Studzienka 69 ..Studzienka 69" to także opowiadanie o kosmosie wewnętrznym. Tutaj przedmiotem jest psychochirurgia szczególnie niebezpiecznego rodzaju. W dziesięć lat po II wojnie światowej uświadamiano sobie rozpowszechnienie rozwiniętych technik bezpośredniego manipulowania psychiką: prania mózgu, resekcji płatów czołowych, stosowania nowych grup narkotyków, takich jak środki uspokajające i syntetyczne halucyno-geny. „Studzienka 69" to spojrzenie na coś, co sprawia wrażenie odpowiedzialnej naukowej próby wyeliminowania funkcji snu. Tytuł, nawiasem mówiąc, to nazwa skomplikowanej automatycznej studzienki kanalizacyjnej, stosowanej w głębokich układach kanałów, która zamyka przepływ, kiedy ciśnienie przekracza pewną granicę. Przez kilka pierwszych dni wszystko szło dobrze. — Trzymajcie się z dala od okien i nie myślcie o tym — powiedział im doktor Neill — w waszym przypadku był to tylko zwykły odruch. O jedenastej trzydzieści, najpóźniej o dwunastej, zejdźcie do sali gimnastycznej i pograjcie w piłkę albo w ping-ponga. O drugiej film w sali neurologii. Potem macie dwie godziny na czytanie prasy i słuchanie płyt. Zejdę na dół o szóstej. Koło siódmej będziecie w stanie nerwowego pobudzenia. — Czy jest obawa nagłej utraty przytomności? — spytał Avery. — Absolutnie żadnej — odparł Neill. — Jeżeli poczujecie zmęczenie, należy oczywiście odpocząć. Do tego będzie wam prawdopodobnie nieco trudno przywyknąć. Pamiętajcie, że nadal używacie tylko 3500 kalorii, więc wasz poziom ruchliwości (zauważycie to głównie w ciągu dnia) będzie około jednej trzeciej niższy. Musicie się oszczędzać. Większość czasu została dla was zaprogramowana, ale zacznijcie uczyć się grać w szachy, starajcie się skupić wewnętrznie. — Panie doktorze — spytał Gorrell pochylając się — a czy jeżeli chcemy, to możemy wyglądać przez okna? Doktor Neill uśmiechnął się. — Nie martwcie się — powiedział. — Przewody zostały przecięte. Nie możecie teraz zasnąć, nawet gdybyście chcieli. Neill zaczekał, aż trzej mężczyźni wyjdą z sali wykładowej i udadzą się do Sektora Rekreacyjnego, a potem zszedł z podium i zamknął drzwi. Był to niski, barczysty mężczyzna po pięćdziesiątce, o ostro zarysowanych, niecierpliwych ustach i drobnych rysach. Wyszarpnął krzesło z pierwszego rzędu i zręcznie usiadł na nim okrakiem. — No i jak? — spytał. Morley siedział na stole pod tylną ścianą, bawiąc się machinalnie ołówkiem. W wieku lat trzydziestu, był najmłodszym członkiem zespołu pracującego w klinice pod kierownictwem Neilla, ale Neill z jakiegoś powodu lubił rozmawiać właśnie z nim. Zrozumiał, że Neill czeka na odpowiedź, i wzruszył ramionami. — Wygląda na to, że wszystko idzie dobrze — powiedział. — Rekonwalescencja pooperacyjna jest zakończona. Rytm serca i elektroencefalogram są w normie. Oglądałem dziś rano zdjęcia rentgenowskie i wszystko pięknie się za bliźniło. Neill przyglądał mu się spod oka. — Mówisz tak, jakbyś miał zastrzeżenia. Morley roześmiał się i wstał. — Ależ skąd. — Przeszedł między rzędami stołów, w rozpiętym białym kitlu, z rękami głęboko w kieszeniach. — Jak na razie, zwyciężasz na całej linii. Zabawa dopiero się zaczyna, ale goście są w znakomitej formie. Nie ma, co do tego wątpliwości. Myślałem, że trzy tygodnie to trochę za krótko, żeby ich wyprowadzać z hipnozy, ale pewnie i w tej sprawie okaże się, że miałeś rację. Tej nocy będą po raz pierwszy zdani wyłącznie na siebie. Zobaczymy, w jakiej formie będą jutro rano. — Czego się w głębi ducha spodziewasz? — spytał krzywiąc się Neill. — Zmasowanej reakcji rdzeniowej? — Nie — odparł Morley. — Testy psychometryczne wykazały, że z tej strony absolutnie nic nie grozi. Żadnych urazów. — Popatrzył na tablicę, a potem odwrócił się do Neilla. — Tak, można chyba zaryzykować twierdzenie, że eksperyment się powiódł. Neill oparł się na łokciach, zacisnął szczęki. — Myślę, że to coś więcej. Zablokowanie synapsów rdzeniowych wyeliminowało masę materiału, który, jak sądziłem, zostanie: małe tiki i kompleksy, drobne stany lękowe, cały osad fałszywej monety w banku psychiki. Większość tego znikła albo w każdym razie nie ujawnia się w testach. Jednak są to tylko cele uboczne, tymczasem dzięki tobie, John, i wszystkim członkom zespołu, trafiliśmy w dziesiątkę na głównej tarczy. Morley coś mruknął, ale Neill ciągnął dalej swoim nawykłym do wydawania poleceń głosem. — Nikt z was sobie jeszcze tego nie uświadamia, ale jest to równie ważny krok naprzód, jak wyjście pierwszego ichtiozaura z protozoicznego morza trzysta milionów lat temu. Nareszcie wyzwoliliśmy umysł z archaicznej kloaki zwanej snem, z conocnego powrotu do rdzenia. Za pomocą właściwie jednego cięcia skalpelem dodaliśmy tym ludziom po dwadzieścia lat życia. — Miejmy nadzieję, że będą wiedzieli, czym je wypełnić — zauważył Morley. — Daj spokój, John — odparł Neill. — To nie jest argument. Co zrobią z tym czasem, to jest już ich sprawa. Wykorzystają go najlepiej, jak potrafią, tak, jak w końcu dzieje się z każdą okazją daną nam przez życie. Za wcześnie jeszcze, żeby o tym myśleć, ale wyobraź sobie powszechne zastosowanie naszej techniki. Po raz pierwszy człowiek będzie żył przez pełne dwadzieścia cztery godziny na dobę, zamiast spędzać jedną trzecią życia jak inwalida, chrapiąc i oglądając ośmiogodzinne filmy dziecięco-erotyczne. Neill urwał zmęczony i przetarł oczy. — Czym się martwisz? Morley zrobił bezradny gest ręką. — Nie jestem pewien, tylko... — Zaczął się bawić plastykowym modelem mózgu ustawionym na stojaku koło tablicy. W jednym z czołowych zwojów odbijał się zniekształcony obraz Neilla, z wykręconą twarzą bez szczęki, z wielką kopułą czaszki. Siedząc samotnie