotykać ra- no szorstkiego policzka i czekać, aż się ogoli, żeby przytulić twarz do gładkiej, pachnącej skóry. Powtarzała sobie, że Malwa się myli, że to niemożliwe, a już za moment nazywała ukochanego podłym 170 zdrajcą. Żałość, tęsknota, złość - wszystko to mieszało się w niej, burzyło, wypełniało duszę po brzegi. Miała ochotę biegać po poko- ju, obijać się o ściany, walić głową w drewnianą boazerię, żeby tylko zagłuszyć piekło w środku. Każdy krok przekładał się na skrzypie- nie podłogi. Przycupnęła na tapczanie. Cezary mógł jeszcze nie spać i całkiem opacznie wytłumaczyć sobie hałasy za ścianą. Nie chciała go oglądać, nie chciała rozmawiać, myślami krążyła wyłącznie wo- kół jednej osoby... no, może dwu. Łukasz zdradził ją z najlepszą przyjaciółką, a to bolało podwójnie. Nazywała Li paskudą, małpą, świnią, ale nie czuła ulgi. Nie mogła czuć, bo cokolwiek powiedzia- ła, nie zmieniało faktu, że w momencie, gdy ona bezsilnie miotała się po pokoju, oni byli razem. Widziała mieszkanie,przy Budowla- nych, widziała Li rozwaloną na kanapie, bezwstydnie odkrytą, i wi- działa pochylonego Łukasza. Od tych obrazów zamąciło jej się w głowie. Zeskoczyła z tapczanu i otworzyła okno na całą szero- kość. Chłodne powietrze nocy sprawiło, że zaczęła dygotać. Stała w oknie, wciąż jeszcze ubrana jak na dyskotekę i słyszała szczękanie własnych zębów. - Co się stało? - spytał Cezary. - W ogóle się nie kładłaś? Zszedł rano przed siódmą do kuchni i zastał Zuzannę przy stole. Siedziała z głową opartą na rękach, blada, z podkrążonymi oczami. Pokój wydał jej się klatką, musiała z niego uciec, żeby jakoś dotrwać do rana. Może nawet trochę drzemała, choć była przekonana, że nie zmrużyła oka. Spojrzała na Cezarego. Nie chciało jej się ust otwie- rać, pokręciła więc głową, że nie powie, nie ma ochoty i wszystko, łącznie z pięknym porankiem, guzik ją obchodzi. Zamierzała tak sie- dzieć do skończenia świata lub zawalenia domu, to już było obojętne. Czuła się wypalona i niezdolna do najmniejszego wysiłku. Cezary nastawił wodę na herbatę i usiadł na wprost niej. Nie pchał się z łapami ani z pocieszeniami i to było bardzo miłe z jego strony. Szpiegował, podsłuchiwał, pilnował, bo takie miał zadanie, ale w gruncie rzeczy nie był złym facetem. Mogła trafić dużo gorzej, choćby na takiego typka, jak ten z tlenionym hamburgerem na gło- wie. Weronika widać znała się na ludziach. - Nie powiesz mi, co się stało? Mam zgadywać? - spytał. - Zdradziłeś kiedyś? Tkwiła wciąż w kręgu własnych myśli, nie patrzyła na Cezarego, nie dostrzegła więc zaskoczenia w jego oczach. 171 fl - Mogłabyś spytać jaśniej? Dopóki nie powiesz, co ci ta smarkula wczoraj nagadała, nie jestem w stanie odpowiedzieć na twoje pytanie. - Zdrada to zdrada - mruknęła. - To nadużycie czyjegoś zaufa- nia, pospolite oszustwo... a zresztą! - To były wyłącznie żarty, Zuzanno, zabawa, która nie powinna nikogo boleć - powiedział. Zuzanna czuła się rozbita, lecz udało jej się zachować resztki zdrowego rozsądku. Zorientowała się, że rozmawiają z Cezarym jak Polak z Polakiem, czyli każde z nich nadaje na inny temat. - A jeżeli zabolało? - spytała tym samym obojętnym tonem. - Tak ci powiedziała? - Nic mi nie powiedziała. - Przecież widziałem, że nie zamykała buzi. Słuchaj... każdy fa- cet ma swoje sposoby na poderwanie ładnej dziewczyny. Jeden wali wprost, bez cienia finezji, drugi stara się, jak umie. Naprawdę trzeba ci to tłumaczyć? - Tego akurat nie. Proszę dalej. - Ja podrywam... to znaczy podrywałem dziewczyny na ich ma- rzenia. Nie spotkałem żadnej, która nie chciałaby zostać aktorką. Udawałem... - Scenarzystę? - Zgadza się, scenarzystę. Dzwoniłem do Weroniki, gadaliśmy chwilę jak gęś z prosięciem, załatwiałem, no, prawie załatwiałem dziewczynie rolę z reżyserem i było fajnie. - Za zgodą Weroniki ciągnąłeś te wszystkie smarkule do łóżka? - wykrzyknęła poruszona do żywego. - Kto mówi o łóżku? - Więc po co je podrywałeś? - Żeby przez moment poczuć się ważnym, zaimponować dziew- czynie, może sprawdzić własne możliwości... a przy okazji dokuczyć trochę Weronice. To był w końcu jej pomysł. - Z dokuczaniem? - Nie bądź taka ciekawska. - Uśmiechnął się i wstał od stoły, po- ganiany gwizdkiem czajnika. - Herbata czy kawa? - Daj mi spokój! - Po momencie ożywienia Zuzanna znowu po- padła w wisielczy nastrój. Nie miała ochoty zastanawiać się nad wy- głupami Cezarego, choć przy okazji wyjaśnił jej pochodzenie kilku telefonów z niezbyt odległej przeszłości. Przypomniała sobie również scenarzystę z „Hossy", o którym opowiadały kelnerki. W każdej in- 172 nej sytuacji przydusiłaby chłopaka do muru, wypytała o szczegóły, jednak własny ból stępił w niej ciekawość. - Nie rozumiem tylko jednego - powiedział Cezary, stawiając przed Zuzanną filiżankę z kawą. - Dlaczego pytałaś mnie o zdradę? Kogo niby miałbym zdradzić? - Kogo, kogo... Wciąż zdradzasz, więc jakie to ma znaczenie? - Mam ci tłumaczyć, że nie jestem wielbłądem? To się nie uda. Pokochaj mnie, a sama się przekonasz, że nie masz racji. Spojrzała na niego, przekonana, że kpi. Natrafiła na uważne oczy, w których nie dostrzegła ironicznych diablików. - Jesteś niepoważny, wiesz?! Nawet gdybyś był jedynym facetem na świecie, to przecież nie mogłabym konkurować z własną siostrą. - Chcesz powiedzieć, że mogłabyś mnie pokochać, gdyby nie We- ronika, dobrze rozumuję? - Wybrałeś się, stary, ze swoimi amorami w samą porę. Tylko ci pogratulować pomysłu. - Zuzanna pokiwała smętnie głową. - Dla mnie też masz jakąś rolę w swoim scenariuszu? - Mam - powiedział powoli. - Proponuję ci rolę kobiety, która zmienia lekkomyślnego, choć uczciwego scenarzystę w zakochanego faceta. Potem żyją długo i szczęśliwie. - Za co żyją? Wiadomo już, czy tę część dopiero dopiszesz? - Tylko to cię gnębi? - Masz rację! To mnie w ogóle nie gnębi. Pisz tę rolę dla innej ko- biety, ja mam dosyć własnych zmartwień. Przez cały ranek aż do południa Cezary męczył się z motorem. Nie wyglądał na faceta, który markuje pracę. Ręce miał umazane do łokci, smar na spodniach, na nosie i policzku, sapał, postękiwał, za- glądał wszędzie, gdzie jego zdaniem należało zajrzeć. Niestety, mo- tocykl był stary, a umiejętności mechanika mniej niż średnie. - Nie stój nade mną, Zuzanno, to mi wcale nie pomaga! - powie- dział, patrząc bezradnie na posępną minę dziewczyny i rozbebeszony silnik. - Jeśli znasz się lepiej, to proszę, próbuj! Zuzanna wcale nie znała się lepiej. Z czasów, kiedy szalała z kum- plami na motorach, została jej tylko jedna umiejętność: potrafiła uruchomić silnik, omijając stacyjkę, nic ponadto. Do egzaminu na prawo jazdy wkuła, co jej kazali, by tuż po egzaminie wszystko za- pomnieć. Od grzebania w silnikach, od oświetlenia, wyważania kół i innych skomplikowanych spraw byli mechanicy i elektrycy samo- 173 IP chodowi. Nigdy nie czuła potrzeby wyręczania kogokolwiek i odbie- rania ludziom chleba. Tym razem jednak wyglądało na to, że nie znajdą żadnego mechanika. Była sobota, siedzieli na odludziu, mo- tocykl leżał rozebrany na części i nawet nie można go było dopchać do warsztatu. - Zadzwoń do Weroniki, niech przyjedzie po nas. - Módl się raczej, żeby nie przyjechała. - A benzynę to my mamy? - spytała. - No, co ty?! - spojrzał zaskoczony. - Jasne, że mamy. - Jesteś pewien? Otóż nie był pewien i całkiem nieoczekiwanie okazało się, że py- tanie o benzynę było jak najbardziej zasadne. Cezary przysięgał, że niedawno napełniał cały bak. - Nie wiedziałem, że ten gruchot pali jak smok - tłumaczył lekko zawstydzony. Uwierzyła mu na dwa razy, lecz darowała sobie złośliwe docinki. Pozwoliła poskręcać to, co rozkręcił, a sama usiadła na ganku. Cym- bał wyczuł jej podły nastrój. Oparł się przednimi łapkami o ławkę i delikatnie trącał nosem kolano dziewczyny. Pogładziła go po grzbiecie, przesunęła ręką po obroży. Wyglądało na to, że psiak zo- stał odpluskwiony. Cezary najprawdopodobniej zdjął podsłuch przed dyskoteką. Zresztą przestało ją to obchodzić. Mogła z Cym- bałem omawiać różne sprawy, lecz nie tę najbardziej dręczącą. Zdra- da ukochanego chłopaka to nie jest dobry temat do rozmów z kim- kolwiek. Sama musiała wszystko przemyśleć, ułożyć w sercu i w głowie. Zastanawiała się, czy w ogóle jest sens jechać do Kowala. A jeżeli Łukasz zgodził się na rozmowę tylko po to, żeby z nią ze- rwać? A jeżeli przyjedzie z Li i ośmieszy Zuzannę przed rodzicami? Przecież spędzają razem weekend. A jeżeli... Snucie przypuszczeń nie jest zajęciem twórczym ani specjalnie budującym, szczególnie gdy nie zna się zamierzeń drugiej strony. Rozmowa wydawała się ko- nieczna, nawet za cenę jeszcze większego bólu. Powtarzała sobie, że zła prawda lepsza jest od niepewności, by zaraz potem przekonywać samą siebie, że dopóki człowiek się łudzi, dostrzega też jakąś szansę, którą pewność zabija. - Wczoraj był piątek, i do tego trzynasty - szepnęła. Nie była nawet w połowie tak przesądna jak Weronika, lecz feral- na data tym razem i na niej zrobiła wrażenie. Zerwała się z ławki, kiedy Cezary kończył myć ręce pod pompą. 174 W składzie z narzędziami ogrodniczymi Cezary znalazł pięcioli- trową konewkę. Wyszli z domu przekonani, że tyle benzyny odstąpią im w każdej chałupie. Do tych najbliższych mieli spory kawałek dro- gi. Na szczęście nie było zbyt gorąco i spacer zapowiadał się prawie przyjemnie. Byłby jeszcze przyjemniejszy, gdyby mniej się kurzyło. - Naprawdę nie wiedziałeś, że w baku nie ma benzyny, czy bu- jasz? - spytała Zuzanna. - Dziewczyno, motocykle i samochody nigdy nie były moją pa- sją. Przypadkowo prowadzę jedno i drugie, na tym koniec. Jestem humanistą, nie mechanikiem. - Jesteś scenarzystą filmowym, wiem, ale tym bardziej powinie- neś znać się na samochodach. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Czym twoi bohaterowie uciekają, kiedy muszą? - Jestem socjologiem, nie scenarzystą. - Prawdziwym socjologiem, z dyplomem? Znowu bujasz! - Gruntownie studiowałem przez całe osiem lat, napisałem i obroniłem pracę z socjometrii, mam na to dokumenty łącznie z in- deksem i dyplomem - zapewnił. -I co? - Nic. Na tym mniej więcej skończyłem karierę naukową, bo nie było dla mnie pracy. Oczywiście wciąż mi nie wierzysz? Wzruszyła ramionami. - Jakie to ma znaczenie... - Dla mnie ma. Jesteś pierwszą kobietą, dla której mam ochotę coś zmienić w swoim życiu. - Masz bardzo trafne imię: Cezary, Czaruś, Czarodziej, uroczy łgarz. Na szczęście uroczy, bo w przeciwnym wypadku byłbyś nie do zniesienia. - Ty zawsze mówisz prawdę i tylko prawdę? - Nie zawsze... chociaż kłamię też z wdziękiem, prawda? Dochodzili do pierwszej chałupy. Mizerna była, kryta czarną pa- pą. W obejściu nie stał nawet maluch, za to po podwórku biegała spora i hałaśliwa gromadka dzieciaków. Psiak, trzy razy większy od Cymbała, rzucił się do ogrodzenia z głośnym ujadaniem. - Tato w domu? - spytał Cezary, podchodząc do płotu. Dzieci patrzyły zaciekawione to na Cymbała, to na Zuzannę. Za- częły trącać się łokciami. - Taty ni ma - odpowiedziała wreszcie jedna z młodszych dziew- czynek. 175 - To poproś mamę. - Mama płocha... nie wyjdzie. Zuzanna przykucnęła przy płocie. - A ile was jest? Dziewczynka pokazała dziewięć paluszków. Odeszli. W tym obejściu nie było szansy na kupienie kilku litrów paliwa. Z daleka usłyszeli głośną wiązankę przekleństw. To płocha mama sobaczyła swoje dzieci za rozmowę z obcymi. Zuzanna spoj- rzała na Cezarego i chyba pomyśleli o tym samym, bo jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Dziewczyna chichotała całkiem szczerze i by- ła to pierwsza wesoła chwila tego dnia. W dwu następnych domach też im się nie poszczęściło. Ludzie tu żyli biednie, nie rozbijali się samochodami. Dopiero w czwartym go- spodarz poratował ich benzyną, a gospodyni uraczyła papierówka- mi. Najbliższy prawdziwy mechanik mieszkał podobno na samym końcu wsi. Mieli trochę kłopotów z uściśleniem, o którym końcu by- ła mowa. Wydawało się, że dom Weroniki też stoi na końcu, choć po- dobno stał bliżej środka. Motocykl, podkarmiony benzyną, ruszył z miejsca i Cezary obje- chał podwórko dwa razy. Coś mu się nie podobało w pracy silnika. Słyszał jakieś zgrzyty i obce głosy. Zuzanna niczego nie słyszała. By- ła coraz bardziej podekscytowana. Najchętniej wyjechałaby dwie go- dziny wcześniej, żeby tylko nie spóźnić się na spotkanie. Jeszcze nie wiedziała, co usłyszy ani co powie, liczyła, że mając Łukasza na wy- ciągnięcie ręki, zdoła go przekonać do... Do czego miała go przeko- nać, też nie wiedziała. Powrót na siłę, niechciany i wymuszony, wyda- wał się gorszy od rozstania. Na pewno jednak pragnęła go zobaczyć, spojrzeć w ciemne oczy, poczuć znajomy zapach wody po goleniu. Może nawet przytulić się choćby na moment. Jakoś wcześniej nie zda- wała sobie sprawy, że te spojrzenia, dotknięcia ręki, przytulenia są dla niej takie ważne. A przecież kochała go cały czas, nigdy nie przestała kochać i nigdy nawet nie pomyślała o zdradzie. - Wolałbym, żeby ktoś mądrzejszy spojrzał na tego grata - po- wiedział Cezary. - Chcę cię dowieźć całą. - Dowieziesz. W Kowalu wpadniesz do naszego mechanika. - No dobra - powiedział zrezygnowany. - Spakuj swoją torbę. Przecież nie chcesz tu wrócić. - Nie musiał dwa razy powtarzać. Ze smutkiem patrzył, jak pogalopowała na górę. - Ależ twój facet ma szczęście! - rzucił za nią, lecz Zuzanna już tego nie słyszała. 176 Najsmutniejsze było pożegnanie z Cymbałem. Wzięła psiaka na ręce, spojrzała w zezujące oko i nie powiedziała nawet słowa. Z torbą przewieszoną przez ramię usiadła za Cezarym. Przywarła całym ciałem do jego pleców. Ruszyli. Motocykl krztusił się i pry- chał. Cezary powoli zwiększał prędkość. Na wyższych obrotach silnik pracował bardziej miarowo. Dojeżdżali do kępy drzew, wśród których kilka dni temu chciała skryć się przed nim. To się stało nagle. Usłyszała tylko krzyk Cezarego, motocykl gwałtownie skręcił i jakaś wielka siła uniosła ją i rzuciła na ziemię. Głośny huk zamknął całą scenę. Przez moment leżała nieruchomo. Dotarło do niej, że spadła, że stoją, tylko nie bardzo rozumiała dlaczego. By- ło jej niewygodnie. Pod sobą wymacała torbę. Uniosła głowę, usia- dła. Motocykl leżał kilka kroków dalej. Przedni? koło było unie- sione do góry i wciąż jeszcze się kręciło. Cezary leżał pod motocyklem. Po raz pierwszy w życiu Zuzanna miała okazję się przekonać, że strach dodaje człowiekowi sił. Sama nie wiedziała, kiedy i jakim sposobem uniosła wielką kupę żelastwa i odciągnęła na pobocze. Uklękła przy Cezarym. Oddychał, żył i nawet próbował się uśmie- chać. - Uciekł? - spytał, otwierając oczy. -Kto? - Zajączek. Rozejrzała się wokół. Mały zając, zwinięty w nieruchomą, krwa- wą kulkę dogorywał kilka kroków od nich. Przygryzła usta. Nie mo- gła litować się nad zającem, jeśli chciała pomóc Cezaremu. Starała się nawet nie patrzeć w tamtą stronę. - Cholera! Wyskoczył tak nagle... nie chciałem go zabić. - Nie miałeś wyjścia... to psychopata i samobójca z wyboru... Skrócił sobie życie, bo żona go zdradziła. Możesz ruszać rękami, no- gami, możesz wstać? - pytała gorączkowo, odpinając mu kask. Usiadł powoli, wspierając się o Zuzannę. Zadrapania na dłoniach nie wyglądały groźnie. - Chyba urządziłem sobie nogę - powiedział. - Boli jak cholera. Zuzanna rozejrzała się bezradnie. Żadnego człowieka, samocho- du. Nic. Przedwieczorna cisza dzwoniła w uszach. - Daj komórkę, spróbuję wezwać pomoc - powiedziała. - Skąd pomoc? - Zadzwonię do Kowala, do taty. 177 Nie zadzwoniła ani do Kowala, ani nigdzie. Cezary nosił telefon przypięty do paska. W chwili uderzenia zmiażdżył aparat. Byli od- cięci od ludzi, od pomocy i od domu. Niby w domu też nie było tele- fonu, niby dom nie był ich, jednak oboje wiedzieli, że tylko tam mo- gą wrócić, że tam już nic złego się nie stanie. - Spróbuj wstać. Nie ma lekko, trzeba powalczyć. - Przeze mnie spóźnisz się na spotkanie. Pomyślała podobnie. Łukasz był jej stokroć bliższy od Cezarego, lecz to Cezary potrzebował pomocy. Nie mogła wybierać, bo wybo- ru nie było. - Nie gadaj głupstw, poczekaj chwilę - powiedziała, zrywając się na nogi. Wśród drzew znalazła solidny, gruby kij. Z wielkim trudem, wśród syków i pojękiwań, wspierając się na Zuzannie i na kiju, stanął wreszcie na jednej nodze. Prawa bolała tak, że nawet nie mógł jej postawić na ziemi. - Cholera! - mruknął przez zaciśnięte zęby. Próbował być dziel- ny i nawet mu to wychodziło. - Znajdź mi jeszcze jeden kij. - Jednoręki pastuszek bez kija by sobie poradził - rzuciła przez ramię, z wielką uwagą oglądając motor. - Myślisz, że damy radę po- jechać? - spytała. - Zuzanno, mówię poważnie, znajdź mi jeszcze jeden kij i biegnij do Skrzynek łapać okazję. Dam sobie radę. - Prosiłam cię, żebyś nie gadał głupstw! - krzyknęła. - Prosiłam. No, to się zamknij. Tylko najpierw odpowiedz na pytanie, czy moż- na uruchomić ten popieprzony motor! Ze zdenerwowania przestała panować nad językiem. - Nie poprowadzisz go, dziewczyno, jest za ciężki. Już raz z nim walczyłaś i co? - Nie pytaj w kółko, tylko odpowiedz! Siłacz się znalazł od sied- miu boleści! Jak ty poprowadziłeś, to ja też dam radę. Uparła się, zaparła i postawiła motor na kołach. Długo to trwało, nawet bardzo długo, ale w końcu ruszyli. Teraz dla odmiany Cezary przywarł do jej pleców. Na szczęście żaden inny zajączek nie wybrał się na przechadzkę i dotarli do domu bez wywrotki. Dochodziła siódma. Łukasz pewnie obraził się i odjechał. Poczuła, że zbiera się jej na płacz. To tylko nerwy, powtarzała sobie, tylko nerwy. Zapano- wała nad słabością. Pomogła Cezaremu zsiąść z motoru i wejść do domu. Usadziła go w fotelu-kokonie. - Ściągamy portki! - powiedziała. 178 - Ty też? - Zamknij się! Nie znam się na kościach i... nie znam już nikogo, kto by się znał, ale zobaczyć muszę. Jeżeli zafundowałeś sobie otwar- te złamanie, to trzeba będzie wezwać pogotowie. Pomogła mu rozpiąć spodnie i w miarę delikatnie ściągnęła obie nogawki. Prawe udo było silnie obtarte i wyglądało paskudnie. Zu- zanna nawet nie próbowała niczego stwierdzać na oko, tym bardziej że oczy same jej się zamykały na widok krwi. Obmyła nogę i nie bar- dzo wiedziała, co dalej. Z trudem przypomniała sobie, że na stłucze- nia najlepsze są okłady z octu i wody. W szafce kuchennej znalazła jedynie ocet jabłkowy. Uznała, że powinien być jeszcze lepszy od spi- rytusowego. Namoczyła ręcznik i owinęła wokół uda. - Słuchaj, może podjadę do tych ludzi, którzy sprzedali nam ben- zynę i wezwę pomoc? Cezary gwałtownie zamachał rękami. Nie chciał więcej widzieć Zuzanny na motorze ani nawet obok motoru. - Nie kuś losu - poprosił. - Do jutra wytrzymam, rano zoba- czymy. - Boli? - Wytrzymam. - Twardziel z ciebie. - Uśmiechnęła się ciepło. - Ja dopiero teraz zaczynam czuć, że mam lewą rękę, plecy i jeszcze coś. Rąbnęłam chy- ba na tyłek. - Pokaż! - Mało masz dzisiaj atrakcji? Jej zdziwienie było tak szczere, że Cezary, mimo bólu, parsknął śmiechem. Nie było szans, żeby Cezary mógł dostać się do swego łóżka na górze. Niestety, w pokoju kominkowym nie było żadnego mebla na- dającego się do spania. Zuzanna zniosła na dół pościel i materac. W duchu cieszyła się, że Weronika miała w domu choć jedno łóżko i nie trzeba było znosić z góry tapczanu. Nadludzka siła, dzięki któ- rej dotaszczyła Cezarego do domu, powoli ją opuszczała. Pomogła jeszcze chłopakowi dotrzeć do łazienki i przykazała, żeby nie wycie- rał wody z posadzki i nie przetrącił sobie drugiej nogi. Najwięcej sy- kania było przy układaniu się w pościeli. - Wiem, że to trudne - mówiła Zuzanna - ale w sezonie na orto- pedii połamańcy śpią na korytarzu na materacach. 179 I - Chyba ktoś ich kładzie, nie walą się sami z nóg na podłogę? - Akurat. Walą się, walą, bo inaczej staliby całą noc. W końcu Cezary również się położył. Zuzanna zmieniła mu okład i usiadła w fotelu-kokonie. Była zmęczona, lecz nie miała ochoty zo- stawać sama ze swoimi myślami. Zgasiła górne światło, zostawiła tyl- ko małą lampkę, przy której Weronika oglądała telewizję. Pokój na- brał całkiem innego wyglądu. Z mroku wynurzały się dziwne, wydłużone cienie. Tylko Cezary na swoim materacu wydawał się re- alny. Oczy mu się zamykały, przysypiał i za każdym razem budził się z jękiem. Zuzanna całkiem logicznie pomyślała, że lekarka, do tego anestezjolog, powinna mieć w domu apteczkę i jakieś środki przeciw- bólowe. Cichutko, na palcach poszła do łazienki, potem do kuchni. Wcześniej nie miała okazji przejrzeć zawartości szafek. Sama była w domu tylko przez jeden dzień, potem przyjechał Cezary i zajął się gotowaniem. Otworzyła jedne drzwiczki, drugie, trzecie. W najniż- szej z szufladek znalazła drewniane łyżki i widelce, pod nimi zdjęcia. Całą szufladę zdjęć, głównie z domu w Kowalu. Patrzyła zaskoczo- na. Nie znalazły miejsca w albumie toruńskim, a znalazły w Lipian- kach? Doprawdy, trudno było się połapać w dziwactwach Weroniki. Zresztą apteczka też rozczarowała Zuzannę. Oprócz wody utlenio- nej, kawałka bandaża i opakowania pabialginy nie było nic więcej. Wzięła pabialginę, nalała wody do szklanki i wróciła do pokoju. - Myślałem, że się położyłaś - powiedział Cezary. - Nie chce mi się spać, posiedzę przy tobie. Westchnął z ulgą, jakby bał się zostać sam. Zuzanna ponownie zwinęła się w fotelu i nakryła stopy sweterkiem. Patrzyła przez chwi- lę na chorego. Jak na lekarskie dziecko była tępa, choć nie do końca. Zdawała sobie sprawę, że przy ranach i silnych otarciach naskórka potrzebny jest zastrzyk przeciwtęzcowy, że stłuczoną nogę powinno się prześwietlić, a faceta wyciągniętego spod motoru wziąć na obser- wację. Cezary leżał bez zastrzyku i bez prześwietlenia. Jedyna obser- wacja, jaką mogła mu zafundować, była mocno niedoskonała. - Czemu tak patrzysz? - spytał. - Wyglądasz bardzo nieszczęśliwie. Chcesz coś od bólu, to znaczy pabialginę, bo nic innego nie mam? - Działasz na mnie jak balsam. - Bez antykomplementów proszę! Po dobrym balsamie nie jęczał- byś przez sen. - Widocznie mam koszmary. 