James Herbert Creed Przełożył GRZEGORZ IWANCIW AMBER Tytuł oryginału CREED Opracowanie graficzne Studio Graficzne „Fototype" Redaktor ELŻBIETA GUTOWSKA Copyright © 1990 by James Herbert For the Polish edition Copyright © 1993 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7082-213-4 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1993. Wydanie I Skład: Zakład „Kolonel" w Łomiankach Druk: Prasowe Zakłady Graficzne w Bydgoszczy Składam serdeczne podziękowania na ręce Richarda Younga, prawdziwego paparazzo, lecz również dżentelmena (z pewnością różniącego się od Joego Creeda moralnie dwuznacznego bohatera tej książki). Pomoc Richarda w zbieraniu materiałów do (napisania) powieści była wręcz nieoceniona. Dziękuję także trzem innym fotoreporterom -—- Dawidowi Benettowi za dalsze historie z życia paparazzi. Bobowi Knightowi za porady techniczne oraz Dave'owi Morse'owi za wynajęcie domu w jednym z londyńskich zaułków. JAMES HERBERT Sussex, 1990 Rozdział 1 Dzisiejsze demony to straszni tandeciarze... Przede wszystkim powinniście wiedzieć, że Joseph Creed jest wrednym facetem, a nawet wyjątkowo wrednym, biorąc pod uwagę jego profesję. Poza tym musicie wiedzieć, iż właśnie on jest bohaterem naszej' powieści. (Nawiasem mówiąc nie z wyboru — w każdym razie nie z własnego wyboru. Powiedzmy, że zawdzięcza to zbiegowi okoliczności oraz cechom swego, nie przynoszącego mu zaszczytu, charakteru). Czym zajmuje się nasz bohater? Otóż jest on paparazzo — jednym z tych fotografów, którzy polują na okazję, by uwiecznić na zdjęciach słynne osobistości (zważcie, że jest to kategoria obejmująca sporą gromadę najróżniejszych postaci). Ideałem są fotografie szczególnego rodzaju, to znaczy takie, których bohaterowie (czy też może lepiej byłoby powiedzieć „ofiary") woleliby nie znaleźć się w gazecie. Oczywiście, im mniej pożądana jest taka fotografia dla osoby portretowanej, tym wyższa jej cena na prasowym rynku. Tak więc Creed jest paparazzo. Ofiary paparazzi (to liczba mnoga tego włoskiego słowa) wolą wprawdzie nazywać ich gadzinami, sępami, pasożytami lub jeszcze gorzej, jednakże, by nie popaść w przesadę, należy powiedzieć, że zdarzają się wśród nich ludzie niezwykle sympatyczni, 7 potrafiący zachowywać się po dżentelmeńsku i... tak, tak... nawet godni zaufania. Niestety Creed się do nich nie zalicza. Nierzadko inni przedstawiciele tej profesji stronili od niego (choć warto zauważyć, że mogła się do tego przyczynić zawiść, gdyż Creed obdarzony był denerwującą zdolnością utrwalania na błonie filmowej sytuacji i osób, zdawałoby się, niemożliwych do uchwycenia). Uważali, iż jego metody są w najwyższym stopniu godne pogardy. Dodatkowe rozgoryczenie budziło wśród paparazzi — profesji zdominowanej przez mężczyzn — powodzenie, jakim cieszył się u kobiet (z reguły drażni ono przede wszystkim u ludzi nie lubianych). Jego rozliczne romanse, by użyć tego staromodnego określenia, rzadko trwały długo, ale były częste i w trzech przypadkach na pięć ze zdecydowanie ładnymi kobietami. Bo widzicie, on sam wyglądał trochę jak ten słynny aktor Mickey Rourke (Mickey Rourke w swoim najgorszym Wydaniu — szubrawiec i łachmyta — możecie to sobie wyobrazić?), a kiedy uśmiechał się półgębkiem, niemal szyderczo, kobiety wiedziały, że będą z tego kłopoty. I to właśnie, niech Bóg ma je w opiece, było dla nich pociągające. Wyczuwały, jaki z niego kawał drania i pod tym względem nigdy nie sprawiał im zawodu, ale nie zważając na to, leciały na niego jak głupie. Niełatwo zrozumieć kobiety. Joe Creed miał jeszcze inne wady. Potrafił być złośliwy, samolubny i podły. Był oszustem niemoralnym i pozbawionym skrupułów, choć na jego korzyść trzeba powiedzieć, że nie było to regułą. Bywał uparty, cyniczny, rozdrażniony i — kiedy tylko mogło mu to ujść na sucho — wojowniczy. Miał przyjaciół, ale właściwie trudno by ich nazwać prawdziwymi przyjaciółmi. A przecież tolerowano go tam, gdzie jemu podobni nie mieli wstępu (kolejny powód do zazdrości); pozwalano mu popijać w ekskluzywnych barach, restauracjach i klubach i jednocześnie robić swoje, pod warunkiem, że jego ekwipunek fotograficzny nie rzucał się w oczy; portierzy, szatniarze i „bramkarze" w najmodniej- szych elitarnych nocnych klubach Londynu mrugali do niego porozumiewawczo, jeśli tylko wśród gości znajdował się ktoś godny sfotografowania. Działo się tak dlatego, że Creed sam był znaną „twarzą", gdyż odwiedzał te miejsca od lat i znanym „nazwiskiem", ponieważ wielokrotnie znajdowało się pod publikowanymi w prasie zdjęciami. Ponadto doskonale wiedział, kiedy i przed kim się płaszczyć lub do czyjej ręki włożyć łapówkę, gdy trzeba. Tak więc macie teraz jakie takie pojęcie o naszym bohaterze. Niezły z niego numer, ale doskonały fachowiec w swojej dziedzinie; trudno go lubić, a przecież niektórym kobietom wydaje się interesujący; uznawany, mimo że nie cieszący się szacunkiem. Może go polubicie, może będziecie nim pogardzać; możliwe też, że te dwa uczucia jakoś się zrównoważą. Tak się jednak niefortunnie składa, że okoliczności, w których go poznajemy, chyba nie zaskarbią mu zbyt wiele sympatii. Oto bowiem... Rozdział 2 ...Joe Creed odlewa się właśnie w kącie dużego cmentarnego grobowca, a właściwie czegoś w rodzaju mauzoleum, stojącego na niewielkim wzniesieniu. Rozpościera się stąd widok na sporą połać rozległego cmentarza, na którym prócz okazałych grobowców, znajduje się mnóstwo kamiennych krzyży, posągów, obelisków i marmurowych płyt nagrobnych. Na wielu z nich czas odcisnął swoje piętno: rozsypują się i niszczeją, choć nie aż tak jak to, co spoczywa pod nimi. Creed zapina rozporek, drżąc wskutek zimna, wilgoci i panującego w grobowcu nieprzyjemnego zapachu stęchlizny. Opiera się plecami o betonową półkę, na której spoczywa wyszczerbiony kamienny sarkofag. Wciąż czeka... Creed zaciągnął się dymem skręconego przez siebie papierosa w brązowej bibułce, by rozgrzać płuca i choć na chwilę przytłumić wszechobecny smród stęchlizny. Podrapał się po nie golonej od kilku dni brodzie i odgłos przesuwania paznokciem po szczecinie dało się słyszeć we wnętrzu granitowego grobowca. (Trzeba tu dodać, że Creed często paradował z kilkudniowym zarostem, jeszcze zanim zaczęło to uchodzić za szykowne, podobnie jak zawsze nosił duże, nie dopasowane ubrania, na długo przedtem, nim nastała 10 na nie moda). Spojrzał na zegarek, przechylając jego tarczę w stronę światła dochodzącego przez zakratowane wejście. Nie po raz pierwszy tego ranka pomyślał, że na pewno są lepsze sposoby zarobkowania. Pochylił się lekko, by sprawdzić obraz w wizjerze swojego nikona. Aparat, wyposażony w czterystumilimetrowy teleobiektyw, zamocowany na wysokim statywie, był wycelowany w stronę świeżo wykopanego grobu, obok którego usypano wzgórek czarnej, wilgotnej ziemi. Creed wyobraził sobie, że długi obiektyw jest bazuką i w myślach wystrzelił w stronę grobu, wydając przy tym dźwięk imitujący lot pocisku i detonację. Eksplozja rozrywa ziemię, doczesne szczątki ludzkie rozbryzgują się na wszystkie strony wraz z tysiącem robaków, które karmiły się resztkami ciała... Zamknął oczy. Chore, powiedział do siebie. Kręcenie się po cmentarzach wyraźnie nasuwa niezdrowe myśli. Siedzenie w grobowcach to zajęcie dla degenerata. A wszystko tylko po to, żeby sfotografować gromadę idiotów opłakujących innego idiotę. Cholera, Creed, twoja matka pragnęła dla ciebie zupełnie innej przyszłości. Wyprostował się, zaciągając się skrętem, który wciąż sterczał w kąciku jego ust. Przestań się użalać nad sobą. Robisz to, bo uwielbiasz swoją robotę. Godziny pracy bywają zwariowane, warunki urągające wszelkiej przyzwoitości — omiótł spojrzeniem cmentarz — ale przecież zawsze ogarnia cię dreszczyk emocji, kiedy pożądany kadr pojawia się w wizjerze, kiedy palec naciska spust migawki we właściwej chwili i wiadomo, że masz właśnie to wymarzone, doskonałe zdjęcie. Tego uczucia nie da się porównać z niczym innym. Nawet moment odbioru czeku nie jest tak przyjemny jak samo wykonanie zdjęcia — tylko ta chwila naprawdę się liczy. Osaczanie „zwierzyny", zwykle poprzedzone żmudnymi przygotowaniami i wyczekiwanie są też ważne — niczym gra wstępna — lecz ta chwila jest jedyna w swoim rodzaju — to orgazm. A jeśli już wiadomo, że 11 udało się utrwalić na kliszy coś nadzwyczajnego — wtedy oczekiwanie na pierwsze odbitki staje się przedłużeniem owego przyjemnego stanu. Kiedy zdjęcia zostają opublikowane, przy odrobinie szczęścia jest się już na tropie następnej ofiary lub nawet planuje polowanie na kolejną, choć planowanie nie odgrywa tak wielkiej roli. Zazwyczaj bowiem wszystko jest dziełem przypadku i tylko trzeba być nań przygotowanym. Creed nie przestawał się modlić o trzy, tylko trzy, Boże, naprawdę wielkie zdjęcia: książę Karol płaczący po śmierci przyjaciela, który zginął pod lawiną na górskim stoku w Klosters, John Lennon dający autograf swemu przyszłemu mordercy, w najgorszym razie buddyjski mnich popełniający samobójstwo przez samospalenie. Coś ważnego, Boże, coś o światowej randze, wartego pięciocy-frowej sumy oraz umieszczenia na pierwszych stronach gazet. Coś, co by przeszło do historii, jak Jack Ruby w momencie oddawania strzałów w stronę Lee Harveya Oswalda. Albo jak te nagie wietnamskie dzieciaki uciekające przed bombami z napalmem. Lub chociaż Joan Collins bez peruki. Boże, bądź dla mnie łaskaw, bo mam coraz mniej czasu. Zdusił niedopałek papierosa na najbliższym sarkofagu. Wkrótce zaczną się zbierać żałobnicy, sępy oraz ci, którzy naprawdę znali nieboszczkę i przyjdą tu tylko po to, by dopilnować ostatecznego pogrzebania tej starej wiedźmy. Creed nigdy nie usłyszał ani nie przeczytał choćby jednego dobrego słowa o Lily Neverless, aktorce (aktorce? Grała tę samą rolę przez blisko sześćdziesiąt lat, co z resztą było nietrudne, gdyż zawsze grała tylko siebie), którą miano dziś pochować na tym cmentarzu dla bogaczy. Neurotyczna jędza w życiu prywatnym, na scenie i na kinowym ekranie — oto Lily Neverless. A jednak widzowie uwielbiali ją właśnie za jej wredność, cholerną wredność, wredność wykraczającą poza normalne granice, stanowiącą niejako znak firmowy. Podczas gdy Joan Crawford biła swoje dzieciaki drewnianymi wieszakami do ubrań, stara Lii smagała swoich mężów (a miała ich czterech) publicznymi 12 oświadczeniami o ich rozlicznych słabościach. Byli złośliwymi sknerusami, nieudolnymi kochankami, oszustami, pijakami, żałosnymi kreaturami, świniami. A jeden z nich, jak publicznie podała do wiadomości po to, by przyspieszyć procedurę rozwodową, był PEDAŁEM. Po rozwodzie ten biedak wniósł do sądu sprawę o zniesławnienie, ale do rozprawy nie doszło, bo zmarł nagle na zawał serca w dniu, kiedy miano wyznaczyć jej termin. Jak na ironię właśnie ten małżonek Lily był ojcem jej jednego dziecka, choć w świetle intymnych wyznań aktorki również ten fakt podawano w wątpliwość. Podobny los spotkał innego z mężów Lily, tyle że jego atak serca nie wykończył definitywnie, lecz unieruchomił w wózku inwalidzkim. Poniekąd był to los okrutniejszy, zważywszy względnie młody wiek faceta o dwadzieścia lat młodszego od Lily (a działo się to na długo przed tym, nim tego typu związki stały się powszechne). Lily przeprowadziła rozwód z kaleką w niespełna trzy miesiące, a przy czym legenda głosi, że w pozwie wspomniała o psychicznym okrucieństwie z jego strony. Być może mlaskanie, jakie wydawał z siebie sparaliżowany, chcąc porozumieć się z żoną (język biedaka był zwiotczały i bezwładny, jak penis po stosunku), zawierało w sobie dozę sarkazmu, której delikatna natura Lily nie była w stanie znieść. Albo też fakt, że podczas licznych i hucznych wydawanych przez nią przyjęć musiał być karmiony łyżeczką przez wykwalifikowaną pielęgniarkę (co bez wątpienia wprawiało gości w zakłopotanie), stanowił dla niej zbyt wielkie obciążenie psychiczne, by mogła z uśmiechem pełnić obowiązki czarującej gospodyni. Tak czy inaczej, rozwód dostała. I jeszcze jedna ciekawostka. Jej pierwszy mąż przepadł bez wieści w brazylijskiej dżungli zaledwie dziesięć miesięcy po ślubie. W owym czasie był jednym z pośledniejszych gwiazdorów Hollywood (grał zresztą w kilku filmach, których akcja toczyła się w dżungli, wszystkie jednak kręcono w studiach wytwórni Warner Brothers), a Lily 13 właśnie przyjechała z Europy, gdzie królowała na jakichś kiepskich scenach teatralnych. Tylko Bóg, sam zainteresowany i Lily wiedzieli, co pchnęło go do zaszycia się w bujnej roślinności, lecz z dwoma pierwszymi nie sposób się było skontaktować. Jednak metoda, dzięki której zrzucił swe pęta czwarty mąż Lily, robiła wrażenie. Biedny starowina — dużo, dużo starszy od Lii — zdecydował się zastosować wobec siebie eutanazję w dniu osiemdziesiątych siódmych urodzin. Eutanazja nie jest wszakże najwłaściwszym słowem na określenie tego, co zrobił, gdyż wybraną przezeń metodę trudno nazwać bezbolesną. Warto dodać, że mimo zaawansowanego wieku był okazem zdrowia, a jego umysł pracował całkiem sprawnie, choć zdarzało mu się czasem zgubić w meandrach wspomnień. Nikt więc nie potrafił zrozumieć, dlaczego starszy pan używając kuchennego miksera rozdrobnił na kawałki swój ulubiony kieliszek do brandy, po czym zrobił sobie kanapkę, z masłem i tartym szkłem. Dziwiono się, że nie wybrał prostszej metody zejścia ze świata, szczególnie zważywszy podeszły wiek. Kieliszek, tak, dobry pomysł, ale, na litość boską, przyjemniej byłoby napełnić go po brzegi najszlachetniejszym koniakiem i po przełknięciu tylu tabletek nasennych, ile da się zgromadzić, wznieść toast za wieczny odpoczynek. Pośpiesznie skreślony, lakoniczny list pożegnalny niczego nie wyjaśniał. Zawierał tylko dwa słowa: „Miałem dosyć". Niemniej, do tego czasu Lily nauczyła się nosić żałobę z należną elegancją, a urządzane przez nią stypy (sparaliżowany eks-małżonek dawno już umarł i został pochowany, niewątpliwą zaś śmierć miłośnika dżungli uczczono niejako zaocznie) należały do radosnych okazji towarzyskich. Teraz był jej własny pogrzeb i na pewno wśród obecnych znaleźliby się tacy, którzy nie mogąc tańczyć pomiędzy grobami, podrygiwaliby w rytm requiem, gdyż Lily narobiła sobie bardzo wielu wrogów zarówno wśród przedstawicieli swojej profesji, jak i poza nią. Jednakże, jak już wspo- 14 mniano, publiczność kochała Lily Neverless, bo mimo wszystko znakomicie grała rolę kobiety, której nienawidzi się z masochistyczną przyjemnością. Przebąkiwano, że nawet Bette Davis zazdrościła jej tego daru. Creed przytupnął, by rozgrzać zesztywniałe z zimna palce nóg. Kłopoty z krążeniem, pomyślał, a na to palenie wcale nie pomaga. Sięgnął do górnej kieszeni wojskowej kurtki — obszernej bluzy z wieloma kieszeniami w typie tych, jakie nosili żołnierze amerykańskiej piechoty podczas drugiej wojny światowej — i wyjął kolejnego papierosa. Wetknął go do ust i przecisnął się obok statywu z aparatem, by wyjrzeć przez kraty grobowca. Czujnym wzrokiem rozejrzał się dokoła, jednocześnie szukając zapalniczki w drugiej kieszeni. Nareszcie! Karawan wiozący ciało Lily Neverless, a za nim sunący wolno korowód postaci w czerni. Najwyższy czas, cholera. Nie mógł zrozumieć, co też tak długo mogli wychwalać w nieboszczce, ale z drugiej strony udawanie, a nie jakikolwiek związek z rzeczywistością jest istotą show businessu. Z nie zapalonym papierosem w ustach wycofał się w głąb mrocznego grobowca, kiedy kondukt zbliżył się do jego kryjówki. Po raz kolejny sprawdził obraz w wizjerze aparatu, po czym znieruchomiał czekając. Żałobników wciąż przybywało. Wysiadali z samochodów i z należytą powagą przyłączali się do konduktu. Tu i ówdzie pojawiały się chusteczki, którymi dyskretnie ocierano łzy z policzków. Może jednak niektórzy z nich cię kochali, Lily, zadumał się Creed, nastawiając ostrość obiektywu i obserwując tłum w poszukiwaniu znanych twarzy. No, jest trochę. Gielgud i Lady Jakjejtam — no właśnie, jak ona się nazywa? Niech się tym martwi redaktor z działu ilustracji, przecież za to bierze forsę. Attenborough? Podobny do niego. I Johnny Mills, tak, to na pewno on. A ten — mój Boże, to on jeszcze żyje? Przynajmniej od piętnastu lat nie zagrał w żadnym filmie. Zresztą, trudno się 15 dziwić, wystarczy na niego spojrzeć — starość go dopadła na dobre. Wśród zgromadzonych była grupka sędziwych aktorek i aktorów, którzy z pewnością zastanawiali się, na kogo teraz przyjdzie kolej. Kim jest tamta kobieta? Zaraz, zaraz, Maggie Smith? Wygląda jak ona, ale z drugiej strony, Maggie Smith poza sceną niczym się nie wyróżnia z tłumu. A tam stoi Judi Dench. Zupełnie nie sprawia wrażenia szlachetnie urodzonej. Kilku znanych reżyserów, jakiś impresario. Creed zaczął robić zdjęcia. Wyszukiwał kadry, wciskał spust migawki i przesuwał obiektyw w kierunku następnego obiektu. Dobra, sir John, czyżbym dostrzegał na pańskiej twarzy cień uśmiechu? No już, niechże pan nie będzie taki enigmatyczny, do cholery, nie jest pan na scenie. Proszę tylko o dyskretny uśmieszek. Świetnie. Dziękuję. Następny. A ten? Znam tę twarz. Jego specjalność to role charakterystyczne. Elliot, Dennis... nie, Denholm Elliot. Tak. Czy dobrze widzę? Pan się krzywi? No... no... Pstryk. Strzelał jedno zdjęcie za drugim. Był zadowolony, że wreszcie ma co robić i nawet nie czuł już zimna. Zmienił film na nowy i pozwolił obiektywowi wędrować wśród żałobników. Statyw utrzymywał aparat w bezruchu za każdym razem, gdy Creed zdecydował się zwolnić migawkę. Fotograf wyłuskiwał z tłumu znane twarze i przywoływał w pamięci związane z nimi pikantne szczegóły: minister kultury pogrążony w rozmowie z gwiazdą angielskich komedii z lat sześćdziesiątych, która na ekranie uwodziła całe tabuny mężczyzn, w życiu prywatnym zaś preferowała przedstawicielki własnej płci; prezes znanego przedsiębiorstwa handlowego, którego sława znacznie wzrosła od czasu rewelacyjnych wynurzeń pewnej kurewki-utrzymanki; prezenter telewizyjny, który po ostatnio otrzymanej podwyżce zarobił więcej niż ktokolwiek w jego stacji (a także w innych stacjach, jak zauważyli jego rozgoryczeni rywale). Creed miał cichą nadzieję, że ktoś nieutulony w żalu 16 rzuci się na trumnę w chwili, gdy będą opuszczać ją do grobu. Zdrowy rozsądek podpowiadał mu jednak, że nic takiego się nie wydarzy, ponieważ nikt nie byłby w stanie aż tak przeżywać straty Lily (nawet księgowi z wytwórni Twentieth Century Fox, gdyż od lat żaden z jej filmów nie okazał się kasowy). Wziął do ręki drugiego nikona, wyposażonego w obiektyw zmiennoogniskowy, i tym razem zrobił kilka zdjęć ogólnego planu, z rzadka zatrzymując się na poszczególnych twarzach. Potrząsnął głową z rozczarowaniem, kiedy tłum zaczai się powoli rozpraszać. Wcześniej sądził, że być może w pogrzebie pozwolą wziąć udział córce Lily Neverless, jej jedynej żyjącej krewnej. To by mogło nadać ceremonii trochę pikanterii, szczególnie gdyby obok niej stali dwaj sanitariusze w białych kitlach (w porządku, być może obecnie robi się to dyskretniej, ale to nie przeszkodziło Creedowi układać w wyobraźni takiego dramatycznego scenariusza). Zrozumiał, że jej aktualni opiekunowie nie zdecydowali się na wypuszczenie jej nawet z takiej okazji. Szkoda. Kiedy już większa część tłumu udała się w kierunku wyjścia, Creed cofnął się w głąb grobowca i zapalił papierosa, który przez cały czas spoczywał w kąciku jego warg. Wydarzenie zostało udokumentowane na filmie. Wykonał zadanie, ale gdzie jest to zdjęcie, po którym reszta „pstry-kaczy", zatrzymanych przez służby porządkowe poza bramą cmentarza, zzieleniałaby z zawiści? Pozwolił sobie na znużony uśmiech. Tego właśnie w dzisiejszych czasach brakuje tym młodym — odwagi. Niewielu już zostało paparazzi, którzy gotowi byli podjąć prawdziwe ryzyko dla zdobycia upragnionych zdjęć lub choćby nawet usiłować przedrzeć się przez system ochronny. Tamci oczekują, że ofiara sama wystawi się na pastwę ich obiektywów. Potrafią w prawdzie rozpychać się łokciami i walczyć bez skrupułów o zajęcie najlepszego miejsca, skąd można 17 zrobić zdjęcie, ale niedostaje im sprytu i bezczelności w dążeniu do celu. Creed przybył na cmentarz krótko po szóstej rano i — oto przykład prawdziwego oddania swej pracy — objechał samochodem cały teren wzdłuż wysokiego muru, aż znalazł stosowną, cichą uliczkę oddaloną od głównej bramy wjazdowej. Zaparkował samochód po przeciwnej strome, pod drzewami, po czym przeszedł przez jezdnię i zrobiwszy użytek z małej aluminiowej drabiny (należącej w tym zawodzie do podstawowego wyposażenia), wspiął się na krawędź wysokiego muru. Następnie opuścił na ziemię torbę z aparatami i statyw na nylonowej lince zakończonej metalowym haczykiem. W ten sam sposób wciągnął za sobą drabinkę. Zeskoczył z muru po drugiej stronie i postanowił zaczekać, aż się zrobi wystarczająco jasno, by móc odnaleźć świeżo wykopany grób. Gdyby nie został wykopany poprzedniego dnia, Creed poczekałby na pojawienie się grabarzy i poszedł ich śladem na miejsce. Okazało się, że odszukanie kwatery przeznaczonej dla Lily Neverless było łatwiejsze, niż przypuszczał, na cmentarzu były bowiem miejsca najwyraźniej zarezerwowane dla przyszłych lokatorów i opłacone z góry. Obok wykopanego dołu i kopczyka świeżej ziemi znalazł drewnianą tabliczkę z napisem KWATERA 1290 NEYER-LESS. Creed niemal krzyknął z zachwytu, kiedy rozejrzawszy się po okolicy, wypatrzył szary grobowiec na małym wzniesieniu w odległości niespełna dwustu metrów od grobu. Znakomity punkt obserwacyjny pod warunkiem, że ktoś nie wpadł na ten pomysł, by na kracie wejściowej założyć kłódkę. Znów okazało się, że miał szczęście, gdyż krata nie była zamknięta. Zresztą po co miałaby być zamknięta, przecież i tak nikt z przebywających wewnątrz nie opuszczał tego zacisza. Skrzypienie pokrytych rdzą zawiasów zabrzmiało jak na filmie z gatunku horroru i Creed poczuł się nieswojo. Pomimo zapachu stęchlizny, który powitał go w wejściu i nie dodawał otuchy, był zadowolony z siebie. Usadowił się na czatach. 18 W cztery godziny później było po wszystkim. Niestety, rezultat nie napawał go wielkim entuzjazmem. Miał przyzwoite zdjęcia grupowe oraz kilka interesujących zbliżeń, ale nic, co mogłoby przyprawić go o mocniejsze bicie serca. No cóż, nie zawsze rozbija się bank. Bądź co bądź wykonał kolejne zlecenie i zarobił parę dolarów. Nowa szansa być może czeka za rogiem. Trzeba być zawsze przygotowanym i na miejscu we właściwym czasie. Gdyby rzeczywiście potrafił pogodzić się z taką koleją rzeczy, nie kopnąłby kamiennej trumny spoczywającej na najniższej półce grobowca. Odprysnął kawałek kamienia wraz z mchem, odsłaniając białe miejsce. Zamiast w myślach przeprosić za zakłócenie spokoju, Creed ponownie kopnął kamienny sarkofag. Odwrócił się w stronę aparatu wciąż zamocowanego na trójnogu, czując w palcach u nogi już nie odrętwienie z zimna, lecz tępy ból po zetknięciu z twardym kamieniem. Zaciągnąwszy się po raz ostatni papierosem, rzucił niedopałek w kąt mauzoleum. Wyciągnął rękę w stronę śruby mocującej aparat na statywie i... zastygł w bezruchu. Nie wszyscy żałobnicy opuścili cmentarz, mimo iż nawet grabarze zakończyli zasypywanie grobu i gdzieś zniknęli. Ktoś stał w cieniu drzewa. Creed zmrużył oczy, by lepiej widzieć i dopiero po chwili przypomniał sobie, że przecież ma do dyspozycji teleobiektyw. Pochylił się nad wizjerem i ostrożnie nakierował obiektyw na postać pod drzewem. Ujrzał mężczyznę w czarnych butach, ciemnych spodniach i szarym płaszczu przeciwdeszczowym. Przesunął obiektyw nieco w górę, ale głowę i ramiona tamtego zasłaniały gałęzie. Ciekawe, dlaczego wciąż tu sterczy, kiedy wszyscy inni już poszli? I dlaczego się chowa? — przynajmniej takie sprawia wrażenie. Czy przedostał się tu nielegalnie? Na pewno zmobilizowali spore siły, żeby nie dopuścić do zakłócenia spokoju ceremonii. Z drugiej strony on sam nie miał większych problemów z dostaniem się na teren 19 cmentarza. A może to jakiś dziennikarzyna, któremu kazali napisać coś na temat pogrzebu gwiazdy? Postać drgnęła. Mężczyzna ruszył w jego stronę, schylając się pod nisko zwisającą gałęzią. Szary gabardynowy płaszcz i szalik owinięty dookoła twarzy. Teraz zsunął szalik. Chryste, co za gęba! Musi być bardzo stary albo wyjątkowo zniszczony życiem. Sztywne kosmyki rzadkich włosów na jego czaszce wyglądały tak, jakby były przyklejone na stałe. Człowiek rozglądał się niespokojnie, by upewnić się, że jest sam. Creed nacisnął spust migawki, lecz natychmiast zaczął się zastanawiać, dlaczego to robi. Ten facet z całą pewnością nie zasługuje na uwiecznienie. To albo jakiś natręt, dziennikarzyna, znajomy nieboszczki, albo jej dawny kochanek. Kimkolwiek był, nie zachowywał się jak ktoś ze śmietanki towarzyskiej. Oderwał oko od wizjera aparatu i zauważył, że mężczyzna zatrzymał się przed świeżo usypaną mogiłą. Po chwili wolno obszedł grób i znów stanął twarzą w kierunku Creeda. Potem ruszył ponownie dookoła, tym razem w przeciwnym kierunku, cały czas wpatrując się poważnym wzrokiem w mogiłę, tak jakby spodziewał się, że ziemia się poruszy. Jeszcze raz obszedł grób, tym razem zgodnie z ruchem wskazówek zegara, lecz zatrzymał się odwrócony plecami do fotografa. Ramiona mężczyzny zaczęły drżeć, początkowo prawie niedostrzegalnie, lecz po chwili coraz mocniej, aż wkrótce całym ciałem targały spazmy. Staruszek okropnie się przejął, pomyślał Creed sięgając po kolejnego skręconego przez siebie papierosa — miał rano masę czasu, żeby je sobie przygotować. Zapalił zapalniczkę, lecz nagle zastygł w bezruchu, gdy dobiegł go suchy śmiech. Z niedowierzaniem popatrzył na postać w szarym płaszczu. Ten wariat ryczał ze śmiechu! Creed zgasił zapalniczkę. Na jego ustach także zagościł cień uśmiechu. Potrząsnął powoli głową, zastanawiając się, co też stara Lii mogła zrobić temu gościowi, by zasłużyć sobie na takie pożegnanie. Niewykluczone, że facet jest krewnym lub przyjacielem któregoś z byłych mężów Lily Neverless. Albo po prostu 20 kimś, komu wyjątkowo zalazła za skórę. Jaka szkoda, że nikt znany. Zdjęcie kogoś powszechnie znanego, zaśmiewającego się do łez nad grobem Lily Neverless, warte by było sporo forsy. Nieważne, i tak można przeznaczyć resztę filmu na tego gościa. Creed zapalił papierosa, zanim pochylił się nad aparatem. Za blisko — widać tylko głowę i ramiona. Pokręcił pierścieniem obiektywu, korygując kadr. Teraz lepiej. Doskonale, odwróć się trochę i pokaż mi kawałek swojej gęby. Rozbawiony żałobnik zignorował życzenie fotografa. Creed pstrykał niezrażony. Cmoknął z niezadowolenia, gdy po trzeciej klatce skończył się film. Strzepnął popiół z papierosa na brudną posadzkę grobowca i, nie spuszczając wzroku z tajemniczej postaci, sięgnął po drugi aparat leżący na pokrywie sarkofagu. Zanim jednak zdążył wziąć go do ręki, stało się coś zdumiewającego. Mężczyzna opadł na kolana i zaczai palcami rozgrzeby-wać świeżą ziemię. — Cholera jasna — wyszeptał Creed, kiedy tamten pochylił się jeszcze bardziej nad kopcem ziemi. Nie do wiary! Ręka fotografa instynktownie namacała aparat. Obszedł statyw i stanął przy kracie grobowca, żeby lepiej widzieć. Prędko uniósł nikona do oczu i ustawił ostrość. Tym razem miał do dyspozycji obiektyw zmiennoogniskowy, więc bez trudu zmieścił w kadrze całą sylwetkę mężczyzny. Pierwsze zdjęcie: dobre. Drugie: prawie takie samo. Trzecie: również. Czwarte zdjęcie: mężczyzna przerwał kopanie. Trudno było ocenić z tej odległości, ale Creed odniósł wrażenie, że tamten rozpina płaszcz. Tak, wyjmował coś z wewnętrznej kieszeni. Znowu nachylił się nad grobem i... Oczy Creeda rozbłysły, a z jego ust wyrwało się stłumione przekleństwo. Jaka szkoda, że ten wariat nie jest odwrócony do niego przodem... A co teraz? Znowu grzebie w kieszeni? Och, nie... to chyba niemożliwe. Creed ponownie przytknął oko do wizjera aparatu. Cholera, jakie by to było świetne zdjęcie, 21 gdyby facet nie był odwrócony plecami. Zresztą i tak nie mógłby go wykorzystać. Żadna z brytyjskich gazet nie zgodziłaby się na jego publikację. Chociaż na pewno gdzieś w Europie znalazłoby się pismo, które z radością zamieściłoby zdjęcie faceta odlewającego się na grób wielkiej Lily Neverless. Chwileczkę... przecież on wcale nie... Och nie, on chyba nie... Nikt nie robiłby tego w biały dzień i do tego w takim miejscu! To nieprzyzwoite! Creed prawie się uśmiechnął. To naprawdę gorszące! *• Podniósł do oczu aparat. Głowa mężczyzny była pochylona, tak jakby obserwowanie aktu samogwałtu sprawiało mu szczególną przyjemność, a jego ramiona poruszały się rytmicznie. Robił to oburącz. Creed pozwolił sobie na uśmieszek. — Kim jest ten facet? — wyszeptał do siebie. Zrobił następne zdjęcie. I jeszcze jedno. Nudne, pomyślał. Nawet gdybym zdjął go od przodu. To niesmaczne, ale zarazem nudne. No, gdyby chociaż kopulo-wał na grobie z kobietą, to zdjęcia byłyby bardziej interesujące i można by je sprzedać. Szkoda, że zboczeniec jest sam... Mężczyzna stawał się coraz bardziej podniecony. I, co dziwne, wydawało się, że zaczął gadać do siebie. Brzmiało to jak modlitwa, której intonacja wznosiła się i opadała niczym w monotonnej litanii. Jeśli u jakiejś sekty religijnej tak ma wyglądać obrządek pogrzebowy, to jak wygląda u nich chrzest, zastanawiał się Creed. Albo zaślubiny. A może facet po prostu lubi sobie pośpiewać przy robocie. Creed sam zaczął cichutko nucić, choć mało melodyjnie w porównaniu ze śpiewną deklamacją tamtego, ale zaraz urwał. Tym razem poważnie zmarszczył brwi i wytężył wzrok. Wydawało mu się, że trawa wokół grobu Lily Neverless zafalowała. Trawa zafalowała? Creed skrzywił się. Idiotyzm! To tylko wiatr. Zboczeniec wciąż bawił się z sobą. Zaraz, zaraz... przecież wiatr nie mógł poruszyć ziemi! 