Gerard de Villiers Cyklon w onz Tytuł oryginału: „CYCLON A L'ONU" Stojąc przed przeszkloną ścianą i kontem- plując ufundowane przez Związek Radziecki rosarium, Jego Ekscelencja John Sokati, am- basador nadzwyczajny i pełnomocny Republi- ki Lesoto, poczuł ogarniające go zadowolenie. W prze- znaczonym dla delegatów barze kłębił się gęsty tłum jak podczas każdej ważniejszej sesji ONZ-u. Ktoś mógłby nawet pomyśleć, że przez pomyłkę wylądował na baza- rze w Bamako. Delegaci afrykańscy stanowili przeszło jedną trzecią społeczności ONZ-owskiej. W przeciwień- stwie do już zblazowanych białych kolegów, pilnie ucze- stniczyli we wszystkich, nawet najnudniejszych, sesjach. l John Sokati odwrócił się i, świadom swego znaczenia, podszedł do stolika, przy którym siedziała szóstka czar- nych. Niewiele robił sobie z faktu, iż większość przed- stawicieli cywilizowanego świata Lesoto brała za nazwę środka owadobójczego... Był poważną osobistością noszącą garnitury po czterysta dolarów i masywny, szczerozłoty zegarek. Głos jednej z trzech telefonistek zapewniających łączność z barem wzniósł się nagle ponad gwarem roz- mów: — Jego Ekscelencja John Sokati proszony jest do te- lefonu. Delegat Lesoto godnie przeszedł przez tłum. Telefo- nistka wskazała mu kabinę. Wchodząc dokładnie zam- knął za sobą drzwi. Rozmowa trwała bardzo krótko. Odłożył słuchawkę, protekcjonalnym skinieniem głowy podziękował chińskiej telefonistce i utorował sobie drogę ku wyjściu. Bar z rozległym widokiem na East River mieścił się w północnym skrzydle głównego gmachu ONZ-u, na dru- gim piętrze, i wraz z budynkiem Zgromadzenia Ogólne- go tworzył wydzieloną strefę ONZ-u. Był to stały i obfitujący w zwierzynę teren łowiecki dla wszystkich sekretarek uganiających się za kochankiem - dyplomatą. Podczas najważniejszych posiedzeń, takich jak obecne, wzmacniano ochronę i strażnicy w granatowych uniformach ONZ-u bezlitośnie przeganiali piękne samot- ne damy. Nie ułatwiało to bynajmniej życia nieszczęsnym delegatom, rozdartym między obowiązkiem uczestnictwa w obradach a miłosnym schadzkami. John Sokati minął strażników, kierując się ku rucho- mym schodom. Rozkoszował się miękkością, wyściełają- cego hali, dywanu. Ogarnęło go nieodparte pragnienie, by ściągnąć buty i stąpać po nim bosymi nogami. Takie zachowanie nie przystoi jednak delegatowi do ONZ-u. Nawet, jeżeli przybył z Lesoto. Murzyn przeszedł przez taras, skręcił w prawo, ku prowadzącemu na Pierwszą Aleję wejściu dla turystów i zatrzymał się obok hałaśliwej grupki ludzi. Niemal w tej samej chwili ze znajdującego się na pra- wo First National City Bank wyszła Murzynka i poma- chała mu ręką. Korzystając z tego, że na wysokości 46 Ulicy zapaliło się czerwone światło, przebiegła przez jezdnię i stanęła tuż obok Johna Sokati. Była tak piękna, jak bywają czasem Murzynki z Har- lemu; pod płaszczem maxi rysowała się linia długich, smukłych nóg, a zaskakująco rude włosy okalały deli- katną, zmysłową twarz. Wiatr rozchylił poły płaszcza, odsłaniając szczupłe uda i króciutką pomarańczową spódniczkę. Ta istota godna była reprezentanta dużego kraju, nie jakiegoś li- lipuciego państwa. John Sokati wpatrywał się w nią, jak- by była samym Lutherem Kingiem. Nie zważając na stojących obok turystów, pocałowała dyplomatę w usta i pociągnęła za rękę. Widowisko należało do rzadkości: stosunki między Afrykanami i Murzynami amerykańskimi były napięte. Ci ostatni uważali swych soul brothers z Afryki za małpy, które led- wie co zeszły z drzew. Afrykanie zaś zarzucali czarnym Amerykanom nieznośny kompleks wyższości. Podjechała taksówka i para wsiadła do niej. Samochód skręcił w lewo, w 49 Ulicę i przez dziesięć minut stał, za- blokowany przez autobus. Ręka ambasadora nadzwyczaj- nego przesunęła się po udzie dziewczyny, znikając pod długim płaszczem. Murzynka uśmiechnęła się pobłażliwie. John Sokati działał ze zręcznością godną wysokiej klasy dyplomaty, po chwili więc oddech jego towarzyszki stał się szybszy. Poruszyła się, odkrywając zupełnie jedną z nóg. Szofer, młody hippis, starał się nie uronić nic z tego wido- wiska, wlepiając oczy w lusterko. Ogarnięty zazdrością ruszył brutalnie, kładąc kres jej rozkoszy. Skręcił w Drugą Aleję, na północny wschód miasta. Ruch był niewielki, więc po dziesięciu minutach przejeżdżali już obok Greenwich. Taksówka skręciła jeszcze w 13 Ulicę, by dotrzeć do Piątej Alei. Zatrzymała się przy numerze 40, przed wielkim, trzydziestopiętrowym gmachem. Szofer szyderczym spojrzeniem odprowadził parę, która oddalała się, trzymając się za ręce. FBI była w po- siadaniu kilometrów taśm magnetofonowych z wiernym zapisem miłosnych westchnień trzech czwartych dostoj- nych członków międzynarodowego forum. Nawet właś- ciciele duńskich porno-shopów zzielenieliby z zazdrości. Większość wynajętych przez delegatów call-girls była opłacana bezpośrednio z „czarnej" kasy FBI. Murzyn i jego towarzyszka poszli 11 Ulicą. Wyglądali jak para zakochanych. Wielu przechodniów oglądało się za dziewczyną, wspaniałym stworzeniem rodem z Har- lemu. Niestety, dla białych ten owoc był zakazany. Para pokonała jeszcze sto metrów i wspięła się po zewnętrznych schodach trzypiętrowego budynku o wąs- kiej, niespełna dziesięciometrowej, fasadzie. 11 Ulica peł- na była takich właśnie burżuazyjnych kamienic, wynajmo- wanych za ogromne pieniądze dzięki bliskości Washington Square i Piątej Alei. Dzielnica należała do najdroższych w Nowym Jorku. Dziewczyna przekręciła klucz w zamku i oboje zniknęli wewnątrz. Dom stał pod numerem 24. Pewna bardzo chuda dama, spacerująca z pudlem, z przerażeniem obejrzała się za tą parą. Pomysł, żeby kochać się, kiedy słońce jest jeszcze wy- soko, wydawał się jej szczytem perwersji. I to jeszcze czarni. Księgowi Organizacji Narodów Zjednoczonych też zgrzytaliby zębami, widząc rozrzutność Johna Sokati. Jego kraj nie płacił od trzech lat ONZ-owskich składek, a kompania telefoniczna groziła mu procesem za nie- uregulowany rachunek na sumę dziesięciu dolarów czter- dziestu centów. W zasadzie wszystkie państwa zalegające z opłatą przez dwa lata automatycznie pozbawiane są prawa głosu. Niektórzy jednak mają układy nawet w Niebie. Lesoto wraz z trzydziestoma innymi lilipucimi państ- wami stanowiło dla Departamentu Stanu języczek u wa- gi. Nikt spośród grona światowych urzędników nie wiedział dokładnie, gdzie leży ów kraj, niektórzy nawet w ogóle wątpili w jego istnienie, ale Lesoto miało swój głos w najświętszym Zgromadzeniu Ogólnym. Ten głos, dobrze ulokowany, przesądzał wynik głosowania w szczególnie drażliwych kwestiach. Widniejący na wprost numeru 24 afisz mówił o czystości w Nowym Jorku więcej, niż długa rozprawa. Starve a rat today, głosił tekst. „Jeszcze dziś zniszcz szczura głodem... Każdy ma swojego szczura..." Poza tą dziwną poradą na 11 Ulicy panował niezmącony spokój porządnej dzielnicy, typowy we wczesne wrześniowe popołudnie, gorące i parne. Chuda dama w żółtej sukni zatrzymała się przed nu- merem 24, żeby pudelek mógł się wysiusiać. Skorzystała z okazji i rzuciła pełne potępienia spojrzenie w stronę zamkniętych drzwi. W duchu wzywała pomsty Bożej na rozwiązłych grzesz- ników. Nie zdążyła nawet dokończyć modlitwy. Potężna eks- plozja przerwała nagle spokój 11 Ulicy Wschodniej. Słup pyłu, unoszący szczątki muru i mebli wzniósł się ku niebu, a silny podmuch zmiótł chudą damę i pudla. Wylądowali trzydzieści metrów dalej, ona z sukienką za- dartą wysoko na szkieletowate uda. Taksówka nadjeżdżająca z Piątej Alei ostro zaha- mowała. Wysiadł z niej mężczyzna i pędem rzucił się w stronę zburzonego domu. Spadający gruz tarasował jezdnię, uderzał w dachy sąsiednich domów. Echo detonacji rozbrzmiewało jeszcze w uszach mieszkańców 11 Ulicy. Numer 24 przestał istnieć. Na miejscu trzech pięter utworzyła się wyrwa. Dym rozwiał się trochę i oczom gapiów ukazała się pełna po- rządnie ustawionych książek biblioteka, która jakimś cudem, trzymając się jeszcze na ścianie działowej dru- giego piętra, wyglądała jak element surrealistycznej, za- wieszonej w próżni scenografii. O dziwo, mimo siły wybuchu numer 26 nie ucierpiał, w przeciwieństwie do 22, gdzie nie ocalała ani jedna szy- ba. Po ulicy biegła z krzykiem okryta pyłem kobieta. Inni wychodzili z hotelu na wprost, histerycznie wrzeszcząc. Gapie przybywali z obu krańców ulicy ciem- nej od dymu, jak o ósmej wieczorem. Wychodząca z ho- telu kobieta przeżegnała się. Tego wybuchu nikt nie mógł przeżyć. Przejeżdżający właśnie Piątą Aleją wóz policyjny zawrócił i z wyciem syreny skręcił wił Ulicę. Taksówka zjechała na bok, by umożliwić mu dojazd do zdemolo- wanego budynku. Ulica była wąska i jednokierunkowa. Papiery i lekkie przedmioty powoli opadały wśród dymu na dachy i jezdnię. Chuda dama z pudlem podniosła się z trudem i pociągnęła smycz ogłupiałego z przerażenia psa. Jakiś papier opadł z nieba na jej kok, uniosła więc ze wstrętem rękę, by go zdjąć. Przyjrzała mu się bliżej. Rozpoznała studolarowy banknot. Trochę zakurzony, ale nowiutki i szeleszczący. Pytając samą siebie, czy to nie sen, chuda dama pochyliła się i podniosła drugi pa- pierek, wyrzucony przez wybuch. To także był studola- rowy banknot. Z głuchym okrzykiem kobieta puściła smycz psa i uklękła na chodniku, szukając po omacku rozrzuconych przez zawieruchę pieniędzy. Płakała ze wzruszenia. Cuda rzadko zdarzają się w Nowym Jorku. A tu niebo nad 11 Ulicą przesłonił deszcz wdzięcznie opadających dolarów! Jak gdyby szczątki świętej pamięci ambasadora nad- zwyczajnego i pełnomocnego przemieniły się w mannę niebieską... Wszyscy gapie zorientowali się w tej samej chwili, że z nieba lecą pieniądze. Zrobiło się nieprawdopodobne zamieszanie. Ludzie biegali, schylali się i podskakiwali, 11 usiłując chwycić pieniądze, nim opadną na ziemię w swym surrealistycznym, pełnym okrutnej obojętności tańcu. Szofer taksówki podstępnie nadepnął na rękę chudej damy, żeby przechwycić jeden z banknotów. Nikt nie zwrócił uwagi na okrzyk bólu. Dwaj policjanci z wozu patrolowego zerknęli na zgliszcza i zajęli się napy- chaniem kieszeni mundurów pomiętymi banknotami, przekleństwami dając wyraz zdumieniu. Jednemu z nich spadła z głowy czapka, ale nie raczył się nawet po nią schylić. Hippisi z Washington Square i Bleeker Street napływali, jakby przyciągani nieuchwytną wonią dola- rów. Część krztuszących się dymem i gestykulujących gapiów wszczęła bójkę. Przyciskając do serca zwitek banknotów, chuda dama wymknęła się, zapominając o pudlu. Przechodząc obok numeru 24 doznała przesądnego lęku i zadrżała: prze- cież ani miłosne igraszki tamtej pary, ani piwniczne szczury nie spowodowały katastrofy. Chuda dama pomyślała o palcu Bożym i przeżegnała się. Kiedy nadjechali strażacy, spadały już tylko poje- dyncze banknoty. Siedzący na krawężniku włochaty hippis i młoda członkini Armi Zbawienia w mundur- ku kłócili się o ostatni banknot trzymając dzielnie jego końce. Strażacy właśnie zaczęli polewać wodą pogorzelis- ko — grób ambasadora pełnomocnego i nadzwyczaj- nego, Johna Sokati, gdy członkini Armii Zbawienia ugryzła do krwi dłoń hippisa i umknęła z ostatnim banknotem. Na wpół spaloną, osmaloną i poskręcaną stu- dolarówkę umieszczono w przezroczystej, plas- ^ tikowej torebce i oznaczono żółtą etykietką. Większą część biura zajmowały rozmaite przedmioty, będące dowodami rzeczowymi w sprawie wybuchu na 11 Ulicy. Malko z zaskoczeniem zauważył, że jest wśród nich na- wet kwadratowe pudełeczko zapałek, jakich setki znaleźć można w Nowym Jorku, gdzie wszyscy sklepikarze rozdają je garściami. Jak i do innych rzeczy, przymocowano do nich etykietkę. Była tam też para okularów z potłuczonym lewym szkłem, masa kart kredytowych, różnych dokumen- tów, męski pantofel z odklejoną podeszwą. Brakowało chyba tylko dziada z babą... Siedzący za biurkiem Al Katz spoglądał w zamyśleniu na półkę. Uwagę w jego okrągłej twarzy przyciągały czysto niebieskie oczy. Dół owej twarzy zdawały się wyciągać gęste i ciężkie rude wąsy. Mężczyzna sprawiał wrażenie inteligentnego i kompetentnego. Wstał zza biurka i podszedł uścisnąć dłoń Malka. Z bliska widać było wyraźnie liczne zmarszczki. Bliżej mu było do sześćdziesiątki niż do pięćdziesiątki. — Dawid Wise powiedział panu o co chodzi? W jego zachowaniu dawało się wyczuć pewną dozę nieufności. Ani doskonale skrojony garnitur i koszula z monogramem, ani nieco za długie, jasne włosy i dziwne, złote oczy, ani wreszcie wyszukany sposób wypowiada- nia się Malka nie upodobniały go w niczym do typowych agentów z Central Intelligence Agency. — Dawid Wise niewiele mi powiedział — wyznał. Gdy Dawid Wise zadzwonił do jego willi w Poughke- epwie, aby poprosić go o skontaktowanie się z Alem Katzem, nie rozwlekał się specjalnie nad przedmiotem misji. Robił to zresztą bardzo rzadko. Zarówno przez hipokryzję, jak przez ostrożność. Nigdy przecież nie chodziło o bal inauguracyjny w Operze Wiedeńskiej. Biuro, do którego przyszedł Malko, znajdowało się w CBS Building, czarnym, supernowoczesnym, liczącym 45 pięter budynku przy rogu Szóstej Alei i 53 Ulicy. Ofi- cjalnie było ono „przybudówką" Kompanii Fairchild In- vestments z Phoenix. Kompania istniała jedynie na pa- pierze. W rzeczywistości znajdowały się tu półoficjalne biura stopniowo instalowane przez CIA w całych Sta- nach, ku rozpaczy FBI i zażenowaniu Kongresu. Rzeczywiście, Agencja nie miała teoretycznie prawa grasować po terytorium państwowym, strefie łowieckiej zarezerwowanej dla FBI. — Można by pomyśleć, że przekopał pan górę śmieci. I to na darmo. Al Katz uśmiechnął się poczciwie. — To wszystkie rzeczy Jego Ekscelencji Johna Soka- tiego, ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego Le- soto przy ONZ, jakie udało nam się odnaleźć. Musieliśmy przesiać przez sito całą tę kupę gruzu. — Czy FBI go przesłuchiwała? — zapytał perfidnie Malko. Tym razem Katz już się nie uśmiechnął. Wyraz surowości pojawił się na jego okrągłej twarzy, wąsy obwisły smętnie. — Był z ludźmi, którzy uważali, że TNT może gotować się jak herbatka — powiedział chłodno. — I przeobraził się w ciepło i światło. Wraz z trójką spośród nich, kobietą i dwoma mężczyznami. Chce pan przejrzeć zdjęcia? Podsunął Malkowi plik fotografii. Pierwsze przedstawiały dwóch dość młodych Murzynów o suro- wych twarzach i uroczą dziewczynę o skórze barwy ka- wy z mlekiem i wyglądzie cover-girl. Ze ściśniętym ser- cem przeglądał drugą partię zdjęć. Dziewczyna była po- haratana, wybuch urwał jej nogę. Zmasakrowanej twa- rzy nie sposób było rozpoznać, tylko wyprostowane, ru- de włosy pozostały takie jak przedtem. — Nikt inny nie zginął? Katz wzruszył ramionami. — To był niewielki, trzypiętrowy dom na 11 Ulicy. Nikogo poza tymi typkami tam nie było. Sąsiadom, jeśli nie liczyć strachu i paru potłuczonych szyb, nic się nie stało. Ale czy pan nigdy nie czyta gazet?! To się stało dwa tygodnie temu. Ostatnimi czasy w Nowym Jorku ciągle coś wylatywało w powietrze... — Dlaczego ich wysadzili? Al Katz odłożył zdjęcia i usiadł za biurkiem. — Sam chciałbym wiedzieć. W piwnicy znaleziono trzy skrzynie TNT ukradzione z budowy. Chyba cudem nie eksplodowały. Wygląda na to, że te typki fabryko- wały bomby i wpadły w tarapaty. — A co robił w Jaskini Ali Baby nasz szacowny dy- plomata? Al Katz splótł zadbane dłonie. — Gdybym to wiedział, nie przerwałbym panu słodkiej bezczynności wśród starych murów zamku... Mam nadzieję, że pomoże nam pan się tego dowie- dzieć. Bo cała ta historia jest cholernie dziwna. Położył przed Malkiem banknot. I opowiedział, jak manna niebieska posypała się po wybuchu na 11 Ulicę. — FBI odnalazła w gruzach około szesnastu tysięcy pięciuset dolarów. Gapie zebrali pewnie dwa, trzy razy tyle. Tego nie sposób się dowiedzieć. Co ciekawe, pod- czas rewizji odnaleźliśmy u Johna Sokatiego dziesięć tysięcy w banknotach studolarowych o kolejnych nume- rach seryjnych. — Myśli pan, że nasz dyplomata subwencjonował organizację wywrotową? — zapytał Malko. Al Katz wzniósł oczy do nieba. — Kpi pan, czy co? Zdaje sobie pan sprawę, co to jest Lesoto? Są goli, jak święci tureccy. Musieliśmy im opłacić podróż, żeby wzięli udział w sesji. Płacimy na- wet za ich papierosy. — Jacy „my"? — Departament Stanu. Malko osłupiał na wieść o tak niezwykłej hojności. — Skąd ta nagła szczodrość? Za każdym razem, kie- dy zdarzy mi się wydać nieco pieniędzy, księgowi z Lan- gley podnoszą wrzask, jakbym doprowadził ich do ruiny. — Mój drogi — zaczął Katz — mimo swego tytułu nie uczestniczy pan w głosowaniach ONZ-u. Więc nie może pan sprawić Departamentowi Stanu przyjem- ności, zajmując odpowiednie stanowisko. — Jasne — mruknął Malko. — Ale co to ma wspól- nego ze śmiercią Johna Sokatiego? Al Katz uśmiechnął się tajemniczo i przechylił w stronę Malka, który zdjął ciemne okulary i strząsnął nie- widoczny pyłek z czarnej alpagowej marynarki. W jego złotych oczach zalśniło zainteresowanie. — Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych zbierze się wkrótce — wyjaśnił Amerykanin — by po raz dwudziesty wypowiedzieć się w kwestii przywróce- nia pełnych praw członka Organizacji Narodów Zjedno- czonych Chińskiej Republice Ludowej, zgodnie z wnios- kiem nr 567, większością dwóch trzecich głosów. Mó- wiąc prościej, chodzi o to, żeby zorientować się, czy komunistyczne Chiny zajmą w ONZ miejsce Formozy. Departament Stanu przeciwdziała temu niemal od ćwierćwiecza. Wniosek jest oddalany regularnie z roku na rok, po czym jeden z krajów komunistycznych stawia analogiczny i wszystko zaczyna się od nowa. Otóż Departament Stanu ma w ręku dwadzieścia głosów, które zapewniają nam większość. Jest wśród nich i Lesoto. Załóżmy, że ktoś kierując się złymi za- miarami stara się na wszelki sposób, także za pomocą pieniędzy, nakłonić ich do głosowania przeciw nam... Ci z Departamentu Stanu zostaliby wystrychnięci na dudka. To głosowanie jest dla nich jak powracający kosz- mar. Gdyby Czerwone Chiny weszły w tej chwili w skład ONZ-u, wpadlibyśmy po uszy w gówno i połowa Depar- tamentu wyskoczyłaby przez okna. Plus parę osób od nas... Istnieją tajne układy ze starym Czang-Kaj-sze- kiem. Nie wiem dokładnie czego dotyczą. — Jaki to ma związek z Jego Ekscelencją, świętej pamięci Johnem Sokatim? — zapytał Malko. — Przy- puszczam, że ludzie tacy jak on otrzymują instrukcje od swoich rządów. I nie głosują na własną rękę. Może pan być spokojny. Nie przekupią dwudziestu państw bez pa- na wiedzy. Al Katz westchnął głęboko i potrząsnął głową. — Oczywiście. Ale przedstawiciel posiadający oficjal- ne pełnomocnictwo swego kraju jest przy głosowaniu wszechmocny. Jeżeli przyjdzie mu do głowy z powodu x głosować wbrew instrukcjom rządowym, głos jest ważny. Załóżmy, że przedstawiciel USA dostanie w środku se- sji świra i odda głos za włączeniem Chin. Prezydent może wpaść w szał, ale to niczego nie zmieni. Głos będzie -przeciwko nam. Nawet, jeżeli po zakończeniu posiedzenia wsadzimy go do domu wariatów. — Rozumiem — powiedział Malko, którego zaczy- nało to już bawić. — Odnosi pan wrażenie, że ktoś gra z panem w kotka i myszkę, próbując zmienić wynik gło- sowania. Al Katz uderzył dłonią w blat biurka. — A widzi pan jakiś inny powód, dla którego warto by dawać dziesiątki tysięcy dolarów temu czarnuchowi? Sesja zaczęła się właśnie wczoraj. Głosowanie odbędzie się za dziesięć dni. — Ale nie ma pan pewności, że ten nieszczęśnik głosowałby przeciwko nam — przypomniał Malko. — Naturalnie, naturalnie — przyznał. — Tyle, że nie zamierzamy ryzykować. W dodatku to chyba dziwne, że dyplomata zadaje się z typkami tego pokroju. FBI ich zidentyfikowała. Należeli do frakcji Czarnych Panter, Mad Dogsów. Dokonują zamachów bombowych, mor- derstw, podpaleń. Wszystko w imię walki z segregacją rasową. Budzą strach nawet w Harlemie. Malko orientował się, że FBI kilka tygodni temu wydała wojnę murzyńskim ekstremistom z Czarnych Panter. W wielu regularnych bitwach z policją zabici pa- dali po obu stronach. — A banknoty? — zapytał. — Ten ślad prowadzi do- nikąd? — FBI kontynuuje śledztwo. Ale to może trwać całe tygodnie. Będzie za późno. Malko bawił się okularami. Ta sprawa zaczynała go intrygować. Poza tym, oenzetowskie sfery dyplomatycz- ne bliższe były jego naturze niż szumowiny, między któ- re wielokroć go wysyłano. — Na czym polegać ma moja rola? — zapytał. — Czy FBI dowiedziała się czegoś o delegatach? Al Katz pokręcił głową. — Prawie niczego. FBI nie może ich wszystkich śledzić. W dodatku agent federalny w ONZ to persona non grata. Pułkownik, dowodzący ochroną, dostaje szału na widok węszących mu po kątach glin. Nie wiemy nic o powiązaniach Sokatiego. O trójce czarnych, którzy wylecieli razem z nim w po- wietrze, niewiele więcej. Udało się ich zidentyfikować i na tym koniec. W każdym razie, nie odkryliśmy powiązań z naszą sprawą. Tacy jak oni mają gdzieś komunistyczne Chiny. Ich bawią wyłącznie bomby. Nie, za tym kryje się coś in- nego. I musimy się dowiedzieć, co. Od dwóch tygodni drepczemy w miejscu. Pozostało nam mało czasu. Malko podskoczył. Jego rozmówca zdawał się brać swoje życzenia za rzeczywistość. — Niby jak mam to zrobić? Nie umiem posługiwać się ani czarodziejską różdżką, ani szklaną kulą. — No i posłuży się pan tylko własnymi nogami i uszami — powiedział bardzo z siebie zadowolony Al Katz. — Od jutra pełni pan funkcję sekretarza poselstwa, attache dele- gacji austriackiej przy ONZ. Załatwiliśmy to już. Nie przy- puszczam oczywiście, żeby musiał pan często zjawiać się w biurze przy 14 Ulicy. Pańskie prawdziwe biuro mieści się u nas, przy 799 United Nations Plaża. Dokładnie na wprost Narodów Zjednoczonych. Pokój 1046. Ja urzęduję w 1047 i 1048. Delegacja amerykańska zajmuje cały budynek. Pański telefon w poselstwie austriackim, Yukon 87404, w rzeczywistości podłączony będzie u nas. Mamy swoje układy z kompanią telefoniczną Bella. Pańskim atutem jest fakt, że nikt pana nie zna. Oto pańskie listy uwierzytelniające. — Podsunął Malkowi żółtą kopertę. — Ma pan szansę wpaść na jakiś ślad, nadstawiając ucha w barze dla delegatów — ciągnął. Malko powiedział sobie w duchu, że na to trzeba by cudu i usiłując sprowadzić swego rozmówcę na ziemię, dodał głośno: — Czyżbym miał zdać się wyłącznie na los szczęścia? Tego typu sekretów raczej nie omawia się w barze. — Pomożemy panu — zapewnił go Al Katz. — Mówiłem już, że ta sprawa szczególnie leży nam na sercu. Nabazgrał coś na kartce i podsunął Malkowi, który odczytał: „Agencja Jetset Plaża 76597". — Za każdym razem, gdy będzie pan potrzebował dziewczyny — wyjaśnił — zadzwoni pan pod ten numer, zaznaczając, czy chodzi o białą, o Murzynkę czy o żółtą. Za dziesięć minut będzie na miejscu. Proszę mówić, że to dla Fairchild. Mówiąc to, po szelmowsku „puścił oczko". — I niech pan korzysta z okazji. Te panie biorą zwy- kle dwieście dolarów za noc. Nie najgorsza metoda na pozyskanie przyjaciół, nieprawda? Ponoć panowie dele- gaci na ogół łasi są na młode ciała... — Zawarliście kontrakt z agencją call-girls? — zapytał lekko oszołomiony Malko. — Gdyby senator Fulbright, tuba „jastrzębi z Pentagonu" dowiedział się o tym... — Interes należy do nas — wyznał skromnie Al Katz. — I nieźle nam służy. Jeśli idzie o te małe, może pan je prosić o co pan zechce. Wprowadzę pana również do doktora Shu-lo i jego współpracownic. Reprezentuje służby wywiadowcze Formozy. Nie muszę mówić, jak bardzo jesteśmy tym wszystkim zainteresowani. Malko w zamyśleniu wsunął kartkę do kieszeni. Za polityką zawsze krył się seks i pieniądze. Katz podsunął mu klucz. — Klucz do pańskich drzwi. Mieszka pan na 51 Wschodniej, 420. Idealne gniazdko dla samotnego mężczyzny, wymarzone do podejmowania przyjaciół i przyjaciółek... Gdyby... powiedzmy, zabawiał się pan w kompanii delegatów, proszę się starać, aby działo się to zawsze w pokoju w głębi i nie wyłączać wszystkich świateł. — Czemu? — Ze względu na kamery. Są udoskonalone i bezsze- lestne. Mimo wszystko trzeba im odrobiny światła. CIA niczego nie zaniedbywała. Malko zawahał się chwilę, czy nie odrzucić tej dziwnej pracy. Lecz perspek- tywa poznania kulis ONZ-u nęciła go. Schował „swój" klucz. — Pomyślał pan o majordomie? — zapytał nagle. Al Katz pokręcił głową. — Nie, ale... — Załatwię to — uciął Malko. — Mój jest świetny i za- ufany. Wystarczy go sprowadzić. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu? Oczywiście, płaci firma. Al Katz westchnął. — No cóż, na tym etapie pozostaje nam tylko zgodzić się i na to. Elko Krisantem będzie zachwycony. Tak bardzo lubi podróże. Dawny najemny zabójca z Istambułu nudził się śmiertelnie w zamku Malka, czekając na powrót pa- na. Posługując się równie dobrze garottą jak odkurza- czem, mógł wyświadczyć nieocenione usługi fałszywemu dyplomacie. Malko wstał. Nagle Al Katz strzelił z palców. — O mało nie zapomniałem. Podał Malkowi pudełko zapałek. Agent otworzył je. Wewnątrz zapisano jedno słowo: „Jada". Pudełko pochodziło z „Hippopotamusa", świeżo otwartej nowojorskiej dyskoteki. — Znaleziono to w mieszkaniu naszego delegata — wyjaśnił Al. — Istnieje jedna szansa na sto, że to coś więcej, niż zwykła łóżkowa historyjka bez znaczenia. Mimo wszystko warto sprawdzić. Tylko proszę nie tracić na to za wiele czasu. Nie chodzi o dziewczynę, która zginęła wraz z nim. Ustaliliśmy tożsamość: Mart- ha Buffum. — Przede wszystkim — zaklinał Amerykanin — takt i wyczucie. Wszyscy delegaci są chorobliwie drażliwi. A tym drażliwsi, im kraj biedniejszy i skóra ciemniejsza. Malko wsunął pudełko do kieszeni, zapewniając Kat- za, że nie sprawi najmniejszej przykrości najczarniejsze- mu delegatowi najnędzniejszego z lilipucich państewek. Wyszedł z biura. Minął trzy przecznice, nim trafił wresz- cie na autobus i podjechał do rogu Pierwszej Alei. Z Po- ughkeepwie przyjechał pociągiem, w Nowym Jorku bo- wiem nie sposób zaparkować samochodu. Nawet, jeżeli jest się luksusowym agentem CIA. Nim wrócił do swego nowego domu, zerknął jeszcze na potężny szklany gmach ONZ-u, za którym wznosiły się trzy dymiące niebiesko-biało-czerwone kominy elektrociepłowni Con Edison. Cóż mogło wykluć się w tym budynku, na pozór nie kryjącym żadnych tajemnic, odwiedzanym od lat przez turystów równie często, jak Wieża Eiffla? Niewątpliwie, by trafić do przekonania ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego, trzeba było użyć bardzo nęcących argumentów w rodzaju na przykład grubego pliku dolarów... Malko siedział od godziny w „Hippopotamu- sie" i nudził się jak mops. Sala przypominała setki innych sal dyskotekowych na całym świecie, muzyka była taka sama jak wszędzie. A w dodatku, Malko wolał walca. Prawdziwego, wie- deńskiego walca, którego tańczy się we frakach i suk- niach balowych. Choć „Hippopotamus" był w zasadzie klubem, wszedł bez najmniejszych trudności za okaza- niem dokumentów dyplomaty. Kobiety, białe i Murzynki były ładne, ubrane prze- ważnie w spodnie, z rzadka w mini. Para czarnych tańczyła bardzo zmysłowo. Ocierali się o siebie, jakby stojąc oddawali się miłosnemu aktowi. Grupka kocia- ków z East Endu w ledwie sięgających pępka spódnicz- kach gapiła się na nich cielęcym wzrokiem. W oddziel- nym pomieszczeniu na końcu baru siedziało samotnie lub w towarzystwie, wiele dziewcząt. Która z nich była Jadą? Jeżeli w ogóle była wśród nich. Malko westchnął i wychylił łyk wódki. Obrzydliwej i nie mającej nic wspólnego z rosyjską wódką. Zamawiając następną kolejkę nie powtórzy błędu i weźmie J and B. Ten pierwszy dzień w ONZ nie wydawał mu się szczególnie budujący. Jeżeli nawet delegaci byli sprze- dajni, nie okazywali tego. Przesiadywał od rana w barze, usiłując nawiązywać rozmowy, skoro tylko nadarzała się okazja. Nie odważył się na razie posłużyć ponętnymi pracownicami Agencji Jetset. Bar wysokością dorównywał katedrom, do których upodabniały go również ogromne okna wychodzące na East River i, od północy — na dwa najdroższe nowojor- skie budynki, stojące przy 48 Ulicy. Skromna kawiaren- ka serwowała najlepszą w Nowym Jorku kawę i nieopi- sane wprost kanapki. Nieszczęśni delegaci mieli ledwie dwadzieścia foteli i kanap, na których mogli usiąść, w związku z czym w czasie przerw sesji większość musiała stać, sprawiając wrażenie oczekujących na pociąg-wid- mo. Jakikolwiek by jednak był bar delegatów, pozos- tawał centrum życia społeczności oenzetowskiej. Malko wymknął się po godzinie przysłuchiwania się i rozwlekłej dysertacji dotyczącej szkód spowodowanych w Mauretanii! przez szarańczę, by wpaść zaraz potem w ramiona marokańskiego delegata, który zaaplikował mu krótki kurs literackiego języka arabskiego. Pod ko- niec dnia zabrał z lotniska zewłok koszmarnie zaspane- go i nie ogolonego Krisantema, który usnął, ledwie przestąpiwszy próg domu. Nie zapomniał jednak złożyć 25 na stoliku nocnym starej parabelki Astry i garotty. Miesz- kanie dokładnie odpowiadało opisowi Ala Katza. Lodówkę zaopatrzono nawet w Dom Perignon, Moet i Chandon. Malko na próżno szukał obiektywów kamer w pomieszczeniu, gdzie odbywać się miały owe orgie. A przecież istniały. Wiedział, że wszystko tu było odpo- wiednio spreparowane: do telefonu podłączono magne- tofon i urządzenie pozwalające błyskawicznie zlokali- zować dzwoniącego skądkolwiek rozmówcę. W ścia- nach zainstalowano mikrofony. No i oczywiście kamery. Około jedenastej Malko na palcach wymknął się z mieszkania, nie chcąc budzić Krisantema. Cały czas nurtowało go pytanie, jak zdoła rozpoznać Jadę. Zatrzymał wzrok na wysokiej Murzynce o nastroszo- nych włosach, bajecznie długich nogach i ustach, pięknie zarysowanych w twardej, niemal męskiej twarzy. Zapragnął, by okazała się Jadą. Ale nie mógł przecież zaczepiać wszystkich siedzących tu dziewcząt. Nagle wpadł na pewien pomysł. Na pudełku zapałek miał zanotowany telefon klubu. Wstał i ruszył w kierun- ku wyjścia, przy którym znajdowały się dwie kabiny tele- foniczne. Wszedł do jednej z nich i wykręcił numer. Pra- wie natychmiast odezwał się głos: — „Hippopotamus", słucham. — Umówiłem się w klubie z Jadą — powiedział Mal- ko — ale jestem już trochę spóźniony. Czy mógłby ją pan poprosić? — Jadę? Mężczyzna, z którym rozmawiał, zdawał się jej nie znać. Malka dobiegło rzucone komuś pytanie: — Znasz jakąś Jadę? Inny głos odezwał się natychmiast: — Oczywiście, to ta dziewczyna, która pozuje dla EBONY. No wiesz, ta, która ma ciągle jakieś zwariowa- ne pomysły. Siedzi przy barze. — Proszę chwilę poczekać — odezwał się głos w słuchawce. Malko obserwował z kabiny korytarz. Telefon w dys- kotece stał na stoliku tuż przy wejściu, na wprost szatni. Jada musiała przejść przed Malkiem, aby do niego dotrzeć. O mało nie skręcił sobie szyi, wiodąc wzrokiem za fantastyczną Murzynką, raczej rozebraną niż ubraną w ledwie sięgającą ud srebrzystą mini, o pięknej, po- sągowej twarzy i oczach, w których można by utonąć. Na nogach miała białe, doskonale dobrane do su- kienki botki i jedynie fryzura szokowała w jej wyglądzie. Nastroszone, zgodnie z nakazami obowiązującej czar- nych mody „afro" włosy, tworzyły wielki czarny kask. Ale i to nie zdołało jej oszpecić. Nawet najmniej przy- chylny obserwator musiałby przyznać, że dziewczyna zwracała powszechną uwagę. Minęła kabiny niczym wyniosła księżniczka. Ujrzawszy ją z tyłu Malko doznał kolejnego wstrząsu: nigdy jeszcze nie widział takich kształtów. Na zadku Murzynki można by ustawić tacę. — Halo? Dobiegł go niski, chłodny głos, niezbyt kobiecy. — Chciałbym mówić z Jadą — odpowiedział. — To ja. Z kim mówię? Odpowiadając, usiłował nadać głosowi jak najcieplej- szy ton. — Z przyjacielem Johna Sokatiego. Nie było mnie w tych dniach w Nowym Jorku, a dowiedziałem się, że miał wypadek, że zginął. Bardzo mi go żal. — Mnie również — absolutnie obojętnym tonem odrzekła Jada. — Umówiliśmy się w klubie — ciągnął Malko, odgry- wając uparcie rolę nietaktownego przyjaciela — i zasta- nawiam się, czy mimo wszystko nie wpaść tam, żeby przywitać się z panią. — Proszę przyjść, jeżeli pan chce — rzuciła. — Jes- tem tu do pierwszej. Odłożyła słuchawkę, nim zdążył podziękować. Znów zobaczył, jak idzie korytarzem, z wyrazem absolutnej obojętności na twarzy. Poruszała się z miękkością dzi- kiego zwierzęcia i wrodzoną elegancją. Świętej pamięci John Sokati miał dobry gust: wdzięki Jady zdołałyby obłaskawić najbardziej zagorzałych rasistów. Malko opuścił kabinę upewniwszy się, że dziewczyna wróciła do baru. Zajął swe miejsce i zamówił J and B, by chwilę spokojnie pomyśleć. Beznamiętna reakcja Ja- dy nie dostarczyła mu żadnych wskazówek. Będzie musiał przycisnąć ją do muru. O ile zdoła. Schodziło się coraz więcej ludzi, na ogół znających się między sobą. Dziewczęta były przeważnie ładne i ele- ganckie. Ale Malko nie widział nic poza barem. Fakt, iż Jada była czarna, stanowił przecież pewien trop. W wy- buchu na 11 Ulicy także zginęli czarni. Odczekał jeszcze 20 minut, zostawił na stole piętnaście dolarów i wstał. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Odebrał palto i wyszedł. Ruszył w stronę Park Avenue, czując na twarzy powiew chłodnego powietrza. Krótka przechadzka doskonale mu zrobiła. Gdy wrócił, w „Hippopotamusie" było jeszcze więcej lu- dzi. Przeważnie jaskrawo ubranych Murzynów, hałaśliwych, tańczących w każdym wolnym miejscu, nawet w wejściu. Ruszył wprost ku barowi. Jada siedziała wciąż jeszcze na tym samym wysokim taborecie, zatopiona w rozmowie z Murzynem ubranym w rażący skromnością niebieski garnitur. Króciutka, sre- brzysta mini eksponowała bajecznie zgrabne nogi dziewczyny. Malko podszedł i dyskretnie chrząknął. W pobliżu Jady nie było wolnych miejsc. — Dobry wieczór, Jado — powiedział melodyjnym głosem. Zamilkła, zwracając ku niemu ogromne, ciemne oczy. — Kim pan jest? — Dzwoniłem do pani przed chwilą. —A! W jej głosie nie było cienia entuzjazmu. Patrzyła na Malka, jak na przybysza z innej planety. Jego pełne uro- ku, złociste oczy nie zdołały zrobić na niej wrażenia, choć starał się nadać im szczególny wyraz. — Cieszę się, że panią tu zastałem — podjął. — To straszne, co stało się z biednym Johnem. W oczach Murzynki zabłysło zainteresowanie. Zapa- liła papierosa i podsunęła paczkę Malkowi. Shermansy, bardzo mdłe. Głos miała niski, nieco chrapliwy, ale mocny. Malko skłonił się z galanterią. — Książę Malko Linge z delegacji austriackiej. Do pani usług. Uśmiechnęła się przelotnie, zupełnie nieporuszona i przedstawiła mu siedzącego obok mężczyznę. — Pan Wictor Kufor. Malko uścisnął smukłą, czarną dłoń i kiedy Murzyn przesunął się nieco, stanął pomiędzy ich taboretami. Czuł zapach perfum Jady, której nagie ramię ocierało się o jego alpagowy garnitur. — Dobrze znał pan Johna? — zapytała. Malko z wyrazem bólu spuścił głowę. — Był moim bardzo dobrym przyjacielem. Jego śmierć to dla mnie silny cios. Wiele mi o pani mówił, to- też pragnąłem spotkać się z panią jak najprędzej. Dla- tego właśnie pozwoliłem sobie dziś wieczór... — To miłe z pana strony — powiedziała nienatural- nym głosem. — Jak jednak zdołał mnie pan poznać? — Portier — wyjaśnił Malko. — To on powiedział mi, że jest pani najpiękniejszą z kobiet na tej sali. Odpowiedział mu kolejny wymuszony uśmiech. Mal- ko nie uważał się za gorsze wcielenie Casanovy. Zazwy- czaj blond włosy i złociste oczy przynosiły mu w kontak- tach z ciemnoskórymi powodzenie. Może Jada była po prostu luksusową call-girl, nieufną wobec obcych. Na- wet, gdy się uśmiechała, jej oczy pozostawały zimne i obojętne. Malko w tej nowej dla siebie sytuacji postanowił zaryzykować skok na głęboką wodę. — Czy zechce pani zatańczyć? — zapytał. — Oczy- wiście, o ile nie ma pan nic przeciwko temu. Wyżej wzmiankowany dżentelmem skinął przyzwa- lająco głową i Jada zsunęła się ze stołka. Z królewską gracją ruszyła przed Malkiem przez dyskotekę. Muzyka zmieniła się, nastawiono płytę Jamesa Browna. Oczy Jady rozbłysły, rozluźniła się nagle. Pozwoliła Malkowi objąć się, oparła rękę na jego ra- mieniu. Zauważył, że jej dłonie były równie fascynujące, jak całe ciało. Jaśniejsze niż twarz, bardzo długie, za- dbane, o szczupłych, upierścienionych palcach, zakoń- czonych paznokciami pomalowanymi srebrnym lakie- rem. Ciągle nie miał pojęcia, jak się do niej zabrać, nie był nawet w stanie określić, kim jest. Call-girl? Fotomodelka — snobka, gustująca we flirtach z dy- plomatami? Bojowniczka jakiejś organizacji murzyńskiej? Musiał pamiętać, że miała powiązania z człowiekiem, który dwa tygodnie temu wyleciał w powietrze. Miał wrażenie, że obejmuje lianę. Była fascynująco gibka. Przelotne muśnięcie jej brzucha i piersi, otulo- nych jedwabistym jerseyem ekscytowały Malka bardziej niż dotyk nagiego ciała. Położył dłoń na jej biodrze i zbliżył się do niej. Na próbę. Nie opierała się, ale też na obojętnej twarzy nie pojawił się nawet cień uśmiechu. Mimo to czuł ciągle ciepło przytulonego do niego, sprężystego ciała, które zdawało się być wyrzeźbione w granicie. Otaczał je lekki zapach, w niczym nie przypominający zapachu skóry czarnych. Bardzo szybko Malka ogarnęło gwałtowne pożądanie, kobieta jednak zdawała się tego nie dostrze- gać. Jamesa Browna zastąpili Beatlesi i Jada odsunęła się od niego. Pełna gracji, odległa i wyniosła, wprawiła ciało w ruch wykonalny, zdawałoby się tylko dla istot nie skrępowanych sztywnością kości. Malko próbował jak mógł iść w jej ślady, ale nie zwracała na niego najmniej- szej uwagi. W tańcu nie zamienili anii słowa. Kiedy zagrano nas- tępny slow, Malko spojrzał na nią. — Mam wrażenie, że nudzi się pani. Jada rzuciła głosem bez wyrazu: — Pierwszy raz zdarza mi się w ten sposób tańczyć z białym. Nie była to ani zaczepka, ani obelga. Proste stwier- dzenie, Malko zmusił się do uśmiechu. — Nie lubi pani białych? Duże, czarne oczy Jady pozostały nieprzeniknione, głos jednak nabrał metalicznego dźwięku: — Sądzi pan, że można lubić białych, będąc czarnym i żyjąc w tym kraju? Czy widział pan już Harlem — te niemowlęta pożerane przez szczury, ośmioletnie dziew- czynki, które prostytuują się za grosze, tych... Zagryzła wargi, milknąc nagle. — Nienawidzi nas pani, prawda? — Znam białych — mruknęła. — Jednego tylko mogą ode mnie chcieć: zaciągnąć do łóżka. To wieprze. Malko miał ochotę powiedzieć jej, że to niezupełnie kwestia rasy. Chcąc przełamać jej dystans, spróbował nią wstrząsnąć: — Kochała się pani już kiedyś z białym? Zamarła i rzuciła krótko: — Zadaje pan zbyt intymne pytanie. Nie lubię tego... Malko przyjął to do wiadomości. Tańczyli dalej mając wrażenie, że tracą czas. Nagle zapytała: — Po co chciał się pan ze mną widzieć? W jej głosie zabrzmiała tym razem dziwna gwałtow- ność. Zdawała się oczekiwać odpowiedzi na nurtującą ją dalej kwestię. — John tyle mi mówił o pani urodzie... Pokręciła głową. — W Nowym Jorku są setki pięknych dziewcząt. Muzyka zamilkła i Jada odsunęła się od Malka. — Muszę wrócić do baru. Dlaczego nie miałby pan siąść przy stoliku? Dołączymy do pana za moment. Słysząc to odniósł dziwne wrażenie. Ta dziewczyna zupełnie się nim nie interesowała, a jednak nie chciała, żeby odszedł. — Z przyjemnością. Zamówię szampana i będę czekał. — Dziękuję za szampana — rzuciła. Proszę o Pepsi. Nie piję alkoholu. Kiedy Jada powróciła na swe miejsce przy barze, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Wiktor Kufor dostał ata- ku pląsawicy. Podskakiwał na taborecie, jakby siedział na rozżarzonych węglach. — Gdzie on jest? — zapytał głosem, w którym brzmiało z trudem powściągane zdenerwowanie. — Gdzie on jest? Pozwoliła mu pani odejść? Jada spokojnie zapaliła papierosa, wypuściła kłąb dy- mu i powiedziała cicho: — Proszę się uspokoić. Nie odszedł i nie odejdzie. Zły uśmiech wykrzywił jej wargi. — Chyba mu się podobam... Mężczyzna spojrzał na nią nie rozumiejąc. Położył jej rękę na ramieniu i zapytał zduszonym głosem: — Kto to jest? Lekko wzruszyła ramionami. — Przecież powiedział — przyjaciel Johna. W jej głosie brzmiała lekka ironia. — Wie pani równie dobrze jak ja, że kłamie — przerwał zirytowany Wiktor Kufbr. — Byłem najlep- szym przyjacielem Johna, a nigdy nie widziałem tego ty- pa ani nie słyszałem o nim I jestem przekonany, że John mu o pani nie wspominał. — Wiem — powiedziała posępnie Jada. Bawiła się szklanką, rozglądając się w zamyśleniu. Jej również nie podobało się wtargnięcie jasnowłosego kłamcy. Naturalnie, istniał cień szansy, że jest rzeczy- wiście zwyczajnym donżuanem. Było to jednak niemal nieprawdopodobne. Jada bowiem nigdy nie spotkała Johna Sokatiego. Miał jej numer telefonu jako ewentualną drogę kon- taktu. Istniały tylko dwie możliwości. Blondyn albo był gliną, albo słyszał o sprawie i miał zamiar to wykorzystać w ten czy inny sposób. W obu przypadkach stanowił za- grożenie. „Bardzo poważne zagrożenie", pomyślała Ja- da. W pewnym