180 - Koszmary to ma moja siostra, we śnie i na jawie. Przed chwilą znalazłam całą szufladę zdjęć, które powinny być w albumie, a wala- ją się wśród połamanych łyżek. Nic z tego nie rozumiem. - Ja rozumiem - powiedział. - Na odrzucenie odpowiada się od- rzuceniem. - Masz temperaturę. Zrobić ci coś do picia? Uniosła się, gotowa wstawać, parzyć herbatę, robić cokolwiek, byle nie siedzieć bezczynnie, nie patrzeć, jak on się męczy. Na domiar złego Cymbał zaczął cichutko skowyczeć. Siedział przy materacu pana i poję- kiwał. Dwa razy musiała go zawołać, żeby wreszcie dał się wciągnąć na fotel. Objęła go, przytuliła. Cezary nie chciał pić, chciał mówić. Głów- nie o Weronice i o sobie. Jej koszmary, mówił, biorą siL z dzieciństwa. Patrzyła na śmierć matki. Takich widoków dziecko nie zapomina. Wszystko potem było już tylko namiastką domu i miłości. Żyła w cie- niu. On to rozumie, bo też żył w cieniu genialnego starszego brata. Brat był największą dumą rodziców. Przystojny, zdolny, studia w terminie, i to nie jakaś tam socjologia, która nikomu się nie przydaje, tylko han- del zagraniczny, własna firma, pieniądze. Cezary nie znosił ciągłych po- równań i przytyków. Wybrał opozycję i choćby nie chciał, musiał wszystko robić na przekór. To było silniejsze od niego. A Weronika? Weronika próbowała się przystosować. Ojciec wywiózł ją do innego miasta, do obcego, nieprzytulnego mieszkania. Stary dom urządzała matka, w nowym rządziła panna Mirka. Ale panna Mirka była dobra dla Weroniki, bardzo dobra, lepsza od ojca, który żył w kręgu włas- nych spraw i myśli. Pewnie dręczył się, że żona zginęła przez niego. - Przestań! - poprosiła Zuzanna. - Mów lepiej o sobie, jeżeli mu- sisz mówić. Co ty możesz wiedzieć o Weronice, o ojcu? - Odpędzałem od Weroniki nocne zmory, trochę wiem. - Nie chcę słuchać o jej zmorach. Mam swoje. - Ty jesteś podobna do mnie. - Uśmiechnął się z trudem. - Też chciałabyś przejść przez życie suchą nogą, w miarę wygodnie, bez wyrywania sobie rękawów, prawda? - Psycholog z ciebie jak z Cymbała wierzchowiec! - prychnęła Zuzanna. - Śpij lepiej. - Przypomniało mi się coś zabawnego. Kiedy miałem pięć lat, mojego brata pogryzł pies. Mały kundelek. To jeszcze nic. Kundelek był bezpański, w lasach panowała wścieklizna i musiałabyś widzieć naszego geniusza, jak trząsł portkami. Wyglądał na bardziej wście- kłego niż ten kundel, który okazał się zdrowy. Starzy i tak kazali 181 psiaka uśpić, przecież musieli jakoś odreagować stres. Od tamtej po- ry przepadam za małymi psami. Zuzanny ta historia nie rozbawiła. Z lękiem patrzyła na błyszczą- ce oczy i spieczone usta chłopaka. Musiał mieć temperaturę i niewy- kluczone, że trochę bredził. Odsunęła Cymbałka i wstała z fotela. - Wychodzisz? - Cezary uniósł głowę. - Zaparzę ci mięty. - Zostań. Nie trzeba. Uznała jednak, że trzeba. Nasłuchała się w domu o odwodnio- nych organizmach i postanowiła ratować Cezarego. Nie jej wina, że odwodnienie kojarzyła prostą drogą z pragnieniem. Poza tym musia- ła wyjść, żeby choć trochę odetchnąć. Kiedy wróciła z kubkiem prze- studzonej mięty, chłopak leżał z zamkniętymi oczami. - Nie śpię - powiedział. Uniosła mu głowę i przytknęła kubek do spieczonych ust. Pił chciwie, aż do zmęczenia. - Wiesz, dlaczego Weronika jechała wtedy z matką do Torunia? - spytał. - Jechały wyrwać ojca ze szponów innej kobiety. - Zamknij się! - powiedziała ostro. - Tak się składa, że mamy z Weroniką wspólnego ojca. Mnie tamte historie nic a nic nie obcho- dzą! Ciebie też nie powinny. - Lazunia - powiedział cicho i uśmiechnął się prawie czule. Odstawiła kubek i wstała. To, że znał jej dziecięce, znienawidzone imię, o niczym nie świadczyło. Weronika wydawała się bardzo przy- wiązana do Lazuni i pewnie tak właśnie siostrę nazywała, opowia- dając o niej. Straszne, pomyślała, jak bardzo nie mamy wpływu na to, co inni o nas mówią. Cezary usypiał. Oddychał szybko, stanowczo za szybko. Zuzan- na wystraszyła się, że może nie doczekać ranka. Nachyliła się, do- tknęła palcem czoła. Było ciepłe. Bredził biedak, pomyślała. Wtuliła się w fotel, przygarnęła psiaka i ogarnął ją niewypowiedziany smu- tek. Ciepłe łzy spływały po twarzy prosto na aksamitny łebek. - Ale się rozbeksiłam - szepnęła Cymbałowi do ucha. Spojrzał bardzo mądrze i mruknął, że każdemu może się zdarzyć takie chwi- lowe rozmazanie. Wyraźnie słyszała, że mruknął, jednak nie zdążyła odpowiedzieć. Usnęła. Obudził ją chłód. Noc spędziła w fotelu, zwinięta w kłębek, z Cym- bałem przytulonym do brzucha. Wszystko, co nie było brzuchem, 182 miała zimne: nos, ręce, stopy. Delikatnie odsunęła psiaka i rozprosto- wała sztywne kości. Cezary już nie spał. Uśmiechał się ze swojego ma- teraca. - Zmarzłaś? Próbowałem cię przykryć, ale za bardzo się odsunę- łaś. Nie masz chęci ogrzać się pod moim kocem? - Widzę, że humor cię nie opuszcza. A jak temperatura? Nachyliła się, przezwyciężając ból w kościach. Cezary miał chłod- ne czoło, myśli zaś najwidoczniej gorące. - I tak robimy postępy - zauważył. - Do tej pory spaliśmy w róż- nych pokojach, dzisiaj już prawie razem. - Pokaż nogę, nieszczęsny baranku. Noga nie wyglądała dobrze, w każdym razie nie skłaniała do żar- tów. Całe udo przybrało niezbyt piękny, granatowy kolor. - No, to mamy problem, Czarusiu, Czarodzieju, uroczy łgarzu - powiedziała, patrząc z bliska w zmrużone siwe oczy. Wyciągnął rękę i delikatnie pogładził ją po policzku. Z podziwem pomyślała, że faceci nawet na moment nie przestają czuć się samca- mi. Leżał, krzywił się z bólu, lecz kto wie, co mu tam migotało w roz- czochranej łepetynie. - Pobiegnę na wieś, ściągnę pomoc - powiedziała, dźwigając się z kolan. - Głodny jestem! Nie zjedliśmy kolacji. Miał rację, nie zjedli. Nie mogła wysłać do szpitala głodnego człowieka, bo mógł umrzeć, zanim lekarze go zauważą. Wyszła do kuchni podbudowana. Chory, który myśli o jedzeniu, nie będzie bez- sensownie umierał na nogę. Sama z wrażenia nie czuła głodu, jednak zjadła kilka kanapek, popiła kawą i dopiero wtedy zastanowiła się, co powinna zrobić. A więc najpierw spakować rzeczy, potem ubrać Cezarego i przygotować do drogi. Pobiegła na górę. Już poprzednie- go dnia, bebesząc łóżko, zwróciła uwagę na idealny porządek w po- koju. U niej nigdy, w żadnym pokoju, nie chciało być tak schludnie i czysto. Zawsze gdzieś walały się jakieś ciuchy, leżały sterty książek i gazet. Wyjęła z szafy brezentową torbę i przełożyła do niej wszyst- ko, co znalazła na półkach, z wyjątkiem portfela i swojego notatni- ka. Portfel Cezary powinien mieć przy sobie, notatnik zamierzała odzyskać. - To moje, prawda? - machnęła z daleka brązowymi okładkami. - Gdzie ty się nauczyłaś tak bazgrać? - Na filologii. Nie powiesz nawet przepraszam? 183 - Za co, jeżeli nie zrozumiałem ani słowa. - Uśmiechnął się prze- kornie, bez cienia zmieszania. Już wcześniej zauważyła, że prosić umiał, nie przepraszał nato- miast nigdy. Po prostu w jego słowniku nie było tego słowa. Wrzuciła notatnik do torby. Wybiegła z domu, zostawiając Cezarego w fotelu. Jogging uprawiany dla przyjemności to coś zupełnie innego niż bieg po pomoc. Przestała zwracać uwagę na równy oddech, na ryt- miczną pracę mięśni. Zresztą po raz pierwszy czuła, że ma jakieś mię- śnie. Poprzedniego dnia zajmowała się wyłącznie Cezarym, nie myśla- ła o sobie, a przecież spadła z motoru, potłukła tyłek i też była poszkodowana. Biegła ociężale jak koń pod górę. Minęła dom płochej mamy, gdzie nie spodziewała się znaleźć pomocy. Gospodarze, którzy poprzedniego dnia poratowali ich benzyną, nie mieli telefonu. Kiedy na drodze pojawił się samochód, poczuła przypływ nadziei. Przed- wczesnej, niestety. Wyciągnęła rękę, ale kierowca nie miał zamiaru się zatrzymywać. Nawet nie zwolnił, przemknął obok, wznosząc tumany kurzu. Zdążyła zauważyć łódzką rejestracje i nic więcej. To chamisko, pomyślała nieprzyjaźnie. Musiała stanąć, przeczekać, aż kurz opadnie, bo nie sposób było oddychać. Następny samochód na łódzkich nume- rach zatrzymał się sam. Podbiegła i nogi wrosły jej w piasek. - Jacuś, kurwa! To ta laska od dżudo - wrzasnął facet z tlenio- nym hamburgerem na głowie. Nim Zuzanna zdążyła ochłonąć, miała przed sobą dwu osiłków w podkoszulkach. Nie czuła się aż tak mocna w aikido, żeby samot- nie porywać się na tłumy. - Marek jestem! - cieszył się hamburger. - To mój kumpel Jacek. Wczoraj wszędzie cię szukałem, a ty tu sobie biegasz, jakby nigdy nic. - Dlaczego mnie szukałeś? - Stara, musisz mnie nauczyć tego rewelacyjnego chwytu! - Chcesz go ćwiczyć na dziewczynach w tańcu? Skrzywił się i odwrócił głowę; wyglądał na zawstydzonego. - Nawalony byłem jak stodoła. Po dziesięciu piwach, masz głowę? Odetchnęła. Napędzili jej strachu, lecz zamiary mieli przyjazne, uśmiechy również. Ich największym atutem był duży, wygodny sa- mochód. Zuzanna dobiła targu na drodze. Kupiła sobie przychyl- ność chłopaków za pięćdziesiąt złotych, czyli zwrot kosztów za ben- zynę. Nie mogła im obiecać lekcji aikido, bo wyjeżdżała z Lipianek przekonana, że więcej tu nie wróci. 184 Całe tylne siedzenie było do dyspozycji Zuzanny, jej zranionego męża i psa. Chory musiał siedzieć w poprzek, pies nie chciał iść na półkę i Zuzanna bardziej wisiała, niż siedziała. Bała się urazić Ceza- rego, on natomiast wcale się nie bał, że ją urazi, trzymając łapska na gołych plecach dziewczyny. Na męża fukać nie wypadało. Spioruno- wała go wzrokiem ze dwa razy, ale na takie pioruny był wyjątkowo odporny. Patrzył z niemym zachwytem i taką błogością w oczach, że miała ochotę go uszczypnąć. - Ty, Zuzia, długo już uczysz się tego dżudo? - zagadnął Marek, gapiąc się na dziewczynę za pośrednictwem lusterka. - Od dziecka. Posłuchaj. To jest aikido, walka wykorzystująca zręczność. Na pierwszy DAN zdawałam przed sensei Fujita, potem na drugi przed shihan Sęki z Hombu Dojo w Tokio, a niedługo będę zdawała na trzeci - powiedziała z dumą, recytując listę osiągnięć swojej trenerki. Gdyby przyznała, że jest skromną, początkującą za- wodniczką, kto wie, czy nie wysadziliby jej razem z mężem i psem. A tak wzbudziła w chłopakach szczery zachwyt, którego wystarczy- ło im aż do szpitala. Wyciągnęli Cezarego z samochodu, wsadzili na wózek inwalidzki i dopiero wtedy odjechali. Zuzanna zbyt pochopnie wyciągnęła pozytywne wnioski z nowej znajomości. Uznała, że skoro cyborg, który na dyskotece zrywa z dziewczyn staniki, poza dyskoteką, na trzeźwo, może się okazać całkiem sympatycznym, wrażliwym człowiekiem, to służba zdrowia pomoże choremu bez gadania. Niestety, bez gadania, a nawet py- skówki, nic by nie załatwiła. Boląca noga zeszła na plan dalszy, plan pierwszy zdominował adres. Cezary był zameldowany w Toruniu, więc powinien spaść z motoru w Toruniu, gdzie miał swoją kasę chorych. Nikt tego nie powiedział głośno, taki wniosek nasuwał się sam. W polskiej rzeczywistości można błędnie planować zatrudnie- nie, lecz wypadki należy planować starannie. Spór przeciął lekarz dyżurny. - Przyjąć na ortopedię, potem się zobaczy - powiedział. - Jak pan się nazywa? Podenerwowana sprzeczką Zuzanna spojrzała na chłopaka. Zna- ła go długo, można powiedzieć blisko, ale nie z nazwiska. - Cezary Guziołek. Na szczęście lekarz patrzył na nogę, nie na Zuzannę. Umknął mu widok wielkich, przerażonych oczu. Cezaremu nie umknął. 185 W mieszkaniu pachniało pustką. Zamknięte, niewietrzone miesz- kania nabierają takiego właśnie, specyficznego zapachu. Wystarczy przekroczyć próg, by wiedzieć, że od dawna nikt tu się nie kręcił. Wazonik na stole był pusty. Łukasz wyrzucił zwiędłą gerberę, zosta- wił kartkę z wierszem i dopiskiem „Zostań, proszę". Zuzanna otwo- rzyła okno, dopiero potem szafę. Spodziewała się widoku pustych półek i spodziewała się, że ją to zaboli. Nie wiedziała tylko, że aż tak bardzo. Nerwowo zaczęła krążyć po pokoju, a Cymbał krok w krok za nią. Nie czuł się dobrze w tym nowym dla siebie wnętrzu. Bez en- tuzjazmu obwąchiwał dywanik, meble, kanapę. Łukasz wyniósł się, myślała Zuzanna, żeby nie przyprowadzać Li do naszego mieszka- nia. Dobre i to. Z wrażenia aż stanęła. - Cymbał, piesku, trzymaj mnie, bo ja chyba kretynieję! Co jest dobre? Czy nie wszystko jedno, gdzie i na czyim tapczanie się kotło- wali?! Zdrada Łukasza wciąż tkwiła w niej jak drzazga, lecz w mieszka- niu, tu, gdzie potykali się o siebie, kochali, sprzeczali, zaczęła palić żywym ogniem. Bolało to, że odszedł, lecz chyba jeszcze bardziej to, z kim odszedł. Samo odejście też nie było w porządku. Nic nie było w porządku, nawet... Zuzanna. Wyjeżdżając, plotła coś o wielkim świecie, jakby rzeczywiście świat tylko czekał na nią ze swoimi atrak- cjami, z przyjęciem na jachcie milionera, z kamienistą grecką plażą, randką pod Łukiem Triumfalnym lub dotknięciem dłoni Hugh Granta. To był w gruncie rzeczy świat szeleszczący papierem koloro- wych tygodników dla wymagających pań z klasą. W czasie swojej wyprawy najdalej dotarta na toruńskie osiedle, potem zaraz osiadła w Lipiankach. Spędziła kilka nocy w „Hossie", lecz trudno było ją nazwać bywalczynią modnych lokali. Poznała paru normalnych i pa- ru nienormalnych ludzi i gdyby nie reportaż, wszystko razem nie miałoby najmniejszego sensu. Jedynie znajomość z Lemańskim mo- gła okazać się pożyteczna. Przez trzy tygodnie nie trafiła na żadną wystawę, nie była w kinie, w teatrze, nie przeczytała ani jednej książ- ki. Tak wyglądają mity dużych miast, myślała. Wszyscy mówią, że w Warszawie, że w Krakowie to ludzie nic, tylko piją, co tam piją, żłopią kulturę. Potem się okazuje, że do centrum daleko, z pracy wracają późno, bilety drogie, a zmęczenie każe uwalić się przed tele- wizorem i podziwiać Wielkiego Brata. Trzy zmarnowane tygodnie to pryszcz wobec całego życia, lecz strata Łukasza nie była pryszczem. Była policzkiem i nieszczęściem. 186 Powtarzała sobie, że może nie wszystko stracone, choć wiedziała, że stracone. Choćby nawet chłopak przepełniony był samą dobrą wolą, to sobota przekonała go, że Zuzanna jest niepoważną dziewczyną. Wszystkie pozory przemawiały przeciwko niej, a mężczyźni, niestety, przywiązują wagę do pozorów. Wybrała domowy numer w Kowalu. Bała się pytać, co Łukasz mówił, musiała jednak uspokoić rodziców. Mamy nie było, z tatą do- gadała się połowicznie. Właśnie wrócił z Gdańska i o sobocie nic nie słyszał. Przez moment miała wielką ochotę zadzwonić na komórkę Łukasza. Powinna zadzwonić, wyjaśnić i przeprosić. Trzy tygodnie temu nie wahałaby się nawet minuty. A jeżeli siedzi teraz z Li? - po- myślała. Już Li będzie wiedziała, co powiedzieć, jak skomentować mój telefon. Nie dam im tej satysfakcji. ** U Malwy i Li nikt nie podnosił słuchawki. Pierwsza pewnie pra- cowała, druga, wiadomo, siedziała z Łukaszem. Zuzannie została tylko Weronika. - Dlaczego nie powiedziałaś mi, że Cezary nazywa się Guziołek? - wykrzyknęła, przerywając czułości siostry. - Chcesz powiedzieć, że ten paskuda sam ci się nie przedstawił? Myślałam, że jest lepiej wychowany. A co z jego nogą? - Skąd wiesz o nodze? - Telefonował do mnie ze szpitala, więc pytam. Trzeba będzie za- płacić za pobyt i leczenie. Wolę się nie wyrażać na temat kas chorych. Jutro pójdziesz do szpitala, załatwisz formalności, potem wsiądziesz w pociąg i przyjedziesz do mnie. Musimy porozmawiać. - Byłam już u ciebie, zapomniałaś? Wywiozłaś mnie do Lipianek, szczęśliwie sama wróciłam i chwilowo mam dosyć. - Mówię poważnie, kochanie. Przed ostatecznym rozstaniem chciałam ci parę rzeczy wyjaśnić. - Przed jakim rozstaniem? Myślisz o genetycznej skazie sióstr Po- ręckich? - prychnęła Zuzanna. - To ja ci nie mówiłam, że wyjeżdżam do Norwegii na stałe? - zdziwiła się tak szczerze, jakby rzeczywiście cokolwiek mówiła. Zuzannie opadły ręce. Przyzwyczaiła się do dziwactw Weroniki, do nagłych zmian nastroju, jednak siostra co jakiś czas zaskakiwała ją gruntownie. - Na stałe? - zdołała wybąkać. - Oczywiście, kochanie. Mamy tam załatwioną pracę, mieszkanie i wyjeżdżamy na stałe. Jestem pewna, że ci o tym wspominałam. 187 - Powiedziałaś: wyjeżdżamy? - Czy ja nie zasługuję na to, żeby mówić o sobie w liczbie mno- giej? - Weronika roześmiała się swobodnie. - Jesteśmy więc umówio- ne: jutro załatwisz wszystko w szpitalu i przyjeżdżacie. - Powiedziałaś: przyjeżdżacie? Ja nigdy nie mówię o sobie w licz- bie mnogiej! - Myślałam o Cezarym. Jutro najprawdopodobniej go wypiszą. - Nie jestem niańką twojego Cezarego. Nie mam ochoty napato- czyć się na pannę Mirkę, wcale nie wiem, czy... - Kochanie, właśnie przed chwilą odwiozłam pannę Mirkę na dworzec. Chętnie by jeszcze posiedziała, bo bardzo zaprzyjaźniła się z Inka, jednak jutro ma zabieg w szpitalu. Chciałam jej załatwić taki sam w Toruniu i wiesz, co mi powiedziała? Powiedziała, że wierzy je- dynie doktorowi Gapskiemu. Czy ona przypadkiem nie kocha się w Łukaszu? Myślę oczywiście o uczuciu platonicznym. Zuzanna odeszła od telefonu z mętlikiem w głowie i burczeniem w żołądku. Burczenie było większe niż mętlik. Zajrzała do kuchni. Łukasz zostawił lodówkę pustą, wymytą i wyłączoną. W kuchen- nych szafkach znalazła makaron, kaszę gryczaną i ryż. Na szczęście na osiedlu było kilka sklepów całodobowych. Na widok smyczy Cymbał wlazł pod biurko. - Wyłaź, artysto, i to szybko, bo cię zostawię! Kawałek dalej jest las, jakiego w Toruniu nie zobaczysz. Mówię prawdę. Włocławek nie jest może piękny, za to osiedla ma ładne. Zresztą, co ja ci będę tłu- maczyła. Miasta różnią się tylko urodą. Ich brzydota jest porówny- walna. Jakbym cię postawiła na brzydkiej ulicy Miłej, to identyczną znajdziesz w Toruniu, w Kowalu, w Bydgoszczy. No, ale toruńskiego ratusza w Kowalu już nie znajdziesz. Idziesz, gamoniu, czy mam so- bie dalej gardło zdzierać i cierpieć głód? Poczekaj, ja cię zaraz prze- robię. Cymbał, do nogi! - rzuciła tonem kategorycznym, naśladując Cezarego. - Nie wolno się obrażać. Przeproś panią! Na widok sukcesu wychowawczego miała szczerą ochotę parsk- nąć śmiechem. W porę sobie przypomniała, że Cezary nigdy w ta- kich wypadkach się nie śmiał. Pochwaliła psiaka, pogładziła po łeb- ku i poszli na zakupy. Wreszcie w nocy mogła sobie od serca porozmawiać z Malwiną. To nic, że za dzień lub dwa miały się spotkać. Po to są telefony, by z nich korzystać, zacieśniając przyjacielskie więzi. 188 - To było porwanie, rozumiesz! - mówiła Zuzanna. - O matko! Rozumiem. - A ja nie. Żeby to jeszcze Guziołek... Zaraz, zaraz! Porwała mnie Weronika właśnie z Guziołkiem. - Merdasz coś. Bolo Guziołek jest na chorobie. Leży w domu. Magda częściej jego dogląda niż nas, dlatego w robocie idzie żyć. - Nie upieram się przy Bolesławie. To był Cezary, młodszy brat, ewentualnie syn. - Wciąż merdasz. Bolo dzieci nie ma, za to ma brata, młodszego gdzieś z piętnaście lat. Facet jest psychiczny. Ma żółte papiery, ka- pujesz? Rodzina, że tak powiem, nie uznaje go i podobno trzyma w zamknięciu. - Cezarego? ** - Bądź mądra i nie pisz wierszy! Tego nie wiem. Może i Cezare- go. Jak się Magda pojawi, a będzie okazja, spytam. Fajnie, że wra- casz do Torunia. - Malwinko, co ja mam robić, jak zobaczę Li? - Na swoim gruncie masz prawo nadszarpnąć jej urodę, na na- szym... możesz powiedzieć cześć, spytać, jak leci ewentualnie z kim. Pamiętaj: w Toruniu możesz tylko pytać, nie walić. - Walić powinnam Łukasza. To on chciał się ze mną żenić w sierpniu. Li nic takiego nie mówiła. - Przypomnij się facetowi. Sierpień dopiero za dwa tygodnie. Malwa miała rzadki dar podnoszenia ludzi na duchu. Zuzanna odkładała słuchawkę przeświadczona, że jeszcze nie wszystko straco- ne. Od piątku, jeżeli tylko myślała o Łukaszu, to w dwu kategoriach: albo że wszystko stracone, albo nie wszystko. Miotała się od ściany do ściany i umierała z niepokoju, co zrobi, kiedy nieoczekiwanie sta- ną twarzą w twarz. Spotkanie było bardzo prawdopodobne. Następ- nego dnia wybierała się do szpitala, nie tyle do Cezarego, ile w spra- wie Cezarego. Po południu mimo wszystko chciała pojechać do Torunia. Własna kawalerka po przestronnych apartamentach Weroniki wydała się Zuzannie tym, czym była w istocie, a więc jedynie kątem. Dopóki dzieliła ten kąt z Łukaszem, patrzyła całkiem inaczej: nie- ważna była ciasnota, ważne, że nikt im nie brzęczał nad uchem, nie kazał gasić światła ani nie odcinał wody, jak to się czasem zdarzało w wynajętych pokojach. Łukasz śmiał się, że żyją jak Cyganie. Dla- 189 czego jak Cyganie? - spytała. Uśmiechnął się przekornie i odpowie- dział, że Cygan szuka miejsca na nocleg tylko dla żony. Po odejściu Łukasza mieszkanie wcale nie zrobiło się większe. Smutniejsze, to pewne. Zabrał swoje osobiste rzeczy i niczego więcej. Nawet mini- wieżę zostawił, choć to była jego ulubiona zabaweczka. Zuzanna nie umiała uwolnić się od myśli o Łukaszu. Powtarzała sobie, że dosyć, koniec, przez chwilę siedziała ze wzrokiem wbitym w okno, by za moment wrócić do pierwszego pocałunku, pierwszych kwiatów lub wczasów w Jastarni. Wygrzebywała z pamięci same dobre chwile i zaczynała wierzyć, że ich życie było piękną bajką. Patrzyli sobie w oczy, całowali się, on ją zarzucał kwiatami, a ona codziennie sta- wiała na stole obiad złożony z trzech dań. Ciekawe, bo dopóki byli razem, rozpamiętywała głównie sprzeczki, od których leciały wióry, natomiast po rozstaniu wspominała jedynie kwiatki, sentymenty i czułości. Może chodziło o przeciwwagę, może o zachowanie rów- nowagi, sama tego dobrze nie rozumiała. Żeby przekreślić cztery wspólne lata, myślała, trzeba przeżyć samotnie drugie tyle i kto wie, czy to wystarczy. Gdyby tylko zmienił mieszkanie, byłaby jakaś na- dzieja, ale on zmienił również dziewczynę i w tym miejscu po na- dziei zostawała mokra plama. Rozejrzała się bezradnie. To już nie były jej ściany, czuła się w nich bardziej obco niż w Toruniu, a nawet w Lipiankach. Dochodziła pierwsza w nocy, z niedzieli zrobił się poniedziałek. Za kilka godzin miała iść do szpitala. Pomyślała o Ce- zarym, o Weronice i usnęła. Żeby odebrać brzęczący telefon, musiała podnieść z kanapy obo- lałe ciało i boso popędzić w drugi koniec pokoju. Intuicja podpowia- dała jej, że to Łukasz, niestety, intuicja się pomyliła. Dzwoniła Mal- wina. - Myślałam, że o ósmej jeszcze śpisz! - westchnęła Zuzanna. - Normalnie tak, jednak dzisiejsza noc była nienormalna. Mu- siałam reanimować Li, bo wpadła w histerię. Rano ledwie ją wyko- pałam do roboty. Zuzanna z miejsca otrzeźwiała i wyrzuciła z siebie co najmniej tu- zin pytań pomocniczych. Wiadomość była przecież bezcenna. Nie- stety, Malwa znała wyłącznie fakty oczywiste: krótko po telefonie Zuzanny pod dom podjechał samochód, trzasnęły drzwiczki, chwilę potem do mieszkania wtoczyła się blada Li, padła na wyro bez zmy- wania makijażu i przepłakała pozostałą część nocy. Płakała bez słów, nie licząc kilku choler. 190 - Coś jednak musiała mówić przez tyle godzin? - upierała się Zu- zanna. - Widocznie wszystko, co miała do powiedzenia, wygłosiła wcześ- niej, przy mnie wolała się nie wychylać poza te cholery. Między nami układa się nie najlepiej. Ona wie, że ja wiem... rozumiesz? - Czy to Łukasz ją odwiózł? - spytała cichutko Zuzanna. Tego Malwa również nie wiedziała, z tej prostej przyczyny, że nie spędzała nocy w oknie. Leżała już pod kołdrą, wokół panowa- ła cisza, więc usłyszała trzaśniecie drzwi samochodowych. Zaraz potem weszła Li, więc skojarzenie nasunęło się samo: wróciła do domu samochodem. Równie dobrze mogła to być taksówka. Zu- zanna ciężko westchnęła. Jak świat światem zawsze ktoś płacze, by ktoś inny mógł się śmiać. Płacz rywalki nie jest czftnś szczególnie przykrym, pod warunkiem jednak, że zna się przyczynę rozpaczy. Ona przyczyny nie znała, a Malwina dzwoniła w całkiem innej sprawie. - Zapomniałam ci donieść, że jest robota dla ciebie. Facet chce wynająć kogoś, kto opracuje mu historię rodziny. Jeżeli ci nie prze- szło, możesz się z nim skontaktować. Zapisz adres. Ulica Mickiewi- cza... piszesz? Zuzanna zapisała. Cezary był głodny. Ucieszył się na widok Zuzanny, lecz naprawdę zachłannie rzucił się na bułkę z szynką i czerwoną paprykę. Między gryzieniem i łykaniem próbował tłumaczyć, że szpitalne jedzenie tro- chę się różni od żarcia w takiej choćby „Hossie", niestety, na korzyść „Hossy". - Jak noga? - Kość cała, udo silnie potłuczone, co widać gołym okiem. Po- dobno miałem szczęście, bo gdyby motor uderzył ciut wyżej, jedno- ręki pastuszek zostałby bez fujarki. - Uśmiechnął się rozbrajająco. - Inne obrażenia już przyschły. Doktor mówił rano... - Gapski - wtrącił sąsiad, bardziej obyty z życiem szpitalnym. - To był Gapski, opiekun sali. Zuzanna zdrętwiała. Liczyła się oczywiście z możliwością spotka- nia Łukasza, bardzo chciała z nim porozmawiać, jednak niekoniecz- nie o zdrowiu Cezarego. - Gapski miał być od dzisiaj na urlopie - zauważył pacjent spod okna. 191 i - Od jutra - sprostował inny. - Od jutra, bo po co by dzisiaj przy- chodził? Dopiero by się pacjenci zdziwili, gdyby Zuzanna wytłumaczyła im, że są w błędzie, bo ona zaplanowała urlop z doktorem Gapskim na sierpień. Jednak od tamtego czasu sporo się zmieniło i pacjenci mogli być lepiej poinformowani od byłej dziewczyny doktora. Nie przyszła do szpitala, by dyskutować o urlopach, tylko pozałatwiać sprawy Cezarego. Jak na złość, kłopoty zaczynały się piętrzyć. Ze wszystkich możliwych dokumentów Cezary miał przy sobie tylko prawo jazdy, poza tym czuł się zdrowy i chciał opuścić szpital naj- wcześniej jak się da, czyli natychmiast. - Jak to nie masz dowodu? - zdenerwowała się Zuzanna. - Zostawiłem Weronice. Wzruszyła ramionami i wyszła, żeby odszukać gabinet lekarski. Zapukała cichutko, niczym strwożona pacjentka. Łukasz siedział sam i wypełniał jakieś papiery. Wyglądał tak mizernie, jakby trzy no- ce nie spał. Może nawet nie spał, pomyślała. - Zuzanna? - Widział przecież, że Zuzanna, ale pytał, bo sam so- bie nie dowierzał. W szpitalu, na oddziale ortopedii, pojawiła się po raz pierwszy. - Mama nie dzwoniła do ciebie? - Mama? A co się stało? - Dwa wypadki i trzy operacje. Wyszedłem ze szpitala ciemną nocą. Skinęła głową, powiedziała cicho, że zdarza się lub coś równie ba- nalnego, lecz w głębi duszy odetchnęła. Jeśli on nie dotarł w sobotę do Kowala, to krecha Zuzanny była znacznie mniejsza, właściwie nie było żadnej krechy. Łukasz podsunął jej krzesło, więc usiadła. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby tak bardzo nie wiedziała, co ma mó- wić. To znaczy wiedziałaby, gdyby nie Li. Piękna przyjaciółka ster- czała między nią i ukochanym chłopakiem jak mur. Ani zburzyć, ani głową przebić, na domiar wszystkiego lepiej było udawać, że się tego muru nie widzi. - Dostałeś mój wiersz? - spytała. - Twój? Zuzanna była skruszona, chciała pojednania, lecz właśnie dlate- go nie zamierzała bawić się w kotka i myszkę. Ona powie „mój", on spyta „twój" i tak będą sobie ćwierkać do wieczora. - Słuchaj, nie chcesz rozmawiać, to powiedz wprost, tylko bła- gam, nie udawaj, że nie rozumiesz - wybuchnęła. - Do komputera 192 też nie zaglądałeś? Próbowałam się z tobą skontaktować, teraz wi- dzę, że całkiem niepotrzebnie. Po prostu powinnam pomyśleć, że ktoś, kto nie odbiera telefonów i wyprowadza się z mieszkania, ma w nosie wszelkie porozumienie. - Też uważam, że powinniśmy porozmawiać - powiedział cicho. - We dwoje czy we troje? Skoczysz do Torunia zaraz czy dopiero w nocy? Zielone oczy patrzyły z kocią przenikliwością. Uderzyła w ciem- no, lecz jak się okazało, bardzo celnie. Wytrzymał spojrzenie, jednak zbyt dobrze go znała, by nie zauważyć, że się zmieszał. Dawny Łu- kasz natychmiast by zaprotestował, krzyknął, że z taką bujną wy- obraźnią powinna pisać scenariusze w Hollywood. Obecny Łukasz nie zareagował na złośliwość. Zupełnie jakby ogłucfti i pilnował je- dynie swojego wątku. - Od jutra zaczynam krótki urlop. Wolałbym wyjechać w prze- świadczeniu, że nie masz do mnie żalu. - O nie! Za dużo nie możesz wymagać. Żal mam i będę miała, uważam tylko, że po czterech latach spędzonych razem należy mi się... - urwała, spojrzała bezradnie i poczuła, że jeszcze dwa sło- wa, a straci zimną krew i zrobi coś absolutnie głupiego, to znaczy zapłacze z bezsilności. Łukasz też nie miał miny drania, który rzu- ca dziewczynę dla kaprysu. Jego ciepła ręka dotknęła zaciśniętej piąstki. - Spotkamy się po południu w domu. Będę o szesnastej, dobrze? Skwapliwie kiwnęła głową, że tak, oczywiście. Zamierzała jeszcze dodać, że bardzo się cieszy, i nie zdążyła. Ktoś nagle otworzył drzwi, do pokoju weszło kilka osób. Zrobiło się tłoczno. Zuzanna w porę przypomniała sobie o Cezarym. - To ten wczorajszy motocyklista? - spytał Łukasz. - Motocyklista sobotni, wczoraj go tylko przywiozłam. Czemu tak patrzysz, coś z nim nie tak? - To wy razem wywijaliście na tym motorze? Poczuła mrówki na plecach. - Coś nie tak? - powtórzyła pytanie. - Zaraz przygotuję wypis - powiedział lodowatym tonem. Wyszła z pokoju, bo dalej nie dało się rozmawiać. Łukasz był w pracy, musiał odszukać jakieś zdjęcia, jakąś historię choroby. Nie odpowiedział na ostatnie pytanie, ale dobrze widziała, że zesztywniał na wzmiankę o Cezarym. Skołowana stanęła przy oknie. Co było 193 złego w tym, że przywiozła pacjenta do szpitala? Mógł być znajo- mym, kolegą, kuzynem, człowiekiem z ulicy, mógł być każdym, więc skąd to zaskoczenie wypisane w oczach? Zmitrężyła w szpitalu jeszcze z godzinę. Doktor Gapski już się nie pojawił, wypis przyniosła pielęgniarka. Cezary robił wszystko naraz: ubierał się, pakował, żegnał z pacjentami, komplementował siostry i gadał tak głośno, że cały oddział coś miał z jego uciechy. Wreszcie z torbą na ramieniu stanął w drzwiach. Radości nie mącił nawet fakt, że przy chodzeniu noga wciąż bolała. - Powinienem chyba podziękować doktorowi? - zawahał się na moment. - Doktor jest zajęty. - Zuzanna pchnęła lekko chłopaka w stronę drzwi. Zastanawiała się właśnie, co ma z nim zrobić: odwieźć na dworzec czy puścić samego. Do mieszkania nie zamierzała go ciąg- nąć, choć było blisko. - Szkoda! Chciałem mu powiedzieć, że jest pierwszym lekarzem, u którego odkryłem poczucie humoru. Zuzanna z kolei odkryła mrówki na własnych plecach i to chyba te same, które wcześniej pojawiły się w gabinecie lekarskim. Coś na- gle zaczęło jej się kojarzyć i układać w logiczny ciąg. - Skąd wiesz, że on ma poczucie humoru? - spytała zaskoczona. - W czasie badania opowiedziałem mu o wypadku. Pokładaliśmy się ze śmiechu, a pielęgniarki z nami. - Co śmiesznego widzisz w wypadku? - Zupełnie nic. Podejrzewali złamanie kości, bałem się zastrzy- ków, bólu i żeby nie pękać, wstawiałem różne bajery. - Jakie bajery? - Kiedy zagłuszasz własny strach, nie panujesz nad językiem. Nie znam bardziej kojącego tematu od fantazji erotycznych. Chyba ni- czego ci nie powtarzał? - Nie musiał - powiedziała cicho. Najchętniej, gdyby to cokolwiek pomogło, urwałaby Cezaremu głowę bez znieczulenia i raz na zawsze pozbawiła go wszelkich fan- tazji, nie tylko erotycznych. Zaraz potem urwałaby głowę Łuka- szowi za wyciąganie pochopnych wniosków. Pierwszy raz osądził ją w „Hossie", przed chwilą zrobił to samo i jest przekonany, że poznał całą prawdę. A przecież on, nie kto inny, przy każdej sprzeczce powtarzał: jest twoja prawda, moja prawda i gówno prawda. 194 Doprowadziła Cezarego do taksówek przed szpitalem. Nie był dzieckiem, nie musiała odwozić go na dworzec. Zresztą nie miała na to najmniejszej ochoty. - Psa oddam Weronice jutro albo pojutrze - powiedziała i to by- ły jedyne słowa, jakie przeszły jej przez gardło. Dzień zaczął się fatalnie. Zuzanna wróciła ze szpitala z głową peł- ną Łukasza, Cezarego i nieprzewidzianych komplikacji. Gryzła się, chodziła z kąta w kąt, i o mały włos zapomniałaby o swoich „Dziew- czynach do wynajęcia". Na wspomnienie Lemańskiego ogarnął ją całkiem inny niepokój. Redaktor miał prawo się dziwić, że tak nagle zniknęła mu z horyzontu i nawet nie zadzwoniła. Tylko tego braku- je, pomyślała, żeby komplikacje sercowe przesłoniły mi świat. Po- śpiesznie wystukała numer „Życia Torunia". Niestety, mogła poga- wędzić jedynie z sekretarką. Lemański zaczął właśnie tygodniowy urlop, a Lutek nic nie wiedział o losach reportażu. Z braku innego zajęcia Zuzanna wróciła myślami do doktora Gapskiego. Całe popołudnie zastanawiała się nad fenomenem mę- skiej zazdrości. Łukasz nie przyszedł o szesnastej. Zatelefonował, że przed urlopem musi wypełnić mnóstwo papierów. - Możliwe, że musisz - powiedziała Zuzanna - jednak ci nie wie- rzę. Jesteś bardziej bezwzględny niż wysoki sąd, bo tam przynajmniej skazany ma prawo do ostatniego słowa. Zaocznie próbujesz mnie wrobić w jakieś świństwa, żeby usprawiedliwić własne. - Nie rozumiem. - Widać nie służy ci nowa muza i wpadłeś w intelektualny dołek. - Jesteś pewna, że to ja ciebie wrabiam, nie odwrotnie? - Nie chcę rozmawiać przez telefon o najważniejszych dla mnie sprawach. - W twoim rejestrze spraw najważniejszych od dawna nie ma miejsca dla mnie. Odłóżmy lepiej tę rozmowę na później. Oboje po- trzebujemy dystansu. Przygnębił ją popis męskiej logiki. Najpierw facet bredzi o pa- pierkach i zaległościach, by na końcu wyznać, że nie dojrzał do roz- mowy. Od czego on się chce dystansować, rozmyślała, jeżeli zna prawdę nie swoją, nie moją, tylko tę trzecią, tę gównianą? Łukasz był typowym mężczyzną i nieobce mu były wady ani zalety własnej płci. Też miał wybujałą fantazję i mógłby pisywać horrory ociekające zdradą i krwią. Wyobraźnia męska nie jest bogatsza od kobiecej, ale 195 bardziej radykalna. Mężczyźni z namiastki podejrzenia robią pew- nik, z pewników wyciągają wnioski i pieklą się tak, jakby co naj- mniej mieli w garści dowody rzeczowe. Łukasz był zazdrośnikiem, tylko nigdy się do tego nie przyznawał. Rzadko który mężczyzna mówi wprost: tak, jestem zazdrosny. On w każdym razie nie mówił, natomiast co jakiś czas szukał dziury w całym, dokuczał Zuzannie, że kokietuje wszystko, co się rusza i nosi spodnie. Odpowiadała, że ona też nosi spodnie, i radziła, żeby sobie znalazł inne zmartwienie. To była zazdrość na wyrost, bez żadnych powodów, taka bardziej z obowiązku niż z konieczności. Zuzanna dzieliła mężczyzn na kum- pli, znajomych, całą resztę oraz Łukasza i on dobrze o tym wiedział. Dlaczego więc zamienił wierną Zuzannę na kokietkę Li? Tu już naj- widoczniej zadziałał wyższy stopień męskiej logiki, niedostępny ro- zumowi kobiecemu. Zuzanna odłożyła wyjazd do Torunia na następny dzień. Musia- ła jechać i to wcale nie z uwagi na nowy kaprys Weroniki. Nawet przez moment nie wierzyła, że siostra zamierza na stałe opuścić Pol- skę. W ogóle przestała zajmować się Weroniką, jej sympatiami i an- typatiami. Od dziwnych tajemnic robiło jej się niedobrze. „Hossa" z Guziołkiem, utrzymanek Cezary, Radosław handlujący tirami, cu- downie rozmnażające się klucze, jakieś romansowe walki na śmierć i życie, wizyta panny Mirki, to wszystko, łącznie z obiecanym wyjaz- dem na Kretę, straciło jakiekolwiek znaczenie. Musiała odzyskać do- wód osobisty, oddać Cymbałka i spotkać się z Malwiną. Nawet się nie spostrzegła, jak z dwu serdecznych przyjaciółek została jej tylko jedna. O drugiej chwilowo nie chciała myśleć, co nie znaczy, że nie myślała. Chodziła po pokoju jak po klatce i wciąż na nowo przeży- wała swoją gorycz. To dziwne, lecz we własnym mieszkaniu nie umiała rozmawiać z Cymbałem. U Weroniki, w Lipiankach, na spa- cerach umiała, a w kawalerce nie. Gładziła psiaka po grzbiecie, trzy- mała na kolanach, jednak do rozmów straciła serce. Wieczorem wpadła na chwilę moja Gajewska z Figą. Cymbał nie okazał się gościnny, zezował nieprzychylnie i powarkiwał, aż Zuzan- na musiała go zawstydzić. Przyjazne nastawienie do mojej Gajew- skiej dziewczyna przejęła po Julce razem z kawalerką, a Julka jesz- cze po swojej poprzedniczce. Staruszki nie można było nie lubić. Zyczyliwe oczy w siatce zmarszczek uśmiechały się przyjaźnie, jeżeli mówiła o innych ludziach, to tylko dobrze, nie była wścibska ani roz- 196 plotkowana. Przyniosła Zuzannie pierogi z jagodami i kilka sąsiedz- kich nowinek. Była Julka z syneczkiem, na parterze też urodziło się dziecko, a sąsiad z trzeciego piętra zachorował. Budzili pana dokto- ra w nocy, bo choroba wydawała się groźna. Moja Gajewska nigdy nie mówiła o Łukaszu inaczej, jak tylko pan doktor. - Daleko wyjeżdżałaś, Zuzanko? - Niedaleko, do siostry. W tym czasie podobno odwiedziła mnie koleżanka... - Chciała dodać sprytnie, że zostawiła chłopaka pod dobrą opieką, ale wystraszyła się, że głos może jej zadrżeć. - A była tu, była, taka ładniutka, czarna, z chorą nogą. Pan doktor chciał, żebym ją przenocowała. Jak ja mogłam nocować obcego czło- wieka, jeśli tapczan mam jeden? Nie mogłam. Odwiózł ją na pociąg. - W następnym tygodniu wróciła, prawda? "* - Ty mnie, dziecko, o to nie pytaj, pana doktora popytaj. Chyba wróciła z tą nogą i razem gdzieś wyjechali. To na pewno dobra kole- żanka, Zuzanko? - Przez wiele lat była dobra - powiedziała ze smutkiem. - Pamię- ta pani, kiedy Łukasz się wyprowadził? - Gdzieś tak w połowie zeszłego tygodnia widziałam, jak wycho- dził z bagażem. Myślałam, że jedzie do ciebie. Pierogi z jagodami, choć bardzo pyszne, nie zdołały poprawić Zu- zannie nastroju. Po wyjściu mojej Gajewskiej siedziała jeszcze długo na kanapie i nie umiała się pogodzić z oczywistym faktem, że dwoje najbliższych ludzi zakpiło z niej w sposób okrutny. Łukasz nawet nie chciał pamiętać o wierszu, który mu wysłała. Podeszła do biurka i włączyła komputer. Ten wiersz powinien być w skrzynce, jeśli go nie wyrzucił. Z trudem opanowała drżenie rąk. Był, owszem, lecz w elementach usuniętych. Doktor Gapski nie na- uczył się czyścić skrzynek do końca, bo mu to nigdy nie było po- trzebne. Patrzyła na swój wiersz i powoli zaczynała wszystko rozu- mieć. W miejscu przeznaczonym na korespondencję wstawiła tytuł „Pozory", pod wierszem dała adnotację: „Kocham cię" i dla niej wszystko było jasne jak słońce. Kto mógł kochać Łukasza, jeżeli nie ona, Zuzanna, od czterech lat jego dziewczyna? Niestety, Łukasz tej pewności nie miał. Korespondencja została wysłana z komputera Li i to jej adres figurował obok. Zuzanna czuła, że cała krew z głowy i serca spływa jej do kolan. Literki na ekranie skakały jak żywe pchły, gdy czytała odpowiedź Łukasza. „Liliano! Dziękuję za po- etyckie zaproszenie do rozmowy. Masz rację, powinniśmy porozma- 197 wiać, żeby nie zostawiać żadnych niedomówień. Przepraszam Cię za wczorajsze zachowanie. Wyjechałem bez pożegnania, chociaż to nie na Ciebie byłem rozżalony. Od jutra zmieniam adres i telefon. Jeżeli masz życzenie, dzwoń do domu, nie do pracy. Łukasz". Wypieki na policzkach Zuzanny były reakcją na głupi, szkolny błąd i na zbytnią pewność siebie. Wyszło na to, że sama pchnęła Łu- kasza w ramiona Liliany, w każdym razie zmusiła do napisania od- powiedzi. Kto wie, czy ta korespondencja nie była zaczątkiem ro- mansu. Patrzyła na nowy numer telefonu. Zyskała numer, lecz straciła znacznie więcej: straciła powody, by telefonować. Nie do- szukała się w słowach Łukasza erupcji uczuć, ale on nie był dur- niem, wiedział, że atrament plami, natomiast technika zostawia śla- dy bezplamowe. Zresztą, po co miał pisać, jeśli mógł wszystko powiedzieć. Li była tu, w ich mieszkaniu, na ich kanapie, co naj- mniej dwa razy i trudno przypuszczać, by chciała rozmawiać wy- łącznie o pogodzie. A ile razy była w nowym mieszkaniu, którego Zuzanna nawet nie widziała? Na pewno poprzedniego dnia, kiedy odwiózł ją do domu, do Torunia. Nieźle musieli dokazywać, jeśli przegapiła ostatni pociąg. Tylko czemu ryczała potem przez resztę nocy? Nawet najlepszy detektyw nie potrafi odpowiedzieć na wszystkie zawikłane pytania. Zuzanna rozwiązała część zagadki. Opuściła Łu- kasza na cztery niedziele. W pierwszą obiecał, że zostaje. W drugą był nieuchwytny i potem kazał Zuzannie zgadywać, co robił. Pewnie jeszcze nic złego, bo nie byłby taki radosny, ale na pewno spędził ten dzień z Li. W następnym tygodniu Li siedziała u niego przez cały weekend i to ona zaciągnęła chłopaka do „Hossy", żeby mu poka- zać pracującą Zuzannę. We wtorek Łukasz zmienił mieszkanie. W ostatnią niedzielę znowu byli razem. Doktor Gapski, jak widać, przybrał tempo odrzutowca. Od następnego dnia zaczynał urlop i kto wie, czy nie zaczynali razem. Ledwie się powstrzymała, by nie zadzwonić do niego i nie spytać. U Weroniki Zuzanna trafiła na wielkie pakowanie. Trzy duże wa- lizki na kółkach stały w salonie. - Naprawdę wyjeżdżasz? - Przecież ci mówiłam. - Ty różne rzeczy mówisz, różnych nie mówisz, choć potem się upierasz, że mówiłaś. Za tobą, siostrzyczko, sam diabeł nie trafi. 198 - Oj, nie trafi! - zgodziła się pogodnie Weronika. - Ten jeden, którego znałam, próbował, i co? Marnie skończył, choć jeszcze 0 tym nie wie. Za to ja pozbyłam się wreszcie swoich koszmarów. Była spokojna, odprężona i wyglądała prześlicznie. Zachowywa- ła się też całkiem inaczej niż trzy tygodnie temu. Mówiła jasno, nie gubiła wątku. Do siostry wciąż odnosiła się z wielką serdecznością. Zuzanna zdążyła przywyknąć do jej różnych wcieleń, więc za dużo sobie po tej serdeczności nie obiecywała. Weronika była jedna, lecz charakterów siedziało w niej z pięć, temperamentów drugie tyle 1 chyba dlatego tak skutecznie czarowała ludzi bogactwem swego wnętrza. Zuzanna często łapała się na tym, że będąc daleko, nie zno- siła siostry, odżegnywała się od wszelkich kontaktów, lecz wystarczy- ło krótkie spotkanie i urok wracał. Nie na długo, co prawda, bo róż- niły się bardzo, ale Weronika potrafiła wykorzystać nawet krótkie zauroczenia. - Zawsze chciałam być kobietą bogatą - uśmiechnęła się delikat- nie - taką wiesz... luksusową. A ty? - Chyba nie - odparła Zuzanna. - Oczywiście wolę pieniądze mieć niż ich nie mieć, jednak o takiej gnuśnej próżności nigdy nie marzyłam. - Nie mówię o gnuśnej próżności, tylko o bogactwie, które bar- dzo ułatwia życie. - Jeśli tak, to chyba osiągnęłaś cel? Weronika aż usiadła. Śmiała się bardzo szczerze, do łez. - Można tak powiedzieć - wykrztusiła wreszcie. - Można powie- dzieć, że jestem kobietą spełnioną. Ten śmiech wydał się Zuzannie dziwny i niezbyt na miejscu. 0 spełnieniu trudno jej było dyskutować, lecz bogactwo widziała go- łym okiem. Mieszkanie w Toruniu, dom na wsi, dobry samochód, pieniądze, eleganckie i drogie ubrania, piękna biżuteria, obrazy i sre- bra stołowe. Nie, Weronika na pewno nie była biedna. - Dlaczego się śmiejesz? - spytała Zuzanna. - Czy zauważyłaś taką głupią prawidłowość, że najczęściej dosta- jemy od losu to, na czym nam najmniej zależy? - Przecież mówiłaś, że chcesz być bogata. - Mówiłam, że chciałam być bogata. Zuzanna wzruszyła ramionami. Siedziała po turecku na dywanie, głaskała Cymbała, który już najwyraźniej odwykł od mieszkania, 1 przez moment wydawało jej się, że rozumie Weronikę, potem znowu 199 przestała rozumieć i nawet specjalnie z tego powodu nie bolała. Włas- ne nieszczęścia stępiły w niej wrażliwość na cudze sprawy. Poza tym siostra nie wyglądała na nieszczęśliwą, wręcz przeciwnie, krzątała się energicznie, coś sobie nuciła i nie przestawała się uśmiechać. - Co zrobisz z psem? - spytała Zuzanna. - Oddam tobie. Lepszej pani nie znajdzie. - A Cezary? - Cezarego też byś chciała? - Wypchaj się razem ze swoim Cezarym. Nikt w życiu nie narobił mi tyle brudu, co ten twój matołek. Akurat Łukaszowi musiał opo- wiadać o swoich fantazjach erotycznych. Nic gorszego już chyba nie mogło mnie spotkać. - Nie byłabym taka pewna, kochanie! - Weronika spoważniała i usiadła na dywanie obok Zuzanny. - Cezary trochę narozrabiał z nieświadomości, głupio mu teraz, lecz obawiam się, że gorsze będą opowieści panny Mirki. Biedaczka zaprzyjaźniła się z Inka, więc sa- ma rozumiesz. Prostowałam, jak mogłam, jednak ona zawsze wie le- piej, przynajmniej w kwestii cudzej moralności. Zuzanna zerwała się z podłogi. Panna Mirka w ogóle wyleciała jej z głowy. Trzęsła się z hamowanej złości. - Kłamiesz! Niczego nie prostowałaś. To wszystko przez ciebie, od początku do końca. Po co mnie tu ściągnęłaś? To ty zaludniłaś ten dom facetami, których ja musiałam znosić. Na koniec mnie wywio- złaś, zaprosiłaś pannę Mirkę, dlaczego to zrobiłaś? Chciałaś mnie po- różnić z Łukaszem... bądź szczera, przyznaj?! - Laz... Zuzanno, bądź rozsądna. Przecież zapraszałam również Łukasza. Nie ostrzegałam cię, że takiego chłopaka nie zostawia się samego? Ostrzegałam. - I tak wszystko przez ciebie! - Nieprawda - powiedziała cicho Weronika. - Jesteś rozżalona i szukasz kozła ofiarnego. Nie obchodzi cię, że sprawiasz mi przykrość? -Nie! Zuzanna pękła, przestała panować nad sobą i nad słowami. Żal pomieszany z podejrzeniami sprawił, że płakała, krzyczała i gotowa była rzucić się na Weronikę z pazurami. Dopiero wycie Cymbała przywołało ją do porządku. Upadła na fotel jak bezwolna kukła. Weronika przez cały czas nie odezwała się słowem. Nie próbowała siostry uspokajać. Wyszła na moment i wróciła z dwoma lampkami koniaku. Jeden kieliszek podała Zuzannie. 200 - Wiem doskonale, jak bardzo boli zdrada - powiedziała. - Jeże- li Łukasz bezkrytycznie uwierzy chorym bredzeniom Cezarego i kle- kotowi Mirki, to może lepiej, że rozstaniecie się teraz. Bez zaufania nie ma życia, możesz mi wierzyć. - Przytuliła Zuzannę i delikatnie gładziła po włosach, aż do całkowitego ukojenia. - Od sierpnia zakładam własną firmę - powiedziała grobowym głosem Malwina, a widząc radość w oczach Zuzanny, szybko doda- ła, że będzie się wynajmować do świadczenia usług kelnerskich. - Sama na to wpadłaś? Okazało się, że nie sama. Bolo Guziołek wrócił po chorobie z nadwerężonym kręgosłupem oraz nowym, choć niezbyt nowator- skim, pomysłem. Dokuczyło mu niańczenie pracowników, bieganie w ich imieniu po urzędach, martwienie się o cudze podatki i ubezpie- czenia, płacenie za urlopy, jednym słowem, wszystko to, co teraz każ- da jednoosobowa firma będzie robić we własnym zakresie. Od sierp- nia Guziołek nie chce być pracodawcą, tylko usługobiorcą, nie chce użerać się z pracownikami, tylko wynajmować firmy Malwiny, Aśki, Łucji, sprzątasi i tak dalej. On płaci, firmy świadczą usługi, biznes się kręci. Malwina była przybita pazernością Bolą. Facet chciał zarabiać jak najwięcej, płacąc ludziom jak najmniej, i to nawet było logiczne, lecz tylko z Guziołkowego punktu widzenia. - Wykoleguje nas na urlopach, na chorobowym, nawet na prze- stojach, na wszystkim. Zafundował sobie doradcę i we dwóch wcis- kają nam kit. Z ich obłędnego gadania zrozumiałam tylko tyle, że teraz jestem nikim, jako firma będę potęgą i ten luksus zawdzięczam dwójce bystrzaków. - Znalezienie winnych to połowa sukcesu. - Ja to im mogę wiesz co zrobić? Pa, pa, nic więcej. Jak nie dosta- nę kopa, to sama się nie zdecyduję na rzucenie tego burdelu. Nie je- stem taka przebojowa jak nasza Li. Na wspomnienie Li Zuzanna westchnęła ciężko. - Ma urlop, rozumiesz! - powiedziała Malwina. - I to od wczo- raj. Całkiem niesłusznie wywaliłam ją do roboty. Polazła bez prote- stów, tak była skołowana płaczem. Wróciła po godzinie i trochę ula- ło jej się żółci. Zwierzenia Li dotyczyły głównie przeszłości, konkretnie zaś au- stralijskiego kangura. Nie wiadomo czemu rozgadała się właśnie na jego temat. W Polsce facet był macką którejś tam ośmiornicy, małym 201 kikutem zaledwie. Nie chwalił się ani ośmiornicą, ani swoją rolą, po- nieważ w tym fachu ludzie bywają dyskretni, co nie przeszkadza, że mniejsi czasem wpadają. Kangur najpierw wpadł w ręce Li, potem zainteresował się nim wymiar sprawiedliwości i pojawił się dylemat: więzienie albo ucieczka z kraju. Wybrał mniejsze zło, przekonany, że Liliana podąży za nim do Australii. I tu się zawiódł. Li nie widziała siebie na obcej ziemi ani jako patriotka, ani jako filolog polski. Nie chodziło nawet o pracę, lecz o status. Dla ambitnej dziewczyny życie u boku przegranego mężczyzny jest końcem kariery. Ona nie zamie- rzała niczego kończyć, tylko zaczynać. Obiecała zachować kangura we wdzięcznej pamięci i to było wszystko, co mogła mu ofiarować. Nalegał, dzwonił, szpanował, zmiękczał, wszystko na nic. Dziewczy- na zdecydowała, że urządzi się w kraju. - Czekaj, czekaj - denerwowała się Zuzanna. - Z jakiej okazji był ten wspomnieniowy poranek? Wzruszyła się telefonem kangura, mo- że listem? - Niekoniecznie musiała się wzruszyć. W jej dorobku uczucio- wym kangur był największą zdobyczą. Ani wcześniej, ani później ża- den facet już tak jej nie rozpieszczał. Zastanów się, kiedy wracasz myślami do najlepszych czasów? Kiedy coś ci nie wychodzi, prawda? Uważam, że tylko tak trzeba patrzeć na te wspomnienia. - O kim ty mówisz: o sobie czy o Li? To ty masz naturę refleksyj- ną, nie ona. Malwa przygryzła usta. Li rzeczywiście nie miała natury refleksyj- nej, za to doskonale wiedziała, czego oczekuje od życia i wcale się ze swoimi oczekiwaniami nie kryła. Największym darem, jaki dostała od natury, była uroda. Kobiety piękne, mądre i inteligentne są ozdobą każdego mężczyzny sukcesu i Li kogoś takiego właśnie poszukiwała. Nie interesowali jej panowie na jeden obiad, jedną randkę, jeden week- end. Stawiała albo na konto w banku, albo na mężczyznę z przyszło- ścią. Właściciel konta nie musiał być młody ani piękny, natomiast męż- czyzna przyszłości powinien być przystojny i rokować duże nadzieje. Pierwszy zapewniał luksus od zaraz, więc mógł sobie świecić łysiną, z drugim natomiast wiązało się pewne ryzyko, czyli wymagania mu- siały być większe. Łukasz idealnie pasował na mężczyznę przyszłości, nawet po uwzględnieniu zarobków w służbie zdrowia. I pewnie dlate- go Li z taką determinacją przypuściła atak. Zawsze brała z życia to, co jej się podobało, choć niekoniecznie było przeznaczone dla niej. Ona po prostu nie rozglądała się na boki, szła do celu najkrótszą drogą. 202 - Nie wierzę, żeby urlopy zbiegły im się przypadkowo - powie- działa zgnębiona Zuzanna. - Najpierw Li spała z moim chłopakiem na mojej kanapie, teraz wywiozła go jak swojego. Co do wywiezienia Malwa nie była przekonana. Z dokładnością typową dla językoznawców podzieliła posiadaną wiedzę na fakty i domysły. Fakty to: spotkania weekendowe, wizyta Łukasza w „Hossie", ożywione telefony, zbieżność urlopów, a także rozpacz Li o nieznanym dotąd podłożu. Cała reszta, zdaniem Malwy, to by- ły jedynie domysły. - A ja ci mówię, że spali na mojej kanapie - powtórzyła z uporem Zuzanna. - Przyjmij wyrazy współczucia wraz ze szczeryin, zapewnieniem, że spanie to jeszcze nie ślub. Li była za bardzo rozżalona, żeby wszystko układało się po jej myśli. Coś poszło nie tak. Ale co? Trud- no zgadnąć. - Jeżeli nie są razem - zastanowiła się Zuzanna - to Li powinna być w domu. - Brawo! Gadasz jak po dziennej dawce fosforu! - zawołała Mal- wina i sięgnęła po słuchawkę. Telefon odebrała Li. Zuzanna odetchnęła. Liliana wróciła już do równowagi, głos miała niemal radosny i tym swoim radosnym głosi- kiem oznajmiła, że właśnie kończy pakowanie i rano wyjeżdża nad morze. Zuzanna zamarła. Łukasz nie znał lepszego miejsca na letni wypoczynek. - Blefowała! - stwierdziła kategorycznie Malwa. - Domyśliła się, że jesteśmy razem, i blefowała. - A jeżeli nie? - Jeżeli nie blefowała, to mówiła prawdę. Innej możliwości nie ma. Przejdź się jutro na Mickiewicza. Nie wiem, czy praca uszlachetnia, czasem myślę, że raczej ogłupia, jednak daje zajęcie dla głowy i rąk. Zuzanna w ogóle zapomniała, że na Mickiewicza czekała jakaś praca. Pamiętała tylko o Lemańskim. Weronika wyjeżdżała za dwa dni. Pralka chodziła niemal bez przerwy, deska do prasowania nie znikała z pokoju. W miarę opróż- niania szaf puchły trzy skórzane walizki, choć wywoziła wyłącznie ubrania i osobiste drobiazgi. Nie zabierała sreber, obrazów, bibelo- tów, dosłownie niczego z mieszkania, ponieważ w Norwegii czekał na nią umeblowany i kompletnie wyposażony domek. 203 - A co z tym wszystkim? - Zuzanna rozejrzała się po pokoju. - Chyba powinnaś przed wyjazdem zlikwidować mieszkanie, sprzedać meble? - Mieszkanie należy do ciebie, kochanie. - Jak to do mnie? - roześmiała się Zuzanna. - Zwyczajnie. Wyjeżdżam, a swój majątek dzielę między najbliż- szych. Tobie zapisałam mieszkanie w Toruniu, Lipianki i samochód. - Żartujesz? Z wrażenia opadła na fotel. Nie dowierzała Weronice nawet wów- czas, gdy siostra położyła jej na kolanach akty darowizny, potwier- dzone przez notariusza. - Opłaciłam za ciebie wszystkie podatki, nie bój się, nie pójdziesz z torbami. Jeszcze sporo pieniędzy zostało ci na koncie. Złożyła starannie papiery do zielonej teczki, na wierzchu położy- ła dowód osobisty Zuzanny. Pedantycznie zaciągnęła gumkę za me- talowe uchwyciki i spojrzała na siostrę. Zuzanna wyglądała jak czło- wiek ciężko uderzony w głowę. Coś niby do niej docierało, a za moment nie docierało nic. Nawet jej się nie śniło, że w ciągu kilku minut może się stać posiadaczką majątku. Nie rodzicielskich pienię- dzy, wsuwanych do ręki przy lada okazji, lecz prawdziwego majątku, na który w żaden sposób nie zasłużyła. - Nie cieszysz się - zapytała Weronika, patrząc na nią z niepo- kojem? - Czuję się jak ostatni fiś, głąb i matołek - odparła znękanym gło- sem Zuzanna. - Nagle przypominają mi się wszystkie sytuacje, kiedy zachowałam się wobec ciebie nie tak, kiedy byłam wściekła i gotowa cię udusić... Zastanów się, czy dobrze ulokowałaś dorobek swojego życia? - Woda i ogień, co? - Weronika objęła siostrę. - Mogę cię pocie- szyć, że ja też się na ciebie wściekałam i to nie raz, co nie zmienia faktu, że jesteś mi najbliższa ze wszystkich... wszystkich żyjących lu- dzi. Trochę pieniędzy i drobną biżuterię podarowałam pannie Mir- ce... przez sentyment dla dawnych czasów. Zamilkły i Zuzanna była święcie przekonana, że milczą na ten sam temat. Nie chodziło o darowiznę, pieniądze czy pamiątki, lecz o to, że wśród najbliższych sobie ludzi Weronika nie wymieniła ojca. Zuzan- nie przypomniały się nocne bredzenia Cezarego i bała się spytać o co- kolwiek. Weronika chyba nie wiedziała, jak zacząć. Szykowała się jed- na z tych rozmów, które przewracają czasem życie do góry nogami. 