22 Creed zmrużył oczy. Ziemia nie może poruszać się w ten sposób, nie może unosić się i falować... chyba że... och Boże, nie! Mocno zacisnął powieki i natychmiast znowu je otworzył. Teraz świeżo usypany kopczyk przestał się poruszać. Nieboszczka Lily najwyraźniej była nieczuła na zaśpiewy i wezwania wariata, cokolwiek miały one znaczyć. To ziemia wokół grobu się poruszała i falowała trawa. Tajemnicze zjawisko było prawie niedostrzegalne, ale wytężywszy wzrok Creed był pewien, że się nie myli: trawa falowała. Być może pod wpływem wiatru, choć wydawało się dziwne, że źdźbła pochylają się w różnych kierunkach. Trudno było to logicznie wytłumaczyć. Głos mężczyzny zmienił barwę i nabrał nowej intensywności, tak jakby tajemnicze zabiegi zbliżały się do punktu kulminacyj nego. Creed podniósł aparat fotograficzny do oczu. Delikatnego falowania trawy nie sposób uchwycić na zdjęciach i nawet przy założeniu, że będzie niezwykle ostre, pojedyncze źdźbła zleją się w zamazaną masę. Mimo to czuł potrzebę zarejst-rowania tego niezwykłego zdarzenia, choćby tylko po to, by dowieść sobie później, że nie uległ halucynacji. Najpierw wycelował obiektyw w miejsce przed klęczącym — ten skrawek ziemi, który wydawał się poruszać — po czym zrobił zdjęcie tyłu głowy mężczyzny, ustawiając ostrość ekspozycji na pasmach jego włosów. To ostatnie wcale nie było łatwe, gdyż głowa szaleńca wciąż dygotała. Facet zbliżał się do finału. Creed dotknął palcem wskazującym spustu migawki. Aparat zadrżał w jego dłoniach. Zmusił się, żeby uspokoić rozdygotane palce. Czuł, że ogarnął go dziwny niepokój, nie lęk, ale uczucie bardzo do niego zbliżone. Brało się to głównie stąd, że nie pojmował niczego, co widział przed sobą. Głowa mężczyzny znowu pojawiła się w wizjerze nikona. Palec Creeda ponownie spoczął na spuście. Fotograf 23 wstrzymał oddech. Przycisnął łokcie do żeber. Nacisnął guzik i usłyszał trzask migawki... ...dokładnie w chwili, kiedy mężczyzna odwrócił się przez ramię i spojrzał prosto na niego. Creed gwałtownie odsunął głowę od aparatu, jak gdyby ujrzał osę wlatującą wprost do obiektywu. Odwzajemnił spojrzenie. Tamten miał rozdziawione usta, jego poorana zmarszczkami twarz stała się purpurowa z wysiłku, a całe ciało zesztywniało. Przez krótką chwilę, która wydawała się wiecznością, fotograf i szaleniec wpatrywali się w siebie. I w tej wieczność trwającej chwili Creed poczuł, jakby siłą wdarto mu się do mózgu i zdzierając wszelkie ochronne powłoki świadomości, sięgnięto do samego środka jego umysłu, teraz całkiem bezbronnego. Zachwiał się i potknąwszy o statyw aparatu, runął wraz z nim na posadzkę grobowca, boleśnie kalecząc się w łokieć. Rozległ się łoskot spotęgowany przez echo we wnętrzu kamiennej kryjówki. Creed jęknął z bólu, lecz natychmiast rozejrzał się za aparatem, który przewrócił się wraz ze statywem. Na szczęście drugiego nikona instynktownie przycisnął do piersi. Podniósł się na kolana, oszołomiony tym co zaszło i przyciągnął do siebie metalowy statyw. Aparat, wyposażony w wielki zmien-noogniskowy obiektyw, wydawał się nie naruszony, ale w domu trzeba go będzie poddać dokładniejszym oględzinom. Nie zapomniał o człowieku na zewnątrz; po prostu najpierw musiał zająć się tym co najważniejsze. Dopiero teraz pomyślał o tych świdrujących oczach i przeszywającym spojrzeniu. Podciągnął się i wstał. Prawa ręka całkiem zesztywniała z bólu. Powoli podszedł do kraty, zdecydowany śmiało stawić czoło ewentualnym kłopotom. W końcu to zboczeniec został przyłapany w kompromitującej sytuacji. Mimo to wyjrzał na zewnątrz nie bez obawy. Nikogo jednak tam nie było. Szaleniec zniknął. Wokół stały tylko milczące ozdobne nagrobki. Rozdział 3 To tyle, jak na początek naszej historii. Mamy pogrzeb sławnej, aczkolwiek wiekowej aktorki, szaleńca (tak nam się przynajmniej wydaje), który nad jej grobem zachowuje się wysoce nieprzystojnie, oraz naszego bohatera, Joego Creeda, który robi to, co najlepiej potrafi, czyli bezpardonowo włazi w życie innych ludzi. Początek dość typowy. Creed szedł przez cmentarz, ściskając pod pachą drabinkę, statyw i torbę ze sprzętem fotograficznym. Bacznie rozglądał się na wszystkie strony, tak jakby spodziewał się ujrzeć szaleńca podglądającego go zza drzewa lub kamiennego nagrobka. Odczuwał zimny dreszcz na karku, taki sam, jaki miewa się po usłyszeniu prawdziwie koszmarnej historii opartej na faktach albo kiedy jakiś tajemniczy hałas budzi nas w środku nocy. Będąc jednak pragmatykiem, Creed starał się z tego otrząsnąć, ale bez większego powodzenia. Wciąż miał uczucie, że jest obserwowany. Zmarli uwielbiają droczyć się z żywymi, pomyślał. Wszystko będzie w porządku, kiedy tylko wyjdziesz z tego miejsca. Przecież nie co dzień widuje się nienormalnego faceta, 25 który trzepie kapucyna nad świeżym grobem. Może ten degenerat był wieloletnim wielbicielem aktorki i znalazł jedyny sposób na częściową realizację marzeń o wydup-ceniu staruchy. Przynajmniej lepszy od fotografii z autografem. Ale jak wytłumaczyć to, co się działo wokół grobu. Ruch trawy i falowanie powierzchni ziemi. Czyżby starej Lii także udzieliło się podniecenie. Zadygotał, czując, że tym razem czarny humor mu nie pomaga. Creed był pewien, że widział poruszenie ziemi, ale racjonalna strona jego natury i wspomniany już pragmatyzm oraz nieodłączny cynizm podpowiadały mu, iż to niemożliwe. Każdemu zdarzają się takie stany, tłumaczył sobie, kiedy mózg zaczyna pracować w niekontrolowany sposób i prawdziwy obraz rzeczy ulega zniekształceniu. Weźmy na przykład zjawisko deja vu. Albo stany delirium, kiedy jedni tracą przytomność, a innym jawią się białe myszki biegające po suficie. Przy tej okazji zaczai zastanawiać się, czy w ostatnim czasie rzeczywiście nie przesadził z alkoholem. Jasne, na pewno przez chwilę doznał jakiegoś zaburzenia umysłowego — jeśli to jest właściwe określenie. Cholera, wstał wcześnie rano, a nie ma tego zwyczaju. Stary system nerwowy nie działa już tak sprawnie jak kiedyś. Na szczęście to chyba nic poważnego. Jak zje porządny lunch i wypije kilka głębszych, na pewno powróci do równowagi. Wciąż jednak oglądał się nerwowo. Dotarł w końcu do muru cmentarza, za pomocą drabinki wspiął się na jego krawędź i z góry rzucił ostatnie spojrzenie za siebie. Miał w pamięci zimne, przenikliwe oczy zboczeńca oraz uczucie bolesnego drążenia w mózgu, po którym pozostała pustka i tępy ból głowy. To tylko koszmarny wygląd tamtego tak nim wstrząsnął: jego twarz poorana głębokimi zmarszczkami, niezdrowa cera, zapadnięte policzki, przenikliwe spojrzenie błyszczących (z podniecenia?) oczu oraz cienkie kosmyki czarnych włosów, które robiły wrażenie przyklejonych do czaszki. Jednym słowem tajem- 26 niczy wielbiciel Lily Neverless niejednego byłby w stanie przyprawić o kołatanie serca. Creed zastanawiał się, czy tamten czai się jeszcze na cmentarzu i obserwuje go. A może także przeraził się, choć z innego niż Creed powodu, i zwiał? Podły drań! Miał powód do zakłopotania. Cholera, zasłużył sobie na coś znacznie gorszego! Creed rozchmurzył się nieco pod wpływem tych rozważań, po czym ostrożnie zeskoczył z muru na drugą stronę, czując ulgę, że wreszcie wydostał się stamtąd. Wrzucił ekwipunek na tylne siedzenie land-rovera, po czym usiadł za kierownicą, zapalił kolejnego papierosa i ruszył w kierunku miasta. Najpierw zatrzymał się w Blackfriars, gdzie w redakcji jednego z dzienników, który wciąż miał siedzibę w pobliżu sławnej (lub, jak wolą inni, okrytej złą sławą) Fleet Street, zostawił trzy rolki filmu. Umownie nazwijmy tę brukową gazetę Daily Dispatch*, choć bardziej pasowałby do niej ty tył Daily Rumour**. Creed nie był tam wprawdzie etatowym fotoreporterem, ale miał z nimi luźną umowę, która w praktyce oznaczała, że redakcja miała wyłączność na jego najlepsze zdjęcia. Dwa filmy zawierały materiał z poprzedniego wieczoru, a trzeci to efekty dzisiejszej pracy. Zamienił kilka słów z redaktorem działu ilustracji i odebrał dwa następne zlecenia. Pierwsze dotyczyło uroczystości z okazji wydania kolejnej biografii świętej pamięci Lawrence'a Oliviera, drugie zaś — wręczeniu głównej nagrody ufundowanej przez firmę Benson & Hedges za najlepszą kampanię reklamową. Nic nadzwyczajnego, ale nigdy nie można przewidzieć reakcji ludzi biorących w nich udział. * Daily Dispatch (ang.). Depesza Codzienna ** Daily Rumour (ang.). Plotka Codzienna 27 Później Creed pojechał na spotkanie z Antonym Bly-the'em, zawsze elegancko ubranym łysym bufonem, redaktorem plotkarskiej kolumny towarzyskiej, który swój czteroosobowy zespół podwładnych traktował zarówno lekceważąco, jak i schlebiające. Tego dnia był w szczególnie podłym nastroju, ponieważ jego najmłodsza pracownica — dziewczyna o imieniu Prunella — zapodziała gdzieś materiały dotyczące rozwodu jednej z bardziej znanych gwiazd rocka. W związku z tym Creed, pragnąc uniknąć niepotrzebnej utarczki słownej z Blythe'em, gdyż z pewnością tak musiałoby się to skończyć, postanowił nie zabawić w redakcji dłużej. Bo, musicie wiedzieć, że dla facetów pokroju Blythe'a paparazzi stanowią najpodlejszą kategorię ludzi, a Joe Creed, w jego mniemaniu, plasował się najniżej w swojej grupie. Przez chwilę słuchał, jak Blythe wyżywa się na Prunelli, po czym przerywając mu poinformował, że film z pogrzebu Lily Neverless jest właśnie w obróbce i zapytał o kolejne zlecenia na resztę dnia. Blythe odburknął, by sam sobie coś wywęszył, w związku z czym Creed przejrzał bieżący biuletyn podający informacje na temat wszystkich wydarzeń towarzyskich w Londynie i wymknął się z redakcji. W pobliskim barze zjadł porządny posiłek i wrócił do samochodu, zaparkowanego częściowo na chodniku przy wąskiej ulicy, na której mieściła się redakcja. Odkleił z szyby mandat za niewłaściwe parkowanie, rzucił go na tylne siedzenie japońskiego jeepa, po czym pojechał do „Fix Features", agencji fotograficznej w dzielnicy Hatton Garden, która miała prawa na rozpowszechnianie jego zdjęć na całym świecie. Zostawił u nich trzy filmy do wywołania, pomógł redaktorowi technicznemu wybrać właściwe negatywy spośród tych, które zrobił na przyjęciu u słynnego producenta filmowego, po czym wziął nowe rolki i pojechał do teatru Old Vic. Spędził tam godzinę, nudząc się okropnie w towarzystwie recenzentów i ludzi z branży wydawniczej, którzy rozpływali 28 się w zachwytach nad nową książką, choć doskonale zdawali sobie sprawę, że zyski z jej sprzedaży nie pokryją kosztów wina i kanapek serwowanych podczas tej uroczystości. Creed zrobił zdjęcia kilku arystokratom i starym aktorom, ale nie udało mu się uchwycić czegoś, czym byłby w stanie zachwycić redaktora działu fotoreportażu. Stamtąd udał się do restauracji „San Lorenzo" i, zostawiwszy sprzęt fotograficzny w szatni, usiadł w barze, pieszcząc w dłoni szklankę z koktajlem whisky sour. Często wpada tutaj na lunch księżniczka Diana, niestety, tym razem nie było ani jej, ani nikogo godnego uwagi. Nawet długonogich modelek i młodocianych kochanek podtatu-siałych bogaczy. Co za fatalny dzień. Może wieczór przyniesie coś interesującego. (Och, Creed, gdybyś tylko wiedział, co cię spotka!) Pojechał do domu. Mieszkał przy Hesper Mews — maleńkiej brukowanej uliczce odchodzącej od Earl's Court Road — która, na pierwszy rzut oka, wydawała się ślepa, ale za węgłem domu Creeda rozgałęziała się w kierunku kolejnej przecznicy. Budynek był niewielki, choć całkiem przyzwoity. Obecnie wart byłby astronomiczne sumy, Creed jednak kupił go przed ośmiu laty, kiedy ceny domów w Londynie były już zwariowane, ale nie do tego stopnia co teraz. Na parterze znajdował się garaż i malutkie pomieszczenie biurowe. Stamtąd kilka schodków prowadziło na piętro, gdzie mieścił się salonik, kuchnia połączona z aneksem jadalnym oraz łazienka i sypialnia — wszystko niewielkie, ale jak powiedziałby pośrednik w handlu nieruchomościami, „wygodne i funkcjonalne". Z kuchni na strych wiodły kręte metalowe schody, pomalowane na biały kolor. Mieścił się tam maleńki pokój, w którym kanapa, stolik i dwa niskie regały na książki były jedynymi meblami, oraz ciemnia fotograficzna, gdzie, kiedy miał czas i ochotę, wywoływał własne filmy. Wstawił jeepa do garażu, zamknął od wewnątrz uchylne drzwi i wszedł do biura. Automatyczna sekretarka nie 29 zarejestrowała żadnych rozmów, a poczta leżąca na chodniku w przedpokoju nie zawierała nic ważnego. U szczytu schodów czekała na niego Grin. — Jak tam dzisiejsze polowanie? — zagadnął kota wchodząc. Zwierzę spojrzało na niego uważnie. — Mówiłem ci: nie złapiesz myszy, nie dostaniesz nic do jedzenia. Ominął Grin, która wcale nie zamierzała zejść swemu panu z drogi. Nie miał pojęcia, ile miała lat i skąd przyszła. Pewnej zimy wśliznęła się niepostrzeżenie do garażu i widocznie spodobało jej się u Creeda na tyle, że postanowiła zostać. Była zwykłym, szarym kotem podwórzowym o wątpliwej urodzie. Miała jedno ucho częściowo odgryzione i wyliniały ogon, ale Creed często odnosił wrażenie, że uśmiecha się do niego, co świadczyłoby o jej optymistycznym stosunku do życia. — Musisz zarabiać na swoje utrzymanie, tak jak wszyscy — powiedział przez ramię, kładąc na podłodze torbę ze sprzętem fotograficznym i włączając elektryczny czajnik. — Oboje doskonale wiemy, że tutaj są myszy. — Otworzył drzwi spiżarni. — Nawet mogę ci pokazać, jak one wyglądają. — Nachylił się, by sięgnąć po pułapkę, w którą złapał się gryzoń. Mysz miała zmiażdżoną głowę. Pomachał pułapką w kierunku kotki, która podeszła bliżej. Obwąchała maleńkie zwłoki i spojrzała na Creeda. — Uważasz, że to zabawne? — Przytknął zdechłą mysz do jej nosa. — A może jaśnie pani wolałaby, żebym pokroił ją i podał w miseczce? — Wyprostował się i wrzucił mysz do kosza na odpadki. — Chyba nadeszła pora, żeby sprawić sobie psa. Grin wskoczyła na stół i usiadła na tylnych łapach, przyglądając się, jak Creed myje pod kranem kubek, po czym wsypuje do niego dwie łyżeczki rozpuszczalnej kawy. Napełnił go wrzątkiem i znowu odezwał się do kota. — Dziś w nocy masz ostatnią szansę. Kiedy te małe 30 gówniary wyjdą z nor, żeby urządzać harce, zabierzesz się za nie ostro. Za każdego truposza, którego znajdę rano, dostaniesz nagrodę. Pasuje? Grin wyszczerzyła zęby w uśmiechu. — Pamiętaj, że to ostatnia szansa — powiedział ostrzegawczo, po czym sięgnął po torbę i trzymając kubek z kawą w drugiej dłoni, wszedł po krętych schodach na poddasze. Wziął aparat z filmem w środku i przeszedł do ciemni. Zapalił światło i zamknął za sobą drzwi. Przygotował odczynniki do wywołania. Przed zgaszeniem światła sprawdził temperaturę roztworu. W kompletnej ciemności otworzył aparat i wyjął kasetę z błoną. Mimo iż nie wszystkie klatki filmu zostały naświetlone, Creed był bardzo ciekaw, co tego ranka zdołał utrwalić na kliszy. Zazwyczaj przekazywał rolki gazecie lub agencji i dopiero później robił odbitki lub przeźrocza dla siebie. Czasami jednak wywoływał filmy samodzielnie, szczególnie wtedy, gdy czas nie odgrywał roli lub kiedy sfotografował coś, co pragnął zachować w swoim prywatnym archiwum. W tym przypadku wiedział, że i tak nikt nie zdecyduje się na wykorzystanie zdjęć, szczególnie gdyby ujawnił, co tamten facet robił, klęcząc nad grobem. Zdjął pokrywkę kasety i wyjął rolkę filmu. W ciemności przypomniał sobie świdrujące spojrzenie jasnych oczu. Czy rzeczywiście miał jasne oczy? Nie zwrócił na to uwagi. Podobnie, nie mógł dostrzec białek jego oczu, które pokryte tysiącem przekrwionych żyłek, wyglądały jak z porcelany. Czyżby? Przecież tamten znajdował się za daleko od niego, by to zauważyć, biorąc nawet pod uwagę spore możliwości japońskich teleobiektywów. To tylko wybujała wyobraźnia. Ten cholerny zboczeniec napędził mu stracha! Śliski film zaczął wymykać mu się z dłoni. — Cholera — wymamrotał, próbując delikatnie przytrzymać rolkę za krawędzie. Jednak wysunęła się z palców i rozwinęła na całą długość. 31 —- Co się dzieje, do diabła? — powiedział do siebie. Przyciskając jedną dłonią splątany film do piersi, namacał ręką nożyczki leżące na stole i odciął szpulkę. Miał nadzieję, że nie zniszczył emulsji. Po chwili udało mu się założyć go na spiralę i włożyć do koreksu. Zamknął pokrywę i przez specjalny otwór wlał do środka wywoływacz. Dopiero wtedy zapalił światło. Wsunął mieszadło do koreksu, energicznie pokręcił spiralą, nastawił zegar ciemniowy i popił łyk kawy. Jego dłonie drżały. Rozluźnij się, Creed. Co z tobą? — pomyślał. — Nigdy jeszcze pobyt na cmentarzu nie zrobił na tobie takiego wrażenia. Kubek zatrząsł się w dłoni i odrobina kawy wylała się na rękę Creeda, kiedy ciszę przeszył dzwonek telefonu wiszącego na ścianie ciemni. Otarł dłoń o spodnie i sięgnął po słuchawkę. — Sukinsyn — odezwał się w słuchawce kobiecy głos. — Przy telefonie — odparł Creed. — Wiesz, co narobiłeś, prawda? — ciągnęła kobieta oskarżycielskim tonem. — Albo raczej, czego nie zrobiłeś. Westchnął. — Powiedz mi, Evelyn. — Znowu go nie zabrałeś mimo obietnic, ty sukinsynu. — Och, nie... Evelyn, bardzo mi przykro. Naprawdę. Zupełnie zapomniałem. — Powiedz to Samuelowi. Tak się cieszył, że zobaczy wyścigi samochodowe, chociaż osobiście byłam temu przeciwna. — Posłuchaj, czy Sammy jest tam z tobą? — Jest w szkole, ty idioto, a gdzie ma być o tej porze? A poza tym on ma na imię Samuel. — Do diabła, przecież on ma dopiero dziesięć lat. Posłuchaj, miałem wczoraj pilną robotę, której nie mogłem odwołać. — To jest twoja wersja. Może kiedyś bym ci uwierzyła. Przyznaj, że po prostu zapomniałeś o swoim synu. A przy 32 okazji, Joe, jak tam twoje życie seksualne? Wciąż sypiasz ze zwierzętami? Ty byłaś jednym z nich, pomyślał Creed. — Powiedz mu, że mi przykro, Evelyn — powiedział do byłej żony. — Postaram się jakoś mu to wynagrodzić w przyszły weekend. — Nie dostaniesz go w przyszły weekend. Wolno ci widywać się z nim co dwa tygodnie. Według mnie i tak za często. Mój Boże, powinnam opowiedzieć w sądzie całą prawdę o tobie. — Przecież powiedziałaś, Evelyn. Gdy Sam wróci do domu, powiedz mu, żeby do mnie zadzwonił, dobrze? — Nie. — Nie zmieniłaś się ani na jotę, kochanie. Wciąż jesteś taką samą jędzą. — Odpierdol się. — Z przyjemnością -— wymamrotał. —- Co mówisz? —•— Powiedziałem, że w takim razie ja do niego zadzwonię. — Nie będzie chciał z tobą gadać. Obraził się. — W takim razie będzie mi trudno znaleźć jakiś sposób, aby go przeprosić. — To twój problem. Jak zawsze miło mi się z tobą gawędziło, Evelyn. Połączenie zostało przerwane. Creed pokręcił mieszadłem koreksu energiczniej, niż to było konieczne, przeklinając w duch, że zapomniał o spotkaniu z synem. Gówniarz będzie się teraz dąsał całymi tygodniami. W rzeczywistości robił zdjęcia w domu pewnego giganta przemysłu komputerowego, który urozmaicał swoje bezbarwne życie wystawnymi przyjęciami. Paparazzi i dziennikarze zajmujący się plotkami towarzyskimi byli tam mile widziani, jako że geniusz komputerowy dbał o to, aby postrzegano go nie tylko jako megaumysł, ale także duszę towarzystwa. Jego goście, którzy bez skrupułów korzystali z bezpłatnego żarcia i trunków, nie dawali po sobie poznać, 33 że uważają go za cholernego nudziarza, a zdanie całej reszty świata się nie liczyło. Niemniej, opisy wystawnych przyjęć zilustrowane fotografiami zajmowały niewielką część kolumny towarzyskiej, co w części wyrównywało rachunek. Nie był to jednak wystarczający powód, mogący usprawiedliwić niewidzenie syna, pomyślał Creed, ale lepszy niż żaden. Gdy zadzwonił zegar ciemniowy, wylał wywoływacz z koreksu i wlał przerywacz. Po chwili powtórzył tę samą czynność z utrwalaczem. Starannie wypłukał film i umieścił w suszarce, po czym przeszedł do pokoju obok, usiadł na kanapie i zaczął przeglądać notatnik ze zleceniami na ten tydzień. Nie mógł powstrzymać ziewania; tego ranka wyjątkowo wcześnie wstał, a nigdy nie kładł się spać przed północą. Nie minęło kilka minut, a zmorzył go sen. Ktoś nachylał się nad nim. Przygniatał do kanapy. Czuł cuchnący oddech i jego ciepło. We śnie przeląkł się, ale teraz, kiedy powracał do świadomości, przeraził się jeszcze bardziej. Lecz to coś — ten wielki ciężar przygniatający jego pierś — sprawiało, że czuł się bezbronny i nie potrafił otworzyć oczu. Siłą woli zmusił się do wysiłku, aby przezwyciężyć ociężałość, otworzyć oczy. Musi stawić temu czoło, cokolwiek to jest. Powieki ciążyły mu jak ołowiane płyty. Oddychał z trudnością. Musi walczyć... musi otrząsnąć się ze snu. Musi się obudzić... otworzyć oczy, musi... Udało się. — Wynoś się stąd! Creed otrząsnął się i poderwał na równe nogi. Grin spadła na podłogę i wbiwszy pazury w dywanik, pośliznęła się razem z nim po lakierowanych deskach. 34 Rzucił w kota poduszką. Grin zamiauczała i popędziła w stronę schodów. — Jezu Chryste! — wykrzyknął. — Mogłaś mnie przyprawić o zawał! Rozmasował pierś, powoli przywracając sercu normalny rytm. Minęły może dwie minuty, zanim udało mu się uspokoić rozdygotane nerwy. — Och... — Spojrzał na zegarek, przypomniawszy sobie o negatywie w suszarce. Spał dwadzieścia minut. Poszedł do ciemni i wyjął błyszczącą błonę z suszarki. — Sucha jak jaja pasikonika — wymamrotał ziewając. Na szczęście nie była uszkodzona. Pociął negatyw na sześć równych części i oznaczył je rapidografem, a następnie zamknął drzwi ciemni i zapalił pomarańczowe światło. Ziewając, położył negatywy na arkuszu papieru fotograficznego i docisnął szklaną płytą. Naświetlił papier i włożył do kuwety z wywoływaczem. Po zakończeniu obróbki zapalił jasne światło i obejrzał odbitkę stykową. Postać klęczącego mężczyzny obróconego tyłem do obiektywu. A tutaj zaledwie biała plamka — twarz zboczeńca w chwili, gdy odwrócił się w stronę Creeda, nic poza tym. Co go tak zafrapowało? Dlaczego zainteresował się tym wariatem? To instynkt, odpowiedział sobie w myślach. Lata pracy spędzone na węszeniu i tropieniu. Wiedział, że za tym kryje się coś więcej i zżerała go ciekawość, co to jest. Wsunął negatyw do powiększalnika, kładąc na maskownicy następny arkusz papieru. Zwykle, po ustawieniu ostrości, robił próbkę, by dokonać retuszu, tym razem jednak zdecydował się na zwykłą dwudziestosekundową ekspozycję. Coś było nie w porządku z negatywem, ale nie potrafił powiedzieć co. Włączył lampę powiększalnika, podniósł papier i włożył go do kuwety z wywoływaczem. Po kilku sekundach zaczęły rysować się pierwsze kontury. 35 Delikatnie poruszając kuwetą, czekał, aż pojawią się odcienie szarości i czerni, by można rozpoznać postać na zdjęciu. Sylwetka cmentarnego szaleńca pojawiła się jakby z mgły — podeszwy butów, fałdy płaszcza i lekko obrócony tułów. W tle trawa zabarwiona na pomarańczowo w świetle ciemniowej lampy oraz sąsiednie nagrobki i drzewa. Powoli zarysowywały się ramiona mężczyzny, z rękoma ukrytymi przed obiektywem, wyciągniętymi do przodu. I wreszcie głowa, zwrócona w kierunku obiektywu, z twarzą pokrytą gęstą siecią zmarszczek. Creed ze zdumienia szeroko otworzył usta. Doskonale pamiętał oczy szaleńca. Ich zimne spojrzenie przeraziło go nie na żarty. Tymczasem nie było ich na zdjęciu. Pochylił się nad fotografią sądząc, że źle widzi. Tam, gdzie powinny znajdować się oczy mężczyzny, widniały czarne plamy. Dwie czarne plamy, które błyskawicznie zaczęły się rozprzestrzeniać, przesłaniając całą pooraną bruzdami zmarszczek twarz. Rozdział 4 Czyż nie byli najmodniejszymi z modnych, najbardziej yuppie spośród wszystkich yuppies? Mężczyźni w luźnych garniturach, z włosami błyszczącymi od żelu, zaczesanymi gładko do tyłu, czasem zebranymi w kitkę, w koszulach zapiętych pod szyją, przeważnie bez krawatów. Kobiety ubrane głównie na czarno, w spódniczkach tak krótkich, jak to tylko możliwe lub w luźnych spodniach mogących z powodzeniem pomieścić hipopotama. Rozmowy przytłumione i pozbawione emocji. Creed zszedł po schodach i wmieszał się w tłum rekinów biznesu reklamowego, rozglądając się za znanymi twarzami godnymi uwiecznienia na zdjęciu. Może trafi się jakiś Saatchi albo Tim Bell, ktoś przedkładający urojony świat reklam nad rzeczywistość, najlepiej o wysokiej pozycji społecznej lub zagmatwanym życiu osobistym, które byłoby w stanie zainteresować czytelników gazet. Wysoki chłopak o bladej twarzy i nastroszonych włosach dojrzał aparat fotograficzny w ręku Creeda i zesztywniał w pozie wyczekiwania, wpatrując się z nadzieją w reportera. Fotograf minął go obojętnie. Nastolatek, którego ubranie było równie niedopasowane, choć nie tak drogie, jak tych, o których ocierał się na przyjęciu, z pewnością był studentem szkoły filmowej mającym nadzieję na jedną z dorocznych nagród 37 ufundowanych przez Bensona & Hedgesa dla przemysłu reklamowego. Firma ta tym sposobem pragnęła udowodnić, iż w takim samym stopniu promuje reklamową estetykę, jak na przykład raka płuc. Mijając chłopaka, Creed prawie fizycznie odczuł, jak rozwiewają się jego nadzieje na zdjęcie. Fotograf wziął kieliszek białego wina z tacy niesionej przez kelnerkę i przechadzając się wśród gości, skierował się w róg sali (kąty nie są odpowiednim miejscem dla ludzi w branży reklamowej), gdzie położył na podłodze torbę ze sprzętem. Popijając wino, z nikonem sterczącym dumnie na piersi, jak karykaturalnie przemieszczony fallus, postanowił dokładnie przyjrzeć się obecnym. Dostrzegłszy George'a Melly'ego, ubranego w tradycyjny dwurzędowy garnitur w prążki, modlił się w duchu, aby obecność starego jazzmana ograniczyła się tylko do wręczenia nagród — miał za sobą zbyt długi i męczący dzień, żeby słuchać jego śpiewu. Zauważył kilka znajomych twarzy, ale żadna z nich nie zasługiwała na czarno-białe zdjęcie, nie mówiąc już o kolorowym. W galerii dwa telewizory na wysokich stojakach na okrągło pokazywały reklamy telewizyjne i fotograficzne nominowane do nagród. Według Creeda wszystkie były wysokiej klasy. No i na pewno musiały sporo kosztować, pomijając studenckie wprawki. Ciekawe, ile z nich zostanie wykorzystanych i spełni swoją rolę? A zresztą, kogo to obchodzi? Wielkie sumy przeznaczane na kampanię reklamową i wykorzystywanie egzotycznych plenerów zdjęciowych stały się regułą w tej branży. Dla twórców najważniejszy był następny szczebel w karierze, a nie promowany produkt. Nawet klienci, którzy za to wszystko płacą, bez sprzeciwów łożą na dalszą karierę artystów (choć z drugiej strony, taka działalność jest wyłączona z opodatkowania, prawda?). — Wspaniała praca, nieprawdaż? Głos brzmiał miękko i przyjaźnie. Creed odwrócił się do dziewczyny i uśmiechnął a la Mickey Rourke. 38 — Wspaniała — przytaknął. Była jego wzrostu, a na dodatek bardzo ładna: idealna partnerka dla każdego bohatera. Może nawet za dobra, jak dla Creeda. — Joe Creed, prawda? Przytaknął skinieniem głowy. — Nie mieliśmy przyjemności się poznać. — Nie. Ale widywałam cię tu i tam. — I wprost konałaś z niecierpliwości, żeby się przedstawić. Nawet się nie uśmiechnęła. — Rzeczywiście, nie mogłam się powstrzymać. Do widzenia. Oderwał się od ściany i wyprostował w momencie, kiedy dziewczyna zabierała się do odejścia. — Hej, zaczekaj. Zacznijmy od nowa. Przystanęła. — Czy tym razem będzie lepiej? — A czy może być jeszcze gorzej? Wreszcie na jej twarzy pojawił się cień uśmiechu. — Podeszłam, bo robisz wrażenie strasznie znudzonego. — Aż tak się to rzuca w oczy? Tym razem uśmiechnęła się na dobre. — Nie pasujesz do tego towarzystwa, chociaż pozory mylą. Większość z obecnych obdarzona jest ogromnym talentem. Pracują szybko i bardzo ciężko w dziedzinie niesłychanie konkurencyjnej. — Czy ty także jesteś z branży? Wy buchnęła urywanym śmiechem. — Zgadza się. Może niepotrzebnie bronię ich i siebie. Skinęła głową w stronę gości. — Skąd wiedziałaś, jak się nazywam? — Zanim podeszłam, spytałam o ciebie jedną z dziewczyn pracujących w galerii. Masz niezłą reputację. Dość dwuznaczną. Zrobił skruszoną minę. 39 — Czy nie przeszkadzam ci w pracy? — spytała, odsuwając się na bok, aby nie zasłaniać mu widoku. — Żartujesz? Nic nie jest w stanie uratować tej smętnej imprezy, chyba że stary George zrobi z siebie pośmiewisko. Masz ochotę na drinka? Można wiedzieć, jak masz na imię? — Dzięki za drinka, a na imię mi Cally. — To zdrobnienie od...? — Po prostu Cally. — Aha. Creed rozejrzał się po sali, udając, że kogoś szuka, lecz kiedy dziewczyna podążyła za jego wzrokiem, szybko otaksował jej sylwetkę. Przyłapała go na tym, ale nie dała tego po sobie poznać. — Czy mogę poprosić cię o przysługę? — spytała. Z żalem zdał sobie sprawę, że ani urok osobisty, ani chęć zabawienia znudzonego fotoreportera nie przywiodły jej do niego. — Jestem do usług — powiedział, starając się, by nie zauważyła jego rozczarowania. — To w zasadzie drobnostka. Zresztą nie chodzi o mnie, a o jednego z moich znajomych. Prawdę powiedziawszy, o mojego szefa. Creed stracił całe zainteresowanie dziewczyną. Dopił resztkę wina i pomachał pustym kieliszkiem w stronę stojącego opodal kelnera. Młody człowiek, który miał na sobie luźne czarne spodnie i równie obszerną białą koszulę (oczywiście zapiętą pod szyją, lecz bez krawata lub muszki), prędko zbliżył się i podsunął tacę z drinkami. Creed sięgnął po kieliszek czerwonego wina. — Pracuję w firmie zajmującej się produkcją reklam — powiedziała po chwili, próbując ponownie zwrócić jego uwagę. — Nazywa się Page Lidtrap. Realizujemy reklamy telewizyjne i kinowe, materiały promocyjne dla dużych przedsiębiorstw oraz filmy instruktażowe: w zasadzie wszystko. — Zdawała sobie sprawę, że nie zdołała wzbudzić jego zainteresowania. — Właśnie przygotowujemy pierwszy film pełnometrażowy. To wielka dla nas szansa. 40 — Parker i bracia Scott biją was na głowę. — Bardzo chcielibyśmy im dorównać. — Starając się nie zwracać uwagi na kpiący wyraz jego oczu, ciągnęła dalej. — Rzecz w tym, iż dobrze by nam zrobiło, gdyby prasa zainteresowała się nami. Potrzebne nam większe wsparcie finansowe, a sam doskonale wiesz, jak ważna jest popularność. — Nie, nie znam się na tym. To nie moja specjalność. — W takim razie musisz uwierzyć mi na słowo. Sława jest w stanie otworzyć nam wiele drzwi, chociaż często i to nie skutkuje. Gdyby nie fakt, że dziewczyna była naprawdę ładna, Creed dawno już kazałby jej spływać, lecz jej ciało było niezwykle apetyczne, a im dłużej przyglądał się jej twarzy, tym wydawała mu się piękniejsza. Włosy dziewczyny także robiły sympatyczne wrażenie — ciemnoblond, średniej długości, zaczesane do tyłu. — Uważasz, że mógłbym uczynić cię sławną? — Nie mnie. Naszego dyrektora, Daniela Lidtrapa. Nie chodzi o to, by uczynić go sławnym. Zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, ale gdyby jego twarz zaczęła pojawiać się w kolumnach towarzyskich i kolorowych magazynach, stałby się osobą ogólnie znaną. To, o co prosiła, było typowe. Nawet większość znanych osób robiła wszystko, by ich nazwiska i podobizny ukazały się w druku. Dopiero kiedy uzyskali status supergwiazdy, udawali, że im na tym nie zależy. Creed nie znał nikogo wśród znanych, kto nie zabiegałby (otwarcie lub skrycie) o publiczne zainteresowanie, gdyż tak naprawdę słynni ludzie uwielbiają szum wokół własnej osoby i nie potrafią bez niego żyć. Jeśli chodzi o skandale, to wiele spośród „sekretnych" romansów toczyło się w najpopularniejszych klubach i restauracjach, dostarczając redaktorom rubryk towarzyskich i paparazzi kaca moralnego na skutek ich wykrycia. Jednak tym, czego dziewczyna zdawała się nie rozumieć, był fakt, iż Creed nie miał wpływu na to, co w ostateczności pojawiało się w gazecie. On jedynie 41 dostarczał film redaktorowi działu fotograficznego, który wraz z autorem tekstu decydował o doborze zdjęć. A ponieważ ten — jak mu tam? — Traplid, był kimś kompletnie nieznanym, nie miał najmniejszych szans, by jego nazwisko ukazało się w prasie. Uśmiechnął się szeroko. — Bo ja wiem, może uda mi się coś zrobić... Uśmiech rozjaśnił jej twarz i zauważył, że przednie zęby dziewczyny były lekko nierówne. Była to drobna niedoskonałość, która w paradoksalny sposób podnosiła jej atrakcyjność. Gdyby Creed zadał sobie trud głębszego zastanowienia się nad tym, doszedłby do wniosku, iż ten drobny feler w jakiś sposób czynił dziewczynę dostępniejszą, sprowadzał jej urodę do realnego wymiaru. — Ale przysługa za przysługę — dodał. Wydawała się zaniepokojona, ale wciąż się uśmiechała. — Zjemy razem obiad, ale ty stawiasz. — Daniel jest tam. — Wskazała ręką miejsce pod jednym z dużych telewizorów. — Ten wysoki z kędzierzawymi włosami obok faceta z brodą. Creedowi nie spodobał się od pierwszego spojrzenia. Był za wysoki i za przystojny. Jego ciuchy na pewno pochodziły od Armaniego albo od kogoś-kto-właśnie-jest-najmodniej-szy, a „naturalne" loki zostały tak ufryzowane, by miękko opadały na kołnierz koszuli. On i Cally tworzyli wspaniałą parę i Creed zastanawiał się, czy nie jest daleki od prawdy. — Jedna z jego reklam telewizyjnych uzyskała nominację do nagrody — powiedziała Cally. Jasne, że tak, pomyślał Creed, lecz zupełnie nie zrobiło to na nim wrażenia. — Pstryknę mu jakieś zdjęcie przed wyjściem — obiecał dziewczynie — ale musimy znaleźć jakieś ciekawsze tło. Możemy to omówić przy obiedzie. Dziewczyna wahała się tylko przez chwilę. — Byłoby świetnie, ale nie dziś. Jestem już umówiona po ceremonii wręczenia nagród. 