sensie mieli szczęście, że pojawił się właśnie tego wieczoru. W innych okolicznościach mogłaby mieć wątpliwości. Wiktor Kufor z przerażeniem rozejrzał się wokół i szepnął: — Widział mnie. Zna moje nazwisko. Nie powinna pani. Nikt nie powinien wiedzieć, że widzieliśmy się po tym, co się stało. Idę stąd. Nie mogę nic zrobić. Trudno. Uspokoiła go, mówiąc z lekką pogardą: — Ryzykuję tak samo, jak pan. Proszę o tym nie zapominać. Niech się pan nie obawia. Nie będzie miał czasu nam przeszkodzić. Spojrzał na nią nie rozumiejąc, potem jego rysy stężały, twarz poszarzała. Tak przejawia się bladość u Murzynów. — Chce pani powiedzieć... — Woli pan ryzykować? — zapytała chłodno. Podjęła decyzję po tańcu. Czarny śmiesznie potrząsnął głową. — Nie, oczywiście, że nie, ale nie chciałbym być w to wmieszany. Moja pozycja, rozumie pani... — Na razie jest mi pan potrzebny — ucięła Jada. — Z pewnością nie mamy do czynienia z durniem, a nie zależy panu na tym, żeby teraz zniknął, nieprawdaż? Wiktor Kufor nie odpowiedział. Czuł nieprzemożną chęć, żeby wziąć nogi za pas. Powstrzymywała go od tego jedynie godność doradcy przy ONZ z ramienia Republiki Lesoto. Zwłaszcza, że po śmierci swego zwierzchnika i przyjaciela, Johna Soka- tiego, został szefem misji przy ONZ. Z prawem głosu. Nie miał wyboru. Misja Lesoto liczyła zaledwie dwu członków. Teraz przeklinał chwilę, w której dał się wciągnąć w coś, co wydawało się być złotodajną intrygą, a okazywało się śmiercionośną grą. Było już jednak za późno. — Zrobimy tak — zaczęła wyjaśniać Jada. Pochyliła się do ucha mężczyzny, by nikt ich nie słyszał. Bezwiednie oparła piersi o jego rękę. Był jednak zbyt wzburzony, by cokolwiek odczuwać. A przecież to właśnie Jada stanowiła przynętę, która sprowadziła go na śliską drogę przestępstwa. Jada wyłuszczyła mu swój plan i zsunęła się z taboretu. — Idę zadzwonić — powiedziała. — Potem dołączymy do niego. Równie dobrze mogłaby zaproponować Wiktorowi Kuforowi, żeby wpadł do piekła. — Jesteśmy — dobiegł Malka ciepły głos Jady. Ze szklanką w ręku pojawiła się przy jego stoliku promiennie uśmiechnięta i oszałamiająco piękna, w to- warzystwie Murzyna z baru. Malko wstał i usadowił swych gości. Czas był najwyższy. Lód stopniał prawie zupełnie w wiaderku z butelką Don Perignona. Kazał ją otworzyć i wzniósł kieliszek. — Za naszą przyjaźń. Jada wesoło poszła jego śladem. Wiktor Kufer uczynił to ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem. Murzynka diametralnie zmieniła sposób bycia. Jej oczy lśniły, siedziała tuż przy Malku, pochylała się nad nim raz po raz, niby po zapałki, ocierając się o niego ledwie zakry- tym biustem. Ilekroć na nią spojrzał, napotykał gorący, przyjazny wzrok. Sama zaproponowała mu taniec. Wolny. Nonszalancko przytuliła się do niego. — Proszę mi wybaczyć, byłam dla pana bardzo nie- uprzejma — powiedziała. — Musiałam po prostu załat- wić z tym panem pewien poważny problem, który mnie nękał. Teraz możemy się trochę zabawić. Gdy dotknął wargami jej szyi, nie próbowała uników. Przeciwnie, poczuł, że silniej przylgnęła do niego brzu- chem. Malko przeklął w duchu. Trafił na luksusową call-girl. Nic dziwnego, że tamten facet się nadął. Dziewczyna obsługiwała jednocześnie dwóch klientów. Na próżno tracił czas. Zaproponował, żeby wrócili do stolika. Czarny poprosił Jadę do tańca,, ale odmówiła sucho. Pod stołem jej udo trąciło nogę Malka. Przez moment walczył z nęcącą pokusą zafundowania sobie tego pięknego stworzenia na koszt CIA. Wreszcie jed- nak wzięła górę odpowiedzialność zawodowa. — Chyba pójdę się położyć — oświadczył. — Dość długo już zakłócałem państwu wieczór. Jada żywo zaprotestowała, jej długa dłoń spoczęła na udzie Malka, a w oczach pojawiło się niemal błaganie. — Ależ nie, nie puszczę pana za nic na świecie. Za- bieram pana do innego lokalu. O wiele zabawniejszego niż ten. Do „Nirwany". Mam ochotę potańczyć, Wiktor też. Prawda Wiktorze? Wiktor miał ochotę na wszystko, prócz tańca. Na przykład znaleźć się o drobne dwadzieścia tysięcy mil od „Hippopotamusa". — Oczywiście — powiedział z rezygnacją. Jada już wstała, ciągnąc Malka za rękę. Uległ, myśląc, że musi być jeszcze droższa, niż przypuszczał. Uwierzyłby już nawet w swój nieodparty czar, gdyby nie metaliczny błysk pojawiający się chwilami w pięknych czarnych oczach. Dlaczegóż w końcu nie miałby obejrzeć sobie „Nir- wany"? Malko poczuł się nagle zagrożony. Doznanie nie- uchwytne i obezwładniające, jak po przebudzeniu z kosz- marnego snu. Coś za dobrze to szło. Jada była podej- rzanie uprzejma, Wiktor Kufor nazbyt niespokojny, zdenerwowany. Zbyt usilnie nalegała, aby poszedł do „Nirwany". Teraz przypomniał sobie dziwne szczegóły. Gdy przyszli, poprowadzono ich prosto do stolika, jak oczekiwanych gości. Jada zdawała się wszystkich znać. „Nirwana" zasadniczo różniła się od „Hippopotamu- sa". Ani śladu wydekoltowanych podlotków towarzyszą- cych złotej młodzieży studenckiej. Za to dużo czarnych, nieco za eleganckich, za uprzejmych, wiele pięknych dziewcząt. Mało białych. Mroczny bar przy wejściu wypełniony był przez samotnych mężczyzn, przeważnie Murzynów. Także na parkiecie, w migotliwym, koloro- wym świetle widać było niemal wyłącznie ich. Panował przerażający zgiełk. Malko musiał drzeć się na całe gardło, składając zamówienie. Naturalnie nie miał pojęcia, że dyskoteka od dawna znana jest FBI jako przybytek mafii... Usiłował wytłumić swe obawy. „Nir- wana" nie była w końcu rzeźnią. Tancerze wciąż z rów- nym zapałem miotali się po parkiecie, grupki przemieszczały się z sali bilardowej w końcu lokalu do dyskoteki i baru, i odwrotnie. Na wprost niego Wiktor Kufor bawił się szklanką, wyraźnie znudzony. Malko rozejrzał się po sąsiednich stolikach. Wielu czarnych. W tym trzech samotnych, zwracających uwagę strojem i nieprzeniknionym wyra- zem twarzy. Ci trzej siedzieli tuż za nim. Mieli gęby bok- serów albo zawodowych wykidajłów. Dwaj skryli oczy za ciemnymi okularami. Idiota! Otrząsnął się i zerknął na Jadę. Napotkał parę ogrom- nych, pozbawionych wyrazu oczu. Usta jednak uśmiechały się. Zauważył, że była uczesana tak samo, jak wiele siedzą- cych tu Murzynek. Kiedy spostrzegła skupione na sobie spojrzenie Malka, przesłała mu wyraźniejszy uśmiech. — Zatańczymy? — Za chwilkę — powiedział Malko. — Zaraz wrócę. Wstał i skierował się w stronę toalet, w końcu lokalu, za salą bilardową. Na wprost toalet znajdowały się dwie kabiny telefonicz- ne. Malko wrzucił 10 centów do pierwszego z aparatów i podniósł słuchawkę do ucha. Nic. Ponowił próbę. Głucha cisza. Wyjął monetę i spróbował w drugiej kabinie. Tu także nie było sygnału. Oba aparaty były uszkodzone. Wypadek dość rzadki w Nowym Jorku. Teraz już przeraził się nie na żarty. Mimo wszystko, było to dziwne. Pomyślał, że zapyta w recepcji o jakiś inny telefon. Poczułby się nieco uspokojo- ny, gdyby zdołał uprzedzić Ala Katza o „odkryciu" Jady. Wychodząc z kabiny zderzył się z kimś. Gdy podniósł oczy, zobaczył przygniatającego go Murzyna. Olbrzyma o nie- proporcjonalnie małej głowie. W różowej koszuli i odblas- kowozielonym krawacie. Tak musiał wyglądać King-Kong (i to w kwiecie wieku). Ręce miał tak długie, że mógłby drapać się po kolanach wcale się nie pochylając. — Pardon me, mister — powiedział krzywiąc się. Ale jednocześnie Malko poczuł, że silne ramię pcha go ku drzwiom toalety. Tracąc równowagę oparł się o nie. Ustąpiły pod naporem jego ciała. Przed oczyma mignęli mu dwaj pozostali Murzyni od sąsiedniego stoli- ka. Jeden z nich powitał Malka głośnym plaśnięciem języka. Z kieszeni wyciągnął uzbrojoną w brzytwę rękę. Malko zmagał się ciągle z usiłującym wepchnąć go do toalety King-Kongiem. Ostry zapach środków dezynfe- kujących wgryzał się do gardła. W desperackim odruchu zaparł się o ścianę, obrócił i błyskawicznie prześliznął pod ramieniem olbrzyma. Drzwi toalety zamknęły się. King-Kong z rozstawionymi ramionami skoczył ku pro- wadzącemu do sali korytarzowi, tarasując przejście. Uśmiechał się przy tym złowieszczo. Malko znalazł się w potrzasku. W dodatku tamci dwaj szli w sukurs olbrzymowi. W jego zasięgu pozostały tylko jedne drzwi — do damskiej toalety. Wsunął się za nie. Podstarzała platynowa blondynka, zaabsorbowana poprawianiem makijażu, który zdewastował jej rozna- miętniony partner, wypacykowała sobie nos szminką, dostrzegając w lustrze odbicie Malka. — Out — pisnęła przeszywającym głosem. — Pomylił się pan. Malko nie tylko nie wydukał słowa przeprosin, ale ruszył w jej stronę. Upuszczając szminkę odwróciła się gwałtownie. — Out! — powtórzyła — bo wezwę policję. W Nowym Jorku mężczyzna wdzierający się do La- dies Rooms mógł być tylko potwornym sadystą. Jej głos miał siłę syreny we mgle. Malko przywołał najbardziej uwodzicielski spośród swoich uśmiechów, ujmując jej dłoń. — Proszę wybaczyć moją pomyłkę. Byłbym oczaro- wany, mogąc panią odprowadzić. Chwycił ją za ramię i poderwał z fotela. Spanikowa- nej już przedtem, teraz zaparło dech w piersiach i odebrało głos. Ledwie zdążyła złapać torebkę. — Joe zrobi z pana marmoladę — zaprotestowała niepewnie. Dla Malka lepiej byłoby nigdy się nie dowiedzieć, kim był ów Joe. Wyraz niewypowiedzianego, żałos- nego zaskoczenia pojawił się na twarzy King-Konga na widok Malka powracającego pod rękę z blon- dynką. Posłużył się nią jak tarczą, popychając w stronę olbrzymiego Murzyna. Pokonany, odsunął się. Blondynka nawet go nie zauważyła. Skoro tylko minęli przeszkodę, Malko puścił ramię wybawicielki i przemknął do sali. Na razie był ocalony. Już miał ruszyć ku wyjściu, ale zrezygnował z tego za- miaru. Pomyślał, że mogą czekać na niego na zewnątrz. Jeżeli gdziekolwiek był bezpieczny, to właśnie tu, w dys- kotece, między ludźmi. Jada siedziała przy stoliku sama. I nie okazała śladu zdziwienia widząc, że wraca. Wspaniała pretendentka do Oskara dla Hipokrytów w kategorii żeńskiej. — Długo kazał pan na siebie czekać, zaczynałam się nudzić — powiedziała. — Nasz przyjaciel poszedł już spać. Wiktor Kufor nie chciał asystować przy masakrze. Parkiet opustoszał. Pozostało na nim już tylko cztery, może pięć par. Reakcja Jady nie uspokoiła Malka. Epi- zod z toalety musiał stanowić część bardziej złożonego planu. Dla nieznanych mu przyczyn postanowiła zlikwi- dować go tej nocy. Gotów był postawić sto dolarów przeciw dziesięciu centom, że na zewnątrz ktoś na niego czeka. — Chciałem zadzwonić — wyjaśnił. — Aparaty są uszkodzone. — Niech pan zapyta w barze — podpowiedziała na- turalnym tonem. Zbyt naturalnym. Malko podszedł do baru i przywołał barmana, pucołowatego Murzyna. Z wyra- zem najgłębszego ubolewania potrząsnął głową. — Przykro mi, sir, nasz telefon jest uszkodzony. Ale dwieście jardów stąd, na rogu Trzeciej Alei jest budka. I kilku facetów z brzytwami w roli niespodzianki. Malko podziękował i wrócił do stolika. Zdawało mu się, że w oczach Jady czai się niemal niedostrzegalna ironia. — Chodźmy zatańczyć — zaproponowała. I już ujęła go za rękę i pociągnęła w stronę parkietu. Zaakceptował to. Przynajmniej będą na widoku... Przez dłuższą chwilę napawał się widokiem tańczącej o dwadzieścia centymetrów od niego Jady. Przy każdym jej ruchu dostrzegał poprzez lekką tkaninę sukienki krągłość wzgórka Wenus. Otrząsnął się bezwied- nie, zastanawiając się, jak wyjść z „Nirwany". Żywy. Monkey dance przeszedł nagle w taniec wolny, światła przygasły. W ciemnościach Jada spontanicznie przylgnęła do Malka, oplatając ramionami jego szyję. Wyperfumowana wampirzyca... Miękko kołysała się w miejscu. Gdy musnęła ustami twarz Malka, poczuł coś ciepłego i delikatnego, jak tro- pikalny kwiat. Mięsożerny kwiat. Miał ochotę zapytać, czemu chciała go zabić. Teraz już nie miał wątpliwości, że była zamieszana w śmierć Sokatiego. I, prawdopodobnie, w próby przekupstwa. Z pewnością jednak nie odpowiedziałaby mu. Trzeba wytrwać do rana. Na parkiecie nie było praktycznie nic widać. Nagle zimny prąd przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Aż zapomniał o tańcu i odsunął się od Jady. Olbrzymi bezmózgowiec tańczył tuż obok. Z chudą jak patyk dziewczyną w białym fosforyzującym kombi- nezonie. Malko spróbował pociągnąć Jadę na drugi ko- niec parkietu, ale ona jakby wrosła w podłogę. Nie mógł przecież powlec jej za głowę. Takich rzeczy dżentelmen nie robi w żadnych okolicznościach. Nawet w obliczu śmierci. Przesunął ją jednak trochę tak, by stanąć pleca- mi do ściany. Nigdy jeszcze romantyczny slow nie wydał mu się równie długi. A przecież Jada robiła, co mogła, by nakłonić go do publicznej obrazy moralności i jedy- nie głośny krzyk instynktu samozachowawczego powstrzy- mywał go od podjęcia wyzwania. — Może byśmy usiedli? — zaproponował. Jada przytuliła się nieco mocniej. — Tak mi dobrze! Za chwilkę. Dalila w pełni formy. Otaczały ich teraz trzy czarne pary, równie nieruchome jak oni... Malko uświadomił sobie nagle, że doskonale mogliby go zabić na środku parkietu. Poczuł napór szerokich pleców olbrzyma. Na- pór zdecydowany, niepokojący. Miał ochotę krzyczeć, zaalarmować salę. Ale była trzecia nad ranem i pozos- tali już zapewne tylko wspólnicy. Nagle czarny warknął i popchnął go. Malko nie dał się sprowokować. Jada, chwiejąc się pod wpływem im- pulsu, wzniosła ku niemu duże, niewinne oczy. — Co się dzieje? Malko nie zdążył odpowiedzieć. Czarny, pozosta- wiając partnerkę, chwycił go za ramię i rzucił o mur. Musiał przewyższać go wagą o jakieś sto funtów. — Son of a bitch — warknął. — Przestaniesz mnie wreszcie popychać?! Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął brzytwę i rozłożył ją z suchym trzaskiem. W sam raz nadałaby się do pa- troszenia wielorybów. Ze wzniesionym ostrzem zbliżył się do Malka, a dwaj jego kumple ze swoimi dziewczy- nami i Jadą utworzyli parawan, izolując ich od ewentu- alnych widzów. Noga Malka wyskoczyła naprzód. Szkoła w Fort Worth czegoś go w końcu nauczyła. Obcasem trafił Mu- rzyna prosto w najczulsze miejsce. Odniósł wrażenie, że przeciwnikowi oczy wyjdą z orbit. Wyjąc z bólu, zgiął się wpół i wypuścił brzytwę. Ostrze wbiło się głucho w drewniany parkiet. Malko skoczył przed siebie, brutal- nie odpychając jednego z Murzynów i znalazł się na skraju parkietu. Trochę mimo wszystko wstrząśnięty. Miał już biec ku wyjściu, gdy dostrzegł dwóch czarnych kudłaczy opartych po obu stronach drzwi baru. Widząc go wymienili spojrzenia i wyciągnęli ręce z kieszeni. Malko powrócił do stolika i nalał sobie dużą szklankę J and B. Nie ugasiło to jego pragnienia, ale poprawiło morale. Pełna dumy Jada przyłączyła się do niego parę sekund później. Malko ujrzał dwóch Murzynów podno- szących tego, którego uderzył i pomagających mu iść. Jada usiadła i położyła dłoń na ręce Malka. — Przykro mi z powodu tego incydentu. Powiedzia- łam im, co o tym myślę. To chuligani. Ale czy przynaj- mniej nic się panu nie stało...? Malko potrząsnął głową. To była diablica. Pozostało mu tylko zwrócić na siebie uwagę ludzi w dyskotece. W tej samej chwili wyrosła przed nim czarna i świecąca jak oliwka postać zgięta wpół i całym swoim 45 jestestwem wyrażająca najuniżeńszą prośbę o wybacze- nie. Człowieczek był tak podobny do włoskiego mafio- so, że aż śmieszny. Z jego bezładnej przemowy Malko wydedukował, że jako właścicielowi „Nirwany" było mu niezmiernie przykro z powodu zajścia i że napastnik Malka nigdy więcej nie przekroczy progów tego lokalu. W ślad za nim nadeszła kelnerka w czarnych rajsto- pach i postawiła na stole trzy szklanki. Były to wielkie daikiri oferowane przez szefa. On też pierwszy sięgnął po trunek. W ślad za nim Jada i spragniony Malko, któ- ry dosłownie rzucił się na zimny, niezbyt mocny napój. — Dziękuję panu — powiedział. — Tym niemniej chciałbym wezwać policję... Ten człowiek usiłował zabić mnie nożem. Słysząc słowo „policja" Włoch prawie się przeżegnał. Począł lamentować, ale Malko przetrwał to dzielnie. Celo- wo zaczął mówić bardzo głośno. Właściciel knajpy uciął: — Dobrze, dobrze, wyślę kogoś. Mamy uszkodzony telefon. Ale błagam pana, żadnego skandalu. Jąkał się już. Ledwie umoczywszy wargi w szklance, zniknął. Malko wewnętrznie promieniał. Nigdy jeszcze nie pragnął tak widoku niebieskich mundurów policyj- nych... Z emocji zaschło mu w gardle. Jednym haustem dopił daikiri szefa. Jada przyglądała mu się w zamyś- leniu. — Jak na dyplomatę, nieźle się pan bije — zauwa- żyła. — Ten człowiek to autentyczny gigant. Miał wrażenie, że jej piersi falują nieco szybciej. Pod stołem gołe udo dotykało jego nogi. Mówiła bez przerwy o tym i owym, głosem łagod- nym i uwodzicielskim. Malko zafascynowany był jej dużymi ustami i doskonałym kształtem warg. Nagle jej obraz jakby się zamazał. Zmrużył oczy, otworzył je i ujrzał twarz Murzynki we mgle. Lodowaty pot zrosił mu czoło. Dźwięki orkiestry ledwie do niego docho- dziły. W pewnej chwili pomyślał o daikiri, które mu przy- niesiono. Odurzono go narkotykiem. Chciał wstać, ale musiał przytrzymać się stolika. Z oddali dobiegł go niespokojny głos Jady: — Źle się pan czuje? Wcale się już nie czuł. Chciał coś powiedzieć, ale struny głosowe odmówiły mu posłuszeństwa. Dopadli go. W sercu Nowego Jorku. Za cenę nadludzkiego wysiłku zrobił dwa kroki i uczepił się jakiejś kobiety, której rysów twarzy nie rozróżniał. Usłyszał krzyk Jady: — Uwaga! Kobieta, której się uchwycił, odepchnęła go. Gwałtownie zwymiotował na nią, złapał stanik jej su- kienki i upadając, pociągnął z całych sił. Pisk zagłuszył odgłos rwącego się materiału, a nie- znajoma ukazała się w niebieskim staniku i majtecz- kach. Od Peari Harbour nie słyszano tak donośnej syre- ny. Malko stracił przytomność, myśląc, że jeżeli ona nie wezwie policji, wszelka nadzieja jest stracona. Pułkownik Tanaka z nieukrywaną odrazą przyglądał się siedzącemu na wprost człowiekowi. On, dawny oficer cesarza, zwią- zany z tego pokroju indywiduum! Do czego doprowadzić może patriotyzm... Trzeba przyznać, że Lester Irwing miał niewiele wspólnego z oficerem japońskiej armii cesarskiej. Miał kędzierzawe, przy- strzyżone na jeża włosy i skąpą, starannie ufryzowaną bródkę, upodobniającą go do Lenina. Lenina z Harle- mu. W zamszowej kurtce z długimi frędzlami, wyświech- tanych, płóciennych spodniach i adidasach Lester wyglądał jak wszyscy inni młodzi bezrobotni Murzyni z Nowego Jorku, pałające nienawiścią głodomory, ciągle w pogoni za łatwym zarobkiem. — Ma pan pieniądze? — zapytał natarczywie. Stoliki wokół nich były puste. Ta japońsko-tajlandzka restauracyjka przy rogu Broadwayu i 79 Ulicy Zachod- niej znajdowała się na skraju bankructwa. Pułkownik Tanaka z melancholią spoglądał na leżącą przed nim surową, ledwie rozmrożoną rybę. I tak jeszcze była le- psza od hamburgera. — Mam pieniądze — powiedział — ale absolutnie nie jestem zadowolony, absolutnie. Mówił doskonałą angielszczyzną, nieco tylko świszczącą. Lester przyglądał mu się ze złośliwą ironią. Japończyk w przyciasnym, ciemnym garniturze i białej koszuli symbolizował w jego oczach „establishment", czyli dokładnie to, co miał ochotę zetrzeć na pył. Na ra- zie jednak byli sprzymierzeńcami. Doraźnie. Ktoś wrzucił monetę do szafy grającej. Lester za- mknąwszy oczy wybijał palcami rytm muzyki. Tanaka trzepnął dłonią o blat. Miał ochotę posiekać tego czar- nucha na kawałki. — Straciliśmy pięćdziesiąt tysięcy dolarów i jednego ze sprzymierzeńców — powiedział. — I do tej pory nie zdołał pan znaleźć nikogo na jego miejsce. Nie mówiąc o tym, że FBI już coś wywęszyła. Lester wzruszył ramionami. — Jakby szpicle nie mieli nic lepszego do roboty, niż zajmować się czarnuchem, którego diabli wzięli. Dobrze pan wie, że to był wypadek. — Termin wyborów jest coraz bliższy — nalegał Japończyk. — Nie możemy sobie pozwolić na niepowo- dzenie. Lester przechylił się przez stół. Jego oczy lśniły, długa i pociągła czarna dłoń spoczęła na ręce Japończyka. — Uda nam się chłopie, uda się. Zresztą, mamy ta- kiego gliniarza, który spuszcza nam broń. Biały. Ale ten łachmyta wyciąga od nas dwie stówy za policyjną 38... Pułkownik Tanaka niezręcznie wyciągnął z kieszeni szarą kopertę i podsunął ją Murzynowi. — Ma pan tu pięć tysięcy dolarów — powiedział zniżonym głosem. — Do rozliczenia ze mną. Koperta zniknęła już w kieszeni Lestera. Wstał, kołysząc się lekko w rytm muzyki. — Zadzwonię jutro. I niech się pan nie boi szpicli. Nie zjedzą pana. Lubią tylko czarne mięso. Okręcił się na pięcie i odszedł. Japończyk powiódł za nim wzrokiem, zupełnie zdegus- towany. Nie mógł wprost uwierzyć, że Lester jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi w Nowym Jorku, że za jego głowę Red Squad, zajmująca się ruchami wywrotowymi sekcja FBI, wyznaczyła nagrodę wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Był szefem Mad Dogsów, organizacji sztur- mowej Czarnych Panter. Ich broń stanowiły bomby, morder- stwa, grabież. Na Manhattanie działała ich setka, gotowych na wszystko, posłusznych Lesterowi na skinienie palca. Ale jeszcze niezręcznych: nikt nigdy nie dowie się, który z trzech niechcący wysadził dom przy 11 Ulicy ra- zem z dwoma kumplami i ambasadorem Lesoto. Więk- szość ich kryjówek mieściła się w Harlemie, gdzie czyn- nie lub biernie współdziałało z nimi dziewięćdziesiąt pięć procent populacji. Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, w jaki sposób japońskie Służby Wywiadowcze nawiązały z nimi kon- takt. Jakiego rodzaju powiązania ich łączyły. Jednak w dzień po jego przyjeździe, przed trzema miesiącami, zatelefonował do niego Lester. Gdy się spotkali, czarny nie wydawał się zdziwiony dezyderata- mi Tanaki. Pod warunkiem, że dobrze na tym zarobi. Spotykali się za każdym razem gdzie indziej. Tanaka zapłacił i wyszedł. W ciemnym, raczej kiep- sko skrojonym garniturze, z siwymi, ostrzyżonymi na jeża włosami i okrągłą twarzą bez cech szczególnych po- dobny był do wszystkich japońskich biznesmenów w No- wym Jorku. Na widok przystającej taksówki Tanaka zawahał się przez moment. Idąc piechotą zaoszczędziłby półtora dolara. Przydzielono mu z iście królewską hojnością 27 dolarów dziennie na koszta pobytu. Wynajął pokoik w Hotelu Century przy 47 Ulicy, a to, co mu zostawało, ledwie starczało na przyzwoite jedzenie. Pułkownik Ta- naka był nieposzlakowanie uczciwy. Na cele misji dyspo- nował środkami praktycznie nieograniczonymi. Odkąd przebywał w Nowym Jorku, wydał blisko dwieście tysięcy dolarów. W dniu przyjazdu wynajął sejf w filii First National Bank, dokładnie na wprost gmachu Na- rodów Zjednoczonych, by złożyć tam olbrzymie sumy, które przekazano mu przed odlotem z Tokio. Więcej niż zdoła zarobić przez całe swoje życie... Ale nigdy nie pozwoliłby sobie wykorzystać złamanego cen- ta na osobiste potrzeby. Nie miał w tym zresztą żadnej zasługi — po prostu nie powstałaby mu w głowie myśl, że można w taki spo- sób postąpić. Pilno mu było za to opuścić Nowy Jork. I znaleźć się znowu w małym, drewnianym domku na przedmieściu To- kio, zjeść surową rybę, nie jak tu, mrożoną, lecz świeżą, zagrać w palinko — grę, przy której spędzał wolne chwile. Nie rozumiał cywilizacji amerykańskiej. I, do czego przyznawał się tylko w głębi ducha, ta misja zburzyła je- go spokój. Dawniej pilot, Tanaka został przeniesiony do wywia- du wojskowego po wypadku, który kosztował go osiem- dziesięcioprocentową utratę widzenia w prawym oku. Stąd po wojnie automatycznie przeszedł do służb wy- wiadowczych podlegających premierowi. Wspinał się po szczeblach kariery powoli i spokojnie. Obdarzony absolutnym zaufaniem dowódców. Do eme- rytury pozostało mu pięć lat i niczego już nie oczekiwał do chwili, gdy został wezwany do generała Mishue, głównego dowódcy służb. Podano mu herbatę i musiał czekać dwie godziny, nim generał zechciał mu wyjawić, do czego zmierzał. — Pułkowniku Tanaka — oświadczył uroczyście — zlecamy panu misję równie istotną dla Japonii, jak niegdyś atak na Peari Harbour. I ściśle tajną. Po zakończeniu służby nie powinien pan o niej nawet myśleć, a dla jak najlepszego jej pełnienia wahać się przed poświęceniem życia. Misję, której wykonanie spo- czywa wyłącznie w pana rękach. Zgięty wpół Tanaka zaoponował, mówiąc, że jego skromna osoba z pewnością nie jest godna takiego ho- noru, że bez wątpienia inni, młodsi i zdolniejsi, dosko- nale potrafiliby wypełnić zadanie, o którym nic jeszcze nie wiedział. Generał oschle przywołał go do porządku. Był o wiele wyższy niż przeciętni Japończycy, nieco otyły i, jak przystało na szlachetnego męża, głowę miał ogoloną. Za jego plecami szeptano, że podawał niepraw- dziwe daty, aby opóźnić przejście na emeryturę. Znano tylko jedną jego pasję: ryby tropikalne. W armii cesarskiej przyjmowano bez szemrania roz- kazy zwierzchnika. W dodatku Tanaka nosił nazwisko sławne w Japoniii. Potrzebowano człowieka, którego morale byłoby po- nad wszelką wątpliwość. Będzie musiał kupować ludzi, obracać wielkimi pieniędzmi, może nawet używać prze- mocy... Robić wszystko, co zrobiłby samuraj. Skłoniwszy głowę Tanaka szepnął, że zrobi, co w jego mocy. Generał podał mu cienkie akta, aby zapoznał się ze sprawą. Pełen respektu pułkownik przebiegł je oczy- ma, niewiele rozumiejąc. Zawierały przede wszystkim długie kolumny cyfr, statystyki dotyczące przemysłu japońskiego, analizy perspektywiczne... — Pułkowniku — wyjaśnił generał — ma pan przed sobą raport ekonomiczny, dostarczony nam przez Mini- sterstwo Rozwoju. Dokładne studium naszych możli- wości eksportowych. Przerwał, aby podkreślić wagę swoich słów. — Sytuacja jest niepokojąca. Za pięć lat będziemy eksportowali, a raczej będziemy w stanie eksportować, pięć razy więcej niż obecnie. Tanaka zmarszczył brwi. Przeciwnie, to wydawało mu się bardzo korzystne. Jego naiwność rozśmieszyła generała. — Tak, ale dokąd mamy eksportować? — zapytał. — Nasze obecne rynki będą nasycone. A jeżeli nie będziemy eksportować, popadniemy w głęboki kryzys, ponieważ nie zdołamy wyżywić stu dwudziestu milionów naszych obywateli. Mamy na horyzoncie jeden jedyny rynek: Chiny. Musimy go opanować. Mimo należnego zwierzchnikowi uszanowania, puł- kownik Tanaka spoglądał na niego kątem oka. Jakąż rolę jego skromna osoba mogłaby odegrać w tej miary zamierzeniach? Generał tłumaczył powoli, jakby zwracał się do małego dziecka: — Pułkowniku Tanaka. Jedno tylko uniemożliwia nam eksport do Chińczyków. Amerykanie zabraniają wszelkiego handlu z Czerwonymi Chinami. Ale niech pan pomyśli, że Chiny przyjęte zostałyby do ONZ. Od tej chwili wszelkie restrykcje wygasną. Będziemy pierw- si. Amerykanie nie są jeszcze gotowi i Chińczycy wy- biorą nas. Jesteśmy Azjatami... Wystarczy więc, aby Zgromadzenie Ogólne ONZ przegłosowało w tym roku przyjęcie Chin do Narodów Zjednoczonych. Pułkownikowi Tanace zdawało się, że śni. — Ależ to praca polityków — zaprotestował. — Nie mam w tym środowisku żadnych kontaktów. Jestem przekonany, że nasza sekcja... Generał przerwał mu. — Teoretycznie ma pan rację, pułkowniku. Ale ze względów politycznych mamy związane ręce. Mogę pa- na nawet zapewnić, że gdyby niektórzy członkowie na- szego rządu wiedzieli, jaką misją został pan obarczony, zadenuncjonowaliby pana Amerykanom. Bezwzględne poparcie dla Chin Czang-Kaj-szeka jest kamieniem węgielnym dyplomacji amerykańskiej. W tym roku, jak od dwudziestu czterech lat, zrobią wszystko, co będzie w ich mocy, aby wniosek został odrzucony. I bez pańs- kiej interwencji zostanie odrzucony. Tanace kręciło się w głowie. — Co dokładnie mam zrobić? — Uda się pan do Nowego Jorku — powiedział generał. — Pańska misja polegać będzie na przeciąg- nięciu na naszą stronę tylu delegatów, ilu potrzeba, aby głosowanie wypadło korzystnie dla Chin. I dla nas. Oczywiście tak, aby Amerykanie nie zorientowali się w niczym. — Ale jakich środków... — Wszystkich środków, pułkowniku. Szantażu, prze- kupstwa, zastraszenia. Wszystkich środków nacisku. O jednym tylko pragnę panu przypomnieć: proszę zacho- wywać się tak, jak we wrogim kraju, nikomu nie ufać. Nawet pańska sekcja nie wie o tej misji. Zbyt wielu jej członków ma powiązania z CIA. Jeżeli pan wpadnie, będę zmuszony pana potępić, uznać za zdrajcę i szaleńca. Stanie pan przed amerykańskim trybunałem i zostanie stracony. Pozostanie panu jedno wyjście... Tanaka zgodził się. To była najłatwiejsza część zadania. Następnie generał długo wprowadzał Tanakę w tech- niczne szczegóły misji.' Wyjedzie oficjalnie jako trzeci sekretarz delegacji przy Narodach Zjednoczonych. Sta- nowisko to tradycyjnie przeznaczone było dla członków służb specjalnych, pragnących udać się w celach badaw- czych do USA. Stanowiło to rodzaj gratyfikacji dla su- miennych agentów. Teraz do wyborów pozostał tydzień. Tanaka nie szczędził wysiłków, przede wszystkim jednak musiał polegać na amerykańskich sojusznikach — Mad Dog- sach i Lesterze. W zasadzie sprawa przebiegałaby pomyślnie, ale in- cydent na 11 Ulicy postawił wszystko pod znakiem za- pytania. Pułkownik Tanaka nie miał pojęcia, czy FBI łączy Mad Dogsów z delegatem Lesoto. Jeżeli tak, praca wielu miesięcy może lec w gruzach... Ta myśl tak go pogrążyła, że zdecydował się jechać autobusem. Na szczęście miał przy sobie trzydzieści centów na bi- let. Od kilku miesięcy kierowcy żądali drobnych, aby uniknąć napadów. Autobus dowiózł go na róg 45 Ulicy i Broadwayu, sto metrów od hotelu. Kiosk z gazetami był jeszcze czynny. Tanaka podszedł i sięgnął po ostatnie wydanie „New York Post". Przebiegł szybko oczyma tytuły i uspokojony złożył gazetę. Na razie nic. Od wybuchu żył w ciągłym napięciu. Gazety rozpisy- wały się na ten temat przez dwa dni, potem nagłówki zajęły inne sensacje. W kuluarach ONZ-u panowała zgodna opinia, że delegat Lesoto miał piekielnego pe- cha, żeby spośród wszystkich nowojorskich kobiet wybrać sobie właśnie czarnoskórą bojowniczkę. Potem przestano o nim mówić. Tanaka odetchnął z ulgą, znalazłszy się w swym po- koiku. Starannie zapisał w notesie sumę przekazaną Le- sterowi. Powyżej widniała kwota pięćdziesięciu tysięcy wypłaconych delegatowi Lesoto. W zamian za przysięgę na własne życie, że będzie głosował jak należy, to jest — wbrew oficjalnym instrukcjom swego rządu. Niestety, nie wszyscy delegaci byli tak chciwi. Aby „przekonać" dwu- dziestu dwóch, których potrzebował, Tanaka wykazać musiał wiele pomysłowości, a nawet brutalności. Nie na darmo opłacał Lestera i jego ludzi. Pod warunkiem, że FBI i CIA nie staną im na przeszkodzie... Tanaka wiedział, że prowadzący śledztwo Amerykanie przeczesali drobiaz- gowo gruzy domu przy 11 Ulicy. I że musieli zadawać so- bie wiele pytań w związku z obecnością dyplomaty. Japończyk rozebrał się, przez kilka minut rozmyślał przed przenośnym shintoistycznym ołtarzykiem, a po- tem położył się spać. Jeszcze osiem dni i wsiądzie do Jumbo-jeta lecącego do Tokio. Misja zostanie wypełniona. Z przesądności nie dokonał jeszcze rezerwacji. Jeżeli przegra, nie ma dla niego powrotu. Ale to było ryzyko zawodowe. Nie bał się śmierci. W swoim biurze, w siedzibie delegacji japońskiej pod 866 numerem Unitet Nations Plaża, trzymał pistolet — Naga 7,65 z dwoma magazynkami. Nie mógł nawet zwrócić się do kolegów z tajnych służb japońskich. Dla nich był jedynie dobiegającym końca kariery funkcjona- riuszem, któremu oferowano „honorową" podróż jako nagrodę za wyświadczone usługi. Długo potem ze snu wyrwał go gwałtownie dzwonek telefonu. W głosie Lestera nie było tym razem owej kpiarskiej nutki, która drażniła Tanakę, lecz napięcie i niepokój. — Szpicle są cwańsze niż można by przypuszczać — mruknął. — Chce pan powiedzieć, że... Pułkownik Tanaka nie chciał wierzyć w klęskę. Wszy- stko do tej pory szło tak dobrze. — Spoko, spoko... — przerwał czarny. — Muszę z panem pogadać. Teraz. Niech pan oddzwoni. Odłożył słuchawkę. Tanaka wiedział, co to oznacza. Les- ter obawiał się centrali hotelowej. Japończyk musiał zejść do automatu. I zadzwonić pod numer, który znał na pamięć. Wstał, czując, że serce podeszło mu do gardła. Co mogło się stać o czwartej rano? Wczoraj wieczorem Le- ster miał odbyć końcową rozmowę z zastępcą Johna So- katiego. Aby ustalić takie same warunki. Wszystko zdawało się być na dobrej drodze... Kiedy Tanaka mijał nocnego stróża, ten pomyślał, że żółci naprawdę mają przedziwne obyczaje. Pułkownik Tanaka tupał ze złości, stojąc w ^ budce telefonicznej. Całe szczęście, że o czwartej rano na Szóstej Alei przechodniów było niewielu. — Nic mu nie róbcie! — piszczał w słuchawkę. — Nic! Jeżeli jest agentem federalnym, to byłaby najlepsza metoda na spowodowanie katastrofy. Jeszcze raz zachowaliście się jak gnojki. Po drugiej stronie linii Lester protestował. — Jeżeli pozwolimy mu się tu plątać. Wiktor Kufor pęknie. I w końcu sam poleci opowiedzieć wszystko gli- nom. Japończyk zamilkł, zastanawiając się. Wnosząc z tego, co powiedział Lester, blondyn nie mógł nic zrobić. W przeciwieństwie do niego, zastępca Johna Sokatie- go stanowił poważne zagrożenie. Z dwojga złego, wybrał mniejsze... — Jeżeli coś można zrobić — powiedział ostrożnie — to raczej z tym Kuforem. Trzeba się za to zabrać szybko i upozorować wypadek. W ostateczności obej- dziemy się bez Lesoto. Po drugiej stronie Lester zgodnie ze swym obrzydli- wym przwyzwyczajeniem plasnął językiem, wyrażając dezaprobatę. — Chce pan powiedzieć, że mamy tego faceta grze- cznie odprowadzić do domu? — Jak najbardziej — rozkazał pułkownik. — A resztę zróbcie tak, jak powiedziałem. Popełniliście bar- dzo poważny błąd. Wściekły rzucił słuchawkę. Gdyby tak miał ze sobą tuzin Japończyków! Wychodząc, o mały włos nie wpakował się pod polującą na pasażera taksówkę i usłyszał parę słów pod swoim adresem. Pozostało mu tylko wrócić do hotelu i spróbować zasnąć. Naturalnie, przenosiny drugiego przedstawiciela Le- soto do krainy wiecznych snów stanowią pewną niezręczność. Ale przecież czarna seria zawsze się może zdarzyć. A Tanaka nie miał wyboru. Po głosowaniu FBI może sobie wykryć cały spisek. Do tego czasu jednak trzeba bezlitośnie niszczyć wszelkie ślady. Malko uniósł powieki odnosząc wrażenie, że trzy- dziestotonowa ciężarówka stoi mu nad głową. Jak przez mgłę dojrzał pochyloną nad sobą, skupioną twarz Kri- santema. Zamknął oczy i znów je otworzył: rysy Turka stały się nieco wyraźniejsze. Malko znajdował się w swo- im własnym pokoju i łóżku, całkowicie ubrany. Gdy tyl- ko spróbował unieść głowę, poczuł gwałtowny ból. Dał Krisantemowi znak, aby mu pomógł i wraz z nim dobrnął do umywalki wymiotując, słaby jak zbity pies. Powoli powracało wspomnienie wczorajszego wieczoru. Przed oczyma przesunął mu się obraz nieznajomej, któ- rej suknię rozdarł padając. Potem już nic. Jakim cudem był jeszcze żywy? Miał chęć zapytać Krisantema, ale ten poszedł już do kuchni przygotować kawę. Malko dowlókł się do telefonu i zadzwonił do Ala Katza. On też był w podłym humorze. — Gdzie się pan podziewał? Cały dzień czekałem na wiadomość. — Cały dzień! — jęknął przerażony Malko. — A któ- ra teraz godzina? Słuchawka o mało nie wypadła mu z ręki. — Nie płacę panu za wysiadywanie w knajpach — stwierdził jadowicie Al Katz. Jest siódma wieczorem. Siódma. Malko uświadomił sobie, że gdyby uratowała go policja, Amerykanin wiedziałby o tym. Coś innego ocaliło mu ży- cie. To było niepojęte. Czemuż Jada i jej przyjaciele zadali sobie tyle trudu, aby go zabić, a w końcu puścili go wolno? Zastanawiał się, czy cały ten wieczór nie był wielkim bluf- fem. Ale dlaczego? Szybko opowiedział Alowi ostatnie wy- darzenie. Poprosił o zebranie informacji o Jadzie i Kuforze. Wiedział o niej tylko, że posiada czerwonego odkry- tego cadiiiaca. Kiedy odkładał słuchawkę, do pokoju wszedł z kawą Krisantem, niewiarygodnie jak na niegdysiejszego płatnego mordercę zręczny w pracach domowych. Uśmie- chając się wyrozumiale powiedział: — Och! Cieszę się, widząc że Wasza Wysokość czuje się lepiej. Wasza Wysokość kiepsko wyglądał tej nocy, kiedy odprowadzili go przyjaciele. — Jacy przyjaciele? Krisantem roześmiał się. — Piękna czarna dama i jej dwaj towarzysze. Przynieśli pana... Sam im otworzyłem. Malko nic już nie rozumiał. A więc to Jada go odprowadziła? Po tym, jak chciała go zabić? — Jak wyglądali ci dwaj mężczyźni? — Wasza Wysokość raczy wybaczyć — powiedział Krisantem — ale mieli potwornie zakazane gęby. A na tym Krisantem znał się naprawdę. Wiktor Kufor ze ściśniętym sercem wszedł do budyn- ku, w którym Jada wyznaczyła mu spotkanie. Miało się odbyć na piętnastym piętrze niegdyś okazałego, staroświeckiego gmachu na 93 Ulicy Zachodniej. Od 1939 roku hali wyściełał ten sam orientalny dywan, zużyty aż po osnowę. Marmurowa posadzka była brud- na i popękana. Połowa żarówek przepalona. Tylko portier trzymał się dobrze. W niebieskim mun- durze, z 45 u pasa. Między 76 a 96 Ulicą Zachodnią żyło piętnaście tysięcy narkomanów, którzy nie cofnęliby się przed niczym, kiedy nadarzała się okazja zdobycia dziesięciu dolarów. Dyplomata już miał zawrócić. Ale poza pieniędzmi nęciła go piękna Murzynka. Odkąd przyjechał do No- wego Jorku, miał tylko dwie białe dziewczyny, głupie i nieładne. Czarne Amerykanki traktowały go pogardli- wie. Poza Jadą. Od wczorajszego wieczoru bał się. Miał nadzieję otrzymać to, czego pożąda, nim będzie musiał powiedzieć jej, że się wycofuje. Wysiadł z windy, zadzwonił i drzwi otwarły się natych- miast. Jada wyglądała olśniewająco w obcisłych, złotych spodniach i bluzie, bez biustonosza. Skropiła się Miss Dior tak obficie, jakby jej życie od tego zależało. Nozdrza Wiktora Kufora drgnęły, stał oniemiały z za- chwytu. Jada z uśmiechem wciągnęła go do środka. — Cieszę się, że pan przyszedł. Jej głos był ciepły i przymilny. Brzmiąca w nim nutka erotyzmu sprawiła, że dyplomata w jednej chwili zapomniał o wszystkich niezłomnych postanowieniach. Na niskim stoliku stały dwie szklanki. Gospodyni nastawiła płytę Dionne'y Warwick. Afrykanin zerknął pożądliwie na biust Jady, która usiadła na kanapie tuż obok niego i podała mu J and B. Dyplomata wychylił trunek do dna. Poczuł w gardle łagodne ciepło. Spojrzenie Jady wydało mu się jeszcze bardziej zachęcające. Śmiało położył rękę na jej udzie, opiętym elastyczną dzianiną. Uderzenia serca unosiły jego koszulę. Czuł sprężyste i ciepłe ciało. Jada oparła się wygodnie i Wiktor delektował się pięknem jej piersi. — Podobam się panu? Z odcieniem ironii spoglądała na rwącego się do niej każdą cząsteczką ciała dyplomatę. — Jest pani zachwycająca — powiedział szczerze. Pochyliła się ku niemu, muskając wargami jego szyję. — Pan też. Na tym etapie Wiktor Kufor zapomniał o wszelkich dyplomatycznych subtelnościach. Z oczami wychodzą- cymi z orbit zrobił to, na co miał ochotę, odkąd przestąpił próg tego domu. Obie ręce zanurzył pod jej bluzę, obejmując z pomrukiem zadowolenia piersi. Spodziewał się protestu, jakiegoś gestu oporu, ale Mu- rzynka, jakby dla ułatwienia wyciągnęła się na kanapie. Osunął się na nią, namiętnie przywierając brzuchem do jej brzucha i nie hamując dłużej palącej go żądzy. Gniótł i miesił jej piersi, jak gniecie się w jego kraju ma- niokowe placki. Zachęcony milczącym przyzwoleniem zsunął jej swe- ter i wtulił twarz między piersi, pieszcząc je okrągłymi ruchami języka. Tym razem Jada jęknęła z rozkoszy. Uwielbiała to. Z głową odrzuconą do tyłu, poddawała się, prowadząc jego język cichymi pomrukiwaniami i automatycznie rozchyliła nogi. Gdyby Wiktor wziął ją w tej właśnie chwili, wiele spraw potoczyłoby się inaczej. Dyplomata pomyślał o nadzwyczajnym zadku Jady i to podnieciło go jeszcze silniej. Szeptał luźne słowa w suahili — obscena szczególnie wyszukanie i zastrzeżone dla czarowników. Próbował obrócić Jadę. Jego brutalność nie spodobała się młodej Murzynce i w mgnieniu oka ugasiła jego podniecenie. Pozwoliła jednak Wiktorowi poprzez materiał objąć dłonią wzgórek między udami. Dyplomata hamował się z trudem, oddech miał urywa- ny, ogarnął go żar. Miał wrażenie, że jego nabrzmiały członek eksploduje. Po omacku szukał suwaka spodni Jady. Murzynka szepnęła: — Chodźmy lepiej do sypialni... Będzie nam wygod- niej. Idąc rozpięła bluzę, zatrzymała się na wprost łóżka i odwróciła ku niemu obnażona. Raz jeszcze przylgnął do niej gryząc ją i liżąc żarliwie. To była premia dla niego. Ona jednak tym razem zachowała zimną krew. Sama rozpięła zamek spodni i zsunęła je powoli. Naga wyciągnęła się na łóżku i odsunęła, aby Wiktor mógł się z kolei rozebrać. Zerwał ubranie, jakby go parzyło. Jada delikatnie przesunęła rękę na jego penis, przyprawiając niemal o utratę świadomości. Obróciła się i ułożyła na brzuchu. Wobec cudownego obrysu jej pośladków, nowo mia- nowany ambasador poczuł, że górę bierze dzika strona jego natury. Ukląkł nad Jadą, rozsunął brutalnie jej długie nogi i zwalił się na nią, sapiąc i szepcząc obscenicz- ne suahilskie słowa. Wdarł się