204 - Tato wie o twoim wyjeździe? - Iza wie. Dzwoniła dzisiaj, żeby zadać ci pytanie, czy naprawdę je- dyną rzeczą, z jakiej może być dumna, są twoje zęby - roześmiała się Weronika. - Domyślasz się już, że zadziałała panna Mirka. Wytłuma- czyłam, jak się sprawy miały i kto urodził te wszystkie brednie, który- mi teraz Mirka ich karmi. Przy okazji powiedziałam o wyjeździe. - Ale tato, Weroniko, też chyba powinien wiedzieć! To nie jest tak... to nie tak, że ty go nie obchodzisz! Weronika milczała. Ściskała palcami skronie, jakby bała się, że dawne wspomnienia rozsadzą jej czaszkę. Pierwszy obraz wiązał się z domem. Było ciepło, ona bawiła się na ganku. W holu zadzwonił telefon, więc pobiegła odebrać, ale wyprzedziła ją mama. Weronika stała w drzwiach. Mama, ubrana w krótką spódnicikę z modnej nie- bieskiej krempliny i elastyczną bluzeczkę, uśmiechała się do słuchaw- ki, powtarzała „tak, tak" i z każdym następnym „tak" jej jasna, piękna twarz kurczyła się i brzydła w płaczliwym grymasie. Wreszcie ręka ze słuchawką bezwładnie opadła. Weronika doskoczyła i objęła mamę w pasie. Czuła, że stało się coś bardzo złego. Pozwoliła się przytulić tak mocno, że aż boleśnie i ze ściśniętym sercem słuchała głośnego płaczu. Mama krzyczała, że nie daruje, że przetnie, że albo dziwki, albo ona. Potem wsiadły razem do małego żółtego fiacika, który od kilku dni czekał na kupca. Mama jechała szybko i nie prze- stawała płakać. Taki był pierwszy obraz, przechowywany przez We- ronikę w pamięci. Zaraz po nim był ten drugi, ten, który się zaczy- nał na krzyżówce od wielkiego huku, od bólu w ramieniu i w kolanie. Fiacik się skurczył, zmalał, mama przestała płakać, gło- wę położyła na kierownicy, rękę zwiesiła w dół. Weronika chciała po- wiedzieć, że mają wypadek, że inny samochód, chyba polonez, we- pchnął je na drzewo, ale nie mogła wydobyć głosu i nie mogła się ruszyć. Było strasznie ciasno, a ona bała się o mamę. Nawet pomy- ślała, czy przypadkiem nie leżą już w trumnie. I zaraz się pocieszyła, że jeśli siedzą, to znaczy, że nie leżą... Spróbowała się rozejrzeć i wte- dy zobaczyła chłopaka. Sporo starszy od niej, stał obok rozbitego fiacika, pochylony, z dłońmi opartymi na kolanach i zanosił się śmie- chem. Takim strasznie nieprzyjemnym śmiechem. Wtedy zjawił się mężczyzna. Dorosły, czerwony na twarzy. Złapał wyrostka za koł- nierz, potrząsał nim i coś mówił. Trząsł i mówił. Pchnął chłopaka w stronę poloneza, a sam pobiegł chyba po pomoc. Zataczał się, po- tykał i biegł. I tu obraz się urywa. Weronika nigdy nie zdołała sobie 205 przypomnieć, co było dalej, kto ją wyciągnął z samochodu, kiedy i jak. Nigdy też nie zdołała zapomnieć twarzy wyrostka. Jego śmiech budził ją po nocach, prześladował w koszmarnych snach. Te sny to następne obrazy, dziesiątki, setki obrazów, powracających niemal co noc od trzydziestu lat. Bardzo trudno jest mówić filmowymi obraza- mi. To się wydaje wręcz niemożliwe. Bo jak oddać ciasnotę, strach, ból i choćby ten nierzeczywisty, potworny śmiech? Mała Weronika nie wiedziała, co to jest szok, duża znała pojęcie, lecz nie potrafiła zapomnieć obrazów. - Teraz już koniec - powiedziała spokojnie, prawie pogodnie. - Teraz już się uwolniłam od całego balastu. Czekałam na to trzydzie- ści lat. Zuzanna starała się nie uronić ani słowa. Weronice nie mogła po- wiedzieć, tak jak powiedziała wcześniej Cezaremu, że nie chce tego słuchać. Paskudne podejrzenie zakiełkowało w głowie i musiała je ubrać w słowa. - Czy ojciec był wtedy z jakąś kobietą? - spytała cicho. - Jeśli nawet, to nigdy się do tego nie przyznał. W każdym razie na pewno nie była to jego pierwsza zdrada. Często budziły mnie po nocach kłótnie rodziców, płacz mamy, krzyk ojca. Ja nawet mogę zrozumieć, że on nie kochał matki. Byli ludźmi z różnych bajek i nie potrafili się porozumieć. Nie mogę mu tylko darować, że zaciągnął ją do łóżka i spłodził właśnie mnie. - Przecież on cię kocha, jest z ciebie dumny, dlaczego mu pamię- tasz tylko to, co złe? - On na mnie uczył się kochać, niestety, bez widocznego powo- dzenia. Z tobą powiodło mu się lepiej. Dla niego, dla babki Korec- kiej zawsze byłam córką tamtej kobiety. Babka inaczej o mamie nie powiedziała. Podsłuchałam kiedyś, jak mówiła do ojca, że odziedzi- czyłam chamski upór i zawiść po tamtej kobiecie. Miała rację. Coś chyba odziedziczyłam, bo pamiętam wszystkie złośliwości i nie umiem przebaczać. - Weroniko, zadzwoń do taty. To nie jest tak, to nie może tak być, że panna Mirka jest ci bliższa od niego. Weronika uśmiechnęła się bardziej do wspomnień niż do Zuzan- ny. To był taki nieobecny uśmiech w głąb siebie. Znowu powróciły obrazy. Zamiast przytulnego aleksandrowskiego domu zobaczyła gołe ściany nowego mieszkania w Kowalu. Na dole był ośrodek zdrowia, na górze ona z ojcem. Panna Mirka przychodziła rano, wy- 206 chodziła wieczorem. Nie była wtedy uczernionym cudaczkiem, tylko młodą kobietą, bez wdzięku, bez urody, za to z sercem na dłoni. Za- platała Weronice warkocze, prowadziła do szkoły, sprzątała i goto- wała różne pyszności. Była dobra dla dziecka i chciała być dobra dla Antoniego. Wymarzyła sobie, że z czasem zostanie panią doktoro- wą. Antoni Korecki nie wyprowadzał jej z błędu, tylko po prostu któregoś dnia ożenił się z Izą. Sześć miesięcy później, już w nowym, pięknym domu, urodziła się Zuzanna. Weronika protestowała głoś- no przeciwko odrzuceniu panny Mirki. Nie chciała czułości Izy, chciała, żeby to panna Mirka zaplatała jej warkocze, i panna Mirka została. Nie była rodziną, ale była przy rodzinie. Zasiedziała się, przylgnęła do nich wszystkich jako panna, nie pani Mirka. Panna miała przypominać ojcu, że jej nie docenił, Izie zaś że weszła do cu-dzego ogródka. - Ale jajo! Nie uważasz, że głupio to sobie wymyśliła? - mruknę- ła Zuzanna. - Wymyśliła, jak umiała. - Ja tam wiem swoje. Ojciec nas obie bardzo kocha. Kiedy cza- sem nie mógł mi wbić do głowy zadania z fizyki albo z chemii, wzdy- chał komicznie i mówił, że widocznie wszystkie talenty przypadły to- bie i dla mnie już nic nie zostało. - Przecież to prawda! Choć ty wciąż uważasz, że drugie egzem- plarze są doskonalsze od prototypów, co? - Radosław ci to powtórzył? - Wspomniał mimochodem. Wiesz, Lazuniu, kiedy byłaś naj- śliczniejsza? Kiedy pogubiłaś przednie zęby. W życiu nie zapomnę tych cudnych, szczerbatych uśmiechów. - Mam sobie wybić jedynki, żeby znowu ci się podobać? - zgor- szyła się Zuzanna. Po raz pierwszy nie zareagowała na Lazunię. - Masz spaczony gust, jak całe twoje pokolenie. - Z zębami też mi się podobasz. - Powiedz, że nie wyjeżdżasz na stałe, że wrócisz - poprosiła ci- cho Zuzanna. Myśl, że siostra miałaby pozostać gdzieś w dalekiej, zimnej Norwegii, wydała jej się szalona. Szczególnie teraz, kiedy wreszcie zaczęły rozmawiać jak dwie kobiety, a nie jak starsza siostra z młodszą. - Nie wrócę, kochanie, liczę natomiast, że nas odwiedzisz. - Wcześniej nie zaryzykuję, dopóki się nie dowiem, czy ja was znam. 207 - Oczywiście. Pamiętasz, jak ci mówiłam, że w całym swoim ży- ciu spotkałam jednego tylko mężczyznę, którego chciałabym kar- mić? To właśnie z nim wyjeżdżam. - A więc nie z Guziołkiem! - wykrzyknęła Zuzanna. Widząc zdziwione spojrzenie siostry, dodała, że restaurator potrafiłby wyży- wić się sam. Weronika nie powiedziała, z kim jedzie. Była kobietą, która bez tajemnic nie potrafiła żyć. Na próżno Zuzanna powtarzała sobie, że Norwegia nie leży na końcu świata ani nawet na końcu Europy. A choćby i leżała, to przy obecnej technice można równie szybko dodzwonić się do Kowala, jak i do Bergen, gdzie zamierzała osiąść Weronika. Co sobie tłuma- czyła, to tłumaczyła, jednak nie opuszczało jej głupie wrażenie, że rozstają się na zawsze. Nie pomogły nawet zapewnienia Weroniki, że w połowie sierpnia przyjedzie do Torunia, żeby załatwić resztę spraw służbowych, z którymi nie zdążyła uporać się teraz. Zuzanna bardzo liczyła na tych kilka dni, lecz i tak chodziła za siostrą krok w krok, jakby próbowała nadrobić cały stracony czas, kiedy to zamiast roz- mawiać darły koty lub pytlowały o głupotkach. Ona chodziła za We- roniką, za nią Cymbał i tak w trójkę biegali po całym mieszkaniu. Zuzanna odłożyła do następnego tygodnia wszystkie sprawy, nawet zawodowe. Zresztą Lemański do poniedziałku był na urlopie. Z ewentualnym pracodawcą z Mickiewicza umówiła się na wtorek. Chwilowo nic się nie liczyło poza Weroniką. Pomagała prasować, pakować, dopinać torby, wynajdywała w szafkach różne drobiazgi, które mogły się przydać. - Po co mi ten wazonik? - dziwiła się Weronika. Podobnie dziwiła się przy haftowanej kosmetyczce, szczypcach do lodu, przy tym wszystkim, co Zuzanna koniecznie chciała jej do- pakować, twierdząc, że pięknych przedmiotów nie powinno się zo- stawiać, bo każdy z nich ma swoją duszę i swoją historię. - Możliwe, kochanie, aleja mam tylko trzy walizki. Odkrywaj so- bie duszę nawet w szczypcach do lodu, bylebyś nie kazała mi ich za- bierać. Tak naprawdę w całym mieszkaniu lubiłam jeden pokój. - Wiem. Jadalnię. - Mhm. Dekorator wnętrz widział tu marmurowy stół w kształ- cie nerki. W porę wyrzuciłam faceta za drzwi. Meble odkupiłam od znajomych, dobrałam lampę i dzięki temu miałam choć jeden przy- 208 tulny kąt. Cała reszta to nowobogackie fanaberie. Na twoim miejscu wszystko bym zmieniła, poczynając od zamków w drzwiach. Na ju- tro zamówiłam ci ślusarza. - Zamki tak, koniecznie, ale z całą resztą poczekam. Najpierw muszę się oswoić z myślą, że te lustra na suficie, marmury w łazience i szklane meble w salonie należą do mnie. Nowoczesność aż wali po oczach, tylko... po co brałaś dekoratora, jeśli... - Zaplątała się i nie umiała skończyć myśli. Nie chciała powiedzieć wprost, że twórcze rozpasanie plastyka dało efekt odwrotny do zamierzonego. Takie wnętrza nadają się do oglądania na obrazkach i filmach, lecz miesz- kać w nich trudno. Gdzie na przykład miałby się zagnieździć genius loci! W samolotowym fotelu z giętego metalu i błękitnej skóry? Nie chciała tego mówić, żeby nie wyjść na niewdzięcznicę*, która zagląda w zęby darowanemu koniowi. Weronika nie miała zamiaru się obrażać. Ona też dostała miesz- kanie w prezencie. Ofiarodawca liczył, że kiedyś zamieszkają wspól- nie, dlatego robił wszystko pod swój gust. Kupił lokal, czuwał nad kapitalnym remontem, potem nad wystrojem wnętrz. Pozmieniał układ pokoi, kazał nawet wymienić balkon, bo mu się wydawał nie- zbyt nowoczesny. W swoich pomysłach nie poszedł aż tak daleko jak pewien warszawski znajomy Weroniki, który ściany w mieszkaniu zastąpił draperiami z materiału, a w sypialni umieścił najprawdziw- szą wannę pod białym baldachimem. - Sraczyk też? - zainteresowała się Zuzanna. - Faktycznie odlo- towy pomysł. Facet zamiast oglądać pornosy może sobie z wyra pa- trzeć na ablucje ukochanej. Temu twoje... temu od luster na suficie też fantazji nie brakowało. Pozwolisz mu się wykazać w Finlandii? - O nie! - zaprotestowała Weronika. - Na szczęście wyjeżdżam bez niego. Mieszkanie było wyłącznie moją własnością i mogłam z nim zrobić, co chciałam. Gdyby ktoś próbował cię nachodzić, w co wątpię, to nie dyskutuj, odeślij natręta do mecenasa Wąsika. Mecenas zna wszystkie szczegóły transakcji. To samo dotyczy reszty majątku. Zuzanna uparła się, że w sobotę odwiezie siostrę na lotnisko. Nie było sensu tłuc się pociągiem czy wynajętą taksówkę, kiedy nowy au- dik stał przed domem. Prowadziła auto tylko raz, kiedy jechały z Weroniką do mecenasa Wąsika, żeby ostatecznie uregulować kwe- stie prawne, związane z darowiznami. Jako kierowca prowadzący z doskoku spisała się całkiem dobrze. 209 - Nie będziesz się bała wracać z Warszawy? - zmartwiła się Wero- nika. - A może weźmiemy ze sobą kawałek mężczyzny? Przyda się do towarzystwa. Masz coś przeciwko Cezaremu? - Przeciwko Cezaremu mam bardzo dużo - mruknęła Zuzanna i szybko dodała, że właściwie nie ma nic. Sama była zdziwiona swoją uległością. Jeszcze kilka dni wcześ- niej w ogóle nie chciałaby słuchać o Cezarym. Teraz wytłumaczyła sobie, że Weronika chce się pożegnać nie tylko z nią, więc zamiast wrzeszczeć, jak to miała w zwyczaju, przystała na propozycję z ła- godnością baranka. - Czy to prawda, że on jest niezrównoważony psychicznie i ma żółte papiery? - spytała. Nie mogła nie spytać, bo głowa Cezarego nie dawała jej spokoju od czasu rozmowy z Malwiną. Pytanie wprawiło Weronikę w bardzo dobry humor. Z ostatniego szkolenia wróciła uzbrojona w wiedzę statystyczną, której nie zamie- rzała trzymać wyłącznie dla siebie. W Polsce, tłumaczyła, na tysiąc mieszkańców przypada dziewięćdziesięciu siedmiu rencistów, gdy na przykład w Finlandii zaledwie czterdziestu. Lekko licząc, połowa polskich rencistów, czyli mniej więcej milion osiemset tysięcy, to cho- rzy z urojenia, w stopniu mniej więcej takim jak Cezary. To, co w głowie, nie musi się pokrywać z tym, co figuruje w papierach. Ce- zary po studiach nie miał pracy, nie miał środków do życia i należa- ło chłopcu pomóc. - A mówiłaś kiedyś, że on sam wymyślił sobie chorobę, pamię- tasz? - Mówiłam? Kochanie, każda choroba wymaga lekarza - powie- działa z czułością. Wyjeżdżali rano. Weronika opuszczała mieszkanie z taką miną, jakby za dzień czy dwa miała wrócić. To nie ona, ale Zuzanna drża- ła z emocji, że coś się kończy bezpowrotnie. Podziwiała siostrę za do- skonałe opanowanie. Dwie walizy zmieściły się do bagażnika, trzecia stanęła na tylnym siedzeniu. Cezary z konieczności musiał trzymać mopsika na kola- nach. Weronika nie protestowała, że do komitetu pożegnalnego dołą- czył również Cymbał. Wolałaby jechać bez psa, ale ustąpiła Zuzannie. - Pozwolisz, że ostatni raz poprowadzę? - spytała. Zabrzmiało okropnie. Od poprzedniego dnia Zuzanna wciąż so- bie powtarzała, że jedzą ostatni obiad, potem ostatnią kolację, że 210 Weronika ostatni raz śpi w swoim łóżku. Wszystko było ostatnie, na- wet dotknięcie kierownicy. Bez słowa wskoczyła na miejsce obok kie- rowcy. Była przekonana, że siostra zechce pojechać do Warszawy krótszą trasą przez Lipno. Weronika wybrała jednak drogę przez Włocławek, Kowal, Gostynin. - Czemu tak milczycie, skowroneczki? - spytała. - Mamy śpiewać? - ożywiła się Zuzanna. - Wzruszałam ludzi śpiewem już jako dziecko, mogę spróbować jeszcze raz. Cezary, śpie- wamy? Co ty na to? - Ja wysiadam. Mogę ryczeć pod gołym niebem, ale nie w samo- chodzie, przy damach. Weronika i Zuzanna krztusiły się ze śmiechu. Nie chodziło im o ryki Cezarego, lecz o pierwszy i chyba jedyny popis młodszej sio- stry Koreckiej. Zapamiętały go obie, choć każda z innych powodów. - Ależ mi się wtedy oberwało przez ciebie - jęknęła Weronika. - Ojciec zostawił pacjentów w gabinecie i walił samochodem przez cu- dze działki, policja w domu, sąsiadki wystraszone... Ojej, już nie mogę. - Miałaś pilnować dziecka, nie łazić na ksiuty - popiskiwała Zu- zanna. - Ciesz się, że cię nie wydałam. - Ale co to było? - dopytywał się Cezary. - Nowi sąsiedzi... rozumiesz... za płotem. Babki coś sobie grze- bały w ogródku... - Zuzanna zakrztusiła się własną śliną. - Co było? - Weronika otarła mokry policzek. - Najlepiej to, co było, oddają słowa naszego posterunkowego. Chodził potem po Ko- walu i opowiadał tak: „Mam telefon, że po sąsiedzku, do doktorskiej willi, włamali się bandyci. Starsza dziewczyna uciekła, jakby się pa- liło, a to małe dzieciątko chyba zarzynają. To jak ja mam taki tele- fon, to najpierw dzwonię do doktora, potem wsiadam na rower i ja- dę. Drzwi rozwalone, stołki poprzewracane, z tarasu jęki słychać. Idę na palcach i co widzę! Maleństwo na podłodze siedzi, kiwa się tak nienaturalnie i strasznie wyje". - Kompletny ignorant! Wcale nie wyłam, tylko śpiewałam lalce kołysankę, a on się załapał na ostatnią zwrotkę - wyjaśniła z godno- ścią Zuzanna. - A te poprzewracane stołki? - Kumple Weroniczki zdobywali Somosierrę, ewentualnie próbo- wali pocałować moją siostrę, nie wiem, bo nie podglądałam. Trochę głośno było, to prawda. Oni poszli, Weroniczka pogoniła do psia- 211 psiółki na minutkę, na pewno znasz takie godzinne minutki, to ja wzięłam się do usypiania lalki. Co chcesz, miałam wtedy pięć, może sześć lat. - Prześliczna byłaś. Taki chudziutki, wielkooki pajączek. I nigdy nie skarżyłaś. Te poprzewracane stołki też wzięłaś na siebie, pamię- tasz? - Nie?! Jestem z siebie dumna tak, jakbym pamiętała - ucieszyła się Zuzanna. Wjeżdżali do Włocławka. Po lewej stronie pojawił się błyszczący, spowity parą Anwil. Pierwsza godzina podróży zeszła na śmiechach i wspomnieniach. We Włocławku Zuzanna nieco spoważniała. Mia- sto kojarzyło jej się głównie z Łukaszem i rozstaniem. Trzeba będzie zlikwidować mieszkanie na Budowlanych, pomyślała i nie wiadomo czemu zrobiło jej się żal. - Wstąpimy do domu? - spytała, kiedy po prawej stronie dostrze- gła wieże kościółka w Kowalu. - Kochanie, zadzwonię do taty z Norwegii i umówię się na sier- pień. Zuzanna znowu poczuła żal. Tym razem nie był to malutki, bez- imienny smuteczek. Spojrzała na wypogodzoną twarz siostry i dużo by dała, żeby ojciec również mógł zobaczyć rozjaśnioną Weronikę. W domu zawsze była przygaszona. Smutek dopadł ich na lotnisku. Rozstania są okropne. O czym można rozprawiać na godzinę przed odlotem? - Mówcie coś - poprosiła Weronika. - Noś ciepłe majtki, bo tam chłodny klimat - mruknęła Zuzan- na. -1 dzwoń. - A ty pamiętaj, że w razie jakichkolwiek kłopotów masz się kon- taktować z mecenasem Wąsikiem. W twoim dowodzie osobistym jest ta nieszczęsna wizytówka. Jeśli masz jeszcze inne, zniszcz wszystkie. O mały włos nie pokrzyżowałaś mi planów. - Jakich planów? - Najlepiej spal te wizytówki. - Spalę. Pierwszy skapitulował Cezary. Poszedł do kiosku po gazety dla Weroniki i zmitrężył sporo czasu. - Gdzie jest ta twoja liczba mnoga? - spytała Zuzanna. - Mówi- łaś: wyjeżdżamy, a lecisz sama? Chyba że to Cezary... - urwała, za- skoczona własnym odkryciem. 212 - Cezary? - Weronika uśmiechnęła się. - A kto by czuwał nad to- bą, jak bym Cezarego wywiozła? - Lepiej niech on się trzyma ode mnie z daleka! - mruknęła Zu- zanna. - Będzie mu trochę trudno, bo chyba się zadurzył. - Przestań! Potrzebny mi twój Cezary jak kolczyk w pępku. - Mówiłam ci już kiedyś, że on nie jest mój - wyjaśniła łagodnie Weronika. - Cezary to moja największa porażka życiowa. Pięć lat nad chłopakiem pracowałam, miał być moim mieczem, nie został na- wet scyzorykiem. W końcu sama musiałam się ze wszystkim uporać. - To znaczy z czym? - Zuzanna wstrzymała oddech. - Po fakcie okazało się, że z niczym wielkim. - Co mi tam Cezary! - prychnęła Zuzanna. - Pytałam, gdzie jest towarzysz twojego wygnania? Weronika uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek: - Teraz jeszcze siedzi w pracy, lecz już niedługo ruszy na lotnisko. - Wiking? A ja myślałam, że wyjeżdżasz z potomkiem Popielą? - Dobrze myślałaś, kochanie. Od tygodnia siedzi w Bergen i prze- ciera grunt. Ostatnie chwile były już nie do zniesienia. Nawet Weronika z tru- dem panowała nad drżeniem ust. Zuzanna przylgnęła od mokrego policzka siostry. Nie chlipała, nie lamentowała, jedynie pozwoliła płynąć łzom. Po raz drugi tego dnia zajęła miejsce obok kierowcy. Bez słowa podała Cezaremu kluczyki. Mogła powiedzieć cokolwiek, że za ma- ło zna Warszawę, że jest zmęczona, ale nie powiedziała nic. Teraz, kiedy siostra leciała gdzieś tam wysoko w górze, kiedy już za późno było na jakiekolwiek wyjaśnienia, a łzy obeschły, wpadła w lekkie otępienie. Przede wszystkim zatraciła poczucie czasu. Wydawało jej się, że od pożegnania minęły całe miesiące. - Śpisz? - spytał Cezary. - Myślę. Cały czas myślę, jak to możliwe, że tak późno odkryłam siostrę. Do tej pory niby wiedziałam, że ją mam... i nic ponadto. Te- raz czuję, jakbym traciła kogoś najbliższego. - Nie tracisz. Będzie mieszkała trochę dalej i to wszystko. - To się tylko tak mówi. Ludzie żyją obok i nic o sobie nie wie- dzą, a jak jeszcze dołożysz kilka tysięcy kilometrów, to co wychodzi? Kompletna pustka. Co słychać? W porządku! U nas też. Taka będzie rozmowa. 213 - Zuzanno, głupio mi o tym mówić, ale... - To lepiej nie mów. W każdym razie nie teraz - powiedziała szybko. Kilka razy w ciągu dnia zbierał się, żeby coś jej wyjaśnić, ale za każdym razem ucinała w pół słowa. Domyślała się, co go gnębi, lecz to nie był dobry dzień na rozpatrywanie szpitalnej wpadki. Zamyśliła się, przymknęła oczy, a kiedy je otworzyła, wjeżdżali do Torunia. Zuzanna kilka razy musiała powtarzać Cymbałowi, że są wresz- cie u siebie. Psiak biegał z pokoju do pokoju coraz bardziej zdener- wowany. Ostatnio zbyt często zmieniał mieszkania, dużo podróżo- wał i zaczai się gubić. Obwąchał swój materacyk, ale noc spędził na dywanie, w gościnnym pokoju, pilnując Zuzanny. Dziewczyna nie kwapiła się z zajęciem sypialni. Trudno jej było wejść w rolę nowej właścicielki i podobnie jak Cymbał jeszcze nie czuła się u siebie. W niedzielę wstała przed szóstą i zaczęła dzień od przeglądania ką- tów. Każde mieszkanie ma dziesiątki zakamarków, szuflad, schow- ków, które mogą kryć najróżniejsze tajemnice. Choćby taka komód- ka z czereśniowego drewna, mebelek całkiem nowy, a stylizowany na staroć. Inka włamywała się do niego bez przeszkód, wiedziała, gdzie są lekarstwa i alkohole. Teraz w opróżnionych szufladach tkwiły kluczyki i nie trzeba się było włamywać. W dolnej części, tam, gdzie kiedyś stały butelki, leżała zielona teczka. Zuzanna usiadła na łóż- ku i zaczęła przeglądać papiery. Majątek, który dostała od siostry, wart był około siedmiuset tysięcy złotych. Choć od przybytku po- dobno głowa nie boli, dziewczyna poczuła łupanie w skroniach. Da- rowizna była faktem stwierdzonym i potwierdzonym, jednak zielo- na teczka nie dawała odpowiedzi na dwa podstawowe pytania: jakim cudem Weronika dorobiła się takich bogactw i dlaczego oddała je hojną ręką? Jak na kobietę lubiącą luksusy postąpiła dość nieroz- ważnie. Siedemset tysięcy złotych zamienione na korony norweskie, euro czy dolary to byłaby kwota równie ładna w Norwegii, jak i w Polsce. - Czyja się kiedyś uwolnię od zagadek? - mruknęła zniechęcona. Wychodziło na to, że jeżeli nawet się uwolni, to nie od razu, nie w niedzielny ranek. - Cymbał, spacer! - zarządziła, chowając zieloną teczkę do ko- módki. 