na tle stołów w pustej sali wykładowej, wyglądał jak szalony geniusz oczekujący spokojnie na egzamin, którego nie może nie zdać. Morley obrócił model palcem, patrząc, jak obraz zaciera się i znika. Mniejsza o wątpliwości, Neill jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który mógłby je zrozumieć. — Wiem, że zamknąłeś tylko kilka połączeń w podwzgórzu, i wiem, że wyniki tego będą spektakularne. Możliwe, że zapoczątkujesz największą rewolucję społeczną i gospodarczą od czasu potopu. Ale z jakiegoś powodu chodzi mi po głowie pewne opowiadanie Cechowa; o człowieku, który zakłada się o milion rubli, że wytrzyma w dobrowolnym zamknięciu przez dziesięć lat. Podejmuje próbę, wszystko idzie dobrze, ale na minutę przed upływem terminu rozmyślnie wychodzi z pokoju. Oczywiście jest szalony. — I co z tego? — Nie wiem. Myślę o tym przez cały tydzień. Neill wydał lekkie parsknięcie. — Chcesz, jak sądzę, powiedzieć, że sen jest pewną formą zespolenia społecznego i ci trzej ludzie są teraz izolowani, wyobcowani ze zbiorowej podświadomości, czarne go oceanicznego snu. Czy tak? — Może. — Nonsens, John. Im bardziej na dystans trzymamy podświadomość, tym lepiej. Meliorujemy bagna. Z punktu widzenia fizjologii sen to nic więcej, jak tylko niekorzystny objaw niedotlenienia mózgu. Tu nie chodzi o to, że boisz się niepowodzenia. Ty nie chcesz stracić swojego miejsca w pierwszym rzędzie na seansie pornograficznym. — Nie — powiedział Morley łagodnie. Często zaskakiwała go agresywność Neilla; było tak, jakby uważał sen za coś wstydliwie hańbiącego, za ukrywany grzech. — Chodzi mi o to, że na dobre czy złe każdy z nich jest teraz sam na sam z sobą. Już nigdy nie będą mogli uwolnić się od siebie, choćby na kilka minut, nie mówiąc o ośmiu godzinach. Ile można z sobą wytrzymać? Może człowiek potrzebuje ośmiu godzin urlopu dziennie, żeby otrząsnąć się z szoku bycia sobą. Pamiętaj, że ty i ja nie zawsze będziemy pod ręką, żeby szpikować ich testami i filmami. Co się stanie, jeżeli będą mieli dosyć samych siebie? — Nie ma obawy — powiedział Neill. Wstał nagle, znudzony pytaniami Morleya. — Ogólne tempo ich życia będzie wolniejsze od naszego, te stresy i napięcia nie zaczną się u nich krystalizować. Wkrótce będziemy się im wydawać kupą pomyleńców, zwijających się jak w ukropie przez pół doby i zapadających w odrętwienie na drugą połowę. Ruszył ku drzwiom i wyciągnął rękę do kontaktu. — No to do zobaczenia o szóstej. Zamknęli salę wykładową i razem poszli korytarzem. — Co teraz robisz? — spytał Morley. Neill roześmiał się. — A jak myślisz? Pójdę się solidnie wyspać. Nieco po północy Avery i Gorrell grali w ping-ponga w jasno oświetlonej sali gimnastycznej. Obaj byli dobrymi graczami i wymieniali piłki bez większego wysiłku. Czuli się silni i rześcy; Avery nieco się spocił, ale było to nie tyle wynikiem zmęczenia, co rozpalonych lamp hakowych pod sufitem, utrzymujących na wszelki wypadek iluzję nieustannego dnia. Najstarszy z trzech ochotników, wysoki i zamknięty w sobie, z chudą, nieruchomą twarzą, nie próbował podtrzymywać rozmowy z Gorrellem, koncentrując się na adaptacji do nowych warunków. Choć wiedział, że nie stwierdzi u siebie śladu przemęczenia, grając śledził jednocześnie rytm oddechu i tonus mięśniowy, a kątem oka obserwował zegar. Gorrell, człowiek swobodny i opanowany, również był jakiś zgaszony. Między odbiciami rozglądał się ostrożnie po sali, odnotowując w pamięci ściany jak w hangarze, rozległą połać lśniącej podłogi, zasłonięte żaluzjami świetliki w dachu. Co jakiś czas, nie zdając sobie z tego sprawy, dotykał okrągłej blizny po trepanacji z tyłu głowy. Na środku sali wokół gramofonu ustawiono parę foteli i kanapę i tam Lang grał w szachy z Morleyem, pełniącym nocny dyżur. Lang pochylił się nad szachownicą. Agresywny, z kręconymi włosami, ostro zarysowanym nosem i ustami, wpatrywał się z bliska w figury. Grywał stale z Morleyem, odkąd przybył do kliniki, czyli od czterech miesięcy. Byli równorzędnymi partnerami, może z niewielką przewagą Morleya, ale dzisiaj Lang zastosował nowe otwarcie i po dziesięciu ruchach rozwinął w pełni swój atak, zaczynając rozbijać obronę Morleya. Jego umysł pracował jasno i precyzyjnie, skupiony z całą ostrością na grze, mimo że zaledwie rano wydobył się z mglistego obszaru posthipnozy, w którym wszyscy trzej błąkali się przez trzy tygodnie niczym odmóżdżone widma. Za nimi, wzdłuż jednej ze ścian, ciągnęły się pomieszczenia zespołu kontrolnego. Kątem oka widział czyjąś twarz w okrągłym okienku w jednych z drzwi. Siedziała tam grupa pielęgniarzy i lekarzy w ciągłym pogotowiu przy swoich wózkach reanimacyjnych. Ostatnie drzwi, do małej salki z trzema łóżkami, trzymano starannie zamknięte. Po chwili twarz znikła. Lang uśmiechnął się na myśl o skomplikowanej maszynerii roztaczającej nad nim opiekę. Miał zaufanie do Neilla i święcie wierzył w powodzenie eksperymentu. Neill zapewnił go, że w najgorszym razie nagłe nagromadzenie produktów przemiany materii we krwi może wywołać lekkie odrętwienie, ale jego mózg pozostanie nie zagrożony. — Tkanka nerwowa — powtarzał Neill wielokrotnie — nie zna zmęczenia. Mózg się nie męczy. Czekając na ruch Morleya sprawdził czas na ściennym zegarze. Dwunasta dwadzieścia. Morley ziewnął. Był znużony, twarz miał ściągniętą, cerę ziemistą. Osunął się w fotelu i podparł głowę ręką. Myślał o tym, jak słabi i prymitywni będą się wkrótce wydawać ci, którzy sypiają; ich umysły zapadają się co wieczór pod ciężarem nagromadzonych toksyn, ostrze ich świadomości ulega stępieniu. Nagle uświadomił sobie, że sam Neill właśnie w tej chwili śpi. Naszła go dziwnie niepokojąca wizja