42 — Dobra. Posłuchaj, tu masz mój numer. — Z torby ze sprzętem wyjął wymiętą wizytówkę. — Zadzwoń, jak będziesz mogła, dobrze? — Nie wiem, czy... Creed uśmiechnął w typowy dla siebie sposób, układając usta w chytry grymas, więc dziewczyna nie była przekonana o jego dobrych intencjach. Przynajmniej był na tyle przebiegły, że nie zdobył się na otwartą propozycję. — Nie przejmuj się. Jakoś to załatwimy — powiedział. Trzymała wizytówkę Creeda tak jak wygrany los loteryjny. — Dobrze, zadzwonię. Skinął głową na pożegnanie, a dziewczyna wmieszała się w tłum gości. Może coś z tego będzie, pomyślał patrząc w ślad za nią. Nawet na pewno... Creed przemierzył całą długość baru „Langan's Brasserie", mrugając po drodze do jednego z barmanów, aż znalazł się w miejscu, gdzie nie był widoczny z głównej sali restauracyjnej. Sprawiał wrażenie gościa, gdyż torbę zawierającą sprzęt fotograficzny zostawił w samochodzie zaparkowanym przed restauracją. Pochylił się nad kontuarem baru i półgłosem odezwał do barmana: — Czy już jest? — Od dwudziestu minut — potwierdził tamten. — Je przystawki. — Czy Anjelica jest z nim? — Nie jestem pewien. — Co to znaczy, że nie jesteś pewien? Tak albo nie. — Siedzi w towarzystwie jakiejś kobiety, ale ona nie jest podobna do Anjeliki. Może zmieniła uczesanie, bo ja wiem. — Barman wzruszył ramionami. Creed rozejrzał się ostrożnie, bezmyślnie uderzając dłonią o blat lady. — Jest z nim jeszcze ktoś? 43 Informator potrząsnął przecząco głową. — Nie. Nikt znany. Napije się pan czegoś? — Daj mi kawę. A do tego szklankę irlandzkiej whisky. — Czystej? — Tak, i bez lodu. Od rana jest mi zimno. Odebrał telefon będąc jeszcze w galerii — zawsze starał się zostawiać wiadomość nagraną na taśmie swojej automatycznej sekretarki, podając miejsce aktualnego pobytu. Barman, który właśnie go obsługiwał, powiedział, że Jack Nicholson jest w mieście i zarezerwował stolik dla pięciu osób w „Langan's Brasserie" na dzisiejszy wieczór. Creed postanowił nie tracić czasu w galerii. Przed wyjściem zrobił jednak kilka fotek kędzierzawemu szefowi Cally. Dziewczyna robiła wrażenie zadowolonej, niewykluczone więc, że ten niewielki w sumie wysiłek przyniesie jakieś realne korzyści. Traplid albo — jak mu tam było? — Pratlid robił wrażenie wyraźnie znudzonego zabiegami Creeda, choć ustawił się w stronę obiektywu półprofilem, który widocznie uważał za bardziej fotogeniczny. Whisky rozgrzała Creedowi przełyk i prędko wypił kawę, by złagodzić pieczenie w gardle. Barman odszedł do innego gościa, a Creed obmyślał plan działania. Trzeba było ustalić, czy kobietą towarzyszącą Nicholsonowi była rzeczywiście Anjelica Huston. Obie gwiazdy kina od lat wiodły burzliwy romans, przerywany i od nowa nawiązywany. Mówiło się, że stary John Huston, słynny reżyser i ojciec Anjeliki, wymógł na łożu śmierci od Nicholsona przyrzeczenie, iż z jego córki uczni porządną kobietę. Historia była wyssana z palca, ale należała do tych, które uwielbiała plotkarska prasa. Jakie powinno być zdjęcie? Absolutnie trzeba się postarać, żeby uwiecznić ich razem. Fizyczna bliskość dwojga aktorów pomoże dziennikarzowi uprawdopodobnić historię romansu. Dla kogoś spoza branży fakt wspólnego zjedzenia obiadu w eleganckiej restauracji nie jest dostatecznym dowodem na istnienie intymnego związku, ale dla każdego 44 paparazzo i pismaka z brukowej prasy był to dowód niepodważalny. Problem był w tym, iż Jack Nicholson jest prawdziwym „diabłem" i żartownisiem, który wprost uwielbia płatać figle uganiającym się za nim dziennikarzom i fotoreporterom. Uwielbia droczyć się z nimi. Creed wiedział, że jedyny dogodny moment do zrobienia zdjęcia nastąpi wtedy, gdy oboje będą wychodzić z restauracji. Kiedy znajdą się już na zewnątrz, na pewno każde pójdzie w swoją stronę, choćby tylko po to, żeby utrudnić robotę takim jak on. Ktoś dyskretnie poklepał go po plecach. Creed odwrócił się i ujrzał dwóch przedstawicieli ekstraklasy paparazzi: Richarda Younga i Davida Benetta, mijających go, by zająć miejsce w salce barowej, stanowiącej doskonały punkt obserwacyjny drzwi wejściowych. Creed poczuł, że ogarnia go wściekłość. Wieść rozniosła się i za chwilę na chodniku przed restauracją zaroi się od paparazzi. Sam fakt, iż Creed, Young i Benett myszkowali w środku mógł dla rywali z branży być sygnałem, że na coś się zanosi. Na pewno dojdzie do przepychanki, kiedy każdy będzie chciał zająć najdogodniejszą pozycję do zrobienia zdjęć. Cholera! Jakby było tego mało, na horyzoncie pojawił się Bluto i zagadywał dziewczynę odpowiedzialną za rezerwację stolików. Niewielu ludzi z branży żywiło sympatię do Creeda, ale absolutnie wszyscy pogardzali filutem. Był niewysokim, tęgim facetem, który zawsze ubierał się na czarno. Miał podwójny podbródek obrośnięty krótką kędzierzawą brodą, który zlewał się z tłustą szyją. Natura obdarzyła go wydatnym nosem i krzaczastymi czarnymi brwiami, które zrastały się tuż pod niskim czołem. Włosy miał równie krótkie i kędziarzawe jak brodę. Wyglądał jak japoński zapaśnik sumo, a jego prawdziwe nazwisko było trudne do wymówienia, więc nikt nie zawracał sobie nim głowy. Zauważył siedzącego przy barze Creeda i rzucił mu 45 wrogie spojrzenie. Obaj zbyt często mieli ze sobą na pieńku, aby stać ich było na jakąkolwiek wzajemną pobłażliwość. Creed uniósł szklankę w jego kierunku w sposób wyrażający lekceważenie. Kiedy Bluto zniknął za obrotowymi drzwiami restauracji, Creed natychmiast odzyskał lepszy humor. Gdy gwiazdy filmowe i towarzyszące im osoby spożywały posiłek, Creed miał wiele czasu na myślenie. Zazwyczaj rozmyślał o czekających go zadaniach, lecz tym razem skupił się na zdarzeniach z tego popołudnia. Nie dawała mu spokoju myśl o czerniejącym wizerunku twarzy zboczeńca na odbitce. Próbował użyć innego papieru, ale nie udało się powstrzymać tajemniczej plamy rozlewającej się po powierzchni odbitki. Nie pomogło nawet zastosowanie świeżego roztworu wywoływacza. Za każdym razem otrzymywał jednolicie czarny arkusz błyszczącego papieru. To było niewytłumaczalne i cholernie irytujące. Gdy próbował uzyskać odbitkę z następnej klatki, wszystko było w porządku. Naświetlił następną. Jeszcze jedną. Znowu dobrze. Wtedy wrócił do kadru, od którego zaczął. Tak jak poprzednio, ciemne plamy zamiast oczu rozlały się po powierzchni zdjęcia jak czarny atrament. Creed zdał sobie sprawę z czegoś, co mogło wydawać się absurdalne. Nie dawał się prawidłowo naświetlić ten kadr, na którym wariat patrzył prosto w obiektyw aparatu. Było to zdjęcie wykonane dokładnie w chwili, gdy tamten wykrył obecność reportera. I co z tego? Przecież to niczego nie tłumaczy. A więc dlaczego, do diabła? — Są przy deserze i kawie. Creed spojrzał nieprzytomnie. — Są przy deserze i kawie — powtórzył półgłosem barman i natychmiast się oddalił. Creed błyskawicznie powrócił do rzeczywistości. Podniósł się ze stołka stwierdziwszy, że jego dwaj znamienici koledzy (słowo „rywale" chyba byłoby bardziej odpowiednie, gdyż w tej branży nie ma miejsca dla kolegów) już wyszli. Starał 46 się nie dawać po sobie poznać, że jest podekscytowany. Bez względu na długość stażu pracy każdy paparazzo odczuwa dreszcz emocji przed decydującą chwilą. Rzecz w tym, że bardzo łatwo można popełnić błąd, przegapiając właściwy moment. A to zazwyczaj oznacza, że wyczekiwanie i planowanie diabli wzięli. Poza tym, przegapienie stosownej chwili godzi w ambicję i osłabia poczucie własnej godności. Creed poczuł nagły przypływ adrenaliny, któremu towarzyszyło wewnętrzne dygotanie. Jego organizm przygotowywał się do wykonania zadania. Zarówno doświadczeni fachowcy z branży, jak i debiutanci denerwowali się w tym momencie, choć nikt się do tego nie przyznawał. Pragnąc udanego zdjęcia, w duchu modlili się o fotografię, która mogłaby uczynić ich nieśmiertelnymi i zapewnić materialny dobrobyt. Creed ruszył do drzwi i, obejrzawszy się szybko, zlustrował salę restauracyjną w kształcie litery L. Jak zwykle była wypełniona do ostatniego miejsca. Udało mu się wypatrzyć objekt zainteresowania: Nicholson siedział zwrócony do niego plecami, lecz mimo to Creed go rozpoznał. Po przeciwnej stronie stolika była ona, Anjelica. Rzeczywiście musiała ufarbować włosy na rudo, jednak nie miał najmniejszych problemów z rozpoznaniem jej pięknej twarzy. Nerwowy skurcz żołądka stał się jeszcze bardziej dokuczliwy i przesunął się do gardła. Nie zważając na rzucane mu pogardliwe spojrzenie maitre d'hotei który wylewnie żegnał jednego ze swoich lepszych klientów, Creed otworzył drzwi i wyszedł na mroczną ulicę. Większość paparazzi zebrała się po drugiej stronie jezdni. Creed ruszył prosto do swojego suzuki, otworzył drzwi od strony pasażera i sięgnął po torbę. Sprawdziwszy ustawienie pierścieni obiektywów w obu aparatach (rzadko stosował inną przesłonę niż F8 przy czasie jednej sześćdziesiątej sekundy i czułości filmu 400 ASA), uruchomił zasilanie lamp błyskowych i zawiesił nikony na szyi. Dopiero wtedy przyłączył się do grupy fotoreporterów. 47 Bluto, jak zwykle, działał samotnie. Skulił się w bramie opodal swojej srebrnej toyoty Celiki i wyglądał niczym posępny troll z bajki. Konkurenci powitali Creeda bez większego entuzjazmu, a on podszedł do nich tylko po to, by przekonać się, kto stawił się na „posterunku". Jak zwykle miał do czynienia z fachowcami i amatorami. Młodsi byli szybsi i umieli lepiej się przepychać, ale nie potrafili zaplanować misternej pułapki na fotografowany obiekt, tak jak starzy wyjadacze z branży. Prócz tego brakowało im instynktu, wyczucia, aby we właściwej chwili wcisnąć spust migawki. Właśnie to jest największym problemem, czasami także dla doświadczonych fachowców. Jak uchwycić postać, by fotografia sama „opowiadała" historię. Dzieciaki — Creed określał tak wszystkich poniżej trzydziestki — nie wiedzą, że najważniejsze w tym wypadku jest sfotografowanie Anjeliki, najlepiej w objęciach Nicholsona. Na pewno połowa z nich ruszy do ataku, gdy przed restauracją pojawi się ktokolwiek ze świty słynnego aktora. Creedowi zależało, by znaleźć się przed tłumem fotoreporterów i uniknąć popychania, szarpania i mieć pewność, że w najważniejszym momencie nikt nie zasłoni mu widoku. Wymienił zdawkowe uwagi z kilkoma oczekującymi, po czym odszedł, cały czas obserwując wejście do restauracji. Benett opierał się o maskę swojego czerwonego porsche i rozmawiał półgłosem z Youngiem. Ci dwaj doskonale wiedzieli, o co chodzi i na pewno zrobią wszystko, by w odpowiedniej chwili znaleźć się w dogodnej pozycji. Minęło jeszcze dobre dwadzieścia minut, zanim wśród paparazzi zapanowało nagłe ożywienie, a chwilę później bezładna gromada ruszyła przez jezdnię pochłonięta jedną myślą: jak dla potomności utrwalić interesujące wydarzenie (albo, mówiąc bardziej prozaicznie, jak zarobić następne parę dolcćw). Creed zareagował właściwie i znalazł się przed wszystkimi. Obserwował wnętrze lokalu przez wysokie okna restauracji i dostrzegł moment, w którym aktor wstał 48 od stołu. Wyczekał jednak do ostatniej chwili, zanim zdecydował się podejść do obrotowych drzwi lokalu (gdyby podszedł prędzej, za wcześnie zaalarmowałby pozostałych). Zajął pozycję w odległości zaledwie półtora metra od wejścia. Jego aparat był uniesiony, a palec spoczywał na spuście migawki. Stanął pewniej na nogach, słysząc za plecami odgłosy zbliżającej się szarańczy. Otworzyła się połowa obrotowych drzwi i pojawił się w nich mężczyzna. Obca, nieznana twarz. Ale była z nim Anjelica. Z nim, nie z Nicholsonem! Rozległy się niezliczone trzaski migawek i błyski lamp. Anjelica uśmiechnęła się do reporterów, a mężczyzna natychmiast poprowadził ją w stronę zaparkowanego opodal samochodu. Dopiero wtedy w drzwiach pojawił się Nicholson z sardonicznym uśmieszkiem na twarzy. Skubaniec! Zrobił to celowo. Wysłał kochankę przodem! — Spokojnie, chłopaki — odezwał się, szczerząc zęby w uśmiechu. Reporterów ogarnęło prawdziwe szaleństwo. Błyski lamp zlewały się w jeden snop światła, a zewsząd rozlegały się okrzyki: „Jack, spójrz tutaj! Uśmiechnij się jeszcze raz, Jack!", które brzmiały jak dziwna litania. Wszyscy wychodzili z siebie, żeby zrobić najlepsze zdjęcie. Wszyscy, z wyjątkiem jednego. Joe Creed leżał na chodniku. Ktoś — wiedział kto — uderzył go łokciem w skroń w momencie, kiedy aktor stanął w progu. Mamrocząc przekleństwa, podniósł się, a tłum reporterów popędził już w ślad za Nicholsonem, a właściwie przed nim. Paparazzi cofali się przed aktorem, cały czas pstrykając zdjęcia. Wpadali przy tym na siebie, potykali się, ale żaden z nich się nie przewrócił. Creed początkowo podążył za nimi, lecz po chwili rozszyfrował zamiary aktora i wszedł pomiędzy dwa samochody zaparkowane przed restauracją. 49 Nicholson nagle zatrzymał się przy krawężniku i, ku zdumieniu wszystkich, przeszedł na drugą stronę ulicy, gdzie nie stało żadne auto. Wskutek zamieszania Creed zdołał zrobić kilka pełnowartościowych zdjęć i tym razem nikt z rywali nie zdołał mu w tym przeszkodzić. Wszyscy, oprócz Creeda, który kilka lat temu był świadkiem takiej samej sztuczki, pobiegli za gwiazdorem. Rozległ się odgłos uruchamianego silnika samochodu. Ford Scorpio zaczął toczyć się wzdłuż krawężnika. Fotograf usunął się nieco i zauważył, że kierowca samochodu pochyla się, by otworzyć jedne z drzwi. Nagle Nicholson podbiegł do wolno ruszającego samochodu, wykonując wspaniały manewr, który wszystkich zaskoczył. Creed zrobił mu kilka zdjęć oraz zdołał uchwycić moment, w którym tamten wskakuje do auta. Scorpio ruszył ostro. Minęło dobrych kilka sekund, zanim zdumieni paparazzi rozeszli się do swoich samochodów. Aktor chciał w ten sposób opóźnić pościg i uniemożliwić ustalenie, w którym hotelu się zatrzymał. Sztuczka odniosła pożądany skutek, gdyż tylne światła samochodu właśnie znikały za rogiem Stratton Street. W takich sytuacjach Creed zwykle podejmował wyzwanie. Nawet gdyby zgubił forda, mógłby przecież zacząć węszyć w okolicach najlepszych hoteli, by wyśledzić samochód zaparkowany gdzieś w pobliżu jednego z nich. Ale tego wieczoru miał już dość. To był wyjątkowo długi dzień, a wciąż pozostało mu kilka rzeczy do zrobienia, zanim będzie mógł spokojnie walnąć się do łóżka. Może to oznaka starzenia się. Może rzadziej pojawiał się dreszczyk emocji. A może po prostu gówno go to wszystko obchodziło. Podrzucił zrobiony film do laboratorium Dispatcha i pojechał do domu na zasłużony odpoczynek. A przynajmniej tak mu się zdawało. Rozdział 5 Creed spał niespokojnie z twarzą głęboko wtuloną w poduszkę, obejmując ją jak dziecko pluszowego misia lub ulubioną maskotkę. W przypadku Creeda poduszka była namiastką kobiety. Od czasu do czasu lubił sypiać sam (ostatnio nie miał w tym względzie wielkiego wyboru), ale ogólnie niezwykle cenił ciepło kobiecego ciała. Mamrocząc coś przez sen, przewrócił się na drugi bok. Nagle ocknął się i otworzył oczy. Światło ulicznej latarni, stojącej przy sąsiednim domu, sączyło się do wnętrza pokoju, ale było zbyt słabe, żeby rozproszyć mrok i wydobyć kształty sprzętów stojących w sypialni. Krzesło, na którym powiesił kurtkę, przypominało jeden z kamiennych nagrobków. Granatowy szlafrok, wiszący na drzwiach, równie dobrze mógł być zarysem obserwującej go postaci. Wysoka szafa na ubrania w rogu pokoju wyglądała jak wejście do grobowca. Ozdoby na obramowaniu kominka... Gwałtownie zamrugał oczami. Szlafrok leżał przecież na kołdrze (zimą marzły mu stopy, gdy spał samotnie). Nie poruszając głową spojrzał w stronę drzwi. Musiał się pomylić. Nikogo tam nie było. Zmarszczył brwi. Przecież jest prawie pewien, że coś... 51 Ależ z niego głupiec. Oczywiście, to musiało mu się przyśnić. Przekręcił głowę, trąc szorstkim zarostem o tkaninę poduszki. Jeszcze tego brakowało! Zaczynani mieć problemy ze spaniem! Nie mogę zapaść w głęboki sen. Przewracam się z boku na bok i budzę co chwila, po czym znowu odpływam w niebyt. Mózg nie odpoczywa, ot co. Może papieros zdoła uspokoić skołatane nerwy. Nie, jestem zbyt zmęczony, żeby po niego sięgnąć. Muszę wypocząć, mam przed sobą kolejny ciężki dzień. Co by tu zrobić? Liczyć barany? Nie, kilka głębokich wdechów i wydechów powinno pomóc. Sześć sekund na wdech, osiem na wydech. Trzeba oddychać przeponą, wypełnić każdy zakątek płuc, wypuścić resztki tytoniowego dymu, który tam zalega. Raz, dwa, trzy... Przy trzecim wydechu ziewnął, czym zakłócił rytm ćwiczenia. Zaczął od nowa. Zdołał policzyć do sześciu, kiedy usłyszał jakiś odgłos. Wstrzymał oddech. Co to było? Co to, do diabła, mogło być? Spojrzał na sufit. To Grin wałęsa się gdzieś na piętrze. Z pewnością. Koty lubią nocne życie. Ale Grin jest na to za leniwa. Rzadko budziła się, kiedy wracał do domu w środku nocy lub nad ranem. Jednak tym razem było inaczej. Może z bożą pomocą uda jej się złapać jakąś mysz! Może była mądrzejsza, niż sądził i zrozumiała jego pogróżki. Nie zawiedź mnie, Grin, dobierz się do dupy tym cholernym gryzoniom. Jednak hałasy były zbyt głośne jak na polującego kota. Raczej przypominały odgłosy ludzkich kroków. Po chwili usłyszał je znowu. Creed zesztywniał, Jezus Maria, ktoś chodzi na górze. Przełknął ślinę. Nadsłuchiwał dalej. Teraz zapadła cisza. Może po prostu skrzypi podłoga albo stare, wyschnięte belki stropu. Tak, tak, to na pewno to. Nie, tak nie „pracuje" drewno. — Chryste! — Creed wymamrotał prawie bezgłośnie, siadając na łóżku. Ktoś myszkuje na górze. Przez chwilę 52 intensywnie nadsłuchiwał, modląc się w duchu, by odgłosy się nie powtórzyły. Niestety. Zadrżał. Co, u diabła, powinien teraz zrobić? Pójść na górę i stawić czoło włamywaczowi? Za cholerę. Zadzwonić na policję? Ktokolwiek tam jest, na pewno usłyszy. I co wtedy? Lepiej czym prędzej zwiewać, odpowiedział sobie. Niech tamten robi co chce. W końcu, to tylko przedmioty. Własna skóra jest znacznie ważniejsza. I pewnie tak by postąpił, gdyby nie świadomość, że tajemnicze odgłosy dochodziły z pomieszczenia znajdującego się dokładnie nad sypialnią, gdzie mieściła się ciemnia fotograficzna Creeda. A tam znajdowało się to wszystko, co miało dlań największe znaczenie: kartoteki, archiwum, aparaty fotograficzne, zapas filmów i materiałów oraz inny cenny sprzęt, bez którego niemożliwe byłoby wykonywanie zawodu. Cholera, tam był kawał historii! Wszystko, co zdołał zgromadzić przez lata pracy w zawodzie fotoreportera, zdjęcia i diapozytywy, które zachował dla siebie (w większości nigdzie wcześniej nie publikowane). Efekty jego dwunastoletniej pracy. Dobra, chłopie, będziesz miał kłopoty. Nikt bezkarnie nie zdoła mi tego odebrać! Po moim trupie! Lecz zaraz opadły go wątpliwości. Zastanów się, Creed, przecież skradziony sprzęt i materiały fotograficzne można odkupić, zrobić nowe zdjęcia. Ten facet może być niebezpieczny. Co prawda policja twierdzi, że jest zwykle złodziejaszek bardziej przerażony od ofiary, ale przy jego pechu na pewno napotka zdesperowanego odważniaka. Creed zacisnął palce na poduszce. Tylko świadomość, że nie ma innego wyjścia, popchnęła go do działania. Sięgnął po szlafrok — nic bardziej nie czyni człowieka bezbronnym, jak własna nagość — zanim zdecydował się wychylić za drzwi. Wstrzymał oddech, uświadamiając sobie, że od dłuższej chwili nie dotarł do jego uszu żaden niepokojący dźwięk. Próbował się pocieszać — może rzeczywiście były, to tylko myszy. Albo szczury. Zadrżał. Wszystko możliwe. 53 Ba, nawet całkiem prawdopodobne. Te cholery potrafią narobić niezłego hałasu, tym bardziej że nocą każdy odgłos wydaje się wyraźniejszy, dodając do tego pracującą wyobraźnię. Jasne, szczury z powodzeniem mogły dostać się na poddasze budynku. Czy nie czytał gdzieś o tym, że niedługo te gryzonie zawładną miastem? Swoją drogą to dobry pomysł na książkę. W takim razie, gdzie podziewa się Grin? Dlaczego nie zrobi porządku z nieproszonymi gośćmi? Z miejsca, w którym stał, widział tylko przedpokój i część kuchni. Zastanawiał się, czy powinien wejść na górę i wystraszyć gryzonie. Jeśli to rzeczywiście były szczury. Od dłuższego czasu panowała cisza. A może intruz tylko czeka, aż głowa Creeda wyłoni się u szczytu kręconych schodów? Wpadł na pomysł, który był alternatywą dla działania mającego na celu odstraszenie zarówno zwierzęcia, jak i człowieka. Trzymając gałkę od drzwi sypialni, gotów w każdej chwili zatrzasnąć je od wewnątrz, zawołał: — No dobra, wiem, że tam jesteś. Właśnie zadzwoniłem na policję. Radzę ci wynosić się stąd, zanim nie będzie za późno. Miał nadzieję, że udało mu się ukryć jakikolwiek ślad paniki w głosie. Pogróżka pozostała bez odpowiedzi. Nie usłyszał odgłosów panicznej ucieczki. Spróbował jeszcze raz: — Masz jakieś cztery minuty, żeby się stąd wynieść. Tutejsza policja działa szybko. Zwiewaj, póki czas, i zapomnimy o całej sprawie! Kompletna cisza. Poczekał jeszcze chwilę, zanim zdecydował się sięgnąć do kontaktu, by zapalić światło w holu. Chryste, Creed, ale z ciebie panikarz, pomyślał z wyrzutem, czując się nieco pewniej w blasku lampy. Na górze nie ma nikogo. Nikogo. Musiał się przesłyszeć. Niemniej, skradając się na palcach, wszedł do kuchni i na wszelki wypadek wyjął z szuflady długi nóż do krojenia chleba. Stojąc u stóp schodów, spojrzał w ciemną przestrzeń ponad głową. Nie ma rady, Creed, musisz się sam przekonać, bo inaczej spędzisz resztę nocy nadsłuchując. 54 Postawił nogę na pierwszym stopniu, zatrzymał się na chwilę, po czym wszedł na następny. Raz kozie śmierć. Ruszył dalej. Był boso, więc stąpał cicho, choć nie całkiem bezgłośnie. Wkrótce jego oczy znalazły się na poziomie podłogi piętra. Powoli rozejrzał się dookoła. Serce podskoczyło mu do gardła. Z miejsca, w którym stał, nie był w stanie sięgnąć ręką do najbliższego wyłącznika, choć nie miało to żadnego znaczenia. Z otwartego pomieszczenia obok sączyło się pomarańczowe światło. Właśnie tam, w ciemni Creeda, stał przygarbiony człowiek o łysej czaszce, która w złotej poświacie wyglądała jak zachodzące słońce. Mężczyzna trzymał w ręku kawałek negatywu. Creed miał wrażenie, że palce intruza są niezwykle długie, zakończone szponami. Nieznajomy odwrócił potworną twarz w kierunku otworu w podłodze, skąd wyłonił się Creed, tak jakby na niego czekał. Creed nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, choć ogarnięty paniką umysł zdawał się krzyczeć: Cholera, wielki Boże, Chryste Panie... I już za chwilę pędził krętymi schodami w dół, zataczając się i z trudem łapiąc równowagę. Znalazłszy się w kuchni, wbiegł do holu i rzucił się w stronę schodów wiodących do wyjścia. Na nieszczęście, zaalarmowana hałasami Grin szła w jego kierunku, szukając schronienia u swego pana. Creed nadepnął na kota, który wydał z siebie przeraźliwy wrzask. Creed stracił równowagę. Rozpaczliwie wymachiwał rękami, szukając jakiegokolwiek oparcia. Bezskutecznie. Runął głową w dół, po czym przekoziołkował dwa razy, uderzając na koniec czołem w drzwi wejściowe, które aż zadrżały. Jęcząc, przewrócił się na wznak. Czuł, że traci przytomność. Spod półprzymkniętych powiek zdołał jeszcze dojrzeć ciemną sylwetkę majaczącą u szczytu schodów. — Nos... — wymamrotał w szoku, lecz nie dokończył, gdyż jego oczy zamknęły się jakby do snu, głowa opadła na ramię, a ręka zsunęła się z piersi bezwładnie na podłogę. Rozdział 6 Najpierw poczuł, że coś upada mu na twarz. Z trudnością otworzył oczy. Zobaczył trzy koperty leżące na jego piersi. Były brązowe — takie w jakich zwykle przesyła się rachunki. Ponownie stracił przytomność. Godzinę później, choć Creed naturalnie nie był świadom upływającego czasu, zbudziło go głośne pukanie do drzwi. Jęknął i nie ruszył się z miejsca. Pukanie się powtórzyło. Towarzyszył mu silny pulsujący ból w głowie. Ktoś mocno walił kołatką. Creed spróbował się podnieść, ale gwałtowny ruch spowodował nasilenie bólu. Podjął następną próbę, tym razem znacznie wolniej. — Panie Creed. Ktoś otworzył klapkę przy otworze na listy i damski głos odezwał się ponownie. — Panie Creed? — Oczywiście osoba za drzwiami nie miała pojęcia, jak blisko znajduje się gospodarz domu. — Okay... — Panie Creed! — Tym razem wołanie i łomotanie do drzwi było głośniejsze. — Okay, do jasnej cholery! Usiadł, a jego głowa znalazła się zaledwie kilka centymetrów poniżej otworu na listy. 56 — Panie Creed, czy to pan? Wykręcił głowę w bok i do góry. Ujrzał dwoje oczu w niego wpatrzonych. Nawet nie widząc reszty twarzy zorientował się, że kobieta jest kompletnie zaskoczona. — Nic panu nie jest? — spytała. — To ja, Cally. Poznaliśmy się wczoraj wieczorem w galerii Hamiltona, pamiętasz? Co robisz na podłodze? Stanął na czworakach, z palcami wczepionymi w puszystą wykładzinę na podłodze. — Za chwilkę — wymamrotał błagalnie. — Za małą chwilkę. O, cholera jasna... Ostrożnie dotknął czoła i jęknął, wymacawszy potężny guz. Nacisnął to miejsce, by sprawdzić, jak silna jest opuchlizna, ale natychmiast tego pożałował. — Panie Creed... — Dobrze już, dobrze! — Mówienie też sprawiało mu ból. Zrobiwszy głęboki wdech, podciągnął się do pozycji stojącej i schwycił zamek. Kiedy przekręcił gałkę, drzwi nieznacznie drgnęły. Przypomniał sobie o zasuwie. Pochylił się, by ją odsunąć. Ból głowy odezwał się ze zdwojoną siłą. W szparze ujrzał zatroskaną twarz dziewczyny. — Co się stało? — spytała. — Wyglądasz, jakby miała wyrosnąć ci druga głowa. Dopiero teraz przypomniał sobie, co zdarzyło się w nocy. Zachwiał się, po czym usiadł na schodach, patrząc przed siebie nie widzącym wzrokiem. Nie zauważył, że dziewczyna weszła do środka, przyklękła przed nim i z niepokojem wpatrywała się w jego oczy. — Wyglądasz strasznie — powiedziała. — Mam wezwać pogotowie? Był zbyt głęboko pogrążony w myślach, by odpowiedzieć. — Przyniosę ci coś, co dobrze ci zrobi. — Słyszał jej głos, ale nie był w stanie rozróżnić słów. — Gdzie trzymasz... zresztą, nieważne. — Zerknęła na schody, po czym poszła na górę. 57 A on wciąż gapił się przed siebie nieprzytomnym wzrokiem, nie reagując na powiew zimnego powietrza, które wdarło się do mieszkania przez uchylone drzwi. Po chwili usłyszał odgłos kroków za plecami i ujrzał jej nogi w niebieskich dżinsach. — Masz, wypij to. — Cally podsunęła mu do ust szklankę i przechyliła ją. Zachłysnął się, a dziewczyna poklepała go po plecach. — Co... do jasnej cholery... brandy? O tej porze? — To powinno wyprowadzić cię z szoku. — Nie jestem w żadnym szoku. — Jasne, że nie. No już, wypij jeszcze. Zrobił, o co prosiła, i musiał przyznać, że miała rację. Od razu poczuł się nieco lepiej. — Mam cię zawieźć do szpitala? Potrząsnął przecząco głową i natychmiast tego pożałował. Zadrżał z zimna. Był prawie nagi. Natychmiast okrył się szczelniej szlafrokiem. — Chodź, musisz się położyć. Czy nic sobie nie złamałeś? — Czuję się tak, jakby pękła mi czaszka. Dziewczyna pomogła mu wstać i, podtrzymując go, zaprowadziła na górę. U szczytu schodów czekała na nich Grin. — Ruszaj się, kocie. Przepuść nas — powiedziała Cally. Zwierzę przyglądało się dziewczynie, a potem spojrzało na Creeda. — Ty... — zaczai Creed, ale podniesiony głos spowodował kolejną falę bólu. — To przez nią potknąłem się i spadłem z tych cholernych schodów — pożalił się. — Ach tak. Potknąłeś się o kota. Mój Boże, a ja już myślałam, że cię napadnięto. Na chwilę znieruchomiał, przypominając sobie dokładniej wydarzenia poprzedniej nocy. — To niemożli... — Słowa uwięzły mu w gardle. — Hej, spokojnie. Musisz gdzieś usiąść. Zrobię ci herbatę albo coś w tym rodzaju. 58 Cally zaprowadziła go do pokoju, w którym znalazła butelkę brandy, pomogła ułożyć się na sofie i przyklękła obok niego. — Czy na pewno nie chcesz, abym zadzwoniła po lekarza? — Patrzyła na niego badawczo. — Wyglądasz nie najlepiej. Jesteś strasznie blady. Wpatrywał się w coś, za jej plecami. Otworzył usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, ale nagle poderwał się i pobiegł przed siebie, niemal przewracając klęczącą Cally. Dziewczyna podniosła się i ruszyła za nim. Kiedy znalazła się w kuchni, ujrzała tylko jego bose stopy na kręconych schodach. Poszła za nim na górę. Był w małym pomieszczeniu — służącym mu, jak się domyśliła, za ciemnię fotograficzną. Wszędzie walały się kawałki negatywów, zdjęcia i przeźrocza. Podłoga była zalana odczynnikami fotograficznymi z powywracanych kuwet. Szuflady kartoteki były otwarte, a ich zawartość w wielkim nieporządku. Niektóre kolorowe kopery leżały na mokrej podłodze. Creed stał pośrodku ciemni, kręcąc z niedowierzaniem głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie, to wcale się nie zdarzyło. To był tylko sen". — Mam zadzwonić na policję? — zapytała Cally, dotykając jego ramienia. Spojrzał na nią nieprzytomnymi oczami. — No... tak. Tak, zadzwoń na policję — zdołał wreszcie z siebie wykrztusić. — Albo nie, zaczekaj. Daj mi chwilę do namysłu. Rozejrzał się dookoła, po czym zamknął na chwilę oczy. — Nie uwierzą mi — powiedział. — Słucham? — Policjanci nie uwierzą, kiedy im opowiem, co widziałem. Pomyślą, że zwariowałem. — Widziałeś tego, kto to zrobił? Z wolna pokiwał głową. — Tak mi się przynajmniej zdaje. To mógł być sen, prawda? 59 Cally nie potrafiła mu odpowiedzieć. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. — Chodźmy na dół. Muszę pomyśleć. Wyszli z ciemni i Cally poszła przodem po schodach do kuchni. Oglądała się za siebie, jakby chciała go podtrzymać, gdyby miał znów się potknąć. Creed wysunął krzesło spod stołu i usiadł, zakrywając twarz dłońmi. Dziewczyna włączyła elektryczny czajnik i włożyła do kubka torebkę ekspresowej herbaty. Siadła naprzeciw. — Czy chcesz, żebym zadzwoniła na policję? — spytała cicho. Creed odkrył twarz. — To musiało być częścią sennego koszmaru. Może tak naprawdę nikogo nie widziałem. Może tylko mi się zdawało. Przecież mam na łbie cholernego guza. Z moją pamięcią jest coś nie w porządku. — Nie ulega wątpliwości, że w domu buszował jakiś intruz. Chyba że to ty sam narobiłeś takiego bałaganu. — Nie zrozumiałaś mnie. Chodzi mi oto, co widziałem, a raczej uroiłem sobie. Sam nie wiem, czy widziałem to naprawdę, czy też śniłem. — Powiedz, co widziałeś... to znaczy, co ci się zdawało, że widziałeś? — Masz papierosa? Potrząsnęła głową. — W takim razie podaj mi blaszane pudełko. -~- Wskazał ręką na komodę. Cally przyniosła pojemnik i patrzyła, jak niezdarnie próbuje go otworzyć. Wreszcie wyjął skręconego przez siebie papierosa i włożył do ust. Nie wstając z krzesła, rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu zapałek. Cally dostrzegła je pierwsza, wstała, przyniosła pudełko i podała mu ogień, zastanawiając się, czy nie jest to skręt z marihuany. Jej wątpliwości minęły, gdy poczuła papierosowy dym. — Lubisz stare filmy? — zapytał. — Co takiego? — odparła zdziwiona. 60 — Stare filmy. Takie naprawdę stare, nieme, czarno--białe. No wiesz, o co mi chodzi. — Czy to teraz takie ważne? Ktoś włamał się do twojego domu, a ty rozwaliłeś sobie głowę. Powiedz mi, kto zrobił ten potworny bałagan na górze. — Właśnie do tego zmierzam. — Zaciągnął się papierosem i pokasłując, wypuścił dym. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. — Musiało mi się to przyśnić. Wyciągnęła rękę i dotknąła jego dłoni. — Powiedz, proszę. — Do jej głosu wkradła się nuta zniecierpliwienia. — Lubisz filmy o wampirach? Puściła jego dłoń i wyprostowała się na krześle. Otworzyła usta ze zdumienia. Creed odchrząknął z zakłopotaniem. — Moim ulubionym był pierwszy film z tego gatunku. Wydaje mi się, że nakręcono go na początku lat dwudziestych. Ten facet... którego widziałem w nocy... Woda w czajniku zaczęła głośno bulgotać. Po chwili urządzenie wyłączyło się z głuchym trzaskiem przypominającym odgłos iglicy rewolweru uderzającej w próżnię. — Cholera jasna — powiedział z determinacją Creed. — Ostatniej nocy widziałem Nosferatu. Cally otworzyła usta jeszcze szerzej. — Widziałem cholernego wampira rodem z niemego horroru. Zmarszczył brwi, jakby wypowiedziane cicho słowa raniły go boleśnie. Rozdział 7 Tak już bywa, że niektórzy ludzie nie przyjmują do wiadomości tego, co widzieli na własne oczy. Zazwyczaj dzieje się tak wtedy, kiedy nie chcą uwierzyć w to, co widzieli, może z powodu ignoracji, uprzedzeń lub ślepoty na fakt istnienia zagadek, które niesie ze sobą życie. A może ma to coś wspólnego z niemożnością stawiania czoła skomplikowanej rzeczywistości, w której żyjemy. Dotyczy to w większym stopniu dużych zbiorowości ludzkich. Warto zauważyć, iż pewne narody przejawiają szczególne skłonności w tym względzie (choć nie będziemy tu żadnej nacji wymieniać z nazwy). Zanim ten wywód stanie się przydługi, wróćmy do naszego bohatera, Joego Creeda. Trudno go winić, iż nie uwierzył w to, co widział na własne oczy owej feralnej nocy (naturalnie chodzi o to, że nie u wierzył postfactum). Zdrowy rozsądek podpowiada w takich sytuacjach zachowanie spokoju i chłodną analizę faktów. Poza tym, gdybyście wy ujrzeli wampira, szczególnie gdyby nie miał on cielesnej powłoki Christophera Lee, Louisa Jourdana lub Beli Lugosiego, z pewnością staralibyście się zignorować fakty — choćby tylko po to, by nie zwariować. Oryginalny Nosferatu/Drakula był z pewnością przerażający. Powołał go do życia(?) Friedrich Wilhelm Murnau w filmie Nosferatu, eine Symphonie des Grauens w 1922 62 roku, będącym swobodną adaptacją powieści Brama Sto-kera pod tytyłem Drakula. Stworzony przez Murnaua wampir był monstrum o szczurzej twarzy, nienaturalnie wielkiej łysej czaszce, z długimi, permanentnie wystającymi z ust szpiczastymi siekaczami (a nie kłami, jak to ma miejsce u jego krewniaków we współczesnych filmach tego gatunku) oraz poskręcanymi paznokciami przypominającymi szpony. Do tego był garbaty i miał strasznie krzywe nogi. To był taki facet, którego na pewno nie chcielibyście spotkać w dużym ruchliwym sklepie samoobsługowym, a co dopiero znaleźć się z nim sam na sam w środku nocy. Trudno więc winić Creeda, że wydarzenia poprzedniej nocy uznał za zły sen (lub usiłował to sobie wmówić). Już samo włamanie było zagadką. Nie zginęło nic cennego — gotówka, sprzęt fotograficzny, zestaw stereofoniczny i magnetowid były na swoich miejscach. Brakowało tylko kilku rolek zużytego filmu oraz paru zdjęć. Jeśli — w odróżnieniu od was, drodzy czytelnicy — Creed był nieco wolniejszy w odgadnięciu motywu włamania, to musicie mu wybaczyć. Zazwyczaj tak się dzieje, że ktoś postronny znacznie szybciej potrafi znaleźć rozwiązanie zagadki. Niemniej Creed także na to wpadł. Zanim jednak doszedł do logicznych wniosków, złożyli mu wizytę policjanci. Według nich miał sporo szczęścia płosząc włamywacza, zanim ten ukradł coś wartościowego, a także nie odnosząc poważniejszych obrażeń. Odkryli, że garaż był otwarty, a zamek w drzwiach prowadzących stamtąd do mieszkania, wyłamany. To wyjśniało sposób, w jaki złodziej dostał się do domu oraz fakt, że drzwi frontowe były zamknięte od wewnątrz. Kiedy chłopcy w mundurach poprosili go, by opisał rabusia, Creed stał się nagle mało rozmowny. Teraz znajdował się wśród ludzi, przez okna wlewało się światło dzienne, był już kompletnie ubrany, miał w sobie trzy filiżanki herbaty nie licząc brandy i pięciu papierosów, tak więc realny świat zwyciężył w zmaganiu z tym, co podpowiadała mu pamięć. 