214 Pies natychmiast się ożywił. To był genialny psiak, wszystko ro- zumiał, lecz nie chciało mu się strzępić języka na próżne gadanie. Zu- zanna otworzyła drzwi, wypuściła Cymbała i nie zdążyła już się cof- nąć. Przed drzwiami Radosława sterczała Inka w nocnych błękitach. Na czoło opadały jej dwa wałki, dyndające na końcówkach włosów. Do złudzenia przypominała drewnianego aniołka, któremu aureola zsunęła się na czoło. - Nie widziałaś, czy doktor wrócił? - spytała. Zuzanna starannie przekręciła klucz w zamku i schowała go do kieszeni. - Widziałaś go wczoraj albo dzisiaj? - nie ustępowała Inka. - Może on się powiesił? Zuzanna zbiegła ze schodów, zostawiając dramatyczne pytanie zawieszone w próżni. Nie podejrzewała Radosława o to, żeby z po- wodu szalonej sąsiadki miał się wieszać. Natomiast pomysł, że być może spotka go na trasie wspólnych biegów, uznała za obiecujący. Mało tego, zatęskniła nawet za chwilą towarzyskiej rozmowy, bo w zasięgu ręki nie widziała sympatyczniejszego i życzliwszego czło- wieka. Inki oczywiście nie liczyła. Niestety, tego ranka Radosław musiał mieć na głowie ważniejsze sprawy niż bieganie po lasku. Za to, wracając ze spaceru, znowu natknęła się na Inkę. - On jest w domu. Słyszałam kroki - zaszeptała tajemniczo. Zuzanna udała kompletną głuchotę. Wcale jej nie zdziwiło, że Ra- dosław nie otwierał drzwi i ramion. Była zdecydowana naśladować go pod tym względem, żeby raz na zawsze pozbyć się utrapionej baby. - A nie mówiłam! - krzyknęła Inka. W tym samym momencie Zuzanna również usłyszała zgrzyt klu- cza. Obejrzała się dyskretnie. Najpierw zobaczyła zastygłą z przera- żenia twarz kobiety, a za jej plecami zaspanego Cezarego. - Czym mogę paniom służyć? - spytał, tłumiąc dyskretnie ziewanie. Zuzanna momentalnie zniknęła za swoimi drzwiami. Musiała mieć minę równie głupią jak przed chwilą Inka. Nie miała pojęcia, że Cezary znał Radosława. No to pojawiła się następna zagadka, po- myślała zaintrygowana. Dzwonek u drzwi oderwał Zuzannę od przeglądania szaf. Część, w której Weronika przechowywała pościel, obrusy i ręczniki, pozo- stała nietknięta. Z niedowierzaniem oglądała haftowane powłoczki i elegancką bieliznę stołową. Wszystko było piękne i w doskonałym 215 gatunku. Czyżby siostra największą przyjemność znajdowała w do- rabianiu się i kupowaniu nowych rzeczy? Niechętnie oderwała się od półek i na palcach podeszła do drzwi. Mogła sobie darować te pod- chody. Wystarczyło spojrzeć na szaleństwa Cymbała, by wykluczyć wizytę Inki. - Jestem nowym sąsiadem, chciałbym się przedstawić - oznajmił Cezary, podając Zuzannie kwiaty. Mały, pachnący bukiet ogrodo- wych goździków. Spojrzała na uśmiechniętą twarz, na chochliki w oczach i gestem ręki zaprosiła go do środka. Czyż mogła nie wpuścić nowego sąsia- da, który tak pięknie się przedstawił? Nie mogła, tym bardziej że Cymbał nie posiadał się z radości. - Właź! - powiedziała gościnnie. - Trochę tu bałaganu. Próbuję się oswoić z mieszkaniem i nie bardzo mogę. - Przywieziesz swoje rzeczy i od razu poczujesz się lepiej. Wero- nika prosiła, żebym dopilnował zamontowania balkonu, zostawiła numer firmy. Zajmę się tym w tygodniu. Cezary najwyraźniej zbierał się do wyjaśnień, kręcił się, wiercił, minę miał nietęgą. - O co chodzi? - spytała. - Wyglądasz jak balon tuż przed rozpu- kiem. - Słuchaj - powiedział. - Wiesz, jakiego słowa najbardziej nie lu- bię? Słowa przepraszam. Żeby go użyć, najpierw trzeba zrobić ko- muś krzywdę, świadomie lub nieświadomie, dla krzywdy nie ma to znaczenia. Jestem gotów pojechać do Gapskiego i wyjaśnić nieporo- zumienie. Spojrzała uważnie i w zaaferowanej minie Cezarego nie dopatrzy- ła się kolejnego żartu. - Łukasz zna mnie pięć lat, ciebie widział raptem pół godziny. Na jego miejscu komu byś uwierzył? - Szczerze? Facetowi. To był wyjątkowo idiotyczny zbieg okolicz- ności. Zuzanna westchnęła ciężko. Sama też zadawała sobie podobne pytanie i też doszła do wniosku, że idiotyczny zbieg okoliczności po- trafi najmądrzejszemu człowiekowi zrobić wodę z mózgu. Gdyby Li zaczęła opowiadać o nocach z Łukaszem, uwierzyłaby jej bez za- strzeżeń. Wszystko wskazywało na to, że spali razem, więc o czym tu dyskutować? Nie był to dobry temat do roztrząsania z Cezarym. Wciąż jeszcze złościła się na niego, lecz do samej sprawy zaczynała 216 nabierać dystansu. Rozwiązanie zostawiła czasowi. Buntowała się wewnętrznie, że siedzi jak uległa gęś zamiast walczyć, jednak zdrowy rozsądek podpowiadał, że z takiego wywalczonego faceta nie będzie pożytku. Za rok lub dwa, przy innej okazji, powie: chciałaś mnie, to mnie masz! Potem, jak mu się spodoba, będzie powtarzał coraz czę- ściej, z coraz większą pretensją. Nie zamierzała fundować sobie pry- watnego męczennika, a jednocześnie bała się stracić Łukasza. Tak źle i tak niedobrze. - Noga boli? - spytała. - Idzie żyć. Naprawdę nie chcesz, żebym przynajmniej spróbował wyjaśnić? -Nie! - W każdym razie... przepraszam, Zuzanno... - W porządku, stary. W porę przypomniała sobie, że jest gospodynią i wyszła do kuch- ni, żeby zrobić coś do picia i chociaż na moment zejść Cezaremu z oczu. Nie miał najtęższej miny, a nie chciała już więcej go pogrą- żać. Nagadał głupot, to nagadał. Łukasz powinien porozmawiać z nią jak człowiek. Wolał łapać figury i strugać obrażone miny, jego sprawa. Wróciła do jadalni uspokojona. - Nie wiedziałam, że znasz Radosława. - To znajomy Czarusia. Jeszcze przed Lipiankami, kiedy ty pra- cowałaś, parę razy wpadliśmy na siebie w czasie porannego biegania. - Cymbał was zapoznał? - Coś w tym stylu. W każdym razie zaczęliśmy rozmawiać dzięki niemu. I tak od słowa do słowa zgadało się, że facet wyjeżdża z mia- sta i chętnie wynająłby mieszkanie na rok. - A żona? Miała wrócić lada chwila. I co, zamieszka z tobą? - Jaka żona?! To wolny facet. W całej chałupce nie znalazłem grzebyczka, wstążeczki, opakowania po szmince, niczego, co prze- mawiałoby za obecnością kobiety. Zuzanna pomyślała, że na szczęście tej zagadki nie będzie musia- ła rozwiązywać. Radosław widocznie miał jakiś powód, że opowia- dał o żonie, lecz nie była ciekawa ani powodu, ani żony. Mało kto lubi poniedziałki, lecz Zuzanna z całą pewnością nale- żała do mniejszości. Poniedziałek niósł ze sobą nie tylko początek nowego tygodnia, lecz także zapowiadał nowe możliwości i przeży- cia. Jeżeli coś nie udało się w starym tygodniu, miało szansę udać się 217 w nowym. Do „Życia Torunia" szła z nastawieniem, że napisała nie- zły tekst i w ten sposób zrealizowała trzeci punkt planu „Jak zostać dziennikarzem". Naczelny miał gości, więc zajrzała do działu miej- skiego. - No, stara! Moje gratulacje, podobno odwaliłaś kawał dobrej roboty. - Filip uśmiechnął się szeroko. - Skąd wiesz? - Od rana szef i sekretarz sprawdzali jakieś szczegóły w roczni- kach. Mówili o politycznym przeboju sezonu. Zuzanna zmarkotniała. Szefowie musieli rozmawiać o innym tek- ście, bo „Dziewczyny do wynajęcia" nie miały nic wspólnego z poli- tyką. Pisząc, skupiała się wyłącznie na tematyce społecznej i pod tym kątem dobierała również cytaty z seniora Guziołka. - Nie masz racji - zaprotestował Damian. - Lemański myśli z du- żym wyprzedzeniem. Za rok wybory samorządowe i jest okazja, że- by narobić Guziołkowi brudu nieco wcześniej. Błotko spadnie na ko- legów partyjnych, bo zawsze spada, i coś się zacznie dziać. Kapujesz? - Ale dlaczego właśnie jemu? - Bo to opozycja! Kiwnęła głową, że kapuje, bo nie chciała uchodzić za kompletną idiotkę, lecz tak naprawdę niczego nie kapowała. Co mogła mieć opozycja polityczna do prywatnej firmy, którą Guziołek traktował jak własny folwark? Prawo mu na to pozwalało, więc nie musiał się krępować ani nikomu tłumaczyć. „Hossa" była jego folwarkiem! Zagadała się z chłopakami w dziale miejskim i o mały włos Le- mański jej nie uciekł. Dogoniła go na schodach. Rozmowa z człowie- kiem, który się śpieszy, nie jest łatwa. Ze dwa razy powtórzył, że tek- ścik niezły, i zaczął zbiegać na dół. - Rozumiem, ale co dalej? - Zuzanna nie dawała za wygraną. - Dalej? Zobaczymy. Proszę pracować nad sobą. Jest pani nie- złym materiałem na dziennikarza. Wie pani, w tym zawodzie liczy się oko, ucho i spostrzegawczość. - Czy to znaczy, że niezły materiał na dziennikarza napisał niezły tekścik, którego pan nie wydrukuje? Lemański zerknął na zegarek. - Ojej, jak późno! - wykrzyknął. - No więc powiem krótko: przeczytałem ten reportaż i zastanowiło mnie jedno: jakim sposo- bem wkręciła się pani do „Hossy", znając Guziołka? Stawia to au- tentyczność tekstu pod znakiem zapytania, mam rację? Poza tym 218 brakuje wyraźnego zakończenia, jakiegoś mocnego akcentu, rozu- mie pani? Nad tym proszę popracować. Nie ma pośpiechu. Wzglę- dy, że tak powiem, strategiczne chwilowo nie pozwalają na druk. Niech pani zadzwoni do mnie w przyszłym tygodniu, może coś się zmieni... Zostawił zaskoczoną Zuzannę w drzwiach wejściowych i zgrab- nym galopem pobiegł w stronę parkingu. Nie mogła oderwać nóg od chodnika. Spodziewała się konkretnej rozmowy, jakichś uwag o sty- lu, kompozycji czy choćby o zakończeniu reportażu, a zamiast tego Lemański uraczył ją opowieścią o względach strategicznych. Jakie względy i co się może zmienić przez tydzień? Poza tym co to znaczy „niezły", a do tego „tekścik"? Dwa idiotyczne stówka przekreśliły ciężką harówkę w „Hossie" i noce spędzone na pisaniu. Zmarnowała prawie dwa tygodnie życia i wróciła do punktu wyjścia. Czuła się zlekceważona i potraktowana jak smarkula. To bolało chyba najbar- dziej. Musiała się komuś wyżalić i trafiło na Malwę. Nie miała już w Toruniu nikogo bliższego. - Olał cię, tak? - Malwa lubiła nazywać rzeczy po imieniu. - To dlaczego mówił o politycznym przeboju sezonu? - Nie on, tylko Filip. Widocznie coś poplątał. - Dziennikarze są od tego, żeby plątać, ale szefów podsłuchują uważnie. Gdyby reportaż był do dupy, usłyszałabyś to w pierwszych słowach rozmowy. Może jest coś, o czym nie wiesz? - Wszystko. To znaczy nic. O wszystkim nic nie wiem, rozumiesz? - Jak się do mnie mówi jasno, to czemu mam nie rozumieć - obru- szyła się Malwa. - Oddałam Lemańskiemu dyskietkę w piątek, trzy- nastego. Nawet się zawahałam, czy nie poczekać do poniedziałku. - Ten cholerny piątek zapamiętam do końca życia! - Kichaj na piątek. Ile dni potrzebuje taki uczony redaktor, żeby ocenić, czy tekst się nadaje czy nie? Dwa tygodnie i fuli, prawda? Od dziesięciu dni dyskietka leży w „Życiu". Daj mu jeszcze cztery dni i poproś o zwrot. Jak odda chętnie, to znaczy, że mogłabyś napisać lepiej, a jak będzie gadał tak i siak, to być może coś w trawie piszczy. Zorientujesz się, jesteś bystra. Ludzie chętnie słuchają tego, co chcą usłyszeć. Zuzannę cieszyło, że Malwa w nią wierzy, bo sama również w siebie wierzyła. Nie upie- rała się, że stworzyła dzieło genialne, gotowa była wysłuchać uwag, jednak czuła przez skórę, że ten reportaż jej wyszedł. Na pewno nie był martwym knotem, łapał życie na gorąco i pokazywał problemy 219 bardzo współczesne. Mało tego, w trakcie zbierania materiałów i ślę- czenia nad tekstem przekonała się, że praca dziennikarska wciągnę- ła ją po uszy. Nie zamierzała się poddawać, zwłaszcza teraz, kiedy mogłaby spokojnie siedzieć w domu i odcinać kupony od majątku Weroniki. Gnuśne życie nigdy jej nie pociągało, nie rezygnowała z marzeń o karierze, podróżach, nawet o błyszczeniu, byle nie takim, jakie poznała w „Hossie". Rozpierała ją zdrowa ambicja. Zdrowa tym się różni od chorej, że mierzy siły na zamiary. Zuzanna była pewna, że praca w dziennikarstwie nie przekracza jej możliwości. Znajomość z Jerzym Walińskim Zuzanna zawdzięczała bałaga- niarstwu Li oraz wyjątkowemu przypadkowi opieszałości Malwiny. Li, zmieniając torebki, miała zwyczaj zostawiać na stole wszystkie niepotrzebne papierki, bilety i inne śmieciuchy. Malwa zwykle po niej sprzątała, raz jej się nie chciało i akurat wtedy odwiedziła ją da- leka kuzynka z narzeczonym. Chłopak odruchowo wziął do ręki wi- zytówkę Instytutu Historii Rodziny. Od słowa do słowa zgadało się, że jego wuj, emerytowany bankowiec, szuka kogoś, kto uporządko- wałby rodzinne archiwum i spisał historię rodu. W ten sposób Zu- zanna trafiła na ulicę Mickiewicza. Starszy pan był emerytowanym bankowcem, lecz nie bankierem, co dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Powitał Zuzannę w wy- tartym sweterku i równie wytartych spodniach. W moim wieku, mó- wił, człowiek zaczyna już myśleć o sprawach ostatecznych. Prężył przy tym szczupłą pierś i zerkał na dziewczynę w sposób wyraźnie doczesny. Kokietował wiekiem i jednocześnie dawał do zrozumienia, że mimo osiemdziesięciu pięciu lat nie zapomniał o życiowych przy- jemnościach. - Może kieliszeczek ziołowego likieru? - spytał. - Własnej roboty, według przepisu mojej świętej pamięci mamy. Po czym nalał do kielisz- ków słomkowego płynu, który do złudzenia przypominał beherovkę. Zuzanna z miejsca poczuła wielką sympatię do Jerzego Waliń- skiego i nie straciła jej nawet wówczas, gdy zaczęli rozmawiać o wy- nagrodzeniu. Starszy pan przeznaczył dla kronikarza oszałamiającą sumę: dwa miliony złotych! - czym serdecznie rozbawił dziewczynę. Miał ładną, choć nieco spóźnioną manierę mówienia o swoich wy- datkach w starych milionach, a o cudzych - w nowych złotówkach. - Na początek proszę dodać jeszcze osiem milionów, żeby wy- szedł równy tysiąc - powiedziała Zuzanna z czarującym uśmiechem. 220 - Zanim usiądę do pracy, dam panu kosztorys, z ceną papieru, dru- ku i oprawy. Jestem pewna, że nie zmieścimy się w tysiącu złotych. Wydawał się niezadowolony. - Powiem pani, jak mawiał ogrodnik mojej mamy: mnie się to nieładnie podoba. - Wierzę. Zamknęła notes i sięgnęła po torebkę. Waliński chciał jeszcze wiedzieć, gdzie Zuzanna będzie częściej pracowała: u niego czy u sie- bie w biurze. Patrzył tak, jakby najbardziej zależało mu na towarzy- stwie. Chwalił się czwórką udanych dzieci, siódemką dorodnych wnuków i z myślą o nich właśnie chciał spisywać dzieje rodziny, a po całych dniach nie miał do kogo ust otworzyć. Starość jest okrutna, pomyślała Zuzanna, ale samotność chyba jeszcze oicrutniejsza. Malwie spadły z nieba trzy dni bezpłatnego i przymusowego urlo- pu. Można by się zastanawiać, czy niebo rzeczywiście maczało w tym palce, bo konkretna propozycja wyszła od Guziołka. W każ- dym razie Zuzanna ucieszyła się bardzo, wreszcie mogła mieć przyja- ciółkę tylko dla siebie. Zaplanowała opijanie nowego mieszkania, wypad do Lipianek, a po drodze ściągnięcie komputera z Włocław- ka. Jerzy Waliński z wielkim cmokaniem i udanym niezadowoleniem zatwierdził kosztorys. Podpisali umowę na jedenaście egzemplarzy, po jednym dla dzieci i wnuków. Waliński dla siebie nie chciał mono- grafii, miał całą teczkę oryginalnych dokumentów i miał swoje wspo- mnienia. Zuzanna z radością szykowała się do pracy. Ostatnie trzy dni bezczynności postanowiła poświęcić Malwie. W „Hossie" nie działo się dobrze. Guziołek coraz głośniej użerał się z dostawcami i wszystko wskazywało na to, że ma poważne kło- poty. Trząsł jeszcze firmą, choć nie tak energicznie jak kiedyś i nie ruszał się bez swojego doradcy. Razem pojawiali się na zapleczu, ra- zem jedli obiady i zasiadali w gabinecie. Głośno mówiło się też o zwolnieniach. Najbardziej zagrożona wydawała się Magda, jednak to nie ona, lecz szef kuchni poleciał pierwszy. Dostał wypowiedzenie za to, że nie czuł polskich potraw, specjalizował się w ekskluzywnych daniach francuskich i włoskich, czym naraził lokal na straty. „Hos- sa" miała ambicje uchodzić za restaurację bardzo dobrą, lecz nie luksusową. Luksus kojarzy się głównie z cenami i odstrasza klien- tów, twierdził bankowy doradca Guziołka. » - Malwa, chrzań tę całą „Hossę"! - radziła Zuzanna. 221 - Chrzanię, oczywiście, że chrzanię, choć to nie zmienia faktu, że pracować gdzieś muszę. Prawdę mówiąc, sama nie wiem, co mam robić? - Jak nie wiesz, co robić, to rób karierę. Babskich pism nie czy- tasz, czy co? Współczesna dziewczyna ma walczyć z cellulitisem, dbać o linię, myć zęby i kręcić się wokół własnej przyszłości. Faceci przestali być niezbędni, seks traci na znaczeniu. - Czekaj, czekaj! Czy to są twoje własne rozważania, czy tylko własnymi słowami próbujesz opowiedzieć mi „Seksmisję"? - zainte- resowała się Malwa. - Miałam rację, nie czytasz babskich pism. Kariera jest naszym obowiązkiem, rozumiesz? Współczesna babka to luksusowa praco- holiczka. W domu wanna z biczami, w garażu suzuki baleno, w pra- cy urwanie pępka. I oczywiście konto w banku takie, że daj Boże. Ja tam już zaczęłam swoją karierę. Popracuj ze mną nad rodem Waliń- skich, to sama zobaczysz. Mam przeczucie, że rozkręcimy ten inte- res. Staruszek już mi mówił o dwu kolegach, którzy są zainteresowa- ni pielęgnacją swoich korzeni. - Świntuszysz teraz czy mówisz poważnie? - Poważnie. - Zuzanna zachichotała, co tylko z pozoru zabrzmia- ło niepoważnie. Z rozpędu pochichotały razem. Malwa w zasadzie była gotowa opuścić „Hossę", chociaż jeszcze się wahała. Nie była w tak komfortowej sytuacji jak przyjaciółka. Z wyjątkiem oszczędności zbieranych na zagraniczny wyjazd nie miała nic. Zuzanna jednak kusiła. Zdecydowała, że wyłoży pienią- dze na rozkręcenie interesu, kupi drugi komputer i skaner. Pracow- nię urządzą w gościnnym pokoju. - A jeżeli zbankrutujesz? - Nie martw się, to nie takie proste - mruknęła Zuzanna. - Jesteś dzieckiem szczęścia, kochana! - Czy ja wiem? Oczywiście cieszę się z mieszkania, z samochodu, z pieniędzy, tylko to jest trochę tak, jakbym wlazła w cudze buty, nie- zupełnie na moją nogę. Chodzić w nich można, jednak pozostaje świadomość, że nie ja na nie zarobiłam. - No więc jesteś podrzutkiem szczęścia. Lepiej brzmi? Przez ostatnie dni Cezary bardzo zaniedbał Zuzannę. Widywali się wyłącznie rano, w czasie biegów z Cymbałem. Potem znikał na całe dnie i wieczory. On nic nie mówił, ona nie pytała. Raz tylko, po wizycie dzielnicowego, zmieniła zasadę. 222 - Ładnie się prowadzisz - powiedziała, nie zwalniając tempa. - Policja cię ściga. - Już nie ściga, już mnie dorwała. - Pójdziesz siedzieć? - Razem pójdziemy. Stanęła tak gwałtownie, że Cezary wpadł na nią. - Zapomniałaś o światłach stopu - krzyknął, łapiąc ją za ramiona. - Aż tak łakniesz mojego towarzystwa, że chcesz mnie zabrać do więzienia? - spytała zaskoczona. - Bardzo łaknę, jednak więzienie to nie mój pomysł. Policjant przyszedł sprawdzić, gdzie trzymam zwłoki doktora Wojciechow- skiego. Moja sąsiadka jest przekonana, że utrupiłem doktora w zmowie z drugą sąsiadką. ** - Inka? - Mam tylko dwie sąsiadki na piętrze. - Inka! Zacznij ją leczyć, to cię polubi. Babka szuka opiekuńcze- go lekarza według telenowelowego wzorca. - Opiekuńczy według wzorca i do tego lekarz? Pani Inka nie bę- dzie miała ze mnie pociechy - stwierdził kategorycznie. - Poza tym zakochałem się w drugiej sąsiadce i nie zamierzam zwodzić dwu ko- biet jednocześnie. Jestem nad podziw stałym facetem. Z Cezarym trudno było rozmawiać poważnie. Żeby tylko rozma- wiać! Zuzanna nie umiała traktować go poważnie, choć denerwował ją zupełnie serio. Wreszcie odkryła, na czym polegał jego fenomen. On nie był mężczyzną o duszy dziecka, jak początkowo sądziła, on zatrzy- mał się na pewnym etapie rozwoju i wcale nie chciał wydorośleć. Wciąż miał pomysły rozgarniętego osiemnastolatka. Był jednak chło- pakiem oczytanym i niegłupim. Potrzebował silnego bodźca, solidne- go kopa, żeby wreszcie zacząć trudny proces dojrzewania. Na razie cieszył się z renty, żył dniem dzisiejszym, podrywał dziewczyny i nie wyglądało na to, by miał jakiekolwiek zmartwienia. Zuzanna nie ro- zumiała tylko słów Weroniki, tych słów o największym zawodzie w ży- ciu. Co to znaczyło, że Weronika pracowała nad Cezarym pięć lat, a on w ostatniej chwili zrobił unik? Coś znaczyło, może nawet Cezary by wiedział co, tylko czy można go było pytać o tak poważne sprawy? W piątek rano Zuzanna pojechała na Żeglarską po Malwinę. Skorzystała z okazji - sąsiad z parteru wychodził z psem - i bez po- mocy domofonu dostała się na klatkę. Pobiegła na górę, zadzwoniła 223 do drzwi i stanęła oko w oko z Li. Nie widziały się od bardzo dawna. Zuzanna wiele razy wyobrażała sobie ten moment, kiedy staje na wprost dawnej przyjaciółki i... Czasem mijała ją z wyniosłą miną, czasem mówiła coś takiego, że tamtej szło w pięty, a raz nawet w przypływie złości podrapała Lilianie twarz. Teraz stała na wprost rywalki i nie umiała wykrztusić słowa poza zwykłym: cześć. Nogi wrosły jej w próg i kto wie, czyby się w ogóle ruszyła, gdyby Malwa nie wciągnęła jej do mieszkania. Malwina dojadała śniadanie w kuchni i malowała oko w łazience, zajmowała więc dwa pomiesz- czenia jednocześnie. Zuzanna z konieczności weszła za Li do pokoju. Jeden tapczan był starannie zaścielony, na drugim stała podróżna torba, z której wywalały się ciuchy. Albo Liliana właśnie wróciła, al- bo wyjeżdżała, innego wytłumaczenia nie było. Stanęła sobie przy oknie i z uwagą obserwowała ulicę. Zuzanna z kolei mogła obserwo- wać jej plecy. Nawet gdyby chciała coś powiedzieć czy o coś zapytać, nie mogła niepokoić pleców. Zresztą, o co miała pytać: czy urlop się udał, czy Łukasz zdrowy, czy sielanka wciąż trwa? Zuzanna nigdy nie miała rywalki i to była główna przyczyna jej pomieszania i nie- pokoju. Nagle poczuła się tak, jakby zrobiła Liliannie straszną przy- krość, nie odwrotnie. Uczucie było całkiem nowe i nie do zniesienia. Na szczęście Malwa nie poświęcała zbyt dużo czasu własnej urodzie. Stanęła w drzwiach, uczesana w śmieszne, sterczące ślimaczki nad uszami, na sobie miała krótkie spodenki i luźną bluzkę. Wyglądała radośnie i dużo lepiej niż zwykle. Perspektywa trzech dni urlopu do- dawała jej skrzydeł. Li została sama w pustym mieszkaniu. Zuzanna musiała wyglądać nieszczególnie, bo przy samochodzie Malwina pozwoliła sobie na drobną złośliwość. - Jesteś w stanie prowadzić czy raczej zaprzęgniemy Cymbała, żeby nas pociągnął? - spytała. - Pogadamy, jak ja tobie odbiję chłopaka - odgryzła się Zuzanna. Malwina wybuchnęła śmiechem. Nie miała szczęścia do chłopa- ków, o czym przyjaciółka doskonale wiedziała. Była w typie oferm, nieudaczników, facetów przegranych i zakompleksionych. Nic na to nie można było poradzić - tacy właśnie wybierali sobie Malwę na powierniczkę. Wysłuchiwała, próbowała zrozumieć, pocieszyć i z każdej randki wracała coraz smutniejsza, coraz bardziej przybita. Pierwszy uważał się za poetę. Przez pięć lat studiów tworzył poemat, który miał rzucić świat na kolana. Niestety, facet utknął bodaj na 224 drugiej strofie inwokacji i bez odpowiedniego słowa nie mógł dalej ruszyć. Malwina nie znała ani pierwszej, ani drugiej strofy, więc z ko- nieczności przez rok słuchała o efekcie końcowym. Dłużej nie dało się słuchać i zamieniła poetę na matematyka. Ten z kolei próbował uczucia przekładać na liczby, ciągi, wzory i mówił tak uczenie, że sam siebie nie rozumiał. Nie miał biedak głowy do spraw codzien- nych. Paradował w podartym swetrze, jadał raz dziennie, najczęściej kolację u Malwiny w akademiku. Dokarmiała go przez dwa miesią- ce, dłużej nie wytrzymała ani liczb, ani wymówek Zuzanny i Li. Trze- ci amant miał fioła na punkcie teorii nieszczęść. Jak przez tydzień było spokojnie, zaczynał krakać i w końcu coś tam sobie wykrakał: oblane kolokwium, grypę, kaca. Z tym najtrudniej było wytrzymać. Pożegnała go po kilku spotkaniach, a on jeszcze przez dwa lata nie chciał się odczepić. Ostatni na horyzoncie pojawił się hipochondryk, cierpiący na osiem chorób, w porywach nawet dziewięć, i Malwa spasowała. Niby jest powiedziane, że po to Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, aby przykładnie żyli razem, nie jest natomiast nigdzie powiedziane, że biedna Malwa sama musi stawić czoło wszystkim szaleńcom. Zaczęła skwapliwie omijać mężczyzn i nie dawała się wrobić w żadną randkę. Kiedy więc Zuzanna zagroziła, że odbije jej chłopaka, Malwa mogła śmiać się do rozpuku. - Co ona robi w Toruniu? - Zuzanna nie umiała oderwać myśli od Liliany, a pośrednio także Łukasza. - Przyjechała piętnaście minut przed tobą. Podobno szef prze- rwał jej urlop. - Akurat! - mruknęła Zuzanna. - Tuż przed weekendem? - Z jakichś powodów jednak wróciła - powiedziała pogodnie Malwa. - W każdym razie na operację już się nie wybiera. Co tak patrzysz? Nie mówiłam ci? Sama już się gubię w tym, co mówiłam, a czego nie. Zatem wiedz, że pierwsze spotkanie z Łukaszem nie miało charakteru tiu-tiu, tylko było medyczną konsultacją. Li od- kryła, że najmniejszy palec u lewej nogi ma krzywy i zamierzała pod- dać się operacji. W tym celu umówiła się na niedzielę z ortopedą. - A to franca! -jęknęła Zuzanna. - Fe! - zgorszyła się Malwina. - Nie franca, tylko kobieta zdeter- minowana i gotowa do największych poświęceń. Zuzanna zawyła. To nie było jakieś tam aaa czy yyy, to było dłu- gie, przeciągłe i wilcze auuu. Tak żałosne, że poruszyło miękkie ser- ce Cymbała i przez moment wyli w duecie. Trochę pomogło. Przesta- 225 ła rozpamiętywać zdradę, skupiła się na prowadzeniu samochodu i luźnej pogawędce z Malwiną. Nawet największy ból też czasem mu- si odpocząć. Wprowadzając Malwinę do letniego domu, Zuzanna zupełnie za- pomniała o bałaganie. Wyjeżdżała z Cezarym w wielkim pośpiechu, nie zdążyła uprzątnąć materaca, koców ani nawet pomyć naczyń po śniadaniu. Na stoliku w kuchni leżała stara komórka, zupełnie bez- użyteczna w Lipiankach. Z myślą o letnim domu kupiła już nowy te- lefon, bo nie wyobrażała sobie życia bez stałej łączności. Trzydniowy urlop zaczęły od porządków. Malwa nie dała się wy- rzucić na ganek ani do ogrodu. Razem z Zuzanną przenosiła, czyści- ła i odkurzała, żeby jak najszybciej uwinąć się z pracą i zacząć słod- kie leniuchowanie. Pod domem wciąż leżał motocykl Cezarego. Grat straszny, jednak złodziei mógł skusić. Dziewczyny z trudem we- pchnęły go do stodoły. - Aż mi się wierzyć nie chce, że sama podniosłam tę kupę żela- stwa z drogi i jeszcze przywiozłam na niej chłopaka - sapnęła Zuzan- na. - To jednak prawda, że strach z każdego zrobi siłacza. Cholernie się wtedy bałam, nie masz pojęcia jak bardzo. - Wiesz chociaż, dlaczego siedziałaś tu zamiast w Toruniu? Zuzanna sama zadawała sobie to pytanie i tylko częściowo potra- fiła na nie odpowiedzieć. Weronika ściągnęła ją do Torunia, bo zała- twiała sprawy związane z przekazaniem majątku i potrzebny był do- wód osobisty Zuzanny. Samego dowodu zaprosić nie mogła, zaprosiła więc siostrę. Do końca trzymała wszystko w tajemnicy, trudno nawet powiedzieć dlaczego. Może to była konieczność, może tylko kaprys? Guziołek już nie był kaprysem. Nie miała prawa wie- dzieć ani o nim, ani o „Hossie". Dlaczego? Następny znak zapyta- nia. Przypadek sprawił, że Zuzanna zainteresowała się restauratorem i jego lokalem. Próbowała te kontakty utrzymać w tajemnicy przed siostrą i pewnie by się jej powiodło, gdyby nie wizytówka. Guziołek musiał pokazać Weronice wizytówkę. Znali się, prowadzili jakieś in- teresy, mógł to zrobić, bo się wkurzył. Ale dlaczego wystraszyła się Weronika? Skąd ucieczka do Lipianek, histeria? Czy Guziołek mógł zagrażać również Zuzannie? Kolejne znaki zapytania. Ostatni, naj- większy, związany był z reportażem. O dyskietce wiedziała tylko Malwa, Cezary natomiast znał tekst częściowo, bo grzebał w notesie Zuzanny. 