w nią jednym pchnięciem, ująwszy ją silnie w biodrach. Jej wnętrze, gorące i głębokie, zareago- wało, gdy tylko w nie wszedł, poruszając się i zaciskając wokół niego. Ale Wiktor Kufor nie wiedział, że wszy- stko to tylko w celu szybszego spełnienia. Jada miała świadomość, że żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się jej wdziękom. A trzeba było, żeby Kufor zupełnie stracił głowę. Eksplodował niemal natychmiast i opadł na plecy Ja- dy. Odczekała chwilkę i wysunęła się spod niego. Dyplo- mata jednocześnie czuł się wspaniale i był nie usatysfak- cjonowany. Wszystko odbyło się zbyt szybko. Jada natrafiła na jego spojrzenie. „Chce mnie zabić" — pomyślała błyskawicznie. I była to prawda. W tej właśnie sekundzie Wiktor, u szczytu erotycznego napięcia, myślał o zgwałceniu Jady i udu- szeniu jej, gdy dozna zaspokojenia. Ten bajeczny tyłeczek doprowadził go do szaleństwa. Namiętnie pociągnęła go do siebie, poruszając się bardzo łagodnie. Pozwoliła mu wygodnie się ułożyć, obserwowała narastające pożądanie, całowała, muskała wysuniętym językiem. Rozkrzyżowała ramiona. Chciała, żeby oswoił się z tą pozycją. Przez kilka minut flirtowali. Wiktor znów lizał jej piersi. Jej brzuch sam powędrował na spotkanie mężczyzny. Pomogła mu wejść. Poruszał się gwałtownie, dysząc jak miech kowalski. Miał zamknięte oczy i uchylone usta. Obserwowała go, leżąc z otwartymi oczyma. Bardzo wolno przesunęła prawą rękę ku skrajowi łóżka szukając tego, co ukryła. Telefon rozbrzmiał w mieszkaniu Malka za dwadzieścia ósma. Odebrał Krisantem. Przysłaniając dłonią słuchawkę oświadczył: — Jakiś bardzo zdenerwowany pan chce mówić z Waszą Wysokością. Nie bardzo rozumiem o co mu cho- dzi. Malko, który wlał w siebie morze kawy, podszedł do aparatu. Zdenerwowanym mężczyzną był Al Katz. — Pański czarnuch — powiedział bez wstępów — należy do delegacji Lesoto. Ściślej mówiąc, jest nawet jej ostatnim żyjącym człowiekiem, bo było ich dwóch. I ma prawo głosu. Malko zaklął po niemiecku. Szpetnie zaklął. Wyjaśniało to wiele spraw. Oto, czemu piękna Jada tak bardzo chciała się go pozbyć. Niechcący wsadził rękę w mrowisko. — Gdzie on jest? — zapytał gwałtownie. — Nie mam zielonego pojęcia — mruknął Ameryka- nin. — W każdym razie ani w biurze, ani w ONZ-ecie, ani w domu. — A Jada? — Nic szczególnego. Jest cover-girl. Nie ustaliliśmy żadnego dokładnego adresu od wielu miesięcy. Red Squadron z FBI wywraca Harlem do góry nogami. — Dobrze by było, żeby się pospieszyli — ponuro powiedział Malko — bo jeżeli interesuje pana moja opi- nia, nasz przyjaciel Wiktor byłby kiepskim klientem dla kompanii ubezpieczeniowej... Nie wahałbym się nawet powiedzieć, że grozi mu śmierć. Zróbcie wszystko, żeby go odnaleźć. Odłożył słuchawkę. Do reszty stracił humor. Po co było nawiązywać kontakt, skoro miał natychmiast go stracić? Lewa dłoń Jady delikatnie masowała kark Wiktora, palce zanurzyły się w jego włosach. Jęczała, prężyła się pod nim. Czuła jego przyspieszony oddech. Ręka, która spoczywała na jej biodrach, prześliznęła się w górę, op- latając jej szyję. Kciuk oparty był na tętnicy. „W porządku" — pomyślała Murzynka. Wiktor Kufor z twarzą wciśniętą w jej ramię poruszał się coraz szybciej. Bardzo powoli ręka Jady wysunęła się 67 spod materaca uzbrojona w szpikulec. Nadeszła ryzy- kowna chwila. Paznokciami lewej ręki precyzyjnie namacała miejsce, w które powinna go wbić. Dyplomata uniósł głowę, czując ukłucie i napotkał jej chłodne spojrzenie. Natychmiast wszystko zrozumiał. Zareagował, przesuwając prawą rękę i zaciskając ją na szyi Jady, ale jednocześnie dolne partie jego ciała kontynuowały niezależne działania. Kiedy Jada wbiła szpikulec, poczuł lekki ból, potem, jakby spoglądał prosto w słońce, gwałtowne oślepienie. Ale to była tylko śmierć. Naprężył się, zacisnął rękę z całych sił i umarł w chwili, gdy osiągał orgazm. Jada zagryzła wargi, wstrząśnięta dziwnym dreszczem. Zdecydowanym ruchem wyciągnęła szpikulec, rzuciła go na ziemię i uwolniła się spod ciała miotanego ago- nalnymi drgawkami. Wiktor wydał jeszcze parę jęków, potem znieruchomiał wyciągnięty na brzuchu, z rękami zaciśniętymi na prześcieradle. Jada odzyskała oddech i przyznała w duchu, że ten orgazm spotęgowany był stra- chem przed śmiercią. W zamyśleniu spoglądała na ciało mężczyzny, którego właśnie zabiła. Jeszcze kilka sekund wcześniej był to żywy człowiek, pełen pożądania i ru- chu. Teraz leżał przed nią kawał mięsa, które niedługo zacznie cuchnąć. Martwe oczy nasunęły jej skojarzenie z leżącymi na ladzie w supersamie rybami. Potem, klęcząc na łóżku obejrzała kark zmarłego. Lśniła na nim tylko maleńka kropelka krwi. Delikatnie starła ją ręcznikiem. Cienki szpikulec przebił móżdżek, powodując natychmiastową śmierć. Tylko szczególnie dokładna sekcja mogłaby pozwolić na wykrycie przyczy- ny zgonu. To był stary sposób z Luizjany. Początkowo używano go do zabijania kaczek, by uniknąć krwotoku. Metodę rozciągnięto na białych. Niejeden atak apokleksji moż- na by przypisać małej igiełce, która zabijała bez- boleśnie. Kufora zresztą nie poddadzą pewnie sekcji. Nie kroi się dyplomatów. Chyba, że w Lesoto, żeby ich zjeść. Jada poszła do łazienki, potem się ubrała. Zadzwo- niła do Lestera, który czekał trzy domy dalej, w kafejce. — Gotowe. Wszystko w porządku. — Zaraz będę — powiedział uspokojony. Pięć minut później był na miejscu. Ruszył prosto ku łóżku i obrócił ciało Kufora. — Musiał z niego być niezły kogut — stwierdził w rozmarzeniu. — Pewnie się doskonale bawiłaś... I to już była cała mowa pogrzebowa dla Wiktora Ku- fora, przelotnie pełniącego funkcję ambasadora nad- zwyczajnego i pełnomocnego. Jada nie odpowiedziała. Wiedziała, że Lester od dawna chciał się z nią przespać. — Uwolnij mnie od tego — powiedziała chłodno. Lester zatarł ręce, wesoły jak szczygieł. — Nasz żółty kolega będzie tym razem zadowolony. Odwaliliśmy dobrą robotę. — Ja — uściśliła Jada. — Gdzie go zostawisz? — Na ławce w Central Park. Pomyślą, że miał atak. Jada spojrzała na niego z niepokojem. — To niebezpieczne, co? Wzruszył ramionami. — Nie bardziej niż cała reszta. To też czarny. Biali się nim nie przejmą. Dałem pięć stów portierowi, żeby się zamknął. Powiedziałem, że muszę przewieźć naćpanego kumpla. Wąsy Ala Katza tak bardzo zwieszały się w /^ dół, że przypominały rudy, spadzisty daszek. Poprzez otwarte okno wpatrywał się w wielki, przeszklony budynek Narodów Zjednoczo- nych po drugiej stronie Pierwszej Alei. Bawił się pió- rem, rysując w notesie wisielców. — Ustalono już przyczynę śmierci? — zapytał Malko. Al Katz spuścił wzrok, skupiając się na udoskonala- niu portretu wisielca. — Wygląda na atak serca. Znaleziono go tej nocy. Leżał jak długi na ławce. Lekarze pokroili go na kawałki, ale bez rezultatu. Żadnych śladów przemocy ani krwotoku. FBI odnalazło adres owej Jady. W rzeczywistości nazywa się Sue Beal, mieszka przy 93 Ulicy Zachodniej. Ale nie można nic zrobić. — A jednak jestem przekonany, że ten człowiek został zamordowany — powiedział Malko. — Tamtego wieczoru wyglądał na śmiertelnie przerażonego. — Wiem — przyznał Al Katz. Jego spojrzenie zwróciło się znów na drugą stronę ulicy. W tej właśnie chwili delegaci uczestniczący w Zgroma- dzeniu Ogólnym mieli chwilę odpoczynku, dobrze zasłużonego po przełknięciu gwałtownej napaści Albanii na komunistyczne Chiny. Gwatemala przygotowywała się do udzielenia ostrej czterdziestopięciominutowej repliki, opracowanej od A do Z w Departamencie Stanu. — Można powiedzieć, że delegację Lesoto prześladuje pech — ze smutkiem skonkludował Malko. — Mamy na karku dwa trupy, a nie możemy zrobić nic sensownego. Katz wzruszył ramionami. — Pierwszy bez wątpienia zginął w wypadku. Drugi najzwyczajniej dostał ataku. — A mnie po prostu grzecznie odstawiono do domu po postraszeniu. Co na to FBI? — FBI to banda durniów — warknął Katz. — Jeżeli będę ich poszturchiwał, zamkną dziewczynę i garstkę Mad Dogsów pod byle pretekstem. Że za głęboko od- dychali albo że ktoś kichnął na trasie przejazdu prezy- denta. Dużo by nam to dało... — Mam pomysł — powiedział nagle Malko. — A! — Al Katz spojrzał krzywo, bez cienia zachwy- tu. — Postraszę ich. Żeby sprowokować do działania. — W jaki sposób? Piwnozłote oczy Malka lśniły. Podobał mu się własny pomysł. — Zagrożę im szantażem. Zażądam pieniędzy w za- mian za milczenie. Powiem, że ich układ z Lesoto jest mi znany. Ale trzeba będzie rzeczywiście pilnie strzec mojej skromnej osoby. Odpowiedzią był uspokajający gest Ala Katza. — Będzie pan tak dobrze pilnowany, że tylko cała ar- mia zdoła pana zgładzić. Malko już to gdzieś słyszał. Ale Al Katz właśnie sięgnął po słuchawkę telefoniczną. — Niektórzy moi przyjaciele chcieliby pana poznać — powiedział. — Mogą być panu pomocni. Zjemy jutro razem obiad. Poza tym są oczywiście Chris Jones i Mil- ton Brabeck. Są w „Americanie" od rana. Na polecenie Dawida Wise. Ufa im pan, prawda? — O ile dojdzie do regularnej bitwy — tak — roześmiał się Malko. — Ale w dzisiejszych czasach rzadko się to zdarza w krajach cywilizowanych. Razem wzięci, obaj goryle z CIA mieli móżdżek dorosłego kanarka i siłę rażenia ogromnego lotniskow- ca. Nie była to idealna kombinacja do przeprowadzenia delikatnej akcji. Całe szczęście, że miał Krisantema. — Zadzwonię do Jady dziś wieczorem, do „Hippopota- musa" — poinformował. — Zgodnie z tym, co mówiła, jest tam co wieczór. Wolę nie posługiwać się rewelacja- mi FBI. — Chcę się z panią spotkać — nalegał Malko. Po drugiej stronie kabla rozległo się zniecierpliwione wes- tchnienie. — Mam niewiele czasu. Proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu. W dodatku schlał się pan na śmierć, musiałam pana odwozić. — W przyszłym tygodniu będzie za późno. Nigdy jeszcze nie praktykując szantażu, Malko nie wiedział co robią fachowcy, żeby spłoszyć ofiarę. Wyglądało na to, że miał pewne zdolności, bo w głosie Jady zabrzmiała nutka niepokoju. — Co pan chce przez to powiedzieć? — Nie mogę tego wyjaśniać przez telefon — powie- dział — ale dotyczy to bezpośrednio pani. Zamilkł na parę sekund, a następnie rzucił: — Wiem, za co daliście Johnowi Sokatiemu dużo pieniędzy. Po drugiej stronie kabla zapadło długie milczenie. W tle Malko usłyszał muzykę. Potem Jada powiedziała bardzo powoli: — Nie wiem, o czym pan mówi. Malko zdobył się na wspaniały makiaweliczny chichot. — Nie będę pani opowiadał historyjek, lepiej dla pa- ni będzie uwierzyć mi na słowo. Bo są ludzie, którzy mi uwierzą, jeśli zechcę z nimi rozmawiać. Na przykład FBI. Będę czekał w P.Q. Ciark jutro koło siódmej. Po- rozmawiamy. Odłożył słuchawkę. Kości zostały rzucone! Nie było odwrotu. Jeżeli Jada przyjdzie na spotkanie, potwierdzi tym samym najczarniejsze domysły FBI i CIA. Zmowa mająca na celu pokierowanie głosowaniem Zgromadze- nia Ogólnego faktycznie istnieje. Budynek przy rogu Lennox Avenue i 117 Ulicy Za- chodniej, w sercu Harlemu wypłoszyłby nawet doświad- czoną opiekunkę społeczną. Pułkownik Tanaka zapłacił za taksówkę i stanął, nieufnie przyglądając się jego fasa- dzie, potem zweryfikował raz jeszcze adres, który zanotował na „New York Post". Rzeczywiście było to miejsce, gdzie wyznaczył mu spotkanie Lester. Na szós- tym piętrze. Wyglądało na to, że przywódca Mad Do- gsów przenosił się z kryjówki do kryjówki, aby zmylić FBI. Zawsze w zakazanej okolicy. Japończyk wszedł, wstrzymując oddech. Ogromny szczur przemknął mrocznym korytarzem. Dziesiątki ich grasowały po hallu. Winda nie działała. Skrzynki na listy były porozpruwane, zamek w drzwiach wyrwany. Tele- fon w hallu zwisał smętnie na kablu, połamany. Odbicie Tanaki załamywało się w ośmiu kawałkach potłuczonego lustra. Ściany pokrywały obsceniczne gryzmoły i podejrzane plamy. Japończyk więc starannie unikał otarcia się o nie. Czym wyżej wchodził, tym scho- dy stawały się bardziej strome. Wreszcie dotarł na szós- te piętro i zlany potem zapukał do drzwi. Usłyszał szczęknięcie trzech zamków, potem spoza zabezpieczonych solidnym łańcuchem drzwi wychyliła się rozczochrana głowa Lestera. Zamknął je i natych- miast otworzył, wpuszczając Japończyka. Pokój był prawie pusty. Prócz dwóch plakatów na ścianach, biurka, na któ- rym leżał automatyczny kolt 45 i sterta magazynków 74 oraz nakrytego orientalną narzutą wąskiego łóżka, nie znajdowało się w nim nic więcej. Przez otwarte okno widać było dachy Harlemu, nastroszone mrowiem an- ten telewizyjnych. — Mam kłopoty — zaczął bawiąc się magazynkiem Lester. — Z tym facetem, którego nie dał pan sprzątnąć. Tanaka, pod którym ugięły się nogi, usiadł na łóżku, przeklinając po cichu Mad Dogsów. Gdyby ci kretyni nie mieszali polityki i zabawy bombami, wszystko poszłoby dobrze. Poczuł, że kręci mu się w głowie. W napięciu słuchał opowieści Lestera. — Kim jest ten człowiek? — spytał w końcu. Lester wypluł gumę do żucia. — Nigdy go nie widziałem. Prosiłem Jadę, żeby przyszła z panem pogadać. Zna go. Zaraz tu będzie. Siedzieli w milczeniu. Tanaka pogrążył się w rozmyś- laniach. W końcu na schodach rozległy się odgłosy kro- ków, potem pukanie do drzwi. Lester otworzył. Weszła Jada w zielonych spodniach i bluzie, z włosami przewią- zanymi jedwabną apaszką. Pułkownik Tanaka wstał i ukłonił się jej. Jada była o dobrych dziesięć centyme- trów wyższa od niego. Kiedy podchodziła do biurka odłożyć torebkę, Tanaka mimo woli zauważył jej ponętny zadek. Z trudem zdołał oderwać od niej wzrok i myśli, by skoncentrować się na poważnych sprawach. — Co pani sądzi o tym blondynie? Zakłopotana potrząsnęła głową. — Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie wygląda na glinę. Jednak potrafi się bić, niełatwo traci zimną krew i nie ugania się za mną, żeby mnie przelecieć. Tylko tyle mogę powiedzieć na pewno. I mieszka w drogiej dzielni- cy. — Skąd mógł się dowiedzieć? — Najlepszym wyjściem byłoby go sprzątnąć — wtrą- cił się Lester, zanim Jada zdążyła odpowiedzieć. Tanaka aż podskoczył: jeżeli by im pozwolił, wycięliby w pień pół miasta. Naprawdę trzeba było sza- lonej lojalności i przywiązania do cesarza, żeby pracować z takimi degeneratami! — Przede wszystkim — zapytał ostro — czy zacho- wujecie niezbędną ostrożność? To dzisiejsze spotkanie. Gdyby któreś z was było śledzone? Lester splunął przez okno. — Jesteśmy w Harlemie. Gliny nie czują się tutaj, jak we własnym domu. — Niech pani idzie na to spotkanie — powiedział Tanaka. — Nim cokolwiek postanowimy, musimy wie- dzieć kim jest, czego chce. I co wie. Murzyn zarechotał. — To cwaniak, który chce zagarnąć trochę forsy. — Albo FBI — powiedział zimno Tanaka. Jako dobry fachowiec brał pod uwagę najgorsze hi- potezy. Ile by dał, żeby ten tydzień wreszcie minął! Po- dejrzliwie spojrzał na Lestera. — Jest pan pewien, że reszta pójdzie zgodnie z pla- nem? Lester plasnął językiem. — Zupełnie. Tanaka potrzebował pokrzepić się na duchu. — Proszę powiedzieć mi coś bliższego. Lester zaczął mówić. Skinienia głowy Japończyka dawały wyraz aprobacie planu. Wyglądało na to, że FBI nie wpadła na ich trop, sprawy rozwijały się pomyślnie. Tanakę rozpierała duma. Oto on, prosty oficer armii japońskiej, zada cios potężnej Ameryce. To będzie dru- gi Peari Harbour. Stał się nagle pełen wyrozumiałości wobec tego Mu- rzyna o dziwacznych włosach i wyglądzie wygłodniałego wilka. I tej zbyt pięknej dziewczyny o okrutnych oczach. — Jakim cudem ten człowiek mógł dowiedzieć się o naszych planach? — powtórzył pytanie. Jada spuściła głowę. — John mógł się tym przechwalać. Może to po pros- tu łajdak, który ma ochotę na łatwy zarobek. Szantażys- ta. — W takim przypadku powinniśmy się go pozbyć. Będzie mniej groźny martwy niż żywy. Ale jego śmierć musi przejść niezauważona przez co najmniej 10 dni. Mógłby pan... — To będzie drogo kosztowało — uprzedził Lester. Tanaka żachnął się rozdrażniony: — Nie powinienem dać panu złamanego centa. To wszystko pańska wina. — W porządku, niech pan sam go załatwi — złośliwie uciął Lester. Tanaka milczał, zszokowany taką bezczelnością. Po chwili zmarszczył brwi i zapytał: — Ile? — Pięć tysięcy. Japończyk aż krzyknął. Kiedy szło o pieniądze jego ojczyzny, był chytry jak Harpagon. Żył oszczędnie, jadał w kafejkach, wsiadał do taksówek tylko w razie konieczności. Cyferki z czarnego notesu przyprawiały go o zawrót głowy. Mógł sobie mówić, że stawka była niezwykle wysoka, ale i tak z bólem serca wydawał każ- dy grosz. — Powiedzmy — cztery i zgoda — powiedział. Dobrze ocalić chociaż tyle. Ustalili parę technicznych szczegółów, po czym Japończyk wyszedł jako pierwszy. Lester zawołał jesz- cze za nim: — Niech się pan nie plącze po Lennox, bo panu poderżną gardziołko. Na rogu 119 jest postój. Malko, po poranku spędzonym w kuluarach ONZ-u spotkał się z Katzem przy rogu Pierwszej Alei i 54 Uli- cy, w kafejce opanowanej przez homoseksualistów. W południe było tu w miarę spokojnie. Gdy podszedł do stojącego za przepierzeniem stolika, Amerykanin siedział już w towarzystwie dwóch kobiet. Obie były Chinkami. Jedna śliczna jak laleczka, druga brzydka ni- czym siedem grzechów głównych. Miała surową twarz nauczycielki, suchą i pomarszczoną jak zwiędłe jabłko. W dodatku szpecił ją koczek z mocno ściągniętych do tyłu siwych włosów. Malko instynktownie usiadł obok ładniejszej. Al Katz, pijący właśnie drugą szklankę J and B, przed- stawił ich sobie. — Oto książę Malko. Pracuje nad interesującym nas problemem. Kobiety powitały go skinieniem głów. Katz wskazał starszą. — Pani Tso pracuje w sekcji chińskiej jako kaligraf. Ma również powiązania ze Służbą Bezpieczeństwa, Tai- pek. Z tego względu pańska misja interesuje ją w najwyż- szej mierze. Elegancka forma powiedzenia, że pani Tso jest kali- grafującym szpiclem. Małe, czarne oczka wwiercały się w Malka, precyzyj- nie, jak mikroskop. Przygaszony uśmiech wykrzywił jej usta i odsłonił żółte, zaniedbane zęby. ^ — Siedzimy pańską pracę z olbrzymim zainteresowa- niem — powiedziała doskonałą angielszczyzną. — Rozu- mie się samo przez się, że negatywny wynik głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym miałby nieobliczalne konse- kwencje. (Powtórzyła to słowo, delektując się nim). Nie- obliczalne. Dla nikogo nie stanowiło sekretu, że „chińskie lobby" w Waszyngtonie było niezwykle wpływowe. I stary Czang-Kai-szek wymusił na Departamencie Stanu kolo- salne ustępstwa, w zamian za umożliwienie utworzenia bazy amerykańskiej na Formozie. Ustępstwa w rodzaju nieuznawania Chin komunistycznych, póki ich rząd będzie istniał. Malko przyznał, że los Formozy wysuwał się na pierwsze miejsce wśród jego osobistych problemów. Na- wet przed remontem własnego zamku. Pani Tso zadała mu parę grzecznościowych pytań, zachwyciła się wytrwałością w pracy, zaproponowała zwiedzenie For- mozy. Malko odwdzięczył się perfidnym pytaniem: — Panienka jest pani córką? Sławne opanowanie ludzi Wschodu okazało się być jeszcze jednym mitem, bo pani Tso mało nie skoczyła mu do oczu. — Panna Lo-ning pracuje jako przewodniczka w ONZ. Należy także do naszych służb. Jako pracownik kontraktowy. Lo-ning skromnie skłoniła głowę, przesyłając jedna- kowoż Malkowi figlarne spojrzenie. Wyglądała na osobę z poczuciem humoru. Katz wtrącił wreszcie swoje trzy grosze do rozmowy: —Panna Lo-ning będzie odtąd pana strzegła na tere- nie Narodów Zjednoczonych. Malko popatrzył na uroczą laleczkę, siedzącą tuż obok niego. — O ile pani nie posiada jakiejś tajemniczej broni, nie wyobrażam sobie doprawdy, jak mogłaby mnie chronić. Lo-ning prychnęła krótko azjatyckim obyczajem. Urażona pani Tso wyjaśniła: — Panna Lo-ning będzie w stałym kontakcie z nami. A my będziemy pana ochraniać! Katz dodał: — Jeżeli idzie o ochronę, to nawet prezydent nie ma lepszej. — FBI rzadko fatyguje się z powodu szantażystów. Na razie proszę powiedzieć Chrisowi i Miltonowi, żeby pochowali się ze swoimi spluwami. Wolę panią Lo-ning. To dyskretniejsze. Lo-ning znowu prychnęła. — Cóż, mam nadzieję, że dobrze wypełni zadanie — dodała stara Chinka. Co powiedziałaby na to Aleksandra? Dziewczyny z Jetset i Lo-ning mogły doskonale wypełnić dnie i noce najbardziej nawet uczciwego mężczyzny. Katz poczekał, aż minie ich pedał o malinowych włosach, z takimże pudełkiem na smyczy i pochylił się nad stołem. — Oto nasz plan. Malko wybrał P.Q. Ciark, modne bistro przy Trzeciej Alei, pozostałość po wyburzonym domu i stolik w sa- mym końcu — ten sam, który zaszczycali niekiedy Aris- toteles Onassis i jego nowa żona. Ukryty za załomem ściany, zapewniał pełną intymność. Jada spóźniała się już ponad 10 minut. W mrocznej sali mało co było widać i Malko zaczynał się nudzić. Dał wolne Krisantemowi. Na razie nic mu nie groziło. Jeszcze nie. Lo-ning bardzo uprzejmie podała mu osobisty numer telefonu. Aby czuł się bezpiecznie. Turek natłuścił swą garottę, naoliwił pistolet i przeprowadził rekonesans w okolicznych sklepach. Kiedy Malko poinformował go, że Chris i Milton są w mieście, sposępniał. Nie bardzo się lubili. Wreszcie zjawiła się Jada. Prześliznęła się między stolikami. Mocno umalowana, wyglądała wspaniale w króciutkiej, pomarańczowej sukience i dobranych kolo- rystycznie rajstopach. Kiedy usiadła, trzy okoliczne sto- liki miały okazję przekonać się, że pod rajstopami ma maleńkie, także pomarańczowe majteczki. Nawet w P.Q. Ciark, gdzie roiło się od modelek i co- ver-girls przyciągała uwagę. Stojący przy wejściu portier ciągle jeszcze nie mógł dojść do siebie. Murzynka popatrzyła na czarną tablicę, na której wy- pisano menu, zamówiła London Broił, sałatkę i Pepsi, zapaliła papierosa i zwróciła spojrzenie na Malka. — Czego pan chce? Zadała pytanie brutalnie, bez śladu kobiecości. Mal- ko aż poczuł się nieswojo. Naprawdę nie był w stanie wczuć się w rolę szantażysty. — Pieniędzy — powiedział. W duchu błagał przodków o wybaczenie. Jada skrzywiła piękne usta i zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. Potem wyraz jej twarzy stał się łagodniejszy, a upierścieniona dłoń spoczęła na ramieniu Malka. — Czemu pan tak mówi? Nigdy bym się tego po pa- nu nie spodziewała. A przede wszystkim, dlaczego miałabym dawać panu pieniądze? Malko zdobył się z trudem na ironiczny uśmiech. — Bo wiem o rzeczach, które mogą pani napytać bie- dy. Co proponowała pani Johnowi Sokatiemu tuż przed jego śmiercią. I na co się zgodził. Papieros Jady wypalał się na popielniczce, ona jed- nak nie odrywała oczu od Malka, jakby chciała go zahipno- tyzować. — A co mu zaproponowałam? — Żeby głosował za wnioskiem o przywrócenie praw Chińskiej Republice Ludowej. Kobieta umoczyła wargi w Pepsi i odpowiedziała: — Widzę, że jest pan dobrze poinformowany. Jak zdobył pan te wiadomości? Malko z trudem ukrył zadowolenie. A więc nie mylił się. Ale to nie będzie łatwa partia. — To nie pani sprawa — powiedział gwałtownie. — Jest pani skłonna zapłacić za moje milczenie? — Ile? — Dziesięć tysięcy, natychmiast. Rzucił sumę tak sobie, żeby zobaczyć reakcję. Jada uśmiechnęła się ironicznie. — W mieście, gdzie mordują ludzi dla paru centów, nie chadza się z dziesięcioma tysiącami. Ale może je pan mieć jutro. Malko potrząsnął głową, udając rozczarowanie. — Myślałem, że pani zrozumiała, że chcę pieniędzy teraz. — Niech pan nie będzie dzieckiem — ucięła sucho. - Spotkamy się jutro. Będę miała pieniądze. W każ- dym razie, to nie ja je panu dam. Malko zaniepokoił się. Jada zbyt łatwo przyjęła wa- runki. Z daleka czuć było podstęp. Chyba że Mad Dogsi i ten, kto za nimi stał, wpadli w totalną panikę. — Proszę przyjść do mnie — zaproponował. Zaśmiała się głucho. — Żeby pan wszystko nagrał! Nie, będę czekała przed cmentarzyskiem samochodów, na wprost Harlem River, przy 207 Ulicy. Zna pan mój samochód? Bez słowa zjadła porcję London Broił. Wysączyła Pepsi, uśmiechnęła się do Malka lodowato i wstała. — Do jutra. Do dziewiątej wieczorem. Proszę być punktualnie. Gdy odchodziła, raz jeszcze z podziwem spojrzał na jej zadek. Nawet jakiś młody pedał się odwrócił. Malko poprosił o rachunek. Za dobrze mu szło. Będzie spokoj- niejszy pojutrze rano. Na razie nie był zbyt nęcącym klientem dla agencji ubezpieczeniowych. Skąd pochodziły pieniądze Jady? Mad Dogsi nie byli bogaci. Ktoś się za tym krył. Jada tańczyła, ale grał ktoś inny. CIA miała podstawy do niepokoju. A przecież wszyscy sinolodzy byli zgodni: Pekin w żad- nym razie nie działałby w ten sposób. Chińczykom zbyt zależało na zwycięstwie bezdyskusyjnym i druzgocącym. To była jeszcze jedna zagadka. Cmentarzysko samochodów przy 207 Ulicy /Zachodniej to prawdopodobnie najbardziej zakazany rejon Harlemu. W dodatku, sąsia- duje on z parkingiem metra IRT, słabo oświet- lonym żółtawymi reflektorami. Nawet czarni unikają nocnych Spacerów po tej części Harlemu. 207 Ulica znajduje się powyżej Manhattanu, na pomoc od pasa ziemi ciągnącego się między Hudson na zachodzie i Harlem River na wschodzie. Tamtejszy park — Inwood Hill Park — bije niewątpliwie światowe rekordy przestępczości na metr kwadratowy. Malko wytężał wzrok, usiłując dojrzeć cokolwiek wśród zalegających cmentarzysko ciemności. Zdawało mu się, że coś się poruszyło. Przyszedł kwadrans wcześniej. Zaparkował dokładnie w miejscu wskazanym przez Jadę. Gdzieś upadła z łoskotem blacha i Malko aż podskoczył. Jego dodge stał w świetle latarni, stanowiąc doskonały cel. Na trzy metry przed maską samochodu wyrosły nagle dwie postacie. Murzyn z dziewczyną. Rozdzielili się za- raz. Dziewczyna przeszła ze spuszczoną głową przed sa- mochodem. Malko zobaczył, że wsuwa do torebki bank- not. Miała nie więcej niż dwanaście lat. Cmentarzysko było azylem dla początkujących prostytutek, biorących dolara za numer. Puls Malka odzyskał normalny rytm. Agent rzucił okiem w lusterko wsteczne. Za nim 207 Ulica skręcała w stronę Broadway'u. Jada najprawdopodobniej nadej- dzie stamtąd. Zielona lampka zabłysła na tablicy roz- dzielczej "wozu. Pochylił się lekko i powiedział stłumionym głosem: — Nic takiego. Zakochana para. Trzeba było upoetycznić nieco te ponure i depry- mujące chwile oczekiwania. Światełko zgasło. Na pozór dogde był najzwyklejszym samochodem. Nawet bez anteny radiowej. Trzeba było podejść bar- dzo blisko, żeby dostrzec dwa metalowe kable, wtopio- ne w masę przedniej szyby. Wyglądały na urządzenie do odladzania. A była to potężna antena radiostacji na- dawczo-odbiorczej, w którą wyposażono dodge'a. Mi- krofon ukryto w kierownicy. Bardzo cichy głos dobiegał spod tablicy rozdzielczej. Oryginalny silnik wymieniono na inny, o mocy 420 koni, pozwalający dodge'owi przekroczyć prędkość 200 kilometrów. Ogumienie przygotowane było na zetknię- cie z kulami, podobnie jak przednia szyba. Testowany na 11,43 z odległości dwudziestu metrów. Bagażnik tak- że różnił się od zwykłego, bo otwierał się od wewnątrz, co nie zmieniało faktu, że Elkowi Krisantemowi, leżące- mu w nim od godziny, czas dłużył się nieznośnie. Wyko- rzystał to, by natrzeć czosnkiem cały magazynek naboi. Stara mania... Tego wieczoru Malko był z pewnością najlepiej strzeżonym człowiekiem w Nowym Jorku. Numer jego samochodu znany był wszystkim patrolom, aż po Long Island. W samym tylko Harlemie czekało dwadzieścia wozów FBI. Problem był podobny, jak w razie porwa- nia. Aresztowanie Jady niczemu nie służyło. Chodziło o to, żeby doprowadziła Malka do kogoś innego, a to wiązało się z pewnym ryzykiem. Bo w Harlemie nocą nie było mowy o jawnym śledzeniu samochodu. FBI znalazła na to sposób. Malko miał w kieszeni specjalnie sfabrykowaną paczkę papierosów — silny na- dajnik o zasięgu dwóch mil. Pięć spośród samochodów FBI wyposażono w goniometry. W zasadzie nie powinni stracić z nim kontaktu... Najsprytniejsza sztuczka polegała na tym, że aparat miał tylko wbudowaną antenę i nadawał leżąc w kiesze- ni Malka. Wystarczyło przycisnąć włącznik. Nawet Lo-ning brała udział w grze. Krążyła volkswa- genem w rejonie 207 Ulicy, udając zmotoryzowaną prostytutkę. W torebce miała pojemniczek gazu Mace wystarczający do unieszkodliwienia połowy Harlemu. Malko podskoczył. Jakiś samochód zatrzymał się tuż za nim. Nawet nie zauważył, kiedy nadjechał. Nieźle się zaczyna. Zerknął w lusterko. To był czerwony cadiiiac Jady. — To ona — szepnął do mikrofonu. Potem czekał. Jada mignęła dwa razy światłami, ale nie wychodziła. Malko musiał zdecydować się na opusz- czenie fortecy na kołach. To było do przewidzenia. Wysiadł powoli, uruchomił nadajnik i podszedł do cadii- laca. Jada chyba była sama. Nacisnęła przełącznik i szy- ba opuściła się bezgłośnie. — Na co pan czeka? Głos Jady był twardy i poirytowany. Malko pochylił się ku niej. Włosy miała uczesane normalnie, w krótkie loczki. Musiała wydać fortunę na wyprostowanie ich, za to teraz były jedwabiste, jak włosy białej kobiety. Miała na sobie obcisłą, pomarańczową mini, w której już ją widział. — Dokąd jedziemy? — zapytał. — Niech pan wsiada — mruknęła. — Albo odjeżdżam. Niechętnie okrążył samochód i otworzył drzwiczki. Skoro tylko usiadł, Jada ruszyła, skręciła w prawo w ósmą Aleję, potem w lewo, w 204 Ulicę. Przez długie minuty jechali w milczeniu. Dzielnica była bezludna, pełna zamkniętych składów, terenów nie zabudowa- nych, walących się domów, nędznych baraczków, porzu- conych samochodów, ograbionych do gołej karoserii. Murzynka jechała powoli. Włączyła radio, a potem zwróciła się do Malka. — Czy jest pan uzbrojony? Nie leżało to w jego naturze. Potrząsnął głową i powiedział mimo wszystko nieco przyduszonym głosem: — Dlaczego? Czyż powinienem? Jada gwizdnęła i zerknęła na niego kątem oka. Pomarańczowa sukienka zsunęła się, obnażając długie nogi, a gdy hamowała, Malko dostrzegł jasne majteczki. Nie widać było, żeby przejmowała się tym zbytnio. — Ma pani pieniądze? — zapytał. — Dokąd jedziemy? — Dostanie je pan — odpowiedziała. — Mamy spot- kanie za dwadzieścia minut. Na razie przejedziemy się trochę. — Gdzie? — Sam pan zobaczy. W niczym nie przypominała zmysłowej dziewczyny, która tuliła się do niego w „Hippopotamusie". Pałała prawie namacalnie nienawiścią. Malko uświadomił so- bie nagle, że mokra od potu koszula przykleiła mu się do pleców. Serce waliło mu jak opętane... Spacerek po Harlemie wydawał mu się raczej depry- mujący. Zastanawiał się, co też robi Krisantem. Turek miał adres Jady, zdobyty przez Red Squadron i nic poza tym. Malko usiłował się uspokoić, myśląc o dziesiątkach policjantów rozlokowanych po całym Harlemie, aby go pilnować. W najgorszym razie szybko odnajdą jego ciało. Przejechali wzdłuż muru rozległego cmentarza, skręcili raz i drugi, zagłębiając się coraz bardziej w Har- lem. Od czasu do czasu Jada zwalniała. Dwukrotnie zatrzymała się niby to, żeby zapalić papierosa. Gdyby jakiś samochód ich śledził, zauważyłaby niewątpliwie. Malko zerkał na nią kątem oka. Była zupełnie rozluźniona. Miał tylko nadzieję, że elektroniczne cacko FBI działało lepiej niż Apollo XXIII. W każdym razie Murzynka nie miała przy sobie bro- ni. I byli sami w cadiiiacu. Mijali sporo samochodów, ale tłoku na jezdni nie było. Nie było też prawie w ogóle do- mów. Tylko magazyny i długie, czarne mury. Pieszych ani śladu. Jumbo-jet, startujący z Newark w New Jersey przeleciał bardzo nisko, zagłuszając radio. Malko zau- ważył w lusterku światła samochodu, który właśnie ich mijał. Zrównał się z nimi i zwolnił. Zobaczył dwie czarne twarze spoglądające na niego wrogo. Biały w towarzys- twie Murzynki w Harlemie stanowił prowokację do mordu. — Dotrzemy tam wreszcie? — zapytał Malko. — Już niedługo — enigmatycznie odpowiedziała Ja- da. John Webster pełnił straż na budowie Colonial Conc- rete do siódmej rano. Spokojna praca. Nie było nic do ukradzenia, tylko olbrzymie betoniarki. Całe szczęście, bo magazyny znajdowały się na 145 Ulicy, w środku Harlemu. Wszystko, co można było ukraść, znikało. John trzymał cały czas w pogotowiu swoją policyjną 38 i miał dość ładunków, żeby przetrwać oblężenie. Poza tym zamykał się w budce wartowniczej. Nagle ktoś cicho zastukał w szybę. Wstał, kładąc dłoń na rękojeści. Kto mógł przyjść o dziesiątej wieczorem? Poświecił latarką i poznał Chucka, jednego z kierowców betoniarek. Był to mniej więcej trzydziestoletni Murzyn. John pomyślał od razu, że musiał coś zostawić w samo- chodzie. John Webster odsunął zasuwkę i otworzył. Chuck pospiesznie wszedł, uśmiechając się do Johna. Nim ten otrząsnął się z zaskoczenia, dwaj inni Murzyni wśliznęli się do baraku. Nie znani Johnowi. Zmarszczył brwi. Mi- mo że miał przy sobie tylko pięć dolarów. Ale z tymi przeklętymi narkomanami nigdy nic nie wiadomo... Przyjrzał się uważnie dwóm nieznajomym. Wyglądali na spokojnych i opanowanych, byli nawet dobrze ubrani. — Dziwna pora na wizyty u mnie — zauważył z po- zornym rozbawieniem. — I to z kumplami. Coś tu zawieruszyłeś? Chuck potrząsnął głową. — Nie, nie. — No to co cię tu przyniosło? John Webster ukrywał strach, jak mógł. Chuck, zde- nerwowany, przestępował z nogi na nogę. — Wezmę na chwilę ciężarówkę. — Co takiego? Webster sądził, że się przesłyszał. Co można w środku nocy robić z betoniarką? Śmierdziało mu to jakimś kantem. Chce pewnie opylić opony, silnik i wszy- stko, co się da wymontować. Cofnął się, żeby mieć wszystkich trzech na muszce. Jego stare serce waliło jak młot. — Hej! To chyba żart? Chuck pokręcił głową. — Nie, biorę ciężarówkę. Nagle John dostrzegł pistolet w dłoni jednego z Mu- rzynów. Kolt 45 z odwiedzionym kurkiem był wymierzo- ny w niego. Nie miał nawet czasu sięgnąć po broń. Poczuł nieprzyjemny skurcz żołądka. — Chuck — jęknął zduszonym głosem. Nie był w stanie oderwać oczu od czarnego otworu. Murzyn pozostawał niewzruszony. John poczuł, że za chwilę zleje się w portki i zrozumiawszy to opadł ciężko na krzesło. — Biorę wóz na godzinę, a potem odstawiam, masz moje słowo, człowieku — tłumaczył Chuck. — Wrócą wszystkie części. Tylko się trochę przejedzie- my. John Webster nic już nie rozumiał. Co to za pomysły ze spacerem? Przecież nie pojadą na podryw trzydzies- totonową betoniarką! Chuck wyszedł, zostawiając Johna sam na sam z dwo- ma czarnymi. Chwilę potem dobiegł ich warkot silnika. Zgrzytnęły biegi, ciężki wehikuł szarpnął, wykręcił i podjechał pod wartownię Webstera. Chuck wychylił się z kabiny. Jeden z czarnych dołączył do niego. — Na razie, John — krzyknął Chuck. Trzeci Murzyn uśmiechnął się pogodnie. — Zostaję z tobą, człowieku. Żeby ci żadne głupstwo nie przyszło do głowy. Kiedy Chuck wróci, zostawimy cię w spokoju. John Webster rozumiał z tego coraz mniej. Może to oduczy szefa zatrudniać tych czarnuchów. W duchu przeklął: Dirty niggers! — Zapalisz? — zaproponował Murzyn. — Dojeżdżamy — oświadczyła Jada. Stali pod światłami. Malko zaczynał mieć Harlemu powyżej dziurek w nosie. Można by pomyśleć, że Mu- rzynka robi sobie z niego kpiny. Światło zmieniło się na zielone. Jada ruszyła powoli. Malko, spoglądając na Jadę dojrzał nadjeżdżający z le- wej strony samochód. Myślał, że zatrzyma się na czer- wonym świetle. Lekceważąc je jednak, samochód jechał prosto na cadiiiaca. Jada skręciła kierownicę w prawo, dodała gazu, mimo to jednak usłyszeli głuchy łoskot. Sa- mochód zderzył się z nimi, uderzając w tylne drzwi i wy- rzucając cadiiiaca na środek skrzyżowania. — Tylko tego brakowało — pomyślał Malko. Na szczęście uderzenie nie było zbyt silne. Jada wydała krótki okrzyk i przekręciła kluczyk w stacyjce. — Niech się pan nie denerwuje — powiedziała. — Schlali się na pewno. To nic takiego. Spokojnie odblokowała drzwiczki. Malko wysiadł. Gdyby nie nadzwyczajna pamięć, nie domyśliłby się niczego do ostatniej chwili. Ale w oka mgnieniu rozpoznał dwóch Murzynów, którzy przy- glądali mu się wyprzedzając ich przed kwadransem. Dwaj inni siedzieli jeszcze w samochodzie, który spowodował wypadek, starym szarym buicku. Jeden z mężczyzn uśmiechał się, jakby przepraszając. — Mister, nie widziałem światła... Nie odpowiedziawszy, Malko wskoczył do cadiiiaca. Jakiś twardy przedmiot oparł się o jego twarz. Usłyszał głos Jady: — Wyłaź z wozu, świnio. Podniósł głowę. Murzynka mierzyła w niego z małej bębenkowej 25, którą musiała mieć pod siedzeniem. Broń dość gruba, żeby rozerwać wątrobę na strzępy. — Co panią napadło? — zapytał. Zagroziła mu znowu gwałtownie: — Wysiadaj, bo cię zastrzelę. Jeden z Murzynów chwycił Malka za ramię i wyciągnął na zewnątrz. Miał ogromny automatyczny kolt, który przytknął do brzucha Malka. — Nie podgrywaj idioty. Malko zrozumiał, że nie chcieli strzelać, inaczej daw- no już by go zabili. Chociaż w okolicy były same składy, odgłos strzału rozniósłby się na dużą odległość. Nie miał jednak za wiele czasu na rozmyślanie. Z tyłu podszedł drugi Murzyn. Zauważył to za późno, w chwili, gdy coś dużego i czarnego uniosło się nad jego głową. Miał wrażenie, że czaszka pęka mu na pół. Zachwiał się, chwycił Murzyna z pistoletem i ostatnim obrazem, który widział, była jego chuda, zadowolona twarz. — Brawo, siostrzyczko — pochwalił Lester niemal z uwielbieniem. — Chuck już jest. Gwizdnął na palcach i natychmiast w ciemnej uliczce rozległ się warkot silnika. Jada wypięła piersi. Wiedziała, że jest ponętna i na- wet podczas akcji nie odmawiała sobie przyjemności ekscytowania Lestera. — Co mam teraz robić? — Zmykaj do siebie. Okrążyła cadiiiaca i zaklęła. Prawy bok był wgniecio- ny. — Mówiłeś, że go nie uderzysz — zaoponowała. — Wybulę ze 150 dolców! — Nie przejmuj się — zaśmiał się Lester. — Kupię ci nowy. Przechodził właśnie obok niej i uśmiechając się łagodnie poklepał ją po siedzeniu. Uwolniła się, robiąc półobrót i wsiadła do samochodu. Nabierając prędkości widziała ciągle w lusterku Lestera i Hughesa wlokących ciało Malka na chodnik. Była dumna, że należy do Mad Dogsów. Dziś wieczo- rem będzie się kochać z młodym, osiemnastoletnim Murzynem, do szaleństwa w niej zadurzonym, który nie- mal ją zgwałcił, kiedy ostatnio z nim tańczyła. Nawet w Smali Paradise, sławnym dancingu przy Lennox Avenue takie rzeczy nie przechodziły nie zauważone. Betoniarka zatrzymała się przed skrzyżowaniem. Chuck wysiadł pomóc kolegom. Malko jęczał. Cios nie był dość silny, żeby kompletnie go ogłuszyć, pozbawił go jednak sił. Murzyn z pistoletem wsiadł do starego buicka i zaparkował go przy chodniku nie wyłączając silnika. Zderzenie uszkodziło tylko osłonę chłodnicy. Mężczyzna wysiadł i obserwował skrzyżowanie. To był jedyny niebezpieczny moment akcji. Dwaj Murzyni kończyli krępować Malka sznurem do zasłon. Obrócili go brutalnie, żeby owinąć mu wokół głowy czarną taśmę samoprzylepną. Przy tym ruchu z kieszeni Malka wysunęła się paczka papierosów. Celnym kopniakiem jeden z napastników wrzucił ją do rynsztoka. Malko z twarzą zasłoniętą czarną taśmą wyglądał jak przerażająca mumia. Z dużym trudem Chuck wraz z kumplami dźwignęli jego ciało na wysokość otworu, przez który wsypywano cement. Spodnie zahaczyły o coś i rozdarły się. Wresz- cie udało im się wepchnąć głowę ofiary. Z ramionami poszło gorzej. Potem ciało zniknęło. Bęben betoniarki był pusty. Wystarczy, żeby Chuck przyjechał na budowę nieco wcześniej i jako pierwszy nabrał cementu do wy- mieszania. Malko zniknie w szarym cieście i udusi się. Potem betoniarka pojedzie prosto na budowę na Hud- son. Jeden z filarów pomostu będzie trochę słabszy, ot i wszystko... Od lat był to ulubiony chwyt mafii. Chuck zamknął pokrywę i zeskoczył na ziemię. Na- wet gdyby gliniarze przyczepili się i wypytywali, co robi o jedenastej w nocy z betoniarką, nie będą przecież za- glądali do środka, ani ściągali wozu na policyjny par- king... Buick oddalił się już. Chuck wsiadł do kabiny i ruszył. Wciśnięty w róg półciężarówki Coh Edison, operator FBI, zsunął słuchawki i wezwał Centralę. — Jest coś nowego. Zatrzymał się. Dobrych dziesięć minut temu. Usiłujemy go zlokalizować. I natychmiast nawiązał łączność z namierzającymi sa- mochodami, które krążyły po Harlemie. Sygnał dobiegał ciągle wyraźny i z jednego punktu. Po pięciu minutach goniometry zlokalizowały nadaj- nik: róg 138 Ulicy Zachodniej i Dziewiątej Alei. Dziel- nica zajmowana niemal wyłącznie przez składy i fabryki. Idealne miejsce na pułapkę. Jeden z wozów był o niecałe pół mili stamtąd. Al Katz, siedzący w zaparko- wanym pod Central Parkiem fordzie, rozkazał: — Wyślijcie tam samochód. I niech się pospieszą. Trzeba zobaczyć, czy nie dzieje się nic podejrzanego. Skontaktujcie się ze mną. Czekał zdenerwowany, bębniąc palcami o fotel. Po trzech minutach z głośnika radiowego odezwał się głos: 96 — Skrzyżowanie jest puste. Sygnał jednak trwa. Co robimy? Al Katz wyrzucił z siebie stek przekleństw. Coś się musiało stać. — Kontrolujcie wszystkie samochody w strefie A — rozkazał. — I wszystkie wyjeżdżające z Harlemu i otwie- rajcie bagażniki. Miał nadzieję, że dziesiątki agentów FBI coś znajdą. Zapowiadała się jednak długa noc. John Webster podskoczył, słysząc warkot betoniarki i poczuł niewypowiedzianą ulgę. Był niemal szczęśliwy, mimo towarzystwa uzbrojonego Murzyna. — Jadą, to oni — szepnął. Murzyn przytaknął z powagą. — Mówiliśmy, że to nie potrwa długo. Olbrzymia betoniarka zwolniła, przejeżdżając przez bramę. Z kabiny Chuck wesoło powitał Johna. Ten odwzajemnił gest. Wstał i nie zatrzymywany przez swe- go strażnika popędził do parkującego pojazdu. Okrążył go dwa razy. Wszystko było na miejscu, nawet skrzynia z narzędziami i zapasowe koło. Chuck skoczył na ziemię. — No i co, uspokoiłeś się? Nie wciskałem ci kitu? John w zakłopotaniu potarł brodę. — Ale po co ci była ta machina w środku nocy? Nie dość ci w dzień? Chuck zrobił tajemniczą minę: — No dobra, chłopie. Powiem ci prawdę. Wczoraj poznałem dziewczynę. Wiesz, że te białe kurewki są stuknięte. Chciała poznać mojego czarnego zwierzaka, ale zależało jej, żebym ją przeleciał w tym gracie... Co chcesz, przecież nie mogłem się z nią pieprzyć o trzeciej po południu na Washington Bridge. — Nie bujasz? — miękko zapytał John. W tę bajkę z dziewczyną John nie wierzył ani przez moment. Nikt nie przychodzi po betoniarkę ze spluwą tylko po to, żeby przespać się z jakąś babką. Ale za wszelką cenę musiał się uspokoić. Chuck splunął na ziemię. — Jasne, że nie. W dodatku to cholernie napalona samica. Cały jestem podrapany. No dosyć, idę się położyć, cześć. Odwrócił się jeszcze przechodząc przez bramę ze swoim czarnym aniołem stróżem i z odcieniem pogróżki w głosie zapytał: — Chyba nie polecisz z tym nigdzie?... — Wiesz dobrze, że nie jestem taki — zapewnił We- bster. Dwaj czarni wyszli za bramę i strażnik usłyszał odjeż- dżający samochód. Przede wszystkim pobiegł ulżyć swo- jemu pęcherzowi. Strach kompletnie go rozstroił. Po- tem, czując się nieco lepiej, wziął latarkę i poszedł przyjrzeć się „pożyczonej" betoniarce. Wśliznął się pod nią, wszedł do kabiny, oglądał i nie- mal obwąchiwał wygniecione siedzenie, świecące od brudu i przepocone, ale nie znalazł nic podejrzanego. Po powrocie do wartowni zapalił papierosa i zamyślił się. Nie pozostawało mu nic innego, jak milczeć. Beto- niarka stała na miejscu nietknięta. Jeżeli przyzna się, że pozwolił ją wyprowadzić, wyrzucą go natychmiast. Nie mówiąc już o Chucku, ten drugi to morderca, to było widać. John nalał sobie kawy, sięgnął po magazyn w sty- lu porno i usiłował zapomnieć o całym incydencie. Kontakt z zimnym metalem przywrócił Malkowi przytomność. Poczuł drganie i uświadomił sobie, że znajduje się w jadącym samochodzie. Ale zakneblowany i związany nie mógł zorientować się, gdzie dokładnie jest. Usiłował wstać, ale runął twarzą w płynne resztki cementu, wypełniające dno betoniarki. O mało się nie udusił, a mdły zapach cementu przyprawił go o nudności. Zdołał się z trudem wyprostować i z walącym jak młot sercem pozostał na klęczkach. Ogarnęła go pa- nika. Gdzie właściwie był? Samochód zwolnił, potem stanął. Usłyszał niewyraź- nie czyjeś głosy, trzaśniecie drzwiczek. Ocierając się o ścianę, próbował zerwać knebel, ale tylko otarł sobie policzek o szorstką powierzchnię. Ręce miał związane z tyłu, nogi spętane w kostkach. Udało mu się wstać, ale nadział się na coś wystającego i boleśnie skaleczył policzek. Po omacku usiłował zbadać kształt swojego więzienia. Mógł do woli wytężać wzrok — otaczały go nieprzeniknione ciemności. Niewiele mógł zrobić ze związanymi rękami. Próbował krzyczeć, ale z jego ust wyszedł jedynie słaby jęk. Próbował też walić głową w ścianę, ale tylko się poobijał: blacha była zbyt gruba, żeby drgnęła pod tym ciosem, który nie odbił się na zewnątrz najsłabszym na- wet echem. Stojąc tak w ciemnościach, z całych sił myślał o Alek- sandrze i o tych wszystkich, na których spoczywał obo- wiązek zapewnienia mu ochrony. Otarłszy się o ścianę zauważył, że zgubił radio. Zdesperowany usiadł w ciemnościach. Jada miała wrażenie, że coś ostrego rozdziera O jej gardło. Jakiś przedmiot uderzył ją po \^ krzyżu z obezwładniającą siłą. Runęła ciężko w tył niezdolna nawet wydać okrzyku. W mro- ku korytarza nie mogła dostrzec napastnika. Leżąc na ziemi walczyła jeszcze ze wszystkich sił z dusicielem, ko- piąc gwałtownie i próbując rozluźnić odcinającą jej dopływ powietrza obręcz. Ale napastnik przygwoździł ją do podłogi, przycisnąw- szy kolanem jej plecy. Po chwili straciła przytomność i stała się zupełnie bezwładna. Elko Krisantem natychmiast poluzował garottę. W żadnym razie nie chciał zabić młodej Murzynki. W do- mu panowała nie zmącona cisza. Jakiś cień pojawił się nad nimi: - Żyje? Lo-ning, pełniąca straż z gotowym do użycia gazem, 100 podniosła torebkę Murzynki. Elko przerzucił sobie ciało Jady przez ramię. — Tak — powiedział. — Teraz możemy już tylko zawieźć ją do FBI. Lo-ning otworzyła drzwi. 