63 — Facet był szczupły i łysy — powiedział policjantom. — Aha, i przygarbiony. — Obawiam się, że niewiele możemy dla pana zrobić, ale warto założyć mocny zamek w drzwiach garażu i w tych, które łączą garaż z mieszkaniem. Zainstalowanie jakiegoś porządnego alarmu także by nie zaszkodziło. Jeśli zorientuje się pan, że z domu jeszcze coś zniknęło, to proszę zadzwonić do nas na komisariat. — To była typowa formułka używana przez policję w sytuacjach, kiedy szkody wynikłe z włamania były niewielkie, a szansa ujęcia sprawcy bliska zera. Dopiero kiedy gliniarze i Cally poszli, uświadomił sobie, co było powodem włamania. Wszedł do ciemni, żeby mieć pewność. Pokiwał głową, kiedy przekonał się, że jego podejrzenia były słuszne. Wszystkie zdjęcia z pogrzebu, które wykonał poprzedniego dnia, zniknęły. Ktoś — i Creed wiedział kto — nie życzył sobie, by go fotografowano. Jeśli wziąć pod uwagę to, co ów mężczyzna robił na cmentarzu, trudno mu się dziwić. Creed zastanawiał się jednak, czy dowody nieprzystojnego zachowania w publicznym miejscu (w zasadzie trudno mówić o dowodach, gdyż zdjęcia niczego takiego nie zarejestrowały — czego jednak tamten facet nie mógł wiedzieć) stanowią wystarczający powód, by włamywać się do czyjegoś domu? Z pewnością tak, zakładając, że osoba sfotografowana jest kimś ważnym i opublikowanie tego mogłoby zrujnować jej życie. Po raz pierwszy tego dnia Creed się uśmiechnął. W jaki sposób tamten ustalił personalia i adres Creeda? Zdjęcia z pogrzebu Lily Neverless miały ukazać się dopiero w porannym numerze Dispatcha — jeśli w ogóle. Umowa zobowiązywała redakcje do umieszczania nazwiska Creeda pod fotografiami, ale pytanie pozostawało takie samo: Jak, u diabła, facet mógł wyśledzić to wszystko już wczoraj? Creed mógł się mylić, ale miał nosa, że przypadkowo natknął się na historię, którą warto śledzić. Nieraz zdarzało mu się coś podobnego i przeczucie prawie nigdy go nie 64 zawiodło. Prócz tego, naruszono jego prywatne terytorium i, choć był strasznym hipokrytą, postanowił, że nie może tego puścić płazem. Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić, było ustalenie tożsamości starego świntucha z fotografii. Z pewnością znajdzie się ktoś z branży prasowej, kto będzie w stanie go zidentyfikować, oczywiście zakładając, że facet jest kimś znanym. Niestety, wszystkie negatywy i odbitki zniknęły. Creed się uśmiechnął. Och nie, nie wszystkie. W tym momencie zadzwonił telefon. — Tak? — warknął do słuchawki. — To ja, Cally. Właśnie przyszłam do biura i postanowiłam upewnić się, że z tobą wszystko w porządku. — Czuję się świetnie. Dzięki za pamięć. Pa. — Hej, chwileczkę. Nie chcesz wiedzieć, dlaczego przyszłam do ciebie dziś rano? — Prawdę powiedziawszy, nie zastanawiałem się nad tym. Chciałam podać ci szczegółowy rozkład zajęć Daniela w tym tygodniu. No wiesz, plany filmowe i tym podobne sprawy... — Daniela? Kto to jest Daniel? — Mój szef, Daniel Lidtrap. Pamiętasz naszą wczorajszą rozmowę? Zgodziłeś się zrobić coś, żeby prasa zaczęła o nim pisać. Tak? — Ach tak, zgadza się. Zapomniałem. — Nie dziwię się. Jak twój guz? — Nabiera koloru. Dziękuję za pomoc. Cally, przy okazji, czy mogłabyś podać mi swój numer telefonu i nazwisko. — Zapisałam wszystko na kartce, którą zostawiłam u ciebie w przedpokoju. Nazywam się McNally. — Cally McNally? — No cóż, nie miałam na to wpływu. Przynajmniej się rymuje. Posłuchaj, muszę lecieć. Zadzwonię do ciebie później i wtedy pogadamy o tych zdjęciach Giltrapa. —— Lidtrapa. W porządku. Nie zapomnij, że masz mój 65 numer telefonu na półce przy drzwiach wejściowych. Mam nadzieję, że ból głowy wkrótce ci przejdzie. — Już mija. Pogadamy później, okay? — Dobrze... Odłożył słuchawkę nie czekając na słowa pożegnania. Pojechał do redakcji Dispatcha, chwytając w biegu z biurka recepcjonisty egzemplarz porannego wydania. Przeglądał go w zatłoczonej windzie w drodze na górę. Znalazł to na piątej stronie. Rozpostarł gazetę na całą szerokość, potrącając stojące obok osoby. Wielkie zdjęcie na pięć kolumn. Scena pochówku na obszernym tle. Chęć udowodnienia, jak bardzo kochano i uwielbiano starą Lily Neverless. Na zdjęciu — postacie żałobników w różnych odcieniach szarości. Podpis pod fotografią podawał kilka bardziej znanych nazwisk, ale nie sposób było rozpoznać żadnej twarzy. Creed uważnie przyglądał się zamazanym konturom, pragnąc znaleźć postać tajemniczego zboczeńca. Drzwi windy otworzyły się i został wypchnięty do holu wraz z większością pasażerów. Zatrzymał się na chwilę, by jeszcze raz przyjrzeć się fotografii. Niemożliwe... niemożliwe, żeby dało się rozpoznać... chyba że to ten gość stojący z tyłu. Może na innych zdjęciach będzie widać wyraźniej. Creed ruszył prosto do działu fotoreportażu. Zapukał do drzwi ciemni. Ze środka dobiegł go głos: — Chwileczkę. Położył torbę ze sprzętem fotograficznym na krześle i skinął głową etatowemu reporterowi gazety, Wally'emu Cole'owi, który siedział w fotelu z wielkim kubkiem kawy w dłoniach. Cole był weteranem w swojej profesji i z powodzeniem mógłby uważać Creeda za młodzika stawiającego pierwsze kroki w zawodzie. Leniwym skinieniem głowy odpowiedział na pozdrowienie i natychmiast powrócił do studiowania listy gonitw w wyścigach. Zakasłał, po czym zaciągnął się głęboko dymem z papierosa. 66 — Pierdolone łamagi — powiedział do siebie, przejrzawszy listę koni startujących tego dnia. Z metalowej piersiówki dolał do kawy następną porcję whisky. Creed zignorował go i drugi raz zapukał do ciemni. — Pospiesz się, Denny, nie... Drzwi otworzyły się, zanim zdołał dokończyć zdanie, i pojawił się w nich uśmiechnięty, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Wyszedł, trzymając w ręku trzy wilgotne, świeżo wywołane negatywy, które zaraz wsunął do suszarki. — Czy mogę zobaczyć zdjęcia, które dałem ci wczoraj? — spytał Creed. — Co to było? — Pogrzeb. — Creed wskazał fotografię w gazecie. — Już wiem — odparł Denny i wskazał półkę. — Powinny być gdzieś tutaj. Jeszcze nie zostały skatalogowane. Creed przejrzał plik półprzeźroczystych kopert, odczytując naniesione flamastrem oznaczenia. Wkrótce znalazł to, czego szukał. — Nie miałem czasu, żeby je wywołać, Joe — powiedział Denny i szybko poszedł w stronę ciemni, by potwierdzić prawdziwość swoich słów. — Zrobię to sam. — Jasne, ale czy mógłbyś przyjść później? Mamy tu masę roboty. — To potrwa tylko parę minut — powiedział Creed i dodał: — To ważne. — Wszystkie zdjęcia są ważne. — Ważne i nieważne — wtrącił sarkastycznie stary reporter pochylony nad gazetą i kawą wzmocnioną szkocką. — Posłuchaj, to dla mnie naprawdę istotne. — Okay, masz dwie minuty. Jesteśmy dzisiaj strasznie zaganiam. — Niech cię Bóg błogosławi, synu — odparł Creed i wszedł do ciemni zamykając za sobą drzwi. Dziesięć minut później trzymał w ręku trzy ociekające wodą powiększenia. Z torbą na ramieniu ruszył w kierunku działu reporterskiego. 67 — Jakie masz plany na dzisiaj? — usłyszał głos za sobą. Odwrócił się i zobaczył Blythe'a, redaktora prowadzącego rubrykę towarzyską. — Aaa... w zasadzie chyba nic konkretnego... — Świetnie. Jedź do hotelu „Claridge". Dostałem cynk, że zatrzymał się tam Woody Allen wraz z całą rodzinką. — Z wszystkimi dzieciakami? — Creed pamiętał, że ostatnio było ich siedmioro lub ośmioro, niektóre z poprzednich małżeństw Mii Farrow, inne adoptowane oraz jedno autorstwa samego wielkiego komika. — Ciągnie je za sobą po całej Europie, Bóg raczy wiedzieć po co. Można być ekscentrykiem, ale to już lekka przesada. Ma całą gromadę bachorów, a zajmuje się nimi tylko Mia i jakaś wynajęta niania. Jasne, że ten facet ma kompletnego świra. Creedowi trudno było się z tym nie zgodzić. Miał tylko Sammy'ego, a i on stanowił dla niego duże obciążenie. Nie potrafił wyobrazić sobie gromady zasmarkanych dzieciarów, których wszędzie pełno. Boże, to nie na jego nerwy. — Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie ma najmniejszej szansy, żeby wejść do hotelu — powiedział. — Będziesz zatem musiał czatować na nich na zewnątrz, prawda? — odparł Blythe, nie bez satysfakcji. — Przecież na tym polega twoja robota, czyż nie? Sterczenie na chodnikach. — W każdym razie trzymam się z dala od rynsztoków. — To ci dopiero nowina. Naprawdę? Od kiedy? Blythe pokręcił głową, a Creed miał w tym momencie wielką ochotę mu przyłożyć. Zamiast tego odwrócił się na pięcie, chcąc odejść. Jednak zimny głos Blythe'a go zatrzymał. — Mam nadzieję, że pamiętasz także o dzisiejszym przyjęciu u Lady Coventry w „Grosvenor"? Zapomniał. — Nie zapomniałem — powiedział. — Byłbym wdzięczny, gdybyś dostarczył coś więcej niż zdjęcia wchodzących i wychodzących gości. Dziękuję. 68 — Wiesz, jak trudno wkręcić się do jej towarzystwa. Należy do tych nielicznych przedstawicieli arystokracji, którzy nienawidzą rozgłosu wokół siebie. — Nie potrafisz wejść do „Claridge'sa", nie umiesz dostać się do „Grosvenor". Czyżby nasz chłopiec tracił klasę? Dziennikarze siedzący opodal przy komputerach podnieśli głowy i przysłuchiwali się z zainteresowaniem. — Wciąż jestem najlepszy — odparł zimno Creed. — W takim razie poczekamy, zobaczymy — powiedział Blythe, zadowolony, że Creed podjął wyzwanie. — Z moich informacji wynika, że księżna Yorku będzie na uroczystości, podczas gdy jej małżonek pływa po morzach i oceanach świata. Wiadomo mi również, że zarzuciła dietę, więc może uda ci się utrwalić na kliszy jej cudowny tłusty tyłek. Mam już nawet pomysł na podpis pod zdjęciem. „Czy Fergie nie jest już na diecie?" Co ty na to? — Chcesz, żebym zrobił zdjęcie jej dupy? — Nie tylko. Na fotce musi być także jej twarz, przynajmniej z profilu. W przeciwnym razie mógłby to być czyjkolwiek tyłek, prawda? — To nie będzie takie proste. Bo, widzisz, twarz i dupa znajdują się po przeciwległych stronach ciała. Od stanowisk dziennikarskich dobiegł stłumiony chichot, ale Blythe był tak zadowolony z siebie, że nawet tego nie zauważył. — Przynajmniej będziesz mógł pokazać, co potrafisz. Nie powinieneś mieć żadnych problemów, chociaż kto wie? Przynosisz, na przykład, zdjęcie Jacka bez Anjeliki, którzy byli razem na obiedzie i wyszli z restauracji w tym samym czasie. Jak się dobrze spiszesz, w uznaniu twoich zasług dla redakcji Dispatcha dostaniesz butlę porządnego szampana. — Uśmiechając się tryumfująco, rozejrzał się dookoła, jak gdyby w poszukiwaniu świadków, po czym spojrzał ponownie na Creeda. — I co ty na to? Creed zacisnął pięści. Miał wielką ochotę wyrżnąć tego cymbała w pysk, jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że 69 wydawca gazety bardziej ceni usługi tego cholernego gnojka niż jego. Paparazzi, nawet tych dobrych, jest na pęczki, a znalezienie dobrego redaktora rubryki towarzyskiej nie jest łatwe — tu bowiem liczą się układy w wyższych sferach i znajomości ze słynnymi osobistościami. Jeśli zaś o to chodzi, ten sukinsyn Blythe nie ma sobie równych. A więc tym razem jeszcze mu daruje. Zresztą Blythe odwrócił się już na pięcie, a siedzący opodal dziennikarze powrócili do pracy przy komputerach. — Może spojrzałbyś na te zdjęcia? — powiedział szybko Creed, wyciągając wilgotne odbitki. Blythe przystanął, zrobił kwaśną minę i czekał, aż Creed do niego podejdzie. — Może rozpoznasz tego faceta ze zdjęcia? — spytał Creed i podał mu trzy nieostre odbitki szalonego zboczeńca. Blythe wydął wargi i zmarszczył nos, jak gdyby podano mu kieliszek z podłym winem. — Nie mogę powiedzieć, żeby twoja technika poprawiła się — zauważył z przekąsem. — Musiałem je mocno powiększyć, stąd duża ziarnistość zdjęć. Ten facet był w tłumie ludzi na pogrzebie Lily Neverless. — I tak wygląda paskudnie. Dlaczego interesuje cię ten gość? — Bez szczególnego powodu. — Nie zabrzmiało to przekonująco i Blythe lekko zmarszczył brwi, by dać wyraz swemu niedowierzaniu. — Eeee... wydawało mi się, że skądś znam tę gębę i chciałem sprawdzić, czy ma związek z przeszłością starej Lily. — Drogi chłopcze, sądzę, że wszyscy zgromadzeni na tej smutnej uroczystości mieli coś wspólnego z Lily Neverless. W innym razie dlaczego mieliby zawracać sobie głowę jej pogrzebem? — Poznajesz go? Blythe oddał zdjęcia Creedowi. — Prawdę powiedziawszy, nie. Choć mógłbym pewnie to sprawdzić, gdybyś powiedział mi, dlaczego tak zaintrygował cię ten facet. 70 Tym razem Creed odwrócił się plecami do Blythe'a i zbierał się do odejścia. — To nic ważnego — powiedział przez ramię. Kierownik działu fotograficznego rozmawiał przez telefon, kiedy Creed podszedł do jego biurka. Gestem ręki wskazał mu krzesło. Creed usiadł, zapalając papierosa. Był rozkojarzony po rozmowie z Blythe'em. Jak, do diabła, zrobić takie zdjęcie Sary Ferguson? Obsługa w hotelu „Grosvenor" — a przynajmniej ci, którzy mieli coś do powiedzenia — znała go zbyt dobrze, by wpuścić do środka bez zaproszenia. Mógł liczyć wyłącznie na sfotografowanie księżnej przed wejściem do hotelu lub po uroczystości. Może potknie się o krawężnik podczas wysiadania z samochodu. Prawdopodobieństwo było takie samo jak to, że Salman Rushdie wystąpi w telewizyjnym teleturnieju Kolo Fortuny. Creed nie miał pojęcia, jak sprostać wyzwaniu rzuconemu przez Blythe'a. Nie cierpiał takich sytuacji. — Jak leci, Joe? Podniósł głowę i spojrzał w wyglądające spoza okularów oczy Freddy'ego Squiresa, kolejnego weterana dziennikarstwa z czasów, kiedy jeszcze wszystkie główne redakcje mieściły się przy Fleet Street. — Życie nie obchodzi się ze mną zbyt łaskawie — odparł Creed. — Zdążyłem zauważyć. Kto ci przyłożył? Jakaś sława, której chciałeś zrobić zdjęcie bez uprzedzenia, czy któraś z twoich przyjaciółek? Creed bezwiednie dotknął guza na czole i skrzywił się z bólu. — Spadłem ze schodów. Squires spojrzał z niedowierzaniem. —- Mówię prawdę. Spadłem ze schodów we własnym domu. Mój kot usiłował mnie zabić. — Nie czuł się na siłach, by relacjonować wszystkie szczegóły wydarzenia. Chryste, ciekawe, co by Sąuires pomyślał, gdyby powiedział mu, że zeszłej nocy odwiedził go sam książę Drą kula? —— Wydawało mi się, że nie należysz do tych, którzy 71 trzymają w domu zwierzęta. — Stracił zainteresowanie wyglądem Creeda i zaczai przerzucać papiery na biurku. — Masz dla nas coś ciekawego? — zapytał. Sąuires był człowiekiem powściągliwym i szorstkim w sposobie zwracania się do podwładnych, lecz jednym z niewielu, którzy żywili wobec Creeda coś w rodzaju życzliwego szacunku. Z pewnością złożyło się na to wiele. W ciągu kilku ostatnich lat właśnie Creed dostarczył mu najwięcej wartościowych i zabawnych zdjęć. Poza tym Sąuires lubił oryginałów, a w jego mniemaniu Creed do nich należał. — Jeszcze za wcześnie na najnowsze zdjęcia, Fred. Redaktor uśmiechnął się lekko, widząc zbolały wyraz twarzy Creeda, wziął kartkę papieru z pliku leżącego na biurku i podał mu. — To lista wydarzeń, których masz być świadkiem do końca tygodnia. Premiera filmowa, aukcja na cele charytatywne — nic szczególnie ekscytującego, ale kto wie, co z tego uda ci się wycisnąć. Przy okazji, muszę cię pochwalić za wczorajsze zdjęcia z pogrzebu. Dobra robota. — Dzięki. Właśnie o tym chciałem z tobą pogadać. — Creed podał mu odbitki. — Poznajesz tego gościa? Był wczoraj na pogrzebie. Czy to jakiś znajomek starej Lily? — Hmm. — Sąuires przejrzał fotografie studiując każdą z nich parę sekund. — Co chcesz wiedzieć, Joe? — Przyłapałem go, jak robił coś brzydkiego, jak już pochowali staruszkę. Sąuires rzucił mu uważne spojrzenie. — Masz jeszcze jakieś inne zdjęcia? — Niezupełnie. — Gadaj, chłopie. Mój czas jest cenny. — Zaufaj mi, Fred. Po prostu powiedz, czy wiesz, co to za facet. Sąuires przez chwilę milczał, po czym wolno potrząsnął głową. — Nie mogę powiedzieć, żebym go znał, choć jestem prawie pewien, że gdzieś już widziałem tę gębę. — Jeszcze 72 raz popatrzył na zdjęcia. — Nie, nie mogę sobie przypomnieć. Czy to coś ważnego? — Jeszcze nie wiem. — Wiesz co? Zatrzymam jedno z tych zdjęć i pokażę chłopakom z redakcji. Są wśród nich ludzie starszego pokolenia, którzy mogą rozpoznać tego gościa. Szkoda tylko, że powiększenia są niewyraźne. Masz tylko takie? — Wybrałem najlepsze. Sąuires wybrał zdjęcie i położył na biurku. — Dobra. Wiesz, że Woody Allen zatrzymał się w „Cla-ridge'sie"? — Już mnie poinformowano. — Creed włożył pozostałe zdjęcia do bocznej kieszeni torby i wstał. Papieros zwisał mu w kąciku ust. — Niedobrze wyglądasz, Joe — zauważył. — Powinieneś pójść z tym do lekarza. Przecież mogłeś doznać wstrząś-nienia mózgu. — Ech tam, wszystko w porządku. Tylko łeb mnie boli. Dasz mi znać, kiedy dowiesz się czegoś o tym facecie ze zdjęcia, dobrze? — Jasne. Aha, Joe... Creed się zatrzymał. — Zanim pójdziesz do hotelu, ogol się. Wiesz przecież, że tam nie tolerują zarośniętych facetów o wyglądzie włóczęgów. — Wypchaj się — odparł Creed łagodnym tonem. — I patrz pod nogi, jak chodzisz. — Redaktor działu fotograficznego uśmiechnął się i powrócił do zajęć. Jednak po wyjściu Creeda wziął do ręki pozostawioną fotografię. Marszcząc brwi, lekko uderzał ołówkiem o zęby. Taaak... — pomyślał. — Skądś znam tę twarz. Gdzie to mogło być? Kiedy to było, do cholery? Albo ktoś nagle otworzył okno, albo dawne wspomnienie sprawiło, że poczuł zimny dreszcz na plecach. Rozdział 8 Jazda ulicami West Endu była, jak zwykle, koszmarem. To tym bardziej nie poprawiło nastroju Creeda. Siarczyste przekleństwo, hamulec, luz, jedynka i parę metrów do przodu, potem przekleństwo i znowu hamulec... i tak w kółko, niekoniecznie zresztą w tej kolejności. Pewnego dnia całe to miasto legnie w gruzach i Creed nie miał nic przeciwko temu, by stało się to właśnie tu i teraz. Czuł tępy ból głowy i kwaśny smak w ustach. Zajechał drogę jakiemuś volvo i w odpowiedzi na nerwowy klakson, pokazał kierowcy obelżywy gest. Ulice były skąpane w słońcu, co jednak nie poprawiało wyglądu zaśmieconych chodników i jezdni. Większość pieszych sprawiała wrażenie równie przygnębionych, jak on. Teraz jakiś ford Sierra jemu zajechał drogę. Creed z wściekłością raz za razem naciskał klakson. Przerwał dopiero wtedy, gdy przez tylną szybę tamtego samochodu zauważył, że facet siedzący za kierownicą był potężnym osiłkiem. Nie myślał o wydarzeniach poprzedniej nocy — w jasnym świetle dnia wydawały się kompletnie nierzeczywiste. Wampir na strychu? Dajcie spokój! Jasne, że było tam coś, no niech już będzie, ktoś, ale z pewnością nie wampir. Teraz nie był już nawet pewien, czy wyobraźnia nie spłatała mu 74 figla — w końcu przebudził się w środku nocy i był przerażony nie na żarty — albo pamięć odmówiła mu posłuszeństwa. Kto wie, co się stało z jego głową, kiedy porządnie walnął łbem o drzwi. Poza tym, świat monstrualnych korków ulicznych, złośliwych redaktorów rubryk towarzyskich, bólu głowy i niemożliwych do wykonania zadań stanowił aż nadto pocieszającą alternatywę dla nocnych rojeń z Nosferatu w roli głównej. Hotel „Claridge" był już blisko. Creed zatrzymał samochód przy krawężniku w miejscu, gdzie obowiązywał zakaz zatrzymywania, jednak w takiej odległości, by móc obserwować pojazd na wypadek, gdyby pojawił się jakiś nadgorliwy policjant z drogówki. Przed wejściem do hotelu zauważył inną małpę (co w żargonie dziennikarskim oznacza fotoreportera) i zastanawiał się, czy tamten znalazł się tu przypadkowo, czy też przybył w tym samym co on celu. Wielu paparazzi, kiedy nie było nic lepszego do roboty, czatowało na okazję przed eleganckimi hotelami, zawsze bowiem istniała szansa, że uda się sfotografować kogoś sławnego. Zamknął jeepa i podszedł w kierunku mężczyzny, który na jego widok zrobił smętną minę. Creed go znał. Był to Terry Roche, stary wyjadacz, który pracował w branży prawie dwa razy dłużej niż on. — Jest w środku ktoś godny uwagi? — zapytał Creed zamiast powitania. — Szkoda zachodu, Joe — odparł Terry. Obaj doskonale wiedzieli, o co chodzi w tej grze. — To prawda, że lubi zabierać dzieciaki na spacery do parku? — spytał Creed, wyjmując jednego nikona z torby i wieszając go na szyi. — No. Doszły mnie słuchy... — Creed domyślił się, iż Terry dyskretnie wypytał odźwiernego — ...że od rana nie wytknął nosa z pokoju. Dzień jest ładny. Jest nadzieja, że długo nie będziemy czekać. Nie wiesz przypadkiem, po co przyjechał do Anglii? 75 Terry wzruszył ramionami. — Słyszałem, że szuka w Europie plenejów do nowego filmu. — Nie wmówisz mi, że ma już dość Nowego Jorku. — Creed patrzył ponad ramieniem fotoreportera w kierunku szklanych obrotowych drzwi wejściowych. Powolnym ruchem zdjął osłonę obiektywu i włożył ją do kieszeni, jednocześnie sprawdzając parametry aparatu. Mam szczęście, pomyślał. Zrobi parę ujęć i będzie miał spokój. Był podekscytowany i stary lis, Terry Roche, nie mógł tego nie zauważyć. — Czy on wychodzi? — zapytał Creeda, nie odwracając się. — Za chwilę. Nie ruszaj się. Teraz nie widzi mojego aparatu. — Dzieciaki są z nim? Creed przytaknął. — A Mia Farrow? Nie był pewien. — Jeśli to ona, to wygląda inaczej niż na zdjęciach i w filmach. — Możliwe. Widziałem ją już kiedyś na ulicy. Nie ma zwyczaju ubierać się elegancko. — Nie musisz mi tego mówić. Odsuńmy się na bok i zróbmy im przejście. Niby mimochodem, choć mało przekonująco, przesunęli się o parę kroków. Na szczęście ich ofiary musiały skoncentrować całą uwagę na gromadce dzieci. Z miejsca, w którym teraz stali, nie widzieli już, co się dzieje w hotelowym holu. Przyczaili się jak myśliwi polujący na grubego zwierza, z obiektywami wycelowanymi w drzwi. Czekali w ogromnym napięciu. I czekali. Jednak nikt nie pojawił się w obrotowych drzwiach hotelu „Claridge", gdyż jak wiadomo, Woody Allen jest bystrzejszy niż na to wygląda. Tym razem wyprowadził całą swoją gromadkę tylnym wyjściem. 76 Nic nie wskazywało na to, że ten dzień dla Creeda zakończy się pomyślniej. Bez specjalnego celu wałęsał się po hotelowych restauracjach, jednak nie spotkał osoby wartej uwiecznienia na kliszy. Natknął się wprawdzie na dwóch podtrzymujących się parlamentarzystów — jednego z Partii Pracy, drugiego z Partii Liberalno-Demokratycz-nej — wychodzących z „Rue St. Jacąues" po zakrapianym „przyjątku", ale atrakcyjniejszy byłby laburzysta z konserwatystą. Poza tym przed restauracją Joego Allena widział Jane Seymour — słodką gwiazdkę filmu — która ujrzawszy aparat Creeda, zasalutowała do obiektywu, a także Jeffreya Archera, jak potknął się o krawężnik po wyjściu z „Le Caprice". Późnym popołudniem zaczai odczuwać zmęczenie, a ból głowy stał się trudny do zniesienia. Uznał, że pora pojechać do domu i wypocząć. Położył się do łóżka, wśliznął pod kołdrę i naciągnął ją na głowę, by odgrodzić się od reszty świata. Wkrótce zasnął. Miał jakiś koszmarny sen, ale po przebudzeniu nie był w stanie go sobie przypomnieć. Choć ból głowy zelżał, jednak miał dziwne uczucie ssania w żołądku. Dom pogrążony był w ciemnościach. Potarł powieki, żeby zmusić oczy do właściwego funkcjonowania i gdy wreszcie je otworzył, ujrzał przy drzwiach ciemny kontur postaci. Zabrało mu dobrą chwilę, wypełnioną głośnym łomotaniem serca, zanim zrozumiał, że tym razem to na pewno jego wiszący szlafrok. — Chryste — wymamrotał i włączył lampę stojącą przy łóżku. Zegar wskazywał szóstą czterdzieści osiem. Przez chwilę ogarnęła go panika. Rano czy wieczór? To niemożliwe, żeby przespał całą noc. Nie przespał. Nie czuł chłodu poranka. Intuicyjnie wiedział, że nowy dzień jeszcze nie nadszedł. Leżał na wznak, obejmując poduszkę jak kochankę. Trzeba iść do roboty, pomyślał. Na nocną zmianę. 77 Przypomniał sobie wyzwanie Blythe'a i jęknął z rozpaczą. Dlaczego się zgodził? Dlaczego nie kazał mu się wypchać z takim zleceniem? Kiedyś, być może, uradowałaby go perspektywa nocnych podchodów, ale teraz to tylko zawracanie głowy. Chociaż nie, to niezupełnie prawda: dawny ogień jeszcze nie całkiem wygasł. Po prostu palił się nierówno i czasami lekko przygasał. Tak jak teraz. Wziął prysznic, ogolił się, spędził dziesięć minut w toalecie, gdzie przeczytał kolejne dwie strony Krótkiej historii czasu Hawkinga, przez co miał w głowie jeszcze większy zamęt niż poprzednio. Później upiekł, a właściwie przypalił, mrożoną pizzę, wypił trzy filiżanki kawy i wypalił cztery papierosy, sprawdził aparaty fotograficzne, otworzył konserwę dla Grin, która nie pokazywała się od czasu fatalnego upadku ze schodów. Około ósmej piętnaście zadzwonił dzwonek do drzwi. Z powodu, do którego nie przyznałby się nawet przed sobą, otworzył okno sypialni i wystawił głowę na zewnątrz, zamiast schodzić na dół. — Kto tam?! — zawołał, nie będąc w stanie rozpoznać osoby stojącej przed drzwiami. — Cześć, to ja, Cally — odezwał się głos. — Tak, o co chodzi? — Czy...? — Tu nastąpiła krótka pauza. — Czy mogę chwilę z tobą porozmawiać? Przypomniał sobie urodę dziewczyny i powiedział: — Zaraz zejdę. Kiedy otworzył drzwi, uświadomił sobie, że podoba mu się jeszcze bardziej. Miała inną fryzurę: przedziałek z boku i koński ogon. Przywołał uśmiech a la Mickey Rourke, na chwilę zapominając o skomplikowanej misji, jaka czekała go jeszcze tego wieczoru. —- Opuchlizna się zmniejszyła — zauważyła, przestąpiwszy próg mieszkania. Dyskretnie ukrył za plecami kartkę, którą zostawiła, a o której przypomniał sobie dopiero teraz. 78 — Już prawie nie boli — powiedział. — Muszę zaraz wyjść, ale jeśli masz ochotę na szybkiego drinka, to... — Nie będę cię zatrzymywać. Wiem, że jesteś strasznie zajęty. Czy znalazłeś czas, by przejrzeć plan zajęć Daniela na ten tydzień. — Jasne, że tak. Wiedziałem, że to dla ciebie ważne. Być może uda mi się coś załatwić. — Sądzę, że zoo byłoby dobrym miejscem. — Ja też tak uważam. — I pomyślał: co taki bubek, jak ten Lidmap, może robić w zoo. — Kiedyś do filmów reklamowych do studia sprowadzali szympanse, a teraz są takie zwyczaje, że w termosach przynoszą herbatę do zoo. No wiesz, filmują szympanse w czasie popołudniowej herbaty. — Ach tak? Napijesz się czegoś? — Nie chcę cię zatrzymywać. To może się opłacić — pomyślał. — Nie ma sprawy. Daruję sobie przyjazd i powitania. Mam robić zdjęcia na imprezie charytatywnej w „Gros-venor" — dodał w formie wyjaśnienia. — Zabawa z pewnością rozkręci się dopiero po dziesiątej. Wejdź na górę. Przepuścił ją przodem, głównie po to, by móc patrzeć na jej zgrabny tyłeczek, ale także, by ukryć w kieszeni kartkę. — Czy miałeś jakiś sygnał od policji? — spytała przez ramię. — Chyba żartujesz. Czy wiesz, ile jest włamań każdej doby w Londynie? —-"Nie. Ile? Wzruszył ramionami. —-- Pełno. Policja na pewno się już nie odezwie. Skręć w lewo. Weszła do saloniku, a Creed stanął w drzwiach. Czego się napijesz? — zapytał. —~~ Białego wina. Wytrawnego, jeśli masz. Rozejrzała się dookoła, kiedy poszedł po butelkę. W pokoju panował nieład, ale jego skromne wyposażenie 79 uniemożliwiało zrobienie większego bałaganu. Nad kominkiem wisiały oprawione w ramy dwie czarno-białe fotografie Henriego Cartier-Bressona. Jedna z nich przedstawiała mężczyznę skaczącego przez wielką kałużę, a druga małego chłopca niosącego z dumą dwie butelki wina. Na przeciwległej ścianie znajdowało się inne zdjęcie, w chromowanych ramach, tym razem autorstwa Elliotta Erwitta (jak głosił podpis), na którym pies leniwie wyciągał się na ziemi tuż obok zaparkowanego samochodu. Zwierzę miało głowę niebezpiecznie blisko koła wozu. Wszystkie trzy fotografie wydawały się ponure w swej czarno-białej tonacji, lecz każda z nich zawierała subtelny, ciepły rodzaj humoru. W rogu pokoju, na specjalnej półce, stał mały turystyczny telewizor i zestaw stereofoniczny, dookoła którego rozrzucone były kasety magnetofonowe, niektóre bez plastykowych pudełek. Na półce nad kominkiem leżało kilka kopert, pudełko zapałek, stał zegar wskazujący złą godzinę oraz czerwona świeca w ozdobnym srebrnym lichtarzu. Pomiędzy kanapą i fotelem, które nie pasowały do siebie, stał stolik ze szklanym blatem zarzuconym gazetami i czasopismami. Dziewczyna usiadła na kanapie, czyniąc dalsze obserwacje. Nie było światła górnego, natomiast w przeciwległych rogach pokoju stały dwie lampy z typowymi abażurami, które Creed zapalił po wejściu do pokoju. Jedna z nich stała na niewysokim regale, w którym zamiast książek były stare, a może nawet zabytkowe, aparaty fotograficzne. Na maleńkim kwadratowym stoliczku obok kanapy stała sztuczna roślina o gumowych liściach i wypełniona niedopałkami popielniczka. Nic do siebie nie pasowało. Miało się wrażenie, że właściciel przy zakupie sprzętów kierował się wyłącznie ich funkcjonalnością, nie zwracając uwagi na ogólny wygląd. Z kuchni dobiegły odgłosy otwieranych drzwiczek szafki i brzęk kieliszków. Zza framugi wyjrzał kot, dziwne zwierzę, 80 którego pyszczek wykrzywiony był jak gdyby w krzywym uśmiechu. Przez chwilę przyglądał się młodej kobiecie, lecz nie wszedł do pokoju, mimo że delikatnie go przywoływała. Wreszcie cofnął się, nie zainteresowany jej osobą. Po chwili pojawił się Creed z kieliszkami i butelką vouvray w ręku. — Jesteś pewien, że nie sprawiam ci kłopotu? — spytała, biorąc od niego kieliszek. — Mam masę czasu. Poza tym muszę się rozgrzać przed dzisiejszą nocą. — Czemu? Co będziesz robił? — Nic ciekawego. — Trącili się kieliszkami i Creed usiadł w fotelu. — Masz romans z Milchipem? — zapytał obojętnym tonem. Wzruszyła ramionami. — Z kim? — Z twoim szefem, dyrektorem. — Danielem Lidtrapem? Skąd ci to przyszło do głowy? Tym razem on wzruszył ramionami. — Bo ja wiem? Tak bardzo ci zależy, żeby go wylan-sować. — W kręgach ludzi zajmujących się raklarną jego nazwisko ma już ustaloną renomę. — To maleńki, zamknięty światek. Nie nalegałabyś tak bardzo, gdybyś nie była tego świadoma. — Pewnie masz rację. Ale mylisz się, co do pierwszego. Daniel nie gustuje w kobietach. Creed uśmiechnął się i popił łyk wina. — A ty jesteś... byłeś... żonaty, Joe? — Byłem. Zabrała większość mojego doczesnego dobytku, nie włączając dzieciaka. — Pewnie ci go brak. — Bo ja wiem, nieszczególnie. To kawał małego drania. Ukryła zdziwienie, zasłaniając twarz kieliszkiem. — Widujesz się z nim? Creed 81 — Wypełniam obowiązki ojcowskie raz na dwa tygodnie. Przynajmniej się staram. A ty, Cally? — Dalej badał grunt. — Jest chyba jakiś mężczyzna w twoim życiu? — Nikt ważny. Moja praca jest ważniejsza od... Gdzieś w innym pomieszczeniu odezwał się sygnał telefonu. Creed wymamrotał coś pod nosem i odstawił kieliszek. — Zaraz wracam — powiedział. — Nalej sobie następną kolejkę. — Przesunął butelkę w jej stronę, odłożywszy na bok stertę czasopism. Leżąca na wierzchu duża brązowa koperta spadła na podłogę. Kiedy Creed wyszedł z pokoju, Cally dopiła wino, ale zamiast ponownie napełnić kieliszek, sięgnęła po kopertę. Bez wahania zajrzała do środka. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, kiedy oglądała dwa zdjęcia — powiększenia męskiej twarzy pooranej głębokimi bruzdami zmarszczek. Rozdział 9 Pora przerwać, aby naszkicować dotychczasową karierę naszego bohatera, jeszcze zanim potoczy się akcja. Joseph Creed napatrzył się na wiele spraw i z niejednego pieca chleb jadał, zatem uważał się za zmęczonego życiem cynika, którym w istocie był. Nie zmieniał tego wcale fakt, że grał swoją rolę z pełnym przekonaniem, kreując się na gbura i prostaka. Prawdę mówiąc, część tego cynizmu wypływała z charakteru wykonywanego przezeń zawodu. Jako fotoreporter — by użyć bardziej fachowego określenia tej profesji — musiał wdzierać się w prywatne życie osób o eksponowanej pozycji społecznej, ujawniając sprawy, które tamci woleliby zostawić dla siebie. Kiedy tylko w powietrzu wisiał jakiś skandal, Creed i jemu pdobni czekali jak sępy na swoją ofiarę, by jej dopaść, co zazwyczaj im się udawało. Najdelikatniej mówiąc, praca Creeda polegała na uchwyceniu głupiego wyrazu twarzy „bardzo znanej osobistości" albo sfotografowaniu jej w towarzystwie ostatniej kochanki. Jeśli ofiarą była kobieta, należało trafić na nadmiernie odsłonięte uda lub wypadający z dekoltu biust. Pracując od lat z maksymą, iż „dobre wiadomości nie są wiadomościami", Creed w naturalny sposób wgłębiał się w mroczne strony ludzkiej natury i dążył do utrwalania jej przejawów na błonie fotograficznej. 83 W pewnym sensie nawet żałował, iż rzadko spotykały go rozczarowania. Jako młody chłopak spędził sporo czasu włócząc się po Ameryce, najmując po drodze do różnych prac, kiedy potrzebował forsy, podróżując ze Wschodniego Wybrzeża na Zachodnie, z Nowego Jorku do Los Angeles, zatrzymując się po drodze w najróżniejszych miejscach — Charleston, Knoxville, Nasłwille, Salt Lakę City i wielu innych, których nazw pewnie nigdy nie słyszeliście — dla złapania oddechu i zarobienia forsy. Trasa podróży nie wiodła prosto, a postoje nigdy nie były planowane: rozmowa z ładną dziewczyną na dworcu autobusowym, piwo wypite w towarzystwie nieznajomego, który po kilku następnych stawał się najlepszym kumplem, lub kartka z napisem POTRZEBNY PRACOWNIK w oknie mijanego sklepu — cokolwiek mogło wpłynąć na zmianę planów. Bywało, iż zatrzymywał się w pewnych miejscach nie dlatego, że miał na to ochotę, ale zmuszały go okoliczności. Innymi razy musiał wynosić się nie z własnej woli. W Los Angeles pracował przez jakiś czas w studiu nagraniowym jako posłaniec, lecz opuszczał je w wielkim pośpiechu (demolując po drodze własny samochód) po incydencie z udziałem ciemnoskórej piosenkarki i jej wrogo nastawionego faceta. Powrót do Nowego Jorku zajął mu prawie miesiąc. Tam zaczepił się jako goniec w redakcji czasopisma poświęconego modzie. Właśnie wtedy zainteresował się fotografią. Wiele nauczył się od redakcyjnych fotografów oraz tych, którzy tylko luźno współpracowali z magazynem. Niestety, i tę karierę (kto wie, jak by się ona zakończyła) nagle przerwał, kiedy pewnego dnia pożyczył ze studia cenny aparat fotograficzny marki Leica, potrzebny mu do wykonania pewnego zlecenia, po czym został okradziony przez nieznanego sprawcę. W tamtych czasach nie był jeszcze cynicznym kłamcą i naciągaczem, więc nie udało mu się wyłgać od odpowiedzialności. Mniej więcej w tym samym czasie został przyskrzyniony 84 przez policję imigracyjną, która nie mogła pojąć, dlaczego nazwisko Joseph Creed nie znajduje się na żadnym z posiadanych przez nią wykazów, a w szczególności na liście cudzoziemców mających zezwolenie na pracę. Tak więc decyzja o opuszczeniu Stanów i powrocie do Anglii nie należała wyłącznie do Creeda. W trzy miesiące po powrocie z Ameryki zmarła jego matka. Od dłuższego czasu chorowała na serce i jej śmierć nie była dla Creeda zaskoczeniem. Ojca stracił dużo wcześniej, nie wskutek śmiertelnej choroby, lecz romansu z sekretarką, który doprowadził do rozwodu rodziców. Matka zostawiła mu w spadku trochę pieniędzy, dzięki którym zdołał kupić obecny dom w Londynie, co okazało się najmądrzejszą — jeśli nie jedyną — inwestycją Creeda. Zostało mu jeszcze akurat tyle pieniędzy, by kupić trochę mebli i podstawowe wyposażenie fotograficzne (aparat i dwie rolki filmu). Wkrótce odkrył, że praca fotoreportera jest jego przeznaczeniem. Stwierdził, że ma talent, co w tym zawodzie oznacza wyczucie właściwej chwili na wciśnięcie migawki, umiejętność rozpychania się łokciami i wchodzenia oknem, kiedy wyrzucą cię przez drzwi. Czuł się w branży paparazzo jak ryba w wodzie. W początkowym okresie miał sporo szczęścia. Udało mu się wykonać kilka dobrych zdjęć i w niedługim czasie zyskał reputację fachowca. Nie bał się niczego. Podejmował się zadań z pozoru niewykonalnych. Przy tym chwytał się wszelkich sposobów, by osiągnąć zamierzony cel — kłamał, oszukiwał, śledził swoje ofiary. Nie uznawał czegoś takiego jak prawo do prywatności. Był profesjonalistą w każdym calu i — niech Bóg ma go w swojej opiece — uwielbiał smrodek, który towarzyszy pracy paparazzo. Jednak ostatnio coś się zmieniło, zaczęło mu czegoś brakować. Zlecenia stawały się podobne do siebie. Naturalnie różniły się w szczegółach, ale zasadniczo polegały na wykonywaniu tych samych czynności. Oznaczały bezczynne, 85 często wielogodzinne oczekiwanie, po którym następował gwałtowny przypływ adrenaliny trwający zazwyczaj parę minut. Potem oczekiwanie na następny ładunek emocji. Znowu nudne wyczekiwanie, czasami bez spodziewanego efektu — strata czasu. W tej profesji jest się związanym na dobre i złe ze sprzętem fotograficznym, wszędzie trzeba go ze sobą taszczyć, przeklinając, kiedy zawiedzie i pieszcząc, gdy za jego pomocą uda się zrobić wymarzone zdjęcie. Trzeba znosić upokorzenia (Robert Redford wytargał kiedyś Creeda za uszy), włóczyć się po ulicach, gdy większość ludzi wygodnie przewraca się na drugi bok oraz umieć pogodzić się z brakiem społecznej akceptacji zawodu i etykietą pasożyta. Takie refleksje nie odstępowały Creeda, kiedy mu się nie wiodło. Lecz gdy odnosił sukcesy, był przekonany, że wykonuje najlepszy zawód pod słońcem. Jednak kłopot polegał na tym, że ostatnio coraz częściej sprawy nie układały się po jego myśli. Cokolwiek by o nim powiedzieć, właśnie jedzie samochodem po Park Lane w kierunku hotelu „Grosvenor" w minorowym nastroju. Poprzednio wiele razy wyrzucano go, gdy próbował dostać się do środka wejściem dla obsługi, zapasowym lub dla dostawców. Wiedział, że tego wieczoru ochrona będzie bardziej szczelna ze względu na obecność członka rodziny królewskiej i był przekonany, że nie ma najmniejszej szansy na przekroczenie progu budynku. Wcześniej dostał cynk od znajomego dziennikarza, że w restauracji „Annabel" pewien podstarzały komik hucznie obchodzi urodziny w towarzystwie młodej kurewki. Creed zrobił dokumentację fotograficzną wydarzenia, mając szczególną satysfakcję z tego, iż udało mu się utrwalić moment, w którym zdradzana małżonka solenizanta wylała na głowę dziwki koktajl pina colada, w czym dzielnie sekundowała jej córka, wyglądająca jak płatna „dama" do towarzystwa. Nieco podniesiony na duchu, nie spiesząc się, ruszył w kierunku „Grosvenor", wiedząc, że i tak nic ważnego nie 86 zdarzy się przed północą. Mógł oczywiście próbować uchwycić księżną Yorku w momencie przybycia na fetę, ale z pewnością ważniejszy będzie przy wyjściu — po wypiciu kilku kieliszków (Fergie znana jest z tego, że nie stroni od alkoholu). Kiedy księżna jest w dobrym nastroju, bywa, iż chętnie pozwala się fotografować, choć należało wątpić, czy w pozie, na jaką Creed liczył. Z pewnością ta noc będzie należała do udanych i zaowocuje w coś więcej niż zdjęcie Sary Fergusson zdawkowo pozdrawiającej tłumek wielbicieli. Jadąc samochodem, Creed ociera ślinę zbierającą się w kącikach ust. Tak, na pewno nie wróci z niczym... Zbliżając się do głównego wejścia hotelu „Grosvenor" od strony Park Lane, Creed zwolnił, przyglądając się szeregowi długich limuzyn i rolls-royce'ów stojących wzdłuż krawężnika. Na jezdni, w pobliżu frontowych drzwi obrotowych do Wielkiej Sali, nie było wolnego miejsca, co już o czymś świadczyło. Tłum reporterów czyhał przed budynkiem wraz z grupą gapiów, którzy tradycyjnie gromadzili się w miejscach, gdzie pojawiali się ludzie z kamerami i aparatami fotograficznymi. Pojechał dalej. Drugie wejście do hotelu, prowadzące bezpośrednio do recepcji, znajduje się po przeciwnej stronie, w ślepym zaułku będącym odgałęzieniem Park Street, ulicy równoległej do Park Lane. Tam właśnie Creed skręcił i zaparkował jeepa w jednej z pobliskich uliczek. Zarzuciwszy torbę ze sprzętem na ramię, zamknął samochód i ruszył w stronę głównej ulicy. Przystanął na chwilę, kiedy ujrzał znajomy wóz stojący obok innych na tej ulicy. Uśmiechnął się na wspomnienie żałosnego upadku, jaki mu się przydarzył przed „Langan'sem" poprzedniego wieczoru. Guz, jakiego sobie wtedy nabił, był niczym w porównaniu z tym, jaki wyrósł na jego głowie, kiedy stoczył się 87 z własnych schodów, ale postanowił i tak nie puścić tego płazem. Creed postawił torbę na ziemi i sprawdził zawartość kieszeni. Z jednej z nich wyjął jakąś tubkę. Po chwili dołączył do grupy paparazzi, gdy jego odwieczny rywal, Bluto, wykłócał się z ochroniarzami w hotelowym holu. A to heca. Podając się za gościa hotelu, Bluto zostawił sprzęt w samochodzie i zabrał z sobą tylko miniaturowy aparat. Bez trudu odkryto jego prawdziwe intencje w chwilę po przekroczeniu progu recepcji. I tak miał szczęście, że wzięli go za wścibskiego fotoreportera, a nie za jakiegoś cholernego terrorystę, o co przy jego wyglądzie nie było trudno. Starzy wyjadacze z branży doskonale wiedzą, że protesty na nic się zdadzą, gdy zostało się zdemaskowanym, i Bluto potulnie wyszedł na zewnątrz, ignorując szydercze uwagi kolegów. Mijając Creeda, rzucił mu pogardliwe spojrzenie. Ten zaś przybrał wyraz twarzy, który zdawał się mówić: „wiem coś, czego ty nie wiesz". Bluto ruszył w stronę zaparkowanej toyoty Celiki, aby wziąć stamtąd swój profesjonalny sprzęt. — Coś się dzieje? — Creed zapytał reportera stojącego najbliżej. — Sam widziałeś. Jak dotąd nic poza tym, że Fergie jest w środku, a razem z nią kilka innych ciekawych „tematów". Creed przewiesił aparaty przez szyję, w obu uruchomił ładowanie lamp błyskowych i spojrzał w kierunku rzęsiście oświetlonej recepcji. Zauważył kilku oficjalnych fotografów rodziny królewskiej, którzy stanowili uprzywilejowaną grupę zaopatrzoną w specjalne przepustki, zapewniające im wstęp na tego typu imprezy. Pozostali reporterzy muszą ciężko walczyć, aby zrobić zdjęcia kogoś z dworu. Creed oraz otaczająca go grupka paparazzi (tych sprytniejszych) mieli rację: księżna Yorku będzie opuszczać hotel głównymi drzwiami. Tym, na co to wskazywało — a czego nie dostrzegli pozostali zgromadzeni przed wyjściem z sali balowej — był fakt, iż na jezdni nie pozostawiono miejsca dla królewskiego pojazdu. Ochrona Fergie z pewnością nie pozwoliłaby jej na przechadzkę po ulicy. Spojrzał na zegarek. Za pięć minut północ. Miał jeszcze czas, żeby zapalić. Creed miał nadzieję, że bogaty rozkład zajęć, jaki z pewnością czeka księżną następnego dnia, nie pozwoli jej zbyt długo przebywać na balu. Miał nadzieję... Podpalając papierosa, zauważył jakieś poruszenie wewnątrz. Natychmiast zgasił zapałkę. Goście hotelowi utworzyli szpaler, a grupka nadwornych pstrykaczy ożywiła się i zabłysły flesze aparatów. Wychodziła. Mimo że tym razem niewielu paparazzi zgromadziło się przed wejściem, zaczęła się nerwowa przepychanka. Każdy usiłował zająć najdogodniejszą pozycję. Portier natychmiast podbiegł, by usunąć co bardziej natrętnych. W tym czasie Bluto desperacko zmagał się z zamkiem w drzwiach samochodu. Z jakiegoś powodu nie potrafił go otworzyć. Próbował drzwi z drugiej strony kierowcy, ale bez rezultatu. Ze złości na przemian walił dłonią w dach samochodu lub szarpał za klamkę, tak jakby wściekłość mogła mu dopomóc w dostaniu się do wnętrza wozu. W końcu nachylił się, przeciągnął ręką po zamku i zorientował się, że jest wysmarowany klejem. Zaklął głośno, wyprostował się i kopnął oponę. Dobiegły go odgłosy wrzawy z drugiej strony ulicy i dostrzegł błyski fleszy. Przypomniał sobie ironiczny uśmieszek na twarzy Joego Creeda. — Sukinsyn! — wysapał. W przeciwieństwie do kolegów, Creed uznał, że szkoda filmu na fotografowanie czubka słynnej rudej czupryny Fergie w sąsiedztwie barczystych ramion ochroniarzy. Pogodził się z tym, że nie uda mu się zrobić takiego zdjęcia, jakiego oczekiwał Blythe, a w związku z tym musiał liczyć się z jego ironicznymi komentarzami. Ale trudno, bywa 89 i tak. Coś jednak musi uchwycić, chociażby tylko jeden z jej idiotycznych grymasów twarzy. Pod hotel podjechał daim-ler, zmuszając paparazzi do zrobienia mu miejsca. Portier — ten sam, który wcześniej odganiał reporterów — otworzył drzwi. Jest! Szła w otoczeniu ludzi z ochrony. No, chodź, kochanie, zróbże coś zabawnego. Creed usłyszał za plecami podejrzany hałas i odwracając się zobaczył wielką, zwalistą sylwetkę mężczyzny rozpychającego się łokciami w tłumie, zmierzającego w jego kierunku. Uchylił się przed ciosem, jednak Bluto zdołał go dopaść i obaj przewrócili się na ziemię. Creed odepchnął go z impetem i Bluto potoczył się wprost pod nogi Lady Sary. W tej samej chwili rzuciło się na niego dwóch mężczyzn, z których jeden był członkiem ochrony księżnej, a drugi ubranym po cywilnemu policjantem. Natychmiast z hotelu wybiegł jakiś postawny mężczyzna o wyglądzie dżentelmena i prędko poprowadził księżną do oczekującego samochodu. Oszołomiony Creed miał dziwne wrażenie, jakby nie był uczestnikiem zdarzenia, lecz obserwował je na filmie w zwolnionym tempie. Uniósł się na rękach i ukląkł na chodniku. Ten cholerny głupiec zepsuł mu okazję zrobienia przyzwoitego... Gdy zobaczył ją pochyloną i wsiadającą do daimlera, natychmiast jego ciało i umysł znalazły się w pełnej gotowości. Och, Boże, dzięki Ci... — Uwaga, on ma broń! — wykrzyknął. Usłyszał przerażone głosy. I stał się cud. Księżna Yorku — wciąż pochylona, by wejść do samochodu — odwróciła głowę w jego kierunku. Była przerażona. Creed nie namyślał się ani sekundę: jego wskazujący palec zrobił to za niego. Pstryk i błysk! Jednocześnie. Natychmiast podniósł się na nogi. Następny jednoczesny trzask migawki i błysk. Chwilę później wysoki członek ochrony księżnej, wsiadł 90 za nią do limuzyny i zatrzasnął drzwiczki wozu. Creed ujrzał jeszcze przez szybę pobladłą.twarz księżnej okoloną rudą czupryną, po czym samochód ruszył gwałtownie. Starając się ukryć wyraz rozradowania malujący się na twarzy, Creed zrobił jeszcze kilka zdjęć trzem mężczyznom szamoczącym się na chodniku u jego stóp, a następnie dyskretnie ulotnił się z miejsca zdarzenia. Zwolnił przed wjazdem do wąskiego garażu i przejeżdżając przez bramę, sięgnął ręką do kontaktu. Garaż był w kształcie litery L, więc kiedy był już w środku, miał dość miejsca, by swobodnie wysiąść z jeepa od strony pasażera. Tu właśnie Creed magazynował różne rupiecie. Na półkach stały puszki z resztkami farb, leżały pędzle i narzędzia, pudło ze śrubami, nakrętkami i gwoździami, kilka nieaktualnych książek telefonicznych i prostownik do ładowania akumulatora samochodowego. Tutaj także przechowywał statyw do aparatu i dwie duże lampy oraz trzy barwne rolety używane podczas robienia zdjęć studyjnych, co zdarzało się niezwykle rzadko. Wyłączył światła i silnik jeepa, po czym wysiadł i przecisnął się wzdłuż ściany, by zamknąć drzwi garażu. Znowu poczuł pulsujący ból głowy, choć opuchlizna prawie znik-nęła. Zaśmiał się głośno — nie po raz pierwszy w ciągu ostatniej godziny — zastanawiając się, co teraz robi Bluto. Albo siedzi w pace, albo wydzwania w poszukiwaniu mechanika samochodowego, który umiałby zdemontować zamek, nie uszkadzając drzwi wozu. Creed osobiście wywołał film, będący owocem wyprawy pod ,,Grosvenor Hotel", w redakcyjnej ciemni Dispatcha. Rezultat zachwycił go. Zrobił powiększenie zdjęcia Fergie i położył je na biurku Blythe'a wraz z komentarzem: „To chyba jest warte godziwej zapłaty?" Zastępcę kierownika dziani reporterskiego bardziej zainteresowały fotografie przedstawiające szamoczących się na chodniku mężczyzn, 91 a Creed, poczęstowany szklaneczką whisky, przechowywanej w pobliskiej szafce, opowiedział mu w szczegółach o zdarzeniu. Był zmęczony i obolały, lecz zadowolony z siebie, gdy otwierał drzwi prowadzące z garażu do mieszkania. Zamknął je za sobą na klucz pamiętając, że to właśnie tędy złodziej dostał się do domu (policja twierdzi, że poprzedniej nocy zostawił otwarte zarówno drzwi garażu, jak i te łączące garaż z częścią mieszkalną domu). Po wejściu do biura zauważył, że pali się czerwona dioda automatycznej sekretarki. Zastanawiał się, czy odtworzyć nagraną rozmowę, czy poprzestać na drinku, papierosie i wygodnym łóżku, na które miał największą ochotę. Ale kiedy mieszka się samotnie, trudno być obojętnym na wiadomości z zewnątrz. Zapalił lampę na biurku i włączył odtwarzanie taśmy. Była tylko jedna wiadomość: — Aaa, Joe, tu Freddy Sąuires. Sprawdziłem to, o co mnie prosiłeś w sprawie tego faceta. No wiesz, tego wariata z pogrzebu. Jego gęba wydawała mi się znajoma i to samo powiedział Wally Cole, kiedy pokazałem mu twoją fotkę. Ponieważ Wally fotografuje dłużej niż ktokolwiek na tym świecie, wydawało mi się, że będzie mógł mi pomóc. Sęk w tym, że to nie może być ten sam gość, którego rozpoznał. Musi być jego sobowtórem. Pogadamy o tym jutro. Taśma zatrzymała się i automatycznie przewinęła. Creed wziął leżący obok, oprawiony w skórę notatnik i zaczai go gorączkowo wertować. Po chwili odszukał prywatny telefon Sąuiresa, wystukał numery i zapalił papierosa, czekając aż tamten podniesie słuchawkę. Po dłuższej chwili rozległ się gderliwy, rozespany głos: — Halo? — Fred, to ja, Joe Creed. — Czyś ty zwariował... Czy wiesz, która godzina? — Jak widzisz, niektórzy o tej porze jeszcze pracują. — Do cholery, inni muszą wypocząć, bo pracują za 92 dnia. Czego, kurwa, chcesz? Lepiej, żeby to nie było jakieś gówno. — Powiedziałeś, że ten czubek z pogrzebu Lily Neverless wydaje ci się znajomy. — Co takiego? Nie do wiary! Dzwonisz o tej porze, żeby... Joe, odwal się, dobra? — Przestań, Fred. Przecież i tak już cię obudziłem. To ważne. — Nie pierdol, to wcale nie jest ważne. Myliliśmy się. To nie może być ta sama osoba. — Skąd możesz być pewien? — Bo zadałem sobie trud, by pogrzebać w archiwach. Gdybym wiedział, to nie zawracałbym sobie głowy. Ten gość jest strasznie podobny do faceta, który już od dawna gryzie ziemię. Powiesili go dobre pięćdziesiąt lat temu. Rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Rozdział 10 Creed był roztrzęsiony, kiedy odkładał słuchawkę, tak jakby wiadomość przekazana mu przez Sąuiresa była ogromnej wagi. Naturalnie, było to niedorzeczne. Człowiek, którego sfotografował na cmentarzu, przypominał kogoś, kto został powieszony ponad pięćdziesiąt lat temu. I co z tego? Sam miał kolegę, który był kropka w kropkę podobny do słynnego mordercy — Rozpruwacza z Yorkshire. Zastępca dyrektora oddziału banku Barclays mógłby z powodzeniem podawać się za Heinricha Himmlera (zresztą miał nawet podobną do niego osobowość). Panuje przekonanie, że każdy ma swojego sobowtóra. A poza tym, nawet gdyby to był on, to przecież wyglądałby zupełnie inaczej po pięćdziesięciu latach. Creed wzruszył ramionami. O co właściwie chodzi? To niemożliwe, by istniał jakiś związek między tymi mężczyznami, chyba że... wariat z cmentarza jest krewnym powieszonego. To już jest jakiś trop. Przecież jesteś fotoreporterem, a nie dziennikarzem, pomyślał, takie historie to nie twoja specjalność. Niezależnie od wszystkiego, sprawa wydawała się interesująca. Jakie było źródło obscenicznego aktu odegranego nad grobem Lily Neverless, przypominającego niemal magiczny rytuał? Dziwne, naprawdę dziwne. 94 Creed wolno wszedł po schodach, a kiedy w kuchni napełniał czajnik wodą, pojawiła się Grin. — Mam nadzieję, że nie próżnowałaś, kiedy mnie nie było — odezwał się surowym tonem do kotki, która tymczasem usiadła na stole i obserwowała go uważnie. — Musisz się zrehabilitować za to, co zrobiłaś, moja droga. — Pochylił się, żeby pokazać zwierzęciu sinego guza na głowie. Kotka wydawała się zadowolona. — W porządku, dość tego sarkazmu. Zabieraj się do polowania na myszy. Stanowczym ruchem dłoni zepchnął ją ze stołu. Obrażona, natychmiast zniknęła za drzwiami kuchni. Choć był zmęczony, wciąż odczuwał stan lekkiego podniecenia po głównym wydarzeniu tego wieczoru. Był to nieodłączny atrybut jego pracy i pojawiał się zawsze wtedy, gdy udawało mu się osiągnąć zamierzony cel. Artyści i sportowcy odczuwają podobną ekscytację po udanym występie. Ponadto dręczyła go myśl o odkryciu Freddy'ego Sąuiresa. Gdzie się podziała koperta ze zdjęciami tego czubka? Rozejrzał się po kuchni. Aha, położył ją na stoliku obok kanapy. Ale i tam jej nie było, ani w żadnym innym miejscu. Zszedł na dół do biura, a nawet przeszukał wnętrze jeepa. Spróbował szczęścia w pokojach na górze. Wyglądało na to, że koperta zniknęła. A przecież był pewien, że przyniósł ją z redakcji. O co tu chodzi? Zaparzył herbatę i nalał spory kieliszek brandy. Siedząc przy stole, zaczai skręcać papierosy. Pogrążony w myślach, rozsypywał tytoń na brązowych bibułkach. Palce mu drżały. Ktoś musiał znowu dostać się do domu. Tylko taka możliwość przychodziła mu do głowy. Upił odrobinę brandy, wypił łyk gorącej herbaty i zapalił papierosa. Ale jak? Nie było żadnych śladów włamania. Przecież niedawno sam otwierał kluczem drzwi garażu i wewnętrzne do mieszkania. Nagle doznał olśnienia. 95 L Ta dziewczyna, Cally. Zostawił ją na chwilę samą w pokoju, kiedy poszedł po wino, a później znów, gdy zadzwonił telefon. Zdjęcia były w kopercie na stoliku, przy którym siedziała. Nie było go dziesięć, może piętnaście minut, a krótko po tym Cally zaczęła zbierać się do odejścia, zresztą ku jego rozczarowaniu. Chryste, przecież dziewczyna mogła z łatwością wsunąć kopertę do torebki. Nie, to niemożliwe. Po co, u diabła, miałaby brać te zdjęcia? Tym razem pociągnął solidnie z kieliszka i poczuł falę gorąca, gdy brandy rozlała się w przełyku. Zamknął oczy. Jaki mogła mieć w tym cel? To nie trzymało się kupy. A jednak... Przecież wcale jej nie znał. No właśnie. Cóż on o niej wie? Kiedy zaczął się nad tym głębiej zastanawiać, jej zainteresowanie jego osobą wydało mu się mocno naciągane. Jasne, już wiele razy zdarzało się, iż osoby pragnące rozgłosu korzystały z jego usług. Zapraszano go na przyjęcia, informowano o miejscach pobytu w nadziei, że zrobione przez Creeda zdjęcia znajdą się w porannych wydaniach dzienników wraz z krótką notką biograficzną. Jednak sposób, w jaki podeszła go ta mała, był dość obcesowy. A ponieważ połechtała jego męską próżność, dał się złapać. Kim jest ta dziewczyna? Zaciągnął się papierosem, bardziej zafrapowany niż zły z powodu dokonanego odkrycia. Myślenie zdawało się potęgować ból głowy. Jutro do niej zadzwoni i dowie się, o co jej chodzi. A może jest w błędzie. Jeśli dziewczynie chodzi tylko o rozreklamowanie nazwiska jej szefa — Daniela (jak mu tam?), wtedy wyjdzie na głupca. Zresztą, nie po raz pierwszy w życiu. Ale pytanie: kto wziął fotografie i dlaczego, wciąż go dręczyło. Ta sama osoba, która włamała się do mieszkania poprzedniej nocy? Może rabuś znalazł wtedy klucze do mieszkania i tym razem nie miał problemu z dostaniem się do środka. To jednak nie jest odpowiedzią na pytanie — dlaczego. Znacie to uczucie, gdy jest się obserwowanym, gdy ktoś 96 za plecami przypatruje się nam? Czuje się wtedy niemal fizycznie świdrujące, uporczywe spojrzenie. Właśnie w tej chwili Creed doznał czegoś takiego. Pociągnął kolejny łyk brandy i odejmował od ust kieliszek, kiedy dłoń zastygła w bezruchu. Dym z trzymanego w drugiej dłoni papierosa leniwie unosił się w powietrzu. Zabrało mu sporo czasu, zanim odważył się spojrzeć za siebie. Zakrztusił się alkoholem. Fotel, na którym siedział, wywrócił się do tym, kiedy Creed podskoczył jak oparzony. Musiał chwycić się blatu stołu, by utrzymać równowagę. Nie miał najmniejszej ochoty spojrzeć jeszcze raz. Nie chciał widzieć tej potwornej, trupiej twarzy za oknem, ale zmusił się, gdyż wiedział, że to wyobraźnia płata mu figle. To było niemożliwe. Nikt nie mógł stać za oknem, ponieważ kuchnia znajdowała się na półpiętrze i bez pomocy wysokiej drabiny nie można by było przez nie zajrzeć. A przecież na pewno usłyszałby jakieś podejrzane odgłosy. To niemoż- Zmusił się jednak, by spojrzeć. I nie było nikogo. Żadnej wychudzonej, pooranej bruzdami twarzy o gorejącym spojrzeniu zapadniętych oczu. Nikogo. Nagle poczuł ciepłą wilgoć na stopach. Przewrócił filiżankę i rozlał herbatę, która ściekała ze stołu wprost na jego nogi. Prędko postawił filiżankę i sięgnął po ścierkę, by wytrzeć brązową ciecz. Dopiero kiedy to zrobił, podszedł do okna (aczkolwiek bardzo niechętnie). Brukowana ulica była opustoszała, jak zresztą można się było spodziewać o tej porze. Niektóre zakamarki spowijał mrok, więc mogły z powodzeniem służyć za kryjówkę. Ale nie było sposobu, aby ktoś z zewnątrz mógł wdrapać się na tę wysokość. To absolutnie niemożliwe. Ból, który poprzednio odczuwał w skroniach, teraz przeniósł się na tył głowy. Creed namacał to miejsce i próbował rozmasować dłonią. Ból nie ustawał. Czyżby to jednak były objawy wstrząśnienia mózgu? Może powinien dać się zbadać lekarzowi. Czy wstrząśnienie mózgu może być przyczyną halucynacji? Nie miał pojęcia. Powrócił do stołu i dopił brandy. Widziana za oknem twarz — a raczej produkt halucynacji — należała do intruza, który wdarł się poprzedniej nocy do jego mieszkania: do cholernego Nosferatu. Mimowolnie zadrżał. Z pewnością wampir nie miałby problemu z wdrapaniem się na pionową ścianę. Zasadniczo —jak już zdążyliście się zorientować — Creed był cynicznym racjonalistą-niedowiarkiem. Wierzył jedynie we własne istnienie, a i to akceptował wyłącznie dlatego, iż nie wymagało od niego aktu wiary. Odczuwał zapachy, widział, słyszał, posługiwał się dotykiem i smakiem. Potrafił nawet myśleć. To nie ulegało żadnej kwestii. O całą resztę po prostu nie dbał. A już zupełnie nie obchodziły go dywagacje filozoficzne. Czy rzeczywistość nie jest wyłącznie produktem ludzkiej wyobraźni? Iluzją? Czy człowiek istnieje tylko dlatego, że jego istnienie postrzegane jest przez innych? Creeda gówno to wszystko obchodziło. Jego życiowe credo ograniczało się do twierdzenia „Cudzołożę, więc jestem". Tak więc jego wyobraźnia pracowała na zwolnionych obrotach, zbyt leniwie, by miał zawracać sobie głowę takimi subtelnościami. Dlatego też było dla niego jasne, że doznał halucynacji na skutek wcześniejszego uderzenia w głowę. Wyjąwszy z popielniczki do połowy spalonego papierosa, zszedł do łazienki. Tam otworzył szafkę z lekarstwami i sięgnął po opakowanie aspiryny. Połknął cztery tabletki, popijając zimną wodą z kranu. Gęba, która patrzyła na niego z drugiej strony lustra, wyglądała odpychająco. Miał blada cerę i podkrążone, przekrwione oczy, a siniak na czole zrobił się fioletowozielony. Wysunął język. Przynajmniej ten wyglądał zdrowo. Creed rozpiął rozporek i stanął przy muszli klozetowej z papierosem w kąciku ust. Obserwował strużkę moczu bez 98 szczególnego zainteresowania, tylko po to, by upewnić się, że trafia do celu. Oparł się ręką o ścianę, by utrzymać równowagę, gdyż nagle zakręciło mu się w głowie. Zamrugał oczami i zatoczył się lekko. Cholera, jak tak dalej pójdzie, to naleje na podłogę. Zebrał się w sobie i naprężył mięśnie przepony, by szybciej opróżnić zawartość pęcherza. Poczuł jakieś poruszenie, ale nie on był jego źródłem. Wydawało mu się, że coś dziwnego zaczyna się dziać we wnętrzu porcelanowej muszli. Odniósł wrażenie, że sedes zmienia kształt. — Oj, chłopie, źle z tobą — wymamrotał do siebie. Musi się położyć, naciągnąć kołdrę na twarz i odespać to wszystko. Chryste, znowu coś się poruszyło! Boczne ścianki muszli przypominały usta, które oddychają. Strużka moczu słabła i Creed jeszcze raz naprężył mięśnie. Jeszcze kropelka i już. No... Boże, naprawdę coś było nie tak. Brzegi muszli zwarły się jeszcze bardziej i wyraźnie zmieniały kształt. Papieros wypadł z ust Creeda i wylądował z sykiem w wodzie. To coś na brzegach sedesu wyglądało jak... o cholera... jak... zęby... Miał przed sobą wielkie, porcelanowe usta. Creed poczuł, że nogi miękną mu w kolanach. Kompletnie zaszokowany, odskoczył do tyłu i w tej samej chwili „usta" sedesu wyciągnęły się w górę, a ostre zęby z głośnym szczękiem przecięły powietrze w miejscu, gdzie Creed stał jeszcze przed sekundą. Krzyknął i upadł na podłogę, gdy strumień wody zmieszanej z moczem oblał go od stóp do głów, po czym wszystko ustało. Creed błyskawicznie podczołgał się w róg łazienki i leżał tam drżąc, z trudem łapiąc oddech. Nie miał pojęcia, co się właściwie zdarzyło. Jego ubranie było przemoczone, a penis skurczył się (co zrozumiałe) i zniknął gdzieś wewnątrz spodni. 99 L Dobry Boże, co się z tobą dzieje, Creed? To był jakiś cholerny, niezrozumiały koszmar, jak paskudny odjazd po LSD. Coś takiego nie mogło się zdarzyć naprawdę. To jego biedna głowa. Produkt chorej wyobraźni. Potrzebny mu lekarz. Koniecznie. Z wysiłkiem dźwignął się na jedno kolano, cały czas nie spuszczając z oka sedesu, który stał nieruchomo — nieruchomo, lecz wyczekująco — po przeciwległej stronie łazienki. Chwytając się brzegu wanny, wolno przesunął się w jego kierunku. Rozumując trzeźwo, to, czego przed chwilą doświadczył, było efektem halucynacji, niemniej musiał się upewnić. To tylko figle, jakie płata mu skołowany mózg. Wstrzymując oddech, podpełzł bliżej. Ostrożnie zajrzał do środka muszli. Na dnie ujrzał gładką powierzchnię wody o zielonkawym odcieniu i pływający niedopałek papierosa. Niemniej zamknął klapę sedesu. Położył się na posadzce, starając uspokoić przyspieszony oddech i opanować rozdygotane nerwy. Czuł się fatalnie. Powoli zdrowy rozsądek brał górę nad emocjami, jak zwykle bywa w sytuacjach, gdy komuś zdrowemu na umyśle przydarza się coś idiotycznie nielogicznego. To jasne, że te omamy są skutkiem upadku ze schodów. Niemożliwe, aby nie spowodował żadnych poważniejszych konsekwencji, nie licząc paskudnego bólu głowy. Coś musiało się pomieszać w mózgu i oto są tego rezultaty. To, że pił alkohol, również miało znaczenie. Jęcząc — bardziej z żalu nad sobą niż z bólu — Creed podczołgał się do drzwi i chwyciwszy za klamkę, wstał. Jego ubranie było mokre, ale podejrzewał, iż jest to tylko kolejny element złudzenia. Wiedziony światłem padającym z kuchni i łazienki, przemknął korytarzem do sypialni, gdzie wtoczył się na chwiejnych nogach. Potrzeba mi odpoczynku, pomyślał. Muszę na kilka godzin przyłożyć głowę do poduszki. I tak już za późno — albo za wcześ- 100 nie — żeby wzywać lekarza. Zresztą, co mógłby mu doradzić? Pewnie kazałby wziąć parę tabletek aspiryny, ot co. „Przespana noc czyni czasami cuda. Proszę odwiedzić mnie w godzinach przyjęć". Dzięki. Może powinienem wezwać pogotowie. Tak, chyba właśnie to należałoby zrobić. Tylko najpierw trochę odpocznę. Tylko się prześpię... Klęcząc na łóżku, Creed zaczął ściągać z siebie ubranie, starając się jak najmniej je dotykać, gdyż było mokre i cuchnęło moczem. To tylko złudzenie, powtarzał sobie. To tylko rezultat zakłóconej równowagi chemicznej szarych komórek. Rety, co za syf. Zdjął marynarkę i koszulę. Usiadł, strząsnął ze stóp buty, po czym ściągnął spodnie i majtki. Najtrudniej poszło ze skarpetami. Nagi, opadł na kołdrę. Wcale mu nie było do śmiechu, ale nie potrafił powstrzymać nerwowego chichotu. Kompletne wariactwo. Ubrdał sobie, że z kibla wyskoczyła szczęka, by odgryźć mu ptaka. Jezu... wariactwo... Zanim zmęczenie zawładnęło nim kompletnie, zdołał jeszcze wśliznąć się pod kołdrę. Naciągnął ją pod brodę. Potrzebował wygody i ciepła. Leżał bezwładnie rozciągnięty na wznak i o dziwo, jego pierwszy sen był nawet przyjemny. Ale przebudzenie już nie. Najpierw śnił, że jest na plaży. Słońce było wysoko na niebie i ogrzewało jego tors. Szum morskich fal działał uspokajająco. Nad głową krążyło stadko mew. Czuł błogi spokój. Wypoczywał. Poczuł ziarenka piasku na piersi. Coraz więcej. Po chwili piasek zaczai pokrywać jego brzuch, krocze i uda. Nagle jakiś cień przesłonił słońce. To ty, Sammy? Zakopujesz staruszka, co? W porządku, chłopcze. Baw się. Zbuduj mi na piersi zamek z piasku. Ale nie syp na twarz, synu. Piach zgrzyta mi między zębami. To wcale nie jest przyjemne. Hej, przestań. Dosyć, mówię do ciebie. 