226 - Może to Weronika przystopowała tekst w redakcji? - zastana- wiała się Malwina. - Lemańskiemu teraz głupio, więc zasłania się względami strategicznymi. - No coś ty! Myślisz, że moja siostra biegała po wszystkich re- dakcjach z pytaniem, czy taka jedna chuda pisze o „Hossie"? - Cezary mógł wiedzieć, że kręcisz się wokół „Życia". Przypo- mnij sobie, może sama się wygadałaś, może podsłuchał rozmowę te- lefoniczną? - Ojejku, żebym ja mogła zapamiętać, co kiedy i komu mówiłam! - westchnęła Zuzanna. - Ale nie, to nie było tak, że wszystkim wokół klepałam... Nawet mama nie wiedziała... Guziołek i „Życie Toru- nia" to były moje dwie największe tajemnice, znane tylko tobie i Cymbałowi. ** - Jesteś pewna? - Pewna, pewna... Do diabła, jestem pewna! Cezary ani Weroni- ka nie wiedzieli o Lemańskim i nie mogli niczego przystopować. On wypiął się na mnie z własnej nieprzymuszonej woli... i kit mu w oko! Malwina w zamyśleniu żuła trawkę. Pionowa zmarszczka między brwiami nadawała jej twarzy wyraz poważnego skupienia. - Wtedy, w niedzielę, po twoim wyjściu, przeczytałam reportaż i jedno ci powiem, nie rozumiem Lemańskiego. Nie czarujmy się, „Życie" nie ma aż tylu dobrych tekstów, żeby rezygnować z bardzo dobrego! Mówię tak nie dlatego, że znam realia, że siedzę w tyglu, który opisałaś... mówię jako uważny czytelnik. Dlatego coś mi tu nie gra. Sam cię namawiał do podjęcia tematu, dostał do garści świetnie napisany materiał i zaczął łapać figury? Przecież zamiesz- czenie reportażu nie jest równoznaczne z etatem. Wietrzę jakieś gru- be świństwo. - Nie wiem... naprawdę nie wiem - powiedziała bezradnie Zu- zanna. Malwina wciąż gryzła źdźbło trawy, ale tajemnicy rozgryźć nie mogła. W porze obiadu Zuzanna wywiozła Malwinę do Skrzynek, na smażoną rybę. Zrobiły zakupy, powłóczyły się wśród straganów i nad jeziorem. Obie nabrały wielkiej ochoty na dyskotekowe szaleń- stwo, jednak Zuzanna bała się powrotu nocą. Dom Weroniki stał w nieoświetlonym miejscu, a ona już wiedziała, jak to jest, gdy z krę- gu światła człowiek wpada w czarną noc. 227 1 Wieś okazała się wspaniałą odtrutką na miejskie stresy. Wystar- czyło kilka godzin ciszy, spokoju i zapachu ziół, żeby Malwa rozkwi- tła. Śmiała się, że z racji imienia pasuje jak ulał do wiejskiego ogród- ka. Wyrastała to tu, to tam, wlazła nawet na starą jabłonkę. Zuzanna z miejsca wdrapała się na drugą, żeby sobie przypomnieć czasy dzie- ciństwa. Cymbał biegał jak oszalały, poszczekiwał i namawiał dziew- czyny do twardego stąpania po ziemi. - Dojrzałaś? - krzyczała Zuzanna. - Nie! - odkrzykiwała Malwa. - To wisimy dalej! Późnym popołudniem wyciągnęły ze składziku meble ogrodowe i rozsiadły się w cieniu za domem. Piły kompot z kwaśnych jabłek, zaśmiewały się ze studenckich wygłupów i było im dobrze. Czasem tylko, kiedy padało imię Liliany, Zuzanna smutniała na moment. To imię musiało padać. Jeszcze do niedawna stanowiły nierozłączną trójkę. Kompot się skończył i Malwa na ochotnika poszła z dzbankiem do kuchni. Wróciła po minucie blada i wystraszona. - Przed bramą stoi samochód Guziołka! - szepnęła. Zuzanna zerwała się, przewróciła fotelik i obie na wyścigi rzuciły się w stronę domu. Spoza gęstej firanki w kuchni mogły sobie do wo- li obserwować elegancki, zielony samochód. - Skąd wiesz, że to Guziołka? - szepnęła Zuzanna. - Całymi dniami stoi na podwórku przy „Hossie", zdążyłam się napatrzyć. To bmw starego, głowę daję. - Widzisz kogoś w środku? - Chyba nie. Co robimy? Tak były zapatrzone w okno, tak zaaferowane, że nie usłyszały skrzypienia drzwi ani kroków. - Co robimy? - powtórzyła bezradnie Zuzanna. - Jedziemy na dyskotekę! Wesoły głos tuż za nimi sprawił, że stuknęły się głowami, a Mal- wa o mały włos nie wybiła szyby. Rozcierając czoło patrzyła z prze- strachem na roześmianego Cezarego. - Ja to mam wyczucie! Szukałem jednej dziewczyny, znalazłem dwie - cieszył się Cezary. - A ja cię kiedyś przez pomyłkę zabiję! - burknęła Zuzanna. Mrużył oczy i udawał, że nie rozumie przerażenia, jakie wywołał. Samochód rzeczywiście należał do Bolesława Guziołka, a on, Ceza- 228 ry, na prośbę brata odwiózł do Włocławka doradcę bankowego i przy okazji podjechał do Lipianek. Dał się zaprosić na kompot z ja- błek i wyglądał na człowieka szczęśliwego. - Niezłe wymagania ma ten wasz doradca - zauważyła Zuzanna. - Codziennie go musicie wozić? - Jak jest trzeźwy, to jedzie sam. Powinnaś go znać, nazywa się Bujała. Grzegorz Bujała. Zuzanna przymknęła oczy. Imię Grzegorz samo w sobie brzmi zgrzytliwie, ale jej zazgrzytało jeszcze coś, czego nie umiała nazwać. Ostatnio, kiedy się widzieli w domu Weroniki, Bujała mówił o „Hos- sie", o jakimś spotkaniu, o kobiecie, jednak nie szykował się na do- radcę Guziołka. Gdyby tak było, mówiłby całkiem inaczej. - Pracujesz u swojego brata? - spytała. ** - Nie, chociaż od czasu do czasu wyświadczam mu drobne przy- sługi. Wiesz, jak to w rodzinie. Zuzanna spojrzała na Malwę. Przyjaciółka z uwagą obserwowała pająka. Od rana podglądała wszystko, co bzyczało, latało i ruszało się wśród drzew. Pająk uwijał się między gałęziami, całkowicie po- chłonięty zastawianiem sieci. - Nie lubię pająków - odezwał się Cezary. - Co ciekawego wi- dzisz w tym paskudztwie? - Może to „Spiderman"? - odpowiedziała. - To taka rasa? - No to sobie pogadaliście! - mruknęła Zuzanna. - Nie oglądasz kreskówek dla dzieci? - Wyrosłem z kreskówek. - Żartujesz? Dziewczyny, choć przed południem całkiem poważnie myślały o dyskotece, zdecydowały, że wieczór spędzą w domu. Nie namawia- ły Cezarego do zanocowania, więc wypił jeszcze trochę kompotu, wsiadł do bmw i pojechał. Malwina odmówiła powrotu do miasta. Przywiązała się smyczą do ganku i oświadczyła, że zostaje. Toruń to była twarda walka o byt, nielubiana praca, wieczne kłopoty. Lipianki to był cichy raj. - Znajdę sobie jakiegoś poczciwego chłopaka i będę mu orała ziemię - oświadczyła. Zuzanna musiała wygłosić dłuższą pogadankę, z której wynikało, że poczciwi chłopcy na wsi z reguły są bez pracy, orka na piachu nie 229 I gwarantuje dostatniego życia, a socjalne zapomogi nie przekraczają na ogół trzydziestu złotych na miesiąc. - Baju, baju! Nie wierzę - skwitowała jej wysiłki Malwina, zacis- kając smycz wokół pasa. - Mam poprosić mamę, żeby obiad przywiozła ci tutaj? Wczasowy program przewidywał, że niedzielny obiad zjedzą w Kowalu. Malwina mogła protestować przeciwko własnej sytuacji, lecz nie mogła lekceważyć gościnności doktorostwa Koreckich. Zuzanna jechała do domu z wielkim niepokojem w duszy. Głów- nie chodziło o Weronikę, bo przecież nie o rewelacje panny Mirki, w której bredzenia mógł uwierzyć Łukasz, ale nie rodzice! Zuzanna martwiła się, jak ojciec przyjął wyjazd starszej córki, a zwłaszcza to, że nie znalazła czasu na pożegnanie. I jak to zwykle bywa, jej niepo- kój okazał się przedwczesny. Tato wiedział więcej o Weronice niż ona. Przede wszystkim znał szczegóły kontraktu, warunki pracy i płacy. Wydawał się pogodzony z decyzją córki, choć daleki od za- chwytów. - To jednak zadzwoniła do domu! - ucieszyła się Zuzanna. - Z Bergen jeszcze nie dzwoniła. Za to tydzień przed wyjazdem siedziała z nami przez dwa dni - wyjaśniła pani Iza. Zuzanna znowu poczuła się wykołowana przez siostrę. Sto razy obiecywała sobie, że będzie dla niej wyrozumiała, lecz kiedy przycho- dził moment taki jak ten, musiała ze złości zaciskać zęby. Czy Wero- nika nie mogła powiedzieć po ludzku: byłam, rozmawiałam, tylko musiała udawać, wyciągać jakieś stare żale? To było nieuczciwe. - A gdzie panna Mirka? - Zuzanna rozejrzała się po pokoju. - Jeśli mnie pamięć nie myli, w każdą niedzielę zasiadała z nami do stołu. - Tęsknisz? - spytał ojciec. - Jedynie się dziwię! - Wspaniale jest móc się dziwić - odpowiedział z uśmiechem. - Nie będę ukrywał, że to ty, twoja zła sława pomogła nam rozstać się z panną Mirką. Nie wiem, na jak długo i czy na zawsze... niestety. Zuzanna spojrzała na matkę. Pani Iza starannie kroiła mięso i wyglądała tak, jakby od reszty stołowników odgradzał ją mur. W mieszkaniu na Budowlanych Zuzanna wpadła w popłoch. Spakowała osobiste rzeczy, książki i komputer, lecz nie miała poję- cia, co zrobić z całą resztą. Przez rok obrośli z Łukaszem w różne 230 dobra, kupowane razem, za wspólne pieniądze. Nie chciała tego za- bierać. - Zadzwoń do niego, może już wrócił - podpowiedziała przytom- nie Malwina. Nieżyczliwy głos, bardziej pasujący do gospodyni niż nowej dziewczyny, burknął, że pan doktor ma dyżur. I znowu Malwa mu- siała wziąć sprawy w swoje ręce, wytłumaczyć spanikowanej przyja- ciółce, że w niedzielę, w porze odwiedzin, służba zdrowia w szpitalu pije kawę i rozwiązuje krzyżówki. W każdym razie na pewno nie jest to pora walki o życie pacjentów i Zuzanna spokojnie może zakłócić panu doktorowi popołudniową sjestę. - Mówisz? - Jestem pewna. "* Zuzanna asekuracyjnie przedstawiła się na samym początku, że- by Łukasz nie miał okazji pomylić jej z nikim innym. Nie zostawiła mu czasu na zdziwienie, wyjaśniła, że się pakuje, że miniwieża, ser- wis obiadowy i tak dalej. - Wyprowadzasz się? - spytał. -Tak. - Nie masz nic przeciwko temu, żebym zajął to mieszkanie na Budowlanych? Oczywiście, że miała! Chciał zatrzymać mieszkanie bez niej, na- wet nie spytał, gdzie się wyprowadza, czy zostaje w mieście, czy wy- jeżdża. Czyżby tylko ta cholerna klitka go interesowała? Z trudem zapanowała nad łzami. - Klucze zostawię u mojej Gajewskiej. Namiary na właściciela ma Julka Wydroniowa... To chyba wszystko. - Zuzanno! -Tak? - Zostaw swój numer telefonu. Mogę mieć jakieś wątpliwości z... tymi rzeczami, które zostawiasz... może będę... - Plątał się, kręcił w kółko, jak Cymbał, kiedy próbował złapać własny ogon. - Nie. Jeżeli chodzi ci tylko o rzeczy... to nie! - Odłożyła słu- chawkę. Ostatnio coś często płakała. Jak zaczęła u Łukasza w samo- chodzie po tym pamiętnym bezdechu, tak średnio raz w tygodniu musiała się rozmazać, aż skończyła znowu na Łukaszu. - Rycz, rycz, to przynosi ulgę - powiedziała Malwina. Zuzanna nie potrzebowała zachęty. Szlochała głośno, z sercem i bardzo serio. 231 - Nawet nie stać go było na kłamstwo, na głupie kłamstwo, że chodzi o mnie! Rzeczami się zasłaniał! Mieszkanie, rzeczy... - Zaskoczyłaś go, pogubił się i gadał, byle gadać - tłumaczyła Malwina. - Zostaw numer, co ci zależy. Komórkę zmieniłaś, to nawet nie będzie cię mógł zaprosić na ślub z... nową panną. - Fajna jesteś, w sam raz do pocieszania -jęknęła Zuzanna. Widać wylała już cały zapas łez, bo tylko westchnęła jeszcze kilka razy i wytarła oczy. Pakowanie i upychanie pudeł w samochodzie nie zajęło im wiele czasu. Zuzanna ostatni raz wbiegła do mieszkania. Opuściła żaluzje, omiotła wzrokiem mroczne wnętrze i odwróciła się na pięcie. Zuzanna nie zamierzała wywracać toruńskiego mieszkania do góry nogami, przynajmniej na razie, lecz pewne zmiany były koniecz- ne, jeśli chciała normalnie żyć i pracować. Ze spokojnym sumieniem zrezygnowała z pokoju gościnnego na rzecz gabinetu. W sklepie me- blowym na osiedlu wypatrzyła zgrabne biureczko, oszkloną szafę bi- blioteczną i fotel. Sprzedawca obiecał przywieźć meble w poniedzia- łek. Komputer chwilowo stanął na podłodze, obok trzech toreb z książkami. Ciuchy upchnęła w garderobie i aż się zdziwiła, że jesz- cze zostało tyle wolnego miejsca. - Nie masz wyjścia, musisz zacząć nosić się jak dama, bo wstyd drzwi otworzyć - powiedziała Malwina. - Nie można spędzić życia w dżinsach i adidasach. - Zupełnie jakbym słyszała mamę i Weronikę. - I Malwinę. Słuchaj eleganckich kobiet, dziecinko, a dobrze na tym wyjdziesz - powiedziała przyjaciółka, poprawiając kanty wy- gniecionych szortów. Zaczęły chichotać. Smutek smutkiem, lecz odrobina śmiechu jeszcze nikomu nie zaszkodziła. Śmiechu i... dobrego wina. Zuzanna przykry- ła stół w jadalni białym obrusem i na samym środku postawiła butelkę burgunda. Dwie takie znalazła w kuchennej szafce, za torbami z cukrem i ryżem. Obie były nienapoczęte i chyba odłożone przez Weronikę na specjalną okazję. Montrachet, o ile dobrze pamiętała wykłady pani Izy, to było wino, które Aleksander Dumas kazał pić na kolanach jako cud matki natury. Weronika poszła jeszcze dalej, bo w ogóle nie tknęła trun- ku, natomiast Zuzanna zamierzała pić kulturalnie i jednak na siedząco. Malwa z wielką ochotą pomogła przygotować kolację. Niezbyt godną świetnego wina - kurczak przywieziony od mamy, trochę żół- 232 tego sera i na tym koniec. Po rozmowie z Łukaszem Zuzanna miała głowę wypełnioną żalem i zapomniała wstąpić do delikatesów. - Dla mnie chyba szkoda dobrych alkoholi - zmartwiła się Mal- wina. - Smakuje mi, piję, tylko nie każ mi mówić, co piję, bo w życiu nie zgadnę. - Wąchaj, ciesz się bukietem i sącz powolutku. Czujesz leciutki zapach migdałów? Zuzanna czuła, Malwina nie, lecz w miarę picia obie robiły się co- raz weselsze. Rozmawiały o ton wyżej, śmiały się ciut głośniej, cho- ciaż wciąż jeszcze patrzyły na świat trzeźwymi oczami humanistek. - Słuchaj, Zuza, słuchaj tylko - gorączkowała się Malwina -je- steś teraz jedną z najlepszych partii w województwie! Może nawet najlepszą?! "* - Zamknij się, Malwa! Ktoś usłyszy, uwierzy i faceci zaczną mi się sypać jak ulęgałki. Wiesz, że nie znoszę tłoku. - Nie będzie tłoku. Zrobimy coś w rodzaju castingu... albo lepiej komisji poborowej. Intelektu na oko nie ocenimy, za to całą resztę jak najbardziej. Uważaj: oni wszyscy na golasa, znaczy do rosołu, ja robię przegląd. Znasz mnie, jestem bardzo skrupulatna. Spokojnie, panowie, spokojnie, tu nie piekarnia. Ożenek to sprawa poważna, trzeba się dobrze zastanowić. Panu dziękujemy. Nie tak, drogi panie, wygląda żeń-szeń. Pan z dwoma brzuchami do obciosania,pardon... odchudzania! A ty, fajtasiu, kaj z tako mizerno ozdóbko?! Mówię ci, Zuza, dobrze będzie, jak zostanie parka. Jednego weźmiesz ty, dru- gim ja się pocieszę. Nic chłopakowi nie będzie, jak trochę na mnie popracuje, nie uważasz? Zuzanna znowu płakała. Rzewność i żal poszły do kąta, została sama uciecha. Malwa odegrała najprawdziwszy monodram. Biegała po pokoju, rozpychała tłoczących się mężczyzn, ustawiała w szyku, a po jej minie można się było zorientować, czy facet jest do rzeczy, czy tylko do rzeczy noszenia. - Malwa... co zrobię, jak on mnie potem do rosołu... - popiskiwa- ła Zuzanna - i powie, że tylu kości naraz w życiu nie widział... to... - To wyswatamy mu Lilianę - powiedziała Malwina i umoczyła usta w kieliszku. Praca nad historią rodziny Walińskich posuwała się sprawnie. Zuzanna nie musiała wyważać otwartych drzwi ani grzebać po ar- chiwach. Jerzy Waliński od lat gromadził dokumenty, zdjęcia i wszel- 233 kie papiery dotyczące rodu. Dostała do ręki kompletne dossier. Do niej należał wybór, opracowanie tekstu i ostateczna redakcja. Brak doświadczenia nadrabiała szczerymi chęciami, przejrzała kilka mo- nografii, żeby podpatrzyć, jak to robią inni. Wymyśliła sobie, że su- che fakty ożywi wspomnieniami Walińskiego. Przedpołudnia spę- dzała na rozmowach, pytała, notowała i wciąż nie mogła opędzić się od przykrej myśli, że jest dla tego człowieka jedynym łącznikiem ze światem. Staruszek rzadko wychodził z domu w celach towarzyskich i rzadko przyjmował gości. Prosto od Walińskiego wracała do domu i zasiadała przed kom- puterem. Pracowała z pasją i nie liczyła godzin. Jedynie Cymbał nie był specjalnie zadowolony i co jakiś czas przypominał o swoim ist- nieniu. Rano i po południu biegała z nim do lasku, jednak to nie wy- starczało. Mopsik domagał się pieszczot, rozmowy i dąsał się niemal tak samo jak kiedyś Łukasz. - Wiesz co, Cymbałku, wy, faceci, jesteście pioruńskimi egoista- mi. Gdzie mnie ciągniesz, psia twoja mordo, jeżeli widzisz, że mam pracę? Dzisiaj już dwa razy zaznaczałeś swój teren, daj i mnie zazna- czyć jakiś ślad na tej ziemi. Nie wiem, czy to, co robię, ma sens, ale chyba ma, jeśli dziadkowi Walińskiemu tak bardzo zależy na mono- grafii. Zuzanna kilka razy próbowała dodzwonić się do Weroniki, jed- nak zawsze włączała się automatyczna sekretarka. Nie znając ani słowa po norwesku, nie umiała nawet się zorientować, czy na pewno gawędzi z właściwą automatyczną sekretarką. Rzucała więc tylko swoje imię, prosiła o telefon i odkładała słuchawkę. Weronika zadzwoniła raz, krótko po dotarciu do Bergen. Była zachwycona domem, przyjęciem, klimatem, pracą, kompletnie wszystkim, a najbardziej tym, że bez kłopotów dogaduje się z miej- scowymi, choć norweskiego uczyła się niecałe dwa lata. Jeśli ktoś za- chwyca się wszystkim, to albo rzeczywiście trafił do raju, albo utknął po uszy w piekle i majaczy z zachwytu, żeby nie martwić bliskich. Zuzanna nie bardzo wierzyła w raj. Próbowała sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek wyrwany z korzeniami z rodzimej gleby, przeflan- cowany na całkiem obcy grunt i dochodziła do wniosku, że okrop- nie. Widziała na przykład siebie, snującą się samotnie po obcym Ber- gen. Nikt jej nie zna, ona nie zna norweskiego, więc nawet nie może spytać, którędy najprościej dojść do szpitala. Od portu ciągnie ostry 234 wiatr, a wokół ani jednej bratniej duszy, nikt nie klnie po polsku. Zimno, smutno. Nie wierzyła w zachwyty i gotowa była współczuć siostrze, choć Weronika wybrała Norwegię z własnej woli i nie wyje- chała tam sama. W każdym razie Zuzanna chciała dowiedzieć się czegoś więcej, dlatego co jakiś czas uparcie wykręcała numer doktor Wojciechowskiej. - Wiesz co, Cymbałku, wcale bym się nie zdziwiła, gdyby ona sie- działa teraz w Olsztynie albo we Wrocławiu. Jak się chce uciec od czegoś tam, to wcale nie trzeba pchać się taki szmat drogi. Mam ra- cję? Pewnie, że mam. - Przygarnęła oniemiałego z zachwytu Cymba- ła do siebie. - A teraz siad! Siad mówię, mordo zakazana! Muszę ci się z czegoś zwierzyć. Czy ty wiesz, że ja miałam piątkę z geografii na świadectwie maturalnym? Pytasz, co z tego? Ano to, że do niedawna byłam prawie pewna, że Norwegia jest państwem dwumiastowym, złożonym z Oslo i Narwiku. W każdym razie bez mapy nie umiałam wymienić żadnego innego. Narwik, wiadomo, rok tysiąc dziewięćset czterdziesty, walki aliantów o miasto zajęte przez Niemców, nasza Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich pod dowództwem generała Szyszko-Bohusza, nasze walki na morzu, a więc „Grom", „Burza" i „Błyskawica", czyli sama historia, z nami, Polakami, w tle. Nie wiesz przypadkiem, jak duża jest norweska Polonia? Nasi po- dobno są wszędzie. Aha, z literaturą też miałam wpadkę. Sigrid Un- dset, wiadomo. „Krystyna, córka Lawransa" to kawał świetnej pro- zy. Przez „Olafa, syna Auduna" już nie przebrnęłam z braku czasu. Sięgnę po to kiedyś. No, dobra! Noblistka Undset raz, Ibsen dwa - i kto więcej? Dwa miasta i dwójka powieściopisarzy to jak na taki spory kraj trochę mało. Z bólem szarych komórek przypomniałam sobie otoczonego niesławą Knuta Hamsuna. Moje niedouczenie, Cymbałku, kompletnie mnie przybija. Norwegia wyleczyła mnie, przynajmniej częściowo, z polskiej megalomanii. Pamiętam, na obo- zie językowym wściekłam się na jedną Hiszpankę, bo sierota myślała, że Polska leży na wyspie. A sama co? Mówię: Norwegia, widzę na mapie Półwysep Skandynawski, poszarpane brzegi, wiadomo, fior- dy, czuję chłód, bo według mnie powinno tam być zimno i koniec. Dopiero teraz, po wyjeździe Weroniki, trochę poczytałam w ency- klopedii i nawet wiem, kim byli Normanowie. Ale skąd mogę mieć pewność, czy przed katedrą Świętego Olafa w Bergen nie spacerują niedźwiedzie? Dlatego zaraz zadzwonię i spytam. Jeżeli ona rzeczy- wiście siedzi tam, gdzie mówi, to powinna wiedzieć. Co ją pogoniło 235 aż do Norwegii, jak myślisz? Ja bym nie chciała tak na zawsze i tak daleko Owszem, wyjechać na jakiś czas, rozejrzeć się po świecie, na- wet trochę pomieszkać tu i tam, czemu nie, lecz potem wrócic do sie- bie Nie jestem, Cymbałku, materiałem na obywatelkę świata, choć marzy mi się rola kobiety światowej Weronika odwrotnie światowa była od dawna, teraz z własnego wyboru została obywatelką Europy No to co? Pytamy o te niedźwiedzie? Pytamy Zuzanna nacisnęła guziczek z pamięcią i czekała z bijącym ser- cem Kilka długich sygnałów i wreszcie, zamiast znienawidzonej au- tomatycznej sekretarki, usłyszała miły męski głos Nawet bardzo mi- ły i jakby nieobcy Coś powiedział pewnie słucham, tyle że po norwesku - Chciałam rozmawiać z panią doktor Wojciechowską poprosi- ła speszona - Zuzanna? Dawno już nie słyszała, by ktoś równie radośnie wykrzykiwał jej imię Poznała głos Radosława i była tak zaskoczona, że w pierwszej chwili nie umiała sklecić najprostszego zdania - O matko! Niczego nie rozumiem to znaczy rozumiem, tylko nie rozumiem dlaczego robiliście mi wodę z mózgu! A ty rozu- miesz? Śmiał się sympatycznie i prosciutko do ucha Zuzanny Potem tak samo ciepło śmiała się Weronika Zuzanna odkładała słuchawkę szczęśliwa i kompletnie skołowana Nie spytała o niedźwiedzie, o pracę ani o klimat - Wiesz co, Cymbałku - powiedziała, gładząc psiaka oni są jesz- cze bardziej dziecinni niż Cezary Widać ludziom po trzydziestce obo- wiązkowo odbija palma Radosław jest już chyba po czterdziestce, jak myślisz? Chyba tak Zrobili sobie tajemnicę w tajemnicy Weronika miała swoje powody, on swoje Powodów Weroniki nie poznam jesz- cze przez sto lat, bo ona za każdym razem mówi coś innego Wiesz, co mi powiedziała dzisiaj? Kochanie, powiedziała, to ze względu na Inkę próbowałam cię zniechęcić do Radosława Przez pół roku utrzy- mywaliśmy nasz związek w tajemnicy Słyszałeś, co jej odpowiedzia- łam, prawda? Spytałam czy ma mnie za głąba, który byłby w stanie zaprzyjaźnić się z Inką Powody Radosława są bardziej życiowe On jednak ma jakąś tam żonę, która od trzech lat siedzi za granicą, tyle że w Portugalii Nie chciał skandalu, wymyślił sobie grzeczne, ciche rozstanie I babka sama rozwiązała mu ręce Dostał pozew o rozwód 236 z wyjaśnieniem, że ona nie ma zamiaru wracać Można powiedzieć bajkowe zakończenie wielkiego romansu, tylko czemu z tym zakoń- czeniem uciekli aż tak daleko? Tego się chyba nie dowiemy Maią się pobrać, jak tylko Radosław dostanie rozwód, czyli dość szybko No i dobrze, niech się pobierają Jak mówi mama, samemu źle się zyie na świecie Weronika wydaje się bardzo szczęśliwa Chyba rzeczywiście musi jej być dobrze w zimnej Norwegii przy ciepłym Radosławie Jed- nak całej prawdy to ona nie mówi Prosiła na przykład, żebym nie chwaliła się obcym, że jesteśmy siostrami Niby dlaczego? Co obcym do naszego pokrewieństwa? Jak mam nie mówić to nie powiem, choć jestem pewna, że to kolejny mit Ale na ślub pojedziemy razem Ni- gdzie nie jest powiedziane, że psy nie lubią turystyki, prawda? Cymbał zgodził się z Zuzanną, że kochana, słodka Weronika mó- wiła tylko to, co chciała Nigdy wszystkiego i nigdy do końca I wciąż była otoczona tajemnicą „Moja żona była kobietą bardzo skrupulatną i ciepłą " Zuzan- na spojrzała na fotografię Zofii Walmskiej Gotowa była zgodzić się ze skrupulatnością, lecz ciepła nie potrafiła odnaleźć w ptasich, bli- sko osadzonych oczkach Może Walinski opowiadał o żonie, jaką chciał mieć u swojego boku, nie zaś o tej, z którą przeżył czterdzieści dziewięć lat7 We wspomnieniach nawet owsianka na mleku może być pyszna, czemu nie Ptasi świergot oderwał ją od rozważań Wyszła do przedpokoju zamyślona, pełna opowieści z cudzego życia i pewnie dlatego nie spojrzała przez wizjer Domofon nie dzwonił, więc to mógł być jedy- nie Cezary Nawet nie Inka, bo Inka nie składała już wizyt Zuzannie Otworzyła drzwi i stanęła naprzeciw menedżerki Magdy - Ja do Weroniki Wojciechowskiej' Magda przekroczyła próg bardzo zdecydowanym krokiem Na Zuzannę nie zwróciła uwagi W cudzym mieszkaniu zachowywała się tak samo jak na zapleczu „Hossy ' Była wyniosła i władcza - Już tu nie mieszka powiedziała Zuzanna Ostre, przelotne spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy - To ty? Co ty tu robisz? Tu to ja jestem dla ciebie panią, moja dobra kobieto - wyjaśni- ła spokojnie Zuzanna - A co robię? Mieszkam - Muszę rozmawiać z Wojciechowską powtórzyła Magda tym samym nieznoszącym sprzeciwu tonem 237 Zuzanna wzruszyła ramionami. Nie zapraszała gościa do poko- ju, nie proponowała kawy ani herbaty, bo nie miała zamiaru dopiesz- czać baby, której nie lubiła. - Pani Wojciechowska wyjechała z Torunia na stałe. - Znasz ją dobrze? - Nie - wyznała Zuzanna najszczerszą prawdę. Wcale nie uważa- ła, że zna Weronikę. Mało tego: nie wierzyła, by ktokolwiek, nawet Radosław, znał ją dobrze. - Nie? To skąd się tu wzięłaś? - Z ogłoszenia na słupie. W jasnych, zimnych oczach Magdy niedowierzanie mieszało się ze złością. - Oskubałyście Guziołka razem? - spytała tonem stwierdzenia. - To raczej twój Guziołek mnie oskubał. Przez tydzień harowa- łam na niego i na ciebie za darmo. Wojciechowska też pracowała w „Hossie"? - Kpisz ze mnie? To ta pielęgniara od ślepej kiszki. Chłop raz za- chorował i więcej się nie podniósł. Ona teraz zabiera go jak swojego i wywozi. - Na dalsze leczenie? - Czy ty, kurwa, rżniesz głupa, czy jesteś niedorobiona? Tłuma- czę ci, że pryskają razem za granicę. Dwa domy sprzedał, miejsce na drugi lokal w centrum miasta, trzy place, teraz wyzbywa się „Hos- sy"... Wszystko dla niej. W czym niby ona mnie przewyższa? Chyba w latach, bo to stara małpa. Po policzkach Magdy płynęły łzy. Opłakiwała nie tylko utracone luksusy, lecz także mężczyznę, który zdradził. Zuzannie nie był obcy smutek kobiety porzuconej. Poczuła coś w rodzaju współczucia. Tyl- ko „coś", nic więcej. Guziołek nie mógł się równać z Łukaszem - Zu- zanna nie umiałaby płakać po Guziołku. Każda rozpaczająca kobie- ta leje łzy po swoim mężczyźnie, a ten jej nie musi podobać się innym. - Pech! - powiedziała cicho. - Przykro mi, nie umiem ci pomóc. Po wyjściu Magdy ściągnęła Cymbała na konsultacje. - Słyszałeś, piesku, równie dobrze jak ja, to teraz mi powiedz: ile menedżerka wie, a ile zmyśla? Czyżby Guziołek wybierał się na trze- ciego do Bergen? On im tam potrzebny jak kolczyk w pępku albo na- wet w nosie. Na jego pieniądze też chyba kichają, bo w przeciwnym wypadku sprzedaliby mieszkania, samochód i całą resztę. Wiesz, co mnie najbardziej zastanawia? To mianowicie, że nikt ze znajomych 238 mojej szalonej siostry nie wie o jej wyjeździe. Dzwonią, pytają, kiedy wraca. Nawet weterynarz Marek był zaskoczony, że nie