96 Ulica była wyludniona. Elko pobiegł w stronę zaparkowanego przed budyn- kiem dodge'a, wrzucił Jadę na tylne siedzenie i usiadł za kierownicą. Miał nadzieję, że ktoś znajdzie dozorcę, związanego jak baleron i usadowionego za szybem win- dy. Cieszył się, że dopadł Jadę, ale wiele by dał, żeby dowiedzieć się jeszcze, gdzie jest Malko. Po jego odjeździe czekał dziesięć minut i dopiero gdy Lo-ning, którą Malko przedstawił mu po południu, zastukała w pokrywę, wyszedł z bagażnika. Porozumieli się, wiedząc że FBI penetruje Harlem i w zasadzie trop w trop śledzi Malka dzięki nadajnikowi. To Krisantem wpadł na pomysł, aby poczekać na Jadę u niej w domu. Na wszelki wypadek. I, w gruncie rzeczy, był bardzo za- dowolony, że ma ze sobą Lo-ning, ponieważ w Nowym Jorku czuł się kompletnie zagubiony. Unieszkodliwił z ogromną wprawą nocnego stróża na oczach młodej Chinki, wprawiając ją w zachwyt. Potem czekali, nie mając, prawdę powiedziawszy, zbyt wielkiej nadziei na powodzenie. Aż do chwili, kiedy przed bramą zatrzymał się czerwony cadiiiac. — Znam lepsze miejsce niż FBI — powiedziała Lo- ning nagle, kiedy Krisantem dojechał do Broadway'u. — Moi przyjaciele w razie rozróby bez wątpienia okażą się bardziej skuteczni. Elko Krisantem przystał na to z entuzjazmem. Obdarzał bardzo umiarkowaną sympatią FBI w szcze- gólności, a policję w ogóle. Jada jęknęła i zaczęła się miotać na tylnym siedzeniu. Lo-ning spokojnie sięgnęła po pojemniczek z gazem i spryskała nim leciutko nozdrza Murzynki. Wystarczyło, aby Jada stoczyła się na podłogę. Lo-ning wygodnie wyciągnęła nad nią nogi i powiedziała do Krisantema: — Jedziemy na 61 Ulicę Wschodnią. Do doktora Shu-lo. Po drodze zatrzymamy się, aby go uprzedzić. — Gdzie on jest? Nim pytanie dotarło do Jady, minęła prawie sekunda. Otworzyła oczy z nadludzkim wysiłkiem. Znajdowała się w pomieszczeniu o gołych ścianach, prawdopodob- nie w suterenie, przywiązana do drewnianego krzesła, a silna lampa świeciła jej prosto w oczy. Lampa zgasła i wtedy Jada ujrzała człowieka, który zadał pytanie. To był Chińczyk o zdumiewającej twarzy. Górna część była typowo azjatycka — płaskie czoło, zaczesane do tyłu kruczoczarne włosy, skośne oczy; ale dolną można było przypisać równie dobrze rzymskiemu imperatorowi — usta miał duże, o wargach jak z kauczuku, zbyt czerwo- nych i rażących u mężczyzny, broda mała i tłusta. Jada zadrżała. Ten człowiek budził jej fizyczny wstręt. Czuła przed nim strach niemal zwierzęcy, co do- wodzi, że nie pozbawiona była instynktu. Doktor Shu-lo zostawił po sobie nie najlepsze wspomnienie w Formo- zie. Powiadano, że wszystkie domy sąsiadujące z jego willą wystawiono na sprzedaż ze względu na krzyki i jęki wydobywające się co noc z jej piwnic. Poza tym, że zarządzał licznymi luksusowymi burde- lami, doktor Shu-lo był szarą eminencją służb wywia- dowczych Formozy, których siedziba znajdowała się w Taiwan Garnison Headquarters. Pekin wyznaczył za je- go głowę nagrodę i przysięgał, że jeżeli dobry doktor wpadnie w jego ręce, oporządzony zostanie wedle prze- pisu na kaczkę po mandaryńsku: upieczony na wolnym ogniu, a potem obdarty ze skóry. Doktor Shu-lo zdecydował się więc na naukową pod- róż do Nowego Jorku aby nastroje nieco ostygły. Afera z Mad Dogsami wprawiła go w zachwyt. Dzięki niej nie wyjdzie zupełnie z wprawy. Znów zabłysła lampa. Przesłuchanie zaczynało się na dobre. Czas naglił. Stojący w rogu izby Elko zaczynał się już niepokoić. Lo-ning kontaktowała się z Alem Kat- zem. Malko zniknął bez śladu przed godziną... Kontrola samochodów w Harlemie nic nie dała. Jedyna nadzieja w Jadzie. Na razie FBI nie wiedziała, że dziewczyna jest w rękach Chińczyków. Pewnie nie pochwaliłaby tego, że przesłuchania dokonuje, nie mający żadnych legalnych uprawnień, doktor Shu-lo. — Policja — bełkotała. — Chcę na policję. Nie macie prawa. Doktor Shu-lo nawet się nie uśmiechnął. Spoglądał na nią jak entomolog na badanego owada uwięzionego w skalnym okruchu. Zamienił po chińsku kilka zdań z Lo-ning. W rogu pokoju stał jeszcze jeden ich rodak. — Gdzie jest człowiek, po którego pani przyjechała? — powiedział Shu-lo. Jada zagryzła wargi. Była odważna, ale w najczarniej- szych snach nie przewidziała tortur. Błagała niebo, by dało jej dość sił. Na szczęście, były rzeczy, o których nie wiedziała, więc nie mogła ich zdradzić. Nawet, gdyby siekano ją na kawałki. Bez słowa potrząsnęła głową. Nie rozumiała, skąd się tu wzięła, kim byli ci Chińczycy. Lester musi ją z tego wyciągnąć. Chińczyk zbliżył się do niej, tłumacząc cierpliwie: — Mamy niewiele czasu. Będzie pani mówić, czy nie? — Nie rozumiem, czego pan ode mnie chce — upierała się Jada. Proszę wezwać policję. Krisantem zerknął na zegarek. Północ. Malko zniknął przed dwiema godzinami. Mógł już nie żyć. Nerwowo bawił się spoczywającą na dnie kieszeni ga- rottą. Nie lubił patrzeć, jak torturują kobietę, ale zdawał sobie sprawę, że to jedyna metoda. Legalnymi środkami niczego by nie osiągnęli. Młody Chińczyk wyszedł z pomieszczenia. Wrócił, niosąc podobne do kleszczy dentystycznych, szczypce. Jadę oblał zimny pot. — No? — zapytał doktor. Potrząsnęła głową, nie chcąc okazać przerażenia. Nie czekając dłużej, młody Chińczyk chwycił jej prawą dłoń i siłą rozprostował palce. Poczuła, że szczyp- cami chwycił paznokieć jej wskazującego palca, więc naprężyła mięśnie, żeby wytrzymać ból. Trwało to kró- cej niż przypuszczała, ale i ból przerósł jej oczekiwa- nia. Rana piekła potwornie, jakby wyrwano jej cały palec. Odważyła się spojrzeć na rękę. Palec krwawił, ale ból przytłumiony był jeszcze szokiem. W pewnej chwili poczuła przerażające rwanie i zaczęła krzyczeć. Paznokieć tkwiący w szczypcach wydał jej się zaska- kująco długi. Nigdy nie uwierzyłaby, że może być aż tak długi. Chińczyk z odrazą rzucił go do kosza na papiery. Jada odrzuciła głowę w tył, próbując powstrzymać nudności. Cierpienia łagodziła swoista satysfakcja: teraz już wiedziała, że wytrzyma, że mogą zerwać jej wszy- stkie paznokcie, a i tak nic nie powie. Lester byłby z niej dumny: Lekko zaniepokojona, zadawała sobie pytanie, czy to odrośnie, czy nie zostanie okaleczona na całe życie. — Będzie pani mówić? — spokojnie zapytał doktor. — To przykre, do czego pani nas zmusza. Uroczy eufemizm! — Łotry... — warknęła. — Łotry... Doktor Shu-lo powstrzymał młodego Chińczyka, który ujmował już rękę Jady. Prymitywne metody skutkują tylko wobec indywiduów słabych lub skorumpowanych. Wydał po chińsku jakiś rozkaz. Mężczyzna ze szczypca- mi zniknął. Wrócił z małym, czarnym zawiniątkiem, któ- re podał doktorowi. Ten wyjął z niego strzykawkę i ampułkę. Z namaszczeniem napełnił ją, wypuścił kropelkę płynu, potem zbliżył się do Jady. Czoło dziewczyny 105 zrosiło się kropelkami potu. Zawsze bała się zastrzy- ków. — Proszę się nie ruszać — powiedział obojętnym tonem Chińczyk. — To zastrzyk dożylny. Jeżeli pani drgnie, mogę panią zabić. A pani nie chce umierać, prawda?... Nie, Jada nie chciała umierać. Sparaliżowana stra- chem patrzyła, jak igła wbija się w jej żyłę. Poczuła lek- kie ukłucie, potem zupełnie znośny ból, kiedy płyn rozchodził się we krwi. — Co pan ze mną robi? — zapytała zdławionym głosem. Chińczyk nie odpowiadał. Wyciągnął igłę, przetarł rękę wacikiem i odłożył strzykawkę. — To potrwa jakieś dziesięć minut — powiedział do Lo-ning i Krisantema. Młoda Chinka podeszła do krzesła i szepnęła: — Jestem pewna, że gdyby tak wyłupać pani oczy, zaczęłaby pani mówić... Ciekawa z niej była osóbka. Jada dziwnie się czuła. Zimny pot, skurcze żołądka. Jakby od trzech dni nie miała nic w ustach. Oby tylko wytrzymać! Kiedy podniosła powieki, ściany izby poczęły wirować i chwiać się. Powstrzymała się od krzyku. Potwornie bolała ją głowa, zbierało się jej na wymioty, czuła jak krew tętni w jej skroniach. Krzyknęła, gdy doktor pochylił się nad nią. Zrobił się bardzo długi, patykowa- ty. Miał maleńką, zieloną główkę w kształcie gruszki i oczy owada — wypukłe i jasne. Nie usłyszała pytania i zamknęła oczy. Poczuła, że ciągną jej głowę w tył, bez brutalności, ale zdecydowanie. Otworzyła oczy. Tym razem Chińczyk miał już normalną twarz. Zobaczyła, że porusza warga- mi. — Co zrobiła pani z człowiekiem, z którym pani była? Każde słowo odbijało się bolesnym echem w jej głowie. Wszystko było zamazane. Nie odpowiedziała. Chińczyk wielokrotnie powtarzał pytanie monotonnym głosem, bardzo opanowany. Powoli jakaś wizja wżerała się w jej mózg, coraz natrętniejsza. Zaczynała przesz- kadzać. Musiała odpowiedzieć, żeby uwolnić się od dręczącej ją bestii. Bezwzględnie musiała. — Z jakim człowiekiem? — zapytała bełkotliwie. — Z blondynem — odpowiedział cierpliwie głos. Powoli obraz Malka krystalizował się w mózgu Jady. Ale coś tkwiącego w podświadomości nie pozwalało jej odpowiedzieć. — Ja... ja nie wiem — wykrztusiła. Płakała, nie zdając sobie z tego sprawy. Potem wszy- stko zmąciło się w jej pamięci, nie słyszała już żadnych pytań. Jej głowa opadła bezwładnie. Shu-lo z niedowierzaniem pokręcił głową. Natrafił na wyjątkowo trudną jednostkę. Podszedł do niej, uniósł jej powiekę, potem pospiesznie osłuchał. — Pozostaje tylko hipnoza — powiedział. — Jeżeli chcemy szybko do czegoś dojść. Zastrzyk penthotalu, 107 który jej dałem, nieco pomoże i w ciągu godziny powinniśmy to z niej wydobyć. — Godziny?! — krzyknęła Lo-ning. Widziała Malka ledwie trzy razy, ale nie była w stanie zapomnieć jego złotych oczu. Krisantem przestępował z nogi na nogę, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie znał się na torturach. Jego zawodem było zabijanie. Ale po- ważnie martwił się o Malka. Jeżeli nie trzeba było ani garotty, ani jego starej Astry, nie na wiele mógł się przydać! — Pomóżcie mi ją zanieść na górę — powiedział dok- tor. Z pomocą drugiego Chińczyka Elko podjął się trans- portu nieprzytomnej Jady. Było wpół do pierwszej Na każdym stopniu schodów, prowadzących do miesz- kania Jady, stał policjant. FBI pół godziny temu obstawiło budynek, uwolniło stróża i centymetr po cen- tymetrze przewracało mieszkanie Jady do góry nogami. Bez skutku. Al Katz osobiście badał uszkodzenia czerwonego ca- diiiaca. Amerykaninem ciągle miotała złość. FBI postawiło na nogi ponad dwieście patroli samochodo- wych. Wszystkie drogi wylotowe z Północnego Harlemu zablokowano. Rysopis Jady podano wszystkim. Tak, jak i Malka. Dzielnicę, w której znaleziono nadajnik, prze- czesano piędź po piędzi. I nic. — Wróćmy tam — zaproponował. Niewielki konwój skierował się ku skrzyżowaniu 122 Ulicy i Dziewiątej Alei. Wóz patrolowy stał tam przez cały czas, czekając na Bóg wie jaki cud. Kiedy przyjechał Katz, włączono dwa reflektory, aby umożliwić mu zbadanie terenu. Robił to prawie na czworakach, milimetr po milimetrze. Nagle wydał okrzyk i podniósł coś delikatnie. Odpryski czerwonego lakieru. Takiego, jak cadiiiac Jady. Coś nieprzewidzianego wydarzyło się na skrzyżowa- niu. Al Katz kontynuował śledztwo, ale nie znalazł już nic, poza odrobiną świeżego cementu, do tego jednak nie przywiązywał najmniejszej wagi. Zniechęcony, postanowił iść się położyć, wydając rozkaz, by nie prze- rywano poszukiwań i obserwacji. Czuł się wobec Malka winien. Przecież sam zachęcał go do podjęcia ryzyka. Teraz zniknął, zniknęła też dziewczyna i tyle tylko o nich wiedział. Jeżeli Murzynka nie znajdzie się szybko, szanse na zobaczenie austriackiego księcia żywego spadną niemal do zera. Wściekły jechał do siebie na Park Avenue przez Har- lem. Mieszkał na wprost budynku Panamu. Jeżeli co- kolwiek znajdą, powiadomią go natychmiast. Niestety, nie bardzo na to liczył. W Harlemie nie byli u siebie. Nawet FBI. Jada parsknęła śmiechem. Na głowie doktora Shu-lo siedział puchacz. Zamknęła oczy i pod powiekami ujrzała jaskrawe plamy. Było jej dobrze, nikt o nic nie pytał, czuła się rozluźniona i nie troszczyła się już nawet o to, gdzie jest. Ból ustał. Nie doskwierał nawet okale- czony palec. Zrobiono jej zresztą opatrunek. — Otwórz oczy — rozbrzmiał naglący głos doktora. — Otwórz oczy i słuchaj muzyki. Jada posłusznie uniosła powieki. Na początku światło lampy stroboskopowej raziło ją. Nieustanne białe i nie- bieskie migotanie zmuszało do mrużenia oczu, ale oswoiła się z nim bardzo szybko. Po chwili widziała już tylko poruszające się przed oczyma światełko, od które- go tak trudno było oderwać wzrok, aż wreszcie poczęła je śledzić. Jednocześnie ukołysała ją muzyka. To nie była naprawdę żadna zwarta melodia, ale raczej harmonijnie dobrane dźwięki, dające w sumie bardzo odprężającą całość. Jada miała wrażenie, że jej ciało nic nie waży, jak wtedy, kiedy paliła dużo marihuany. Przyłapała się na podśpiewywaniu. Doktor zapytał uprzejmie: — O czym pani myśli? Jada zmarszczyła brwi. O czym myślała? — Dobrze mi — powiedziała szczerze. — Nie myślę o niczym szczególnym. Jest ładnie. Doktor zgodził się i nie nalegał. Wyregulował strobos- kop tak, aby światło było nieco bardziej rozległe, potem podszedł do magnetofonu i zrobił nieco głośniej. Jada leżała na skórzanej kanapie, pod głową miała poduszki. Byli w jego gabinecie. Oczywiście, urządzono go trochę prowizorycznie, jednak miał nadzieję osiągnąć pożąda- ny rezultat. Spojrzał na zegarek. Jada była pod hipnozą od przeszło godziny. Naprawdę była wyjątkowo odpor- na, nawet na zastrzyk reagowała słabo. Doktor zmusił się do wypalenia z Lo-ning i Krisante- mem papierosa przed powrotem do gabinetu. Oddech Jady był tak regularny, jakby spała, ale oczy miała wciąż otwarte i wpatrzone w stroboskop. Chińczyk pochylił się nad nią. — W dalszym ciągu czuje się pani tak dobrze? — zapytał pogodnie. — O,tak! — Miała pani bardzo wesoły wieczór, nieprawdaż? Jada usilnie próbowała sobie przypomnieć. Ale, sko- ro tylko sięgnęła myślami wstecz, coś pękło i psuło jej samopoczucie, a przecież naprawdę starała się przez grzeczność wobec tego tak przyjemnego głosu. Pomagał jej zresztą. — Zabrała pani przyjaciela na przejażdżkę... W tej samej chwili runęła wewnętrzna bariera. Całe Jej świadome „ja" rozpadło się. Parsknęła śmiechem. — Nazywasz to przejażdżką? Przed oczyma przesunął jej się obraz ogromnej beto- niarki, nadjeżdżającej na skrzyżowanie. Serdecznie ją to ubawiło. — Dobrze się skończyła? — zapytał jowialny głos. — Podobał się pani? Śmiech Jady był histeryczny. — Nie miał pojęcia, że jedzie na spotkanie z beto- niarką. — Z betoniarką? Doktor mimo woli powtórzył słowo. Co tu miała do rzeczy betoniarka? Ale przecież dobrze znał angielski. Chociaż slang Harlemu był czasem niezrozumiały. Jada dalej śmiała się sama do siebie. — Ta betoniarka, to pani? — zapytał. — Jakie dziw- ne przezwisko! — To nie ja — obruszyła się. — Nie wie pan, co to jest betoniarka? Takie duże, całe żółte. Do którego ła- duje się cement. Nagle wspomnienie wieczoru zatarło się w jej pamięci. Powracała migrena. — Niech mi pan da posłuchać muzyki — powiedziała błagalnie. Doktor nie nalegał. Bał się ją wybudzić. Wyszedł na palcach. Al Katz cierpliwie powtarzał trzeci raz: — Chcę, żebyście zajęli się poszukiwaniem żółtej be- toniarki, która musi być gdzieś w Harlemie i w której leży żywy lub martwy, nasz agent, książę Malko. Chcę, żeby wszyscy pańscy ludzie wyruszyli natychmiast. Z drugiego końca kabla dobiegły protesty dyspozyto- ra FBI. Jego ludzie padali na twarz, była trzecia rano. — Musi pan to jakoś załatwić — uciął Katz. — Niech otworzą place budów, składy, jeżeli trzeba, niech pan budzi właścicieli. Ale jutro rano będzie za późno. Chcę go znaleźć żywego, a nie wystawić mu pomnik. Rzucił słuchawkę. Musiał się na kimś wyładować. Przed kwadransem zadzwonił do niego doktor Shu-lo. I przyznał się, że rozmawiał z Jadą, po czym puścił ją wol- no. Al Katz wiedział, że Chińczyk kłamie, ale był kom- pletnie bezradny. W pewnym jednak sensie uspokoił się, wiedząc, że Jada nie wpadła w ręce FBI. Odwołał się do ich pomocy tylko dlatego, że w Nowym Jorku nie dysponował wystarczającą, do przeprowadzenia akcji na tak szeroką skalę, liczbą ludzi. A FBI nie mogła mu niczego odmówić. Choć oficjalnie pełnił funkcję bliżej nieokreśloną, rozkazy otrzymywał bezpośrednio z Białego Domu lub najwyższych szczebli CIA. Zamiast położyć się z powrotem spać, poszedł zrobić sobie kawy. Niegdyś prezydent John Kennedy kazał FBI wywlec z łóżek o czwartej rano hutniczych magnatów. Dlaczegóż by nie zrobić tego samego z przedsiębior- cami, którzy w dodatku należeli przeważnie do mafii... Krisantem usadowił Jadę wygodnie na tylnym siedze- niu dodge'a, potem usiadł za kierownicą, pozostawiając ją opiece Lo-ning. Zabandażowano jej starannie okale- czony palec. Zdawała się spać. Efekt hipnozy minie za dwadzieścia minut. Doktor Shu-lo przyspieszył proces, wstrzykując jej amfetaminę. Jedyny problem stanowił brakujący pantofel, który zgubiła szamocąc się z Elkiem w korytarzu. Lo-ning z przyjemnością wrzuciłaby ją do kosza na śmieci, posiekawszy uprzednio na drobne kawałki, ale dała się przekonać doktorowi. Jego plan polegał na wy- puszczeniu jej gdzieś w Harlemie i śledzeniu. Pod wa- runkiem, że nie przyjdzie jej na myśl wracać do domu, - Cyklon w ONZ skąd zgarnie ją FBI. W każdym razie, Chinka musiała wrócić na 207 Ulicę po swojego volkswagena. Ulice były niemal bezludne i Krisantemowi prowa- dzenie wozu w Nowym Jorku nareszcie sprawiło auten- tyczną przyjemność. Minąwszy Central Park ruszył Ósmą Aleją. Lo-ning wypchnęła Jadę z dodge'a na Lennox Ave- nue, na wysokości 135 Ulicy. Nieco dalej stało kilka taksówek. Młoda Murzynka wysiadła potulnie z samochodu i o mało się nie przewróciła. Zauważyła, że ma tylko jeden but, więc ściągnęła go i niosła w ręku. Potem odeszła chwiejnym krokiem. Szła Lennox Avenue nie zatrzymując się przy posto- ju. Jakiś Murzyn zaczepił ją, ale odszedł natychmiast przekonany, że jest w sztok pijana. Jada skręciła w 138 Ulicę. Krisantem przyspieszył nieco, aby nie stracić jej z oczu. Domy n» 138 Ulicy były ubogie, obskurne, pozba- wione klimatyzacji i odrapane. Latem ludzie spali w przedsionku, żeby mieć czym oddychać. Nie było tu żadnej kafejki, żadnego lokalu. A więc Jada szła do kogoś. Jej dom znajdował się zbyt daleko, aby mogła udać się tam piechotą. Wóz patrolowy nr 886 kończył objazd nie zauważyw- szy niczego szczególnego, gdy biały sierżant siedzący obok czarnego kierowcy wykrzyknął: — Hej! Widziałeś? Dostrzegł właśnie Jadę, która wymachując pantofel- kiem zygzakiem szła po chodniku. Zwrócił uwagę na jej fantastyczny, uwydatniony przez za krótką sukienkę, za- dek. Czarny policjant, nastrojony filozoficznie i senny, wzruszył ramionami. — Schlała się w cztery dupy, ale to jeszcze nie zbrod- nia. Niezła dupa! Biały potrząsnął głową. Był nowy w Harlemie i jesz- cze bardzo przejmował się przepisami. — Nie możemy jej tak zostawić — upierał się. — Zgwałcą ją, poderżną jej gardło. Wygląda bardzo młodo. Czarny zachichotał. — Skoro jest o tej porze na ulicy, to możesz być pe- wien, że dziewictwo sprzedała za dwadzieścia pięć cen- tów w jakiejś bramie dawno temu. Nie czepiaj się jej. Na pewno nie znosi glin i nie nadstawi ci się przed odejściem. Urażony sierżat nie ustępował: — Nie zostawimy jej tu. Zawróć! Tak będzie lepiej. Jako że dowodził tu sierżant, czarny ustąpił. W końcu, co go obchodziła ta dziewczyna. Opieszale zatoczył łuk, skręcił w Lennox, nie włączając nawet sy- reny i powoli wjechał w 138. Bujna sylwetka idącej zyg- zakiem Jady zajmowała cały chodnik. Samochód zatrzymał się przed nią i szofer oświetlił postać dziew- czyny. Zaskoczona Jada zmrużyła powieki i zawołała: — Hello! Obaj policjanci wysiedli i stanęli obok niej. Sierżanta uderzył jej oddech i zamajaczone spojrzenie. — Na Boga! — jęknął. — Ona jest w dodatku naćpana. Nie możemy jej zostawić. To przestępstwo... Ujął Jadę za ramię i oświadczył: — Young Lady, you arę under arrest... Nie wyglądało na to, żeby to do niej dotarło. Potulnie pozwoliła wsadzić się do samochodu. Sierżant usiadł z tyłu, obok niej. — Ale się musiała opalić trawki — niechętnie powiedział Murzyn. — Nawet nie wie, gdzie jest. Faktycznie. Jada spokojnie oparła głowę na ramieniu sierżanta. Tego było za wiele. Czarny wziął kurs na ko- misariat przy 186 Ulicy. Jak wszyscy, policjanci z wozu 886 dostali rysopis Ja- dy. Tyle że nie należeli do FBI, a rysopisów podawano im co wieczór po dwadzieścia. W dodatku mowa była o szykownej Murzynce w czerwonym cadiiiacu, a nie o pi- janej dziwce, której pośladki zmąciłyby spokój pastora. Elko Krisantem przeklął po turecku. W trudnych chwilach używał rodzimego języka. Bezsilnie patrzył, jak policjanci ładują Jadę do samochodu. — No, to po wszystkim — powiedział z filozoficznym spokojem. Przez chwilę zawahał się, czy nie interweniować, ale to już naprawdę było zbyt skomplikowane. Czerwo- ne światła wozu patrolowego zniknęły i Elko także ruszył. Pozostało mu tylko podwieźć Lo-ning po jej sa- mochód. A potem postarać się na coś przydać. Chinka poinformowała go, na jakim etapie znajdowały się po- szukiwania, więc za każdym razem, gdy mijali ciężarówkę, Elko przyglądał się jej dokładnie na wypa- dek, gdyby jakimś cudem okazała się betoniarką. W głębi serca tracił nadzieję. Nowy Jork wydawał mu się gigantycznym labiryntem. Myślał o tysiącach budów i baz istniejących w tym mieście. Gdyby to było w Istam- bule... Odszukałby tę przeklętą betoniarkę w ciągu dziesięciu minut. Przecież Malko uratował mu życie. Tego się nie zapomina. Kiedy wóz 886 dotarł do 160 Ulicy biały sierżant począł wykazywać odrobinę ludzkich uczuć. — Myślisz, że długo ją będą trzymali? — zapytał. Czarny skinął głową. — Oskarżą ją — potwierdził ze smutkiem. — Oficer dyżurny ma obowiązek to zrobić, jeżeli przywozisz mu delikwenta w takim stanie. Będzie musiała stanąć przed sądem i zapłacić kaucję. Ale pewnie nie ma szmalu, więc posiedzi w pudle. Koloryzował trochę... Nieswój, sierżant spojrzał na śpiącą na jego ramieniu śliczną Murzynkę. Teraz, kiedy czarny dostarczył mu sa- tysfakcji, akceptując zatrzymanie dziewczyny, czuł się w pewnej mierze winien. Jako że incydent był drobny, nie złożyli dotąd meldunku. — Ale nie możemy jej tak wypuścić — zaczął. — Człowieku — odpowiedział sentencjonalnie — gdy- by tak zatrzymywać wszystkie naćpane dziewczyny w Harlemie, trzeba by obrócić Long Island w więzienie. Nie zrobiła nic złego. Zwolnił celowo. Sierżant podjął nagle decyzję: — W porządku. Puścimy ją. Ale gęba na kłódkę — co? — Gadanie. Murzyn zjechał na bok. Zatrzymał się i wysiadł, żeby otworzyć drzwiczki i wyciągnąć Jadę z samochodu. Walczyła z zamykającymi się powiekami. Gliniarz lekko nią potrząsnął, bardzo życzliwy. — Zmykaj mała. I, jakby chcąc dodać jej energii, klepnął ją po krągłych pośladkach, nim wsiadł do wozu. Nie wszystko stracił. Jada odeszła, policjanci zawrócili. Czarny pogwiz- dywał z zadowolenia. To był dobry glina, tyle że miał zbyt miękkie serce, żeby dostać awans. Za pięć siódma Al Katz kończył jedenastą Q filiżankę kawy. Spał niespełna trzy godziny. *^ Zaczerwienionymi ze zmęczenia oczyma patrzył na wznoszące się ponad gmach Naro- dów Zjednoczonych słońce. Jego biuro przy United Pla- ża 799 przeobrażone zostało tymczasowo w punkt do- wodzenia poszukiwaniami Malka. Czterech jego zastępców utrzymywało stały kontakt z przetrząsający- mi budowy i bazy ekipami. Był już poranek, a ciągle jeszcze nie natrafiono na ślad Malka ani tej żółtej betoniarki. Wydawać się mogło, że wszystkie nowojorskie betoniarki były żółte. Biorąc pod uwagę ilość budów prowadzonych właśnie w mieście, ich praca przypominała poszukiwanie igły w stogu siana. W miarę tego, jak FBI donosiło o przetrząśnięciu ko- lejnych miejsc, Al Katz umieszczał różnokolorowe szpi- leczki na olbrzymim planie Manhattanu, wiszącym na ścianie. Nie służyło to zresztą absolutnie niczemu, ale dawało mu poczucie, że coś robi. Agenci FBI wyczyniali cuda. Zaimprowizowana, w gruncie rzeczy, akcja opierała się częściowo na danych z książek telefonicznych. Ale każde przedsiębiorstwo posiadało wiele baz. W dodat- ku, budzeni w środku nocy ludzie, pytani ni z tego ni z owego, gdzie znajduje się baza ich betoniarek, rzucali słuchawkami, klnąc kiepskiego żartownisia... Inspekcja jednej bazy zajmowała przynajmniej pół godziny. Trze- ba było wdrapywać się na tył maszyny i zaglądać do wnętrza, przyświecając sobie latarką... Telefon zadzwonił równocześnie z nastawionym na siódmą budzikiem. Oba sygnały równie bezużyteczne. Al Katz potarł źle ogolone policzki. Od trzech godzin rozpaczliwie szukał sposobu uniemożliwienia betoniar- kom wyjazdu i załadunku cementu i nic nie zdołał wymyśleć. Było fizyczną niemożliwością i bezprawiem ściągnąć wszystkie betoniarki na policyjny parking, aby odnaleźć człowieka, który pewnie już nie żył. Nawet burmistrz Nowego Jorku, który niegdyś zakazał inwali- dom używania samochodów, nie ośmieliłby się tego zrobić. Jeżeli Malko jeszcze żyje, to przyjdzie mu umrzeć pot- worną śmiercią — oblepi go i udusi masa cementowej mazi. Prawdopodobnie nigdy nie uda się odnaleźć jego ciała. Na domiar złego Al Katz nie dowiedział się niczego nowego o aferze. Jeszcze tylko parę dni i będzie po głosowaniu. A oni ciągle działają po omacku. Dla odprężenia wstał i podszedł wbić w mapę jeszcze jedną czerwoną szpilkę. Chris Jones wszedł do bazy Colonial Concrete przy 145 Ulicy dokładnie o siódmej dwadzieścia sześć. Na sam widok betoniarki chciało mu się rzygać. Od trzeciej rano przemierzał West Side Harlemu w towarzystwie Miltona Brabecka i Elka Krisantema. Dziwna z nich była trójka... Turek spotkał obu goryli z CIA w biurze Ala. Powitanie było raczej chłodne. Bez słowa zdecydo- wali zakopać tomahawk wojenny na czas poszukiwań Malka. Krisantem w pojedynkę nie był w stanie nic zdziałać. Wręczono mu wielką latarkę i razem z tamty- mi zaglądał do brzuchów betoniarek. Baza przy 145 Ulicy podobna była do wszystkich in- nych. Chris Jones zostawił samochód Miltonowi, który jechał na sąsiednią budowę przy Lennox Avenue, sto metrów dalej, bo ulica była już zablokowana przez biorące ładunek ciężarówki. Z Krisantemem za plecami Chris wtargnął do dyspo- zytorni. Mieli tu pół tuzina betoniarek. Jedna wyjeżdżała właśnie, kiedy przybyli. Chris wyrecytował po raz setny tę samą formułkę przed osłupiałym urzęd- nikiem. Czy nie zginęła im betoniarka? Nie zauważyli niczego dziwnego? Pospiesznie sprawdzili pozostałe betoniarki. Kierow- nik bazy, wyjątkowo chętnie udzielający informacji, wy- soki blondyn podsunął: — Powinniście zajrzeć do kawiarni na wprost. Nocny stróż, John, powinien tam jeszcze siedzieć. Może coś zauważył. Chris podziękował grzecznie. Betoniarki wychodziły mu uszami. Gdyby nie szło o życie Malka... Nie miał zupełnie ochoty wysłuchiwać ględzenia faceta, który nie powie im nic nowego i tylko dzięki kawie może utrzymać otwarte oczy. W kawiarni pachniało przypalonym tłuszczem i kawą. Nocny stróż, łatwy do rozpoznania dzięki mundurowi i pistoletowi, siedział oparty o kontuar. Sam. Chris podszedł i jowialnie poklepał go po plecach. Stary podniósł głowę. — Co się... — FBI — oznajmił Chris naturalnym głosem, podsu- wając mu na otwartej dłoni znaczek, który zaraz schował. John Webster skulił się, prawie wsiąkł w taboret. Twarz mężczyzny przybrała barwę ziemistoszarą, ciało ogarnęło drżenie tak silne, że pół filiżanki kawy wylądowało na jego spodniach. Chcąc umknąć przed spojrzeniem Chrisa napatoczył się na Krisantema. Na- wet w normalnych okolicznościach twarz Turka nie budziła ogólnej sympatii. Teraz w dodatku trud nie przespanej nocy zrobił z niej, prawdę mówiąc, zakazaną gębę. Stróż zakrztusił się i zakasłał. Chris musiał puknąć go w plecy. Elko nie należał do FBI, ale posiadał głęboką znajomość psychiki ludzkiej. W oka mgnieniu zorientował się, że strażnik ma nieczyste sumienie. — Szukamy betoniarki — zaczął Chris Jones. — Miał pan służbę tej nocy... — Nic nie wiem — wybełkotał John. — Przysięgam, że o niczym nie wiem. Dlaczego właśnie mnie o to pyta- cie? Kiedy to mówił, nutka szczerości zabrzmiała w jego głosie. Krisantem pokręcił głową i zanurzył ręce w kie- szeni. Parę sekund później John Webster poczuł zimny do- tyk garotty Turka, zaciskającej się wokół jego szyi. Wydał zduszony okrzyk. Chris oparł rękę na ramieniu Turka. — Hej! Spokojnie... FBI i tak już miało kiepską reputację. — Daj mi z nim pogadać — błagał Krisantem. — Jedną minutkę. Trzymając oba końce garotty w zaciśniętej pięści, poderwał Webstera z taboretu i pchnął pod ścianę, za kabinę telefoniczną, gdzie nikt z zewnątrz nie mógł ich dostrzec. Stary nie opierał się, ledwo stojąc na trzęsących się nogach. Elko obrócił lekko nadgarstek i John poczuł, że brak mu powietrza. Turek szepnął mu do ucha chropowatą angielszczyzną: — Gadaj, albo cię załatwię. Prosta alternatywa. Po chwili zwolnił ucisk, żeby dać Websterowi możność mówienia. Bardzo zdenerwowany Chris Jones spoglądał na bok. Kelnerka dyskretnie usunęła się na zaplecze. Zgodnie z przyjętymi w Harle- mie standardami była to tylko nieco żywsza dyskusja. — Skąd pan wie, że... — zaprotestował w przypływie energii Webster. — Znikąd — szepnął Elko. — Ale nie podoba mi się twój krzywy ryj i jeżeli nie odpowiesz na moje pytanie, nie zobaczysz go już w lustrze. Pozytywną cechą Krisantema była jego szczerość. John uwierzył mu bez wahania, a nie miał ochoty przenosić się na tamten świat. — To ten cholerny czarnuch, przysięgam — wyznał jednym tchem. — Postraszył mnie. Powiadam panu, nie powinni zatrudniać tych chłystków. Przez nich są same kłopoty. Trzeba było pomocy Chrisa, aby go uspokoić i wydusić z niego szczegóły incydentu z Chuckiem. Chris dosłownie skoczył mu do gardła, przyciskając go do mu- ru swymi ogromnymi łapami. — Gdzie ta betoniarka? — Chuck właśnie pojechał po cement. Na Fort Was- hington Avenue. Potem jedzie na budowę. — Dawno wyjechał? Stary potrząsnął głową. — Jakieś dziesięć minut temu. Chris wypuścił go. Nieco ośmielony Webster odważył się zapytać: — A o co, do cholery, chodzi z tą betoniarką? Dla- czego jej szukacie? Siwe wąsy Krisantema otarły się prawie o zmaltreto- waną twarz starego. — W środku siedzi nasz przyjaciel. Bardzo bliski przyjaciel. Na twoim miejscu modliłbym się, żeby jesz- cze żył. — Po czym poznać tę twoją betoniarkę? — Trzydzieści cztery. Ma duże 34 na drzwiczkach — wydukał zdruzgotany John Webster. Ale przysięgam, że... Chris i Elko byli już na zewnątrz. Gdyby chcieli iść po samochód i Miltona, straciliby dobrych pięć minut. Nie mówiąc już o tym, że musieliby wrócić na Harlem River Drive. Dość czasu, aby Malka zalało dziesięć ton ce- mentu. Następna betoniarka przekraczała bramę bazy. Kri- santem przebiegł przez ulicę, wskoczył na schodki i wsunął głowę do kabiny. Oszołomiony kierowca zahamował i stanął. — Zjeżdżaj — mruknął Turek. Szybko. Szofer sądził, że się przesłyszał. Wzruszył ramieniem i zamierzał odjechać. Krisantem otworzył drzwiczki jedną ręką, a drugą zepchnął go z siedzenia i wyrzucił na ziemię. Potem wśliznął się na jego miejsce i spojrzał na tablicę rozdzielczą. Prowadził już ciężarówki w Korei i był szoferem w wielkim istambulskim garażu. Nie było sprawy. Kierowca stał wrzeszcząc, uczepił się Chrisa, który wsiadał z drugiej strony. — Oszaleliście. Wezwę policję. Oddajcie mi wóz. — Policja to my — krzyknął Chris zatrzaskując drzwi. Krisantem brutalnie puścił sprzęgło, a na zakręcie zerwał niemal cały bok zaparkowanego forda. W luster- ku dojrzał wyskakujących z bazy, gestykulujących ludzi. Wystraszony John Webster obserwował tę scenę z ka- fejki. — Czarny skurwiel — mruknął. Pierwszy samochód, za którym rozległ się warkot ciężarówki, nie zjechał dość szybko na bok. Krisantem przyspieszył jeszcze trochę i gigantyczny zderzak zerwał pół bagażnika wozu. Kierowca skręcił ostro, o mało nie staczając się do rzeki, potem rozwścieczony nacisnął na klakson. Turek zignorował to i dodał gazu, wjeżdżając na lewy, przeznaczony dla szybkich pojazdów pas. Ruch na Harlem River Drive był ożywiony, ale po pierwszym incydencie nikt już nie stawał na drodze rozszalałej betoniarce. Jakby kierowcy przekazywali so- bie znaki. Krisantem zresztą używał potężnego klakso- nu w roli syreny, dociskając gaz do dechy. Tego dnia ustalony został rekord prędkości w kategorii betoniarek — ponad 60 mil na godzinę. Łoskot nasuwał raczej myśl o czołgu średniej masy. Zakręt w 155 Ulicę Elko brał w stylu Grahama Hill'a w Mans, przy okazji zdzierając dach toyoty. Potem z głośnym trąbieniem przedarł się przez trzy sznury sa- mochodów, jadąc chwilami nawet pod prąd. Pełniący służbę przy Amsterdam Avenue policjant o mały włos nie połknął gwizdka. Z rozkrzyżowanymi ra- mionami ruszył na spotkanie betoniarki. Elko ledwo zdołał zahamować. Policjant wdrapał się na stopień, ziejąc oburzeniem. Zamilkł niemal natychmiast, bo Chris podsunął mu pod nos swój znaczek, rozkazując: — Proszę opróżnić skrzyżowanie. Szybko. Policjant zszedł, kompletnie ogłupiały. Słyszał już, że FBI posługuje się dla kamuflażu różnymi samochodami, ale żeby do tego stopnia... W pewnym sensie było to ge- nialne. Któż by obawiał się betoniarki? Elko nie czekał, aż skrzyżowanie będzie puste i mało nie rozstrzaskał cadiiiaca. Przerażony kierowca najechał na hydrant. Betoniarka oddaliła się z hurko- tem bombowca w stronę Fort Washington Avenue. 