Neilla skulonego w skotłowanej pościeli dwa piętra nad nimi, z obniżonym poziomem cukru we krwi, z umysłem bujającym nie wiadomo gdzie. Lang roześmiał się z własnego zarozumialstwa i Morley cofnął ruch, który przed chwilą zrobił. — Co ja robię? Czy ja oślepłem? — Nie — powiedział Lang i znów się roześmiał. — Właśnie odkryłem, że nie śpię. Morley uśmiechnął się. — Trzeba to zapisać jako jedno z powiedzeń tygodnia. — Powtórzył ruch wieżą, wyprostował się i spojrzał ponad stołem na pingpongistów. Gorrell ściął ostro i Avery pobiegł za piłką. — Wygląda, że są w formie. A jak ty? — Jak najlepiej — odparł Lang. Przesunął wzrokiem po szachownicy i zrobił ruch, zanim Morley zdołał złapać oddech. Zwykle dochodzili do końcówki, ale tego dnia Morley musiał się poddać w dwudziestym ruchu. — Brawo — powiedział z podziwem. — Wkrótce dasz radę Neillowi. Jeszcze jedną? — Nie. Prawdę mówiąc, gra mnie nudzi. Podejrzewam, że może być z tym kłopot. — Dasz sobie radę. Poczekaj trochę i staniesz na nogi. Lang wyciągnął ze stojaka z płytami Bacha, założył Koncert Brandenburski i włączył gramofon. Kiedy popłynęła bogata, kontrapunktowa muzyka, odchylił się na oparcie słuchając w skupieniu. To absurd, pomyślał Morley. Jak szybko można się rozwijać? Trzy tygodnie temu byłeś typkiem z przedmieścia. Następne godziny minęły szybko. O wpół do drugiej poszli do gabinetu lekarskiego, gdzie poddano ich pobieżnemu badaniu: puls, odruchy nerwowe, mocz do analizy. Ubrawszy się z powrotem przeszli do pustej stołówki na małą przekąskę i siedli na stołkach sprzeczając się, jak nazwać ten nowy, piąty, posiłek. O drugiej zasiedli w sali neurologii i przez dwie godziny oglądali filmy z ćwiczeń pod hipnozą w ostatnich trzech tygodniach. Po filmach udali się do sali gimnastycznej, mając noc prawie za sobą. Nadal byli swobodni i pełni energii; Gorrell szedł na czele pokpiwając z Langa i przedrzeźniając jego lunatyczny chód w którymś fragmencie filmu. — Otwórz usta, zamknij oczy — pokazywał wpadając na Langa, który zręcznie uskoczył w bok. — Spójrz na siebie; teraz też tak chodzisz. Naprawdę, Lang, ty się wcale nie obudziłeś, ty chodzisz we śnie. Prawda, doktorze? — zwrócił się do Morleya. Morley powstrzymał ziewnięcie. — W takim razie jest nas dwóch takich. — Szedł za nimi korytarzem starając się ze wszystkich sił nie zasnąć i czuł się tak, jakby to nie ci trzej ludzie przed nim, ale on nie spał przez ostatnie trzy tygodnie. Chociaż klinika była opustoszała, na polecenie Neilla paliły się wszystkie światła na korytarzach i na schodach. Przed nimi dwaj pielęgniarze sprawdzali, czy okna na ich drodze są bezpiecznie zasłonięte, a drzwi pozamykane. Nigdzie ani jednej zacienionej wnęki, ani jednej pułapki mroku. Neill nalegał na to, niechętnie przyznając możliwość skojarzenia między ciemnością i snem. — Powiedzmy otwarcie: tylko w niewielu organizmach skojarzenie jest dość silne, żeby być odruchem. Zdolność przeżycia u wyższych kręgowców uzależniona jest od rozwiniętego aparatu zmysłowego połączonego z różną zdolnością do gromadzenia i klasyfikowania, informacji. Wystarczy umieścić je w ciemności, odciąć dopływ danych wizualnych do kory i są sparaliżowane. Sen jest odruchem obronnym. Obniża tempo przemiany materii, oszczędza energię, zwiększa zdolność organizmu do przetrwania, wtapiając go w otoczenie... Na podeście w połowie schodów było duże, zasłonięte okno, wychodzące na park za kliniką. Mijając je Gorrel przystanął. Podszedł do okna, zwolnił roletę i chwycił sznurek żaluzji. Nie otwierając jej zwrócił się do Morleya przyglądającego się temu ze schodów. — Tabu, panie doktorze? Morley zmierzył spojrzeniem kolejno wszystkich trzech. Gorrell był spokojny, najwyraźniej zaspokajał jedynie chwilową zachciankę. Lang siedział na poręczy, obserwując scenę z zaciekawieniem, z wyrazem naukowej bezstronności. Jedynie Avery wydawał się nieco zaniepokojony, twarz miał bladą i skrzywioną. Morleyowi przyszła do głowy zupełnie nieistotna myśl: ten nocny zarost, będą musieli golić się dwa razy na dobę. A potem: dlaczego nie ma tu Neilla? Wiedział, że dorwą się do okna przy pierwszej sposobności. Zauważył, że Lang posyła mu rozbawiony uśmiech, i wzruszył ramionami, usiłując ukryć niepokój. — Spróbuj, skoro masz ochotę. Jak powiedział Neill, przewody są przecięte. Gorrell odciągnął żaluzję i wszyscy stłoczyli się przy oknie wyglądając w noc. W dole cynowoszare trawniki ciągnęły się do linii pagórków porośniętych sosnami. Gdzieś dalej, z lewej strony, migał przyzywająco neon. Gorrell i Lang nie odnotowali u siebie żadnej reakcji i ich ciekawość zaczęła po chwili wygasać. Avery poczuł nagły ruch pod sercem, ale zaraz się opanował. Jego wzrok zaczął przesiewać ciemności; niebo było czyste,, bezchmurne i poprzez gwiazdy dostrzegł wąskie, mleczne pasmo obwodu Galaktyki. Wpatrywał się w nie milcząc i pozwalając, żeby wiatr chłodził jego spoconą twarz i szyję. Morley podszedł do okna i oparł się na parapecie obok Avery'ego. Kątem oka wypatrywał jakiegoś odruchu, drżenia powieki albo przyśpieszonego oddechu sygnalizującego odruchowe rozładowanie. Pamiętał ostrzeżenie Neilla: „U człowieka sen jest głównie wolicjonalny, a odruch jest wzmocniony przyzwyczajeniem. Ale fakt, że przecięliśmy w podwzgórzu szlaki regulujące przepływ świadomości, nie oznacza jeszcze, że odruch nie rozładuje się jakąś inną drogą. Jednak wcześniej czy później będziemy musieli podjąć to ryzyko i pozwolić im zerknąć na ciemną stronę słońca". Morley zastanawiał się nad tym, kiedy ktoś dotknął jego ramienia. — Panie doktorze — usłyszał głos Langa. — Panie doktorze. Otrząsnął się z zamyślenia. Stał przy oknie sam. Gorrell