101 Dość tego. Jeszcze nie umarłem, chłopcze. Powiedziałem ci, Sammy, żebyś nie sypał na twarz... Słońce nagle zgasło. Nie schowało się za chmurą — po prostu zniknęło. A on nie znajdował się już na plaży. Dookoła wznosiły się dziwne kamienne konstrukcje — niektóre niebezpiecznie przechylone, zmurszałe, popękane i pokryte liszajami porostów. Płyty nagrobkowe. Piasek nie był już piaskiem. To były grudy wilgotnej, lepkiej i cuchnącej ziemi. Przestań, Sam. Jak koniec, to koniec. Ale zmieniła się nie tylko sceneria: Sammy też się zmienił. Jego twarz postarzała się, pokryła bruzdami zmarszczek. Oczy były wytrzeszczone. Chłopiec schudł, jego okrągła twarz nabrała ostrych rysów. Wyglądał teraz jak ktoś inny... Ziemia stłumiła następny okrzyk Creeda. Zakrztusił się i wypluł ją. Próbował się oswobodzić, ale zwały gliny przygniatały go sprawiając, że trudno mu było wykonać nawet najmniejszy ruch, a co dopiero krzyczeć... Ktoś grzebał go żywcem, ktoś jakby znajomy. A jednak nikt, kogo znał osobiście. Obcy, szczupły mężczyzna w gabardynowym płaszczu... nabierał ziemię na łopatę i co chwila wybuchał urywanym śmiechem, rzucając ją na Creeda... przykrywając jego ciało... ręce... nogi... brzuch i pierś... jego — och, Boże, nie — twarz. Przebudził się i natychmiast otrzeźwiał. Było mu zimno, choć wciąż był po szyję przykryty kołdrą. Próbował przypomnieć sobie sen. To było coś nieprzyjemnego. Coś o cmentarzu. No jasne, a jakżeby inaczej. Uniósł głowę i zerknął na przeciwległy kraniec łóżka. W świetle księżyca wpadającym przez otwarte okno zobaczył swoje stopy wystające spod kołdry. To dlatego mu zimno. Były całkiem zdrętwiałe. Próbował nimi poruszać, by przywrócić właściwe krążenie, ale na próżno. Podparł się na łokciu, by narzucić kołdrę na stopy, lecz jego uwagę przykuł jakiś mały czarny kształt, który oderwał się od krawędzi materaca i wpełzł pod kołdrę. 102 Jeszcze zanim odrzucił kołdrę, zdał sobie sprawę, że coś się pod nią porusza i poczuł łaskotanie podobne temu, jakie towarzyszy tworzeniu się „gęsiej skórki". W chwilę później ujrzał kolejny czarny kształt, który wylazł spod materaca i wsunął się pod kołdrę. Creed wyskoczył z łóżka, niemal przewracając się o leżące na podłodze ubranie. Podbiegł do drzwi i w panice próbował namacać kontakt. Znalazł go i nacisnął. Natychmiast osłonił dłonią oczy przed jasnym światłem. Po chwili uniósł ostrożnie palce, jak turysta obserwujący zachód słońca. Nie dostrzegł niczego wokół łóżka poza stertą rozrzuconych w nieładzie ubrań. Czy to możliwe, że widział pająka — dwa pająki — włażące pod kołdrę? A może był to dalszy ciąg koszmarnego snu? Cokolwiek to było, przeraziło go nie na żarty. No, może tylko trochę. Przecież nikt nie przepada za robactwem. Jeszcze przez chwilę mrużąc oczy, uważnie rozejrzał się po pokoju, by upewnić się, że jest sam. Znów spojrzał na łóżko. Kołdra była w nieładzie, a jeden z rogów odwinięty w miejscu, gdzie wygrzebał się w popłochu z posłania. Rozmasował ścierpnięty kark wierzchem dłoni. Znowu popatrzył na łóżko. Nie zauważył niczego szczególnego. A jednak miał wrażenie, że nie wszystko jest w porządku. Czujnie przyglądał się powłoce kołdry, jakby spodziewając się, że za chwilę się poruszy. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło. Czego się obawiał? Bądźże rozsądny, Creed. Wracaj do wyra i pomyśl sobie o czymś przyjemnym. Był zmęczony, potwornie zmęczony, ale jakaś część umysłu nakazywała mu zachowanie czujności. Coś było nie tak, a on nie miał zielonego pojęcia co. Podszedł ostrożnie do łóżka, jak myśliwy do położonego strzałem tygrysa, pewien, że zabił zwierzę, a mimo tego czujny. Złapał róg kołdry. Na chwilę zastygł w bezruchu, po czym odrzucił ją na bok, tak że spadła na podłogę. 103 Chciał krzyknąć, ale nie był w stanie wydobyć głosu. Chciał odskoczyć, ale strach go sparaliżował. Z przerażenia stracił kontrolę nad pęcherzem i poczuł strużkę moczu ściekającą po udzie. Stał i patrzył. Były małe, a jednocześnie w dziwny sposób opasłe: o kosmatych odwłokach nieproporcjonalnie grubych w stosunku do patykowatych odnóży. Czarne, jedynie w górnej części odwłoków — ciemnoczerwone, tak jakby nabrzmiały od wypełniającej je cieczy. Miały różnorakie kształty. Jedne podłużne, przypominające gąsienice, inne obłe i ruchliwe, jeszcze inne podobne do larw; poruszały się w zwartych grupach. Wszystkie sprawiały wrażenie obżartych i spasionych. Creed dostrzegł na całym swoim ciele ślady ukąszeń i smugi rozmazanej krwi. Ruchliwe insekty karmiły się nią, kiedy spał. Wreszcie zdołał wydać z siebie okrzyk przerażenia i obrzydzenia. Zatoczył się pod drzwi, nawet na chwilę nie spuszczając z oczu obrzydliwego, rojącego się robactwa, które jakimś trafem znalazło się w jego łóżku. Całe prześcieradło przesiąknięte było krwią. Namacał ręką klamkę drzwi, lecz przez dłuższą chwilę nie miał siły ich otworzyć. Dopiero kiedy zapadka zamka puściła, odwrócił się i wybiegł na korytarz zatrzaskując je za sobą. Z trudem łapał oddech. Przez jakiś czas trzymał jeszcze klamkę, jak gdyby chciał się upewnić, że robactwo nie podąża w ślad za nim. W następnej chwili przyszło mu do głowy, żeby porwać z wieszaka płaszcz i wybiec z domu. Jednak gdy spojrzał w kierunku frontowych drzwi, w blasku słabego światła sączącego się z kuchni zobaczył, że u podnóża schodów ktoś stoi. Mężczyzna o nagiej czaszce. Tamten się poruszył. Podniósł głowę i spojrzał w górę na Creeda. Miał wielkie, wyłupiaste oczy. W słabym świetle niewyraźnie majaczyły długie i ostre przednie zęby. Creed zemdlał. Rozdział 11 Poruszył się. Zadrżał z zimna. Jedyną ciepłą częścią jego ciała był brzuch. Nogi miał tak zmarznięte, że zupełnie ich nie czuł. Zaczai dygotać. Creed jęknął i mocniej przytulił się do źródła ciepła. Przykrył je swoim ciężarem. Odgłosy drapania oraz przeraźliwy pisk nagle go otrzeźwiły. Kot, który leżał na brzuchu swojego pana, odskoczył w popłochu i zniknął za drzwiami kuchni. Po chwili zwierzę wskoczyło na stół, skąd czujnie obserwowało nagiego mężczyznę, który z przerażeniem w oczach próbował usiąść na podłodze. Creed wpatrywał się błędnym, nie rozumiejącym wzrokiem w kota siedzącego z nastroszoną sierścią. Po chwili przeniósł zdziwione spojrzenie na swoje obnażone i skostniałe z zimna nogi. Wydarzenia minionej nocy zaczęły powracać do niego fragmentami jak źle zmontowany zwiastun filmu grozy. Pobieżne oględziny intymnych części ciała przyniosły mu ulgę. Nie mógł sobie przypomnieć, jak znalazł się na podłodze w przedpokoju. Skupił się, by uporządkować wspomnienia, lecz natychmiast tego pożałował, kiedy przed jego oczami stanął widok tych... obrzydliwych robaków, które zagnieździły się w łóżku. Mój Boże, one piły moją 105 krew! Creed podniósł się z trudem, jakby chciał uciec przed kolejną inwazją potwornych intruzów. Jednak bliższe oględziny własnego ciała przeczyły wspomnieniom: na skórze nie było żadnych śladów po ukąszeniach. Po chwili wahania dotknął klamki drzwi sypialni i zebrawszy się na odwagę, ją nacisnął. Najpierw zajrzał do środka przez szparę, a dopiero po chwili otworzył je szerzej i spojrzał w kierunku łóżka. Kołdra leżała częściowo na podłodze, a pomięte prześcieradło, przynajmniej z tej odległości, wydawało się czyste. Creed przekroczył próg sypialni, bacznie lustrując powierzchnię dywanowej wykładziny pod stopami. W łóżku nie było śladu po ohydnym robactwie. Powoli odchylił kołdrę, by przejrzeć wszystkie fałdy, ale niczego nie znalazł. Ściągnął całą kołdrę i okrył się nią. Stał samotny, zmarznięty i zalękniony, zastanawiając się, co się z nim dzieje. Nieraz dręczyły go senne koszmary — Chryste, chyba każdy je miewa od czasu do czasu — ale nigdy nie przyśniło mu się coś tak rzeczywistego i tak przerażającego! Znowu zaczął dygotać, lecz tym razem nie potrafił powstrzymać drżenia. Jedynie uczucie zimna zmusiło go do działania; w przeciwnym razie pewnie stałby tak i medytował przez całe przedpołudnie. Podszedł do komody i wyjął parę skarpet. Siedząc na skraju łóżka, włożył je. Nadal miał na ramionach kołdrę, która wyglądała jak wielki pikowany szal. Sięgnął po dżinsy przewieszone przez oparcie stojącego opodal krzesła. Wciągnął je do połowy, kiedy wspomnienie opitych krwią robali uwijających się po jego nagim ciele spowodowało, że poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Podtrzymując dżinsy, popędził do łazienki. Po drodze kołdra zsunęła mu się z ramion. Jednak gdy ujrzał opuszczoną deskę sedesową na porcelanowej muszli, zatrzymał się, mimo że treść żołądka wypełniała mu już usta. Odwrócił się i zwymiotował do wanny. Osunął się na 106 kolana i oparł piersią o jej brzeg. To, co zrobił, było nieprzyjemne — prawdę powiedziawszy obrzydliwe — ale za żadne skarby nie odważyłby się teraz otworzyć klapy sedesu, niezależnie od tego czy to, co zdarzyło się tej nocy, było tylko sennym koszmarem. Po prostu jeszcze nie potrafił stawić temu czoła. Nudności zniknęły — miał wrażenie, że wraz z tym wszystkim, co zjadł w ciągu ostatniego miesiąca. Jego żołądek był pusty i obolały. Wciąż opierając się o krawędź wanny, ze zwieszoną głową, jakby w pozie oczekiwania na katowski miecz, Creed sięgnął po omacku do kranu. Drżącymi palcami namacał kurek i odkręcił go do maksimum. Podobnie zrobił z sąsiednim. Dłonią zamieszał wodę w wannie, kierując wymiociny do rury odpływowej. Choć było to obrzydliwe zajęcie, przyniosło mu pewną ulgę. Przerwał dopiero wtedy, gdy przypomniał sobie, co w drodze do łazienki zarejestrował jego wzrok na podłodze w przedpokoju. Podczołgał się do drzwi, a jego dłoń pozostawiła wilgotne ślady na kamiennej posadzce. Była tam, gdzie ją poprzednio zobaczył. Śnieżnobiała na tle beżowej wykładziny dywanowej. Patrzył na nią jak zahipnotyzowany. Powoli wstał, podciągnął dżinsy i zapiął w pasie, otarł usta wierzchem dłoni i wszedł do przedpokoju. Zamiast podnieść kopertę od razu, zaczął się zastanawiać, skąd się tutaj wzięła. Zacisnął dłoń na poręczy schodów, kiedy nagle przypomniał sobie, co ujrzał w nocy u ich podnóża. Doznał zawrotu głowy, kiedy wyobraził sobie tego potwora wchodzącego po schodach i kładącego na podłodze obok nieprzytomnego Creeda — albo nawet na nim tę kopertę. Może strącił ją, kiedy budził się z koszmaru? Koszmaru? Gdzie kończył się sen, a gdzie zaczynała rzeczywistość? Jego ciało nie nosiło żadnych śladów, w łóżku nie było robactwa, a jednak tu, u jego stóp, leżała koperta — materialny dowód obecności 107 wampira! Creed przyklęknął, nie puszczając poręczy schodów. Och, Boże, Boże, czy naprawdę nie ma sposobu, by powstrzymać obcych osobników przed wchodzeniem do jego domu, 'kiedy tylko mają na to ochotę? Dotknął koperty tak, jakby obawiał się z jej strony jakiejś reakcji. Nie było żadnej (ale jeśli muszli klozetowej wyrastają zęby, to nigdy nic nie wiadomo), więc podniósł ją i zbliżył do oczu. Nie była zaklejona. Wyjął złożoną w pół pojedynczą kartkę. Treść mieściła się w dwóch linijkach napisanych wielkimi literami na maszynie: PRZYNIESIESZ NAM FILM NIKOMU O TYM NIE POWIESZ Rozdział 12 Kierowca mercedesa szykował się, aby zająć zwalniające się miejsce na parkingu, ale Creed, stojący za nim, postanowił go uprzedzić. Podjechał jeszcze bliżej, udając, że nie dostrzega świateł cofania i migającego kierunkowskazu. Kobieta wyjeżdżająca z parkingu została zmuszona do skomplikowanego manewru, by nie zawadzić o tył jeepa. Creed zignorował jej wściekły wyraz twarzy i nieme przekleństwa pod swoim adresem. Wycofał suzuki, po czym musiał podjechać jeszcze kawałek do przodu, by uniknąć otarcia o zaparkowanego peugeota. Kierowca mercedesa zdał sobie sprawę, że został bezczelnie wykiwany i okazał niezadowolenie za pomocą klaksonu. Creed zignorował to manewrując, by ustawić samochód przy samym krawężniku. W tej samej chwili w bocznym oknie samochodu ujrzał zarośniętą gębę jakiegoś włóczęgi o zmierzwionych, brudnych włosach i zmęczonych, przekrwionych oczach. — Pomogę panu! — odezwał się schrypniętym głosem. Stary zaczął wymachiwać rękami, jak pracownik obsługi naziemnej lotniska kierujący boeinga 747 na pas startowy. Tylne koła jeepa dotknęły krawężnika i Creed wyłączył silnik. Znajdował się przy Soho Square, na parkingu okalającym skwer, gdzie samochody ustawione były tyłem lub przodem 109 do chodnika i wyglądały jak różnokolorowe płatki potężnego zielonego słonecznika. Kciukami rozmasował pulsujące bólem skronie. Czuł się tak, jakby miał kaca. Nie protestowałby, gdyby rzeczywiście poprzedniego dnia solidnie popił. Zastanawiał się, czy zaburzenia pracy mózgu spowodowane upadkiem ze schodów to coś poważniejszego. Może doznał jakiegoś trwałego uszkodzenia. Nie, to niemożliwe. Przecież zmysły pracowały normalnie: myślał, widział, czuł. Problem był w tym, że widział za wiele. Twarz obdartego włóczęgi — który też mógłby być bohaterem niejednego sennego koszmaru — znowu pojawiła się za szybą samochodu. Poorane sinymi żyłkami policzki i nos, żółte białka przekrwionych oczu i śliniące się usta przyprawiały o dreszcze. Na przedniej szybie pojawiła się ścierka, równie brudna i zatłuszczona, jak poły sięgającego do kostek płaszcza włóczęgi. Po chwili stary zaczął zamaszyście pucować szybę jeepa, wskutek czego pojawiły się na niej tłuste smugi. Creed uchylił boczne drzwi samochodu i warknął: — Odpieprz się! — Za chwile będzie gotowy — odparł nie zrażony. — Będzie błyszczeć, że hej. Creed westchnął i sięgnął do górnej kieszeni wojskowej kurtki po papierosa. Przed wyjściem z domu skręcił nową porcję, traktując to zajęcie jako rodzaj terapii uspokajającej dręczące myśli. Niestety, nie przyniosło mu spodziewanej ulgi: drżące palce niezgrabnie dozowały tytoń i skręcały bibułkę. W efekcie papierosy były niekształtne i nierównomiernie wypełnione. Miał w zwyczaju wieczorem przygotowywać sobie zapas na następny dzień, ale jeśli go pamięć nie myli, wtedy też był roztrzęsiony. Zrobił zdjęcia facetowi bliźniaczo podobnemu do kogoś, kogo powieszono przed z górą pięćdziesięciu laty. Nie było w tym nic niepokojącego. Mógł to być jakiś krewny tamtego syn albo bratanek — albo po prostu ktoś łudząco do niego podobny. I co z tego? Ktoś bardzo chciał odebrać mu zdjęcia i negatywy, uciekając się przy tym do nietuzinkowych metod. 110 Zdjęcia już zniknęły. Mógł się mylić, ale prawdopodobnie wzięła je Cally. Stary włóczęga splunął na przednią szybę jeepa i zaczai rozcierać plwociny brudną ścierką. — Będzie czysty jak łezka, psze pana. Pan się nie martwi. Creed zapalił papierosa, zaciągnął się dymem, usunął z dolnej wargi drobiny tytoniu i wysiadł. — Popilnuje panu auta — powiedział włóczęga, a jego maślane oczy wyrażały radość z tej perspektywy. Jedną ręką wciąż trzymał szmatę, a drugą wyciągnął w kierunku Creeda po pieniądze. — Powiedziałem, żebyś się odpieprzył — warknął Creed. Tramp odchrząknął i splunął zielonkawą flegmą na karoserię stojącego obok samochodu. — A właściwie... — Creed zawahał się i sięgnął do kieszeni po monetę. — Życzę ci przyjemnego dnia. Dał staremu dziesięciocentówkę. Właściwie rzucił monetę na jego dłoń, by przypadkiem jej nie dotknąć. Odwrócił się, aby włożyć pieniądze do parkometru. — Święty z pana człowiek — odezwał się samozwańczy stróż parkingu, choć w jego tonie nie było już niedawnej wesołości. Zasalutował brudnym paluchem, a Creed zrozumiał ironię gestu. Dzień był słoneczny, choć chłodny. Idąc w kierunku Dean Street, Creed głęboko wdychał ożywcze powietrze. O tej porze Soho nigdy nie sprawiało wrażenia ubogiej dzielnicy, a tylko lekko zaniedbanej. Rzadko też panował tu wtedy ruch, który zaczynał się dopiero w porze przerwy na lunch i trwał do wieczora. Nocą zaś dzielnica przybierała zupełnie inny wygląd. Znalazłszy się na Dean Street, Creed zaczai zwracać uwagę na numery domów. Szedł w kierunku Old Compton Street, gdyż wydawało mu się, że dom, którego szuka, znajduje się właśnie tam. Po drodze mijał restauracje, puby, biura, siedziby wytwórni filmowych i fonograficznych, a także piętrzące się w bramach domów i na chodniku 111 sterty śmieci i kartonowych pudeł. Zatrzymał się przed wejściem budynku, który sprawiał wrażenie eleganckiego domu towarowego. Drzwi i ramy okna wystawowego były pomalowane na oliwkowy kolor. Na wystawie stał pochodzący z czasów regencji duży biały dom dla lalek. Jego wnętrze oświetlały maleńkie kandelabry. Przez okienka można było dostrzec mebelki i inne elementy wyposażenia oraz figurki lalek. Zauważył figurkę kobiety w balowej sukni siedzącą przy miniaturowym fortepianie. Na niższej kondygnacji widać było sylwetki kucharza i służących. Gdyby Creed nie miał innych spraw na głowie, pewnie zrobiłby zdjęcie tego antycznego cacka. (Nasz bohater zawsze ma przy sobie aparat, kiedy jest poza domem. Nawet wtedy, gdy wynosi śmieci, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy nadarzy się okazja do zrobienia doskonałego lub choćby tylko poprawnego zdjęcia. Wspomnienia straconych szans, które zdarzały się w początkach jego kariery, wciąż go prześladowały. Tak więc, gdy nie miał przy sobie torby z całym niezbędnym wyposażeniem, przynajmniej nosił nikona zawieszonego na szyi lub, tak jak dziś, w jednej z przepastnych kieszeni wojskowej kurtki). Tuż za wystawą znajdowało się biurko sekretarki (chrom i czarna skóra) i ona sama (też ciemnoskóra i znakomicie zbudowana). Właśnie rozmawiała przez telefon, trzymając w dłoni czerwoną słuchawkę nowoczesnego telefonu w takim samym odcieniu jak szminka na jej ustach. Wydawało się, że nie zwraca najmniejszej uwagi na stojącego przed wystawą mężczyznę w wymiętej wojskowej kurtce. Odwróciwszy wzrok od dziewczyny, Creed dostrzegł dyskretną stylizowaną mosiężną tabliczkę z nazwą firmy: PAGE LIDTRAP. — Lidtrap — przypomniał sobie. Wymówił nazwisko jeszcze raz: - - Lidtrap. Rzuciwszy niedopałek papierosa na chodnik, popchnął szklane drzwi i zrobił kilka kroków w stronę siedzącej za biurkiem. Wciąż zdawała się go nie widzieć. Mówiła coś do 112 słuchawki, a Creed skorzystał z tego, by dobrze jej się przyjrzeć. Miała gładko zaczesane włosy, które ciasno związane na czubku głowy sterczały sztywno jak członek w stanie erekcji. Zastanawiał się, jak robi się taką fryzurę, aż dziewczyna poruszyła się niespokojnie, czując jego wzrok. Rzuciła do słuchawki słowa pożegnania i odłożyła ją. — Czym mogę służyć? Ton jej głosu pasował do całej reszty. — Chciałbym zobaczyć się z Cally McNally. Wielkie brązowe oczy wpatrywały się w niego z wyrazem zdziwienia. — Słucham? — Cally McNally. - - Czy to ma być jakiś dowcip? — Nie, chodzi mi o Cally. Ona tu pracuje. Sądzę, że trafił pan pod niewłaściwy adres. Drzwi od ulicy otworzyły się i weszła wysoka dziewczyna o długich blond włosach, w krótkiej spódniczce, która podkreślała smukłość jej kształtnych nóg. Trzymała pod pachą skoroszyt. -- Usiądź, Mandy, zaraz się tobą zajmę — powiedziała sekretarka, po czym zwróciła lodowate spojrzenie w kierunku Creeda. Ależ ona tu pracuje — upierał się przy swoim. — -McNally, jest asystentką Mildripa. Mildripa? Rzucił desperackie spojrzenie w kierunku okna. Eee... Lipbrata. -— Pana Lidtrapa? Przykro mi, ale myli się pan. Nie ma u nas żadnej Cally McNally. — Powiedziała to uprzejmym tonem, choć jej wzrok nie był tego potwierdzeniem. •— Chcę porozmawiać z Lid trapem. - Przykro mi, ale jeśli nie jest pan umówiony... -- To bardzo ważne. Uśmiech a la Mickey Rourke nie zrobił na niej najmniejszego wrażenia, ale trzeba przyznać, że Creed nie był tego dnia w najlepszej formie. 113 — Pan Lidtrap jest w tej chwili bardzo zajęty... — Znów zawiesiła głos w pół zdania, jak gdyby odmowa była oczywista. — Zabiorę mu tylko dwie minuty. Zdesperowany wyjął legitymację prasową i podsunął dziewczynie pod oczy jak nakaz aresztowania. Zrobiła na niej jeszcze mniejsze wrażenie niż uśmiech. W tym momencie ktoś wyszedł z sąsiedniego pomieszczenia. — Harry, czy Daniel jest w swoim biurze? — Dziewczyna spytała brodatego mężczyznę, który szedł w kierunku przeszklonych drzwi wejściowych. Harry zatrzymał się z ręką na klamce. Mrugnął porozumiewawczo do oczekującej modelki i dopiero wtedy odpowiedział: — Jest na górze w dziale montażu. — Niechętnym spojrzeniem otaksował Creeda, który — jak już wspomnieliśmy — nie był tego dnia w najlepszej formie. — Może ja mogę w czymś pomóc? — Niedawno widziałem pana w galerii Hamiltona — odezwał się Creed. — Była z wami dziewczyna o imieniu Cally. Harry potrząsnął przecząco głową. — Nie przypominam sobie nikogo o tym nazwisku. Niech pan pogada z Danielem. Otworzył drzwi i na odchodnym zawołał do sekretarki: — Suzi, mam teraz spotkanie u Yickersa, potem idę na lunch. Będę z powrotem około czwartej! Suzi zapisała coś w notatniku, po czym spojrzała na Creeda i wzruszyła ramionami. Trzymanym w dłoni długopisem wskazała schody. — Pokój montażu jest na samej górze po lewej stronie. Zawiadomię pana Lidtrapa, że jest pan w drodze. Jak wiele innych budynków przy Dean Street, ten również był wąski i wysoki. Dotarcie na najwyższą kondygnację stanowiło dla Creeda nie lada wysiłek. Z trudem łapał oddech i bolały go mięśnie nóg. Mężczyzna — ten sam przystojniak 14 o „naturalnie" kręconych włosach, którego widział w towarzystwie Cally — wychylił się zza drzwi. Odezwał się szorstko: — Mogę panu poświęcić pół minuty — powiedział i cofnął się do środka. — Wielkie dzięki — wymamrotał Creed, nie bez wysiłku pokonując ostatni stopień. Wszedł za Lidtrapem do pokoju. W pomieszczeniu znajdował się długi stół montażowy, a nad nim półki pełne oznakowanych grubym pisakiem blaszanych pudeł ze szpulami filmów. Każdy wolny fragment ściany wypełniały plakaty filmowe. W kącie stał mały ekspres do kawy, który właśnie syczał i prychał. Lidtrap, szczupły blondyn o wyglądzie Adonisa, ubrany w białą bawełnianą koszulę i wypłowiałe dżinsy, stał pochylony za plecami montażysty i wpatrywał się w ekran podglądu. Film z szumem przewijał się przez maszynę do chwili, kiedy reżyser powiedział: — Tu cięcie. Zadowolony z rezultatu wyprostował się i odwrócił do Creeda z pytającym wyrazem twarzy. Fotoreporter oparty o futrynę drzwi oddychał ciężko. — Tak? — Lidtrap nie należał do ludzi, którzy maskują zniecierpliwienie. — Chciałbym... — głęboki wdech — ...chciałbym porozmawiać z Cally. Lidtrap spojrzał na niego jak na wariata. — O czym pan, do diabła, mówi? — Chodzi mi o dziewczynę, która była z panem w galerii na uroczystości wręczenia nagród. Powiedziała, że dla pana pracuje. — Tak? W jakim charakterze? — Jako pańska asystentka. Lidtrap uśmiechnął się ozięble. Ktoś wpuścił pana w maliny. Nikt taki u nas nie pracuje. Ale ona była z panem. Rozmawialiście. Mężczyzna zmarszczył brwi w zamyśleniu. 115 — Tak... przypominam sobie, że kręciła się tam jakaś niebrzydka dziewczyna. Wysoka, szczupła blondynka? Creed przytaknął i sięgnął do kieszeni po papierosa. — Nie tutaj, człowieku! — wykrzyknął Lidtrap. Paparazzo posłusznie schował skręta. — Nie przypominam sobie, żeby się przedstawiała, ale z tego, co mówiła wynikało, że pracuje dla jakiejś dużej agencji. Wspominała coś na temat zamówienia na film reklamowy. Inaczej nie zawracałbym sobie nią głowy. Jasne, że nie, pomyślał Creed. — Mnie powiedziała, że pracuje dla pana. Lidtrap zrobił bezradną minę. — Nie mam pojęcia dlaczego. O co właściwie chodzi, panie... — Creed. — Właśnie, Creed. Gdzieś już się spotkaliśmy, prawda? Pan jest fotografem? Ach tak, robił mi pan zdjęcie w galerii. — W jego głosie wyczuwało się ironię. — Dała mi rozkład pańskich zajęć na ten tydzień. — Wygrzebał z kieszeni kartkę, którą zostawiła mu Cally. — Będzie pan kręcił reklamówkę w zoo, prawda? — W zoo? — Lidtrap wziął do ręki kartkę, patrząc na nią z niedowierzaniem i rozbawieniem. — Z szympansami. — Z szympansami — powtórzył bezbarwnym głosem. — Ktoś naprawdę zakpił sobie z pana, mój drogi. — Zmarszczył brwi czytając listę. — Musiałbym być cudotwórcą, żeby załatwić tyle rzeczy w ciągu tygodnia. — Podobno jest pan bardzo zapracowany — wtrącił nieśmiało Creed. — Zapracowany tak, ale nie jestem masochistą. — Na tej kartce jest znak firmowy pańskiego przedsiębiorstwa. —— Tak, ale napisany na maszynie. To nie jest papier firmowy. Każdy mógł to napisać. Creed poczuł, że robi z siebie idiotę. 16 — Ale przecież ta dziewczyna była w pańskim towarzystwie. — Już panu mówiłem, zamieniła kilka słów ze mną i z moim wspólnikiem, ale to przecież o niczym nie świadczy. Chociaż wciąż patrzył na Creeda, zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić. — A teraz, pan wybaczy, mam ważniejsze sprawy niż odpowiadanie na pańskie pytania. Creed oderwał się od futryny drzwi i ruszył schodami do wyjścia. Jego nastrój nie poprawił się, gdy po powrocie do samochodu zauważył na przedniej szybie jeepa pęknięcie w kształcie pajęczyny. Ktoś uderzył w nią jakimś twardym przedmiotem. Odjeżdżając z parkingu zobaczył starego włóczęgę, który stał na rogu ulicy i wygrażał mu pięścią. Nie miał siły, by wyskoczyć z samochodu i rzucić się za nim w pościg. — Gdzieś ty się, u diabła, podziewał przez całe przedpołudnie? — powitał go Freddy Sąuires w redakcji Di-apatcha. Fred, ten facet, o którym mówiłeś... — A jeśli chodzi o twój telefon w środku nocy, to mam dość takich numerów. Chryste, co z tobą, Creed? — Co? Strasznie wyglądasz. Co się stało? Miałem straszną noc. —•— Ja też. Po twoim telefonie za cholerę nie mogłem zasnąć. Jeszcze raz zrobisz coś takiego, to tak cię urządzę, że popamiętasz. Zrozumiano? Creed postawił na podłodze torbę ze sprzętem i przysunął sobie krzesło. Freddy, powiedz mi coś więcej o tym facecie, którego powiesili. Szef działu fotoreportażu sięgnął po fajkę i zapałki, po c/ym zatroskany spojrzał na Creeda. 117 — Fatalnie wyglądasz, Joe. — Freddy... Sąuires przytknął zapaloną zapałkę do fajki i pociągał kilka razy, aż tytoń się rozżarzył. Potem znów przez chwilę przyglądał się Creedowi. — Dlaczego cię to interesuje? Creed westchnął. — Wydaje mi się... możliwe, że... być może natrafiłem na coś... coś dziwnego. NIKOMU O TYM NIE POWIESZ Ujrzał te słowa w wyobraźni jak na jasnym ekranie kinowym. — Jeszcze nie mogę — odparł Creed. — Masz papierosa, Tony? — zwrócił się do siedzącego opodal reportera. — Chyba żartujesz — powiedział tamten, przerywając pisanie na maszynie tylko po to, by strzepnąć popiół z trzymanego w ręku papierosa. Creed wygrzebał z kieszeni własnego, nieudolnie zrobionego skręta. — Może rzeczywiście jesteś na tropie czegoś dziwnego, chłopie — powiedział Sąuires — ale ja mam coś ważniejszego niż jakieś tam historie o sobowtórach. Dlatego próbowałem się w tobą skontaktować przez całe przedpołudnie. Creed nie okazał wielkiego zainteresowania. Zapalił papierosa, którego koniec zajął się ogniem i płonął przez chwilę. — Pamiętasz skandal parlamentarny związany z Pamelą Bordes? — ciągnął Sąuires. — Ta „egzotyczna" damulka była zatrudniona przez jednego z posłów Partii Konserwatywnej jako pracownica działu analiz. Była w posiadaniu specjalnej przepustki, by móc poruszać się bez przeszkód po Parlamencie. — Sąuires uśmiechnął się na wspomnienie skandalu. — Po jakimś czasie odkryto, kim byli jej „klienci" i jakie mieli powiązania polityczne. 118 Creed skinął głową. Nie potrzebował dalszych szczegółów; doskonale pamiętał ten skandal. — Wpadliśmy na trop podobnej afery. Tym razem chodzi o mężczyznę, właściwie młodego chłopaka. No i tym razem zamieszany jest w to ktoś z opozycji — poseł Partii Pracy. Creed wciąż nie potrafił wykrzesać z siebie zainteresowania. — Nie ma w tym nic wyjątkowego — zauważył. Istotnie nie było. Tak zwani specjaliści od analiz — odpowiedzialni za zbieranie danych na najróżniejsze tematy, począwszy od cen złomu żelaza w Solihull, a skończywszy na rocznym zestawieniu wydatków ZSRR na maszyny rolnicze — to często kochanki (kochankowie) parlamentarzystów, pracujący w instytucji rządowej wyłącznie dzięki protekcji. Robią tylko tyle, ile trzeba, by uzasadnić swą obecność w dostojnych rządowych budynkach oraz nie wprowadzać w zakłopotanie swoich szefów. Parlamentarzyści, będąc osobami publicznymi, są bardziej narażeni na zdemaskowanie. Działa tu jeszcze efekt domina; kiedy ujawniony zostaje jeden skandal, najczęściej pociąga za sobą odkrycie kolejnych. Z dużą ostrożnością należy podchodzić do pełnych oburzenia głosów protestu, jakie zwykle padają z ust innych polityków z chwilą ujawnienia następnego skandalu, gdyż ich hipokryzja nie zna granic (nigdy, przenigdy, nie nie doceniajcie hipokryzji polityków). Koniec lekcji. — Być może — odparł Sąuires na uwagę Creeda. — Ten facet dorabiał sobie w pewnym centralnym urzędzie. A jednym z jego najważniejszych „klientów" był... — Tu kierownik działu fotoreporterskiego wymienił nazwisko wybitnego irlandzkiego aktora teatralnego, który znany jest ze swoich sympatii dla IRA. Nazwijmy go O'Leary. — - Ależ oni są niepoprawni — powiedział Creed i to było wszystko, na co go było stać, po czym dodał: — Nie potrzebujesz do tego mnie. Możesz wykorzystać któregoś z etatowych pstrykaczy. 119 — Już próbowałem, ale O'Leary schował się gdzieś i trzeba go będzie wypłoszyć. A ty się do tego najlepiej nadajesz. — Och, przestań, Fred. To nie dla mnie. — Jesteś jednym z najlepszych fachowców w branży fotografowania brudów. Gdyby moja żona miała to szczęście i znalazła sobie kochanka, a ja chciałbym zdobyć dowody, to zatrudniłbym do tego celu ciebie. — Dzięki, bardzo mi to pochlebia. Czego właściwie ode mnie oczekujesz? — Chciałbym, żebyś sprawdził knajpy i miejsca spotkań homoseksualistów. Wspólne zdjęcie tego chłopaka z aktorem może przynieść ci całkiem niezłą forsę. — Byliby wyjątkowo głupi, gdyby po tym wszystkim pokazywali się razem publicznie. Nie licz na to, Fred. — Joe, jak na paparazzo, twoja sytuacja jest szczególnie uprzywilejowana. Nasza gazeta płaci ci przyzwoitą forsę, a w zamian czasami oczekujemy od ciebie dodatkowego wysiłku. Więc daj mi wreszcie święty spokój i zrób to dla nas. Aha, tutaj mam coś, co może ci pomóc. — Sięgnął do szuflady biurka, skąd wyjął złożony kawałek papieru. Podał go Creedowi. Creed spojrzał pytająco. — To adres — powiedział Sąuires. — Weź go. — A ten facet, którego powiesili. Kto to był, Freddy? Sąuires sięgnął po słuchawkę telefonu i myślami był już gdzie indziej. — Niejaki Nicholas Mallik — powiedział, wykręcając numer. — Potwór z Belgravii. Tak zdaje się określała go ówczesna prasa. Powiesili go pod koniec lat trzydziestych. Wyszukaj to sobie w kartotece... George? Tu Freddy. Czy masz coś aktualnego w sprawie Khashoggiego? Mam cudowne zdjęcie, które wymaga małego komentarza... Creed spojrzał na kartkę i właśnie podnosił się z krzesła, kiedy zauważył jedną z pracownic Antony'ego Blythe'a. Szła w jego stronę z butelką szampana w ręku. Prunella miała na sobie zielony sweter, spod którego wyglądał 120 kołnierz koszuli, kraciastą spódnicę i ciemne pończochy, a na nogach buty z nie wyprawionej skóry. Wyglądała wyjątkowo ładnie, choć wąskie, zaciśnięte usta czyniły ją nieprzystępną, jaką w istocie nie była. — Prezent od starego kutasa — powiedziała, wręczając mu butelkę jak oficjalną nagrodę. — Zdaje się, że była mowa o znacznie szlachetniejszej marce — zauważył Creed, przyjmując butelkę. — Dostałbyś to, co w umowie, gdybyśmy wykorzystali zdjęcie. — Żartujesz. — Creed sięgnął po egzemplarz Dispatcha leżący na biurku. Zaczai wertować strony. Na dziewiętnastej znalazł duże zdjęcie z jego podpisem. Ale nie przedstawiało księżnej, lecz dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach tarzających się na chodniku przed wejściem do hotelu „Grosvenor House" i próbujących przygwoździć do ziemi trzeciego. Podpis pod zdjęciem głosił: PRAWDZIWIE KRÓLEWSKA ZADYMA. Creed jęknął i spojrzał na Prunellę, która wzruszyła ramionami i powiedziała: — Przykro mi. — Zamrugała powiekami przypatrując mu się ciekawie. — Strasznie wyglądasz. Czy ty też brałeś udział w tej zadymie? — Skądże znowu. Dlaczego Blythe nie wykorzystał zdjęcia Fergie? Przecież było dokładnie takie, jakiego sobie życzył. — To jest znacznie zabawniejsze. Mogłoby się nawet znaleźć na pierwszej stronie, gdyby nie ten świeży skandal z O'Learym i jego kochasiem. Właśnie Antony pytał mnie, czy nie masz jakiegoś pikantnego zdjęcia Jamiego O'Leary'ego. — Mam jakieś jego zdjęcia w archiwum, ale nic świeżego. Właśnie mam go odszukać. Być może uda mi się dostarczyć coś nowego. — Pamiętaj, że Antony chciałby zobaczyć to jako pierwszy. — Niech go szlag trafi! To będzie coś więcej niż tylko temat do kolumny towarzyskiej. Prunella wyglądała na niepocieszoną. Bez wątpienia 121 właśnie na niej skupi się gniew szefa, gdy jakiś inny brukowiec wyprzedzi go w doniesieniach na temat nowego skandalu obyczajowego. — Wiesz co — rzekł Creed, obejmując dziewczynę i odchodząc z nią na bok — potrzebne mi informacje z kartoteki na temat gościa o nazwisku... Mallik, Nicholas Mallik, którego skazano na śmierć za jakieś paskudne sprawy i powieszono przed mniej więcej pięćdziesięciu laty. Wygrzeb dla mnie wszystko na ten temat, a ja obiecuję, że Blythe pierwszy dostanie materiały na temat O'Leary'ego. Potem niech się sam dogaduje z szefem serwisu informacyjnego. Co ty na to? Oczywiście Creed nie miał najmniejszego zamiaru dotrzymać warunków umowy i każdy, kto go znał, albo chociaż wiedział o wzajemnej nienawiści między dwoma mężczyznami, musiał zdawać sobie z tego sprawę. Jednak Prunella chyba nie była tego świadoma. Creed uśmiechnął się zachęcająco mimo dręczącego bólu głowy i uniósł pytająco brwi. — Dobrze — powiedziała. — Zrobię to w przerwie na lunch. Jak mówiłeś? Mallik? Przytaknął. — Nicholas Mallik. Może później razem wypijemy tego szampana. — Świetnie. Będziesz w domu po południu? — Zadzwonię. — Ledwie powstrzymał się, by nie poklepać ją po tyłeczku. Rozmyślił się w ostatniej chwili. Uznał, że z takimi dziewczynami nigdy nic nie wiadomo. Nie chciał jej zrazić, zanim wyświadczy mu przysługę. Poza tym ból głowy i wizja kłapiącego zębami sedesu osłabiły jego libido. Patrzył za odchodzącą, a wszystkie grzeszne myśli, które przemknęły mu przez głowę, były raczej wynikiem przyzwyczajenia niż faktycznego pożądania. Jeszcze raz zerknął na kartkę z adresem i jęknął. Miał przed sobą co najmniej godzinę drogi samochodem. I prawdopodobnie długie godziny wyczekiwania. — Kurwa — mruknął i wziął do ręki torbę ze sprzętem fotograficznym. Rozdział 13 Joe Creed robi to, co potrafi najlepiej. Dyskretnie węszy i wyczekuje. Czeka i czuwa. Niezależnie od tego, czy ma to miejsce przed nocnym klubem, restauracją, prywatnym domem lub hotelem — Joe Creed jest Mistrzem Czuwania. To wcale nie znaczy, że lubi wyczekiwanie — przeciwnie. Ale po prostu jest w tym dobry. A co więcej, posiada umiejętność błyskawicznego poderwania się do działania wtedy, gdy jest to konieczne, pomimo znudzenia i odrętwienia, które zawsze pojawiają się po pierwszej godzinie. Gdyby był bardziej zdyscyplinowany, mógłby być doskonałym gwardzistą. Choć trudno go sobie wyobrazić w czerwonym mundurze i wysokiej czapce z niedźwiedziego futra. Inna sprawa, że w dramatycznej sytuacji pewnie rzuciłby karabin na ziemię i zwiewał gdzie pieprz rośnie. Te zdolności, nabyte przez lata pracy w charakterze paparazzo, okazały się przydatne, kiedy znalazł się w miejscu wskazanym przez Freddy'ego Sąuiresa. Najpierw zrobił dyskretny rekonesans najbliższej okolicy, a następnie usadowił się w samochodzie zaparkowanym w cieniu drzew. Pierwsza godzina wyczekiwania dłużyła mu się niemiłosiernie, a następna jeszcze bardziej. Jednak z chwilą gdy zaczęła się trzecia, dostrzegł jakiś ruch w obserwowanym przez niego miejscu. 