może jej od- dać osobiście jakichś tam dupereli. Może Weronika zechce wyprawić większe pożegnanie w sierpniu, co? A wiesz, że to możliwe. Będzie- my mieli mały jubelek: gadki, szmatki, dobre winko. Jasny piorun! Montrachet! Wychlałam siostrze pożegnalne wino! Łukasz zadzwonił wieczorem. Miał kłopoty z odnalezieniem ksią- żeczki mieszkaniowej i paru innych papierków. - Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? - spytała. - Zostawiłaś numer telefonu na stole. - Nie zostawiłam - zaprzeczyła i od razu pomyślała o Malwie. - Na pewno nie zostawiłam, ale wiem, komu dziękować. - Rozumiem. - Tylko ci się wydaje. Więc co chciałeś wiedzieć? Westchnął ciężko. Ona też westchnęła, bo zdała sobie sprawę, jak łatwo jest przeciąć bardzo mocne więzi i jak trudno potem cokolwiek związać na nowo. Miała ochotę krzyczeć, że kocha, że nigdy nie przestała, a zamiast krzyku posyłała westchnienia zranionej słonicy. On też wcale nie mówił tego, co chciał. Nie potrafili się odnaleźć i nie było mądrego, który powiedziałby: dzieci, przestańcie, bo się źle ba- wicie. - Na pewno chodzi tylko o te papiery? A może trafił się następny motocyklista lub panna Mirka coś sobie przypomniała? Jeżeli to Ce- zary do ciebie zadzwonił, to mu nogi z kupra powyrywam, żebyś miał co reperować! Powiedziałam gamoniowi wyraźnie, że to wyłącz- nie twoja sprawa, w co wierzysz i komu. - Nie chodzi o cudze gadanie, Zuzanno. Między nami wszystko pękło dużo wcześniej. Nie chciałaś ślubu, nie chciałaś mnie, pojecha- łaś gonić własne marzenia i... nie wróciłaś. To o to chodzi i tak trze- ba na sprawę patrzeć. - To nie jest tak... to nie tak! A Liliana? Nie powiesz chyba, że... - Co Liliana? Nie szukałem i nie szukam dziewczyny, Liliana nic tu nie mogła zmienić. Próbuję odzyskać równowagę, zrozumieć... i uczę się żyć sam. - To tak jak ja - powiedziała, z trudem panując nad łzami. - Cie- szę się, że zadzwoniłeś i... Nie skończyła. Odłożyła słuchawkę z poczuciem porażki. Jeżeli do tej pory łudziła się, że jeszcze kiedyś potrafią sobie wszystko wy- 239 jaśnić, to teraz złudzenia te straciła. Czas działał na ich niekorzyść. Nawet nie zauważyła, że Łukasz nie dopytał do końca o książeczkę mieszkaniową i inne papiery. „Hossa" padła. Malwa nie musiała już zakładać firmy. Nikt nie umiał jej powiedzieć, czy w ogóle będzie pracować i czy dostanie wy- nagrodzenie za ostatni miesiąc. Guziołek pod pretekstem ciężkiego ataku korzonków przestał pokazywać się w restauracji. Z pracowni- kami rozmawiał doradca bankowy Grzegorz Bujała i młodszy brat szefa Cezary. Na zebraniu załogi doszło do ostrej przepychanki. Oczywiście chodziło o pracę i pieniądze. Koncepcja była taka, że no- wym szefem zostanie Cezary Guziołek, któremu bank Bujały udzie- li kredytu na spłatę najpilniejszych zobowiązań. Niestety, wynagro- dzenie pracowników nie zostało uznane za najpilniejszą potrzebę. Nowy właściciel, czy raczej dyrektor, bo raz się mówiło tak, a raz tak - zapowiedział drastyczne ograniczenie etatów. - Popatrz, wykolegowali nas wcześniej, niż myślałam - powiedzia- ła zasmucona Malwa. - Cezary dyrektorem? Niczego nie poplątałaś? - Ja nie, ale oni przez cały czas coś plączą. Jak firma pada, to wchodzi syndyk, mam rację? Oni jakoś tak samozwańczo, po swoje- mu robią wszystko, żeby było jeszcze gorzej. - Nie łam się, nie zginiemy! - Zuzanna objęła przyjaciółkę. - Wa- liński załatwił mi dwa następne zlecenia. Możesz zaczynać choćby od jutra. Przynajmniej weekendy będziesz miała wolne i pojeździmy sobie na wieś. Zobacz to. Podała Malwinie wydrukowaną monografię Walińskiego. Tekst był bogato ilustrowany fotografiami i kopiami dokumentów. Nie mia- ła się czego wstydzić. Wymyśliła piękne inicjały i przerywniki, bardzo starannie wyrysowała drzewo genealogiczne i włożyła naprawdę dużo wysiłku w sam tekst. Jedynie oprawę zamierzała powierzyć firmie in- troligatorskiej. Malwa kręciła głową z niedowierzaniem. Wciąż pa- miętała radosny rechot nad wizytówkami i nie mogła się nadziwić, że z fikuśnego pomysłu urodziło się coś bardzo ładnego. Zuzanna nie miała już wizytówek, spaliła je na życzenie Weroni- ki. Teraz całkiem serio myślała o założeniu prawdziwej firmy. Mono- grafię Walińskiego potraktowała jako próbę sił. Wiedziała już, że na tej pracy na pewno nie zarobi. Sporządzając pierwszy w życiu kosz- torys poszła po najniższych cenach, nie uwzględniła wszystkich wy- 240 datków i groziło jej, że dołoży do interesu. Ale i tak gra warta była świeczki. - Myślisz, że zarobimy na papier i atrament? - spytała Malwina. - I jeszcze na batoniki - zapewniła Zuzanna. - Może tempem do- chodzenia do bogactwa nie zaimponujemy Guziołkowi, jednak spać będziemy spokojnie. Zuzanna była optymistką, Malwa sceptyczką, co spółce gwaran- towało powodzenie. Najpierw był telefon od szalonego scenarzysty. Przez dwie minu- ty truł Zuzannie o roli dla przepięknej panienki, zaraz potem za- dzwonił do drzwi. ^ - I kiedy ty spoważniejesz? - zainteresowała się życzliwie. - Dy- rektorowi „Hossy" nie przystoją takie numery. - Skąd wiesz o „Hossie"? Z całą pewnością nie wyglądał jak dyrektor. Dżinsy, sportowa ko- szula, rozwichrzone włosy, tylko w oczach zamiast diablików czaiła się powaga. Zuzanna zaczęła sobie kpić, że cała prasa, do spółki z radiem i telewizją od kilku dni w kółko bębnią o zmianie właściciela lokalu. Cezary nie wydawał się zainteresowany swoim wielkim awansem. - Jak się czuje facet, który trzyma w rękach wielką firmę i na do- datek los wielu ludzi? - spytała. - Potrzebuje moralnego wsparcia, jak każdy. Mój los na przykład jest w twoich rękach. - Lepiej, żebyś go wziął w swoje i to szybko. Dla mnie, stary, mo- żesz przyprawić sobie nos klauna i pedałować na dziecięcym rower- ku. Mnie nie zależy. - Kiedy widzisz, gdyby ci zależało, to ja chętnie spoważnieję. Zro- bię się tak poważny jak mistrz ceremonii pogrzebowej. Smutas do kwadratu. - Puknij się w czajnik! Żadna panienka nie spojrzy na smutasa. -A ty? - Jasne, że nie. Też jestem panienką. - Kocham cię - powiedział. Objął ją, przytulił mocno, tak mocno, żeby nie mogła się ruszyć, i próbował pocałować. Szamotali się przez chwilę, wreszcie Zuzanna wywinęła się z jego objęć i odskoczyła na bezpieczną odległość. - Jeszcze raz tak zrobisz, a położę cię na łopatki! - krzyknęła, rozcierając sobie nadgarstek. 241 - Kocham cię - powtórzył nieco ciszej. Spojrzała rozeźlona, przekonana, że to kolejny wygłup. Jednak nie wyglądało na to, żeby żartował. Oczy miał smutne, skupione. Po- myślała, że nie tak dawno patrzyła na innego chłopaka i zaklinała go w duchu, żeby nie wypuszczał jej z ramion, tylko całował do utraty tchu. A kiedy powiedział, że ją kocha, poczuła skrzydła u ramion. Tamten miał na imię Łukasz i nawet przelotny dotyk jego ręki spra- wiał, że drżała. Ten ma na imię Cezary i niepotrzebnie mówi o uczu- ciach. Łukasz odszedł, ale to nie znaczy, że ona ma ochotę wpaść w ramiona Cezarego. W ogóle nie miała ochoty wpadać w niczyje ramiona. - Przykro mi - powiedziała - źle to sobie wymyśliłeś. - Niczego nie wymyślałem! Miłość nie jest efektem chłodnej kal- kulacji tylko... tylko uczuciem. - Przykro mi, powtarzam. Lubię cię, ale nie mogę dodać nic wię- cej. Ani teraz, ani w przyszłości. - Może cofnij na razie tę przyszłość... nie śpiesz się z odmową... Może jeszcze zmienisz zdanie? - Cezary, nie mówmy więcej o tym, zgoda? Nie odpowiedział. Ze zwieszoną głową ruszył do drzwi. Zatrzy- mał się na progu. Myślała, że zechce zmiękczać ją i przekonywać, ale on tylko powiedział, że następnego dnia firma budowlana przywie- zie elementy balkonu. Zuzanna została sama ze swoimi myślami. Siedziała w ciemnej ja- dalni i zastanawiała się, czy mogłaby zostać z kimś, kto przez całe la- ta udaje chorego na głowę, podrywa dziewczyny na głupie bajery, cieszy się, że nie pracuje, i nie widzi w tym nic niestosownego. Kole- ga, kumpel, towarzysz wygłupów - proszę bardzo, byle nie ten jeden, wybrany spośród całej reszty. Chyba że pokochałabym faceta, pomy- ślała. Wtedy kto wie. To była tak zwana logika pokrętna. We wtorek rano Zuzanna odwiozła na Mickiewicza gotową mo- nografię - jedenaście egzemplarzy oprawionych w cienkie brązowe płótno. Starszemu panu drżały ręce ze wzruszenia, a i ona z trudem zapanowała nad swoimi. Waliński chwalił wszystko, a chyba najbar- dziej to, że przy drzewie genealogicznym zostawiła sporo miejsca na dalsze zapiski. Rodzina miała się rozrastać, powiększać i pamiętać o przodkach. 242 - Nie przekroczyła pani kosztorysu? - spytał. Roześmiała się i pokręciła głową. - Spisaliśmy umowę, panie Waliński. Pana obowiązuje umowa, natomiast moje wpadki to już moja strata. Może gdyby nie miała z czego żyć, byłaby mniej ambitna, a tak potraktowała wpadkę jak naukę własną. Wiadomo, nauka kosztuje. Waliński lekką ręką dołożył jej premię w wysokości jednego milio- na... starych złotych, ma się rozumieć. Chuchnęła na pieniądze i schowała je do portfela. Weronika zapowiedziała przyjazd na piątek, dzień po święcie, tymczasem zjawiła się we wtorek po południu. Nie byłaby sobą, gdy- by nie zrobiła czegoś inaczej, niż obiecywała. Zuzanna nie mogła po- znać siostry. Nie chodziło o urodę, bo uroda nie zmienia się w ciągu miesiąca, chodziło o coś zupełnie innego. Z przyjemnością patrzyła na radosną twarz, na której nie widać było najmniejszych oznak zmęczenia podróżą. To jest tak, myślała, że smutek można ukryć, lecz szczęścia nie da rady. Wyłazi z człowieka wszystkimi porami, rozświetla oczy i twarz. Już przed wyjazdem Weronika była ożywio- na i wypogodzona, całkiem niepodobna do siebie sprzed kilku tygo- dni. Z Norwegii przyjechała szczęśliwa. - Radosław tak cię odmienił czy klimat? - spytała ze śmiechem Zuzanna. Weronika wyjątkowo nie zamieniła odpowiedzi w żart. - Chcesz wiedzieć, to posłuchaj. Załatwiłam swoje najstarsze po- rachunki i odnalazłam spokój. Zakochałam się, uwierzyłam w mi- łość i chyba nauczyłam się wybaczać. Znalazłam swoje miejsce na ziemi, gdzie mogę wszystko zacząć od początku. To wszystko spra- wiło, że zrzuciłam starą skórę razem z koszmarami i urodziłam się ponownie. Myślisz, że to niemożliwe? - Kiedy patrzę na ciebie, wydaje mi się bardzo możliwe. Wieczorem przyszedł Cezary. Przy kolacji, mając jego i Weronikę przed oczami, Zuzanna zdała sobie sprawę, że trudno o dwoje bar- dziej odmiennych ludzi. Z całą pewnością zupełnie do siebie nie pa- sowali, jednak coś ich w przeszłości łączyło. Zresztą nie coś, tylko łóżko. I być może uczucie. Cezary słuchał opowieści o Radosławie i wcale nie wydawał się zazdrosny. - Miłego sąsiada ci załatwiłam? - spytała Weronika, kiedy już zo- stały same. 243 - Pamiętasz, jak pierwszy raz opowiadałaś mi o Cezarym? Od- niosłam wrażenie, że to wielkie zero, którym na dodatek gardzisz. - Odniosłaś złe wrażenie - odpowiedziała z uśmiechem siostra. - Może trochę przesadziłam z obawy, żebyś nie dała się zwieść pozorom i nie uległa czarowi Czarusia. Jest przemiły, tylko niezbyt życiowy. - Lubisz manipulować ludźmi, prawda? - To nie jest sprawa lubienia, tylko strachu. Żyłam w ciągłym lę- ku. Bojąc się, próbowałam coś tam przewidzieć, zadziałać z wyprze- dzeniem, może nie zawsze szczęśliwie. - Zniechęcałaś mnie do Cezarego, do Radosława, do właściciela „Hossy", ale nie do Inki, chociaż to ona jest najgłupsza w tym całym towarzystwie. - Inka nie jest głupia, ona tylko dziwaczeje z samotności. - Jest głupia. - Za to „Hossa" jest groźna - powiedziała Weronika. - „Hossy" już podobno nie ma. - Podobno brzydkich kobiet też nie ma. Czy my dzisiaj pójdziemy spać? Zuzanna żartowała, że program wizyty dopracowany był w szczegó- łach, jak przystało na wielką osobistość, czyli poddaną Jego Królew- skiej Mości. Siostra wyjeżdżała w poniedziałek, więc niedziela miała być dniem leniuchowania i wypoczynku przed podróżą, wszystkie zaś naj- ważniejsze sprawy musiały zostać załatwione od środy do soboty. Środę i piątek Weronika przeznaczyła na odrabianie zaległości towarzyskich i zawodowych. W świąteczny czwartek pojechała z Zuzanną do Lipia- nek; po drodze do Kowala. Sobotę poświęciła ratowaniu urody. Przed południem umówiła się z fryzjerką i kosmetyczką, po obiedzie planowa- ła zapachową kąpiel w domu, krótkie leżakowanie, wieczorem zaś, o dwudziestej, pożegnalne przyjęcie dla przyjaciół w restauracji. Zuzan- na nie wybierała się na to spotkanie, obiecała jednak, że wróci wcześ- niej, pomoże przy toalecie i odwiezie siostrę do Zajazdu Staropolskie- go. W sobotę miała wreszcie do swojej dyspozycji samochód i mogła pojechać z Malwą do Nieszawy, żeby uzupełnić materiały do kolejnej monografii. Robiły zdjęcia na cmentarzu, fotografowały stary dom i rozmawiały z ludźmi, którzy znali dziadków Malinowskich, przodków znanej toruńskiej rodziny parającej się handlem samochodami. Malwa jeszcze w aucie przeglądała zapiski i cieszyła się plonem sobotniej pracy. - Wejdziesz na chwilę? - spytała. - Chciałabym ci pokazać konspekt. 244 Zuzanna z wahaniem spojrzała na zegarek. Miała w zapasie tro- chę czasu, ale nie paliła się do spotkania z Li. - Nie ma jej w domu - zauważyła domyślnie Malwina. - We Włocławku też jej nie ma, możesz być spokojna. Ma dzisiaj rodzinną uroczystość. Słodka Li wciąż jeszcze nie może pojąć, że trafiła na fa- ceta, który się nią nie interesuje. - Dla mnie to niewielka pociecha - westchnęła Zuzanna. - Je- dziemy z Li na tym samym wózku. - Wcale nie na tym samym. Nie bądź taka wyniosła i aż tak do przodu, przyznaj raz, że popełniłaś błąd, i pomóż chłopakowi rozsu- płać ten węzeł. Chyba że wolisz Cezarego? - Nigdy nie rozumiałam, jak ludzie na kacu mogą sięgać po klina - mruknęła Zuzanna. ** - Widocznie za mało pijesz - powiedziała ze śmiechem Malwa. - To znaczy, że mogę zająć się Cezarym? - Mało ci jeszcze tych wszystkich oryginałów, którym musiałaś matkować? -jęknęła ze zgrozą Zuzanna. - Żaden z tamtych nie miał tyle wdzięku co Cezary. Ty wiesz, jak on ślicznie podrywał dziewczyny w „Hossie"? - To akurat wiem. - Facet ma polot i to mi się w nim podoba. - Z takim polotem to on se poloto do sześćdziesiątki i nie spo- ważnieje. Malwa zaczęła się śmiać, Zuzanna również, choć wcale nie była pewna, czy przyjaciółka żartowała. To, że lgnęli do niej dziwacy i nieudacznicy, nie musiało być dziełem przypadku. Może to ona zwracała na nich uwagę pierwsza i ściągała te wszystkie zagubione istoty jak piorunochron gromy? Cezarego wprawdzie jeszcze nie ściągnęła, ale gdyby zechciała, to kto wie? Zuzanna zasiedziała się trochę u Malwy i wybiegła przerażona, że Weronika bez niej nie da sobie rady. Nerwowo spojrzała na zega- rek. Dochodziła dopiero dziewiętnasta, jednak dzień był pochmurny i wydawało się, że jest dużo później. Zuzanna nie ustawiała samochodu na parkingu, podjechała wprost pod klatkę. Siostra powinna właśnie odpoczywać po kąpieli, więc żeby jej nie ściągać z łóżka, sięgnęła po klucze. Drzwi trzasnęły przy zamykaniu, co znaczyło, że w którymś pokoju musi być otwarte okno. W miesz- kaniu panowała cisza. W łazience paliło się światło. 245 - Hej, Weroniko! Usnęłaś w wannie? - krzyknęła Zuzanna. Zsunęła buty z nóg, zdjęła marynarkę i uchyliła drzwi garderoby. Cymbał z cichutkim piskiem przywarł do jej nóg. - Kto cię tu zamknął? Pochyliła się nad psem i nagle wszystko to razem przestało jej się podobać. Cisza w domu, pies w garderobie, światło w łazience. Ode- tchnęła, kiedy w salonie zaskrzypiał fotel. - Weroniko, usnęłaś? - krzyknęła głośniej. Kiedy godzinę później ktoś ją spytał, dlaczego właśnie w tym mo- mencie odsunęła w drzwiach zasuwę, nie umiała odpowiedzieć. Ogar- nął ją dziwny, irracjonalny lęk. Liliowe rolety w salonie musiały być opuszczone tylko częściowo, bo przez uchylone drzwi sączyła się jasność nierzeczywista jak sen. Fotel skrzypiał. Te samolotowe fotele zawsze tak nieprzyjemnie skrzypiały. Siostra milczała. Zuzanna pochyliła się i wzięła Cymbała na ręce. Z psem czuła się pewniej, zaglądając w liliową jasność poko- ju. Wiatr wydymał firankę w drzwiach balkonowych. Chciała te drzwi jak najszybciej zamknąć, pamiętając o lękach mopsika. Nie zdążyła zrobić nawet kroku. Jeden z foteli odwrócił się powoli. Za- marła. Pośród znajomych Weroniki Bolesław Guziołek był ostatnim człowiekiem, którego spodziewała się zastać w domu w ten sobotni wieczór. Mruknęła jakieś „przepraszam", nie wiadomo po co i dla- czego, nieco głośniej mruknęła „dzień dobry" i nadal stała w progu. Guziołek nie wyglądał na zaskoczonego. - A więc to tak - powiedział. - No, mogłem się tego spodziewać. Świat się wali, jeżeli takie kobiety jak ona wolą spać z babami. Do Magdy też się dobierałaś, co? - Pan oszalał! Wydawało jej się, że mówi normalnie, z naturalnym w takiej sytu- acji oburzeniem, lecz własny głos był dla niej zaskoczeniem. Brzmiał chrapliwie i głucho. Guziołek wskazał ręką ścianę przeciwległą do drzwi. - Stań tam. Przeszła posłusznie. - Wyrzuć kundla! - On nie jest groźny. Przycisnęła Cymbała mocniej do piersi. Bulgotał w środku, jakby naładowany był cichutkimi grzmotami. Dygotał cały i ten dygot prze- niósł się na nią. Szedł od piersi i rąk, przez żołądek, do nóg. Miała te- 246 raz Guziołka przed sobą. Widziała wyraźne bruzdy na twarzy i ostre, nieprzyjemne spojrzenie jasnych oczu. Jedną rękę położył na oparciu fotela, drugą na kolanach. W tej drugiej ściskał chusteczkę. - To ona cię namówiła do pisania historii mojej rodziny? - wark- nął. Wykrzywił się, jakby łykał gorzką pastylkę. Wcale nie czekał na odpowiedź Zuzanny. - Wiesz może, dlaczego twoja przyjaciółka tak bardzo mnie nienawidziła, dlaczego za miłość potrafiła płacić tylko nienawiścią? Z miłości do ciebie? - Zaśmiał się nieprzyjemnie. - Ja- koś muszę nauczyć się z tym żyć, chyba że mnie zabijesz. Po męsku: ty mnie albo ja ciebie, innego wyjścia nie ma. To nie takie trudne. Bierz, jest nabity. Wyciągnął w stronę Zuzanny rękę z chusteczką, w której trzymał niewielki rewolwer. Słyszała jego słowa, rozumiała,-de tak dygotała, że zrobienie kroku było niemożliwością. Parę razy w życiu zadawała sobie pytanie, najczęściej w trakcie lektury lub oglądania filmu, co czują ludzie tuż przed egzekucją. Nie starcy, nie śmiertelnie chorzy, lecz młodzi, zdrowi... co czują? Teraz wiedziała, że nic. Myślała cał- kiem normalnie, że ten szaleniec chce ją zabić, i zastanawiała się, jak to możliwe, że nagle stanie się nicością, ledwie wspomnieniem. - Bierz! Wychylił się nieco z fotela i potrząsnął ręką z rewolwerem. Ani przez moment nie wierzyła, że jest nabity. A nawet gdyby był, to ona, Zuzanna, w życiu nie trzymała prawdziwego rewolweru i nie wie- działa, jak się z nim obchodzić. Przemogła się, jedną ręką przytrzy- mała psa, drugą sięgnęła po broń. Guziołek schował chusteczkę do kieszeni. - Podejdź do balkonu - powiedział. - Raz, raz! Rusz się! - Gdzie jest Weronika? - Idź w stronę balkonu - powtórzył zniecierpliwionym głosem. Usłyszała cichy chrobot w przedpokoju. Spojrzała na drzwi. On też spojrzał, zerwał się z fotela i zrobił krok przed siebie. Dalej wszystko potoczyło się bardzo szybko. Cymbał wyrwał się z rąk Zu- zanny i z głośnym warczeniem doskoczył do nogawki Guziołka. Za- wył, uderzony lub kopnięty, lecz nie puścił. Guziołek stracił zimną krew. Cofając się przed psem, dotarł tyłem do drzwi balkonowych. Wypadli razem. Cymbał do końca nie puścił nogawki. Zuzanna nie miała siły podejść do balkonu. Usłyszała krzyk, po- tem jakby plaśnięcie ciężkiego worka z dużej wysokości. - Cezary! Cezary! - krzyknęła, wypadając do przedpokoju. 247 W kącie przy garderobie stała blada, przerażona Inka. Nie było czasu na zdziwienie. Zuzanna dopadła do telefonu. - Jaki jest numer na policję? - krzyknęła. Inka odlepiła się od ściany. - Tu gdzieś musi być Weronika. Dużo wcześniej słyszałam jej krzyk! Obie rzuciły się w stronę łazienki. Weronika leżała na podłodze, w przejściu. Na gołe ciało zdążyła tylko narzucić leciutką podomkę. Nogi miała dziwnie podgięte, jak u szmacianej lalki. Jasne włosy zle- piała krew. Zuzanna patrzyła i znowu nie mogła uwierzyć, że to, co widzi, jest prawdą, a nie horrorem oglądanym w telewizji. - Trzeba sprawdzić puls - szepnęła Inka. - Na filmach zwykle dotykają szyi, albo lusterkiem... no wiesz! Ponieważ Zuzanna nawet się nie ruszyła, sama klęknęła przy We- ronice i całkiem wprawnie namacała puls. Widać oglądanie ulubio- nych seriali na coś jej się przydało. - Żyje! - powiedziała z ulgą. Zuzanna wróciła do telefonu. Zadzwoniła na pogotowie i poli- cję, jednak nie odważyła się wejść do salonu i wyjrzeć przez drzwi balkonowe. Przyklęknęła przy Weronice. W ogóle nie myślała o Guziołku. Przestał ją interesować w chwili, gdy z głośnym krzy- kiem wyfrunął przez balkon. Obmywając policzki siostry zimną wodą, myślała o Cymbale i genetycznej skazie kobiet z rodziny Po- ręckich. - Inka, co z tamtymi? - szepnęła. Inka wróciła po kilku sekundach. - Facet chyba się nie rusza - powiedziała. - Trudno coś zobaczyć, bo pełno gapiów. Miał pecha, wycelował na balustradę i betonową płytę. Na dole stoi ten twój nowy balkon, wiesz. - A pies? - spytała Zuzanna. - Nie wiem - Inka rozłożyła ręce - może go przygniótł, bo ni- gdzie nie widać. Pogotowie przyjechało równocześnie z policją. W mieszkaniu za- roiło się od obcych ludzi. Zuzanna chciała jechać z siostrą do szpita- la, jednak policjanci się nie zgodzili. Jako właścicielka mieszkania i główny świadek musiała odpowiedzieć na kilka pytań, z których najważniejsze brzmiało: co tu się właściwie wydarzyło? Gdyby nie Inka, policjanci nie dowiedzieliby się wiele ponad to, że Cymbał się trząsł. Przytomne zeznania Inki dały bardziej konkret- ny obraz. 