34 nie mogła mieć nad nimi dużej przewagi. Chris wypatrzył ją pierwszy, gdy ruszyła spod światła. Dwieście metrów przed nimi. — To ta — wykrzyknął. Elko nie mógł bardziej przyspieszyć. Na szczęście ruch był bardziej płynny. Ścigana betoniarka jechała z normalną prędkością. Ponieważ zbliżali się do skrzyżo- wania na czerwonym świetle, Elko nacisnął klakson i przejechał. Poczuli jakiś wstrząs po lewej stronie. Chris wychylił się i zauważył unieruchomiony na środku skrzyżowania i skrócony o jedną trzecią samochód. Wyciskając z betoniarki ostatnie poty Elko zrównał się z 34. Oba monstra jechały łeb w łeb. Chuck odwrócił się. Chris Jones mierzył w niego z Magnum. — Stój — wrzasnął. — Policja. Oczy Chucka niemal wyskoczyły z orbit. Jak oszalały docisnął gaz. Niczym apokaliptyczne potwory toczyły się ku roz- widleniu przy Washington Bridge. Na światłach stało około dziesięciu samochodów. Za chwilę mogły zostać zmiażdżone przez 60-tonowy huragan. Chuck stracił głowę. Pochylony nad kierownicą, jechał ślepo przed siebie. Elko stał na pedałach. Miał cztery metry przewagi. Zdawało się, że trzeszcząca na wszystkich spojeniach betoniarka rozpadnie się. Od skrzyżowania dzieliło ich sto metrów. Ludzie z krzykiem wyskakiwali z samochodów. Elko skręcił kierownicę w prawo, uderzając w 34. Tęga Murzynka upuściła z okna doniczkę. Pierwszy raz w życiu widziała w środku miasta wyścigi ciężkich wozów transporto- wych. Rozległ się przerażający trzask zdzieranej blachy. Chuck instynktownie zahamował. Elko napierał dalej. Szczepione ze sobą pojazdy zatrzymały się, uderzając o bramę domu i roznosząc ją o dwadzieścia metrów od stojących przy skrzyżowaniu samochodów. Chris, na wpół ogłuszony zderzeniem z przednią szybą, dopiero po chwili otworzył oczy. Wystarczyło to, by szofer „34" wyskoczył na ziemię i długimi susami pognał przed sie- bie, usiłując ratować skórę. Oprzytomniawszy, rzucił się w pogoń, mierząc z Mag- num 457. — Stać — krzyczał. — Jesteś aresztowany. Chuck obracał właśnie w perzynę rozliczne rekordy olimpijskie. Słysząc wystrzał z rewolweru odskoczył w bok, jakby umykał przed żmiją. Ale Chris wystrzelił tylko w powietrze. Spoza samochodów na skrzyżowaniu wyłonili się dwaj policjanci. Chuck zauważył ich i skręcił, pokonując rozdzielający jezdnię pas ziemi. Odwrócił się, żeby sprawdzić, czy Chris zamierza strzelać. Rozległ się pisk hamulców, niczym jęk agonii i ciało Murzyna wzbiło się w górę. Czarny buick potrącił go, odrzucając wiele metrów dalej. Upadł głową na asfalt. Nadbiegający właśnie Chris usłyszał trzask pękających kości czaszki. Serce podeszło mu do gardła. Kiedy przykląkł przy młodym Murzynie, chłopak oddychał jeszcze, ale jego mózg wypłynął na ziemię. W zasadzie był już trupem. W dzielnicy wrzało. Mężczyzna, który przypadkowo przejechał Chucka, wysiadł z wozu blady jak ściana. Lu- dzie wyglądali przez okna, ruch był zablokowany. Chris Jones podniósł się i pobiegł w stronę betoniarek, pozos- tawiając ciało Chucka. Krisantem zanurzył się do połowy w betoniarce. Wysunął się pokryty szarym pyłem i gestem przywołał Chrisa: — Szybko, chyba tu jest. Zanurzył znowu głowę w brzuchu machiny i zniknął w niej całkowicie. Chris wskoczył na tylną platformę. Usłyszał z wnętrza okrzyki Turka. Klął i szamotał się. Chris dojrzał szarą sylwetkę wznoszącą się ku otworowi. Wyciągnął ramiona i dotknął skóry. W parę sekund później w otworze betoniarki ukazała się głowa Malka popychanego przez Krisantema i pod- ciąganego przez Chrisa. Ten ostatni krzyknął radośnie, na widok otwartych oczu księcia. Delikatnie począł zrywać czarny plaster, kneblujący usta Malka. W tej chwili był właściwie tylko szarą, skostniałą kukłą, jednakże oddychał. Kiedy Malko przyszedł do biura Katza przy •y ^\ United Nations Plaża, miał jeszcze szary pył za paznokciami. Krisantem ledwie zdążył przygotować mu kąpiel. Betoniarka przypieczętowała zgodę między gorylami i Turkiem. Chris mówił nieustannie o mianowaniu go honorowym członkiem FBI. Tymczasem jednak Mad Dogsi zdobyli punkt nawet pomimo nieudanej próby zgładzenia Malka. Dotarcie do kierujących spiskiem stało się niemożliwe. Wąsy Ala Katza zwisały posępnie. Serdecznie powitał Malka, wskazał krzesło Krisantemowi, a potem jednym haustem wypił Pepsi. Kiedy już znaleziono Mal- ka, przespał się godzinę w biurze. — Szofer betoniarki figuruje w kartotekach FBI jako agitator i członek Czarnych Panter — oświadczył. — Dwukrotnie zatrzymywany — w 1969 i w styczniu 1970. Malko patrzył na słońce ponad East River. Nieprędko zapomni o długich, spędzonych w ciemności godzinach, kiedy w każdej sekundzie mógł zginąć pod masą cementu. — Ktoś kryje się za Mad Dogsami — powiedział. — Nie oni zmontowali tak skomplikowaną akcję. Notorycz- nie nie mają pieniędzy. Jada jest jedynie wykonawczy- nią. Ci sami ludzie drugi raz usiłowali mnie zabić. Katz westchnął, wąsy znowu opadły mu smętnie. Nie- bieskie oczy nabrały wyrazu powagi. — Prośba o przesunięcie terminu głosowania nie wchodzi w grę — stwierdził z emfazą. — Pod żadnym pretekstem. Od 1961 połowa świata oskarża nas o sto- sowanie wszelkich możliwych wybiegów dla uniemożli- wienia przyjęcia Chin komunistycznych do ONZ-u. Mó- wienie teraz o spisku byłoby gwoździem do trumny. Możemy zyskać kilka dni, prosząc przyjaznych delega- tów o wygłoszenie długich przemówień, o filibusting, jak w Kongresie... Malko wydłubał okruch cementu spod paznokcia. Miał na sobie beżowy garnitur z alpagi, skrojony nie go- rzej niż zmarnowany w betoniarce. — Nie wiem, co pan może na tym zyskać. Nie orien- tujemy się, ilu delegatami manipulowano. W ten, czy w inny sposób. I to podstawowy problem. Katz uśmiechnął się chłodno. — Najlepszą obroną jest atak, jak powiedział Napo- leon. Nie po to urządziliśmy panu tak sprytnie miesz- kanko, żeby pan w nim grał w klasy. — Chce pan, aby... — W zeszłym roku przewaga była bardzo bezpiecz- na, 48 do 71. Załóżmy najgorszy wariant. Proszę przeczytać. Malko wziął kartkę maszynopisu i przejrzał. Była to lista państw. Na pierwszym miejscu umieszczono Austrię, potem Belgię, Kanadę, Chile, Cypr, Islandię, Iran, Włochy, Jamajkę, Kuwejt, Laos, Liban, Malediwy, Trynidad, Tunezję. — Niech pan wśród nich poszuka szczęścia — powiedział Katz. — Wystarczy urobić sześciu z nich, że- by cały Departament Stanu tarzał się z radości. Nie biorąc pod uwagę tych, którzy „źle" głosowali w zeszłym roku. Mrugnął okiem, mając wyraźnie nieczyste myśli. — Proszę się brać do roboty. Przyślę panu pomoc. Dziś przewidziane są cztery przerwy w sesji oraz wys- tąpienie przedstawiciela Związku Radzieckiego. Przybędą wszyscy. Hulanki i forsa były zdecydowanie siłą napędową Na- rodów Zjednoczonych. Malko wsunął kartkę do kiesze- ni. Rola politycznego szantażysty budziła jego najgłębszą niechęć. Stał, gotów do odejścia, kiedy Krisantem dyskretnie chrząknął. — Warto by się może dowiedzieć, co powiedziała dziewczyna policjantom, którzy ją zatrzymali? — Jaka dziewczyna? — zapytał Katz — nie zatrzymaliśmy żadnej dziewczyny. — Ta, która usiłowała zabić Jego Wysokość — odpowiedział Krisantem. — Ta czarna wydra. Zatrzy- mali ją na moich oczach. W ostatnich godzinach Krisantem stał się, o hańbo, rasistą. Bardzo starannie opowiedział o aresztowaniu Jady przez patrol samochodowy. Następne dziesięć minut upłynęło na gorączkowym wydzwanianiu po wszystkich komisariatach w Harlemie. Al Katz był o krok od zawału. Nikt nie widział Jady. Co- raz częściej podejrzliwie zerkał na Krisantema. Turek, przecież potwornie nieufny, mógł równie dobrze udusić Jadę, a zwłoki wrzucić do Hudsonu. — Przypominam sobie numer wozu — zawołał nagle Elko. - 886. Amerykanin podjął więc znów zmagania z telefonem. Tym razem po pół godzinie trafił na kapitana, dowo- dzącego komisariatem przy 184 Ulicy. Wóz numer 886 należał do nich, ale nie mieli oni Jady, ani żadnego śladu w raportach. — Trzeba tam jechać — zasugerował Malko. — Jest coś dziwnego w tej historii. Al Katz był tego samego zdania. Precinet 19 nie wyglądała zachęcająco. Przed budyn- kiem stało kilka zaparkowanych samochodów policyj- nych. Była to najgorsza dzielnica Harlemu. Kiedy Mal- ko i Krisantem znaleźli się w komisariacie, dwaj poli- cjanci segregowali na dużym stole, budzącą dreszczyk, górę białej broni. Żniwo jednego wieczoru. Dwaj czarni siedzieli przykuci do ściany. Przed trze- ma godzinami zakatowali w windzie na śmierć małżeń- stwo staruszków. Obojętni na wszystko. Kapitan wpro- wadził gości do obskurnego biura. Malko wyjaśnił po- wód wizyty. Al Katz dzwonił zresztą, aby uprzedzić o ich przyjściu. Kapitan rozkazał przynieść rejestr meldunków. Nie znalazł niczego na temat Jady. Wczoraj nie zatrzymano żadnej młodej kobiety. — Mógłbym zobaczyć się z policjantami z nocnego patrolu 886? - Zapytał Malko. — Sierżant zszedł ze służby — powiedział kapitan — ale z drugim nie ma problemu. Wcisnął klawisz interkomu. — Benson. Po kilku sekundach w drzwiach stanął Murzyn w mundurze. W jego twarzy i wyłupiastych oczach malo- wało się znużenie. Kapitan wyjaśnił mu o co chodzi. Malko natychmiast zauważył niepokój policjanta. Nie mógł jednak nalegać. Sam z siebie policjant pokiwał głową i powiedział: — No cóż, myślę że strzeliłem potworną gafę! Opowiedział o aresztowaniu Jady i nacisku jaki wywarł na sierżanta, aby ją uwolnić. Kapitan był zdruz- gotany. Niestety, nic już nie można było zrobić. Benson spuścił w zawstydzeniu głowę. — Co zrobiła ta nieszczęsna dziewczyna? — zapytał żałośnie. — Och! Jest wmieszana w dwa morderstwa i spisek polityczny — powiedział Malko. Nagle wpadł mu pewien pomysł. — Macie tu kogoś, kto dobrze zna Harlem i mógłby mi pomóc w jej odnalezieniu? Benson podniósł głowę. — Myślę, że tak, sir. Mamy tu wspaniałą dziewczynę. Jeanie. Zna wszystkich. O ile kapitan pozwoli. Kapitan pozwalał z góry na wszystko, co mogło ocalić jego honor. Powierzył Malka Bensonowi. Ten popro- wadził go na pierwsze piętro, zapukał i wszedł do cias- nego biura. Malka czekało radosne zaskoczenie. Jeanie była miłą i śliczną, krótkowłosą Murzynką. Nosiła mundur. Po dokonaniu prezentacji Benson przedstawił jej sprawę. Malko wtrącił się. — Jesteśmy w zasadzie pewni, że ta dziewczyna na- leży do Czarnych Panter. Młoda Murzynka gwizdnęła i podniosła się. Była sza- lenie zgrabna, ale mundur chyba najdoskonalszej dam- skiej figurze nie dodaje uroku. — Jestem opiekunką społeczną — wyjaśniła. — Znam tu wiele osób, jestem lubiana. Chodzę sama po zakątkach, w których nasi chłopcy witani są koktajlem Mołotowa. Ale Panter ludzie się boją, nic nie powiedzą. Jeżeli ktoś panu może pomóc, to tylko junkies, nar- komani. Wiedzą o wszystkich, handlują z Panterami, znają ich kryjówki. Ale trzeba złapać jednego z nich i zmusić do mówienia. To nie takie proste. Nie brzmiało to budująco. Malko zaczynał rozumieć, dlaczego FBI drepcze w miejscu. — Znamy adres Jady — powiedział — czy nie zechciałaby pani podjechać tam z nami? Spróbować dowiedzieć się czegoś? Jeanie uśmiechnęła się z powątpiewaniem. — Jeżeli pan sobie życzy, ale mamy jedną szansę na tysiąc. Jedźmy. Dwójka oberwanych dzieciaków bawiła się na 96 Uli- cy przed bramą domu, w którym mieszkała Jada. Cadii- lac stał w tym samym miejscu, podobnie dwaj ludzie z FBI tkwiący w szarym fordzie, rzucającym się w oczy, jak mucha w szklance mleka. Jeanie odezwała się do Malka: — Proszę tu na mnie poczekać. Jeżeli ludzie pana zo- baczą, nie powiedzą słowa. Pan jest biały. Malko patrzył, jak znika w ogromnym budynku. Kri- santem zastanawiał się, czy ktoś uwolnił stróża. Wkrótce po zniknięciu Jeanie istota wyglądająca na czarnego ducha otarła się o samochód obrzucając go nienawistnym spojrzeniem. Murzyn był chudy jak kościotrup, wynędzniały na twarzy, nie ogolony, przedwcześnie łysiejący. Nawet Krisantem zaczął się odruchowo drapać. Jeanie pojawiła się po 20 minutach. Kiedy wsiadła do samochodu, westchnęła ciężko. — Cóż to za życie! Na górze mieszka w jednej izbie ko- bieta z szóstką dzieci! Nie może nawet iść do ubikacji, bo złodzieje czyhają non stop na okazję i kradną, co się da. — A nasza dziewczyna? — Nikt nic o niej nie wie. Mieszka tu od niedawna. (Zastanawiała się chwilę). Tylko jeden facet może panu pomóc: Julius West. Jeżeli dostatecznie długo pozbawi się go narkotyków, wyśpiewa wszystko, co wie. Zaopa- truje Pantery i inne indywidua. — Jak go znaleźć? Jeanie wybuchnęła śmiechem. — To nie moja działka. Musi pan pogadać z chłopakami z Biura Narkotyków na Old Slif Street, w Downtown. Jeżeli go dopadną, będę może mogła po- móc. Jestem uchwytna w komisariacie. — Proszę jednak dać mi swój numer — poprosił Malko. — Mogę pani potrzebować w środku nocy. Podała mu adres i telefon, wyjaśniając: — Proszę tylko powiedzieć, kim pan jest, mieszkam z czarnym gliną, zazdrosnym jak tygrys. Nie lubi, żeby kręcili się koło mnie biali. Poprosiła, aby ją tu wysadzili. Musiała jeszcze wpaść do kilku rodzin. Wróci wozem patrolowym. Malko popatrzył za nią. Była niemal tak pociągająca, jak Jada. Po drodze zatrzymał się, żeby zadzwonić do Ala Kat- za i zaanonsować mu dobrą wiadomość. Że tym razem nie miał już nawet żadnego tropu. Totalna próżnia. Pułkownik Tanaka siedział właśnie w kafeterii dla delegatów przeglądając przy śniadaniu poranną prasę. Na temat próby zabójstwa nie było jeszcze nic, ale Japończyk został już dokładnie poinformowany. Jada doszła do siebie i opowiedziała wszystko Lesterowi. Japończyka to niepowodzenie rozwścieczyło mniej, niż wcześniejsze gafy. Wiedział, do czego zdolni są Chińczycy i nie łudził się, że Jada mogłaby oprzeć się hipnozie. Katastrofa nie była totalna, ponieważ FBI nie miało możliwości pójść tym tropem. W każdym razie pułkownik był przekonany, że CIA i FBI niemalże depczą mu po piętach. I poczuł upajający dreszczyk emocji połączony z pewnością, że nic nie są w stanie mu zrobić. Dokonał samokrytyki. Błędem było usiłować za wszelką cenę pozbyć się tego tak zwanego szantażysty. Ale przynajmniej zmusił FBI do odkrycia kart. Teraz, kiedy przeanalizował sytuację, poczuł się le- piej. Lesterowi kazał siedzieć cicho. I pojawiać się tylko w akcjach związanych z ich planem. Nie podejmą żad- nych dalszych prób pozbycia się jasnowłosego mężczyzny pracującego dla FBI czy CIA. Tanaka wiedział, że po usunięciu Jady z pola widzenia, tamten nie miał żadnego tropu. Tanaka obiecał sobie iść na dobry, japoński obiad i wpisać go na listę wydatków. Jeszcze parę dni i uwolni się od wszystkich kłopotów. Malko uprzejmie przysłuchiwał się delegatowi z Male- diwów rozprawiającemu o problemach przysparzanych przez piratów tej, błogosławionej przez Boga i ludzi, krainie. Zerknął na zegarek: wpół do pierwszej. Bar prze- pełniony był delegatami rozmawiającymi w rozmaitych językach i przypominał Wieżę Babel. Nagle z głośnika rozbrzmiało jego nazwisko. Porzucił reprezentanta Malediwów, oszołomionego tą popular- nością. Jego nikt nigdy nie wzywał. A powód: trzy czwarte delegatów ignorowało nawet istnienie jego państwa. Musiał nieustannie wyjaśniać, że Malediwy to nie nazwa sardynek w oliwie, ale niezależny i prawie niepodzielny naród. Malajka w recepcji uśmiechnęła się kącikiem ust. — Pewna młoda dama chce się z panem widzieć. Jest przy wejściu do baru. Malko przebił się przez tłum i stanął nos w nos z istotą rodem ze stronic „Playboya": metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, długie, rozjaśnione włosy a la Jean Har- Iow, ogromne błękitne oczy niewiniątka, fantastyczna fi- gura i nader skąpa, kanarkowożółta sukienka, a do tego aksamitny głos call-girl dla miliarderów. Błysnęła zębami, niewątpliwie zdolnymi schrupać w mig tysiąc- dolarowe banknoty. — Nazywam się Gail. Z „Jetset". Proszono, abym skontaktowała się z panem pilnie. Z polecenia Ala Kat- za. Malko z trudem przełknął ślinę. A powiadano, że CIA nie robiła nic dla zbliżenia między narodami... Al Katz wszczął kontrofensywę nie tracąc czasu. — Doskonale, Gail — powiedział — chodźmy więc napić się czegoś. Jest ze mną właśnie pewien dżentel- men z Malediwów. — Cudownie — z najgłębszym przekonaniem powie- działa Gail. Kiedy delegat ujrzał Gail, z zachwytu omal nie wdrapał się na sufit po zasłonach. Usiadła z gracją, a króciutka sukienka uniosła się niemal do pępka. Podała dyplomacie rękę. — Miło mi, że mogę pana poznać. Uwielbiam Afrykę. Delegat nawet nie podjął wątku, patrząc jak zahipno- tyzowany na długie nogi. Pomyśleć, że miał za godzinę wygłosić mowę pogrzebową... Gail wpatrywała się w niego niczym w Rockefellera, Tarzana i Gregory Pecka bez mrugnięcia okiem. Dele- gat poczuł, że bierze w nim górę prymitywna strona na- tury i zastanawiał się, czy straże ONZ-u, zawsze tak rygorystyczne, przeciwstawią się, jeżeli przerzuci ją so- bie przez ramię, by zanieść do najbliższego hotelu. Malko wykorzystał sytuację: — Mam zamiar wydać niewielkie przyjęcie pod ko- niec tygodnia — odezwał się — czy przyłączy się pan do nas? — Och, tak! — wtórowała Gail — tak bym chciała, żeby pan przyszedł. I wybuchła histerycznym śmiechem. W sumie brzmiało to zachęcająco. Dwanaście takich, jak ona i mieliby większość, która Wierchownyj Sowiet przyprawiłaby o zazdrość. Coś w stylu 99,99 %. Oczywiście pociągało to za sobą znaczne wydatki, ale przecież nie można było pozwolić, aby całe pieniądze Peace Corps poszły na budowę latryn w krajach rozwijających się. Malko pochylił się do ucha Gail. — Jest pani sama? — Och, ale mam dwie przyjaciółki, do których mogę zadzwonić — zapewnił aksamitny głos. — Ciaudię i Cathy. Przyjdą z ochotą. Również pracują dla „Jet- set". Nigdy nie przypuszczał, że zawód ekskluzywnego szpiega zmusi go do organizowania orgii na koszt CIA. Oby tylko Aleksandra nigdy się o tym nie dowiedziała. Byłaby zdolna rozwalić mu głowę celnym strzałem z broni myśliwskiej. Odkąd oddała mu się, uznała go za swoją własność. Zorganizowanie party nie będzie zbyt trudne. Wys- tarczy zostawić Gail w barze, a potem wyselekcjonować co cenniejsze okazy. Niewiarygodnie nabrzmiała żyła pulsowała na skroni nadzwyczajnego i pełnomocnego am- basadora. Mężczyzna wydawał krótkie jęki, wyrażające rozkosz i frustrację, podczas gdy jego długie dłonie poprzez bluzkę gniotły wydatne pier- si siedzącej mu na kolanach dziewczyny. Oczy wychodziły mu z orbit. Nagle wstał i począł zrywać z siebie ubranie, jakby oblazło go robactwo. Nie tracił nawet czasu, by zdjąć spodnie, pozwolił, by opadły mu na kostki. Spora część guzików jego koszuli odprysnęła. Wstał, unosząc dziewczynę w ramionach. Różnica wzrostu była tak duża, że brzuchem dotykał jej piersi. Gigantyczny dyplomata porzucił piersi dziewczyny i wsunąwszy ręce pod zamszową spódniczkę ujął ją w biodrach. Kiedy zorientował się, że nie miała na sobie żadnej bielizny, wydał okrzyk. Prawdziwy, pierwotny okrzyk wojenny. Opadł do tyłu, na poduszki, uniósł dziewczynę nad sobą, potem posadził, rozsuwając jej uda tak brutalnie, że krzyknęła. Zaczął miotać jej ciałem o swoje z niezmierną gwałtownością, trzymając w pasie. Bardzo szybko osiągnął zaspokojenie. Przew- rócił się na bok, pociągając za sobą partnerkę nadal z nią złączony. Chris Jones zwilżył suche wargi, nabrał tchu i pomyślał sobie, że ten kawałek zrobi niezłe wrażenie w CIA. Było mu głupio. Widok ogromnego czarnego, któ- rego spotykał w kuluarach ONZ-u — zawsze poważne- go i sztywnego — uprawiającego miłość z tak prymi- tywną gwałtownością i egoizmem, wstrząsnął nim. W dodatku, to wszystko rozgrywało się o kilka metrów od niego. Słyszał jęki, sapania, szelest materiału. Na próżno powtarzał sobie, że tylko wypełnia rozka- zy, nie czuł się w zgodzie z własnym sumieniem. Pury- tańskie wychowanie w Middłe West nie przygotowało go do tego. Gdyby jego żona wiedziała, w jakich impre- zach bierze udział, nawet „on duty", po prostu wyrzuciłaby go za drzwi. Powstrzymał okrzyk odrazy na widok sceny rozgry- wającej się w najdalszym kącie pokoju. Jeden z czar- nych dyplomatów siedział na kanapie, w roztargnieniu gładząc kędzierzawe włosy bardzo młodego Murzyna ułożonego u jego nóg i obdarzającego go wyrafinowany- mi pieszczotami. Miał nie więcej niż szesnaście lat. CIA wykorzystywała niekiedy Raipha Millsa dla podobnych celów. Nie wzdrygał się przed niczym. Jako siedmioletni chłopczyk został zgwałcony w Harlemie przez dwóch homoseksualistów. A od dwunastego roku życia zaczepiał mężczyzn na 42 Ulicy, oferując usługi za cenę od jednego do pięciu dolarów. CIA płaciła o wiele lepiej i dyskretnie interwenio- wała, kiedy Raiphowi jakiś ugryziony do krwi klient chciał narobić kłopotów. To była jego słodka słabostka. Chris zasypiał już przed sześcioma ekranami monito- rów, kiedy wszystko zaczęło się na dobre. Do tej chwili nie działo się nic naprawdę ekscytującego. Siedział w mieszkaniu sąsiadującym z apartamentem Malka, także należącym do CIA. Był to rodzaj zabezpieczenia na wy- padek, gdyby nieprzewidziany bieg wydarzeń wymagał interwencji z zewnątrz. Malko wybrał siedmiu szefów delegacji spośród ro- kujących największe nadzieje. Kierował się powagą kra- ju, sytuacją rodzinną, stanem finansów i mocą prze- konań politycznych. Dziewcząt było tylko cztery: Gail, Cathy, Ciaudia i Lo-ning. Cathy była jeszcze wyższa, bardziej jasnowłosa i seksowniejsza od Gail. Reprezentowała typ dziewczyn zdolnych, nie uchylając buzi, zawrócić w głowie mężczyźnie. Ciaudia była nieco niższa, o bujnych kształtach i kręconych włosach. Lo-ning miała na sobie haftowaną tunikę. Najpierw wszyscy siedzieli na poduszkach rozrzuco- nych wokół wielkiej kanapy, na wprost kamer. Chwilami pojawiała się wysoka postać wspaniałego w tej roli Kri- santema z tacą. Chris ziewał z nudów. Okazało się, że te wszystkie opowieści o orgiach były zwykłymi bujdami... Czuł się jak w Middłe West. Aż nagle Gail podniosła się i pociągnęła za rękę czar- nego dyplomatę. Miała na sobie króciutką, mocno wy- dekoltowaną beżową tunikę. Powiodła mężczyznę do zakątka pod ścianą, teoretycznie przeznaczonego na tańce. — Na Boga! Nie mógł powstrzymać okrzyku. Gail najspokojniej rozpięła suwak i zrzuciła tunikę na ziemię. Olśniewając nagością zaprosiła partnera do zmysłowego tańca. Chris rozbudził się na dobre. Teraz z kolei Cathy podniosła się i zajęła się drugim dyplomatą. Ale ona rozebrała się jeszcze siedząc, a potem uprzejmie pomogła w tym swojemu mężczyźnie. Najpierw zdjęła mu buty. Kiedy pozostał jedynie w kalesonach w kwiat- ki, Chris wybuchnął nerwowym śmiechem. Z powodu telewizorów wszystko to wydawało się nierzeczywiste. Potem Chris stracił ochotę do śmiechu. Gail już nie tańczyła. Powoli opuszczała się wzdłuż ciała dyplomaty. Klęcząc na podłodze obdarzała go pieszczotami precy- zyjnie obliczonymi na doprowadzenie go do histerii. Chris patrzył, jak Murzyn wywraca oczy, chwytając dziewczynę za włosy i przyciskając do siebie jej twarz. Ona zaś niespodziewanie wyprostowała się i odsunęła nieco od niego, pozostawiając go w stanie, którego pozazdrościłby mu dorodny buhaj. Potem, wyraźnie kpiąc, poczęła tańczyć wokół niego. Nie trzeba było długo czekać na reakcję. Dyplomata rzucił się na nią, zwalając ją na poduszki. Powolna mu, rozsunęła nogi, czekając, aż upora się z paskiem. Przesunęła się nieco, jakby chcąc się wymknąć i obróciła o czterdzieści pięć stopni. Mężczyzna ruszył za nią, mrucząc niecierpliwie. Nie miał pojęcia, że Gail przesunęła się tylko po to, aby lepiej uplasować się przed kamerami ze względu na zbliżenie. Z wdziękiem oplotła go nogami, wiążąc jak lianą. Był tak podniecony, że nawet gdyby ustawiono wokół niego cztery kamery i tak by tego nie zauważył. Chris uświadomił sobie, że jego własny oddech stał się równie krótki i urywany, jak oddech mężczyzny ko- chającego się z Gail i zaczerwienił się. Niestety, to był dopiero początek jego duchowych i moralnych cierpień! Cathy stała na wprost dyplomaty, którego rozebrała. Kołysząc się w takt muzyki, pieściła go powolnymi ru- chami, patrząc mu w oczy i szepcząc odrażające świństwa, szokujące zwłaszcza w jej anielskiej buzi. Mężczyzna ciężko dyszał, usiłując wyrwać się jej i przejąć inicjatywę, ale trzymała go mocno. Nie zdołał uwolnić się, aż doprowadziła go do orgazmu. Jego wykrzywiona twarz będzie także stanowiła do- bre ujęcie. Chris Jones otarł czoło. Nie śmiał nawet patrzeć, co dzieje się na poduszkach na drugim planie. To przypominało mu dzień, kiedy w Istambule zaskoczył Malka w uroczym towarzystwie. Doznał takiego samego pomieszania podniecenia i wstydu. Zdecydowanie, za- wód szpiega miał rozmaite strony. Po rozważeniu wszel- kich za i przeciw, zbliżył się do szóstego monitora i włączył go. Ujrzał ogromnego ambasadora oddającego się końcowym etapom szturmu. — Proszę zostać przy mnie — szepnęła Lo-ning Mal- kowi. Kiedy zobaczyła, że Gail się rozbiera, przylgnęła do niego i pocałowała go. Przez cały wieczór przedstawiciel afrykańskiego mikropaństwa pożerał ją oczyma. Na szczęście, Ciaudia wzięła go na razie w swoje ręce tak zdecydowanie, że zapomniał o Lo-ning. Chinka nalegała, by uczestniczyć w tym szczególnym przyjęciu. Malko miał powody przypuszczać, że nie tyl- ko ze względów zawodowych. Lo-ning pieściła go łagodnie. Zauważył, że niepost- rzeżenie rozpięła sukienkę. Pocałowała go, on oddał pocałunek. W głębi ducha był zadowolony, że przyszła. Nie pieniądze nią kierowały. Teraz on z kolei zrzucił kimono. Lo-ning wśliznęła się pod niego, niczym małe, pachnące stworzonko, okry- wając jego ciało pocałunkami delikatnymi, jak muś- nięcie motylich skrzydeł. Prowadziła go. Była ciasna, je- dwabista i ciepła. Nie poruszała się prawie, tuląc się do niego ze wszystkich sił. Doznawał jednak uczucia, że to kruche ciało wchłania go z siłą pompy ssącej. Na kilka minut Malko zatracił poczucie czasu. Kiedy odzyskał świadomość wszyscy wokół niego kochali się, rozbrzmiewał koncert jęków, okrzyków, dziwnych odgłosów. Nagle rozległ się krzyk jasnowłosej Cathy o twarzyczce anioła. Były to dzikie, przerywane potokiem niezrozumiałych słów wrzaski, które nasilały się i nasilały, świdrując w uszach obecnych. Mimo woli Malko rozejrzał się. Czarny kolos, pełniący godność ambasadora porzucił Ciaudię dla Gail. Poruszał się w niej regularnie jak tłok, zroszony potem. Dziewczyna, oparta o kanapę, z otwar- tymi ustami, jęczała za każdym razem, wywracając oczy i drżąc całym ciałem. Murzyn poruszał się coraz szybciej. Gail krzyczała te- raz bez przerwy. Jasne włosy zasłaniały jej twarz. Wreszcie, wyczerpani, opadli oboje na poduszki. Gail leżała z zamkniętymi oczyma, oddychając ciężko. Am- basador wstał, aby się czegoś napić, bowiem Krisantem dawno już zamknął się w kuchni, kompletnie przerażo- ny. Gdyby mógł, zatkałby uszy. Morderca-purytanin — to był cały on. Przez dłuższy czas nic się nie działo. Lo-ning tuliła się do Malka, leżąc na nim. Ni stąd ni zowąd, Gail podeszła do Cathy, siedzącej w zarzuconej teraz poduszkami części pokoju przeznaczo- nej na tańce. Ujęła jej dłoń, chcąc przyciągnąć ku sobie. Cathy odepchnęła ją łagodnie. Gail zmarszczyła brwi. — Nie kochasz mnie już? Cathy uśmiechnęła się, gładząc długimi palcami poli- czek Gail. — Ależ tak, kocham cię — powiedziała czule. — Ale jestem zmęczona. Blondynki zbliżyły się ku sobie. Język Gail wdarł się do ust Cathy, jej dłonie ogarnęły biust dziewczyny, ujęły bru- natne guziczki. Gail zmrużyła oczy. Malko odwrócił się. Zaczynało się przedstawienie, najwyższy akord scenariu- sza filmowego. Dyplomaci otoczyli je zafascynowani, nie domyślając się ani przez chwilę, że stoją przed kamerami. Gail przysunęła się leciutko muskając Cathy warga- mi. Jej język przesuwał się zręcznie po twarzy partnerki, szybki i niezwykle zmysłowy. Cathy zaczęła reagować. Przyciągnęła Gail i pocałowała ją namiętnie. Jej pełne, giętkie ciało kontrastowało wspaniale ze szczupłą figurką drugiej dziewczyny. Gail łagodnie pociągnęła ją, aż Cathy ułożyła się obok niej. Malko widział w tej chwili tylko plecy i pośladki Cathy. I pieszczące ją ręce tamtej. Gail kąsała wargi przyjaciółki, która krzyknęła. Blondynki nie przejmowały się widzami. Przynajmniej na pozór. Mal- kiem wstrząsnął dreszcz, gdy po raz setny uświadomił sobie, jak ohydnych metod używa się w polityce. Teraz Cathy klęczała. Gail całowała ją, wplótłszy dłonie w jej włosy. Potem jej usta podjęły wędrówkę, muskając piersi, zatrzymując się na sutkach. Cathy z od- rzuconą do tyłu głową dyszała ciężko. Jej partnerka nieubłaganie schodziła coraz niżej. Cathy opadła do tyłu i wyprężyła się, robiąc mostek.Gail rozchyliła jej uda, wsuwając pomiędzy nie twarz. Cathy krzyczała na głos. W pokoju zapadła głęboka cisza, słychać było tylko jęki obu kobiet. Tarzały się przez chwilę po podusz- kach, potem odpoczywały, leżąc jedna przy drugiej. Jakby ten spektakl onieśmielił dyplomatów, zaczęli przepraszać się nawzajem. Można by pomyśleć, że po- kój nagle zamienił się w szatnię klubu sportowego. Wszyscy ubierali się w niezmąconej ciszy. Malko założył kimono. Chciał, żeby impreza skończyła się jak najprędzej. Nigdy już nie zgodzi się wyświadczać tego rodzaju usług CIA. To było poniżające. Ambasadorowie wymykali się jeden po drugim, bar- dzo uprzejmie całując rękę dopiero co wykorzystanej kobiety. Z punktu widzenia CIA wieczór był udany. Powstało pewnie trzy-cztery tysiące metrów filmu. Pracowało kil- ka kamer. Dziewczyny z „Jetsetu" ubierały się właśnie. Pożegnały Malka cmoknięciem w policzek i wyszły. Lo- ning wspięła mu się do ucha, by zapytać: — Mogę zostać? Malko ucieszył się, że zaproponowała mu to. Ale poprowadził ją do sypialni, z dala od kamer CIA. Chris Jones wybiegł z mieszkania za ścianą wyłączyw- szy tylko monitory, jakby ścigał go diabeł. W hallu domu ukradkiem zerknął w lusterko, przekonany, że stygmat grzechu naznaczył go na wieki. Ambasador przechylił się przez stół ku pułkownikowi Tanace, mówiąc bardzo cicho: — Mój drogi, gdyby pan widział tę blondynkę. Chciałem powiedzieć — te blondynki... Królew- ska rozrywka, naprawdę królewska. Ślinka ciekła mu na samo wspomnienie. W rejonie Kongo spotykało się niewątpliwie mało wysokich blon- dynek w typie Gail... Japończyk słuchał w roztargnieniu. Zaprosił dyplomatę do restauracji dla delegatów, san- ktuarium ONZ-u, które niekiedy zaszczycał obecnością sam sekretarz generalny. Zrobił to poniekąd dla rozrywki: siedzący naprzeciw niego człowiek stanowił element planu. Nie miał, rzecz jasna, pojęcia, że Tanaka ma z całą sprawą coś wspólnego. Dla niego zresztą akcja miała się zacząć dwadzieścia cztery godziny później. Murzyn szepnął nagle: — Proszę, a oto i nasz gospodarz. I gdy Malko mijał stolik, wyszczerzył w oślepiającym uśmiechu zęby kanibala. Wdzięczność z głębi trzewi... Tanaka skamieniał z wrażenia. Człowiek, który przysporzył im tyle problemów, który pracował dla FBI, także był blondynem. I oczy: Jada wspominała o złotych oczach. Japończyk z trudem przełknął kęs mięsa. Nie mógł oderwać oczu od stolika, przy którym usiadł blondyn z czterema innymi osobami. — Proszę powiedzieć mi coś jeszcze o tym wieczorze — poprosił. Ambasador nie dał się prosić. Czym dłużej Tanaka słuchał jego relacji, tym bardziej drętwiał z przerażenia. Nie docenił przeciwników. Nie mogło być mowy o przy- padkowym zbiegu okoliczności. Mężczyzna, który urządził to „przyjęcie" i ten, który kontaktował się z Jadą, był jednym i tym samym. Pod płaszczykiem pracy w ONZ działa agent FBI i CIA. Pułkownik sądził raczej, że CIA. Te metody bardziej mu ją przypominały. Bruż- dżono mu w jego własnym ogródku. Obrzucił pełnym potępienia spojrzeniem swego towarzysza, z rozanielo- nym wyrazem twarzy wspominającego wczorajsze doświadczenia. Drogo go mogła kosztować ta orgia. Nu- mer stary jak świat. Jeżeli nie z powodu żony, to ze względu na konsekwencje zawodowe lub społeczne udawał się doskonale. Odsunął talerz: odechciało mu się jeść. Do głosowania pozostały cztery dni. Bóg wie, co jesz- cze może zdziałać w tym czasie blondyn! Tanaka zadrżał: omal nie doszło do katastrofy. Ogarnęła go krótkotrwała wdzięczność wobec siedzącego vis-a-vis mężczyzny. — Proszę mi wybaczyć — powiedział. — Zupełnie zapomniałem o posiedzeniu komisji, w którym muszę wziąć udział. Spotkamy się później. Odszedł, regulując rachunek i pozostawiając ambasa- dora sam na sam z jasnowłosymi marzeniami. Pułkownik Tanaka miał ochotę przejść się i zastanowić przed podjęciem decyzji. Rosarium na wybrzeżu East River wydało mu się stworzone do medytacji. Zawsze kochał naturę. Lecz zanim jeszcze tam dotarł, zrozu- miał najoczywistsze: musi wyeliminować przeciwnika. W sekretnych bataliach ludzie nie są zbyt łatwi do zastąpie- nia. Nie będzie dość czasu, by podstawić kogoś w porę. Tym razem zajmie się przeprowadzeniem operacji. To pewniejsze. Malko był w koszmarnym nastroju. O mały włos nie wyjechał wraz z Krisantemem do Austrii. Al Katz zwrócił się do niego z prośbą, by osobiście wywarł presję na uczestnikach imprezy... Podczas wymiany zdań, do której potem doszło, trzęsły się ściany. Malko i tak już żałował, że dał się wciągnąć w tę historię. To się nigdy więcej nie powtórzy. Taka praca nie godzi się z jego etyką. Jeżeli zaś idzie o szantażowanie nieszczęśników, któ- rych pomógł wciągnąć w pułapkę, wolałby własnymi rękami udusić Ala Katza. Wykonanie tej usługi sponta- nicznie zaproponował mu Krisantem. Patrzył na otaczającą go masę twarzy czarnych, żółtych i białych delegatów, pogrążonych w ożywionej dyskusji. Potwornie nudzili się podczas posiedzeń róż- nych komisji i podkomisji. Nawet debata dotycząca komunistycznych Chin nie pasjonowała tłumów. Wszys- cy z góry znali wyniki i ciągnące się bez końca przemó- wienia przedstawicieli bloku komunistycznego były tyl- ko formalnością. ONZ pękał w szwach. Brakowało miejsca. Niesz- częśni delegaci nie mogli nawet przysiąść w barze, a ich biura rozrzucone były po całym Nowym Jorku. Głos telefonistki wzniósł się nad gwarem rozmów. Proszono do telefonu Malka. Wstał, zrezygnowany. Al Katz dojrzał pewnie do przeprosin. Ciemnoskóra, nie określonej narodowości telefonistka wskazała mu kabinę 3. Malko wszedł i podniósł słuchawkę. — Czy mówię z księciem Malkiem Linge z delegacji austriackiej? Sądząc z dość silnego akcentu, rozmówca Malka był Azjatą. Nie kojarzył się z nikim znajomym. — Chciałbym spotkać się z panem za kwadrans na je- denastym piętrze — mówił. — W biurze 1184. Mamy coś nowego. Nim Malko zdążył zapytać, z kim mówi, odłożono słuchawkę. Zaintrygowany, wyszedł z kabiny. Jedenaste piętro było domeną Chińczyków, spoza Chin komunis- tycznych, oczywiście. A więc — sprzymierzeńców Ala, Lo-ning i reszty. Głos należał pewnie do doktora Shu- lo. Rozejrzał się po barze, ale nie dostrzegł Lo-ning. W takim tłumie było to prawie niemożliwe. Spokojnie ruszył na jedenaste piętro. Z hallu, na wprost sali Rady Powierniczej, dobiegał szmer rozmów. Pod ojcowskim spojrzeniem strażników w niebieskich mundurach delegaci krążyli po korytarzu i przysiadali na ławkach bez oparć. Malko wszedł na ruchome schody. Piętro było opustoszałe. Trwała właśnie przerwa obiadowa. Malko wszedł do obszernego biura z nume- rem 1183. Znalazł się w pracowni kaligraficznej. Na każdym stole, a było ich około dwudziestu, piętrzyły się arkusze papieru pokryte starannym, kaligraficznym pis- mem. Fascynujące. W głębi znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Biuro 1184. Malko otworzył je. Ujrzał jedno tylko biurko, a na nim dziwny przyrząd. Miał w sobie coś z żurawia i ma- szyny do pisania. Malko przypomniał sobie, że Lo-ning opowiadała mu o tym. Była to chińska maszyna do pisa- nia. Spośród 35 tysięcy ideogramów pisma chińskiego wybrano siedem tysięcy. Cztery tysiące pozostawało do dyspozycji operatora w płaskiej szufladce. Kartka papie- ru nawijała się na wałek, jak w klasycznej maszynie. Za pomocą szczypiec operator wybierał jeden ze znaków i odbijał przyciskając do kartki. Niektórzy osiągali tempo setek znaków na godzinę. Było to równie pasjonujące, jak dziecięce gry. Na białej kartce widniało kilka rozrzuconych ideogramów, jakby ktoś odbił je dla wprawy. Malko wyjrzał przez ok- no. Wychodziło na Pierwszą Aleję. Ponieważ nie było innych siedzeń, zajął stojące przy maszynie metalowe krzesło. Nagle rozdzwonił się stojący na biurku telefon. Naj- pierw Malko nie reagował. W końcu, ponieważ nie milkł, odebrał. Był to ten sam człowiek, który wyznaczył mu to spotkanie. Głos brzmiał znacznie mniej tajemni- czo, nawet serdecznie. — Spieszę się nieco. Czy zechciałby pan usiąść i poczekać na mnie? (Zaśmiał się). Niech się pan pobawi i wykaligrafuje swoje nazwisko. Odłożył słuchawkę. Malko pochylił się nad maszyną. Znaki mierzyły zaledwie po kilka milimetrów. Sprawdził, jak działa maszyna. Była precyzyjna i archaicz- na jednocześnie. Antyczna IBM. Trzeba było mieć pamięć jak komputer, żeby zakonotować miejsce każ- dego z czterech tysięcy znaków w szufladce. Dostrzegł, że niektóre noszą czerwony lub zielony znaczek. Praw- dopodobnie najczęściej używane. Uświadomił sobie nagle, że piekielnie go korci, żeby się trochę pobawić. Pułkownik tkwił bez ruchu w pomieszczeniu z insta- lacją elektryczną na jedenastym piętrze. Wykorzystywał je na oddanie się ćwiczeniom oddechowym jogi, osią- gając doskonałe panowanie nad sobą samym. Stosował politykę wyliczonego ryzyka. W czasie medytacji w rosa- rium doszedł do wniosku, że najdogodniejszym miej- scem do zlikwidowania przeciwnika było, mimo wszy- stko, ONZ. Tu czuł się najmniej zagrożony, a ochrona FBI była najsłabsza. Wyeliminowanie Malka niosło za sobą oczywiście pewne ryzyko, ale pozostawienie go przy życiu stanowiłoby większe zagrożenie. Tanaka nie po to zadał sobie tyle trudu, żeby w ostatniej chwili pozwolić wystrychnąć się na dudka. Margines błędu był zbyt mały: Wystarczyło przekupić trzech, czterech uczestni- ków głosowania, by unicestwić wszystkie wysiłki Japończyka. Tanaka przyjrzał się aparaturze kontrolnej. Był inży- nierem. To się niekiedy przydawało. Wskazówki instru- mentów pomiarowych zasygnalizują mu śmierć przeciw- nika. Pozostanie mu tylko doprowadzić wszystko do pierwotnego stanu, nim Chińczycy wrócą po przerwie obiadowej. Przygotował pułapkę bardzo starannie, świadom dzięki Jadzie powiązań Malka z Chińczykami. I, po przeanalizowaniu rysujących się w gmachu ONZ możliwości, wybrał metodę wyrafinowaną, ale sku- teczną. Opierała się po prostu na zasadzie krzesła elektrycz- nego. Pułkownik Tanaka przyłączył maszynę do kaligra- fowania do głównego przewodu o napięciu 2000 volt za pomocą kabla, którego końcówka połączona była z przeznaczonym dla Malka metalowym krzesłem. Po- przedniego wieczora dokonał próbnych podłączeń, przebił mur wiertarką kupioną po południu. Nikt nie zadawał mu żadnych pytań. W budynku pracowano dzień i noc, zwłaszcza, kiedy nie było urzędników. W gruncie rzeczy Tanaka był dumny ze swego planu. Ba- wiąc się maszyną Malko zamknie obwód. Potrwa to parę sekund. Japończykowi pozostanie odłączyć kable. W swojej karierze zlikwidował już tą metodą wiele osób. Wystarczyło znaleźć linię wysokiego napięcia, mieć skromny sprzęt i jakie takie pojęcie o elektryczności. Najtrudniejszą częścią planu było zwabienie Malka do biura w chwili, kiedy nikogo tam nie będzie. Ale te- lefon i ostateczne podłączenie kabli zajęło Tanace osiem minut. Dzwonił z biura 1183. Kiedy Malko dotknie kabli, igła woltomierza prze- chyli się w prawo. Wystarczy odczekać minutę. Tanaka zamknął się w schowku, obawiając się już jedynie nie- przewidzianej wizyty robotnika. Podczas przerwy obia- dowej było to jednak nieprawdopodobne. Kończył właśnie ćwiczenia oddechowe jogi, gdy igła drgnęła gwałtownie, potem wychyliła się w prawo. Drgała silnie przez kilka sekund, następnie opadła w lewo. Człowiek zamknął obwód, walczył, by się uwolnić, aż runął z krzesła, porażony prądem i przerwał jej obieg. Japończyk natychmiast odłączył kabel izolowanymi kombinerkami. Pozostało mu już tylko wrócić do re- stauracji dla delegatów, gdzie oczekiwali go inni Japończycy. To, że odkryją przewody, nie ma znaczenia. Tak czy inaczej, wiadomo będzie, że dokonał tego fa- chowiec. Tanaka otworzył drzwi i zamknął je natychmiast. To był jedyny ryzykowny moment akcji. Bo nie mógłby wytłumaczyć swojej obecności w schowku. — Czego pan tu szuka? Drgnął na dźwięk lodowatego głosu. Odwrócił się gwałtownie. Chinka z kanapką w ręku zmierzyła go spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. Bardzo chuda kobieta miała siwe włosy ściągnięte w kok. — Pomyliłem drzwi — mruknął Tanaka, uśmiechając się najgłupiej, jak potrafił. Nie mógł przewidzieć, że pani Tso, prawa ręka dok- tora Shu-lo, cierpiąca na schorzenia żołądka, skracała zawsze swą przerwę obiadową. Ani, że była ze względów zawodowych bardzo nieufna. — Nie mógł się pan pomylić — powiedziała sucho. — Aby otworzyć te drzwi trzeba mieć specjalny klucz. Kim pan jest? Przez sekundę Tanaka wahał się, czy po prostu nie uciec. Ale nie mógł przecież zniknąć z ONZ-u, a ta ko- bieta zapewne rozpoznałaby go. Błyskawicznie odzyskał zimną krew. Przecież to nie pierwszy raz. — Nie wiem — powiedział ugodowo — drzwi były otwarte. Postąpił krok naprzód, jakby chciał przejść, ale Chin- ka zagrodziła mu drogę, patrząc nieprzyjaźnie. — Kim pan jest? — powtórzyła. To była jedyna rzecz, której Tanaka nie mógł powiedzieć. W każdej chwili ktoś mógł nadejść, a ta me- giera zdolna była zaalarmować całe piętro. — Nie rozumiem — powiedział powoli — nie zrobiłem nic złego. — Jest pan w sekcji chińskiej — odezwała się sucho. — I kłamie pan, wcale pan nie zabłądził. Ujęła go pod ramię. Japończyk poczuł stalowy uchwyt wciskających mu się w mięśnie palców. — Wytłumaczy się pan przed strażnikami — dodała Chinka. Pułkownik zareagował z szybkością węża. Nie pró- bując uwolnić się, okręcił się błyskawicznie wokół własnej osi, powodując, że Chinka straciła równowagę. Znajdowali się dokładnie na wprost drzwi damskiej to- alety. Pchnął ją brutalnie i oboje wpadli do środka. Chinka poderwała się pierwsza z ziemi i otworzyła usta, chcąc krzyczeć. Tanaka wymierzył jej z rozma- chem cios, który odrzucił ją pod ścianę. Pośliznął się jednak na leżącej na ziemi kanapce i padł na kolana. Otwartymi ustami Chinka łapała oddech. Krzyczała, zbyt jednak słabo, aby przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę. Teraz już wiedziała, że sprawa jest poważna. Ma do czynienia z szaleńcem, albo z kimś znacznie gorszym. Ręką sięgnęła po podtrzymującą kok stalową szpilkę. Jej końcówka wypełniona była silnym roślinnym środkiem nasennym. Wystarczyłoby go do uśpienia słonia. Trzymała ją prostopadle przed sobą, przycis- kając główkę do piersi tak, aby napastnik nadział się na nią. Tanaka otrząsnął się: natrafił na fachowca. Musi się jej natychmiast pozbyć. Do toalety w każdej chwili ktoś mógł wejść i wszcząć alarm. Ruszył do przodu zgięty wpół; potem, gdy dzielił ich nie więcej niż metr, wyrzucił nogi równolegle do ziemi, opierając się rękami o posadzkę. Jego nogi uderzyły Chinkę na wysokości kolan. Tracąc równowagę, zamachała rękami i, upadając, wypuściła szpilkę. Tanaka rzucił się na kobietę i chwycił za gardło. Ale ona posiadała niezwykłą siłę. Wyrwała mu się i skoczyła ku drzwiom, tym razem wyjąc jak syre- na. Chwycił ją w pasie unosząc nad ziemią i rzucił o drzwi ubikacji, które otwarły się. Tanaka ruszył za nią i zamknął drzwi nogą. Zgiął Chinkę wpół, waląc jej czołem o porcelanowy sedes. Trzymał ją za włosy. Znów zaczęła krzyczeć. Tanaka mocno