i Avery zeszli już niżej. — Nic — uspokoił go Lang. — Wracamy do sali gimnastycznej. — Przyjrzał się Morleyowi. — Dobrze się pan czuje? Morley potarł twarz. — Boże, chyba zasnąłem. — Spojrzał na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Stali przy oknie przeszło piętnaście minut. Pamiętał tylko tyle, że oparł się o parapet. — A ja martwiłem się o was. Wszyscy byli rozbawieni, najbardziej Gorrell. — Panie doktorze — powiedział przeciągając samogłoski — jeżeli pan chce, mogę panu polecić dobrego chirurga od snu. Po piątej zaczęli odczuwać stopniowy przypływ ociężałości w kończynach. Próby nerkowe pogorszyły się i produkty rozkładu powoli gromadziły się w tkankach. Dłonie mieli wilgotne i zdrętwiałe, podeszwy stóp jak z porowatej gumy. Uczucie to wywoływało nieokreślony niepokój, nie wiążąc się z żadnymi objawami zmęczenia umysłowego. Drętwota rozszerzała się. Avery zauważył to po napięciu skóry na policzkach i na skroniach oraz po lekkim bólu głowy. Z uporem przewracał stronice czasopisma, czując dłonie jak dwie bryły kitu. Potem przyszedł Neil i wraz z nim ożywienie. Promieniował czystością i energią, unosząc się elastycznie na palcach. — Jak tam nocna zmiana? — spytał dziarskim tonem, podchodząc z uśmiechem do wszystkich po kolei. — Jak samopoczucie? — Nie najgorzej, panie doktorze — odpowiedział mu Gorrell. — Lekki przypadek bezsenności. Neill ryknął śmiechem, klepnął go po ramieniu i poprowadził wszystkich do laboratorium chirurgicznego. O dziewiątej, ogoleni i w czystych ubraniach, zebrali się w sali wykładowej. Czuli się znowu świeżo i rześko. Drętwota kończyn i lekkie otępienie minęły natychmiast po podłączeniu do kroplówek oczyszczających krew. Neill powiedział im, że w ciągu tygodnia ich nerki dostosują się do intensywniejszej pracy. Przez całe rano i większość popołudnia pracowali nad serią testów asocjacyjnych i sprawnościowych. Neill nie oszczędzał ich manewrując światełkami na katodowym ekranie, żonglując wymyślnymi seriami cyfrowymi i geometrycznymi oraz skomplikowanymi łańcuchami wyrazów. Wyglądało, że jest bardziej niż zadowolony z wyników. — Krótszy okres przypomnienia, głębsze ślady pamięciowe — powiedział do Morleya, kiedy trzej mężczyźni udali się o piątej na chwilę odpoczynku. — Beczki pierwszorzędnej szarej substancji. — Wskazał gestem wyniki testów rozłożone na biurku. — A ty martwiłeś się o podświadomość. Spójrz na te Rorschachy Langa. Zobaczysz, że wkrótce przypomni sobie przeżycia okresu płodowego. Morley skinął głową, czując, jak jego wątpliwości ustępują Przez następne dwa tygodnie albo on, albo Neill towarzyszyli trzem mężczyznom bez przerwy, siedząc w blasku reflektorów na środku sali gimnastycznej, oceniając wykorzystanie dodatkowych ośmiu godzin, uważnie wypatrując jakichkolwiek oznak regresji. Neill ciągnął za sobą wszystkich, od etapu do etapu, przez okresy testów, przez długie godziny niekończących się nocy, a jego potężna osobowość zarażała entuzjazmem wszystkich członków zespołu. Prywatnie Morley niepokoił się rosnącą emocjonalną zależnością widoczną w stosunkach między Neillem a trójką mężczyzn. Obawiał się, że zaczynają utożsamiać Neilla z eksperymentem. Dzwonek na posiłek wywołuje ślinienie, ale jeżeli po długim okresie uwarunkowywania nagle przestanie się dzwonić, obiekt doświadczenia nie może jeść przez pewien czas. Takie odjęcie bodźca nie szkodzi psu, ale w przypadku i tak już przewrażliwionej psychiki może wywołać katastrofę. Neill w pełni zdawał sobie z tego sprawę. Pod koniec pierwszych dwóch tygodni, kiedy zaziębił się paskudnie po nie przespanej nocy i postanowił spędzić następny dzień w łóżku, zawołał Morleya do swojego gabinetu. — Przeniesienie staje się zbyt ścisłe. Następuje zbytnie utożsamienie. Trzeba je nieco rozluźnić. — Zgadzam się — powiedział Morley. — Ale jak? — Powiedz im, że będę spał przez czterdzieści osiem godzin — odparł Neill. Zgarnął stos sprawozdań, tablic, kart testowych i wsadził je pod pachę. — Celowo nałykałem się się środków uspokajających, żeby trochę odpocząć. Wyglądam jak cień, pełny zespół objawów wycieńczenia, bezpieczniki w mózgu aż piszczą. Podkoloryzuj to odpowiednio. — Czy to nie jest zbyt drastyczne? — spytał Morley. — Znienawidzą cię za to. Ale Neill tylko się uśmiechnął i poszedł zająć gabinet przylegający do jego sypialni. Tej nocy Morley miał dyżur w sali gimnastycznej od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Jak zwykle zaczął od sprawdzenia, czy pielęgniarze mają w pogotowiu swoje wózki reanimacyjne, przeczytał w księdze zapis poprzedniego dyżurnego, jednego ze starszych lekarzy, i dopiero wtedy podszedł do kręgu foteli.Usiadł na kanapie obok Langa i zaczął kartkować czasopismo, obserwując uważnie trójkę mężczyzn. W blasku lamp łukowych ich wychudzone twarze miały niezdrowy odcień, jak przy sinicy. Starszy lekarz ostrzegł go, że Avery i Gorrell mogą się przemęczyć przy stole pingpongowym, ale przed jedenastą przerwali grę i zasiedli w fotelach. Poczytali trochę bez zapału i dwukrotnie wyszli do. stołówki, eskortowani za każdym razem przez jednego z pielęgniarzy. Morley powiedział im o Neillu, ale ku jego zdziwieniu żaden z nich tego nie skomentował. Powoli nadeszła północ. Avery czytał zgarbiony w swoim fotelu. Gorrell grał sam z sobą w szachy. Morley podsypiał. Lang odczuwał niepokój. Cisza sali gimnastycznej i brak ruchu wokół działały na niego przygnębiająco. Nastawił gramofon i wysłuchał Koncertu Brandenburskiego, analizując jego tematy przewodnie. Potem zrobił sam sobie test na asocjację słowną, przewracając stronice książki i wykorzystując słowa w prawym górnym rogu jako hasła. Morley pochylił