248 Inka wracała z apteki i na półpiętrze natknęła się na eleganckie- go, postawnego mężczyznę. Czy wcześniej widywała go u pani Woj- ciechowskiej? Raz, może dwa, nie więcej; widziała, jak wchodził lub wychodził. Tym razem też się nie zdziwiła. Trochę trwało, zanim otworzyła swoje drzwi i dzięki temu usłyszała, że pani Wojciechow- ska najpierw zamknęła szalejącego psa, dopiero potem wpuściła go- ścia. Zza ściany dochodziły niewyraźne odgłosy sprzeczki, mówił głównie mężczyzna. Co mówił? Chyba coś o małżeństwie. Pani Woj- ciechowska nie odpowiadała lub odpowiadała cicho. Wyraźny był dopiero krzyk. Dwa razy krzyknęła jakby ze strachu lub z bólu. Mężczyzna nie wyszedł z mieszkania. Krótko potem wróciła Zuzan- na. Słychać było, że zamyka drzwi i zaraz potem cofa zasuwę. Inka miała przeczucie, że za drzwiami dzieją się straszne rzeczy. Ludzie wrażliwi miewają takie przeczucia. Przez chwilę nasłuchiwała na klatce schodowej, w końcu odważyła się zajrzeć do mieszkania. Tra- fiła na moment, gdy mężczyzna wciskał Zuzannie pistolet do ręki i kazał się zabić. Nie chciała, więc sam wyskoczył przez okno. Pies próbował go zatrzymać. To był mały piesek, więc nie dał rady i wyle- cieli razem. Zuzanna nie musiała już niczego dodawać ani uzupełniać. Do- skonale rozumiała każde słowo. Prawda Inki nie była jej prawdą, wo- lała jednak niczego nie prostować. Wciąż jeszcze była sztywna z przerażenia. Chciała natychmiast jechać do szpitala do Weroniki, a po drodze zejść na dół i odszukać ciało biednego Cymbała. Kiedy w drzwiach stanął.sąsiad z parteru z psem na ręku, pomyślała, że śni. - Upadł zaledwie metr dalej niż człowiek, ale trafił na miękki kompost i tylko się wystraszył - powiedział sąsiad. Zuzanna porwała psa na ręce i zaczęła spazmatycznie płakać. Wreszcie puściły nerwy i zdała sobie sprawę z ogromu nieszczęścia Weroniki i swojego wielkiego fartu. Gdyby nie mały Cymbał, kto wie, gdzie by teraz była. Nie wypuszczając psiaka z objęć, zadzwoni- ła po Malwinę i do Cezarego. Noc Zuzanna spędziła w szpitalu przy Weronice. Patrzyła na bla- dą, przezroczystą twarz i nawet nie miała siły się modlić. Dotarły do niej słowa lekarza, że stan siostry jest bardzo ciężki. „Rana postrza- łowa klatki piersiowej i silne uderzenie w głowę", powiedział. Zrozu- miała, oczywiście, że zrozumiała, tylko nie mogła pojąć, dlaczego Weronika i skąd w domu wziął się Guziołek. Potem powoli zaczęła 249 kojarzyć fakty. Guziołek chciał zabić Weronikę. Chyba nawet myślał, że zabił - w innym wypadku nie próbowałby przecież wrobić Zuzan- ny w morderstwo. Dał jej do ręki nienabitą broń, potem kazał po- dejść do balkonu. Miało wyglądać tak, że to ona zastrzeliła Weroni- kę, a potem popełniła samobójstwo. Krótko po północy Weronika odzyskała przytomność. Uśmiech- nęła się delikatnie, po swojemu i tak ślicznie, że Zuzanna z trudem zdusiła szloch. - Lazunia? - szepnęła. - Lazunia... - Guziołek próbował mnie zabić, ty wiesz? Mimo osłabienia w głosie Weroniki słychać było ton ogromnego zdziwienia, całkiem jak wówczas, gdy tłumaczyła ojcu, że pani w szkole zwróciła jej uwagę. - On... mnie... - powtórzyła. Zuzanna kiwnęła głową. Milczała. Nie miała pewności, czy wia- domość o śmierci Guziołka to dla siostry dobra czy zła wiadomość. Weronika nie miała sił opowiadać. Od czasu do czasu wyrzucała kilka słów, przerywanych ciszą. Z tych słów Zuzanna ułożyła krót- ką, wstrząsającą historię. Guziołek stracił głowę dla Weroniki. Nawet największy drań cza- sem traci głowę dla kobiety, co nie znaczy, że potrafi kochać. On ku- pował miłość po kawałku: za mieszkanie, za samochód, za konto w banku. Był hojny i nie chciał pokwitowań, bo wierzył, że to wszyst- ko wróci do niego z ręką Weroniki. Nie znał goryczy odmowy, nie znał kobiety, która nie chciałaby poślubić Bolesława Guziołka, a ko- biet w jego życiu nie brakowało. Były takie na jedną noc i na kilka miesięcy. Wcale się z tym nie krył. Weronika miała być na całe życie. Nie wyprowadzała go z błędu. Zadzwonił w sobotę, wczesnym popo- łudniem. Miał dosyć jej wyjazdów, chciał rozmawiać o przyszłości. „Nie będzie żadnej przyszłości - wyjaśniła spokojnie - znikam z two- jego życia raz na zawsze. Przyślę ci list, dowiesz się wszystkiego". Tak powiedziała przez telefon. Dwie godziny później przyszedł zabić. Wi- działa w jego oczach zimną wściekłość, którą próbował pokryć iro- nicznym śmiechem. I nawet nie zdążyła mu powiedzieć o swojej mat- ce. Niczego nie zdążyła powiedzieć, bo nagle zdała sobie sprawę, że nie ma już w niej nienawiści, pielęgnowanej od trzydziestu lat. Może litość i obrzydzenie. Ale nienawiść znikła. Jak na przyśpieszonym fil- mie zobaczyła jeszcze raz całe swoje życie. Patrzyła na mężczyznę, 250 a widziała rozhisteryzowanego wyrostka, który zanosił się diabolicz- nym chichotem. Głupi piętnastolatek wyrwał się na przejażdżkę oj- cowskim samochodem, zabił kobietę, osierocił dziecko i może dostał od ojca w skórę, a może nawet nie. Śledztwo ugrzęzło w martwym punkcie. Antoni Korecki nie mógł się dopukać do sprawiedliwości, bo sprawiedliwość przeszła na stronę Guziołków. Nie było wypadku, nie było winnych, a jeśli nawet, to zawinił mały fiacik, bo niepotrzeb- nie plątał się po drogach. Korecki w końcu dał za wygraną, lecz We- ronika nie umiała wybaczać. Po nocach prześladowały ją koszmary, nie milkł śmiech chłopaka i czas wcale nie goił ran. Zmieniła nazwi- sko, osiadła w Toruniu i więcej wiedziała o Guziołkach niż oni sami. Poznała Cezarego. Chłopak miał ją doprowadzić do brata, lecz nie zdążył. Los był szybszy, rzucił Bolesława prosto w rfce Weroniki, na stół operacyjny. Jako lekarz nie chciała śmierci człowieka, jako po- krzywdzona kobieta pragnęła ugodzić najboleśniej - w to, co było du- mą i sensem jego życia: w majątek. Dobry prawnik podpowiedział, jak uderzyć. „Hossą" miał się zająć Cezary, lecz zawiódł. Zagustował w żółtych papierach, w podrywaniu dziewczyn i życiu na luzie. Mu- siała prosić o pomoc Bujałę. Majątek jej nie interesował, szukała jedy- nie zemsty za największą krzywdę, jaką można wyrządzić człowieko- wi. Postawiła na swoim. Doprowadziła Guziołka do bankructwa. - Te twoje wizytówki - Weronika przymknęła oczy - pojawiły się nie w porę. Gdyby on nas skojarzył, i jeszcze to nazwisko... Nie mo- głam na to pozwolić. Zuzanna słuchała ze ściśniętym sercem. Powtarzała sobie, że na sprostowania będzie jeszcze czas, niech Weronika mówi, niech wy- rzuci z siebie to, co gniotło ją przez trzydzieści długich lat. Zdąży jeszcze poznać prawdę o śmierci Guziołka i jego obłędnych skojarze- niach. Nazwisko Korecka powiązał z Aleksandrowem, ale związek Zuzanny z Weroniką odebrał zupełnie opacznie. Umarł w przekona- niu, że trafił na zimną kobietę, która dla kaprysu obrała go z mająt- ku i zostawiła na lodzie dla innej kobiety. Chciała jeszcze zapytać o wiele różnych rzeczy, ale siostra wyraź- nie słabła. - Zadzwoń do Radka - szepnęła - podziękuj mu za te pół roku szczęścia, które mi podarował. Też Wojciechowski... śmieszne, praw- da? On mnie nauczył kochać... mama nie miała racji... Zapadła w niespokojny sen. Zuzanna wpatrywała się w kochaną twarz i nie rozumiała, co się dzieje. Weronika nigdy nie miała ostrego 251 nosa, zapadniętych oczu ani żółtej cery Całe szczęście, z takim trudem zdobyte, gdzieś z niej uleciało Cicho, niczym duch, zjawił się lekarz, dobry kolega doktor Wojciechowskiej Tak przynajmniej o sobie mo- wił Weronika otworzyła oczy, uśmiechnęła się po dziecinnemu - Mamusia? - spytała z niedowierzaniem, wpatrując się w Zuzan- nę - Mamusia powtórzyła z ulgą To były jej ostatnie słowa Chwilę potem lekarz położył rękę na jej oczach Przytrzymał powieki w taki sposób, jakby gasił ostatnią ich radość Zuzanna wyszła na zimny szpitalny korytarz Za oknem szarzał świt, czuła ostry poranny chłód i zapragnęła, żeby ktoś ją objął, przytulił, żeby już nie była tak niewypowiedzianie samotna Czyjeś ręce narzuciły jej sweter na ramiona Dotknęła tych rąk z nadzieją Były szczupłe i silne, ale nie te Zresztą, to nie miało najmniejszego znaczenia, do kogo należały ręce Pozwoliła się objąć i wtuliła twarz w bluzę Cezarego Chodź, kochanie szeptał - Malwina czeka w domu Policjan- ci pozwolili jej posprzątać Twój Cymbał szaleje z niepokoju Chodź Bolek zginął na miejscu Mówił dużo, szybko i o wszystkim, jakby chciał zagłuszyć jej i swój ból - Ona nie żyje - powiedziała Zuzanna Kiwnął głową że wie Też był blady, wymęczony i przybity Wy- prowadził ją z labiryntu korytarzy na świeże powietrze Taksówką podjechali pod dom - Jeżeli nie chcesz iść do siebie, możesz przespać się tutaj wska- zał ręką swoje, a do niedawna jeszcze Radosława drzwi - Chcę do siebie powiedziała - Jesli teraz stchórzę, nigdy tam nie wejdę Wiesz - złapała Cezarego za rękaw bluzy - że Weronika po wypadku bardzo długo bała się wsiąść do samochodu Potem jej przeszło, ale tato myślał, że nigdy nie zrobi prawa jazdy Zaparła się i zrobiła Czasem trzeba wbrew sobie, czasem tak trzeba Malwa też nie spała Siedzieli potem razem wokół drewnianego stołu w ulubionym pokoju Weroniki i milczeli Zuzanna nie czuła się na siłach opowiadać, co naprawdę się wydarzyło Nawet Cymbał czuł, że coś jest nie tak, bo nie poszedł na swój materacyk, tylko sku- lił się przy nogach Zuzanny Wzięła go na kolana - Uratował mi życie - powiedziała 252 - Bolek tyle razy go skopał, że w końcu biedak nie wytrzymał - zauważył Cezary - Tak właśnie myślałam To on kręcił się po mieszkaniu, to po nim myłam brudne talerze - Próbował być tu gospodarzem Dlatego między innymi poda- rowałem Weronice Czarusia, przepraszam, Cymbałka Bolek bał się małych psów i strasznie się indyczył - Nie powinnaś zadzwonić do rodziców'' - spytała Malwina Odebrała mama Zuzanna bardzo się starała, żeby jej słowa brzmiały jasno i logicznie Ale jak można logicznie mówić o czymś, co jest kompletnym bezsensem Jak można powiedzieć, że piękna, młoda, szczęśliwa kobieta właśnie nad ranem zakończyła życie Na szczęście mama rozumiała także to, co nie zostało powiedziane Obiecała, że przyjadą z ojcem najszybciej, jak to będzie możliwe Pozostał jeszcze jeden telefon Zuzanna wykręciła numer i czeka- ła z bijącym sercem A potem cicho, może nawet za cicho powiedzia- ła, że Weroniki juz nie ma Wczoraj biegała po mieszkaniu, żartowa- ła, a dzisiaj rozpłynęła się w nicości - Ostatnie jej słowa były o tobie „Podziękuj Radkowi za te pół roku szczęścia, które mi podarował powiedziała On mnie na- uczył miłości" I ja ci, kochany, bardzo za to dziękuję Dalej już nie mogła mówić Chyba płakali razem ona w Toruniu, on w Bergen, na skraju wielkiego Półwyspu Skandynawskiego, kom- pletnie osamotniony, bez swojej ukochanej Weroniki, ale też bez ro- dziców, bez życzliwej Malwy i Cezarego W takiej chwili znaleźć się kompletnie bez przyjaciół to prawie umrzeć Rodzice przyjechali wczesnym popołudniem Zuzanna doszła już nieco do siebie, jednak na widok ojca coś w niej pękło W drzwiach zamiast energicznego pana w sile wieku zobaczyła starego, złamane- go człowieka W jednej chwili pojęła też, ze przedwczesne odejście Weroniki to początek odejść, na które absolutnie się nie godziła Ma- ma i tato byli zawsze Oglądała ich w różnych sytuacjach, w zdrowiu i chorobie, w radości i smutku, lecz zawsze starali się trzymać fason Byli eleganccy, wciąż czuli się młodo, mieli mnóstwo spraw na gło- wie i myślenie o tym, że kiedyś może ich zabraknąć, było po prostu nie na miejscu Usiedli w jadalni Zuzanna ze trzy razy otwierała usta, żeby za- cząć swoją opowieść, i za każdym razem nie wiedziała, co mówić 253 - To wygląda jak zabójstwo z miłości - zaczęła ostrożnie. - We- ronika kochała innego mężczyznę. - Jeden szaleniec zabił matkę, drugi córkę, jak to możliwe? - po- wiedział ojciec głucho. Patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Nie miała sumienia wyznać, że był to jeden i ten sam szaleniec. Nagle zaczęła ważyć słowa, przejęta strachem, że niechcący może zdradzić mroczną tajemnicę Weroniki. Chciała i zamierzała powie- dzieć rodzicom wszystko, ale nie teraz, kiedy ból był świeży. Pani Iza wyszła na moment do kuchni, gdzie krzątała się Malwina. - Pamiętasz, tato, nazwisko tego człowieka, który zabił matkę Weroniki? - spytała cicho Zuzanna. - Całe nieszczęście w tym, że wtedy na drodze spotkało się dwoje szalonych kierowców. Piętnastoletni młokos, którego rozsadzała du- ma, że jego samochód ma koła, i zdenerwowana, rozbita, nieprzy- tomna z płaczu matka Weroniki. Z badań policji, czy tam milicji, wychodziło, że to ona wymusiła pierwszeństwo. Nie wiem, jak moż- na wymusić pierwszeństwo, będąc na drodze głównej, widać jednak można. Pogodziłem się z myślą, że zawinili oboje; inaczej musiałbym zwariować. - O matko! - westchnęła ciężko Zuzanna. Nie dopytywała się wię- cej o nazwisko kierowcy. Czas między śmiercią Weroniki a dniem pogrzebu upłynął Zu- zannie jak we śnie. Jadła, spała, chodziła i wciąż czekała na telefony Radosława. Nagle i nieoczekiwanie stał się jej bardzo bliski. Dzwonił codziennie, wypytywał o wszystko po kilka razy. Był zrozpaczony, nie mógł przyjechać na pogrzeb. Weronika nie była jego żoną, a pra- codawcy mieli swoje przepisy. Malwa z panią Izą zajęły się formalnościami w zakładzie pogrze- bowym. Zwłoki miały być przewiezione do Kowala. Słowo „zwłoki" wywołało u Zuzanny histerię. Siostra była zbyt piękna, czuła i ciepła, by nawet po śmierci nazywać ją zwłokami. Nigdy wcześniej Zuzanna nie zetknęła się ze śmiercią. Babcia Korecka po prostu usnęła. Mia- ła dziewięćdziesiąt lat i usnęła. Weronika miała zaledwie trzydzieści osiem. - Uspokój się, kochanie. - Matka objęła zapłakaną córkę. - Teraz już liczy się tylko nasza pamięć. - Wiesz coś o dniu, w którym zginęła mama Weroniki? Czy tato coś mówił? - spytała cichutko Zuzanna. - Podobno ktoś zatelefono- 254 wał, że... tato zamiast na zjeździe lekarzy, czy na czymś takim... jest z inną kobietą. Wiesz coś o tym? - Tyle co od taty. Komuś trzeba wierzyć, a on nie okłamał mnie nigdy. - Przytuliła mocniej Zuzannę i pocałowała w mokry policzek. - Ja też nie skłamię, jeżeli powiem, że to nie było udane małżeństwo. Nie musiał mi o tym mówić wasz ojciec, wystarczyło posłuchać wspomnień Weroniki. Stefania wszystkie swoje lęki i strachy przele- wała na dziecko. Czy był telefon, czy go nie było, wsiadały w samo- chód i jechały sprawdzać, gdzie on jest, z kim, co robi. Płacz, histe- ria... to nie są dobre metody wychowawcze. Próbowała zrazić Weronikę do ojca i nieopatrznie zraziła do wszystkich mężczyzn w ogóle. , - Ojciec kochał Weronikę, prawda? - Czy kochał? A jak myślisz, dlaczego w naszym domu zagnieź- dziła się panna Mirka? Bo Weronika ją polubiła i nic więcej się nie liczyło. Ani nikt. Długo nie mogłam się przekonać do tej kobiety, a kiedy w końcu nauczyłam się ją tolerować, wymówił pannie Mirce gościnę. - Poszło o mnie? - Pannie Mirce nie wszystko się podobało w nowym życiu Wero- niki i odważyła się powiedzieć o tym głośno. Z samego pogrzebu Zuzanna też niewiele zapamiętała. Byli kole- dzy i znajomi siostry, Malwina, Cezary, Leszek Wydroń i Grzegorz Bujała. Z daleka dojrzała Łukasza. Szła za trumną z ojcem i mamą. Kiedy zobaczyła zapuchniętą od płaczu pannę Mirkę, wzięła ją pod rękę i szli w czwórkę. Żegnali Weronikę jako ofiarę szaleńca. W tym duchu utrzymane było kazanie i mowy przyjaciół. Zuzanna dopiero wieczorem zdała sobie sprawę, że pogrzeb sio- stry wypadł w sobotę, dwudziestego piątego sierpnia. To była ostat- nia z sierpniowych dat, którą Łukasz wyznaczył na ślub. Nie było Łukasza, nie było pracy w redakcji, był majątek po siostrze. „Czy za- uważyłaś - spytała kiedyś Weronika - że najczęściej dostajemy od lo- su to, na czym nam najmniej zależy?". Krótko po pogrzebie zadzwonił z kondolencjami weterynarz Ma- rek. Zuzanna nie nauczyła się jeszcze odpowiadać na pełne smutku frazesy i chciała jak najszybciej skończyć rozmowę. Odkładała już prawie słuchawkę, kiedy zabrzęczało jej w uchu słowo dyskietka. 255 - Mów po ludzku - poprosiła - nie mam zdrowia na zagadki. Ja- ka dyskietka i co na niej jest? Próbował więc wytłumaczyć po ludzku, lecz szło mu opornie. Przysięgał, że nie zna szczegółów, że działał wyłącznie na prośbę pięknej... to znaczy świętej pamięci Weroniki, że Lemański był wściekły, lecz dyskietkę oddał, bo Luna nabawiła się owrzodzenia sutków i miała kłopoty z pokarmem. - Weronika wysłała cię do Lemańskiego? - Tak jakby - przyznał. Zuzanna darowała sobie wymówki, które wydały się jej przysło- wiową musztardą po dawno strawionym obiedzie. Poprosiła o zwrot dyskietki i to jak najszybciej. - W kamień zapomniałam o Marku - westchnęła. - Ja pochwali- łam się jemu, on Weronice i wyszło, jak wyszło. Malwina oderwała się od korekty monografii i spojrzała zacieka- wiona. - Co wyszło? - Kłopoty strategiczne w redakcji, spowodowane zapchaniem się psiego sutka - wyjaśniła z powagą Zuzanna. - Marek polazł do „Ży- cia" z powodu Weroniki, a Lemański zablokował tekst z uwagi na Lunę. Dlatego gadał ze mną jak popapraniec. - Znowu zawiniła płeć piękna? - zdziwiła się Malwina. - Że też faceci niczego sami nie potrafią wymyślić. Nawet prostej intrygi. Te- raz powinien zadzwonić do ciebie Lemański. Przepowiedziała trafnie, choć niezbyt precyzyjnie. Następnego dnia zadzwonił Lutek, sekretarz redakcji. Ten przynajmniej nie krę- cił, nie owijał w bawełnę, nazwał „Dziewczyny do wynajęcia" nie- złym tekstem, który w świetle nowych wydarzeń wymaga drobnego przeredagowania. - Brakowało nam jakiegoś mocnego akcentu w końcówce - po- wiedział. - Los sam dopisał finał. Poproszę kilka akapitów o ban- kructwie „Hossy", zabójstwie z miłości i samobójstwie. To jest samo- graj, dlatego umawiamy się na wczoraj. Roześmiał się zadowolony z żartu. - Redaktor Lemański uważa, że reportaż musi poczekać - powie- działa ostrożnie Zuzanna. - Źle pani zrozumiała szefa. Siłą „Życia" jest szybkość informacji i rzetelność. Dzisiaj mniej nas interesują warunki pracy w „Hossie", a bardziej ostatnie wydarzenia. Pani podobno znała tę Wojciechow- 256 ską? Niech pani spróbuje dotrzeć do rodziny. Przy okazji można za- haczyć o Feliksa Guziołka. To co? Jutro mam tekst na biurku? Praca nad reportażem wywróciła życie Zuzanny do góry nogami. Trzy tygodnie temu wszystko by oddała, żeby go zobaczyć na ła- mach gazety, ale przyszła chwila, kiedy sama musiała powiedzieć: nie. Stanowcza odmowa zaskoczyła redaktora Lutka. Zresztą Zu- zanna też była niemile zaskoczona, choć z innego powodu. Dwa dni później Malwa jak zwykle kupiła rano „Życie Torunia" i w autobusie przeczytała „Miłosną hossę". Z wrażenia przejechała dwa przystanki dalej, wróciła na piechotę i przez pół godziny krąży- ła wokół domu, zanim zdecydowała się wejść. Tekst był plotkarski i nastawiony na tanią sensację. Zdrada, nie- nawiść, miłość aż po grób i dwa portrety psychologiczne bohaterów dramatu: Weroniki W. - pięknej, zachłannej i pozbawionej uczuć ko- biety - oraz Bolesława G. - wyzyskiwacza i krwiopijcy, za to liryczne- go kochanka, który „sięgnął po broń w geście determinacji". O Wero- nice mówiła towarzyszka życia Bolesława G. pani Magda, natomiast o właścicielu „Hossy" współautorka publikacji Zuzanna Korecka. - Ty mi powiedz - gorączkowała się Zuzanna - co ja mogę zro- bić? Wykorzystali trzy fragmenty mojego reportażu, a podpisali mnie pod całością. Za te wszystkie bzdury odpowiadam na równi z tą... jak jej tam... Barbarą Pacałką. Co mam zrobić? - Schowaj dobrze gazetę, żeby się nie dostała w ręce rodziców, Cezaremu sama daj do przeczytania, a na resztę się wypnij - pora- dziła Malwa. Monografia Malinowskich, wydrukowana w piętnastu egzempla- rzach i oprawiona w czarną skórę, wzbudziła zachwyt autorek. Zaro- bek nie budził już takiego zachwytu, ale był. Dwa następne zlecenia czekały w biurku. Zuzanna wyciągnęła z komódki butelkę burgunda. - Trzeba to oblać - powiedziała. - Popatrz, nawet nie zdążyłam spytać, na jaką okazję Weronika schowała wino między mąkę i ryż? - Wiele jeszcze będzie takich pytań, na które nie znajdziesz od- powiedzi - odparła Malwina i uśmiechnęła się smutno. Zuzanna rozlała wino do kieliszków. - To co? Za rozwój naszej firmy, za przyszłe zamówienia i za co jeszcze? Nie zdążyły wychylić toastu. Wpadł Cezary, trzeba było dostawić trzeci kieliszek i wypić za pomyślność dwu firm. 257 I Wydarzenia ostatnich dni bardzo zmieniły Cezarego. Stało się to, co wydawało się nieprawdopodobne: spoważniał. Podzięko- wał Bujale za współpracę i sam zajął się „Hossą". Nie szło mu najlepiej - nie miał dobrego szefa kuchni, nie potrafił uporać się z wieloma sprawami. Kierowanie dużym lokalem tylko wtedy jest proste, gdy się patrzy z boku, ewentualnie zachodzi na dobry obiad. - I co zamierzasz? - spytała Zuzanna. - Sprzedam budę i zainwestuję w coś mniejszego. - W hodowlę rybek? - Sam nie wiem. Może kupię sobie konia. Popatrzcie, jak to jest: nigdy nie zabiegałem o majątek i nagle stałem się zamożnym face- tem. Odziedziczyliśmy ze staruszkiem kupę forsy. Ojciec przynaj- mniej nie ma dylematu, wiadomo, że spróbuje kupić wieczne zbawie- nie dla Bolka i odda wszystko na Kościół. - Na Kościół? - zdziwiła się Zuzanna. - Myślałam, że on był le- wicowy i taki bardzo anty... - Bo był. Na starość zmienił upodobania. Pluje na dawne czasy i całe dnie spędza na modłach. - Wybuduj dom, Cezary, posadź drzewo i postaraj się o syna - poradziła Malwa. Nie wydawał się zachwycony tym pomysłem. Wciąż jeszcze wzdy- chał na widok Zuzanny, aż firanki falowały, lecz pogodził się w koń- cu z prawdą, że pary z nich nie będzie. Radosław nadal dzwonił często, teraz co kilka dni, i Zuzanna z niecierpliwością czekała na jego telefony. Bardzo polubiła te wie- czorne rozmowy, które stawały się coraz cieplejsze, coraz bardziej in- tymne. Czasem zastanawiała się, czy przypadkiem nie przekraczają delikatnej granicy przyjaźni. Był mężczyzną siostry, inaczej nie mo- gła go traktować, a jednak każdy telefon przyprawiał ją o żywsze bi- cie serca. Pewnie dlatego, że zawsze bardzo dobrze się rozumieliśmy, tłumaczyła sobie. - Wiesz, czego żałuję? - spytała kiedyś. - Że nie zobaczę na włas- ne oczy tego pokoju z kominkiem, o którym wciąż mówisz, i ogrodu przed twoim domem. - Oczywiście, że zobaczysz! Bierz Łukasza i przyjeżdżajcie choć- by jutro. 258 Nie powiedział „przyjeżdżaj", tylko „przyjeżdżajcie". Była mu wdzięczna, że wspomniał o Łukaszu, choć nigdy na jego temat nie rozmawiali. Z Łukaszem nie widziała się od dnia pogrzebu Weroniki. Bardzo ładnie zachował się w najtrudniejszych chwilach. Dzwonił, próbował podnieść Zuzannę na duchu; to on powiedział, że nie można samot- nie rozpamiętywać bólu. Na jego telefony również czekała z niecier- pliwością, chociaż zadzwonił raptem trzy, może cztery razy. - Weź sprawy w swoje ręce - radziła Malwina. - Przestańcie ga- dać o wszystkim jak pokręceni, a zacznijcie o tym, co najważniejsze. - Nie skleja się pękniętych dzbanków - mruknęła Zuzanna. - Łukasz jest ortopedą, żyje ze sklejania, zlepiania i składania. - Mówisz o kościach. "* - Trudniej chyba złożyć kości niż głupi dzbanek. Wam po prostu nie ma kto przypomnieć, że się kochacie. Wieczorem Zuzanna usiadła na dywanie, żeby zasięgnąć rady Cymbała. Miała ochotę zatelefonować i zupełnie zapomniała, jak to się robi. Bierze człowiek słuchawkę i co mówi? A ten drugi jak reagu- je? Co na przykład zrobiłby Cymbał na miejscu ukochanego? Jasne, że natychmiast polizałby Zuzannę po rękach i po nosie. Lizał zresz- tą z zapałem, ilekroć zniżała się do jego poziomu. - Czy ty też uważasz, że byłam zbyt pewna siebie? Odpowiadaj normalnie, bez tych mokrych pieszczot. Byłam, tak? No, to pewność moja dostała po nosie, i słusznie. Czyli co, uważasz, że powinnam za- dzwonić do Łukasza? Cymbał tak właśnie uważał, bo z wielką ochotą drobił łapkami i kiwał głową raz w dół, raz w górę, co normalnie znaczy tak-tak. - Przestań mnie popędzać! Ja chyba polubiłam swoją samotność. Lubię decydować o tym, gdzie wychodzę, co robię, o której idę spać, i nie jest mi z tym źle. Chociaż potem przychodzi niedzielne popołu- dnie i już jest gorzej. Nie, jeżeli nawet Weronika się złamała i poko- chała Radosława, to znaczy, że samotność jest do kitu. To co, dzwo- nię, tak? Tylko pamiętaj, że ty mnie namówiłeś. Sięgnęła po słuchawkę. Łukasz ze trzy razy wykrzyknął jej imię, ale w taki sposób, że nie mogła go posądzić o pomyłkę. Chyba jed- nak się ucieszył. Na pewno się ucieszył i to bardzo. - Co za dobry duch ci podpowiedział, żebyś zadzwoniła? - spytał. 259 Cymbał łypnął na Zuzannę z tak wyraźną i wielką satysfakcją, że z trudem powstrzymała śmiech. - A twój dobry duch dostał wolne czy co? - spytała już swoim normalnym głosem. - Nie, tylko pomyślałem, że może jesteś zajęta. - Nie jestem. - Ja też nie. I znowu gawędzili jak obcy ludzie, którzy ze strachu przed śmiesznością nie mówią tego, co chcieliby powiedzieć. Oddalenie zrobiło swoje. Znudzony Cymbał zapadł w drzemkę. - Zadzwoń jeszcze kiedyś, jak będziesz miał czas - powiedziała. - Nie! - krzyknął Łukasz. - Do diabła z telefonami! Ja chcę, ja muszę z tobą pogadać. - Do diabła z telefonami! - zgodziła się skwapliwie Zuzanna. - Ja też muszę z tobą pogadać. Gdzie i kiedy? Umówili się w niedzielę w Toruniu. Szalony scenarzysta zatelefonował w sprawie obsady drugoplanowej roli kobiecej. On zawsze obsadzał drugi plan, pozostawiając ten pierwszy reżyserowi. Zapewniał, że znalazł idealną dziewczynę do roli Zuzanny. Siedział z Malwiną w jakiejś kawiarni i urządzali sobie żarty. Siedziałaby z nimi, gdyby nie przygotowania do przyjazdu Łukasza. - No dobrze - udała zastanowienie - niechby nawet Malwina zagrała Zuzannę, ale kto zagra Cymbała? Pan? Poważne pytanie wprawiło tamtych dwoje w bardzo niepoważny nastrój. Malwa chyba nawet popłakała się ze śmiechu. Wieczorem Cezary zajrzał na chwilkę do Zuzanny. Mieszkanie było wysprzątane, wiatr wydymał błyszczące bielą firanki. - Ty mi nie bałamuć Malwy! - powiedziała. - Ona nie daje się bałamucić, a ja mam w głowie inną. Ten twój chłopak to szczęściarz. Wiesz, czasem sobie myślę, że lepiej mi było, kiedy sobie spokojnie żyłem na koszt Bolka. - Bolka? - A na czyj? Weronice zawdzięczam załatwienie renty, ale nie myślisz chyba, że byłem na jej utrzymaniu? Dopiero potem, kiedy poznała Bolka, odpalała mi co miesiąc kieszonkowe z braterskiego portfela. Nie za duże, żebym się nie rozbisurmanił. Bardzo wygodny układ, zwłaszcza że moje potrzeby też nie były duże. Lubiłem Wero- 260 nikę, może nawet więcej, niż lubiłem. Prawdę mówiąc, podkochiwa- łem się w niej. To cię chyba nie boli, prawda? - Mów spokojnie. - Niestety, wiem, że cię nie boli. Twojej siostrze nie zależało na mnie, tylko na Bolku. Podobno Bolek doprowadził jej męża do bankructwa i samobójstwa. To prawda? - Nieprawda. - Nieprawdą też jest, że go zrujnowała. Oddał jej tylko niewielką część majątku, za to odebrał życie. Szkoda, że tak wyszło. Weroniki mi szkoda... Zresztą, tego drania też. On mógł zrujnować Wojcie -chowskiego... mógł każdego, kto mu wszedł w drogę. Zuzanna wyszła do salonu i wróciła z albumem siostry. Godzinę wcześniej w trakcie porządków przeglądała zdjęcia i wycinki z gazet. Teraz podała Cezaremu pożółkłą notatkę z 1971 roku, o czarnej środzie na drogach województwa bydgoskiego. Najprawdopodobniej była to jedyna wzmianka, która ukazała się w prasie, bo zaraz potem sprawa została wyciszona. Pod Toruniem samochód marki Polonez, kierowany przez małoletniego Bolesława G. uderzył w małego fiata. W wyniku zderzenia śmierć poniosła kobieta, kierująca fiatem. Te właśnie linijki ktoś zakreślił ołówkiem, pewnie Weronika lub ojciec. - Nie chodziło o męża Weroniki, chodziło o ten wypadek i śmierć jej matki - wyjaśniła. Cezary w zamyśleniu tarł czoło. - Tylko widzisz - powiedział powoli - to akurat nie jest prawda. Bolek nie prowadził wtedy samochodu. - Prowadził. Weronika go widziała. Stal kilka kroków od niej. Od tamtego czasu zmienił się, postarzał, jednak zapamiętała imię, nazwisko i twarz. - Posłuchaj mnie! - Cezary przytrzymał ją za rękę. - Kiedy to się stało, ja byłem dwuletnim smarkaczem. Są jednak rodzinne tajemnice, o których mówi się rzadko i tylko wśród swoich. U nas co jakiś czas mówiło się o wypadku, szczególnie gdy matka lub brat kłócili się z ojcem. Wiem z całą pewnością, że wtedy jechali we dwóch. Staruszek był zalany w biedronkę, on prowadził i to on zabił kobietę. Świadków nie było, więc uciekł w pole, a Bolkowi kazał się przyznać. Łatwiej mu było wyciągnąć nieletniego syna z tarapatów niż samemu odpowiadać. - O matko! -jęknęła Zuzanna. - Ona mówiła o jakimś mężczyźnie, który szarpał chłopakiem... mówiła, że pobiegł po pomoc. 261 - Jeżeli to był ojciec, to uciekł. Znaleźli go na drugi dzień w stogu siana. Dlaczego nigdy mi nie wspomniała o wypadku? Gdyby choć słowo... - Twojemu bratu chyba też nie. Miała zamiar do niego napisać list. - Bolek naprawdę wtedy nie zawinił, to ojciec. - O matko! - szepnęła Zuzanna. - Wszystko się pokręciło, wszystko nie tak! I po co oni umierali?