trzymał zdobycz. Skóra na czole ko- biety pękła, na podłogę i białą porcelanę polały się stru- mienie krwi. Tanaka ledwie się ustrzegł zachlapania. Chinka broniła się coraz słabiej, Japończyk uderzał co- raz mocniej: musiała umrzeć. W desperackiej próbie walki Chinka chwyciła go za włosy, usiłując się dźwignąć. Tanaka złapał oddech i nie próbując się uwolnić, mocno walił jej głową o sedes. Tym razem pękła po le- wej stronie kość ciemieniowa. Inne uderzenia dawały odgłos prawie miękki, budzący odrazę. Chinka już nie krzyczała. Straciła przytomność. Tanaka zawzięcie walił jej zmaltretowaną czaszką o popękaną porcelanę. Przestał dopiero na widok krwi wyciekającej z nozdrzy. Dla całkowitego bezpieczeństwa uniósł ciało zmarłej i wcisnął głowę do stojącej w misce klozetowej wody. O ile w kobiecie tli się jeszcze iskra życia, utopi się. Następnie wyszedł z ciasnej kabiny, zatrzaskując za sobą drzwi. Przechodząc przed lustrem przyjrzał się sobie i pos- piesznie przeczesał. Bogu dzięki, na jego ubraniu nie było śladów krwi. Mógł teraz udać się prosto do restau- racji dla delegatów. Korytarz był pusty. Pułkownik poszedł w stronę wind. Czekał kilka se- kund, nim zatrzymała się jedna z nich, na szczęście, pus- ta. Malko pochylił się nad maszyną do kaligrafowania. Setki ideogramów fascynowały go. Wyciągając rękę po szczypce do chwytania metalowych sześcianików, rękawem zahaczył o linijkę, która spadła na podłogę. Pochylił się, żeby ją podnieść i jego spojrzenie padło na nogę krzesła. Metalowy przewód przymocowany był do niego czarnym plastrem. Czuły dzwonek alarmowy rozdzwonił się w mózgu Malka. Zauważył wcześniej, że od maszyny odchodził przewód, który biegł wzdłuż muru, ale to go nie zdziwiło. W dzisiejszych czasach wszystkie maszyny są elektryczne. Wstał i przyjrzał się przewodowi przy- mocowanemu do krzesła. Biegł wzdłuż ściany i znikał w niewielkiej dziurze. Malko pochylił się i spostrzegł wa- pienny pył. Otwór był świeży. Wyprostował się. W czub- kach palców poczuł nieprzyjemne mrowienie. Ostrożnie zbliżył się do krzesła. Potem rzucił linijką tak, aby trąciła maszynę i krzesło równocześnie. Rozległ się trzask, pojawiły się niebieskie iskierki. Li- nijka upadła na podłogę. Malko mimo woli odskoczył do tyłu. Podniósł linijkę. W miejscu, gdzie dotknęła me- talu, widniały dwa czarne ślady. Przed chwilą cudem uniknął wymyślnej formy po- rażenia prądem. Nie było sensu dłużej czekać na tajem- niczego rozmówcę. Ciągnąc krzesło zerwał przewód. Następnie zadzwonił, prosząc o natychmiastowe przysłanie kon- serwatora. Na kartce, którą położył na przewodzie napisał: „NIEBEZPIECZEŃSTWO". Opuścił pokój, ciągle pod wpływem stresu. Miał nadzieję, że w barze jest rosyjska wódka. Mrowienie dłoni nie ustępowało. Tym razem udało mu się cało wyjść z opresji. Pozostało mu jedynie uprzedzić Ala o ponownej próbie zgładzenia go. Jedno było pewne. Ich przeciwnik działa wewnątrz Narodów Zjednoczonych. Mad Dogsi byli zaledwie wykonawcami. Przyciskając guzik w windzie Malko spostrzegł, że je- go prawa dłoń lekko drży. Garść czarnych włosów spoczywała starannie ułożona na skrawku bawełny, w plastikowej torebce. Doktor Shu-lo dokładnie się im przyglądał. — Potrzebny byłby mikroskop — powiedział — ale jestem prawie pewien, że włosy należą do Azjaty. Al Katz pokiwał głową. — To samo stwierdzono w laboratorium policyjnym. Była ósma wieczorem. Ciało pani Tso spoczywało już w kostnicy. Odkryto je w parę minut po tym, jak Malko opuścił piętro. Od godziny trzej mężczyźni analizowali wydarzenie. Doktor zaproponował: — Jestem gotów pobrać włosy wszystkich członków mojej delegacji oraz sekcji przekładów. I porównać je z tymi. Al Katz zaaprobował. Nie pierwszy raz czerwoni wśliznęliby się w skład służb Formozy. — To dostarcza nam bliższych informacji o naszym przeciwniku. To Azjata, który pełni jakąś funkcję w Na- rodach Zjednoczonych. Zna przyzwyczajenia urzęd- ników i teren. — Chyba możemy dorzucić, że cechuje go okrucieńs- two — dodał doktor, w którego ustach nabierało to szczególnego posmaku... Al Katz spuścił głowę, wstrząśnięty zdjęciami, które mu pokazano. Toalety zostały zapieczętowane. W każ- dym razie, pracownice zarzekały się, że nie przestąpią więcej ich progów. Pułkownik MacCarthy, odpowie- dzialny za bezpieczeństwo w siedzibie ONZ, był zdruz- gotany. Pierwszy raz doszło do czegoś takiego. Oficjal- nie mówiło się o zbrodni popełnionej przez sadystę. W końcu, tysiące turystów zwiedzało codziennie gmach. Jeden z nich mógł się zgubić. Sekcja chińska uznała za niecelowe wspominać pułkownikowi MacCarthy o drobnej zasadzce zastawionej na Malka. Lepiej prać własne brudy u siebie. — Zostały nam trzy dni — skonkludował Al Katz. — Miejmy nadzieję, że przeciwnik popełni kolejną gafę. Malko życzył sobie tego samego, pod warunkiem, że będzie to w mniejszym stopniu dotyczyć jego osoby. Gail spoglądała na East River poprzez jedno z olbrzymich okien baru delegatów. W świetle przenikającym lekką tkaninę sukienki, wyglądała jakby była naga. Trudno byłoby znaleźć lepszą przynętę na dyplomatów. Tym razem wykonywała bezpośrednio polecenia Ala Katza. Malko oświadczył wyraźnie, że nie chce być zamieszany w ko- lejny „kontratak". Wstawał świt 27 września i dwa dni dzieliły ich od głosowania. Zdenerwowanie wśród wyższych funkcjona- riuszy Departamentu Stanu osiągnęło nigdy wcześniej nie notowany poziom. To głosowanie będzie prawdziwą partią ruletki, jasne bowiem stało się, że oszustwa doko- nywane są z obu stron. A wystarczyła różnica jednego głosu. Malko kręcił się w kółko. Powrócił do „Nirwany", ale Jada naturalnie zniknęła bez śladu. Żadnej wskazówki nie dostarczyły również poszukiwania w ONZ. Doktor Shu-lo także niczego nie wykrył. Morderca nie wchodził w skład delegacji chińskiej. Lo-ning nadal pełniła obo- wiązki przewodnika, spędzając parę chwil z Malkiem, ilekroć nadarzała się ku temu okazja. Krisantem wynalazł turecką wspólnotę i spędzał w niej gros czasu. Chris Jones, również nie mając nic do roboty, przesiadywał w barze dla delegatów. Fakt, że można tu było wypić J and B za pięćdziesiąt centów, czyniło to miejsce szczególnie cennym w jego oczach. Na razie spoglądał w stronę Gail, a myśli jego nie nadawały się do ujawnienia... — O, proszę! — powiedział nagle — pedał. Malko podniósł oczy. Tuż za Gail siadł Murzyn. Z niechęcią rzucił na nią okiem, kiedy do niego podeszła i zamyślił się. Nie należał do grupy uczestników orgii u Malka. Książę zresztą w ogóle go nie znał. Zatopiony w głębokim fotelu, usiłował sprawiać wrażenie zupełnie obojętnego, mimo że ogarnięty był totalną paniką. Kiedy zorientował się, że Malko go ob- serwuje, przerażony zerwał się z miejsca i ruszył w stronę kafejki. Dziwne. Malka przebiegł wewnętrzny dreszcz. Oczywiście, człowieka mogły boleć zęby, mógł doznać miłosnego zawodu. Ale Murzyn wydał mu się podejrza- nie zdenerwowany. Wrócił z kafejki i wszedł do jednej z kabin, aby zadzwonić. Malko wstał i zapytał telefo- nistkę, kim jest ów mężczyzna. — Jego Ekscelencja Dawid Mugali — poinformo- wała. — Uroczy człowiek. A więc, delegat upoważniony do udziału w głosowaniu. Opuścił kabinę w chwili, gdy ogłaszano wznowienie sesji Zgromadzenia Ogólnego. Miał prze- mawiać przedstawiciel Jemenu Południowego. Sala opustoszała w parę chwil. Jego Ekscelencja Mu- gali najwyraźniej nie wybierał się na obrady. Przez parę minut kręcił się przy stojaku z czasopismami, potem usiadł, sprawiając wrażenie coraz bardziej przygnębio- nego. Malko, tknięty złym przeczuciem, pochylił się ku Chrisowi Jonesowi. — No i jest dla pana robota. Chcę, żeby śledził pan tego szacownego dżentelmena, dokądkolwiek by poszedł. Musimy wiedzieć, z kim się widuje, co robi. Jak na uczciwego człowieka, jest zbyt smętny. Goryl nie krył zaskoczenia. — Jeżeli za każdym razem, kiedy jakiś czarnuch będzie smutny — zaprotestował — zechcemy zabawiać się w łażenie za nim, w żaden sposób nie damy rady. Może kumple zeżarli mu rodzinę w Afryce. Zdecydowanie, Chris Jones był rasistą. Malko podsunął mu pod nos kluczyki od dodge'a. Smutek am- basadora faktycznie mógł nie mieć najmniejszego związku z ich problemami, nigdy jednak nie wiadomo. Właśnie w tej chwili Murzyn wstał i opuścił bar. Chris Jones ruszył w ślad za nim posłusznie, choć bez przeko- nania. Tylko „Daiły News" zawsze uganiające się za sen- sacją, zamieściły w nagłówku wiadomość o śmierci pani Tso. Inne dzienniki nie przywiązywały do tego faktu większego znaczenia. Pułkownik Tanaka wiedział, że ze strony policji municypalnej nic mu nie zagraża. Ogarniał go jednak śmiertelny niepokój. Blondyn mógł unicestwić całą akcję. A o tym przekona się, gdy będzie już za późno. Zorganizowanie następnego za- machu na niego nie wchodziło w rachubę. Aby uspokoić rozkołatane nerwy, pułkownik Tanaka zasiadł w komisji zajmującej się skażeniami północnego Pacyfiku i ich reperkusjami dla przedsiębiorstw połowowych. Od wczoraj nie miał żadnych wiadomości od Lestera. Mad Dogsi rozpoczęli końcową fazę operacji. Wresz- cie wszystko zdawało się przebiegać pomyślnie. Oby wytrzymać następnych 48 godzin. Aż do ostatniej sekundy Tanace towarzyszył będzie bezgraniczny lęk. Jednak niezbędna do wypełnienia te- go planu doza zimnej krwi i okrucieństwa pobudzała go. Zasłużył sobie na zwycięstwo. Nie bez nostalgii pomyślał, że stoi przed ostatnią szansą przejścia na emeryturę w randze generała, co w istotny sposób zmieniłoby końcowe lata jego życia, aczkolwiek nie przywiązywał wagi do luksusu. . Z samozaparciem usiłował przysłuchiwać się wystąpieniu reprezentanta Korei Południowej. Telefon Malka zadźwięczał nieco przed dziesiątą. To był Chris Jones. — Pański czarnuch zalewa się gorzkimi łzami w ka- fejce przy Drugiej Alei — oświadczył. — Mam mu dać chusteczkę? W dodatku schlał się w pestkę. Ruszył w tango, kiedy tylko przestąpił progi ONZ-u. Malko zawahał się. W końcu, facet mógł faktycznie przeżywać zawód miłosny. Cóż jednak szkodziło upewnić się? — Zaraz tam będę. Jeżeliby chciał wyjść, proszę go zatrzymać pod byle pretekstem. Odłożył słuchawkę i wskoczył w garnitur. Ten smętny czarnuch na jego oko nie wróżył nic dobrego. Ambasador nie ruszył się z miejsca do przyjścia Mal- ka. Zasłaniając twarz dłońmi płakał w kącie kawiarni, jak dziecko. Chris Jones w zażenowaniu usiłował patrzeć w innym kierunku. — Proszę zostawić to mnie — powiedział Malko. Spokojnie usadowił się na wprost Murzyna. Ten podniósł głowę, zaskoczony. Malko obdarzył go najżycz- liwszym uśmiechem, na jaki potrafił się zdobyć. — Coś nie w porządku, Ekscelencjo? Dyplomata podskoczył, słysząc ten tytuł. Odsapnął, próbując odzyskać nieco godności. — Proszę mnie zostawić w spokoju — powiedział przygaszonym głosem. — Nie znam pana. Poruszył się, jakby chciał wstać. Malko zatrzymał go. — Ale ja pana znam, Ekscelencjo. I sądzę, że ma pan poważne problemy w związku z głosowaniem, które ma się odbyć pojutrze. Rzucił piłeczkę na chybił-trafił. Czarny zadrżał, jak rasowy koń. Tym razem wstał i obrzucił Malka niechętnym spojrzeniem. — Kim pan jest? Proszę zostawić mnie w spokoju. — Sądzę, że mógłbym panu pomóc — powiedział Mal- ko. — O ile zdecyduje się pan powiedzieć mi prawdę. Murzyn wpadł nagle we wściekłość. Podsunąwszy Malkowi pod nos paszport dyplomatyczny, wrzasnął: — Niech mi pan da spokój. Jestem dyplomatą. Zawołam policję. W tej samej chwili zza kontuaru wytoczył się potężnej postury barman, zawijając rękawy. Trafił prosto w objęcia Chrisa Jones'a, który swoją legitymację „Secret Service" wepchnął mu niemal do gardła. Zbity z tropu powrócił do baru. Malko usiłował uspokoić czarnego dyplomatę, tłumacząc mu coś zniżonym głosem. — Nie wyrządzę panu żadnej krzywdy — przekonywał. — Wręcz przeciwnie. — Proszę mnie zostawić — piszczał tamten, kom- pletnie rozhisteryzowany. — Nie chcę z nikim rozmawiać. Nie mam żadnych kłopotów. Jednocześnie szamotał się. Chris Jones nieznacznie popychał go w stronę drzwi. Nikomu nie zależało na wywołaniu skandalu. Gdy znaleźli się na ulicy, Chris wepchnął dyplomatę do dodge'a. Malko usiadł obok. Samochód odjechał nie zwlekając. — Dokąd jedziemy? — zapytał Chris. — Do mnie. Czarny zaczął nagle szamotać się, choć przed chwilą, jakby w zamroczeniu, pozwolił bez najlżejszego oporu wpakować się do wozu. — Dokąd mnie wieziecie? — krzyczał. — Puśćcie mnie. To porwanie! — Proszę się nie denerwować — powiedział Malko. — Pracujemy dla tajnych służb, a zabieram pana do sie- bie. Wezwę lekarza. Jest pan zbyt zdenerwowany. Pot- rzebne są panu środki uspokajające. Murzyn opadł na siedzenie, mamrocząc jakieś nie powiązane ze sobą słowa. Jego oddech przesycony był wonią alkoholu. Ale to nie wszystko. Jego skóra nabrała barwy ołowiu, co u czarnych jest oznaką silnego strachu, a po twarzy spływały mu stróżki potu. Raz po raz szczękał zębami. Krisantem aż podskoczył, widząc przesiąkniętego wódką Murzyna o mętnym spojrzeniu, targanego przez Malka i Chrisa. Ulokowali go na fotelu, w który wcisnął się, nękany czkawką. Malko poszedł do sypialni i zadzwonił do do- ktora Shu-lo. Na szczęście zastał go w domu. — Proszę natychmiast przyjechać — powiedział. — Być może mamy nowy ślad. Potem uprzedził Ala Katza. Amerykanin nie był szczególnie zachwycony. — Mam nadzieję, że jest pan pewien tego, co pan ro- bi — uprzedził. — Chroni go immunitet dyplomatyczny. Jeśli złoży skargę, zrobi się potworna afera. Doktor Shu-lo przybył po dziesięciu minutach. Z po- mocą Krisantema ściągnął Murzynowi marynarkę, podwinął lewy rękaw i zrobił zastrzyk. Ten nie protestował i zdawał się przysypiać z uchylonymi usta- mi i zamkniętymi oczyma. — Śpi? — To potrwa jakiś kwadrans. Dałem mu łagodny środek uspokajający. Ciało Murzyna osunęło się bezwładnie. Shu-lo uniósł jego powiekę. Żadnej reakcji. Przy pomocy Krisantema przetransportował go na kanapę. Chris Jones starannie przetrząsnął jego kieszenie. Nie znalazł niczego nad- zwyczajnego: portfel, paszport, pieniądze, zmiętą chusteczkę. Chris automatycznie rozwinął ją i wytrząsnął. Coś wypadło na ziemię. Mała, plastikowa torebka. Goryl podniósł ją, obejrzał i wydał zduszony okrzyk. — Zobaczcie! Malko i doktor podeszli do niego. Wewnątrz plasti kowej torebki ujrzeli skrwawiony ochłap. Doktor Shu-k otworzył saszetkę, ujął tę rzecz palcami, powąchał ; spojrzał na Malka. — To płatek ucha — oświadczył tonem tak obojęt nym, jakby szło o gumę do żucia. — Co?! — Płatek ucha osoby rasy czarnej — uściślił Shu" po dokładniejszych oględzinach. — Ucięty nożem lub skalpelem. — Ja pieprzę! — zawołał Chris Jones, którego słownictwo pozostawiało wiele do życzenia. Ambasador miał uszy na miejscu. Spoglądali na nie- go przerażeni. Przede wszystkim Chris. Po głowie snuły mu się historie o ludożercach. Malko przerwał ciszę: — Odnoszę wrażenie, że ten makabryczny skrawek ciała jest bezpośrednio związany z naszymi problema- mi. Trzeba go obudzić i zmusić do mówienia. Doktor Shu-lo sięgał już do swej torby po amfeta- minę. W dwie minuty później Murzyn uniósł powieki. — Chce mi się pić — wyszeptał. Krisantem podał mu szklankę wody. Zaraz potem Malko podsunął mu pod nos torebkę. — Co to takiego, Ekscelencjo? Ambasador o mało nie spadł z fotela. Słowa tłoczyły mu się na usta, jęczał, krzyczał, rzucał się na Malka, usiłując wyrwać mu potworny szczątek. Chris Jones musiał go powstrzymać. W końcu, nieco uspokojony, usiadł miotając wściekłe spojrzenia. — Wezwijcie policję — wrzasnął. — Złożę skargę se- kretarzowi generalnemu! To hańba. Jestem szefem mi- sji dyplomatycznej. — Proszę się uspokoić — powiedział Malko. — Chcemy jedynie pańskiego dobra. Możemy panu po- móc. Ale czyj jest ten skrawek ucha? Czarny poszarzał. Ciało jego przebiegło drżenie. Wpił oczy w Malka. — Błagam pana, i tak nic nie powiem. Proszę pozwolić mi odejść. Nic nie powiem. Potrząsnął głową, zamknął oczy, nękany koszmarny- mi myślami. Malko przyglądał mu się bezradnie. Odnalazł klucz do całej sprawy. Nie mógł jednak zrywać pełnomocnemu ambasadorowi, nawet czarnemu, paz- nokci, by zmusić go do mówienia... A użycie pentothalu było rzeczą równie śliską. Już widział te nagłówki: „CIA odurza narkotykami dyplomatę". Doktor Shu-lo powiedział bardzo łagodnie: — Sądzę, że potrafię nakłonić go do mówienia. Bez żadnych narkotyków. To nie zostawia żadnych śladów. Narkoanaliza. Podmiot uwalnia się od problemów, które opanowują jego świadomość. — Czy to metoda, której użył pan wobec Jady? — zapytał Malko. — Tak. — Dobrze, zabierzcie go. Zaraz do was dołączę. Muszę uprzedzić Ala. Z pomocą Chrisa Jonesa Chińczyk zabrał dyplomatę, założywszy mu przedtem marynarkę. Półprzytomny, nie oponował. Doktor Shu-lo zadzwonił do Malka po półtorej go- dzinie. — Miał pan rację — powiedział. — Wczoraj porwa- no jego żonę. Dwie godziny później dostał ten skrawek ucha, w dodatku z kolczykiem, żeby nie miał wątpliwości, do kogo należał. Kazano mu po prostu głosować na Chiny, nie powiadamiając naturalnie o ni- czym policji ani rządu. I uprzedzono, że jakakolwiek in- terwencja równa się natychmiastowej śmierci żony. Nie ma pojęcia, kto dokonał porwania, ani czy szefowie in- nych misji są w podobnej sytuacji... Obiecano mu, że po głosowaniu żona wróci zdrowa i cała, gdyby jednak wyjawił cokolwiek, nawet potem, zostanie wraz z ro- dziną zabity. Okaleczenie miało posłużyć przekonaniu go o powadze tych gróźb. Malko milczał, przerażony. W jego rękach spoczy- wało życie jednej lub wielu osób i najdrobniejszy fałszywy krok mógł spowodować katastrofę. — Czy po przebudzeniu będzie pamiętał, co powiedział — zapytał. — Nie. — Więc proszę mu nic nie mówić. Tylko, że dał mu pan środek uspokajający, bo był w okropnym stanie. Że zasłabł. Niech ktoś go odwiezie do hotelu, jakby nigdy nic. Spróbuję znaleźć jakiś sposób. Naturalnie, nikomu ani słowa. Nie wiemy, z kim walczymy. Rozłączył się i zadzwonił do Ala Katza, choć było już po północy. Amerykanin chyba źle się poczuł słysząc, co się wydarzyło. Oczywiście, dysponując nowymi informacja- mi, można było oficjalnie żądać przesunięcia głosowania. To jednak mogło kosztować życie jednego lub wielu zakładników... Od czasu zabójstwa dyplomaty niemieckiego w Gwatemali, rządy były szczególnie uczulone na ten problem. A jaka kompromitacja dla Stanów! Oznaczałoby to przyznanie się, że FBI niezdol- ne jest zapewnić bezpieczeństwo dyplomatom. Jak jakaś idiotyczna bananowa republika. — Mam pomysł, jak odnaleźć zakładników — powiedział Malko. — Potrzebuję tylko pełnej współ- pracy Biura Narkotyków na Manhattanie. Powiadomcie kogoś uprawnionego. I niech do mnie dzwonią czym prędzej. — Dlaczego Narkotyki? — Za długo by tłumaczyć — powiedział Malko. — Ale zostały nam dwa dni na odnalezienie tych ludzi i nie ma chwili do stracenia. Al Katz nie nalegał. Nie czekała go spokojna noc. Mal- ko był pewien, że o ile głową spisku był ktoś z ONZ-u, wykonawcami byli czarni. Dotyczyło to także porwa- nia. Trzeba iść tym tropem. Wykręcił numer i czekał chwilę. Kiedy przytknął słuchawkę do ucha, rozwścieczony męski głos spytał, co za świnia śmie mu zawracać głowę w środku nocy. Mal- ko umiejętnie wyjaśnił, że pragnie mówić nie z nim, lecz z jego żoną. Myślał, że rozmówca rzuci słuchawkę. Ten obrzucił go stekiem wyzwisk. Nagle dosłyszał zmieszane głosy. Kobieta wzięła słuchawkę. — Kto mówi? — To ja, Jeanie — odpowiedział Malko. — Widzie- liśmy się dziś rano. Potrzebuję pani pomocy. — Chce pan, żebym przyszła teraz? — Tak. Po chwili milczenia młoda Murzynka odezwała się. — O.K. Będę na dole za dwadzieścia minut. Malko włożył marynarkę i uprzedził Krisantema, że wróci późno. Wyszedł i zatopiony w myślach wsiadł do dodge'a. Ilu takich „mięczaków" zasiadało w Zgroma- dzeniu Ogólnym? Nie licząc tych, którzy po prostu przyjęli czek. Jeden z pojemników na śmiecie stał nieco odsunięty od innych, u wylotu 115 Ulicy, pra- wie przy rogu z Madison Avenue. Pojemnik, jakich wiele wzdłuż całej ulicy — z zielonego plastiku, z pokrywą niedokładnie kryjącą wysypujące się śmiecie. O tak późnej godzinie zakątek był spokojny. Czasem tylko przejeżdżał samochód i nieliczni piesi o szarych twarzach pospiesznie wracali do domu. 115 Uli- ca jest jedną z najniebezpieczniejszych ulic w Harlemie, a to z powodu gangów narkomanów, nieustannie uga- niających się za łatwym groszem. Inspektor z Biura Narkotyków szepnął Malkowi do ucha: — Proszę spojrzeć na prawo, przy bramie. Malko musiał wytężyć wzrok, aby dostrzec w półmroku, o trzydzieści metrów od nich postać starej Murzynki, skulonej na małym składanym stołeczku, z gazetą na kolanach. Siedziała dziesięć metrów od śmietnika. Młody Mu- rzyn z bujną czupryną siedział na hydrancie, niespełna trzy metry od śmietnika i bawił się starą piłką golfową. Inspektor pociągnął Malka do tyłu. — Ostrożnie, są bardzo nieufni. Zupełnie jakby mieli szósty zmysł. Jeanie, ubrana po cywilnemu w czarną spódniczkę i białą bluzkę, dorzuciła: — To byłoby zbyt głupie. Z pewnością przyjdzie, jak co wieczór. „On" to był Julius West, narkoman, który znał kry- jówki Czarnych Panter, jedyny człowiek, mogący pomóc Malkowi. Najpierw jednak trzeba go było nakryć z nar- kotykami, żeby mieć możliwość przyciśnięcia go do mu- ru. Skrzyżowanie było przygotowane jak plan filmu. W budynku, w którym znajdował się Malko, od dziesięciu dni tkwili przez dwadzieścia cztery godziny na dobę lu- dzie z Biura Narkotyków. Usiłowali rozpracować siatkę handlarzy narkotyków. Tego jednak wieczoru na prośbę Malka i Jeanie wydano nieco inne rozkazy. Na Madison Avenue w starym, sypiącym się fordzie z zardzewiałą, pełną dziur karoserią siedziało w pogotowiu czterech najlepszych detektywów z Biura Narkotyków. Mieli schwytać Juliusa Westa. Rozrzuceni po całej dzielnicy detektywi, w tym sporo czarnych, oczekiwali, by ewentualnie przejąć zbiega. Strzelać mogli jedynie w obronie własnej. Martwy Julius West byłby bezużyteczny. — Popatrzcie — szepnął towarzyszący Malkowi detek- tyw. Stali przy oknie na drugim piętrze budynku zajmo- wanego przez policję, w północno-zachodniej części Madison, spoglądając na skrzyżowanie. Ubrany byle jak Murzyn zatrzymał się przy starej Murzynce. Przez chwilę rozmawiali. Pochylił się i położył coś na jej kolanach. Potem spokojnie podszedł do śmietnika. Podniósł pokrywę, jakby czegoś szukał. Choć działał bardzo szybko, Malko dostrzegł, jak wyj- muje małą, szarą paczuszkę i błyskawicznie opuszcza pokrywę. Następnie ruszył prosto ku siedzącemu na hydrancie Murzynowi. Mijając go, otworzył dłoń i można było wyraźnie zobaczyć jej zawartość. Murzyn nie przerwał sobie zabawy piłeczką golfową, a mężczyzna z pa- czuszką przeszedł na drugą stronę ulicy i oddalił się. Wszystko trwało nie więcej niż dwadzieścia sekund. — Dobrze pomyślane, prawda? — powiedziała Jea- nie. — Stara inkasuje forsę. Piętnaście dolarów za dozę heroiny. Kupiec podchodzi do wcześniej przygotowane- go śmietnika i bierze towar. Chłopak jest tu po to, żeby sprawdzać, że bierze tylko tyle, za ile zapłacił. Nie mam cienia wątpliwości, że w kieszeni trzyma brzytwę. Stara coś do niego krzyczy, podając mu ilość sprzedanego to- waru. Mają swój kod. To o wiele bezpieczniejsze, niż spotkania w toaletach barów. Jeżeli pojawi się policja, nikt nie ma przy sobie narkotyków. Przysięgną, że jakiś ścigany typ podrzucił je do śmietnika. Genialna prostota! Malko zdumiony był tak sprawną organizacją. CIA stosowała najrozmaitsze wybiegi. Pomyśleć, że w tej właśnie chwili ambasador nadzwyczajny Pakistanu wygłaszał mowę-rzekę przed Zgromadzeniem Ogólnym Narodów Zjednoczonych, aby zyskać na czasie i umożliwić przyłapanie drobnego handlarza narkoty- ków, w którego rękach spoczywa los głosowania. W każdym razie, rozumowanie Malka było prawid- łowe. O ile zdoła przeprowadzić plan kontrataku. Iluż delegatów drżało o los członków swojej rodziny? Operacja „Terror" została przeprowadzona bez zarzu- tu. Do FBI nie wpłynęła jeszcze ani jedna skarga. Co do Dawida Mugali, to wrócił do domu święcie przekonany, że nie puścił pary z ust. Malko nie potrafił wyzbyć się lęku. Życie wielu osób znalazło się w jego rękach i, choć wiedział, że nie będzie musiał przed nikim zdawać ra- chunku, ciążyło mu to. Miał przeświadczenie, że przy- padek Dawida Mugali nie był odosobniony. Rozejrzał się po skrzyżowaniu. Ze starą rozmawiała teraz młoda Murzynka w łachmanach. Karuzela kręciła się znowu. Przed ich oczyma przemaszerują pewnie wszyscy nar- komani z Harlemu. Oby tylko pokazał się Julius West. Jeanie ani na sekundę nie spuszczała śmietnika z oka, tylko ona mogła rozpoznać Juliusa. Uśmiechnęła się do Malka, który zrozumiał od razu, że czynnik ludzki zdecydowanie działał na jego korzyść. Jeanie musiała mieć dość praktykowanego przez ko- chanka mordobicia. Kiedy nie miała na sobie munduru, jej zgrabna figura i pełna ekspresji zmysłowa twarz były naprawdę zachwycające. Malko odwzajemnił uśmiech. — Jeanie, powinna pani być cover-girl albo grać w fil- mach, a nie marnować się w komisariacie w Harlemie. Potrząsnęła głową. — To nie zawody dla mnie. Byłoby mi wstyd. Na- wet kiedy zakładam przykrótką spódniczkę, czuję się skrępowana. Nie lubię, żeby mężczyźni pogwizdywali na mój widok. Cóż dopiero stanąć nago przed foto- grafem! — Nie potrzebuje się pani rozbierać, żeby budzić po- żądanie — elegancko zaoponował Malko. Odwróciła się bez słowa, bardzo zażenowana; nigdy nie prawiono jej komplementów tak bezpośrednio. W tej samej chwili detektyw trącił Malka łokciem. — Patrzcie, jeszcze jeden. Malko i Jeanie wychylili się. Murzynka drgnęła. — To on. Zbliżający się Murzyn był chudy jak kościotrup, pra- wie zupełnie łysy, o pomarszczonej, pustej twarzy. Powłóczył nogą. Jego wygląd różnił go od pozostałych nabywców. Nim podszedł do starej, rozejrzał się wokół siebie. Gdy jego wzrok zatrzymał się na „ich" budynku, Malko instynktownie odskoczył od okna, mimo że Mu- rzyn nie mógł dostrzec ich za firankami. Julius West stanął obok starej; wyglądało jakby z nią rozmawiał. — Oby tylko miał pieniądze! Ta stara kutwa nie da mu nic na kredyt — westchnęła Jeanie. Julius miał pieniądze. Położył zwitek banknotów na kolanach starej i ruszył w stronę kosza. Uniósł pokrywę, zanurzył rękę, a zaraz potem wsunął ją do kieszeni. Pod obojętnym okiem „strażnika" powtórzył tę czynność dwa razy, potem opuścił pokrywę i powłócząc nogą odszedł w stronę Madison Avenue. — On, to co innego — wyjaśniła Jeanie ściszonym głosem, jakby w obawie, by Julius West jej nie usłyszał. — Jest hurtownikiem, poza tym wiedzą, że przychodzi regularnie i okradanie ich nie leży w jego interesie. Bie- rze, ile chce. Trzeba go złapać teraz, zanim zdąży odsprzedać heroinę. Detektyw pędził już po chybotliwych schodach. Pozos- tali wyszli tylnymi drzwiami i wskoczyli do forda, cze- kającego na parkingu. Detektyw włączył radio, żeby skontaktować się z wozem stojącym na Madison Ave- nue. — Uwaga — uprzedziła Jeanie — trzeba go złapać, nim zejdzie do metra. Potem będzie trudniej, z łatwością pozbędzie się heroiny. Ford ruszył tak ostro, że dziewczyna poleciała na sie- dzącego obok Malka. Rozległ się pisk opon. Pokonali dwa zakręty i znaleźli się na Madison Ave- nue, minąwszy śmietnik. Stara nawet nie drgnęła, zer- kając obojętnie na forda. — Kieruje się ku 117 Ulicy — zatrzeszczało w głośniku radiowym. — Pospieszmy się — odezwała się Jeanie. — Na 118 ma metro. Ford wyrwał do przodu. Detektyw, który prowadził, przywykł do pościgów, a dysponował silnikiem o mocy 375 koni... — Oto i on — oświadczyła Jeanie. Julius West szedł spokojnie skrajem chodnika. Nawet nie odwrócił się, słysząc warkot silnika. Gdy to wreszcie zrobił, było już za późno. Detektyw wyskoczył z wozu. Malko ujrzał na twarzy Juliusa Westa wyraz paniki. Mi- mo kalectwa rzucił się do ucieczki z impetem sprintera. Biegł po ulicy, wymachując ramionami, jak wiatrak. — Stój! — krzyknął detektyw — bo strzelam. Julius West przyspieszył jeszcze złorzecząc na całe gardło. Na progach domów pojawiali się coraz liczniejsi czarni gapie. Jeżeli w Harlemie biali prowadzili pościg za Murzynem, ryzyko rozróby było duże. Inspektor i Malko pędzili ciągle jak szaleni. Wreszcie pojawili się czterej policjanci z drugiego wozu, zagra- dzając Westowi drogę. Na ich widok zawahał się przez sekundę i to doprowadziło do jego zguby. Detektyw rzucił się jak napastnik w rugby i chwycił go za nogi. Wszelka obrona byłaby daremna. Malko z czterema in- nymi zabezpieczał tyły. W okamgnieniu było po wszy- stkim. Ledwie znaleźli się w samochodzie, dwaj detektywi z niesłychaną brutalnością zdarli z Murzyna ubranie. Spodnie, kurtkę, koszulę, nawet bieliznę. Julius West wydzierał się i szamotał, oni tymczasem działali z flegmą angielskiego majordoma pomagającego swemu panu zdjąć palto. W okamgnieniu Murzyn został goły, jak go Pan Bóg stworzył. Malkowi mignęło przed oczy- ma gołe czarne ciało, nim owinięto je zniszczonym ko- cem. Stary ford zawrócił ostro na Lennox i ruszył na sygnale w kierunku południowym. W samą porę — czarnoskóry olbrzym wyłonił się ze swego sklepiku, z ta- sakiem w ręku, grożąc pozostałym policjantom i mio- tając przekleństwa. Wokół niego gęstniał tłum Murzy- nów. — Czemu go rozebraliście? — zapytał Malko, pod- skakując na wybojach. Ulice Nowego Jorku były coraz gorsze. Jeden z detektywów roześmiał się. Niemalże siedział na więźniu. — W ten sposób nie ma możliwości połknąć tego świństwa ani wetknąć go gdzieś, nim dowieziemy go na miejsce... Julius dusił się pod kocem. Detektyw odsłonił mu twarz, podsuwając jednocześnie pod nos krótkolufową 38. — Nie próbuj żadnych numerów, synku, spluwa może wystrzelić... — Chcę adwokata, to bezprawne aresztowanie — wrzasnął Murzyn, wytrzeszczając ze strachu oczy, śliniąc się i usiłując gryźć. — Oddajcie mi ubranie. — Oczywiście, za chwileczkę, jeżeli będziesz grzecz- ny. A może przypadkiem chcesz chusteczkę, żeby wytrzeć sobie nosek? Puknął go lekko kolbą 38 w głowę. Julius uspokoił się. Nawet wewnątrz wozu wycie syreny było ogłuszające. Aż do chwili, gdy znaleźli się na Old Slip Street, nie mogli zamienić słowa. Malko popatrzył na potarganą głowę siedzącego za nim człowieka. Julius West dysponował niewiarygodną siłą, siłą, o jakiej nie śmiałby myśleć w najbardziej szalonych marzeniach. Trzeba jednak jeszcze, by zechciał się nią posłużyć. Wypchnięto go brutalnie z samochodu, ciągle owiniętego kocem. Uniósł go, obnażając chude łydki, by móc wejść po brudnych schodach. Kwatera główna Biura Narkotyków na Manhattanie była raczej obskurna. Stary, czteropiętrowy budynek, tuż przy South East End Express, na wysokości 9 Piers'u, prawie na cyplu Manhattanu. Dniem i nocą pracowało tu trzydziestu detektywów. Poszli wprost do biura kapitana — Irlandczyka, któ- rego pijacka gęba zdawała się wystawać z baryłki piwa. Widząc Jeanie, Julius splunął na ziemię, warknął coś przez zaciśnięte zęby i zmierzył ją pełnym niewiarygod- nej nienawiści spojrzeniem. Plecy Malka przebiegł zim- ny dreszcz na myśl o tym, na co naraża dziewczynę. Tymczasem przeszukiwano w obecności kapitana odzież Westa. Nie trwało to długo, znaleźli sześć czar- nych paczuszek. Kapitan rozdarł jedną z nich. Posypał się biały proszek. Powąchał go z odrazą. — Może nam powiesz, że to cukier-puder? Julius milczał, spuściwszy głowę. Kapitan wzruszył ra- mionami i uprzedził Murzyna: — Tym razem sobie posiedzisz. Usłyszymy o tobie za dziesięć lat. Jeżeli wcześniej nie wyciągniesz kopyt. — Żądam adwokata — powiedział z nienawiścią West. — Mam prawo mieć adwokata. — Adwokata! Coś ci się popieprzyło. Jeżeli dalej będziesz się tak zachowywał, oberwiesz po mordzie i basta. Jasne? Dosyć, zabierzcie go. Gdy dwaj potężni mundurowi policjanci wywłóczyli Murzyna z pokoju, ten nie zaprzestawał na cały głos domagać się adwokata. Kiedy zniknął, kapitan w zasępieniu popatrzył na Malka. — To wszystko jest niezupełnie zgodne z regulami- nem, on rzeczywiście ma prawo do adwokata. I kiedy go wreszcie dostanie, cała sprawa zwali się na mnie. Malko uspokoił go: — Kapitanie, jeżeli dla pana spokoju potrzebny jest liścik podpisany przez prezydenta Stanów, otrzyma go pan. Powinien pan jednak pozwolić nam zrobić z nim co chcemy. Być może nawet będziemy zmuszeni zabrać go stąd. Straszne. Gruby kapitan wzruszył tylko ramionami. — Jeżeli o mnie chodzi, skoro tylko jestem kryty, to możecie go wsadzić do beczki z cementem i wyrzucić do Hudson, mam to gdzieś. Malko odwrócił się do Jeanie. — Nie traćmy czasu — powiedział. Policjant poprowadził go do celi młodego Murzyna. Siedział, trzymając głowę między rękami i nawet nie drgnął, gdy weszli Malko i Jeanie. Policjant pozostał przed drzwiami z gotową do strzału 38 w dłoni. — Proszę uważać, jest niebezpieczny — uprzedził. — Julius — zaczęła Jeanie — muszę z tobą pogadać. Julius West podniósł głowę i powiedział bezbarwnym głosem: — Żebyś zdechła, dziwko. Jak tylko cię dopadnę, wypruję ci flaki i rzucę twoje pieprzone ścierwo psom. Tylko boję się, że się potrują. Spieprzaj. Jeanie zignorowała te słowa. — Julius — powtórzyła — jeżeli staniesz przed sądem, wsadzą cię na pięć lat. Sam dobrze wiesz. Tym razem złapali cię na gorącym uczynku. Znasz sędziego Rileya — najchętniej widziałby was wszystkich mar- twych. Chcę ci zaproponować pewien układ: jeżeli nam pomożesz, wyjdziesz stąd spokojnie i w ogóle zapomni- my, że się dziś widzieliśmy. — To musi być niezłe draństwo — zarechotał. — Bo jak cię raz dorwą, nie wypuszczą ot, tak sobie. Ale mów, czas mi szybciej zleci. Nie obrazisz się, jak sobie splunę... Jeanie dała znak Malkowi. Teraz on zabrał głos. — Julius — zaczął — potrzebny mi ktoś, kto zna kry- jówki Czarnych Panter. Chodzi o kidnapping. Kobietom i dzieciom grozi śmierć. Wiem, że ich znasz, że ich za- opatrujesz. Nikt nigdy nie dowie się, że nam pomogłeś. Ale muszę ich odnaleźć przed wieczorem. Julius West uniósł twarz, spoglądając na nich w kom- pletnym osłupieniu. Potem nagle wybuchnął histerycz- nym śmiechem, bijąc się dłońmi po udach. Jeszcze trochę, a zacząłby się tarzać po ziemi. — Hej! Chłopie! — zawołał. — To cholernie zabaw- ne! Ale, biedny durniu, jeżeli to zrobię, będę trupem w minutę po wyjściu stąd i wszystkie gliny z całego Harle- mu nie zdołają mnie obronić. Porzną mnie na kawałki, wyprują mi bebechy! Hę! Człowieku, jakie to zabawne! Żartowniś z twojego kumpla — zwrócił się do Jeanie. — Nic innego dla mnie nie masz? Popatrzył na Malka z gwałtowną nienawiścią i dorzucił: — W dodatku lubię Pantery. Tylko oni są wystar- czająco napaleni, żeby ukatrupić takich pieprzonych gli- niarzy, jak ten pod drzwiami. Nie myśl, że będę pracował przeciwko nim. A teraz wynoście się i dajcie mi spać. Jeżeli do rana nie będę miał adwokata, podniosę taki raban, że usłyszą mnie w Białym Domu. Jeanie mrugnęła do Malka, żeby nie nalegał. Wyszl oboje z celi. Jeanie nachyliła się ku strażnikowi. — Pójdziemy na hamburgery vis-a-vis. Proszę na' uprzedzić, kiedy będzie z nim kiepsko. I przede wszy stkim nie wzywajcie lekarza. To uzgodnione z kapita nem. Wyjaśniła Malkowi: — Znam Juliusa Westa. On też ćpa. Za godzina będzie na głodzie. Pierwsza doza, którą kupił, była dla niego. Kiedy jest w takim stanie, zrobiłby wszystko za narkotyki. Jeżeli jednak ich nie dostanie, może umrzeć To ryzyko, które musimy podjąć. Nie mamy żadnej pewności, że zechce mówić. Wszyscy boją się Panter. W zeszłym miesiącu porąbali toporkiem informatora, któ- ry ich wydał. Kostki, kolana, uda, ramiona, głowę. Za- pakowali to wszystko w torby i podrzucili żonie faceta. — Miejmy nadzieję, że się uda — powiedział Malko. Z końca korytarza dobiegało wycie. Mrożące krew w żyłach wrzaski. Nawet inni więźniowie zatykali sobie uszy. Malko wzdrygnął się, przerażony. Policjant, który na nich czekał, miał ziemistą cerę. — Mam nadzieję, że go uspokoicie. W przeciwnym razie zastrzelę go, nim się rozwidni. Nie płacą mi za pil- nowanie wariatów. Julius wrzeszczał bez chwili przerwy, jak zarzynane zwierzę. Także Jeanie pobladła. Zauważyła: — Poszło szybciej niż myślałam. Jest już całkowicie wyniszczony przez to świństwo. Biedny facet. Pomyśleć, że przyjechał z Tennessee, żeby mieszkać w Harlemie. Chciał być szczęśliwy. Doszli do celi. Julius leżał na ziemi zwinięty w kłębek, wstrząsany spazmami. Krzyczał, rzygał, pluł. Kiedy usłyszał kroki, zerwał się gwałtownie i uczepił krat. Malko cofnął się mimo woli. Murzynowi toczyła się z ust ślina, jak wściekłemu psu, oczy miał obłąkane, palce wczepione w kraty. Na widok Jeanie wyrzucił z siebie stek obelg, a potem błagał: — Jeanie, biegnij po lekarza, szybko, bo zdechnę! Oj! Boli mnie, wszystko mnie boli! — Zastanowiłeś się nad tym, o co cię prosiłam? Julius zelżył ją. — Idź do lekarza, do cholery. Wykończę się. Muszę sobie strzelić w żyłę. Jeanie nie ruszyła się z miejsca, spoglądając na wrak ; człowieka. Miejscami skóra Juliusa była przezroczysta, widać było żyły. Ból ogarniał całe jego ciało, podobny do szczypiec rwących je na strzępy. Jego mózg kipiał. Prawe ramię pokryte śladami ukłuć, ropiało. Czuł, że rozpada się na kawałki. Czym dłużej to potrwa, tym sil- niejszy stanie się ból. Zależnie od odporności, albo ser- ce nie wytrzyma, albo Julius będzie cierpiał jeszcze całymi godzinami, nim zapadnie w rodzaj śpiączki. Dos- konale wiedział, co go czeka. — Pójdę po lekarza, jeżeli nam pomożesz — powiedziała Jeanie. — A nawet dam ci dozę. Powie- działam ci, że to naprawdę ważne. Murzyn spojrzał na nią, jakby nie rozumiał. Potem zaszlochał rozpaczliwie i osunął się w milczeniu wzdłuż krat. Przez moment leżał załamany, potem wyprostował ' się gwałtownie i zaczął tak potwornie jęczeć, że pojawił się strażnik. Jeanie zzieleniała. Wpiła palce w rękę Mal- ka. — On może umrzeć — szepnęła. Malko przeklinał CIA i swój zawód. Zmuszał tę nieszczęsną dziewczynę do robienia okropnych rzeczy, a w dodatku, narażał jej życie. On nie zostawał w Harle- mie... Julius wył, jęczał, błagał. W chwilach przy- tomności domagał się lekarza albo adwokata. — Poczekajmy jeszcze trochę — poprosił Malko. Odeszli wraz z Jeanie. Julius nie dojrzał. Potrzebował jeszcze godziny. Zeszli do małej kawiarenki. Tym razem zamówili, jak jeden mąż dwa J and B bez wody, nie umawiając się wcześniej. W kwadrans potem przybiegł po nich spanikowany strażnik. — Chodźcie szybko, on umiera. Pędem wrócili na górę. Julius rzeczywiście wrzeszczał potwornie, rzucając się na wąskiej pryczy. Jeanie pokręciła w zasępieniu głową. — Obawiam się, że dostanie ataku serca. — Co możemy zrobić? — Dać mu heroinę. Jego organizm jest kompletnie wyniszczony. Julius ucichł. Otworzył zamglone oczy i poznał Je- anie. Odwróciła głowę. Malko także nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ten człowiek przez niego umrze. Już otwierał usta, chcąc powiedzieć Jeanie, by dano mu, co trzeba, byle tylko dłużej na to nie patrzeć. — Przysięgasz, że nic nie powiesz? — zapytał Jeanie konającym głosem. — Przysięgam. — Co chcesz wiedzieć? Wyjaśniła mu. Potrząsnął głową. Próbował mówić, ale musiała podtrzymywać mu głowę. — Jest tylko jedno miejsce, gdzie mogą ich przetrzy- mywać. Kwatera główna w Harlemie północnym. Ale muszę sam was tam zaprowadzić. Inaczej nie otworzą. — Damy ci ochronę — zapewniła. — Nie zobaczą cię. Julius skrzywił się z bólu. — To nic, zbyt cierpię. Zróbcie mi szybko ten za- strzyk. I zaraz tam pojedziemy. Jeanie wyszła z celi i wróciła po chwili z jedną ze skonfiskowanych paczek, wodą i strzykawką. Sama rozpuściła proszek. — Szybciej, szybciej, zdycham — szepnął West. Wyrwał jej strzykawkę i sam wbił igłę w lewe udo. Wstrzyknął płyn tak szybko, że aż krzyknął z bólu. Mal- ko i Jeanie bezwiednie odwrócili głowy. Julius odrzucił strzykawkę i wyciągnął się z zamk- niętymi oczyma na plecach. Jego oddech stawał się sto- pniowo bardziej miarowy. Leżał nieruchomo trzy, może cztery minuty, potem otworzył oczy. Jego cera odzys- kała normalną barwę, a twarz nabrała zwykłego wyrazu przebiegłości. Wstał i podejrzliwie spojrzał na Malka. — Gdzie moje ciuchy? — zapytał. — Oddajcie mi moje bety! Jeanie wydała strażnikowi polecenie i posłano po ubranie. Julius ubrał się szybko. Przeistoczenie było nie- wiarygodne. Teraz z jego oczu przebijało cwaniactwo i złość. Stęknął, wciągając spodnie, potem spojrzał na Je- anie. — Cwana z ciebie dziwka — powiedział. — Chciałaś, aa, żebym zdechł. Jeanie bez słowa wzruszyła ramionami. Eskortowani przez strażnika udali się do biura kapitana. Nim weszli, Jeanie uprzedziła twardo: — Nie próbuj wodzić nas za nos. Drugą dozę dosta- niesz dopiero po wszystkim. Konferencja nie potrwała długo. W dwadzieścia mi- nut później Jeanie, Malko, Julius i dwaj detektywi wsiedli do forda. Murzynowi założono kajdanki. Cztery inne wozy Biura Narkotyków ruszyły za nim w bezpiecz- nej