się w jego stronę. — Coś wychodzi? — spytał. — Kilka interesujących reakcji. — Lang wziął notes i coś w nim zapisał. — Pokażę je Neillowi rano albo kiedy się tam obudzi. — W zamyśleniu podniósł wzrok w górę na lampy łukowe. — Zastanawiałem się. Jak myślisz, jaki będzie następny krok? — Krok, dokąd? — spytał Morley. — O jaki krok ci chodzi? Lang zrobił szeroki ruch ręką. — Mam na myśli ewolucję. Trzysta milionów lat temu opuściliśmy morza i zaczęliśmy oddychać powietrzem. Te raz zrobiliśmy następny logiczny krok i wyeliminowaliśmy sen. Co będzie dalej? Morley potrząsnął głową. — Te dwa kroki nie są analogiczne. Zresztą w gruncie rzeczy wcale nie opuściłeś pierwotnego oceanu. Nadal no sisz ze sobą jego prywatny model w postaci swojej krwi. Po prostu zawarłeś w sobie niezbędny fragment fizycznego otoczenia, żeby się od niego uniezależnić? Lang kiwnął głową. — Myślałem o czymś innym. Powiedz, czy zastanawia łeś się kiedyś nad tym, jak bardzo nasza psychika zorientowana jest na śmierć? Morley uśmiechnął się. — Zdarzało mi się — powiedział, ciekaw, do czego to prowadzi. — To dziwne — ciągnął Lang w zamyśleniu. — Zasada przyjemności i bólu, cały zapewniający kontynuację gatunku aparat seksu, przysłowiowa obsesja jutrem naszego superego; przez większość czasu (na ogół) psychika człowieka nie patrzy dalej niż po własny grób. Skąd się bierze ta dziwna obsesja? Jest jeden oczywisty powód. — Wskazującym palcem jakby postukał coś w powietrzu. — Ponieważ co noc otrzymujemy wielce przekonywającą próbkę losu, jaki nas czeka. — Masz na myśli czarną dziurę? — spytał Morley kwaśno. — Sen? — Właśnie. To nic innego jak pseudośmierć. Oczywiście nie uświadamiamy sobie tego, ale to musi być przerażające. — Zmarszczył brwi. — Myślę, że nawet Neill nie zdaje sobie sprawy z tego, że sen nie jest bynajmniej odpoczynkiem, lecz autentycznie traumatycznym przeżyciem. Więc to tak, pomyślał Morley. Wielki ojciec psycholog został przyłapany podczas drzemki na własnej lekarskiej kozetce. Zastanawiał się, co gorsze: pacjenci, którzy nie znają się na psychiatrii, czy tacy, którzy znają ją powierzchownie. — Eliminując sen — mówił Lang — eliminuje się również cały lęk i zbudowane wokół niego mechanizmy obronne. I wtedy wreszcie psychika ma szansę nastawienia się na coś bardziej wartościowego. — Na przykład? — spytał Morley. — Bo ja wiem? Może... na samą siebie? — Ciekawe — zauważył Morley. Była trzecia dziesięć nad ranem. Postanowił przez najbliższą godzinę zająć się ostatnimi wynikami testów Langa. Odczekał dla przyzwoitości pięć minut, a potem wstał i poszedł do pokoju lekarskiego. Lang zarzucił ramię na oparcie kanapy i obserwował drzwi do pokoju pielęgniarzy. — Co ten Morley knuje? — spytał. — Czy któryś z was go gdzieś widział? — Chyba wyszedł do pokoju pielęgniarzy — odezwał się Avery znad czasopisma. — Dziesięć minut temu — powiedział Lang. — Od tego czasu ani razu nie zajrzał, a ktoś powinien przy nas dyżurować bez przerwy. Gdzie on jest? Gorrell, który grał sam z sobą w szachy, podniósł głowę. — Widocznie to siedzenie po nocach go wykańcza. Lepiej go obudź, zanim Neill się dowie. Pewnie zasnął nad kartami z twoimi testami. Lang roześmiał się i rozsiadł się wygodniej. Gorrell wyciągnął rękę do gramofonu, wyjął ze stojaka płytę i założył ją. Kiedy gramofon zaczął szumieć, Lang zauważył, jak cicho było i pusto w sali gimnastycznej. W klinice zawsze panowała cisza, ale nawet w nocy utrzymywały się jakieś szczątkowe przypływy i odpływy dźwięków: szuranie krzesła w pokoju pielęgniarzy, szum generatora pod jedną z sal operacyjnych — które świadczyły, że gmach żyje. Teraz powietrze było nieruchome i bezbarwne. Lang nadsłuchiwał uważnie. Wszędzie panował martwy, pozbawiony echa nastrój opuszczonego budynku. Wstał i podszedł do pokoju pielęgniarzy. Wiedział, że Neill jest przeciwnikiem rozmów z obsługą, ale niepokoiła go nieobecność Morleya. Zajrzał przez okienko, żeby sprawdzić, czy Morley tam jest. Pokój był pusty. Światło się paliło. Dwa wózki szpitalne stały na swoim zwykłym miejscu pod ścianą, trzeci na środku, z rozsypaną talią kart, ale po grupie trzech czy czterech lekarzy nie było ani śladu. Lang zawahał się, spróbował otworzyć drzwi i stwierdził, że są zamknięte na klucz. Nacisnął jeszcze raz klamkę i rzucił przez ramię: — Avery. Tu nikogo nie ma. — Spróbuj następne drzwi. Pewnie mają odprawę przed jutrzejszym dniem. Lang podszedł do biura chirurgii. Światło było zgaszone, ale widział białe lakierowane biurko i wielkie wykresy na ścianach. Nie było nikogo. Avery i Gorrell obserwowali go. — Nie — powiedział Lang naciskając klamkę. — Drzwi są zamknięte. Gorrell wyłączył gramofon i razem z Averym podeszli. Spróbowali ponownie obu drzwi. — Oni tu gdzieś są — powiedział Avery. — Przynajmniej jedna osoba musi mieć dyżur. A co z tymi? — wskazał na ostatnie drzwi. — Zamknięte — powiedział Lang. — Sześćdziesiątka dziewiątka zawsze jest zamknięta. To chyba jest zejście do piwnicy. — Zajrzyjmy do gabinetu Neilla — zaproponował Gorrell. — Jeżeli ich tam nie będzie, przejdziemy przez recepcję i spróbujemy wyjść. To musi być jakaś sztuczka Neilla. W drzwiach gabinetu Neilla nie było okienka. Gorrell zapukał, odczekał i zapukał głośniej. Lang ruszył klamką, potem ukląkł. — Jest ciemno — zameldował. Avery odwrócił się i spojrzał na dwoje pozostałych drzwi, po przeciwnej stronie sali. Jedne prowadziły do stołówki i skrzydła neurologii, drugie do parkingu na tyłach kliniki. — Czy Neill nie dawał do zrozumienia, że może nas poddać takiej próbie? — spytał. — Żeby się przekonać, czy potrafimy przetrwać noc sami ? — Ale Neill śpi — zauważył Lang. — Będzie w łóżku przez dwa dni. Chyba że... Gorrell ruchem głowy wskazał fotele. — Chodźmy. Pewnie nas teraz podglądają razem z Morleyem. Wrócili na swoje miejsca. Gorrell przysunął stolik szachowy do kanapy i ustawił figury. Avery i Lang rozsiedli się w fotelach i zaczęli spokojnie wertować czasopisma. Nad nimi lampy łukowe oświetlały ciszę szerokimi stożkami światła. Jedynym dźwiękiem było powolne tykanie zegara. Godzina trzecia piętnaście nad ranem. Przesunięcie było niezauważalne. Zaczęło się od niewielkiej zmiany perspektywy, zanik i przegrupowanie zarysów. Lekka zmiana ogniskowej, cień ślizgający się powoli po ścianie, zaostrzenie się kątów. Ruch był płynny, tempo nieskończenie wolne, ale stopniowo zarysowała się ogólna tendencja. Sala gimnastyczna kurczyła się. Cal za calem ściany zbliżały się do siebie, ograniczając powierzchnię podłogi. Przesuwając się ku sobie, ściany uległy zmianie: rzędy lamp pod sufitem rozpływały się i zacierały, kabel elektryczny biegnący pod ścianą wtapiał się w listwą, kratki otworów wentylacyjnych rozpływały się w szarości ściany. W górze sufit, jak spod olbrzymiej windy, zbłiżał się do podłogi. Gorrell oparł się łokciami o stolik, ukrył twarz w dłoniach. Zapędził sam siebie w ciągły szach, ale nadal przesuwał figury w rogu szachownicy, rozglądając się co jakiś czas w poszukiwaniu natchnienia. Wiedział, że Neill gdzieś tam ich obserwuje. Zrobił ruch, podniósł głowę i przebiegł wzrokiem przeciwległą ścianę aż do kąta, wypatrując jakichś oznak ruchomej płytki. Od pewnego czasu usiłował bez powodzenia odkryć tajne okienko Neilla. Ściany były zupełnie gładkie; dwukrotnie przejrzał każdą stopę kwadratową dwóch przeciwległych i poza trojgiem drzwi nie znalazł na ich powierzchni choćby najmniejszej szpary czy pęknięcia. Po chwili lewe oko zaczęło mu boleśnie pulsować, odsunął więc szachownicę i położył się. Nad głową miał linię fluoroscencyjnych rurek, w plastykowych ażurowych oprawach rozpraszających światło. Już miał powiedzieć Langowi i Avery'e-mu o swoim poszukiwaniu tajnego okienka, kiedy przyszło mu do głowy, że każdy z nich może mieć ukryty mikrofon. Postanowił rozprostować nogi, wstał i przeszedł się po sali. Po półgodzinnym ślęczeniu nad szachownicą czuł się zdrętwiały i zmęczony. Chętnie porzucałby piłką albo rozruszał mięśnie na maszynie do wiosłowania, ale jak na złość nie zapewniono im żadnych urządzeń rekreacyjnych poza trzema fotelami i gramofonem. Doszedł do końca sali i zaczął ją obchodzić dokoła nasłuchując jakichś odgłosów z przyległych pomieszczeń. Coraz mniej mu się podobało to szpiegowanie ich przez Neilla i z ulgą zauważył, że jest już piętnaście po trzeciej. Za niecałe trzy godziny wszystko się skończy. Ściany sali gimnastycznej zwierały się. Była teraz o potową mniejsza niż na początku, z nagimi, pozbawionymi okien ścianami stała się wielkim kurczącym się pudłem. Ściany wsuwały się jedna w drugą, łącząc się wzdłuż abstrakcyjnej linii, jak płaszczyzny przecinające się w wielowymiarowym ciągu. Pozostał tylko zegar i jedne drzwi... Lang odkrył, gdzie był schowany mikrofon. Siedział na skraju fotela wyłamując palce, póki Gorrell nie wrócił, potem wstał i ustąpił mu miejsca. Avery siedział na innym fotelu, z nogami na gramofonie. — Usiądź na chwilę — powiedział Lang. — Teraz ja chciałbym się przejść. — Poproszę Neilla, żeby nam ustawił tutaj stół ping pongowy — powiedział Gorrell siadając. Byłby to sposób na zabicie czasu, a także ćwiczenie fizyczne. — Dobry pomysł — zgodził się Lang. — Jeżeli tylko stół przejdzie przez drzwi. Zresztą wątpię, czy jest tu dość miejsca, nawet gdyby przesunąć fotele pod samą ścianę. Odszedł, ukradkiem zaglądając przez okienko do pokoju pielęgniarzy. Światło się paliło, ale w środku nie było nikogo. Zbliżył się spokojnie do gramofonu i spacerował przez chwilę koło niego. Nagle odwrócił się i zaczepił stopą sznur prowadzący do gniazdka w ścianie. Wtyczka wypadła na podłogę. Lang zostawił ją tak i przysiadł na poręczy koło Gorrella. — Wyłączyłem mikrofon — oświadczył. Gorrell rozejrzał się ostrożnie. — Gdzie był? — spytał. — W gramofonie — wskazał Lang i roześmiał się ci cho. — Pomyślałem sobie, że zrobię Neillowi kawał. Będzie wściekły, kiedy stwierdzi, że nas nie słyszy. — Skąd wiesz, że był w gramofonie? — spytał Gorrell. — A gdzie może być lepsze miejsce? Zresztą, gdzie jeszcze mógłby być? Chyba tylko tam — wskazał kulistą lampę zwisającą ze środka sufitu. — Nie ma w niej nic poza dwiema żarówkami. Gramofon jest oczywistym miejscem. Miałem przeczucie, że to jest tam, ale nie byłem pewien, póki nie zauważyłem, że mamy gramofon, ale nie ma płyt. Gorrell z powagą skinął głową. Lang odszedł chichocząc sam do siebie. Nad drzwiami do pokoju numer 69 tykał zegar wskazując trzecią piętnaście. Ruch ulegał przyśpieszeniu. Dawna sala gimnastyczna była teraz małym pokojem, zwartym, prawie doskonałym sześcianem o boku siedmiu stóp. Ściany nadal zsuwały się do środka i już tylko kilka stóp dzieliło je od punktu krańcowego... Avery zauważył, że Lang i Gorrell krążą wokół jego fotela. — Może któryś z was chce usiąść? — spytał. Potrząsnęli głowami. Avery odpoczął przez kilka minut, a potem wydostał się z fotela i przeciągnął się. — Piętnaście po trzeciej — zauważył, wpierając się w sufit. — Zapowiada się długa noc. Odchylił się, żeby przepuścić Gorrella, i zaczął w ślad za dwoma kolegami chodzić wzdłuż wąskiego pasa między fotelem a ścianami. — Nie wiem, jak Neill wyobraża sobie, że będziemy siedzieć w tej dziurze czuwając przez dwadzieścia cztery godziny na dobę — powiedział. — Dlaczego nie mamy tu telewizora? Nawet radio to już byłoby coś. Krążyli wszyscy wokół