odległości, utrzymując kontakt radiowy. — Dokąd jedziemy? — zapytała Jeanie, gdy zbliżali się do East River Drive. — Jedź do 125. To za Triboro Bridge. I radzę, nie wychylaj nosa, bo urwą ci ten ładniutki kurewski łebek. Jeden z detektywów zdzielił go łokciem, aż mu dech zaparło. — Grzeczniej z damami, ty ścierwo. Niewielki konwój mijał powoli East Drive. Al Katz, którego również obudzono, był w stałym kontakcie z kwaterą główną FBI w Nowym Jorku. Cztery samocho- dy przewoziły pełny arsenał, nie wyłączając bazooki, gazu i kamizelek kuloodpornych. — To tu — oznajmił niepewnym głosem Ju- lius. Nie był jeszcze na głodzie, a mimo to jego ręce drżały. Jeanie poczuła nagły przypływ litości dla tego wychudłego, przerażonego strzępu człowieka. — Wszystko pójdzie dobrze — mruknęła półgło- sem. Julius nie odpowiedział. Spoglądał na kryjówkę Mad Dogsów. Samochód zatrzymał się przy rogu Pierwszej Alei i 128 Ulicy. Sto metrów dalej stał przeznaczony do wyburzenia, przylegający do East River, dom. Drzwi i okna zabite były deskami, a olbrzymie afisze zabraniały wstępu do środka, uprzedzając, że mury grożą zawale- niem w każdej chwili. — Wygląda na opustoszały — powiedział Malko. Pomysł odszukania zakładników wydał mu się teraz szaleńczy. W Nowym Jorku było tyle miejsc, w których mogli ich ukryć. Ten człowiek gotów im opowiadać Bóg wie co. Z drugiej strony przecież niełatwo przetrzy- mywać wiele osób w niewoli. Ten dom idealnie się do tego nadawał. Żadnych sąsiadów, a w razie koniecz- ności ucieczki — rzeka. — Wczoraj jeszcze tu byli — powiedział Julius. — Przyniosłem im prochy. — Widziałeś z nimi kogoś obcego? — zapytała Je- anie. Julius wzruszył ramionami. — Buda jest olbrzymia. Cztery piętra. Kiedy przychodzę, dwaj schodzą na dół i tam z nimi załatwiam interes, nie wpuszczają mnie na górę. — Ilu ich jest? — Nie wiem. — Są uzbrojeni? — zapytał detektyw. Julius West uśmiechnął się jadowicie. — Jasne. Mają olbrzymie spluwy, które powyrywają piekielne dziury w twojej dupie, glino. Detektyw poruszył się, zaniepokojony. — Jeżeli nie weźmiemy ich przez zaskoczenie — mruknął — dojdzie do masakry. Dziesięć razy zdążą zlikwidować zakładników. O ile tam są. — Pójdę tam — zaproponowała Jeanie. — Z Juliu- sem. Nie będą się obawiać kobiety. A w razie czego, umiem posługiwać się pistoletem. Zawsze czyszczę broń mojego nięża. Malko pokręcił głową. — Jeżeli Julius zdradzi, nie będziemy mogli pani po- móc. Proszę zostawić to mężczyźnie. — Nie, pójdę — zdecydowała Jeanie. Julius West znów drżał, jak liść. Jeanie zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. — Jeżeli nie wykręcisz żadnego numeru, do końca życia wystarczy ci narkotyków. Jak się to zwykle odby- wa? — Stukam do bocznych drzwi, od strony budowy. Je- den z nich podchodzi. Nim otworzy, pyta, kto idzie. Po- tem wraca na górę po forsę i wpuszcza mnie. To nigdy nie trwa długo. — Pukasz w umówiony sposób? — Dwa, trzy, dwa. Jeanie uśmiechnęła się do Malka. — Spróbuję unieszkodliwić tego z dołu. Jeżeli się nie uda, nie będzie czasu do stracenia. Al Katz jeszcze nie przyjechał. Kierowca forda zawiadamiał policję wodną. Potem szybko wymienił meldunki z innymi wozami i spojrzał na zegarek. — Zaczynamy za pięć minut — poinformował. — Kutry potrzebują tyle czasu na przybycie. Czarny oidsmobile zaparkował tuż przed opuszczo- nym domem. Wewnątrz było czterech policjantów, w tym jeden z bazooką. Mieli zaatakować główne wejście, gdy tylko minie zaskoczenie. Dwa wozy zatrzymały się na 128 Ulicy, a ludzie z czwartego samochodu trwali cały czas w pogotowiu, czekając tylko na rozkaz, by ruszyć Jeanie w sukurs. Ko- misariaty w Harlemie postawiono w stan gotowości. Wszyscy nowojorscy policjanci, których można było skierować do porzuconego domu, gotowi byli bezzwłocznie przybyć. Na razie jednak cały ciężar spoczywał na ramionach Jeanie. Poprzez szybę samochodu Malko i detektyw wi- dzieli, jak oddala się wśród ruin. Z obserwowanego do- mu nie dotarły do nich, jak dotąd, żadne oznaki życia. Malko uzbroił swój kieszonkowy pistolet. Jeanie miała w torebce specjalną 38. Julius podszedł do zabitych drzwi i zapukał, rozejrzawszy się wokół. Na tej ścianie nie było żadnych okien, więc dzicy lokatorzy domu nie mogli widzieć, jak wysiadał z samo- chodu. Detektyw siedzący obok Malka mruknął: — Też jej odbiło, żeby się tam pchać z tym ścierwem... Jeanie z całych sił nadstawiała ucha. Z głębi domu nie dobiegał najlżejszy szmer. Dyskretnie dała Juliusowi znak, aby zapukał jeszcze raz, ale on tylko potrząsnął głową. Poszarzał ze strachu. Serce Jeanie waliło gwałtownie. Teraz było już za późno na rejteradę. Podskoczyła, gdy rozległ się głos: — Julius? Głos ochrypły, niski, który dobiegał zza drzwi. Mężczyzna musiał niemal przytknąć do nich usta. — Tak, to ja. — Czego chcesz? — Mam towar. — Nie potrzebujemy. Może jutro. Jeanie ogarnęła panika. To byłoby zbyt głupie. Ale Julius dobrze sobie poradził. — Jutro mnie nie będzie — powiedział jęczącym głosem. — Potrzebuję forsy dziś wieczór. — Dobra, zobaczę — burknął głos. — Poczekaj. Jeanie usłyszała skrzypienie schodów, potem zapadła cisza. Zaczęła w duchu liczyć sekundy, żeby uspokoić kołaczące serce. W końcu coś się poruszyło. — Jesteś sam? — odezwał się głos. Zaskoczony, Julius nie od razu odpowiedział, potem przyznał się: — Jest ze mną młodsza siostra. Lepiej, żebyś ją poznał, bo będzie czasem podrzucała towar. — Wypchaj się — burknął głos. — Nie podoba mi się to. — Znasz mnie — perswadował Julius. — Żadnych numerów. Znów milczenie długie jak wieczność. Wreszcie zre- zygnowany głos: — Nie ruszaj się. Otwieram. Stój dokładnie na wprost drzwi. Zgrzyt i drewniane drzwi uchyliły się. Jeanie ujrzała obrzyn zrobiony z myśliwskiej dubeltówki. Czarna ręka pociągnęła Juliusa do środka, więc poszła za nim. W pier- wszej chwili nie rozróżniała w mroku żadnych kształtów. Potem w świetle latarki osłoniętej kawałkiem materiału ujrzała potężnego Murzyna z gołym torsem, ubranego w spodnie z szarej flaneli i trzymającego ją na muszce. Julius był szary ze strachu. Tamten wyciągnął rękę. — Masz towar? Za nim znajdowały się drewniane schody. Parter był pusty. — Masz forsę? Czarny przyglądał się Jeanie z natężeniem. Julius wyciągnął z kieszeni trzy torebeczki, ale Murzyn nie zważał na to. — To miło, że przyprowadziłeś ze sobą siostrzyczkę — odezwał się. Podszedł do schodów i zawołał: — Harris. Schody zatrzeszczały i po kilku sekundach pojawił się drugi Murzyn. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Pierwszy wskazał obrzynkiem Jeanie. — Julius ma dla ciebie prezent. Jesteś pierwszy. Jeanie krzyknęła krótko i cofnęła się ku drzwiom. Murzyn skoczył ku niej i przytknął jej lufę strzelby pod brodę. — Rozbieraj się. Szybko. Jeanie wyczuła, że zabije ją, jeśli nie posłucha. Wargi jej drżały, stała sparaliżowana. Tego nie przewidziała. Upuściła torebkę na ziemię. Oby tylko jej nie rewido- wali. Młody Murzyn podszedł i ściągnął jej sukienkę przez głowę. Nie opierała się. Uzbrojony Murzyn ciągle trzymał ją na muszce. Poczuła, jak dłoń mężczyzny zerwała jej figi. Wciśnięty w kąt Julius przyglądał się te- mu z przerażeniem. Murzyn nie zawracał sobie głowy ściąganiem jej biustonosza. Brutalnym pchnięciem przewrócił ją na leżącą na ziemi sukienkę. Ponieważ próbowała się podnieść, Murzyn z obrzy- nem warknął: — Leż spokojnie. Jeanie trzęsła się cała. — Do roboty — powiedział starszy — rżnij pierwszy. Młody Murzyn ukląkł na sukience, rozpiął dżinsy i osunął się na Jeanie. Wszedł w nią bardzo szybko, poru- szając się miarowo. Ani jedno, ani drugie nie powie- działo słowa, tylko po policzkach Jeanie spływały wiel- kie łzy. Wydał krótki pomruk zadowolenia, znieruchomiał, wstał i zapiął spodnie. Jeanie leżała zdruzgotana, z rozrzuconymi nogami, zamknąwszy oczy. Julius z trudem powstrzymywał się od krzyku. — Przyślij innych — powiedział Murzyn z obrzynem. — Kolejno. Długa limuzyna zatrzymała się za samochodem Mal- ka. Wysiedli z niej Al Katz i Chris Jones i przesiedli się do Malka. — A więc? — Weszła pięć minut temu — powiedział. — Nie bardzo rozumiem. Szare oczy Chrisa były chłodne, jak wypolerowana stal. — Jeżeli zrobią jej krzywdę — powiedział — załatwię ich wszystkich własnymi rękami. Al Katz nie mógł usiedzieć w miejscu. — Jeżeli przez kwadrans nic się nie wyjaśni, ruszamy. Malko pokręcił głową. — Nie. To zbyt niebezpieczne dla Jeanie i zakładników. Czekajmy. Ona lub Julius wyjdzie. Dowie- my się, co się dzieje. W samochodzie zapadła cisza. W dzielnicy panował stan wyjątkowy. Al Katz ściągnął pięćdziesięciu agen- tów FBI. Tylu dało się zebrać o tak późnej porze. Dwa policyjne helikoptery krążyły nad dzielnicą. Sześć ku- trów brygady rzecznej blokowało East River powyżej i poniżej domu. Właściwie brakowało już tylko bombow- ców, żeby czuć się jak w Wietnamie. Wszystko to na razie było bezużyteczne. Malko wznosił do nieba błaganie, aby cała sprawa dobrze się skończyła. Zwłaszcza dla Jeanie. Jeden po drugim, pięciu czarnych, którzy znajdowali się w domu, gwałciło Jeanie. Tylko Murzyn z obrzynem nie dotknął się do niej. Kiedy ostatni wszedł na górę, zbliżył się do Jeanie i trącił lufą jej biodro. — Odwróć się. Posłuchała. Zmusił ją, by uklękła, oparta na rękach, głową dotykając ziemi. Wtedy przysunął się do niej z tyłu i wbił między pośladki. Jeanie krzyczała z bólu i rozpaczy. Czarny skończył, poprawił ubranie i podniósł spluwę. Rzucił garść pomiętych pieniędzy Juliusowi Westowi. — Każ się jej ubrać i spieprzajcie. Jeżeli jeszcze kiedyś przyprowadzisz mi kogoś bez uprzedzenia, oboj- gu wam poderżnę gardła. Julius pozbierał banknoty i wsadził je do kieszeni. Je- anie włożyła sukienkę i majtki. Twarz miała obrzmiałą od płaczu. Podniosła torebkę i zupełnie naturalnym gestem zanurzyła w niej rękę. Gdy ją wyjęła, ujrzeli 38. Przez ułamek sekundy na opasłej twarzy Murzyna z bronią widniało kompletne ogłupienie. Potem zobaczył, że ręka Jeanie nie drży, że pistolet jest zupełnie prawdziwy i niesie śmierć. Pierwsza kula trafiła go w szyję. Szarpnięcie odrzuciło go w tył. Kasłał, dusił się. Różowa pianka pojawiła mu się na ustach. Jeanie jeszcze raz nacisnęła spust. Kula trafiła między lewe oko i ucho i wyleciała ze 799 strugą krwi i odłamkami kości. Życie zgasło w jednej chwili w jego oczach. Upuścił strzelbę i runął na ziemię. Chris Jones wyskoczył z samochodu zaraz po pier- wszym strzale, wyprzedzając Malka o parę metrów. W prawej ręce trzymał 45, w lewej Magnum 457. Malkowi wydawało się, że Chris .wywalił drzwi, w rzeczywistości jednak Jeanie otworzyła je w chwili, gdy do nich dobiegł. Rozpędzony, zatrzymał się przy scho- dach. Pełnym niepokoju głosem zapytał: - Julius? Jeanie upuściła 38, ukryła twarz w dłoniach, wstrzą- sana spazmatycznym szlochem. Chris Jones ruszył schodami w górę, natrafiając na młodego Murzyna, z butelką piwa w dłoniach. Chris otworzył ogień z obu pistoletów, i kule dosłownie rozerwały Murzyna. Trzasnęły drzwi i grad kuł powitał Chrisa na podeście. Zdążył jedynie przypaść do ziemi. W tej samej chwili rozległ się krzyk kobiety. Kolejny Murzyn wypadł z pokoju z potężnym auto- matem. W popłochu zapomniał go jednak zarepetować. Malko ściął go strzałem z bliska. Murzyn runął do przo- du z twarzą rozpłataną na pół. Na dole Julius West wypadł na zewnątrz i zygzakiem gnał przez ulicę. Czterej agenci FBI mieli rozkaz strzelać do wszy- stkiego, co się rusza. Jeden z nich oparł automat na ra- mieniu i opróżnił magazynek. Julius potoczył się jak ku- la na środek ulicy i legł nieruchomo w kałuży krwi. Równocześnie główne drzwi wyleciały w powietrze w tumanie kurzu. Grupa policjantów w kamizelkach kulo- odpornych ruszyła na nie. Malko i Chris przyczaili się na schodach, tuż obok martwego Murzyna. Po prawej stronie znajdowały się zamknięte, podziurawione kula- mi drzwi. Stamtąd strzelano do Chrisa. Dwie dalsze pa- ry drzwi były otwarte, a krzyk kobiety dobiegał z góry. Malko klepnął Chrisa po ramieniu. — Kryj mnie. Chris strzelał z obu rąk tak szybko, że ścianka drzwi już po chwili była jak z koronki. Malko przekoziołkował i ruszył schodami w górę. Korytarz na trzecim piętrze pogrążony był w ciem- nościach. Krzyk kobiety dobiegał zza środkowych drzwi. Malko rzucił się na nie, roznosząc je dosłownie. Stanął przed nim młody Murzyn z pistoletem automatycznym w ręku. Wystrzelił dwa razy. Kule trafiły Malka w klatkę piersiową. Oszołomiony odbił się od ściany. Ale Murzyn popełnił błąd, opuszczając broń. Malko oddał trzy strzały raz za razem. Trzy kule dosięgły celu i Murzyn runął twarzą do przodu. Detektyw słusznie postąpił, ubierając go w kulood- porną kamizelkę. Stanął pośrodku izby. Wokół leżały rozciągnięte na podłodze materace. Błyskawicznie policzył: siedem kobiet i pięcioro dzieci. Sami czarni. Jedna z kobiet rzuciła się Malkowi na szyję, płacząc ze szczęścia. — Mój Boże, myślałyśmy, że tu oszalejemy... Chris wszedł do pokoju i przykucnął, by naładować broń. Było to już bezużyteczne. Seria z pistoletu maszyno- wego skosiła ostatniego z Mad Dogsów, piętro niżej. Dom roił się od policjantów. Zakładniczki zaczęły schodzić jedna po drugiej. Malko przyjrzał im się. Wszystkie były okaleczone. Każda miała obcięty ko- niuszek ucha lub palca. Dzieci także. Dwie kobiety dostały ataku histerii. Malko zszedł z nimi, omijając ciała. Na dole natrafił na Jeanie, bliską ataku nerwowe- go. Kiedy zobaczyła Malka, rzuciła mu się w ramiona szlochając. Długo nie mogła wykrztusić słowa. Wtedy opowiedziała mu, co się stało. Malko mechanicznie gładził jej włosy, trzymając w ra- mionach wstrząsane szlochem, drżące ciało. Cena głosów w Zgromadzeniu Ogólnym stawała się zbyt wy- górowana... Al Katz żarliwie uspokajał zakładniczki. Wystraszony. Myślał tylko o jednym. Do głosowania pozostało dwa i pół dnia. Jakie jeszcze sieci mógł zastawić ich tajemniczy przeciwnik? Przemówienie delegata Ludowej Republiki Albanii uśpiło nawet przedstawicieli prasy. Z podziwu godnym uporem dzielny dyplomata wymieniał rozliczne wiarołomstwa, których dopuścił się od 1951 r. Departament Stanu, by uniemożliwić przyjęcie Chin do Organizacji Narodów Zjednoczonych.. Malko obserwował salę zza szyby oddzielającej pomieszczenie dla tłumaczy. Obecni byli niemal wszy- scy szefowie delegacji. Wśród nich prawdopodobnie również jego przeciwnik, tajemniczy Azjata, którego nie zdołali zidentyfikować. Sześć spoczywających w kostnicy trupów Mad Dogsów nie pomoże rozwiązać zagadki... W opuszczonym domu nikt się nie poja- wił. Od głosowania dzieliło ich najwyżej dwadzieścia czte- ry godziny. Wszyscy ludzie, jakimi dysponowała FBI, zo- stali zatrudnieni do ochrony delegatów i ich rodzin. Malko spojrzał na zegarek. Porwane przez Mad Do- gsów kobiety i dzieci miały za chwilę pojawić się na sali. Strzeżone niczym skarby Golkondy. To musiało wywołać jakąś reakcję. Malko przewidywał, że kryjący się za tą sprawą człowiek nie powinien opuszczać sali obrad. Zareaguje, może zechce zadzwonić. Wszystkie poranne gazety pisały o porzuconym domu. Kiedy jed- nak pozwolono dziennikarzom wejść do budynku, zakładników już stamtąd zabrano. Oficjalnie mówiło się tylko o operacji FBI wymierzonej przeciw murzyńskim ekstremistom. Dzień jednak zapowiadał się ciężki. Departament Stanu domagał się dwudziestoprocentowego marginesu bezpieczeństwa. Nawet po uwolnieniu zakładników nie można było mieć pewności co do dyplomatów pozyska- nych bardziej humanitarnymi metodami, w rodzaju gru- bego pliku dolarów. Żona Dawida Mugaliego jako pierwsza weszła do sek- tora przeznaczonego dla publiczności. Inne kobiety i dzieci szły za nią gęsiego, zajmując miejsca w pierwszym rzędzie. Niemal natychmiast jeden z dyplomatów odwrócił się i spostrzegł żonę. Wstał pospiesznie i nie przery- wając przemówienia Albańczyka mijał rzędy, by ją uściskać. W niespełna kwadrans wszystkie rodziny zebrały się w zewnętrznej galerii, nad sektorem dla publiczności. Jedynie wtajemniczeni zauważyli poruszenie. Dwunastu delegatów, którzy odzyskali bliskich, bez skrępowania okazywało radość. Wszystko pod osłoną grupy agentów FBI. Przybył i Al Katz, prosząc dyplomatów o udanie się wraz z nim do biura delegacji amerykańskiej, po drugiej stronie ulicy. Pragnął wyjaśnić sytuację oraz prosić o bezwzględne zachowanie milczenia. Przynajmniej do czasu głosowania. CIA będzie rada, mogąc sowicie wynagrodzić mu strach i doznane przykrości. Pułkownik Tanaka doznał wrażenia, że niebo wali mu się na głowę. Siedział wśród delegatów japońskich, słuchając jednym uchem Albańczyka, kiedy zauważył, że jego sąsiad z piątego rzędu, delegat Jamajki, pos- piesznie wstaje. Jeden z tych, których żony zostały porwane. Zaintrygowany, powiódł za nim wzrokiem i zobaczył, jak pada w objęcia żony. W pierwszym odruchu chciał poderwać się i biec do telefonu. Zmusił się jednak, by pozostać na miejscu. Walczył z kłębiącymi mu się w głowie myślami. Jego sprzymierzeńcy po raz kolejny chybili. Tanaka, jak wszyscy, czytał o osaczonym domu. Nie było tam jednak żadnej wzmianki o zakładnikach, policja mówiła jedynie o Czarnych Panterach. A przecież nie było tygodnia bez gwałtownych, czasem krwawych starć policji z Pantera- mi. Usiłował odgadnąć, co mogło się stać. Lester był pe- wien swoich ludzi i nie dopuszczał myśli o zdradzie. Mad Dogsi zostali osaczeni przez FBI. Pomyślał o blon- dynie. Powinien był umieć się go pozbyć. To była jego wina. Raz jeszcze nie docenił przeciwnika. Takie błędy kosztowały już Japonię przegraną wojnę. Tanaka był tak pogrążony w rozmyślaniach, że idąc śladem siedzą- cego przed nim Węgra, zaczął oklaskiwać przemówie- nie Albańczyka. Dopiero widząc przerażone oczy szefa własnej delegacji przerwał i spuścił głowę: tylko tego jeszcze brakowało! Unikał oddalania się od swych ziomków i wszelkiego zwracania na siebie uwagi. Szybko zlokalizował agen- tów FBI na sali. Rzucali się w oczy jak pryszcze na no- sie. Gorzki uśmiech wykrzywił jego usta. I wszystko to dlatego, że tym czarnym durniom zachciało się bawić bombami. Można było oszaleć. Za setki tysięcy wyda- nych dolarów... Gdy tylko nadeszła dogodna chwila, opuścił swą grupę i ruszył szybkim krokiem do podziem- nego parkingu. Nie chciał ryzykować nawet telefonu z ONZ-u. Z typowym dla swej rasy uporem Tanaka postanowił nie rezygnować. W 1945 r. zdołał w pojedynkę zatopić lotniskowiec. Żałował, że nie ma sintoistycznego ołtarzyka, który pomógłby mu pozbierać się jakoś. Zatrzymał mercedesa przy rogu 38 Ulicy przed ka- biną telefoniczną. Oby tylko FBI nie dotarło jeszcze do Lestera! W słuchawce odezwał się jednak głos szefa Mad Dog- sów. Zaspany. Czarny prowadził raczej nocne życie, w dzień spał. — Jak tam zakładnicy? — zapytał sarkastycznie. — Nie mam o nich wiadomości. Nie mamy tam tele- fonu. Pewnie zaczyna im się dłużyć czas. — Dłużył im się do tego stopnia, że wybrali się do Zgromadzenia Ogólnego — wycedził Japończyk. Lester wyrzucił z siebie potok ordynarnych przek- leństw. Nie zamierzał pytać, czy Japończyk żartuje. To nie było w jego stylu. Lester nic nie rozumiał. Jeszcze wczoraj wieczorem wszystko było w porządku. Tanaka streścił mu informa- cje prasowe. — Świnie — odezwał się Lester. — Zabili mi brata. — Przykro mi — odpowiedział chłodno pułkownik Tanaka. — Ja też straciłem wielu przyjaciół. Ale na ra- zie potrzebnych mi co najmniej sześciu wstrzymujących się od głosu. Lester znowu zaklął. — W przeciwnym razie przegraliśmy — zakończył Tanaka. — I nie omieszkam pociągnąć pana do odpo- wiedzialności. Zostało panu nie za wiele czasu. Nie ma sensu próbować tego samego. Rodziny delegatów są pod ochroną FBI. Na dwadzieścia cztery godziny zmo- bilizowali całą masę ludzi. Czarny klął. Tanaka cierpliwie czekał. Wreszcie Le- ster oświadczył: — Mam pomysł, ale to będzie drogo kosztowało. — Nieważne, byle tylko się udało — zgodził się z roz- dartym sercem Tanaka. — Słyszał pan o „profecie"? — zapytał Lester. — Nie. Kto to taki? — Mówi pan, że sesja, o którą chodzi, jest jutro? — Tak. — W porządku, może pan na mnie liczyć. To będzie zabawne. — To nie ma być zabawne, tylko skuteczne — zauważył kwaśno Tanaka. — Proszę się nie bać — zapewniał Lester — mam z nimi rachunek do wyrównania. Ani jeden spośród delegatów, których rodziny porwa- no, nie potrafił dostarczyć żadnych wyjaśnień dotyczą- cych napastników. Poza tym, że byli Murzynami, jak oni. To zaś jedynie szkodziło stosunkom między Murzy- nami afrykańskimi i amerykańskimi. Al Katz zdołał przekonać ich, by zachowali absolutne milczenie na temat tego zdarzenia. Całe szczęście, że trzy czwarte delegatów, których to dotyczyło zależało w stu procentach od funduszy De- partamentu Stanu. To w poważnej mierze ułatwiało sprawę. Bóg jednak raczy wiedzieć, jakie jeszcze kłody rzuci im pod nogi ten diaboliczny i zagadkowy przeciw- nik. Delegaci pod ochroną FBI spokojnie opuścili biuro Katza. Malko przybył wkrótce potem i zastał Amerykanina miotanego wściekłością. Ogarniał go wstyd za własny kraj. I lęk o wynik głosowania. Na jego prośbę na ścianach biura zawieszono liczne tablice podające wyni- ki poprzednich głosowań, wstrzymujących się itp. Ponadto tablicę, na której oznaczano każdy ruch sze- fów delegacji. Wszyscy byli dyskretnie śledzeni przez FBI poza obszarem ONZ-u. Odnotowywano ich rozkład dnia, godzina po godzi nie. Nie wszyscy uczestniczyli w sesjach, daleko było d< tego. Z wyjątkiem delegacji obozu komunistycznego. Patrząc na tę tablicę Malko wpadł na pewien pomysł To nie mogło nikomu przynieść szkody, a dawało szansi odzyskania dwóch głosów. — Przedstawiciele Jemenu i Ugandy udali się do Wa szyngtonu na konsultację ze swymi ambasadorami - zaczął. — Mam pewien pomysł. Al Katz podniósł na niego pełne niepokoju niebie skie oczy. — Ej! Chyba nie zamierza pan ich porwać? Nigd nie... — Jak panu nie wstyd posądzać mnie o coś takiego - żachnął się Malko. — Ja, Jaśnie Oświecona Wysokość, miałbym zajmować się wulgarnym kidnapin- giem? To metody obwiesiów. Znam lepsze. Wyjaśnił swój plan Alowi. Gdy wyszedł z biura, Ame- rykanin jeszcze bił się ze śmiechu po udach. Od po- czątku tej afery po raz pierwszy tak się ubawił. Malko zadzwonił do Szpitala Bellevue, dokąd odwie- ziono Jeanie tuż po całym zajściu. Posłał jej wspaniały bukiet czerwonych róż, załączając wizytówkę. Przekaza- no go jej. Głos miała słaby, jakby dobiegał z oddali, nabrzmiały łzami. — Och! Dziękuję. — powiedziała — dziękuję. Sprawił mi pan ogromną przyjemność. Mówiła o kwiatach. Po raz pierwszy ktoś przysłał jej kwiaty. Koledzy z komisariatu uważali ją za niezłą, czarną dupę, w sam raz nadającą się, by przelecieć ją na skraju biurka. Ale żadnemu nie przyszłoby do głowy, że- by wydać pięćdziesiąt centów na bukiecik margerytek. Samolot Eastern Airlines rejs 563 wystartował właśnie z Washington DC . Pasażerowie mieli przed sobą trzy kwadranse lotu małym Boeningiem 737 do no- wojorskiego lotniska La Guardia. Poza stewardessami na pokładzie znajdowali się sami mężczyźni. Był to taki tramwaj dla biznesmenów, powracających do rodzin lub przyjaciółek w Nowym Jorku. Wszyscy spragnieni. Nim jeszcze samolot osiągnął wysokość lotu, stewar- dessy zaczęły zbierać zamówienia na napoje. Po dolarze za szklankę, płatne z góry. Większość pasażerów prosiła od razu o dwie. Dwaj z nich, mężczyźni w sile wieku, nieco podobni do siebie, zamówili po trzy napoje. Stewardessa uśmiechnęła się, przyjmując zamówienie. — Nie wysiądą panowie o własnych siłach. Uwaga na żony! Przez dłuższy czas nic się nie działo. Pasażerowie po- pijali leniwie, usiłując podrywać zblazowane stewar- dessy. Dzień był słoneczny, nawet w Nowym Jorku panowała piękna pogoda. Lot 563 zwykle przebiegał bez zakłóceń chyba, że któryś z pasażerów zostawił teczkę na półce. Dwaj pasażerowie z pierwszego rzędu opróżnili swo- je trzy drinki każdy. Porozumieli się spojrzeniem i wstali jednocześnie. Jeden z nich stanął w przejściu między fo- telami, drugi ruszył w stronę kabiny pilota, mijając pier- wszego oficera. Najpierw nadział się na stewardessę. — Już za późno na picie — powiedziała figlarnie. — Proszę wrócić na miejsce. — Nie chcę pić — odpowiedział mężczyzna. — Chcę porozmawiać z pilotem. Stewardessa potrząsnęła głową. — To niemożliwe. Proszę zająć miejsce. Nagle dostrzegła metaliczny połysk pistoletu w jego prawej ręce i krzyknęła. — To dowcip? — Nie, to prawda, lecimy na Kubę — wyjaśnił obojęt- nie. Pchnął stewardessę do kokpitu, trzymając pistolet na widoku. — Zawracamy na Kubę — rzucił pilotowi, przysta- wiając mu lufę do skroni. Lądujemy w Hawanie. Nie radzę stawiać oporu, mamy kogoś, kto zajmie się pa- sażerami. Może pan powiadomić La Guardię, jeżeli pan chce. Pilot nie próbował nawet grać na zwłokę. Już dwanaście maszyn kompanii uprowadzono na Kubę. Zwykła rutyna. Ze zdumieniem jednak spoglądał na agresora. Nie przypominał długowłosych, histerycznych gnojków, którzy zazwyczaj brali kurs na Kubę. Był do- brze ubrany, miał krótkie włosy, wyrażał się bardzo po- prawnie. Pilot doszedł do filozoficznego wniosku, że czasy się zmieniły i już nikomu nie można ufać. Boeing skręcił na wschód i kapitan wziął mikrofon, żeby uprzedzić pasażerów, że do Nowego Jorku dolecą dopiero za dwa dni. Człowiek z pistoletem stał w wejściu do kabiny. Zastanawiał się, co pomyśleliby Kubańczycy, gdyby od- f kryli, że już nawet agenci FBI wzięli się za porywanie samolotów do ich kraju. Lepiej, żeby się o tym nigdy nie dowiedzieli. Sam wie- le by dał, żeby znać powód, który nakłonił CIA do upro- wadzenia amerykańskiego samolotu na Kubę. Mamadou Rikoro usiłował rozstrzygnąć kosz- marny dylemat. Mnąc nerwowo spoczywający w kieszeni wyciąg bankowy, słuchał z roztarg- nieniem reprezentanta Kolumbii, obrzucają- cego błotem USA. Jego sąsiad, delegat jednego z państw wschodnioeuropejskich, słuchał tego jak nabożeństwa. Odwrócił się do Mamadou i jak zwykle, dążąc do zjednania sympatii każdej czarnej republiki, uśmiechnął się doń szeroko. Mamadou odpłacił niewyraźnym grymasem. Jego sąsiad nie miał takich problemów jak on. Był tylko magnetofonem swego rządu. Jeżeli wykolei się, zostanie rozstrzelany i kropka. A to w radykalny sposób rozstrzyga z góry wszelkie rozterki natury moralnej. Takie jak te, które miotały właśnie Rikoro. Na próż- no rozgarniał palcami kędzierzawą czuprynę — nie potrafił znaleźć satysfakcjonującego rozwiązania. Tego ranka otrzymał z banku potwierdzenie przele- wu trzydziestu tysięcy dolarów na jego konto. Przelew był anonimowy. Rok w rok, zawsze tuż przed głosowaniem w kwestii Chin, otrzymywał identyczną kwotę. Skromna składka kilku anonimowych amery- kańskich dobrodziejów. Naturalnie, odstępował część tej sumy swemu ministrowi, a manna spadała regularnie i właściwie legalnie. W końcu, Stany były bogate, a jego kraj gwizdał na Chiny. Z drugiej jednak strony pojawiło się pięćdziesiąt tysięcy dolarów, które nieopatrznie przyjął przed dwo- ma tygodniami. W zamian za zrobienie czegoś dokładnie odwrotnego. Nowiutkie banknoty ruszyły już w drogę do Szwajcarii. Naturalnie, zrobi się szum. Rikoro prawdopodobnie zostanie odwołany, ale za cenę dziesięciu czy piętnastu tysięcy dolarów rozwiąże najpoważniejsze kłopoty. Poza tym, zaczynał już mieć dość Nowego Jorku. Ujrzeć wresz- cie afrykańskie słońce! W dodatku, zostając w kraju, sporo zaoszczędzi. Żona rozsmakowała się w wielko- miejskim życiu. Stał rzeczywiście przed potwornym problemem. Gdy- by tak mógł zadowolić wszystkich. Przy tajnym głoso- waniu, wykaraskałby się z tego, kłamiąc dla obopólnego dobra. — Przypadł mi smutny obowiązek poinformowania państwa, że z najgłębszym żalem odebraliśmy właśnie wiadomość o śmierci Dato Mohammeda Ismaila Ben Mohammeda Yussofa, stałego reprezentanta Malezji przy ONZ — wyrecytował półsennie przewodniczący. Proszę członków Zgromadzenia o-powstanie i uczcze- nie minutą ciszy pamięci zmarłego. Mamadou Rikoro wstał automatycznie. Okazanie smutku przyszło mu wyjątkowo łatwo. Spuściwszy głowę rozmyślał gorączkowo. I, choć rozdarty, podjął decyzję. Minutę ciszy poświęcił pamięci pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Regularny dochód wart jest więcej niż wygra- na w pokera. Trzeba było tylko powiadomić zleceniodawcę i zwrócić pieniądze. Zaraz po ogłoszeniu przerwy w obradach pobiegł do telefonu i wykręcił numer, który znał na pamięć. Mógł stracić pięćdziesiąt tysięcy, ale chciał, aby o tym wie- dziano i zachowano wobec niego wdzięczność... Kiedy usłyszał głos rozmówcy, wyjaśnił, kamuflując treść, że złożono mu określone propozycje, jednak postanowił zostać wierny swej starej firmie. Uspokoiwszy sumienie, odłożył słuchawkę. Pozostało mu teraz czekać na głosowanie. Wykonanie drugiego telefonu było trudniejsze. Nim się na to zdobył, poszedł napić się Pepsi. Potem wykręcił numer błagając niebo, by nikt nie odebrał. Malko pił właśnie kawę w kafejce, gdy pojawił się Chris Jones. — Al Katz chce natychmiast z panem mówić, niech pan do niego zadzwoni. Malko pobiegł do najbliższego aparatu. Katz był blis- ki histerii. — Mamy wreszcie coś konkretnego — wykrzyknął. — Dzwonił pewien facet. Mamadou Rikoro. Jest na na- szych listach płac. Przyznał, że usiłowano go przekupić, ale ostatecznie zdecydował opowiedzieć się po słusznej stronie. Trzeba go za wszelką cenę odnaleźć. — Gdzie on jest? — Gdybym wiedział, sam już bym po niego pojechał. Niech go pan znajdzie. Malko zajrzał do baru. Ani śladu Rikoro. Była piąta, większość delegatów wyszła. Zadzwonił do siedziby jego delegacji, do domu, przebiegł wszystkie korytarze, zaszedł nawet do kawiarni dla personelu, ale nie znalazł 214 nigdzie Rikoro. Sesja zacznie się za godzinę i potrwa do ósmej lub dziewiątej. Może wtedy się pojawi. Malko poprosił telefonistkę z baru, by wywoływała pana Mamadou Rikoro co pięć minut. I posadził Chrisa na wprost telefonu. Milton Brabeck najspokojniej ustawił się w głównym wejściu i grzecznie pytał o nazwiska wszystkich czarnych delegatów. Brali go za nadgorliwego strażnika. Kiedy pułkownik Tanaka po powrocie do hotelu znalazł wiadomość od Lestera, który prosił o pilny kontakt, natychmiast zrozumiał, że katastrofa była nie- uchronna. Lester otrzymał rozkaz kontaktowania się je- dynie w sprawach nie cierpiących zwłoki. Zadzwonił z kabiny odległej o 100 metrów od hotelu. Lester szalał ze złości. — Jeden z tych cholernych czarnuchów chce nas wyrolować! — wrzasnął. Tanaka otarł czoło. Panował silny upał. Topił się as- falt, nad miastem unosiły się wyziewy ze ścieków i spali- ny. Było potwornie parno: Mimo to musiał przecież myśleć trzeźwo. — Proszę mówić jaśniej. Szef Mad Dogsów usiłował nie jąkać się z wściekłości. Tanaka notował w pamięci. Ogarnęło go nagle ogromne zmęczenie. Będzie działał sam. Nie wi- dzi innego wyjścia. — Trzeba do niego oddzwonić w ciągu pół godziny ~ dodał Lester. Podał Tanace numer. Numer w gmachu ONZ-u. Ta- naka rozłączył się i zadzwonił pod wskazany telefon. W słuchawce odezwał się kobiecy głos: połączył się z bib- lioteką ONZ. Poprosił Mamadou Rikoro. Dyplomata był rozhisteryzowany. Lester go zastraszył. Facet gotów był iść do FBI. A znał Lestera. Tanaka mówił bardzo łagodnym głosem, zapewniał, że doskonale rozumie jego rozterki. Czy może zobowiązać się do zwrotu otrzymanej sumy? Tylko tego od niego chce. Rikoro uspokoił się nieco. Zapytał, z kim mówi. — Ze swym zleceniodawcą — oświadczył uprzejmie. — Jestem przekonany, że zdołamy uregulować tę sprawę ku zadowoleniu obu stron. I może następnym razem... Czuło się, że Rikoro kamień spadł z serca. Skoro już zaczyna się taka gadanina! Dojrzał dla siebie szansę bardzo owocnego szantażu... — Spotkajmy się w Radzie Powierniczej — zapropo- nował Tanaka. — Będziemy mogli spokojnie porozma- wiać. Miejsce faktycznie wymarzone na dyskretne rozmo- wy. Pozostały już tylko dwa obszary podlegające Ra- dzie... Pago-pago i nędzny skrawek dziewiczych lasów Indonezji. Rada nie zbierała się nigdy. Mamadou Rikoro zaaprobował tę propozycję. Jemu również nie zależało na reklamie. Tanaka skończył rozmowę i wyszedł, łapiąc łyk par- nego powietrza. Miał dosłownie moment, by wpaść do siebie i wrócić do ONZ-u. Przestronna sala Rady Powierniczej była pusta. Riko- ro usiadł w górnym rzędzie i zapalił papierosa. Nikt nie widział, jak wchodził. Humor zdecydowanie mu się poprawił. Marzyło mu się nawet, że może ocali owe pięćdziesiąt tysięcy... Naturalnie, mowy nie ma o podpi- sywaniu czegokolwiek. Tamci będą musieli zadowolić się słowem honoru uczciwego człowieka. Za jego plecami otwarły się drzwi. Usłyszał wytłumiony przez grubą zieloną wykładzinę odgłos kroków. Odwrócił głowę, uśmiechając się. Uśmiech zastygł mu na ustach, gdy zobaczył pistolet, nie miał jednak czasu krzyczeć. Tanaka ze stoickim spokojem wpakował w głowę Mamadou trzy kule, choć już pierwsza przestrzeliła nos, rozrywając mózg. Rozległy się trzy głuche detonacje — na pistolet założony był tłumik nowej generacji. Zresztą akustyka w sali Rady zawsze była kiepska. Mamadou Rikoro obsunął się z fotela. Pułkownik podszedł i odepchnął ciało jak najdalej, żeby ukryć je między fotelami. Na szczęście, dyplomata był raczej drobny. Zapach prochu szybko rozpłynie się w atmosfe- rze zamkniętego pomieszczenia. Salę odwiedzały jedy- nie grupy turystów. Na wszelki wypadek Tanaka przeszedł wzdłuż rzędów, by wyjść od strony baru dla delegatów. Otworzył błyskawicznie drzwi, dokładnie w chwili, gdy strażnik się odwracał. Widział wprawdzie Tanakę, ale nie zareagował, ponieważ jego kolega, który zatrzymał Japończyka przy wejściu do baru, przepuścił go po wylegitymowaniu. Pewna część kandydatów nie wahała się czasem wpadać na krótką drzemkę do nie używanej sali. A niekiedy i na miłosną schadzkę z frywolną sekretarką z sekcji tłumaczy. Czerwone fotele były tak miękkie... Tanaka poszedł do kawiarni, dołączając do pozos- tałych członków delegacji japońskiej. Ciało Mamadou Rikoro spoczywałoby może między fotelami przez wiele dni, gdyby niejaka pani Thins de Topeka (Kansas) nie odczuła po długim zwiedzaniu ONZ-u dotkliwego bólu nóg. Dyskretnie odłączyła się od grupy i opadła na miękki, głęboki fotel w sali Rady Powierniczej. Niestety, nie udało jej się wyciągnąć obolałych nóg. Pochyliła głowę i zauważyła coś czarne- go. Myśląc, że to jakiś przedmiot, wyciągnęła rękę. Dotknęła głowy Mamadou Rikoro. Krzyki pani Thins przerwały rzeczowe objaśnienia prze- wodnika. Rozniosły się szeroko, pomimo fatalnej akusty- ki... Tak szeroko, że obaj strażnicy rzucili się natychmiast w stronę sali, przypuszczając, że ktoś dostał ataku szału. — Tam leży ciało — wykrztusiła, szczękając zębami pani Thins. I zemdlała. W klitce zastępującej pułkownikowi MacCarthy'emu biuro kłębił się dym papierosowy. Pułkownik wyglądał na załamanego. Dwa trupy w ciągu tygodnia, to dużo. Zwłaszcza, że tym razem nawet przy największej dozie wyobraźni nie sposób było utrzymywać, że zbrodni nie dopuścił się sadysta. - Fachowa robota - stwierdził z nutką zadowolenia Katz. Zabójca pozbierał łuski. Zawartość kieszeni Rikoro leżała na stole MacCarthy'ego. Nie było tam nic, co mogłoby posunąć śledztwo do przodu. Strażnicy przychodzili pojedynczo składać zeznania. Zasadniczo, nikt nie miał wstępu do sali Rady Powierni- czej. Poza wycieczkami z przewodnikiem i delegatami. Więc było z czego wybierać... — Wydaje mi się, że widziałem mordercę — wyznał jeden ze strażników. — Niski brunet. Był odwrócony plecami. Zatrzymał go mój kolega przy wejściu do baru. Zobaczyłem, że jest w porządku, więc dałem spokój. Pułkownik MacCarthy wezwał strażnika pilnującego wejścia do baru. Ten jednak niczego nie potrafił powiedzieć. Sprawdzał mechanicznie wszystkich wchodzących do baru. Czasem po stu na godzinę. Nawet nie patrzył na twarze, tylko na karty. Nic ponadto nie udało się z niego wydusić. Dwie zakonnice przedefilowały majestatycz- nie przed patykowatą statuetką, ofiarowaną przez Nigerię i wkroczyły do baru delegatów. Pełniący służbę strażnik zrazu nie odważył się ich zatrzymać, potem zaś było już zbyt późno: dwie szacowne Murzynki w białych habitach wtopiły się w kłębiący się w barze tłum. Trwała właśnie ostatnia przer- wa przed głosowaniem w sprawie przywrócenia pełnych praw Chińskiej Republice Ludowej. Oczywiście, strażnik mógłby odszukać zakonnice, ale nie miał prawa porzucać posterunku. Delegat Górnej Wolty odwrócił się: ktoś zawołał go po imieniu. Stanął nos w nos z Murzynką o dużych, orzechowych oczach i łagodnej buzi. Nawet w białym habicie zwracała uwagę doskonała figura kobiety. Mimo woli poczuł podniecenie. — Czym mogę służyć, siostro? — zapytał z szacun- kiem. — Chciałabym z panem pomówić — odpowiedziała głębokim, melodyjnym głosem. Kolejna naciągaczka. W imię braterstwa czarnych. — Zaraz zaczyna się sesja — próbował się wymówić. — A z delegacji jestem tylko ja. — Nie zajmę panu wiele czasu — nalegała zakonni- ca. — Parę minut, a sprawa jest niezwykle ważna. Dla pana. Zaintrygowany delegat rozglądał się za spokojnym kątem. Odniósł wrażenie, że znalazł się na targu niewolni- ków i to tuż po przybyciu statku z towarem. Zakonnica rozwiązała problem za niego. — Może przejdziemy się do hallu na parterze — zaproponowała. — Będziemy mieli tam spokój. Delegat Górnej Wolty zgodził się. Minęli strażników i zjechali ruchomymi schodami na parter. Wewnętrzna galeria faktycznie była pusta. Murzyn z uśmiechem zwrócił się do swej czarnej sio- stry. — A więc, w czym mogę pomóc? Kobieta uśmiechnęła się anielsko, trzymając obie ręce zanurzone w fałdach habitu. — To bardzo proste. Pójdzie pan ze mną. Dyplomata podskoczył ze zdumienia. — Z panią? Ależ to niemożliwe, sesja zaczyna się za pół godziny. Muszę głosować. Uśmiech jego rozmówczyni stał się jeszcze bardziej anielski. — Mimo to pójdzie pan ze mną. W tym momencie dostrzegł przytkniętą do swego brzucha lufę parabellum i chciał odskoczyć w tył. Jednak zatrzymał go mur. — Ależ pani oszalała! — wykrztusił zduszonym głosem. — To chyba żart. Duże usta Murzynki uśmiechały się ciągle, oczy jed- nak były zimne. — Niech pan idzie obok mnie — rozkazała. — Wyjdziemy stąd i wsiądziemy do oczekującego samo- chodu. Jeżeli będzie pan rozsądny, nic się panu nie stanie. — Ale czego pani chce? — protestował dyplomata — nie mam przy sobie pieniędzy... — Nie chcę pieniędzy — powiedziała. — Wypuścimy pana po głosowaniu. Delegat podskoczył. — Ależ to śmieszne. Opowiem, co się stało głosowanie zostanie unieważnione. Głosem spokojnym, mimo to z odcieniem groźby, powiedziała: — Nic pan nie powie. W przeciwnym razie zostanie pan stracony, nawet gdyby pana chroniła cała policja. Jeżeli piśnie pan słowo, umrze pan. Delegat uwierzył. Wiedział, że w Nowym Jorku dziej ąj się zdumiewające rzeczy. Że pewne zbrodnicze organi- zacje są wszechmocne. Ogarnęła go totalna panika. Lu- fa parabellum mocniej wcisnęła się w jego brzuch. Przedłużona była rodzajem cylindra: tłumikiem. — Prędzej — rozkazywała zakonnica. — Jeżeli będzie pan próbował uciec, zastrzelę pana. Ukryła pistolet w kieszeni, ale poprzez materiał widział wyraźnie jego kształt. Był zbyt przerażony, żeby sprawnie myśleć. Ruszył za nią jak automat — krok w krok. Po prawej stronie placu roiło się od ludzi. Tu zbierali się turyści. Murzynka szła tak blisko niego, że przy każdym kroku lufą pistoletu trącała jego biodro. W bramie musieli przebić się przez grupę turystów. Delegat rozpoznał jedną z przewodniczek, uroczej Chineczkę, którą emablował, więc uśmiechnął się do niej nieco krzywo. Automatycznie odwzajemniła uśmiech. Tłum turys- tów rozdzielił w pewnej chwili zakonnicę od je więźnia. Instynktownie do połowy wysunęła pistolet z kieszeni. Lo-ning przez ułamek sekundy widziała broń. Mu- rzynka tymczasem znalazła się już na chodniku za bramą i dołączyła do delegata. Chinka zastanawiała się, czy to nie przywidzenie, jednak wspomniała dziwny, wy- muszony uśmiech Murzyna. Zdecydowanie, coś nienor- malnego rozgrywało się pod nosem całego stada trosz- czących się o pozytywny przebieg głosowania agentów. Zostawiła swoich turystów na pastwę losu i co sił w nogach pobiegła do baru, spodziewając się zastać tam Malka. Po drodze jednak zmieniła zdanie. Aby zyskać na czasie, skoczyła ku najbliższemu telefonowi i zaalar- mowała sekcję chińską. Na nich scedowała wszczęcie alarmu. Dopiero czwarta zakonnica wzbudziła zdziwienie pełniącego wartę przy wejściu strażnika. Dwie spośród nich wyszły w towarzystwie aż dwóch delegatów każda. Jednak było już zbyt późno, czwarta opuściła teren ONZ-u, eskortując sięgającego jej do ramienia przed- stawiciela Gujany. Przechodząca przez leżący sto me- trów dalej dziedziniec Gandhiego zakonnica spos- trzegła dwóch zmierzających ku niej Chińczyków. Szli oddaleni od siebie, jakby chcieli zagrodzić jej