fotela: Gorrell, za nim Avery i zamykający krąg Lang. Zaczynali się garbić, głowy mieli spuszczone, wzrok wbity w podłogę, ich kroki wpadały w powolny, ciężki rytm zegara. To, zatem byt a studzienka: wąska, pionowa komórka, kilka stóp szerokości, sześć stóp głębokości. W górze zwisała z żelazne) kraty pojedyncza zakurzona żarówka. Ściany jakby trzaskały pod wpływem ruchu, ich powierzchnia stała się szorstka, nabrała spękanej i dziobatej faktury kamienia... Gorrell schylił się, żeby poprawić sznurowadło, i Avery wpadł' na niego gwałtownie uderzając przy tym ramieniem o ścianę. — Nic ci się nie stało? — spytał biorąc Gorrella pod rękę. — Trochę tu ciasno. Nie mogę zrozumieć, dlaczego Neill nas tu wsadził. Oparł się o ścianę pochylając głowę, żeby nie dotykać sufitu, i rozejrzał się uważnie. Lang stał obok niego wciśnięty w kąt, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę. Gorrell przykucnął u ich stóp na podłodze. — Która godzina? — spytał. — Chyba jakieś piętnaście po trzeciej — odpowiedział Lang. — Koło tego. — Lang — spytał Avery — gdzie tu jest wentylator? Lang przebiegł wzrokiem ściany i mały kwadrat sufitu. — Musi gdzieś być. — Gorrell wstał i rozsunęli się oglądając podłogę między swoimi stopami. — Może otwór jest za osłoną lampy? — zaproponował Gorrell. Sięgnął w górę i wsunął palce za osłonę, badając przestrzeń za żarówką. — Nic tam nie ma. Dziwne. Zdawałoby się, że tego powietrza nie powinno nam starczyć więcej niż na pół godziny. — Co najwyżej — powiedział Avery. — Wiecie, jest coś... Nagle wtrącił się Lang chwytając Avery'ego za łokieć. — Avery — zawołał. — Powiedz mi, jak my tu trafiliśmy? — O co ci chodzi? Jesteśmy w zespole Neilla. — Wiem — przerwał mu Lang i wskazał na podłogę. — Chodzi mi o to, jak trafiliśmy tutaj. Gorrell potrząsnął głową. — Spokojnie, Lang. A co myślałeś? Weszliśmy przez drzwi. Lang spojrzał w oczy Gorrellowi, a potem Avery'emu. — Jakie drzwi ? — spytał spokojnie. Gorrell i Avery po chwili wahania obejrzeli wszystkie ściany po kolei od podłogi do sufitu. Avery obmacywał ciężkie mury, potem ukląkł i sprawdzał podłogę wbijając palce w chropowate kamienne płyty. Gorrell przykucnął obok niego, rozdrapując cienkie spoiny. Lang schodząc im z drogi cofnął się w kąt i obserwował ich beznamiętnie. Twarz miał spokojną, ale na lewej skroni pulsowała mu gwałtownie żyłka. Kiedy Avery i Gorrell wreszcie wstali spoglądając na siebie nieprzytomnie, rzucił się między nimi na przeciwległą ścianę. — Neill! Neill! — krzyczał, waląc wściekle pięściami w mur. — Neill! Neill! Nad ich głowami światło zaczęło przygasać. Morley zamknął za sobą drzwi do gabinetu chirurgów i podszedł do biurka. Mimo że była trzecia piętnaście nad ranem, Neill prawdopodobnie nie spał, analizując najnowsze materiały w gabinecie przyległym do sypialni. Na szczęście wyniki popołudniowych testów, świeżo sprawdzonych przez jednego z lekarzy, dopiero teraz dotarły na jego biurko. Morley wziął teczkę Langa i zaczął wertować karty z wynikami testów. Podejrzewał, że reakcje Langa na niektóre kluczowe słowa i „wyzwalacze sugestii" ukryte w kwestionariuszach mogą rzucić dodatkowe światło na rzeczywiste motywy jego przyrównania snu do śmierci. Otworzyły się drzwi z pokoju dyżurnych i zajrzał jeden z lekarzy. — Czy mam przejąć salę gimnastyczną, panie doktorze? Morley odprawił go ruchem ręki. — Nie warto. Zaraz tam wracam. Wybrał potrzebne mu karty i stawiał swoją cyfrę przy każdej wycofanej. Zadowolony, że wyrwał się spod blasku lamp łukowych, odwlekał jak najdłużej chwilę powrotu, i kiedy wreszcie wkroczył ponownie do sali gimnastycznej, było dwadzieścia pięć po trzeciej. Trzej mężczyźni siedzieli tak, jak ich zostawił, Lang przyglądał mu się z głową opartą wygodnie na poduszce. Avery półleżał w fotelu z nosem w czasopiśmie, podczas gdy Gorrell, skryty za oparciem kanapy, garbił się nad szachownicą. — Czy ktoś chce kawy? — zawołał Morley, uznając, że przydałoby się ich nieco rozruszać. Żaden nie podniósł wzroku ani nie odpowiedział. Morley poczuł się dotknięty, zwłaszcza, że Lang gapił się ponad nim na zegar. Potem dostrzegł coś, co go zmroziło., Na wyfroterowanej podłodze o dziesięć stóp od kanapy leżała figura szachowa. Podszedł i podniósł ją. Był to czarny król. Zdziwił się, jak Gorrell może grać w szachy bez jednej z dwóch niezbędnych figur, kiedy dostrzegł w pobliżu na podłodze trzy dalsze figury. Przeniósł wzrok na postać Gorrella. Na podłodze pod fotelem i kanapą leżały rozsypane pozostałe figury. Gorrell półleżał na stoliku. Jeden łokieć spadł z blatu i ręka zwisała mu między kolanami, dotykając dłonią podłogi. Druga ręka podtrzymywała głowę. Martwe oczy miał wbite w podłogę. Morley podbiegł do niego krzycząc: — Lang! Avery! Sprowadźcie dyżurnych lekarzy! Złapał Gorrella i odciągnął go od stolika. — Lang! — krzyknął jeszcze raz. Lang nadal siedział zapatrzony w zegar, w sztywnej, nienaturalnej pozycji figury woskowej. Morley pozwolił Gorrellowi osunąć się na kanapę, pochylił się i zajrzał w twarz Langowi. Podszedł do Avery'ego, ukrytego za czasopismem, i potrząsnął go za ramię. Głowa Avery'ego kołysała się bezwładnie. Czasopismo wypadło mu z rąk, zostawiając skulone palce na wprost twarzy. Morley przekroczył nogi Avery'ego i podszedł do gramofonu. Włączył go, ujął w palce regulator siły głosu i przekręcił go do końca. W pokoju dyżurnych ciszę rozdarł dzwonek alarmowy. — Nie byłeś z nimi? — spytał Neill ostro. — Nie — przyznał Morley. Stali pod drzwiami pokoju za biegowego. Dwaj pielęgniarze właśnie rozłączyli urządzenie do elektroterapii i odjeżdżali z wózkiem. W sali gimnastycznej trwała cicha i spieszna krzątanina lekarzy i pielęgniarek. Wyłączono lampy łukowe poza jednym rzędem i sala wyglądała jak opustoszała scena po skończonym przedstawieniu. — Skoczyłem tylko do gabinetu, żeby zabrać kilka kart z wynikami testów — tłumaczył. — Nie było mnie najwyżej dziesięć minut. — Miałeś nie spuszczać ich z oka — uciął Neill — a nie wychodzić, kiedy ci się zechce. Po co urządziliśmy tę salę i w ogóle cały ten cyrk? Było po wpoł do szóstej. Po dwugodzinnych bezskutecznych zabiegach wokół trójki mężczyzn Neill był bliski wyczerpania. Spojrzał na nich, leżących bezwładnie na łóżkach, z prześcieradłami podciągniętymi pod brodę. Byli prawie nie zmienieni, ale ich otwarte oczy nie mrugały, a pozbawione wyrazu twarze zdradzały całkowitą psychiczną pustynię. Lekarz schylił się nad Langiem sprawdzając strzykawkę. Morley patrzył w ziemię. — Myślę, że i tak byli straceni — powiedział. — Jak możesz coś takiego mówić — Neill zacisnął usta. Czuł się sfrustrowany i bezsilny. Wiedział, że Morley ma najprawdopodobniej rację: wszyscy trzej znajdowali się w stanie krańcowej regresji i nie reagowali ani na insulinę, ani na elektroterapię, a taki ostry atak katatonii musiał mieć jakąś przyczynę, ale Neill jak zawsze odmawiał przyjęcia czegokolwiek bez absolutnego dowodu. Poszedł pierwszy do swojego gabinetu i zamknął drzwi. — Siadaj. — Podsunął Morleyowi krzesło, a sam chodził po pokoju uderzając się pięścią w otwartą dłoń. — No dobrze, John. Co to jest? Morley podniósł jedną z kart testowych leżących na biurku i obracał ją trzymając za dwa rogi. W jego umyśle pływały zdania, niepewne i pełne wątpliwości, jak ślepe ryby. — Co chcesz, żebym ci powiedział? — spytał. — Reaktywacja dziecięcego imago? Regresja do wielkiego, ciepłego łona? Czy też, mówiąc prościej — zwyczajny atak złości? — Mów dalej. Morley wzruszył ramionami. — Nieprzerwane czuwanie to więcej, niż mózg może wytrzymać. Każdy sygnał powtarzany zbyt często traci w końcu znaczenie. Spróbuj powtórzyć pięćdziesiąt razy słowo „sen". Po pewnym czasie samoświadomość mózgu słabnie. Przestaje pojmować, kim jest i dlaczego, i wędruje na manowce. — Cóż więc mamy robić? — Nic. Poza przemyśleniem wszystkiego od początku. Centralny układ nerwowy nie wytrzymuje narkotomii. Neill potrząsnął głową. — Pogubiłeś się — powiedział krótko. — Żonglowanie ogólnikami nie zwróci nam tych ludzi. Po pierwsze, musimy się dowiedzieć, co się z nimi stało, co czuli i widzieli. Morley zrobił sceptyczną minę. — Na tej dżungli jest napis „wstęp wzbroniony". Nawet gdyby ci się udało, to czy dramat psychotycznej regresji będzie miał jakieś znaczenie? — Oczywiście. Nam się to może wydać szaleństwem, ale dla nich to było realne. Gdybyśmy wiedzieli, że spadł na nich sufit albo cała sala wypełniła się lodami truskawko wymi, albo zmieniła w labirynt, mielibyśmy od czego zacząć. — Neill przysiadł na biurku. — Czy pamiętasz to opowiadanie Czechowa, o którym mi mówiłeś? — „Zakład"? Pamiętam. — Przeczytałem je zeszłej nocy. Dziwne. Jest znacznie bliższe tego, co starasz się powiedzieć, niż podejrzewasz. — Rozejrzał się po pokoju. — Pokój, w którym tamten człowiek zamyka się na dziesięć lat, symbolizuje umysł doprowadzony do najdalszych granic samoświadomości... Z Averym, Gorrellem i Langiem stało się coś bardzo podobnego. Widocznie osiągnęli stan, w którym nie mogli już znieść myśli o własnej tożsamości. Co nie znaczy, że nie mogli tej myśli pojąć, powiedziałbym, że wyparła ona wszystko inne. Jak człowiek w kulistym lustrze widzący wpatrzone w niego tylko jedno olbrzymie oko. — Uważasz więc, że regresja jest prostą ucieczką przed tym okiem, przed wszechpotężnym ja? — Nie ucieczką — poprawił Neill. — Psychotyk nigdy przed niczym nie ucieka. Jest znacznie przemyślniejszy. On. dostosowuje rzeczywistość do swoich potrzeb. Wcale nie łatwa sztuka. Pokój z tego opowiadania Czechowa poddaje mi myśl co do sposobu, w jaki mogli zareagować. Dla nich odpowiednikiem pokoju była sala gimnastyczna. Zaczynam rozumieć, dlaczego błędem było umieszczenie ich tam: te oślepiające światła, rozległa podłoga, wysokie ściany. Wszystko to po prostu wzmagało uczucie przeciążenia. W gruncie rzeczy sala gimnastyczna mogła łatwo stać się zewnętrzną projekcją ich własnych jaźni. Neill zabębnił palcami po biurku. — Według mnie, oni teraz albo stąpają po tej sali jako olbrzymy albo zmniejszyli ją do swoich wymiarów. Raczej to drugie. Zamknęli salę gimnastyczną wokół siebie. Morley uśmiechnął się blado. — Wystarczy więc napompować ich miodem i apomorfmą i namówić do wyjścia. A jeżeli odmówią? — Na pewno nie — powiedział Neill. — Przekonasz się. Rozległo się pukanie do drzwi i jeden z lekarzy wsunął głowę do środka. — Lang zaczyna z tego wychodzić. Wzywa pana. Neill wyskoczył z pokoju. Morley poszedł za nim na salę zabiegową. Lang leżał na łóżku, nieruchomy pod prześcieradłem. Wargi miał lekko rozchylone. Nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, ale pochyliwszy się nad nim, Morley widział drgania jego krtani. — Jest bardzo słaby — ostrzegł lekarz. Neill przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka. Napięcie ramion zdradzało wysiłek koncentracji. Pochylił się nad Langiem i słuchał. Pięć minut później powtórzyło się. Wargi Langa poruszyły się. Jego ciało naprężyło się pod prześcieradłem walcząc z pasami, którymi było przypięte, i z powrotem opadło. — Neill... Neill — wyszeptał. Słaby i zduszony głos zdawał się dochodzić z głębi studni. — Neill... Neill... Neill... Neill położył mu na czole drobną, zgrabną dłoń. — Tak, Bobby — powiedział łagodnie ojcowskim, pieszczotliwym tonem. — Jestem tutaj, Bobby. Możesz już wyjść. Przełożył Lech Jęczmyk 1