drogę. Ciągnąc Malajczyka za ramię, zboczyła gwałtownie w prawo, ku schodom. Chińczycy ruszyli za nią biegiem. Rozległy się dwie głuche, wyciszone detonacje. Jeden z Chińczyków potoczył się po dywanie i znieruchomiał. Drugi osunął się powoli po wspaniałej chińskiej tkani- nie, wyściełającej ścianę. Zakonnica schowała pistolet i pociągnęła za sobą Malajczyka, zbyt przerażonego, by wszcząć alarm, gdy mijali strażnika. I tak zresztą umundurowani strażnicy nie byli uzbro- jeni. Nieco później sekretarz generalny Organizacji Naro- dów Zjednoczonych wpadł w osłupienie, natykając się na podeście trzydziestego ósmego piętra — swojego piętra — na delikwenta, który powitał go uprzejmie, nie troszcząc się jednak o to, by schować Smith'a i Wesso- na. Była to zupełnie wybaczalna słabostka Chrisa Jones'a. Dyplomata pomyślał, że pora już wracać do kraju. Do tej pory, jeżeli nawet nie zapobiegł żadnej wojnie na świecie, potrafił przynajmniej utrzymać pokój w kulu- arach ONZ-u. Tym razem pułkownik Tanaka chciał sam upewnić się o powodzeniu akcji. Obserwował wyjście fałszywych zakonnic, siedząc za kie- rownicą swego mercedesa, tuż przed wejś- ciem dla delegatów. Wszystko zdawało się przebiegać pomyślnie. Dwa samochody ludzi Lestera stały zapar- kowane po przeciwnej stronie alei. Tanaka z poczuciem satysfakcji liczył wyprowadzanych delegatów. Waga przechylała się na jego korzyść. Lester miał świetny pomysł. Uprowadzeni delegaci reprezentowali kraje, na których nie skupiała się ostatnio uwaga świata. Ich nieobecność na sesji nie wywoła szczególnego zdumie- nia. To zdarzało się często przedstawicielom państw wstrzymujących się od głosu. Oba samochody ruszyły. Drzwi mercedesa otworzyły się gwałtownie w chwili, gdy Tanaka wciskał sprzęgło. Mimo całej swej zimnej krwi, pułkownik aż podskoczył. Młoda Chinka, wyraźnie przerażona, wsunęła głowę do środka. — Proszę pana — powiedziała — proszę pozwolić mi wsiąść. Szybko. Dokonano porwania. Tamte dwa samo- chody. Trzeba je ścigać. Pułkownik Tanaka miał wrażenie, że Fudżi-jama chlusnęła lawą wprost na jego głowę. Tylko tego brakowało! Jego wzburzenie było jak najbardziej szcze- re. — Nie rozumiem, proszę pani. Co się stało? Chinka usiadła obok niego i rozkazującym tonem powiedziała: — Niech pan ruszy i pojedzie za tymi dwoma samo- chodami — białym i zielonym. Zatrzyma się pan przy pierwszym napotkanym policjancie. Lo-ning zorientowała się, że nikt oprócz niej nie zdążył interweniować. Właśnie zamierzała zatrzymać jakiś samochód na Pierwszej Alei, gdy spostrzegła Tanakę siedzącego za kierownicą mercedesa. Tanaka usłuchał, bijąc się z bezładnymi myślami. Tamte samochody uzyskały już nad nimi około stu me- trów przewagi. Zbliżył się do nich bez trudu i popatrzył na swą pasażerkę. Uspokoiła się odrobinę. Zadrżał na myśl o tym, co mogłoby się stać, gdyby wsiadła do innego samochodu. — Proszę mi wreszcie wytłumaczyć, o co tu chodzi — powiedział, udając Greka, dyplomata. — Czy mogę pa- ni pomóc? Chinka, nieco rozluźniona, wyjaśniła: — Ludzie jadący tymi samochodami porwali delega- tów do ONZ-u, aby uniemożliwić im udział w głosowaniu dziś po południu. — Ależ trzeba zawiadomić policję! — wykrzyknął zbul- wersowany Japończyk. — To nie jest praca dla pani! — To jest w pewnym sensie moja praca — odpo- wiedziała. — Ale zawiadomię policję, kiedy tylko będę mogła. I dziękuję panu za pomoc. To szczęście, że na pa- na trafiłam. — Rzeczywiście, to szczęście. Tylko jeszcze nie wiadomo, dla kogo. Oba samocho- dy jechały prosto na północ, w stronę Harlemu. Do bu- dynku przy West End Avenue. — Są uzbrojeni — ponurym głosem poinformowała Lo-ning. Pułkownik Tanaka milczał. Musiał koniecznie znaleźć jakiś sposób na pozbycie się tej Chinki. W sercu Nowego Jorku, o czwartej po południu. W dodatku bez broni. Po zamordowaniu Rikoro noszenie pistoletu byłoby niebez- pieczne. Dziewczyna zaczęła nagle gestykulować. — Tam, tam.... Na rogu 61 Ulicy stał wóz policyjny. Tanaka zwolnił, ale uprzedził: — Możemy ich zgubić. — To prawda — przyznała Lo-ning. Odkręciła szybę i próbowała przyciągnąć uwagę poli- cjantów. Bezskutecznie. Tanaka przyspieszył, aby dogonić samochody porywaczy. Aż do Harlemu nie natrafili już na żaden patrol. Kiedy Lo-ning zobaczyła, że samochody zjeżdżają do pod- ziemnego parkingu, krzyknęła z radości. — Proszę się zatrzymać, proszę zatrzymać natych- miast. Trzeba zawiadomić policję. — Jedźmy do najbliższego komisariatu — zasugerował Tanaka. — Nie, wolę poczekać tutaj — zdecydowała Lo-ning. — To pewniejsze. To może być podstęp. Trochę dalej jest tu zresztą budka telefoniczna. Dziękuję, że mi pan pomógł. Na twarzy pułkownika pojawiło się głębokie zakłopotanie. — Proszę pani, nie mógłbym zostawić tu pani samej. To niebezpieczne. — Dobrze, zgoda — powiedziała Lo-ning. — Proszę podrzucić mnie do telefonu. Zadzwonię i poczekamy tu na przybycie policji. Tanaka zwolnił. Pozostała mu niespełna minuta na pozbycie się Chinki. Rozmowy delegatów koncentrowały się wokół zabój- stwa Mamadou Rikoro. Za to zniknięcie innych przeszło zupełnie nie zauważone. Podobnie jak śmierć dwóch agentów chińskich. Właśnie zresztą wznowiono sesję Zgromadzenia Ogólnego. Malko odbywał naradę wojenną z Alem Katzem w biurze pułkownika Mac- Carthy'ego. W ONZ nigdy jeszcze nie widziano takiego zamętu. — Teraz możemy się już chyba tylko pomodlić — przyznał Malko — zachowując nadzieję, że żaden inny delegat nie został w ten czy inny sposób przekabacony. Orgia nie dała oczekiwanych efektów. Poza jednym przypadkiem... — Zostały nam jeszcze dwie godziny — przypomniał Al Katz. — Przy zastosowaniu systemu elektronicznego nie potrwa to dłużej niż pół godziny. Zgnębiony pułkownik MacCarthy obiecał potroić straże wokół sali i ulokować wewnątrz wszystkich uz- brojonych cywilów, jakimi dysponował. Pułkownik Tanaka, zamiast zawrócić na West End Avenue w stronę do budki, skręcił w lewo, w 105 Ulicę i wjechał na dawne tereny rekreacyjne, obecnie pełniące rolę wysypiska śmieci. — Hej! Co pan wyprawia? — krzyknęła Lo-ning. Tanaka uśmiechnął się uspokajająco. — Przepraszam, chciałem tutaj zawrócić. Zamiast jednak zawrócić, zatrzymał się pod murem i zaciągnął ręczny hamulec. Dopiero widząc wyraz jego twarzy Lo-ning zaczęła się bać. Nagle przypomniała so- bie śmierć pani Tso. Jej zabójca był Azjatą... Ich oczy spotkały się i teraz nie miała już wątpliwości, że mężczyzna chce ją zabić. W tej samej chwili Tanaka chwycił ją za szyję i zaczął dusić. Lo-ning krzyczała i walczyła zajadle. Tanaka, które- mu utrudniała ruchy kierownica, nie był w stanie dość mocno trzymać ofiary. Stopniowo zdołała odsunąć się od niego. Milimetr po milimetrze przesuwała rękę w stronę klamki, aż ją chwyciła. Udało jej się otworzyć i wysunąć nogi na zewnątrz. Trzymając się karoserii niemal zupełnie wyśliznęła się z samochodu. Udało jej się to dosłownie w ostatniej chwili, w płucach nie miała już ani odrobiny powietrza. Leżący na siedzeniu Tanaka musiał ją wypuścić. Upadła na ziemię. Tanaka krzyknął ze złości. Chinka tymczasem oddalała się poprzez śmietnisko w stronę telefonu. Japończyk zawrócił i ruszył prosto na drobną postać, biegnącą chwiejnym krokiem. Lo-ning odwróciła się i zobaczyła jadącego na nią mercedesa. Oparła się o mur. Potężny kamień unie- możliwił Tanace rozjechanie jej. Jednak uderzenie zderzakiem w kolana spowodowało, że upadła. Wstała przełamując potworny ból. Noga uginała się pod nią. Musiała uczepić się krat. Patrzyła tylko na nieodległe wyjście. Jeżeli dobrnie do West End Avenue, będzie ocalona. Na szczęście Tanaka nie miał czasu zawrócić. Podjechał do niej tyłem, ale, jadąc zygzakiem, zbyt się oddalił. Lo-ning, kuśtykając dotarła do wyjścia. Wyszła na chodnik w chwili, gdy mercedes wyjeżdżał z terenu rekreacyjnego. Tanaka ostro zahamował. Lo-ning w popłochu rozejrzała się wokół siebie. Strużka krwi spływała po jej nodze. W zasięgu oka nie widać było żadnych przechodniów. Aby dotrzeć do tele- fonu, trzeba było przejść West End Avenue. Biegła kulejąc. Noga szarpała ją potwornie. Usłyszała warkot mercedesa, usiłowała przyspieszyć, podpierając się o ściany domów. Potężny samochód wjechał ukosem na chodnik i zbliżył się do Lo-ning. Tanaka obiema rękami trzymał kierownicę. Dosięgając kruchej postaci Chinki, skręcił lekko w prawo, by nie wpaść na mur. Uderzenie lewą stroną maski spowodowało pęknięcie wątroby i żeber. Dziewczyna poczuła się zmiażdżona, rozbita, poleciała bezwładnie przed siebie. Tanaka miał nadzieję przyprzeć ją do muru, ale zbyt gwałtowne uderzenie spowodowało, że upadła dość daleko, na schody prowa- dzące do sutereny, poza zasięgiem Japończyka. Zjechał na jezdnię i obejrzał się za siebie. W drzwiach sutereny pojawiła się wystraszona twarz ma- sywnego Murzyna. Ze zdumieniem spoglądał na leżące u jego stóp ciało. Tanaka zawahał się. Powrót narażał go na śmiertelne zagrożenie. Nie wiedział, ile osób mogło znajdować się w domu. Jego jedyną nadzieją było to, że Chinka umrze na miejscu, nim zdoła cokolwiek powiedzieć. Wrzucił bieg i skręcił w West End. Tym razem za niepowodze- nie odpowiadałby tylko on. Lo-ning ledwie mogła mówić. Upadając złamała szczękę, usta miała pełne krwi. Trójka pochylonych nad nią czarnych zastanawiała się, czy nie wynieść jej z po- wrotem na wysypisko, unikając w ten sposób kłopotliwych pytań policji, gdy nadeszła gruba Mu- rzynka i także pochyliła się nad Lo-ning, pełna współczucia. Chinka uczepiła się jej bluzki, błagając: — Szybko, zadzwońcie do FBI. Powiedzcie, że zakładnicy są na West End Avenue 4537. To Japończyk... Wycieńczona straciła przytomność. Murzyni popatrzyli po sobie nie całkiem przekonani. Gruba kobieta rozsunęła ich i weszła po schodach. — Nie damy tak umrzeć tej małej — zagrzmiała. Idąc najszybciej, jak na to pozwalało jej potężne ciało, ruszyła w stronę budki. Wykręciła 411, numer alarmowy pogotowia policyjnego, z którym można się było połączyć nie płacąc ani centa. Potem opowiedziała, co zaszło. Kiedy po dziesięciu minutach przyjechała policja, Lo- ning już nie oddychała. Przerażona grubaska pow- tórzyła, co przed śmiercią powiedziała Chinka. Godzinę później pracownik sekcji japońskiej przyszedł na palcach powiadomić ambasadora przy ONZ, że wysoki funkcjonariusz FBI nalega na natych- miastową rozmowę z nim. Pułkownik Minoru Tanaka stał wyprężony na baczność przed swoim ONZ-owskim zwierz- chnikiem, Hideo Kagami, stałym przedstawi- cielem Japonii. Na okrągłej twarzy dyplomaty malował się wyraz surowości, a spoza okularów w meta- lowych oprawkach na pułkownika spoglądała pogardli- wie para zimnych oczu. Tanaka pokornie spuszczał głowę na każdą z przytłaczająco słusznych uwag dyplomaty. Czuł się okryty hańbą. Po raz pierwszy w swej wieloletniej karierze — zarówno w lotnictwie, jak i w wywiadzie — nie stanął na wysokości zadania. Na próżno powtarzał sobie, że winni temu są jego przypadkowi sprzymierzeńcy, tak czy inaczej odpowiedzialność spadała na niego. Dyplomata kończył reprymendę: — Jest istotne — konkludował — ponieważ FBI zdołała dotrzeć aż do pana, by nie można było odkryć żadnych pańskich powiązań z rządem, a nawet z'. służbami, dla których pan pracuje. I aby FBI nigdy nie zdołała zebrać dowodów, pozwalających wszcząć postępowanie sądowe. Czy to dzięki zeznaniom pana, czy też kogokolwiek innego. Wyraziłem się dość jasno? Pułkownik Tanaka doskonale zrozumiał, co miał na myśli przełożony. Ale tym najmniej się martwił. Przez naczeniem wojskowego jest umrzeć w ten czy inny spo- sób, a z ewentualnych docinków kolegów po powrocie do Tokio niewiele sobie robił. Skoro przegrał. pozostało mu tylko zakończyć sprawę z honorem. Zgiął się wpół. — Mogę odejść, panie ambasadorze? Pragnę zapewnić, że pańskie instrukcje zostaną wykonane niezwłocznie. — Tego właśnie od pana oczekiwałem — odpowie- dział dyplomata. Niespodziewanie wyszedł zza biurka i serdecznie uścisnął dłoń Tanaki. W jego oczach malowało się chy- ba wzruszenie. — Pułkowniku Tanaka — powiedział cicho, jakby obawiając się, że ściany mają uszy. — Wiem, że zrobił pan wszystko, co w pańskiej mocy, aby jak najlepiej służyć ojczyźnie. W imieniu cesarza — dziękuję panu. Zatroszczymy się o to, co panu drogie. Dyskretny uśmiech rozjaśnił twarz Tanaki. Nie pragnął niczego ponad ten wyraz aprobaty. Miał spo- kojne sumienie. Nie będzie przyszłym pokoleniom po- dawany jako przykład porażki. Bez słowa odwrócił się i wyszedł z biura. Czekając na windę zastanawiał się, co powinien zrobić. Niestety, miał bardzo mało czasu. To ostatnie spotkanie już graniczyło z cudem. Po pozbyciu się Lo-ning automatycznie skontaktował się z szefem delegacji japońskiej, by go o wszystkim poinformować. Nim pułkownik Tanaka zdołał porozumieć się z Hi- deo Kagami, FBI zaalarmowało już delegację japońską. Kagami wyznaczył mu spotkanie w biurze dużej japońskiej firmy importowej, dającej pomieszczenie to- kijskim służbom specjalnym. Wychodząc zatrzymał taksówkę i podał adres w Grenwich Village. Byłoby nieostrożnością wracać do hotelu, skoro FBI go zidentyfikowało. W myśli starał się przypomnieć sobie, czy w pokoju nie pozostawił nic kompromitującego. Nic, nic poza pistoletem. Ale i on niedaleko prowa- dzi. Ma fałszywy numer seryjny i nie stanowi żadnego śladu. Czarny karnecik, w którym Tanaka notował swe wydatki, spoczywa w jego kieszeni. Gdy tylko skończy ze wspólnikami, spali go. Potem zostanie już tylko on, pułkownik Tanaka. Ostatni dowód rzeczowy. Jeszcze nie wybrał sobie rodzaju śmierci i planował na to chwilę medytacji, o ile okoliczności na to pozwolą. W najgor- szym razie wystarczy rozgryźć jeden z guzików lewego rękawa marynarki, by paść martwym w jednej chwili. Ale trucizna nie odpowiadała mu, życzyłby sobie znaleźć sposób bliższy jego naturze. Samuraje nie zaży- wali trucizny, a Tanaka był do głębi przesiąknięty tra- dycją. W roztargnieniu spoglądał na przesuwający się za ok- nem taksówki obraz Nowego Jorku. Jechali Broadway- em, w sercu Garment district, mijając wszystkie te wóz- ki, pełne futer i ubrań, olbrzymie ciężarówki i nędzne. zatłoczone kawiarenki dla ubogich urzędników. Widział nie ów Nowy Jork, rojący się barwnym tłumem turys- tów, ale mrowisko przypominające nieco Tokio. Pułkownik doznał krótkiego, ale silnego skurczu ser- ca. Wiele by dał za jeszcze jedną partyjkę paczinko. Ale w Nowym Jorku nie grało się w paczinko, a FBI deptała mu po piętach. Amerykanie okazali wyjątkową grzeczność, pytając, czy niejaki pułkownik Tanaka wchodzi w skład delegacji japońskiej. Och! Pytanie było czysto formalne, gdyż nie- wątpliwie skradziono mu samochód. Oczywiście wyklu- czano, by dostojny przedstawiciel Japonii mógł mieć co- kolwiek wspólnego z tą ciemną aferą. Od czasu wojny wietnamskiej amerykańscy funkcjo- nariusze bardzo troszczyli się o zachowanie twarzy. Taksówka zatrzymała się przed jednym z domów przy Bleeker Street. Na schodach siedzieli paląc i dys- kutując hippisi. Tanaka ominął ich i przeszedł przez podwórze, ku mieszczącemu się w tyle hangarowi. Pchnął drzwi. Wnętrze zawalone było skrzynkami i sta- rymi meblami. Natychmiast wyrósł przed nim potężny Murzyn w ciemnych okularach. — Przychodzę od Lestera — powiedział Tanaka. Nikt poza Mad Dogsami nie znał imienia Lestera. Murzyn poszedł w głąb hangaru i przesunął skrzynkę. Tanaka został nieco z tyłu. Bezszelestnie podniósł żelazny pręt, zbliżył się do Murzyna i zamachnął się, uderzając go z całych sił w kark. Nie wydając nawet okrzyku. Murzyn runął na twarz, zalany krwią. Pułkownik odstawił skrzynię. Pod nią znajdowała się klapa. Podniósł ją i zszedł po metalowej drabinie. Dotarł do piwnicy zastawionej skrzyniami. Był w manhattańskim arsenale Mad Dogsów. Koło dwustu strzelb, rozmaite 235 modele pistoletów maszynowych, karabiny maszynowe odkupione od dezerterów, tysiące naboi wszelkiego ka- libru... Kiedyś Lester pokazał ten swój skarbiec Tanace. Miał tu nawet japoński karabin maszynowy Nambu, który Bóg raczy wiedzieć, jak tu trafił. Tanaka zestawił ostrożnie ciężką skrzynię pełną jesz- cze oryginalnie opakowanej broni i uniósł wieko stoją- cej pod spodem, mając nadzieję, że pamięć go nie myli. Faktycznie, znalazł tam czeski pistolet maszynowy i magazynki. Wziął broń, założył magazynek, a trzy inne wsunął w pas. Modlił się, żeby zastać Lestera i Jacka, którzy mogliby ewentualnie przeciwko niemu zeznawać. Tanaka nigdy nie zetknął się bezpośrednio z innymi członkami Mad Dogsów, znał tylko tych dwu. Trzask zarepetowanego zamka rozbrzmiał echem wśród ceglanych murów. Drzwi na wprost niego pozostawały jednak wciąż zamknięte. Nagle przeszło mu przez myśl, że Lester może być na zewnątrz. Z bronią opartą na prawym ramieniu otworzył drzwi. Z korytarza długości dziesięciu metrów wchodziło się do wielu pomieszczeń. Tylne wyjście wiodło na Siódmą Aleję. Kryjówka była naprawdę idealna. — Kto tam? — krzyknął męski głos. Tanaka rozpoznał Lestera. Odezwał się spokojnie: — To ja, Tanaka. Potem pchnął drzwi i wszedł. Lester nie był sam. Grał w karty z dwoma innymi Murzynami. Wyciągnięta na łóżku Jada czytała książkę. Po ziemi poniewierały się puste butelki po piwie. Na łóżku, w którym zazwyczaj sypiał Lester, leżał automa- tyczny kolt. Widząc Tanakę, jeden z graczy gwałtownie sięgnął po broń, rozsypując karty. Tanaka ledwie drgnął, ale pistolet maszynowy splunął ogniem. Murzyn skoczył, jakby rzucony atakiem epilepsji, potem runął w kałużę krwi. Kule poszarpały mu tors. Umarł, nim jesz- cze upadł. Lester i jego towarzysz wstali. Ich twarze wykrzywiało przerażenie. Jada upuściła książkę i krzycząc zwinęła się w kłębek w kącie łóżka. Tanaka zwrócił ku nim lufę pistoletu. — Nie ruszajcie się — nakazał spokojnie. Lester powoli odzyskiwał zimną krew. Nerwowo oblizał usta. — Cholera! Zwariował pan, czy co? Co pana napadło? Zakasłał, wdychając przesycone zapachem prochu powietrze. Korzystając z tego, Tanaka powiedział obojętnym tonem: — Wasza ostatnia akcja też się nie powiodła — w tej chwili FBI zatrzymało już waszych ludzi, a ja sam jestem poszukiwany. Wyrzuciliśmy w błoto masę pieniędzy. — Ejże! - przerwał Lester - a czy aby nie był pan śledzony? Tanaka machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie miało to już większego znaczenia. Lester się mylił. — Chce pan się ukryć u nas? — zaoferował. — Po- tem przerzucimy pana do Kanady. To nic trudnego. W północnej Dakocie są setki mil nie strzeżonej granicy. Tymczasem zostanie pan tutaj... Lester ani na moment nie spuszczał oka z pistoletu. Wiedział, że w magazynku zostało dość naboi, żeby posiekać Tanakę na kawałki. Jada jak sparaliżowana leżała skulona na łóżku. Bujne piersi falowały nieregularnie, jakby oddychanie sprawiało jej trudność. Spojrzenie dziewczyny wędrowało z Tanaki na Lestera. Śledziła z natężeniem tok rozmowy. Lester nie rozumiał, czego chce Japończyk. W pew- nej chwili jego twarz rozjaśniła się. — Chciałby pan odebrać forsę? Ale przecież pan wie, że zapłaciliśmy tym gnojkom z góry. Reszta poszła na broń i żarcie. Tanaka skinął głową. — Dziękuję za gościnność, ale nie zamierzam z niej korzystać — powiedział grzecznie. — Jeśli chodzi o pie- niądze, to także myślę, że nie da się ich odzyskać. Ale przypuszczam, że stanowi to element ryzyka zawodowego. Lester uśmiechnął się, uspokojony. — O.K. Jest pan niesamowicie rozsądny. A teraz proszę odłożyć ten pistolet. Mógłby zdarzyć się jeszcze jakiś wypadek. Starał się nie patrzeć na ciało Ronsona, swego kum- pla. Nie do końca wiedział, co myśleć o tym Japońcu. który chyba nagle wpadł w szał. Ale co robił tamten przy drzwiach?! Tanaka nie odłożył broni i nawet nie drgnął. Tylko mocniej uchwycił kolbę. Zastanawiał się, czy o niczym nie zapomniał. — Odejdę teraz — powiedział spokojnie. — Żałuję, że sprawy nie potoczyły się po naszej myśli. Lester dostrzegł, że palec Japończyka przyciska spust. Wrzasnął: — Ej! Zwariował pan! Chyba nie... Nie sprzedałem pana, jestem w porządku... Pułkownik Tanaka smutno pokiwał głową. Pewne rzeczy trudno było wyjaśnić takiemu nieokrzesanemu chłopakowi jak Lester. Ogarniało go zmęczenie. Chciał czym prędzej z tym skończyć. — Pan był w porządku — zgodził się — ale ja mam pewne obowiązki wobec mego kraju. Jada krzyknęła. W oczach Lestera zalśnił blask. Ten facet był stuk- nięty. Trzeba było dostarczyć mu jakąś zabawkę: pochylił się i podniósł duże metalowe pudło. Podsunął je Tanace. — Niech pan zobaczy. Wystarczy, żeby się pan zemścił. Przynieśli mi to wczoraj. Wie pan, co to takie- go? Pudełko wyglądało na kilogramową puszkę konserw. Miało plastikową, prezroczystą pokrywkę. Widać było przez nią malinowe granulki, trochę podobne do cu- kierków. Nie dostrzegł żadnego napisu. Lester splunął: — Słyszał pan o cyklonie B? To ten, którego używali wasi kumple Niemcy w obozach koncentracyjnych, kie- dy pozbywali się Żydów. To to samo. Chlor. Wystarczy dostęp powietrza, żeby zamienił się w śmiercionośny gaz. Nikt nie wytrzyma dłużej niż pięć minut. Gość kasz- le, robi się siny i kituje z otwartą gębą, krew chlusta z nosa i ust. Lester tak się podniecił tą opowieścią, że zapomniał o spluwie. Nagle ściszył głos i dorzucił poufnym tonem: — Załóżmy, że ktoś wrzuciłby to do przewodów wen- tylacyjnych w ONZ. Wszystkie te przeklęte gnidy by zdechły i byłoby po głosowaniu. Iskra zainteresowania rozbłysła w oczach Tanaki, ale zaraz zgasła. Doskonale wiedział, że Lester gotów jest zrobić wszystko dla ratowania własnej skóry. A przy pierwszej okazji wymknąłby mu się, albo zwyczajnie go zabił. — To ciekawe — powiedział. I nacisnął spust. Impet kul odrzucił Lestera pod ścianę. Jedna z nich trafiła w gardło. Strumienie krwi zalały stół i karty. Ta- naka błyskawicznie odwrócił się i puścił krótką serię w stronę drugiego Murzyna, który wskoczył na łóżko w bezsensownej nadziei wydrwienia się śmierci. Jedna z kul trafiła Jadę w czoło. Znieruchomiała, siedząc na łóżku z wyrazem zdumienia na twarzy i otwartymi oczy- ma, zalana krwią, spływającą po nosie i policzkach. Tanaka nie potrzebował nawet zmieniać magazynka. Lester już nie żył, jego kumplowi też niewiele brakowało. Japończyk starannie złożył broń na stole i z zainteresowaniem przyglądał się pudełku cyklonu B. Wyglądało bardzo niewinnie. Nagle przyszło mu na myśl, że plan Lestera nie był taki głupi. Pod warunkiem, że wykona go on sam. Doskonałe posunięcie, po którym uznają go za szaleńca i nie będą nawet rozważali ewentualności akcji sterowa- nej przez rząd. Żaden rząd nie truje członków ONZ-u. Zerknął na zegarek. Sesja potrwa jeszcze przynaj- mniej dwie godziny. Przez ułamek sekundy pomyślał o członkach delegacji japońskiej, ale zaraz powiedział so- bie, że byliby szczęśliwi, mogąc osłonić ojczyznę, nawet mimo woli. Będzie to dodatkowym zabezpieczeniem. Nikt nie przypuści, że byli wmieszani w całą aferę. Nieco ożywiony Tanaka wziął pudełko, owinął je w papier i wyszedł, nie spojrzawszy nawet na trzy trupy. Wiele ich widział w 1945. Zaczynało cuchnąć. Po śmierci puszczały zwieracze, więc zwłoki nurzały się w ekskrementach. Zatrzymał się jeszcze w zbrojowni, by wybrać nowy automatyczny kolt produkcji brazylijskiej. Napchał kieszenie magazynkami i wyszedł po drabinie. W podwórzu stał biały buick. Tanaka wiedział, że Le- ster czasami nim jeździł. Wsadził głowę do środka i zobaczył, że kluczyki leżą na desce rozdzielczej. Zawsze to lepsze niż taksówka, jeżeli policja zdążyła rozesłać je- go rysopis. Wsiadł i uruchomił samochód. Pojedzie wprost do garaży ONZ-u. Orientował się, że aparatura klimatyzacyjna znajduje się na tym samym poziomie. » Ostrożnie przejechał rojącą się od hippisów i turys- tów uliczkę, potem skręcił w Szóstą Aleję. Trzydzieści przecznic dzieliło go od ONZ-u. Zatrzymał się na skrzyżowaniu, przepuszczając objuczoną koszami sta- ruszkę. Spoczywająca na siedzeniu samochodu puszka wyglądała, jakby kupił ją w supermarkecie, niewinna i lśniąca. Kolt Tanaka wsunął pod siedzenie. Przyspieszył i zdołał umknąć wielu światłom. Malko z niepokojem śledził przebieg głosowania. Na tablicy świetlnej od dobrej chwili nie przestawała zapalać się zielona lampka. Odetchnął z ulgą po głosowaniu Ja- ponii i Jordanii. Teraz już większość dwóch trzecich nie mogła być osiągnięta. Dyskretnie wymknął się z sali Zgromadzenia Ogólne- go i poszedł do biura pułkownika MacCarthy'ego, któ- rego brytyjska flegma znikała w miarę rozwoju wydarzeń. Ostatni cios zadano mu informując, że jeden z szacownych przedstawicieli Japonii poszukiwany jest nie za byle błahostkę, lecz za dwa morderstwa nie licząc paru pomniejszych wyczynów. Bogu dzięki, chodziło o Azjatę... Jednak sprawa do głębi wstrząsnęła MacCarthy'em. Od czasów podboju Indii dyplomaci bronią posługiwali się jedynie za pośrednictwem osób opłaconych. — Nie odnalazł pan pułkownika Tanaki? — zapytał Malko. MacCarthy usiłował przywołać resztki swej flegmy, rzucając Malkowi posępne spojrzenie. Odczuwał auten- tyczną przykrość, uświadamiając sobie, że ten chłopak o wyglądzie dżentelmena, doskonale ubrany, dystyngowa- ny, idealne uosobienie wzoru prawdziwego dyplomaty, był w rzeczywistości jednym z jego tajnych agentów poz- bawionych sumienia i zasad. — Jeżeli przestąpi próg ONZ-u, odnajdziemy go — oświadczył sucho. — Nie ma obawy. Malko nie do końca był przekonany o słuszności tej opinii, jednak przyjął ją do wiadomości. Na szczęście budynek patrolował Chris Jones z kilkoma innymi agen- tami FBI. Sama myśl o aresztowanu dyplomaty na ob- szarze ONZ-u przyprawiała pułkownika MacCarthy'e- go o chorobę. Modlił się gorąco, by Tanaka okazał dość przyzwoitości i dał się złapać gdzie indziej. Gdy Malko wychodził, udając się do sali Zgromadzenia Ogólnego, pułkownik gładził właśnie swe wspaniałe wąsy. Pułkownik Tanaka bez przeszkód dostał się na par- king Narodów Zjednoczonych, okazując strażnikowi kartę, na którą ten ledwie spojrzał. Zaparkował białego buicka i wysiadł, trzymając w ręce pudełko cyklonu B. Kolta ukrył za paskiem. Nim wysiadł z samochodu, wprowadził kulę do lufy. Rozejrzał się. W myśli przywołał rozkład trzeciego podziemnego poziomu, na którym się znalazł. Tu właśnie mieściła się główna instalacja klimaty- zacyjna — potężne zielone machiny stały w sali god- nej „Titanica". Pokazano mu je, gdy przybył do ONZ-u. Teraz sobie przypomniał: biuro dyżurnego znajdowało się po prawej stronie w głębi. Joe Ruark, gruby majster odpowiedzialny za stan kli- matyzacji, powszechnie znany z racji dwustu osiemdzie- sięciu funtów wagi jako Tłuścioch, opowiadał właśnie świńską historyjkę swemu pomocnikowi, szczupłemu młodzieńcowi w okularach, gdy w drzwiach do ciasnego biura stanął z koltem w garści Tanaka. Mężczyźni onie- mieli ze zdumienia, przede wszystkim na widok wycelo- wanej w nich broni — Który z was zajmuje się klimatyzacją? — zapytał Japończyk swą nienaganną, lekko świszczącą angielsz- czyzną. Joe, gruby majster, pomyślał sobie, że ma do czynie- nia z szaleńcem. Przede wszystkim nie należy go drażnić. — Ja — odpowiedział uprzejmie, jakby nie widział pistoletu. — Gdzie znajduje się wlot powietrza? — Na szóstym, na piętnastym i na dwudziestym pięt- rze, sir, ale... — Dla Sali Zgromadzenia Ogólnego? — Na szóstym. Zadzwonił telefon i grubas wyciągnął rękę w stronę słuchawki. Pułkownik Tanaka nie uniósł nawet głosu, a jednak grubas cofnął rękę. — Niech pan nie odbiera. Nagle Amerykanin doznał wrażenia, że ma przed sobą bardzo groźnego człowieka. Telefon nie przestawał dzwonić. Wreszcie umilkł. Napięcie w małym pokoiku stawało się nieznośne. Ta- naka spoglądał na przypięte do ściany grafiki. Aby je odczytać, trzeba by godzin. Grubas był mu bezwzględnie potrzebny. Przez szybę rzucił okiem na halę maszyn, nieco niżej. Wyglądała na pustą. — Nie ma tu nikogo? — zapytał. Grubas potrząsnął głową, nie będąc w stanie odpowiedzieć. Konał ze strachu. Gdyby chociaż przewi- dziano jakikolwiek system alarmowy! Trzeba było odebrać telefon i wzywać pomocy na cały głos. Tyle, że to byłyby z pewnością jego ostatnie słowa... — Pan także zna system? — zapytał spokojnie Tana- ka robotnika w okularach. Chłopak ledwie wykrztusił: — Nie, sir. Tanaka zwrócił się ponownie do grubasa: — Zaprowadzi mnie pan natychmiast do wlotów po- wietrza dla sali Zgromadzenia Ogólnego. Grubas zdobył się na odwagę, potrząsając głową: — Nie mogę, sir, to wykluczone. Ryzykowałbym pracę. — Jeżeli pan odmówi — łagodnie ciągnął Tanaka — będę zmuszony pana zabić. Grobowa cisza. — Nie mogę — jęknął Joe. — Nie mogę. Tanaka nie odpowiedział. Znał naturę ludzką i jej słabostki. Słowa były niczym wobec czynów. Lufa pisto- letu obróciła się o 90 stopni i człowiek w okularach zdążył tylko się skrzywić. Wystrzał ogłuszył Joego. Cofnął się, uderzył o stół, rozrzucając długopisy. Jego kolega z wybałuszonymi oczyma, dłońmi obejmując brzuch, osunął się powoli na ziemię. Gryzący zapach prochu rozszedł się po małym pokoi- ku. Huk wystrzału ciągle jeszcze rozbrzmiewał w uszach majstra. Joego paraliżował widok małej, czarnej dziurki, zwróconej teraz ku niemu. — Proszę się pospieszyć — nękał go Tanaka — bo i pana zabiję. Joe spojrzał na ciało kolegi i pomyślał że chłopak do- gorywa. Nie był zresztą w stanie normalnie myśleć. — Już, już, ale chciałbym zająć się kumplem. — Nie rób z siebie idioty — mruknął Tanaka. — Idziemy. Jak w koszmarnym śnie, Joe sięgnął po pęk kluczy z szóstego piętra i wyszedł, prowadząc Japończyka. Tana- ka schował broń. W lewej ręce niósł pudełko. — Są tu gdzieś schody? Nie chcę korzystać z windy. Joe ruszył ku wąskim betonowym schodkom. Sam Goodis, pełniący służbę w Control Room przed dwunastoma monitorami strzegącymi strategicznych punktów ONZ-u, dostrzegł na jednym z ekranów dwie postacie. Pierwszą był bez wątpienia gruby Joe. Nikt in- ny w ONZ nie miał takiego brzucha. Zastanawiał się przez moment, kto mu towarzyszy, ale to nie była jego sprawa. Joe był służbistą i skoro ktoś z nim szedł, musiał być O.K. Spojrzał na zegarek: dziesięć po szóstej. Pracował do ósmej. Ktoś otworzył drzwi. Odwrócił się i uśmiechnął po- znając Dennisa, jednego z cywilnych strażników, w to- warzystwie blondyna o dziwnych, złotych oczach. — Wszystko w porządku, Sam? — zapytał Dennis. — Nic szczególnego? — W porządku. A dlaczego? — Szukamy wariata. Japończyka. Sam Goodis już miał wspomnieć o człowieku, który szedł z Joe, ale ugryzł się w język. Joe zbyt rygorystycz- nie traktował regulamin, żeby podjąć ryzyko. Gruby Joe zadrasnął sobie palec, odkręcając nakrętkę. Dalej nic nie rozumiał. Nieznajomy kazał mu zamknąć drzwi na klucz. Sprawdzali teraz kolejno wszy- stkie wyloty powietrza. Ale system był bardzo zróżnico- wany. Samą tylko ogromną salę Zgromadzenia Ogólne- go obsługiwało niemal dziewiętnaście różnych obiegów. Otworzył niektóre. Japończyk natychmiast wsypał w nie malinowe granulki. Za chwilę przewody wypełni gaz. — Proszę się odsunąć — rozkazał Tanaka. — I nie oddychać. Joe nie miał pojęcia, czemu nagle poczuł silny ból głowy i nudności. — Szybciej — komenderował człowiek z pistoletem. Przerażony Joe działał najszybciej, jak tylko potrafił. Tanaka doznał rodzaju okrutnej satysfakcji. Za pięć minut pierwsi delegaci poczują działanie trucizny. Jesz- cze pół godziny pracy. Pozostanie mu tylko pozbyć się tego kretyna i spróbować wybrać honorową śmierć. — O, to dziwne, nie ma nikogo — zauważył Dennis. Strażnik wraz z Malkiem dokonywał obchodu na do- le. Malko pchnął drzwi wiodące do małego biura. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy był but mężczyzny w okularach. Leżał na wznak i już nie oddychał. — Mój Boże! — wykrzyknął Dennis — on nie żyje. Jak wszyscy cywilni strażnicy, uzbrojony był w pisto- let, ale nie posługiwał się nim od dziesięciu lat. Zasko- czony, wytrzeszczał oczy. Malko zrozumiał w mig — Ta- naka wrócił. Przypomniał sobie, że przed paru laty ktoś chciał już otruć delegatów gazem. — W jaki sposób można wyłączyć klimatyzację? — zapytał Dennisa. Strażnik potrząsnął głową. — Nie mam pojęcia. Trzeba iść do sali kontroli. Tam powinni wiedzieć. Ruszyli biegiem. Sam Goodis o mało nie udławił się kanapką na ich widok. — Gdzie są konserwatorzy klimatyzacji? — zapytał Malko. Upłynęła minuta, nim otrzymał odpowiedź. — Widziałem, jak Joe wchodził na górę. Ale Ted po- winien być na miejscu. Zawsze jeden jest w biurze. — Ted nie żyje — odpowiedział Malko. — A trzeba natychmiast wyłączyć klimatyzację. Jak to zrobić? — Obok, przy pokoju nadzoru — bełkotał strażnik — ale musicie zapytać pułkownika... Malko już był w tamtym pomieszczeniu. Na ścianie migały dziesiątki światełek, jak w centrali kontrolującej pracę nowoczesnej fabryki. Obok siedział mężczyzna czytając komiks. Wstał. — Ejże! Wstęp wzbroniony! Dennis pokazał mu znaczek. — Wszystko w porządku. Powiedz, jak zatrzymać klimatyzację. Natychmiast. Sprawa życia i śmierci. Pracownik ochrony wskazał tablicę w głębi pokoju. . — Wszystkie bezpieczniki są tam... Ale muszę mieć rozkaz na piśmie. Malko już naciskał pierwsze wyłączniki. Pracownik usiłował się sprzeciwić. ^ — Ściągnie pan strażników z całego Nowego Jorku! — To się może przydać — mruknął Malko. Kolejno zapalały się czerwone światełka na ściennej tablicy. Tu i ówdzie w budynku przestawała działać kli- matyzacja. Ale to jeszcze nie wystarczyło, jako że trują- cy gaz zalegał prawdopodobnie w przewodach i jako cięższy od powietrza, mógł przedostać się na dolne piętra, czyli do sali Zgromadzenia Ogólnego. — Jak odwrócić przepływ powietrza? — zapytał Mal- ko. Kontroler potrząsnął głową. — To nie tu. Trzeba iść do pokoju kontroli. Obaj mężczyźni już wybiegli. Na szczęście Dennis znał topografię budynku. Przeszli przez biuro, w którym leżały zwłoki i zeszli po żelaznej drabince do maszynow- ni. Duża tablica z dźwigienkami o numerach od l do 400 znajdowała się przed nimi. Był to cały system wenty- lacyjny. Malko i Dennis opuścili wszystkie dźwigienki najszyb- ciej jak mogli. Ponieważ bezpieczniki były wyłączone, nic się nie stało. Opuściwszy ostatni przełącznik, wyszli. Pułkownik Tanaka gwałtownie szarpnął Joe Ruarka za ramię. — Co się dzieje? Joe przetarł spocone czoło. — Nie wiem. Wygląda na to, że wszystko Stanęło. Jakby awaria. Może to świństwo, które pan tam wsypał, coś uszkodziło. Japończyk milczał. Pudło z cyklonem było prawie pełne. Ale bez powietrza, które mogłoby rozprowadzić gaz, cały plan brał w łeb. Nie wierzył w awarię. Przeciwnicy wykryli jego akcję i przeciwdziałali jedyną możliwą metodą: zatrzymując klimatyzację. — Trzeba uruchomić maszyny — powiedział. Joe spojrzał na niego przestraszony. — Ale to jest w sali kontroli, na trzecim dolnym po- ziomie. Pułkownik Tanaka uśmiechnął się jadowicie. — Wy, Amerykanie, macie pewną słabostkę — sza- nujecie życie ludzkie. Zrobię, co zechcę, grożąc im, że w przeciwnym razie pana zabiję. Joemu zrobiło się słabo. Policjanci niedługo będą się wahali, czy ratować cenne życie delegatów, czy jego nędzną osobę. Najwyżej odznaczą go pośmiertnie. Wstał, krzywiąc się. Tanaka wyciągnął pistolet i zabrał pudełko. — Idziemy — powiedział. Miał jeszcze nikłą szansę. Kiedy człowiek decyduje poświęcić swe życie, wiele może osiągnąć. — Proszę uruchomić maszyny — rozkazał Malko. Za pośrednictwem MacCarthy'ego powiadomił wszy- stkie służby bezpieczeństwa nie wyłączając Chrisa Jo- nes'a i FBI. Kontroler wykonał polecenie. Czerwone światełka gasły jedno po drugim. Nagle do pokoju wpadł Chris Jones z Magnum 357 w dłoni. — Szybko! Zlokalizowano go! Są na szóstym. Japończyk strzelał do jednego ze strażników. Zabaryka- dowali się w pomieszczeniu z urządzeniami klimatyza- cyjnymi. — Trzeba go wziąć żywcem — ostrzegł Malko. Za tą sprawą kryła się wielka tajemnica. Dla kogo pracował pułkownik Tanaka? Wcisnęli się do windy. Agenci FBI zaczęli stopniowo napływać do gmachu ONZ-u, dublując wszędzie tu- tejszą straż. Po raz pierwszy w całej historii prześwietnej organizacji wydarzyło się coś takiego. Pułkownik Mac- Carthy o mało nie wyskoczył przez okno. W korytarzach szóstego piętra panował stan wyjątko- wy. Milton Brabeck stanął przed Malkiem. — Są tam. Wskazał metalowe drzwi z czerwonym napisem: Keep out, przestrzelone w dwóch miejscach. Przed drzwiami, na plastikowej wykładzinie rozpościerała się rozległa plama krwi. — Jest ranny? — Nie, oberwał grubas. — Milton pokręcił głową. — Bardzo? Goryl spuścił głowę. Jego kolt robił dziury jak spodki. — Nie powinienem był strzelać — szepnął. Malko przesunął się wzdłuż muru, pozostając poza zasięgiem strzałów Japończyka. Potem zawołał: — Pułkowniku Tanaka, proszę wyjść. Ponowił wezwanie, ale bez skutku. Mimo to Japończyk, na pewno go słyszał. — Przystąpimy zaraz do ataku — ciągnął Malko. — Proszę przynajmniej wypuścić człowieka, którego pan więzi. Ciągłe milczenie. Malko dołączył do Miltona i agen- tów FBI. Goryl powiedział: — Będą tu za dziesięć minut z gazami łzawiącymi. Malko spuścił głowę. Wojna na Pacyfiku dowiodła, że Japończycy nigdy nie poddawali się żywi. Oparty o ścianę, osłonięty przed kulami pułkownik Tanaka z przykrością spoglądał na agonię grubego Joe. Rozciągnięty na ziemi, niczym wielka meduza, ciężko oddychał. Z kącika ust spływała mu strużka różowej krwi. Kula Miltona uszkodziła prawe płuco. Nie było cienia nadziei. Palcami drapał posadzkę, nie mógł mówić. Zamglone oczy już nie widziały. Tanaka był uwięziony. Wiedział, że tamci wykurzą go ogniem albo gazem. Do wyboru. Pozostawało kilka możliwości: rozwiązanie samurajskie, kula w łeb albo skok z szóstego piętra. Żaden z tych trzech pomysłów nie satysfakcjonował go w pełni. Pułkownik nie odczuwał cienia nienawiści wobec ludzi, którzy oblegali go. Perspektywa zabicia wielu z nich nie nęciła go. Nagle dobiegł go jakiś szmer. Drgnął i odskoczył w bok, przeklinając się w duchu za nerwowość. To tylko włączyła się klimatyzacja. Przez ułamek sekundy doznał okrutnej radości: przez pomyłkę uruchomiono aparaturę zapomniawszy o nim. Odłożył pistolet i gorączkowo odkręcił pokrywkę pudełka. W tej samej chwili do jego nozdrzy napłynął za- pach gorzkich migdałów. I zrozumiał, że powietrze nie jest wchłaniane lecz wtłaczane do pomieszczenia. Aparatura działała odwrotnie, wydmuchując śmier- cionośny gaz. Pułkownik Tanaka podszedł do okna i zatrzymał się. Wystarczyło otworzyć je i wpuścić świeże powietrze. Rozmyślił się i wpadł na lepszy pomysł. Nie było mu już pisane ujrzeć kwitnących wiśni w Tokio. Ale takie już jest życie. Ukląkł i pochylił się nad wlotem powietrza. Zapach gorzkich migdałów nasilił się. Zamknąwszy oczy, oddychał głęboko i zatrzymywał zatrute powietrze w płucach jak rzadki tytoń. W pier- wszej chwili nic się nie stało. Potem nieznośne pieczenie rozdarło mu piersi. Miał ochotę rozdrapywać ciało. Chciał krzyczeć z bólu, ale nie zdołał wydać głosu. Zatoczył się w tył i upadł skręcony z wytrzeszczonymi oczyma. W takiej pozycji znalazł go Malko. Z twarzą wykrzy- wioną przez ból. Brygada specjalna wyłamała drzwi i otworzyła okna, by trujący gaz się ulotnił. Nikt nigdy nie dowie się, czemu pułkownik Minoru Tanaka wdał się w taką aferę. Ci, którzy nim kierowali, wymazali go już z pamięci. Lecz żona i córki będą wiedziały, że umarł, jak człowiek honoru. Malko pochylił się nad japońskim pułkownikiem i zamknął mu oczy. W sali Zgromadzenia Ogólnego panowała potworna duchota, gdy panna Brooks, przedstawicielka Liberii ogłosiła oficjalne rezultaty głosowania nad rezolucją nu- mer 569, dotyczącą praw członkowskich Chińskiej Re- publiki Ludowej w Organizacji Narodów Zjednoczo- nych. Rezolucja została odrzucona 56 głosami przeciw 48, nie osiągając dwóch trzecich. Sześć krajów głosowało w sposób „niezrozumiały", wstrzymało się 21, o osiem więcej niż rok temu. O mały włos pułkownikowi Tanace powiodłoby się. Delegaci pospiesznie ruszyli ku wyjściu, ocierając czoła. Australijczyk szepnął do sąsiada z Argentyny: — Jeszcze nigdy nie było mi tak gorąco. Chyba po- szaleli, żeby wyłączać tu klimatyzację. Rzeczywiście, Ameryka się rozsypuje. Jeanie schudła, co uwydatniało jeszcze bardziej jej usta i duże piwne oczy. Krzyknęła z radości widząc Mal- ka w drugim, czarnym cadiiiacu, kurtuazyjnym upomin- ku CIA. Po czterech dniach szpitala czuła się lepiej. Malko wziął od niej torbę i wrzucił ją do samochodu. Jeanie usiadła obok niego. Kiedy opadła na miękki fotel sukienka zsunęła się jej z ud. W pierwszym odruchu chciała ją obciągnąć, ale tylko przytuliła się do Malka. Poczuł jej gorące usta na szyi. — Taka jestem szczęśliwa, że pan przyjechał — szepnęła. Zjechał na prawo i zatrzymał wóz. Jeanie całowała go długo i żarliwie, tuląc się doń z całych sił. Krisantem ze swoimi rasistowskimi poglądami, dozna potwornego szoku. Malko miał jednak nadzieję, że po- czucie obowiązku i lojalności nie pozwoli mu wspomnieć o tym Aleksandrze.