123 Znajdował się przy jednej z wielu typowych dróg przecinających angielskie wsie, wąskich i malowniczych, na których ruch kołowy jest bardzo ograniczony. Zazwyczaj jeżdżą po nich tylko zamieszkujący tam ludzie lub zagubieni kierowcy, którzy zboczyli z głównego traktu. Miejsce znajdowało się niezbyt daleko od Londynu, a jednak spory kawał za przedmieściami molocha. Okolica tonęła w bujnej zieleni. Dom kryty był czerwoną dachówką i nosił nazwę Rosę Cottage. W sezonie drzwi wejściowe okalały pnące róże. Przed domem znajdował się mały ogród kwiatowy z rabatami pełnymi chwastów, pośrodku którego prowadziła alejka wyłożona popękanymi kamiennymi płytami. Ogrodzenie stanowił niski szary płot z chyboczącymi się sztachetami i lekko uchyloną furtką. Było malowniczo, choć nieco zaniedbanie. Creed pochylił się i niemal przytknął twarz do szyby samochodu, by w prześwicie między drzewami ujrzeć frontowe drzwi domku, które w tej samej chwili się uchyliły. W mgnieniu oka Creed poderwał się, wyskoczył z samochodu i zaczął skradać się przez zarośla w kierunku ogrodzenia. Jeden aparat trzymał w dłoni, a drugi z kolorowym filmem miał przewieszony przez szyję. Zatrzymał się na chwilę, by odgarnąć gałęzie i zerknąć w stronę drzwi wejściowych. Ktoś stał na progu. — O rany! — wyszeptał. Ależ miał nieprawdopodobne szczęście! To mógł być tylko on — cel jego wyprawy! Jezu, to naprawdę on. Creed rozpoznał go na podstawie zdjęcia z pierwszej strony porannego wydania Dispatcha, choć było fatalnej jakości. To Kevin Plaskett, młodzieniec o twarzy cherubina. Gdyby nie widział go na własne oczy, nie uwierzyłby! O'Leary był naprawdę cholernym głupcem goszcząc chłopaka — mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata — w swojej tajnej (?) kryjówce! Czy O'Leary też tu jest? — było to dla Creeda najważniejsze pytanie. Miał cichą nadzieję, że tak. Ale czy naprawdę był aż tak głupi, wiedząc, że wybuchł skandal i jego nazwisko 124 jest na pierwszych stronach gazet? A może jeszcze niczego nie był świadomy? Przebywając na tym uroczym odludziu nie czytał dzienników i nie słuchał radia. A może w swojej arogancji nie przykładał do tego wagi. Creed nigdy nie zastanawiał się zbyt długo nad takimi subtelnościami, szczególnie gdy miał robotę do wykonania. Błyskawicznie sprawdził aparat. Wszystko było w najlepszym porządku. Mimo to wciąż się wahał. Musi zrobić właściwe zdjęcie w odpowiedniej chwili. Fotografia samego chłopaka niewiele by mówiła. Nie byłaby tą najlepszą z możliwych. Ale uchwycenie aktora-wywrotow-ca i chłopaka razem — to już coś. Tylko czy O'Leary tam jest? Czy to możliwe, że byłby na tyle głupi? Creed zdecydował się zaryzykować. Wiedział, że przy nieostrożnym działaniu całą sprawę łatwo można spalić, ale gdyby wybieg się udał, zdjęcie byłoby wręcz bezcenne (przynajmniej w ciągu najbliższych dni). Jeśli aktor był w domu, to Creed zamierzał zrobić coś, by go stamtąd wyciągnąć. Wyprostował się, przesunął jeden aparat na plecy, tak że stał się od przodu niewidoczny, a w drugim ustawił odległość na dwa metry, wsunął go do przepastnej kieszeni kurtki zaciskając na nim palce, jak bandyta na rewolwerze. Ruszył śmiało w stronę furtki. — Dzień dobry! — zawołał wesoło podchodząc bliżej do zaskoczonego młodzieńca. — Chyba pomyliłem drogę. Czy mógłby mi pan pomóc. Młody mężczyzna wycofał się do pogrążonej w mroku sieni. -— Chciałem dojechać na skróty do szosy A 22, ale wygląda na to, że zabłądziłem na tych wiejskich drogach. — Creed ciągnął z uśmiechem, starając się, by wypadło to naturalnie. Człowiek w progu wahał się jeszcze przez chwilę, zanim wystawił głowę przez drzwi. Creed wskazał kciukiem za siebie uważając, by nie obrócić się i nie pokazać ukrytego za plecami aparatu. 125 — Dojechałem do skrzyżowania i nie mam pojęcia, gdzie teraz skręcić. Jestem słaby z topografii. Może poradziłbym sobie mając kompas. Jak to będzie — w prawo czy w lewo? — Mówiąc to, szedł w stronę chłopaka i przystanął dopiero wtedy, gdy od frontowych drzwi dzieliło go kilka kroków. Chłopak popełnił głupstwo (kto wie, może uznał Cree-da za przystojnego) i wyszedł za próg. Z bliska i w pełnym świetle sprawiał wrażenie jeszcze młodszego. Jego kręcone włosy miały lekko rudawy odcień, a policzki były zaróżowione, co rzeczywiście nadawało mu wygląd cheru-binka. — Nie jestem pewien, ale spróbuję się dowiedzieć — powiedział. Miał łagodny głos, który choć nie brzmiał kobieco, to jednak posiadał w sobie miękkość właściwą płci pięknej. Wystudiowanym gestem odgarnął kosmyk włosów. Jeśli w ogóle było to możliwe, Creed stał się jeszcze bardziej czujny. Mocniej zacisnął dłoń na ukrytym w kieszeni aparacie. Plaskett nie jest w domu sam! — Byłbym panu bardzo wdzięczny — powiedział. — I tak już jestem spóźniony na umówione spotkanie. Cherubinek odwrócił się w stronę sieni i zawołał: — Jay, chodź tu na chwilę! Przez moment panowała cisza, którą przerwał wrzask: — Ty cholerny głupcze! W drzwiach pojawiła się sylwetka zwalistego mężczyzny. O'Leary był potężnie zbudowanym facetem z czarną brodą. Krytycy wysoko cenili go za aktorstwo, a wielbiciele jego talentu podziwiali za zawadiacką postawę i nie skrywaną skłonność do alkoholu. Aktor zyskał sobie opinię ludowego trybuna, którego talent wyniósł ponad śmiertelników. Był awanturnikiem, który przypominał nieco Richar-da Burtona w późniejszym okresie życia. Nawet płomienne wystąpienia na rzecz zjednoczonej Irlandii (niezwykle porywające i wzruszające, jako że był naprawdę znakomitym 126 aktorem) nie były w stanie zmniejszyć jego popularności. Jedynie aktywna działalność na rzecz Tymczasowego Skrzydła Irlandzkiej Armii Republikańskiej oraz znaczące wsparcie finansowe, jakiego jej udzielał, były utrzymywane w tajemnicy. Wielbiciele jego talentu nie mieli także pojęcia o ciągotach homoseksualnych jakie posiadał. Trzeba przyznać, że w swych upodobaniach był niezwykle dyskretny, skoro wyszły na jaw dopiero teraz. W dzisiejszych czasach skłonności takie nie są niczym niezwykłym, ale on był przecież taki cholernie męski. Oto on: wielki i rozjuszony jak niedźwiedź. Wybiegł z domu z wrzaskiem i żądzą mordu w ciemnych oczach. Nawet człowiek odważny by się przeląkł, a Creed przecież do takich nie należał. Już wycofywał się w stronę furtki, kiedy O'Leary popełnił pierwszy błąd. Zamiast natychmiast rzucić się na fotoreportera, zatrzymał się, chwycił cherubinka za ramię i warknął wściekle: — Właź do domu, ty cholerny idioto! Nie widzisz, kim on jest! Oczy chłopaka rozszerzyły się ze strachu. — Ja nie... — Zdążył wyjąkać tylko tyle, zanim O'Leary popchnął go do sieni. Jednak Creed, jak zawodowy rewolwerowiec, był szybszy. Błyskawicznie wyjął aparat z kieszeni i zdążył trzy razy wcisnąć spust migawki — utrwalając na kliszy dokładnie to, co chciał — zanim O'Leary ponownie ruszył do ataku. —— Oddawaj mi ten cholerny aparat! — krzyknął. Creed powoli wycofywał się w stronę furtki, cały czas robiąc zdjęcia, nie mając czasu, aby patrzeć przez wizjer. O'Leary szarżował jak rozjuszony byk. Pora zwijać interes, stwierdził Creed, gdy chłopak zniknął wreszcie za drzwiami. Odwrócił się i pobiegł do wyjścia. Za plecami słyszał ciężkie kroki ścigającego. 127 Już przy furtce poczuł nagłe szarpnięcie za szyję. Byłby się pewnie przewrócił, ale udało mu się uwolnić z paska, na którym wisiał nikon na jego plecach, a za który schwycił go O'Leary. W chwilę później był już za furtką i instynktownie zamknął ją za sobą. Wielki O'Leary, wykrzykując przekleństwa, których nawet jego wspaniały baryton nie złagodził, popełnił kolejny błąd rzucając się w pościg. Z impetem uderzył w bramkę, która zdążyła się już zatrzasnąć za Creedem. Aktor przewrócił się, przekoziołkował nad nią i zwalił na plecy po drugiej stronie ogrodzenia, miotając się z bólu jak wyciągnięty na plażę potężny wieloryb. Creed skorzystał z okazji i podniósł z ziemi aparat. Nie tracąc więcej czasu, popędził do jeepa, przekręcił kluczyk, który cały czas spoczywał w stacyjce, i ruszył z kopyta. Mijając O'Leary'ego, wygrażającego mu pięścią, pokazał uniesiony do góry kciuk. Pewnie mrugnąłby jeszcze porozumiewawczo, gdyby tamten był w stanie to zobaczyć. — Bardzo sprytnie, Freddy. Szef dziani fotograficznego spojrzał pytająco znad biurka. —— Właśnie zbierałem się do domu. Masz jakiś problem, Joe? — Wstał i włożył marynarkę, która przez cały dzień wisiała przewieszona przez oparcie krzesła, w związku z czym była wymięta i nieświeża jak jej właściciel. — Skądże znowu. Zdjęcia O'Leary'ego i jego chłoptasia są już wywołane. Sąuires się uśmiechnął. — Masz ich razem. - Zabrzmiało to jak stwierdzenie i nie było w nim śladu zdziwienia. Tak. Jak trzymają się za rączki. O'Leary nie był zbyt zadowolony. — Mógłbym się o to założyć. Sąuires ponownie usiadł. W takim razie co cię trapi, Joe? 128 — Nic szczególnego. Tylko zastanawiam się, skąd miałeś ten adres. — Dostałem od szefostwa. Nie zadawałem zbędnych pytań. Wyglądasz znacznie lepiej niż rano. Zmęczonym gestem Creed potarł dłonią policzek. — Pewnie. Więc ktoś wysoko postawiony wykorzystał właścicieli gazety, którzy wykorzystali naczelnego, który wykorzystał ciebie, który wykorzystałeś mnie. — Tak jest zbudowany ten świat. Ale co cię właściwie trapi, Joe? Creed usiadł na brzegu biurka. Potrząsnął głową. — Po prostu jestem zmęczony. Tylko tyle. Udało mi się zrobić kilka dobrych zdjęć, więc nie mam powodu do narzekań. — Uśmiechnął się, jakby na dowód, że mówi prawdę. — Chodziło o to, żeby dobrać się O'Leary'emu do skóry, prawda? Rzucić cień na jego reputację, zdyskredytować w oczach społeczeństwa. — Nie trzeba być szczególnie bystrym, żeby dojść do takich wniosków. Ktoś postanowił, że nie można przepuścić takiej okazji. To nie było wynikiem starannie wypracowanej strategii. Po tym jak konserwatyści dostali po głowie w związku z aferą Pameli Bordes, ktoś w kołach rządowych uznał, że należy wziąć odwet. Polityk Partii Pracy zamieszany w skandal homoseksualny, a do tego w działalność terrorystyczną. O'Leary sam się pięknie podłożył. — Ale oni zdecydowali posunąć się jeszcze dalej. — Upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu, mój chłopcze. Nie tylko dołożyli opozycji, ujawniając zaniedbania mogące doprowadzić do naruszenia obronności państwa, ale także podważyli wiarygodność Jamiego O'Leary'ego jako polityka. Przyznaj sam, że trudno było nie wykorzystać takiej okazji. — Czy to naprawdę jest takie istotne? To znaczy... tylko dlatego, że O'Leary woli chłopaków...? Na twarzy Sąuiresa pojawił się grymas uśmiechu. — To zdecydowanie bardziej subtelna gra. Wielbiciele talentu O'Leary'ego nie tylko poznają prawdę o jego Creed 129 seksualnych preferencjach, ale w ciągu kilku najbliższych dni dowiedzą się, że jego powiązania z IRA są o wiele poważniejsze, niż on sam byłby skłonny przyznać. Może dałby radę otrząsnąć się po skandalu obyczajowym, ale w takiej sytuacji nie ma szans. W każdym razie powinieneś być dumny, że to właśnie ciebie wybrano do ujawnienia jego nieprzyzwoitych skłonności. To swego rodzaju wyróżnienie. — Nadal nie rozumiem. Dlaczego tylko ja? Przecież wiesz, że w gromadzie weselej. — Pomyśl. Gdyby na miejsce wysłano całą hordę pstry-kaczy, to O'Leary i jego kochaś zasłoniliby okna i przeczekali sprawę. Albo, co bardziej prawdopodobne, siedzieliby cicho, aby uznano, że dom jest pusty. Prócz tego, wysłanie większej ekipy wyraźnie sugerowałoby zorganizowaną nagonkę. Nie, dużo rozsądniej było wysłać jednego reportera i tak to zaaranżować, by wyglądało na samodzielną akcję. — I dlatego mam się czuć wyróżniony? — Jasne, że tak. Nie mów mi, że na starość dręczą cię wyrzuty sumienia. Wykonałeś robotę i pokazałeś kawałek życia takim, jakie jest naprawdę. — Co za idiotyzmy wygadujesz! Życie takie, jakim jest. Przecież to stek bzdur! Pokazałem to, co było akurat wygodne z punktu widzenia pewnych interesów politycznych. — Oszczędź mi tego, Joe. Za długo siedzimy w tym gównie, żeby tracić czas na czcze gadanie. — Sąuires wstał z krzesła. — Wiesz co, mam pomysł. Pozwolę ci się wypłakać na swoim ramieniu przy jakimś drinku. Marty — tu wskazał swojego zastępcę, który zbliżał się w ich stronę z kubkiem kawy w ręce — zajmie się zdjęciami. Duża szkocka z lodem (a może nawet kilka) była tym, czego Creed najbardziej potrzebował w tej chwili. Jednak odmówił. — Mam sprawy do załatwienia, Freddy. Czy Prunella --jak ona się właściwie nazywa — zostawiła coś dla mnie? 130 — Nic mi o tym nie wiadomo. Na pewno nie zmienisz zdania? Dobry trunek przywróciłby twój cynizm. — Nie. Zerknę, jak wyszły zdjęcia i zabieram się stąd. Czy pod fotografią będzie moje nazwisko? — Jasne. Chyba że tak bardzo cię to wkurzyło, że nie zamierzasz przyznawać się do autorstwa. — Do jutra, Freddy. — Creed zarzucił na ramię torbę z akcesoriami i ruszył w stronę ciemni fotograficznej. Sąuires zawołał za nim: — Posiedź trochę w domu, Joe! Odpocznij i choć raz zostaw w spokoju swoje ofiary. Wyglądasz już nieco lepiej, ale wciąż paskudnie. Gdy dotarł na miejsce, stykówki, będące rezultatem tego dnia pracy, były już gotowe. Przejrzał je po kolei pod lupą, zaznaczając krzyżykami ujęcia, które uważał na najbardziej udane, choć i tak ostateczny wybór będzie należał do szefa działu fotoreportażu lub jego zastępcy. Był zadowolony z wyników pracy, chociaż nie mógł wykrzesać z siebie entuzjazmu. Jesteś zmęczony, pomyślał. Zmęczony, zagubiony i... musiał to przyznać... przerażony. W takich okolicznościach trudno było o entuzjazm dla czegokolwiek. Dzisiejsze zadanie zajęło mu cały dzień i zmusiło do skoncentrowania się na bardziej przyziemnych i naturalnych sprawach. Teraz jednak, kiedy na dworze zapadł zmrok, musiał wrócić samotnie do domu i zastanowić się, co zrobić z tajemniczym listem i negatywami. Czy zadzwonić na policję? Jeśli tak, to jak, u diabła, wytłumaczyć chłopakom w granatowych mundurach, co się stało. Natychmiast zaczęliby przekopywać dom w poszukiwaniu narkotyków, gdyby im powiedział, że muszla klozetowa chciała mu odgryźć kutasa, a poprzedniej nocy osobiście zetknął się z Nosferatu (odpowiednikiem Drakuli dla intelektualistów), a w nocy jakieś paskudne robactwo chciało go pożreć żywcem we własnym łóżku (mimo iż na ciele nie pozostały żadne ślady ukąszeń). Wtedy gliniarze zapytaliby, skąd ten guz na jego głowie, a on odpowiedziałby, że spadł ze 131 schodów i że naturalnie zdaje sobie sprawę, iż mógł doznać wstrząśnięcia mózgu, wskutek czego ma halucynacje... Wyszedł na korytarz, przystanął i oparł się plecami o ścianę. Wstrząs mózgu? Czy rzeczywiście podczas upadku naruszył łepetynę? Może utworzył się jakiś krwiak i uciska na pewne ośrodki nerwowe... Boże, co to mogło być? Wydał stłumiony jęk. Zaraz, zaraz, ale przecież to nie wyjaśnia, skąd wziął się ten list. Nie wyjaśnia historii z Cally. Przecież obie sprawy były realne. Żadna z nich nie mogła być wytworem jego wyobraźni. Czy na pewno? Sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną kartkę papieru. PRZYNIESIESZ NAM FILM NIKOMU O TYM NIE POWIESZ Notatka była fragmentem rzeczywistości. Tak jak Cally. Przecież rozmawiał z nią, częstował winem. Do cholery, miał na nią ochotę! Nie mogła być fikcją. Dipstick — Lidtrap — też przypominał ją sobie, mimo że dziewczyna skłamała i wcale dla niego nie pracuje. Więc nie jest z tobą tak źle, Creed. Jeszcze się nie rozsypujesz. Przynajmniej na razie. Przeszedł korytarzem do pokoju mieszczącego dział publicystyki. W przeciwległym rogu, za przeszkloną ścianką działową, stały cztery połączone ze sobą biurka, które były miejscem pracy redaktorów zajmujących się rubryka towarzyską. W tej chwili przy żadnym z nich nikt nie siedział. Creed ogarnął wzrokiem blaty biurek w poszukiwaniu koperty z jego nazwiskiem. — Tego szukasz? Podniósł wzrok i zobaczył Antony'ego Blythe'a. Tym razem miał na sobie nienagannie czystą koszulę w paski z białym kołnierzykiem, różowy krawat i starannie wyprasowane spodnie. Stał w drzwiach wydzielonego pomieszczenia, które nazywał swoim gabinetem. Trzymał w dłoni dużą szarą kopertę. 132 — A jest na niej moje nazwisko? — spytał Creed. Blythe pomachał kopertą w jego stronę. Creed podszedł do niego i sięgnął po kopertę. Blythe przycisnął ją do piersi, jak dziecko broniące się przed odebraniem ulubionej zabawki. — Miałeś mi dostarczyć pewne fotografie — powiedział sucho. — Jeszcze nie zostały wywołane — skłaniał Creed i wyrwał mu kopertę. — Możesz sam zejść na dół i wybrać co ci będzie potrzebne. Zauważył, że koperta jest otwarta. — Zaglądałeś do środka? — Prunella jest moją asystentką. Wszystkie materiały, które wyszukuje, przechodzą najpierw przez moje ręce. — Ona ci to dała? — Ona dla mnie pracuje. Jasne, i wziąłeś to z jej biurka, i musiałeś zajrzeć do środka, pomyślał Creed, pomimo że na kopercie widniało moje nazwisko. — Dlaczego tak cię zainteresował ten paskudny typ, Mallik? — Blythe nie miał za grosz wstydu. Jak na jeden dzień, było tego za dużo. Creed odwrócił się na pięcie i machnął niecierpliwie ręką. — Zadałem ci pytanie. — Nie twoja sprawa — odparł Creed odchodząc. — Wiesz, że jak zechcę, to będzie moja! — zawołał za nim. Blythe nie dosłyszał odpowiedzi Creeda, ale był przekonany, że nie była uprzejma. Creed miał jedno pragnienie. Wreszcie się wyspać. Długi, pracowity dzień, poprzedzony koszmarną nocą — to stanowczo zbyt wiele. Teraz odczuwał tego skutki. Może jutro pójdzie do lekarza i da sobie zbadać guza na głowie. Nie jest własnością gazety ani agencji fotograficznej. Jest sam 133 sobie szefem, pomimo umowy z obiema instytucjami. Musi odespać zmęczenie i pozbyć się tępego bólu głowy. Cholera, kiedy ostatnio wziął dzień urlopu? Nie pamiętał. Jak dotrze do domu, zrobi sobie mocnego drinka, wymoczy się w wannie i wypije drugiego. Gorzała pomoże mu zasnąć. Nawet o tej porze ulice były zatłoczone. Jechał wolno, nie mając siły na przepychanie się przez korki. Zatrzymał samochód na światłach i spojrzał na kopertę leżącą na siedzeniu obok. Najwłaściwszym posunięciem byłoby z samego rana przekazać to wszystko policji. Miał zdjęcia z pogrzebu, list z ostrzeżeniem oraz informacje zebrane na temat tego Mallika przez Prunellę. Niech się policja martwi, co z tym dalej zrobić. Jeśli zagraża mu jakieś niebezpieczeństwo, to powinni zapewnić mu ochronę (ale czy mógł na to liczyć?). Nie może wspominać o halucynacjach. O włamaniu już wiedzieli. Niech sami szukają związku pomiędzy wariatem z pogrzebu i tym facetem, który pięćdziesiąt lat temu zadyndał na szubienicy. Jeszcze raz zerknął na kopertę. Z jakiegoś powodu odczuwał dziwny niepokój. Wreszcie zjechał z głównej drogi i w chwilę później dotarł do Hesper Mews. Zostawił jeepa na jałowym biegu przed bramą garażu i poszedł ją otworzyć. Wsiadł z powrotem do samochodu i wprowadził go do środka, po czym znów wysiadł i starannie zamknął bramę. Drugim kluczem otworzył drzwi do gabinetu, zamknął je za sobą. Wyszedł z pokoju i w tych drzwiach także przekręcił klucz. Kiedy stanął przy schodach, zauważył, że na półpiętrze pali się światło. Cofnął się w stronę drzwi wejściowych i po omacku namacał klamkę. W tej samej chwili z piętra doszły go odgłosy kroków. Rozdział 14 — Cześć, tato. Ręka Creeda zastygła na klamce. — Aaaa... — było wszystkim, co zdołał z siebie wykrztusić. Jego syn, chłopak niski i tęgi, zaczął schodzić w dół. — Sam... Sammy? Brak odpowiedzi. Creed odsunął się od drzwi i chwycił poręcz schodów, by utrzymać się na nogach. Poczuł, że ogarnia go wściekłość. — Kur... de! Skąd ty się tu wziąłeś? Chłopiec pociągnął nosem i zakrył twarz dłońmi. — Okay, okay, spokojnie. — Wciąż drżąc wskutek doznanego szoku, Creed zaczął wchodzić po schodach z wyciągniętą ręką, by uspokoić chłopca, zanim rozpłacze się na dobre. Sammy stał z wciśniętą głową w ramiona i patrzył na niego. Wciąż miał na sobie szkolny mundurek. Kiedy przystanął u szczytu schodów, odezwał się tak łagodnie, jak tylko potrafił: Co się stało, Sammy? ----- Z trudnością powstrzymał się od wytargania chłopaka za uszy za to, że prawie śmiertelnie go wystraszył. Ona mnie nie chce —- padła odpowiedź, w której było więcej rozdrażnienia niż smutku. Po tym wyznaniu chłopiec znowu pociągnął nosem. 135 — Kto? Twoja matka? Jasne, że cię chce, Sammy. Twoja matka cię kocha. — Nieprawda! — Chłopiec odwrócił się na pięcie i z głośnym tupotem pobiegł do kuchni. — Hej, chwileczkę... — Creed nerwowo przeczesał dłonią włosy. Tylko tego jeszcze brakowało. Zwykle Evelyn buntowała Samuela przeciwko niemu. Tylko Bóg raczy wiedzieć, jakie kłamstwa zdołała wtłoczyć mu do głowy przez te wszystkie lata. Ale teraz wyglądało na to, że zwarta opozycja uległa rozpadowi. Co zrobić z tym chłopakiem? — Sammy... — Poszedł za dzieckiem do kuchni i zastał go przy stole, na którym leżał bochenek chleba i stał słoik dżemu. Chłopiec właśnie wpychał do ust kanapkę posmarowaną grubo dżemem i posypaną cukrem. — Mogłeś chociaż wziąć talerz. A nóż do krojenia chleba nie służy do smarowania dżemu. Mały przyglądał mu się ponuro, przeżuwając chleb. — Matka będzie się o ciebie martwić. Czy ona wie, że tu jesteś? Samuel przytaknął, po czym oblizał palce oblepione dżemem. — Dzwoniłeś do niej? Potrząsnął przecząco głową i pociągnął nosem. — W takim razie, skąd może wiedzieć? — Creed wysunął spod stołu krzesło i usiadł naprzeciw syna. — Może wreszcie przestaniesz się obżerać i odpowiesz na moje pytanie. Jak zawiadomiłeś matkę, że tu jesteś? — To ona mnie przysłała. Creed pochylił się i wyciągnął przed siebie ręce. — Ona cię tu przysłała? Chłopak skinął głową. — Sam, daję ci pięć sekund na wyjaśnienia. Potem czekają cię poważne kłopoty. Samuel wykorzystał cztery sekundy na zastanowienie. — Mama wsadziła mnie do taksówki i powiedziała 136 kierowcy, gdzie ma mnie zawieźć. Dała mi klucz na wypadek, gdyby nie było cię w domu. — Ona ma klucz? Sam potrząsnął głową. — Nie, ja go mam. — Sięgnął do kieszeni szkolnego swetra, wyjął klucz i położył go na stole. Sprytna jędza, pomyślał Creed. Ciekawe od jak dawna ma ten klucz? Kolejny argument, żeby zmienić zamki. — Nie wierzę ci, Sammy. Mama by tego nie zrobiła. Chłopiec wzruszył ramionami i wrócił do jedzenia. — Zadzwonię do niej — ostrzegł syna. Żadnej reakcji. — Okay, sam tego chciałeś. — Creed wstał i podszedł do telefonu. Wykręcił numer i czekał, aż ktoś podniesie słuchawkę, cały czas obserwując syna. — Słucham. — Cześć, Evelyn, tu Joe. Głos w słuchawce zmienił ton na mniej przyjazny. — Jak sobie dajesz radę z synem? Teraz rozumiesz, ile przysparza mi kłopotów, prawda? — O co właściwie chodzi, Evelyn? Ty go tu przysłałaś? — Oczywiście. Przecież jesteś jego ojcem, czyż nie? Czas, abyś wziął na siebie część obowiązków związanych z jego wychowaniem. — Evelyn, przecież wiesz, że trudno mi... — A myślisz, że mnie było łatwo przez te wszystkie lata? Zajmowałam się dzieciarem sama; byłam dla niego matką, ojcem i Bóg jeden wie, kim jeszcze. Uczyłam go tego wszystkiego, czego powinien dowiedzieć się od ojca. Karciłam, kiedy sprawiał kłopoty — to znaczy prawie zawsze — karmiłam, ubierałam, pielęgnowałam, gdy chorował. Zaha-rowywałam się dla tego małego, niewdzięcznego... — Wybuchnęła płaczem. — Nie masz pojęcia, przez co przeszłam, najmniejszego pojęcia. Kiedy ty się bawiłeś w najlepsze, ja musiałam pracować jak wół i starać się o wszystko... 137 L — Evelyn... — Ale ciebie to nic nie obchodzi. Co zrobiłeś dla niego? Ja mam już dość. Teraz twoja kolej, żeby zakosztować tego wszystkiego. Zostawiani ci go... na zawsze, ty... ty... — Evelyn! Kiedy po chwili odezwała się znowu, już nie płakała, a w jej głosie nie było śladu histerii. Mówiła dobitnie i oschle. — Teraz twoja kolej, Joe. Najwyższy czas, żebyś stał się dla niego ojcem. Daję ci ku temu okazję. Na początek zobaczymy, jak ci idzie przez kilka dni. — Kilka dni? Wiesz, że nie mogę sobie na to pozwolić. Chryste, przecież wiesz, jaką mam pracę. A poza tym, akurat teraz nie jest na to najlepsza pora. — Dla ciebie żadna pora nie jest dobra. Po prostu musisz sobie dać radę. — Posłuchaj, Evelyn — odezwał się przymilnie — pogadaj z Sammym... Samuelem. On już za tobą tęskni. — Creed patrzył, jak chłopiec posypuje cukrem kolejną pajdę chleba z dżemem. — Jest naprawdę wytrącony z równowagi, Evelyn. — Cholerny gówniarz! — Hej, przestań. Co ci zrobił, że jesteś tak zdenerwowana? — Sam go spytaj. Zapytaj swego synalka-złodzieja. — Ukradł coś? — Zapytaj go! Wybierał pieniądze z mojej portmonetki i kradł forsę dzieciakom w szkole. Znęcał się nad słabszymi i zabierał — nie kradł, zabierał — im pieniądze i słodycze. Dzisiaj wzywał mnie w tej sprawie dyrektor szkoły. Musiałam tam pójść i wysłuchiwać, że mój syn — twój syn —jest złodziejem i dręczy młodsze dzieci. Powiedziano mi, że jeśli się natychmiast nie zmieni, to zostanie wyrzucony ze szkoły. Potrafisz sobie wyobrazić, jak się czułam? To było straszne upokorzenie! A czy wiesz, co Samuel miał na swoje usprawiedliwienie? Kiedy spytałam, dlaczego to robił — 138 a wtedy już zdałam sobie sprawę, że od miesięcy podbierał mi pieniądze z portmonetki — wiesz, co wtedy powiedział? — Nie. Nie wiem, Evelyn. — Nic! Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie! Nie wstydzisz się za niego, durniu? — Ja? — Ty! Jesteś jego ojcem. Mój Boże, chyba nie zaprzeczysz! Tak czy owak, nadeszła pora, żebyś nauczył go dyscypliny. Pokaż, co potrafisz. — Powiedziałem ci, że nie mogę... — Nie masz wyboru! Skończyła rozmowę. Creed przez chwilę patrzył na słuchawkę, a potem przeniósł wzrok na syna. — Twoja matka już zdążyła się za tobą stęsknić — powiedział. Umazana dżemem buzia zdawała się uśmiechać, ale wzrok chłopca pozostał ponury. Zmęczonym krokiem Creed podszedł do stołu i oparł się o poręcz krzesła. — No dobra. Zanim porozmawiamy, może byśmy się czegoś napili. Co wybierasz: mleko, lemoniadę czy sok pomarańczowy? — Dietetyczną pepsi. — Dostaniesz lemoniadę. Czy masz coś przeciwko temu, że ja napiję się czegoś mocniejszego? — Whisky? Mama mówi, że ty zawsze pijesz whisky. — Chłopiec wydawał się szczerze zainteresowany. — Nie przez cały czas. Ale chyba dziś wieczorem dobrze mi zrobi. Chcesz, żebym zrobił ci jakieś normalne jedzenie? Fasolę z puszki albo coś w tym rodzaju? — Filety rybne z tłuczonymi ziemniakami i sosem. —— Obawiam się, że w lodówce nie mam już żadnych ryb i wydaje mi się, że ziemniaki też się skończyły. Hej, a co byś powiedział na hamburgera? Mogę wyskoczyć za róg i przynieść po porcji dla każdego z nas. I jakiś koktajl mleczny dla ciebie. Co ty na to? —- Nie wolno mi. 139 — Przecież masz dopiero dziesięć lat. Powinieneś pić dużo mleka. — Mama mówi, że muszę ograniczyć jedzenie i picie słodkich napojów. — Zgoda, ale dziś zrobimy wyjątek. Sam, czy dzieciaki przezywają cię w szkole? Chłopiec wpatrywał się w pajdę chleba z dżemem, jakby ujrzał na niej coś niezmiernie interesującego. Nawet jeśli w istocie coś tam było, to w następnej chwili zostało pożarte. Creed przyglądał się synowi z pewną dozą współczucia. Zaczął tracić z nim kontakt, kiedy Sammy skończył sześć lat. Co wcale nie znaczy, że przedtem świetnie się rozumieli. Evelyn miała rację: Creed zawsze był zbyt zajęty, a godziny pracy miał na tyle nieregularne, że nie był w stanie wywiązywać się z ojcowskich obowiązków. Zresztą, wszyscy rodzice zdają sobie sprawę, że wychowanie dziecka nie polega wyłącznie na wypełnianiu obowiązków. Poza naturalną miłością i troską, jest jeszcze coś, co można określić „czasem wolnym". Godziny, a nawet minuty, kiedy po prostu przebywa się z dzieckiem — czas wspólnych zabaw, opowiadania bajek, pouczeń i dyskusji. Ten czas jest równie ważny — a może nawet ważniejszy — jak wypełnianie codziennych obowiązków wobec dziecka. W przypadku Creeda i Samuela, to właśnie stanowiło największy problem. Do rzadkości należały wspólne zabawy. Potrafił zajmować się synem przez krótką chwilę, ale szybko jego uwaga kierowała się ku „ważniejszym" sprawom, a wraz z nią kończyła cierpliwość. To typowe postępowanie ludzi samolubnych, zapatrzonych w siebie. By jednak oddać ojcu sprawiedliwość, trzeba przyznać, że Sammy nie był idealnym dzieckiem. Już w wieku dwóch lat miał poważną nadwagę i prawdę powiedziawszy wyglądał nieszczególnie. Twarz okolona gęstwą ciemnoblond loków byłaby może ładna, gdyby nie nalane policzki i fałdy tłuszczu na czole, nadające rysom wyraz zafrasowania. Co prawda nie było w tym jego winy, 140 jako że rodzice dopuścili, by się roztył, ale Samuel posiadał szczególny dar awanturowania się, kiedy dopisywał mu apetyt, który natychmiast nie był zaspakajany. W owym czasie ich małżeństwo zaczynało się psuć, a Evelyn nie miała cierpliwości i dla świętego spokoju spełniała jego wszelkie zachcianki. Ponadto całe uczucie, które niegdyś żywiła do męża, przelała na syna. W końcu Creed zrozumiał, że żona i syn zawiązali milczące sprzysiężenie przeciw niemu. Samuel nie był w ciemię bity i szybko nauczył się wykorzystywać miłość matki w grze przeciw ojcu. Ostateczny rozpad małżeństwa nie mógł wpłynąć dodatnio na osobowość chłopca, który bezwględnie żerował na poczuciu winy obojga rodziców. Creed wcale nie zdziwił się, że jego syn wyrósł na złodzieja i urwisa zadręczającego inne dzieci, gdyż te skłonności zaobserwował u niego podczas nielicznych wspólnie spędzanych weekendów. Prawdę powiedziawszy Creed — a jest to najgorsze, co można sobie wyobrazić we wzajemnych stosunkach między ojcem a synem — uważał, że jego syn jest szkaradny i niedobry. Patrzył teraz na tego zaledwie dziesięcioletniego chłopaka i było mu go żal. Rzeczywiście, jest trochę za gruby jak na swój wiek, jest maminsynkiem (choć w obecnej sytuacji trudno było to brać dosłownie), być może sprawia pewne problemy wychowawcze, ale przecież jest jego synem! Poczuł dziwną kluchę w gardle i nerwowo przełknął ślinę. — Posłuchaj, możesz u mnie zostać przez parę dni. Zapomnimy na ten czas o szkole. Ona nie ucieknie. Lubisz filmy grozy? Mam ich trochę na kasetach. Możesz je oglądać, jak będę w pracy. Może... może nawet będziesz mógł ze mną pójść przed południem. Zobaczysz, jak twój staruszek pracuje. Co ty na to? — Palisz marihuanę? — Marihuanę? Chryste, nie. Skąd ci to przyszło do głowy? — Mama mówi, że palisz. — Co ci jeszcze nagadała? Posłuchaj, Sammy, twoja 141 matka i ja się nie zgadzamy. Przecież wiesz o tym. Dlatego już nie jesteśmy małżeństwem. Może od czasu do czasu opowiada ci o mnie nieprawdziwe historie, żeby się na mnie odegrać. Kobiety już są takie, wiesz? Samuel przytaknął ruchem głowy, ale nie wydawał się przekonany. — Czy mogę dostać największego hamburgera? — spytał. — Jasne. I podwójną porcję frytek. Jaki chcesz koktajl? Truskawkowy, bananowy...? — Kiwi. — W porządku. Rozgość się — wiesz, gdzie jest telewizor — a ja za chwilę będę z powrotem. — Tato? — Słucham. — Nie chciałem niczego kraść. To znaczy... kradłem, ale nie chciałem tego. Robił wrażenie zagubionego: dziesięciolatek w ciemnoczerwonym szkolnym swetrze, szarej koszuli rozpiętej pod szyją i rozluźnionym krawacie, z potarganymi włosami, twarzą umazaną dżemem i smutnymi, głęboko osadzonymi oczami. Tęgi chłopak, który był przepychany od matki do ojca, a w tej chwili tak naprawdę nie chciany przez żadne z nich. Widział w Samuelu siebie o dwadzieścia kilka lat młodszego. Fakt, nigdy nie miał problemów z nadwagą, lecz jego samotność była znacznie bardziej dokuczliwa. Podszedł do stołu, pochylił się nad chłopcem i przytulił go. Sammy opierał się tylko przez chwilę. Szybkim krokiem przemierzał pogrążone w mroku ulice, niosąc w ręku karton z wielkimi hamburgerami, frytkami i koktajlem mlecznym o smaku truskawkowym („Kiwi? Nie mamy takiego"), niczym cenny podarunek dla księcia. Sammy może nie jest księciem, ale jest jego dzieckiem i do tego głodnym. Creed też był głodny i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że właściwie nic nie jadł przez cały dzień. To 142 było do niego niepodobne. Zwykle jadł niewiele, ale często. Natomiast dzisiaj zupełnie nie odczuwał głodu. Teraz głód pojawił się ze zdwojoną siłą, a trzeba wiedzieć, że Creed nie lubił zimnego jedzenia. Stąd ten pośpiech. Earl's Court jest ruchliwą ulicą i zwykle tętni życiem do późnych godzin wieczornych, w przeciwieństwie do małych, odchodzących od niej przecznic, cichych i słabo oświetlonych. Eleganckie domy z dużymi ogrodami sąsiadują z obskurnymi kamienicami i tanimi hotelikami, co jest niestety typowe dla wielkich miast. Uwaga Creeda była tak bardzo zaprzątnięta tym, co pocznie z synem do czasu, aż Evelyn minie „dzieciofobia", że nie zauważył postaci czającej się w jednej z ciemnych bram. Dopiero kiedy dotarł do niego gardłowy bełkot, zatrzymał się nagle, przyciskając do piersi karton z jedzeniem. Sylwetka człowieka częściowo wyłoniła się z mroku, niezrozumiały bełkot powtórzył się i postać wyciągnęła rękę w stronę wystraszonego Creeda. Zanim włóczęga zdołał wreszcie wykrztusić z siebie prośbę o pieniądze, Joego już dawno nie było. Prawdę powiedziawszy, puścił się biegiem i zwolnił dopiero tuż przed swoimi drzwiami, z ledwością łapiąc oddech. Znalazłszy się w środku, zamknął za sobą drzwi, oparł się o nie i próbował uspokoić oddech i skołatane nerwy. Gdzieś z góry docierały do niego dźwięki muzyki. Postawił pognieciony karton z hamburgerami na najniższym stopniu schodów i zgiąwszy się wpół, oparł o balustradę. Sapał jak długodystansowiec po przekroczeniu linii mety. Nie mógł pozwolić, żeby Sammy zobaczył go w takim stanie; nie chciał chłopaka niepokoić. Dlaczego teraz, dlaczego właśnie teraz ta cholerna suka musiała obarczyć go opieką nad synem. Tak jakby bez tego nie miał dość kłopotów. Co ten włóczęga wykrzykiwał? Na pewno jakieś obelgi. Tego był pewien. Ta broda, gęstwina zmierzwionych włosów i cuchnące ubranie — czy to możliwe, że był to ten sam 143 człowiek, którego widział rano? Włóczęga na Soho Sąuare, którego podejrzewał o próbę wybicia szyby w samochodzie. Nie, to niemożliwe. Zachowuje się jak paranoik. Przecież są setki, tysiące bezdomnych, którzy snują się po ulicach Londynu, śpią w kartonowych pudłach, a za dnia żebrzą i marynują mózgi tanią wódą i narkotykami. Wszyscy wyglądają tak samo. Są zawszeni, cuchnący i niespełna rozumu. To nie mógł być ten sam człowiek. Biorąc pod uwagę stan jego nerwów po ostatnich wydarzeniach, nie potrafił stwierdzić tego na pewno. Dlatego też drobny incydent spotęgował jego nie całkiem irracjonalny lęk. — Tato? Podniósł głowę, by ujrzeć zatroskaną twarz Sammy'ego, który spoglądał na niego z góry. — Przyniosłeś mi hamburgera, tato? Kiedy zasiedli do stołu, Creed stwierdził, że stracił apetyt, ale Sammy zdołał sprzątnąć wszystko, co pozostawił ojciec. Creed zaczynał rozumieć, dlaczego Evelyn starała się narzucić chłopcu dietę. Poza tym denerwowało go siorbanie i mlaskanie towarzyszące piciu koktajlu. — No, już koniec, Sammy — rzucił. Chłopiec jeszcze kilka razy pociągnął przez słomkę, wyjął ją i oblizał. — Kiedy wyszedłeś, był do ciebie telefon — powiedział po chwili. Creed zdał sobie sprawę, że zapomniał włączyć automatyczną sekretarkę, ale czy mógł się za to winić? — Kto dzwonił i w jakiej sprawie? — spytał. — Dwa. Były dwa telefony. Od — tu skrzywił się z obrzydzeniem — dziewczyn. — Pewnego dnia zrozumiesz, że daje się z nimi żyć. — A może nie, dodał w duchu. — No więc? Czego chciały? 144 Chłopiec nie odpowiedział od razu. Zdjął pokrywkę plastykowego kubka i zajrzał do środka. Zaczai wylizywać ścianki naczynia. Creed starał się, by jego głos brzmiał spokojnie. — Zostaw to już. Niedługo pękniesz z przejedzenia. Wyraz twarzy chłopca upewnił go, że spokojnie mógłby zjeść drugie tyle. — Jedna — zaczai, a na jego twarzy pojawił się ten sam grymas — dziewczyna mówiła coś o szampanie. Zapomniałem, jak miała na imię. — Prunella? — Tak mi się zdaje. Miała jakieś dziwne imię. Druga się nie przedstawiła, ale za to spytała, kim jestem. Powiedziałem, że niedługo będziesz z powrotem. — Jak miała na imię, Sammy? — Przecież mówiłem ci, że nie wiem. Nie przedstawiła się. Powiedziała, że jeszcze zadzwoni. Creed zamyślił się. Czy to mogła być Cally? Równie dobrze jakaś inna, dlaczego więc natychmiast pomyślał o niej? — Mówiła, kiedy zadzwoni? Sammy potrząsnął przecząco głową. — Powiedziała tylko, że później. Zadzwoniła. I rzeczywiście to była Cally. Creed zakrył słuchawkę dłonią i zawołał syna, który zasiadł przed telewizorem w saloniku: — Szykuj się do spania. Możesz spać dzisiaj w moim łóżku. Przyłożył słuchawkę do ucha i zniżył głos, starając się, by zabrzmiał surowo. — W co ty się właściwie bawisz? Kim jesteś? Tak naprawdę, to wcale nie masz na imię Cally? — Ależ mam. Zresztą to nie ma znaczenia. Musisz mnie wysłuchać. — Ale nie nazywasz się McNally, prawda? — Nazywam się McNally. Czy zechcesz wreszcie mnie wysłuchać? Wpadłeś w niezłe tarapaty. 10 Creed 145 — Nie, to ty jesteś w tarapatach. — Och, przestańże! Posłuchaj, musisz mu oddać film, albo filmy, jeśli masz więcej niż jedną rolkę. Odbitki, negatywy — wszystko. — Komu oddać? Komu na nich zależy? Temu wariatowi, który włamał się do mojego domu dwa razy z rzędu? — Nieważne, kim on jest. Musisz je oddać. Jeśli tego nie zrobisz, to znajdziesz się w straszliwym niebezpieczeństwie. Wizja niebezpieczeństwa zaniepokoiła Creeda. Jednak powiedział wyzywająco: — Czy ma to coś wspólnego z Nikolasem Mallikiem? — użył starej dziennikarskiej sztuczki. Rzucił nazwisko i czekał na reakcję. Jedyną reakcją była cisza, która zapadła w słuchawce. — Jesteś tam? Mam rację, prawda? To ma coś wspólnego z facetem o nazwisku Nicholas Mallik. Po chwili wreszcie się odezwała. — Ty cholerny głupcze. Dlaczego nie zostawiłeś tego w spokoju? Teraz on zdecydował się milczeć. — Zrób to, o co proszę. Może jeszcze nie jest za późno. — Możemy ubić interes. — Może uda mu się wyciągnąć jakąś forsę za fotki tego wariata. — Co takiego? — odezwała się zimno. — Skoro tak wysoko cenisz te zdjęcia, mogę je sprzedać. — Creed, nie rób tego. Nie warto. Błagam cię, uwierz mi. Po prostu... trzymaj się od tego z dala. Oddaj negatywy i odbitki, a potem postaraj się o wszystkim jak najprędzej zapomnieć. Nerwowość, która wkradła się do jej głosu, sprawiała mu przyjemność. Poczuł przypływ władzy. — Mogę je oddać za dwa... hmmm... trzy tysiące. — Nie rób z siebie idioty! — Dwa i pół i to jest moje ostatnie słowo. Biorąc pod uwagę wszystkie wasze zabiegi, żeby je odzyskać, mam wrażenie, że muszą być warte znacznie więcej. Albo zrobię inaczej. Naciągnę szefa na wypłatę specjalnej premii. Nawet nie masz pojęcia, co z takim tropem może zrobić sprawna ekipa reporterska. Ciekawe, do czego by się dokopali. — Joe... Aha, teraz znowu „Joe". Wyraźnie jest zdenerwowana. — Znasz moje warunki, Cally — jeśli rzeczywiście tak masz na imię. Przekażę wszystko, co mam na temat tego czubka, który wyczynia nieprzyzwoite rzeczy na cmentarzu, i na tym sprawa się skończy. Zapomnę o tym, co widziałem i utrwaliłem na kliszy. Nawet ciebie mogę kompletnie wymazać z pamięci. — Nie mógł się powstrzymać, by nie dodać: — Naturalnie, jeśli ci na tym zależy. — Ty cholerny idioto! Możesz przynieść mi zdjęcia jeszcze dziś? — Jasne, jeśli akceptujesz moje warunki umowy. Ale... może to ty do mnie po nie wpadniesz? — Nie. Lepiej będzie, jak spotkamy się... na neutralnym gruncie. — Na przykład gdzie? — W parku. W Kensington Gardens. To niedaleko od ciebie. — Chyba żartujesz? O tej porze? Przecież park jest w nocy zamknięty. — Tym lepiej. Wiesz gdzie jest staw Round Pond? — Park będzie zamknięty. — Nietrudno przejść przez ogrodzenie. Chyba zależy ci na pieniądzach, prawda? — Uznała (całkiem słusznie) brak odpowiedzi z jego strony za potwierdzenie. — Wiesz, gdzie jest staw Round Pond? — powtórzyła. — Jasne, naprzeciw Kensington Pałace. — Jeszcze nie był pewien, czy zgodzi się na spotkanie. — Niedaleko stawu jest mała muszla koncertowa. Na pewno znajdziesz ją bez trudu. — W ciemności? 147 — Wyjrzyj przez okno. Księżyc świeci jasno. Czy możemy spotkać się w parku za godzinę? — Bo ja wiem... — Musisz mi zaufać. To jedyne wyjście. — O czym ty mówisz? Grozisz mi? — Boże, nie. Próbuję ci pomóc, uwierz mi. Bądź tam za godzinę, Creed. Odłożyła słuchawkę. Bądź tam za godzinę i połam sobie po ciemku nogi albo jeszcze coś gorszego. Odłożył słuchawkę i podrapał się po brodzie. Co mogą mu zrobić? Zamordować? Dla kilku fotografii? Nie, to niemożliwe. Poprzednio go tylko postraszyli. Żadnej przemocy. Dotknął guza na głowie: to wyłącznie jego wina. Widział rzeczy, których w rzeczywistości nie było. Dlaczego? Trudno zgadnąć. Miał przywidzenia jak po zażyciu narkotyku... Zaraz. Chwileczkę... Halucynacje. Tej nocy, kiedy „widział" wstrętne robale i kłapiący zębami sedes, był z Cally. A więc to tak! Chryste, na pewno. Dziewczyna musiała mu coś wsypać do kieliszka albo... Tak, to było za sprawką Cally. Dziwne, że nie wpadł na to wcześniej. To mogła być amfetamina. Tak, na pewno. Jednak zaraz przypomniał sobie, co działo się wokół grobu Lily Neverless przed dwoma dniami. Dziwne poruszenie ziemi, jakby falowanie... Musiał mieć jakieś omamy wzrokowe. Pewnie było to zjawisko podobne do falowania powietrza nad rozgrzanym przez słońce asfaltem. Ale przecież dzień był zimny... Była mżawka. Weź się w garść, Creed. Obejrzałeś w życiu za wiele horrrorów. Siedzą ci teraz w podświadomości sceny z filmów i od czasu do czasu zakłócają pracę szarych komórek. Pełen sprzecznych myśli poszedł do salonu, gdzie zastał Sammy'ego przed telewizorem. — Dalej, Sam — powiedział, nie ukrywając irytacji. — Pora do łóżka. Nie musisz się myć, jeśli nie masz na to ochoty, ale właź zaraz do łóżka. Czy mama zapakowała ci 148 pidżamę. Dobra, możesz spać w podkoszulku. Jutro coś ci znajdziemy. Ruszże się. Chłopiec wstał i wolno podszedł do drzwi, nie spuszczając oka z ekranu telewizora. Creed zorientował się, że chłopak ogląda film z taśmy magnetowidowej. — Resztę obejrzysz jutro, dobra? Posłuchaj, może będę musiał na chwilę wyjść. Dasz sobie radę sam? Nie powinienem być długo. Cholera, przecież ci faceci byli starzy. Zarówno tamten, którego sfotografował na cmentarzu, jak ten łysy dziwak, którego zaskoczył w domu, nie wyglądali na osiłków. Co mogli mu zrobić? Przewracać oczami, żeby go wystraszyć? Sammy przystanął w drzwiach i wzruszył ramionami. — Wszystko mi jedno — powiedział. — Jak nie zechcesz, żebym wychodził, to zostanę w domu. Chłopak znów wzruszył ramionami i wyszedł do holu. Creed usłyszał jak otwiera i zamyka za sobą drzwi łazienki. Wyłączył telewizor i magnetowid, po czym wrócił do kuchni. Usiadł przy stole i otworzył dużą brązową kopertę przyniesioną z redakcji. Grin wskoczyła na sąsiednie krzesło i przyglądała mu się z uwagą. Rozdział 15 Idąc przez Bayswater Road, Creed starał się kroczyć raźno, ale pod maską nonszalancji krył zdenerwowanie, wynikające nie tylko z zawodowego podniecenia, ale w znacznej mierze ze strachu. Przystanął i rozejrzał się dookoła. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności samochody właśnie zatrzymały się na światłach. Z tej odległości żaden z kierowców nie byłby w stanie zobaczyć samotnej postaci stojącej pod ogrodzeniem parku. Creed zostawił swój samochód na jednej z bocznych ulic. — Teraz albo nigdy — wymamrotał do siebie. Wyczekiwanie na właściwy moment zabrało mu dobry kwadrans. Nawet o tak późnej porze wciąż mijali go jacyś przechodnie, a jezdnią przemykały samochody. Po niespełna trzech sekundach był już na górnej krawędzi ogrodzenia, postawiwszy nogę pomiędzy ostrymi kolcami zwieńczenia. Przez kolejną sekundę balansował, by utrzymać równowagę, a następnie skoczył w ciemność. Wylądował ciężko, ale lata praktyki w pokonywaniu płotów i ogrodzeń nauczyły go, że należy ugiąć nogi w kolanach i wykonać przewrót w przód na barku. Błyskawicznie podpełzł do gęstego żywopłotu; odpoczywał, ciężko oddychając i próbował zorientować się, czy dostrzeżono jego manewr. Przez chwilę wyobraził sobie, że 150 jest uciekinierem z obozu jenieckiego — bohaterem jednego z wojennych filmów. Kiedy jednak przypomniał sobie, dlaczego się tu znalazł, odeszła mu ochota do zabawy. Być może jest na tropie czegoś WIELKIEGO. Miał szansę na odświeżenie wydarzenia, które miało wszystkie cechy sensacji. Był w nim seks, skandal, obsesje, podejrzenia i wreszcie mord. Mocna rzecz. Prunella odwaliła kawał dobrej roboty. W kopercie, którą mu zostawiła, znalazł kserokopie starych artykułów prasowych. W owym czasie rozpisywano się o tym na pierwszych stronach gazet. Komentarze redakcyjne pełne były świętego oburzenia i z pewnością odzwierciedlały głosy opinii publicznej. Nicholas Mallik był z jedną z tych enigmatycznych postaci, które, choć nie znane szerszym kręgom, obracały się wśród socjety. W kopercie znajdowały się jego fotografie (niestety mało wyraźne w wyniku kopiowania) w towarzystwie członków rządu, magnatów przemysłowych, gwiazd kina i sceny oraz dostojników Kościoła. Creed nie znalazł informacji o jego majątku, a sądząc po sferach, w jakich się obracał, należy sądzić, że Mallik był człowiekiem bogatym. Nie było także żadnej wzmianki o jego pochodzeniu, choć sugerowano, że mógł urodzić się na Węgrzech. Autor innego artykułu dowodził, iż Mallik pochodzi z Rosji, na co wskazywało jego imię. Było jeszcze wiele innych wersji, ale sam zainteresowany oficjalnie nie potwierdzał żadnej z nich. Tym niemniej jego akcent i arystokratyczne maniery podsycały kolejne spekulacje na ten temat. Jednak nie to było głównym powodem powszechnego zainteresowania osobą Nicholasa Mallika, lecz jego działalność. W wielu artykułach łączono jego osobę z Aleisterem Crowleyem — tym samym, którego później okrzyknięto „największym nikczemnikiem świata". Będąc satanistą, okultystą, hochsztaplerem, narkomanem, kobieciarzem i zboczeńcem, Aleister Crowley okazał się odpowiednim 151 towarzyszem dla Mallika. Obaj mężczyźni, wraz z Alger-nonem Blackwoodem i poetą, W.B. Yeatsem, należeli do cieszącego się dwuznaczną sławą stowarzyszenia o nazwie Zgromadzenie Złotej Jutrzenki. Jednak Mallik i Crowley zostali z niego wykluczeni po jakimś incydencie, który miał miejsce w Paryżu. W każdym razie tak wygląda tło całej historii. To, co naprawdę stanowi o jej niezwykłości, dopiero przed nami. Otóż, Nicholas Mallik, później ochrzczony przez prasę pseudonimem „Hrabia Mikołaj", był znanym rozpustnikiem (co musiało dziwić, zważywszy jego odpychający wygląd, którego nie były w stanie zatuszować nawet nieudane kserokopie starych fotografii prasowych), a lista jego podbojów (autorzy ówczesnego Dispatcha nie używali wprawdzie tego terminu, ale o to chodziło) robiła wrażenie. Co ciekawe — to szczególnie Creeda zainteresowało — Mallik był przez jakiś czas związany z Lily Neverless, która wtedy była żoną biznesmena, Edgara Buchanana (tego, który po rozwodzie zamierzał wytoczyć jej sprawę sądową o oszczerstwo, lecz przeszkodził mu w tym zawał serca). W jednym z artykułów była mowa o tym, że Mallik romansował z Lily Neverless w latach dwudziestych, lecz nie było żadnej wzmianki, jak długo trwał ów związek. Przeglądając sensacyjne notatki prasowe, Creed zdał sobie sprawę, jak niewiele było w nich faktów dotyczących samego Mallika. Dziennikarze poświęcali wiele miejsca jego związkom z innymi osobami, a w szczególności z prominentnymi osobistościami. Rewelacje na temat jego rozlicznych romansów z zamężnymi kobietami znajdowały się raczej w sferze domysłów, nie poparte żadnymi dowodami. W zasadzie pewne było tylko to, że Mallik posiadał elegancką rezydencję w stylu regencji przy Eaton Place i duży, lecz znacznie skromniejszy dom w dzielnicy Cam-berwell w południowym Londynie. Związek Mallika z młodą damą z towarzystwa ( tym razem niezamężną), niejaką Lavinią Nesbit, okazał się dla 152 niego zgubny. Jak wiele kobiet przed nią — zapałała obsesyjną miłością do „Hrabiego Mikołaja" i wkrótce została przez niego zdominowana. Romans trwał niespełna trzy miesiące, po czym Lavinia zniknęła bez śladu. Jedynie dzięki wysiłkom jej ojca (fabrykanta z branży lotniczej, którego fortuna narodziła się po przystąpieniu do subsydiowanych przez rząd Imperiał Airlines) zdołano odnaleźć poćwiartowane zwłoki dziewczyny. Dopiero teraz zaczyna się najpaskudniejsza część tej historii. Ojciec Lavinii, który miał wpływowych przyjaciół w sferach rządowych, wykorzystał te znajomości, by zmusić policję do przeprowadzenia rewizji w obu domach Nicholasa Mallika. Przeszukanie w Camberwell ujawniło mrożące krew w żyłach fakty. Policja nie tylko znalazła części zwłok zaginionej dziewczyny ( jej głowa była zakonserwowana w metalowym wiadrze w piwnicy), ale także odkryła fragmenty innych ludzkich ciał, z których większość należała do dzieci. Podczas procesu oskarżyciel wyraźnie sugerował, że „Hrabia" był kanibalem, choć obwiniony nigdy nie przyznał się do zarzucanych mu czynów. Mówiono również, że w Camberwell odbywały się nielegalne satanistyczne rytuały, ale nie znalazł się nikt, kto mógłby o nich świadczyć. Z oczywistych powodów Nicholas Mallik stał się dla swoich „przyjaciół" persona non grata. Zeznawali, że kontakty z nim ograniczały się jedynie do luźnych towarzyskich znajomości. Sam Mallik odmawiał wszelkich wyjaśnień. Nie udało się przesłuchać nikogo z jego służby, którą z pewnością zatrudniał do prowadzenia tak dużych domów. Creed domyślał się, że wszyscy ulotnili się natychmiast, jak sprawa nabrała rozgłosu. Czytając te rewelacje Creed zorientował się, że to tylko część prawdy. Większość informacji nigdy nie ujrzała światła dziennego. Prawdopodobnie tylko wskutek niedopatrzenia w jednym z artykułów znalazła się wzmianka o tym, że L 153 w domu Mallika były dwie lodówki wypełnione ludzkimi płodami. Creed zastanawiał się, czy działania cenzury miały na celu ochronę wrażliwszych czytelników przed potwornościami, czy ukrywały fakty mogące rzucić cień na wpływowe osobistości? Ponieważ konsekwentnie odmawiał zeznań, a żadna z pozostałych ofiar nie została zidentyfikowana, Nicholas Mallik zwany „Hrabią Mikołajem", a później „Potworem z Belgravii", skazany został na śmierć przez powieszenie jedynie za zamordowanie Lavinii Nesbit. Creed był zaskoczony, że ta przerażająca historia, przy której inne wypadają blado, nie jest powszechnie znana. Odpowiedź na pytanie przyszła sama, kiedy sprawdził datę egzekucji Mallika: 25 sierpnia 1939 roku — tydzień przed wybuchem drugiej wojny światowej. Sprawa Mallika została przyćmiona przez tragedię o znacznie większym wymiarze. Naturalnie, po koszmarach wojny, w której miliony ludzi poniosły śmierć lub doznały cierpień, któż by pamiętał o skandalu i nieludzkich wyczynach pojedynczego przestępcy. Wkładając kserokopie wycinków prasowych do koperty, Creed się uśmiechnął. Może nadeszła pora, żeby się tym zająć. Teraz, kuląc się pod żywopłotem, rozważał wszystkie ewentualności. Wariat, którego sfotografował na cmentarzu, był bez wątpienia krewnym Nicholasa Mallika, biorąc pod uwagę uderzające podobieństwo. Syn Mallika? Bratanek? Mallik miał ponad czterdzieści lat, kiedy wykonano wyrok, choć nigdy oficjalnie nie podano daty jego urodzenia. Ten szaleniec z cmentarza, sądząc po zmarszczkach na twarzy, mógł mieć około siedemdziesiątki (Chryste, czy w tym wieku można się jeszcze onanizować? Creed postanowił to sprawdzić w przyszłości), więc z powodzeniem mógłby być synem „Potwora". Jednak gazety nigdzie nie wspominały o jakimkolwiek potomku ani krewnym Mallika. Co prawda informacje biograficzne o nim były więcej niż skąpe. 154 Był w stanie zrozumieć, że temu facetowi nie zależy na odgrzebywaniu obrzydliwych faktów na temat ojca (?), ale żeby posuwać się aż do takich wybiegów? Za tym musi się jeszcze coś kryć. Czemu zbezcześcił grób? Creed zadał sobie pytanie: Zastosować szantaż i tym sposobem szybko się wzbogacić, czy odwalić kawał dobrej dziennikarskiej roboty (co w konsekwencji mogło doprowadzić go do sławy i być może jeszcze większych pieniędzy)? Właściwie nie musiał sobie na to odpowiadać. Dla Creeda — trawestując znane przysłowie — dwa kanarki w garści były zawsze lepsze niż wróbel na dachu. Zależało mu na sławie i pieniądzach. Wsunął aparat fotograficzny pod kurtkę i wstał, otrząsając błoto z nogawek spodni. Miał wielką ochotę na papierosa. Rozejrzał się. W srebrnej księżycowej poświacie trawa wydawała się gładka, a drzewa czarne. Za spowitymi mrokiem krzewami mógł ukryć się każdy. Po jego prawej stronie znajdował się plac zabaw dla dzieci. Metalowe drabinki i nieruchome huśtawki robiły surrealistyczne wrażenie. Po lewej miał szeroką asfaltową aleję, która wiodła w ciemność. Potrząsnął głową z dezaprobatą. Wyobraźnia podpowiadała mu wszystko co najgorsze. W oddali majaczył Kensington Pałace, który w mroku wyglądał niczym potężny, ponury grobowiec. Przestańże, Creed! Sam sobie napędzasz stracha. Dobra, staw Round Pond powinien być gdzieś na lewo. Musiał tylko przejść na drugą stronę alei Broad Walk i pójść dalej na południe, prosto do stawu. Kiedy poczuje, że ma mokre nogi, to będzie oznaczać, że jest na miejscu. Niezbyt zabawne. W zasadzie w całej tej sprawie nie było nic zabawnego. Przez dobrą chwilę zastanawiał się, czy się nie wycofać i czym prędzej wynieść z parku — przecież tak naprawdę nie wiedział, w co się właściwie pakuje — ale żądza sławy i pieniędzy wzięła górę. Przeszedł na drugą stronę alei, gdzie łatwiej było ukryć 155 się pod osłoną krzewów i drzew. Od czasu do czasu spoglądał w kierunku głównej drogi parkowej obawiając się policyjnego patrolu. Lepiej trzymać się z dala od budynku Kensington Pałace. Z całą pewnością jest pilnie strzeżony. Wreszcie dojrzał powierzchnię stawu tajemniczo połyskującą w świetle księżyca. Przycupnął, ujrzawszy w oddali światła reflektorów samochodowych. Wóz patrolowy znajdował się gdzieś w okolicy Serpentine, największego zbiornika wodnego w parku. Policjanci nie byli w stanie go dostrzec z tej odległości, ale Creed przyczaił się do czasu, aż światła samochodu rozpłynęły się w mroku. Próbował sobie przypomnieć, gdzie na terenie parku znajduje się posterunek policji, tym razem na wypadek, gdyby znalazł się w tarapatach. Jęknął, kiedy uświadomił sobie, że na drugim krańcu. Na pewno nic się nie stanie, uspokajał siebie. Spotkasz się z dziewczyną, wyciągniesz z niej więcej informacji na temat tej starej hieny cmentarnej i zażądasz renegocjowania warunków umowy. Powiesz, że filmy oddasz tylko temu facetowi. Dla postrachu zrobisz Cally kilka zdjęć, żeby i ona znalazła się w dokumentacji. A jeśli stary sam przyjdzie po odbiór zdjęć, to nawet lepiej. Przecież wygodniej dogadywać się z zainteresowaną osobą. Creed przygwoździ go do muru pytaniami. Powie, że wie, kim tamten jest — krewnym Nicholasa Mallika. Zobaczy, jak na to zareaguje. Potem pstryknie jeszcze kilka zdjęć, zanim stary zbereźnik zdąży zakryć twarz. A wtedy już tylko trzeba będzie brać nogi za pas. Facet jest za stary — nigdy go nie dogoni. Dobra. Tak. To łatwe. Creed poczuł, że strasznie zaschło mu w gardle. Wyprostował się, czujnie rozejrzał dookoła i ruszył przed siebie. Staw — a właściwie małe jezioro — nie wyglądał szczególnie zachęcająco. W świetle księżyca bardziej przypominał potężną betonową płytę niż siedlisko dzikich kaczek. Powierzchnia wody była nieruchoma. 156 Creed spojrzał na przeciwległy brzeg, gdzie w pewnym oddaleniu zobaczył konstrukcję niemal całkowicie ukrytą w cieniu drzew. To było podwyższenie dla orkiestry, przy którym miał się spotkać z Cally. Włożył rękę do kieszeni z aparatem i włączył zasilanie lampy błyskowej. Z której strony ma okrążyć staw. Z prawej, czy z lewej? A może lepiej zawrócić i pójść tam, skąd przyszedł? Zważywszy wszelkie okoliczności, to rozwiązanie wydawało się dość sensowne. Zawsze mógł zaaranżować kolejne spotkanie w innym miejscu. Tam gdzie są ludzie, światło i zgiełk. Czuł się więcej niż nieswojo. Dalej, Creed. Jesteś już prawie na miejscu. Cała sprawa może nie wypalić, jak się teraz wycofasz. Głos dziewczyny przez telefon brzmiał całkiem poważnie. — Raz kozie śmierć — wymamrotał do siebie i skręcił w lewo, by okrążywszy staw, dojść do wyznaczonego miejsca. Podest dla orkiestry stał na otwartej przestrzeni. Był wysoki, pomalowany na czarno, z dachem w kształcie parasola, podtrzymywanym przez białe słupki. Konstrukcję otaczała niska barierka. Creed nie podszedł bezpośrednio do budowli, lecz zatrzymał się dobre sto metrów od podium z zamiarem przeprowadzenia rekonesansu. Jeśli czaiło się tam więcej osób, musiał być na to przygotowany. Niestety, podest był wysoki i stojący przy nim człowiek stawał się niewidoczny na jego czarnym tle. W świetle księżyca zdołał tylko dostrzec schody wiodące na estradę. Na pierwszy rzut oka nie było tam nikogo, mimo to zbliżał się z lękiem. Gdy był już blisko, przystanął, wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Zaskrzypiała podłoga. Postąpił krok do przodu. Zmrużył oczy, starając się przeniknąć ciemność za metalową barierką. -— Cally! — zawołał, zakłopotany drżeniem w głosie. Usłyszał jakieś poruszenie. 157 — Cally. To ja, Joe Creed. — I dodał niepotrzebnie: — Jestem tutaj. Coś przykuło jego wzrok. Jakiś kształt na podium. To niemożliwe, pomyślał, przecież przed chwilą nie było tam nikogo. Z cienia rzucanego przez dach wyłoniła się postać. To był on, facet, którego Creed sfotografował na cmentarzu. Miał na sobie ten sam długi płaszcz i szal zasłaniający dolną część twarzy. Creed był pewien, że to on. Mężczyzna stał, patrząc na niego z góry. — Zimna noc — zagaił Creed. Zimna jak grób, pomyślał. Postać się nie poruszyła. — Chyba powinniśmy pogadać? — Zrobił kolejny mały krok do przodu, by sprowokować tamtego albo po prostu lepiej mu się przyjrzeć. Znowu odchrząknął i powiedział: — Zdaje się, że mam coś, na czym panu zależy. Zamiast odpowiedzieć, mężczyzna podszedł do stopni i zaczai schodzić. Creed z ledwością opanował pokusę, by rzucić się do ucieczki. Nie pokaże temu zboczeńcowi, że jest zdenerwowany. Nie da mu satysfakcji. — Może powinien pan zostać w tamtym miejscu — zaproponował. Mężczyzna zignorował jego słowa. Nie spuszczając wzroku z Creeda, dotarł do najniższego stopnia i stanął przy metalowej furtce. Powoli ją otworzył. — Cieszę się, że pan przyszedł — powiedział. Creed drgnął. To było niezależne od niego. Głos mężczyzny był chrypliwy, jak gdyby dochodził ze ściśniętej krtani. Albo paskudnie przeziębiony, albo cierpi na jakąś chorobę gardła. Jednak nie tylko brzmienie głosu zaniepokoiło Creeda — jeszcze coś, czego nie potrafił określić. Jakaś dziwna pustka. Creed nagle poczuł, że robi mu się niedobrze. — Gdzie... — powiedział, rozpaczliwie próbując się opanować — ...gdzie jest dziewczyna? Gdzie jest Cally? Mężczyzna zsunął szal zakrywający dolną część twarzy 158 i zatknął go za klapę płaszcza. Creed mimowolnie drgnął, ujrzawszy w świetle księżyca pooraną głębokimi bruzdami twarz. Znów odezwał się tym samym, niesamowitym głosem: — Jej obecność nie jest konieczna, panie Creed. Będzie pan musiał dogadać się ze mną. Zabrzmiało to złowieszczo i Creed znów zaczął się zastanawiać, czy nie popełnił błędu przychodząc na spotkanie. Może powinien ujawnić całą historię wydawcy i pozwolić, by ludzie z Dispatcha poszli dalej jej tropem. Najlepiej byłoby wziąć forsę, oddać temu koszmarnemu facetowi to, czego chciał i zwiewać co sił w nogach. Lepiej pogodzić się z tym, że nagroda dla Najlepszego Dziennikarza Roku i tym razem nie przypadnie jemu. Przecież jest tylko fotografem... Z trudem zmusił się, by przemówić. — Niech pan posłucha — wykrztusił. — Nie wiem, kim pan jest, ale być może... — Chciał powiedzieć „popełniłem błąd", lecz mężczyzna przerwał mu. — Proszę oddać film. — Zabrzmiało to jak nie znoszący sprzeciwu rozkaz. — Nie mam go przy sobie. — Odpowiedź Creeda była gwałtowna i nie przemyślana. Stał przed tajemniczym mężczyzną jak zastraszony uczniak, który przyznał się dyrektorowi szkoły do kradzieży jego portfela. Poczuł, że uginają się pod nim kolana. Najchętniej usiadłby teraz lub się położył. Mężczyzna przez chwilę milczał. Creed nie był w stanie stwierdzić, czy tamten jest rozczarowany tym, co usłyszał, czy narasta w nim złość? — Jest pan głupcem — powiedział koszmarnym głosem. Jego słowa nie przeraziły już Creeda. Może dlatego, że znać było w nich znużenie. Ten facet jest stary jak mumia, pomyślał i powoli (bardzo powoli) wstępował w niego dawny tupet. Czym się martwi? Tamten nie ma dość siły, żeby splunąć pod wiatr, a cóż dopiero... 159 Wygląda przerażająco, zgoda, ale pomyśl logicznie, Creed, co on ci może zrobić? Może ci skoczyć. Creed zmusił się do uśmiechu i miał nadzieję, że tamten go dostrzegł. — Tak — przyznał — jestem głupcem, ale pan też nie jest zbyt bystry. Czy wie pan, że za takie rzeczy, jakie pan wyprawiał na grobie Lily Neverless, można pójść do paki? Creed nabrał jeszcze większego animuszu, gdy ujrzał, jak mężczyzna chwyta za poręcz barierki dla utrzymania równowagi. Gdzieś w oddali, na ulicy, zabrzmiał klakson samochodu. — I niech pan posłucha — ciągnął Creed. — Nie znoszę, jak ktoś mi się włamuje do domu. Myśli pan, że ten czubek, którego pan nasłał, przestraszył mnie? Chryste, widziałem już gorszą gębę w lustrze po nie przespanej nocy. Co pan sobie właściwie wyobraża? — Creed czuł się coraz pewniej. — Wiem, kim pan jest. Synem Nicholasa Mallika. Tak, wiem o nim wszystko. Wstydzi się pan swojego starego i zależy panu, żeby nie rozgrzebywać dawnych spraw. Zgoda. Ale nie powinien pan robić takich wstrętnych rzeczy na pogrzebie Lily. Musimy o tym pogadać, a potem zadecydujemy, co dalej z tym począć. Rozumiemy się? Można powiedzieć, że wykonał to brawurowo, chociaż trochę go poniosło. — Powiedziałem chyba wyraźnie. Rozumiemy się? — powtórzył, upojony własną zuchwałością. Nawet jeśli mężczyzna w czarnym płaszczu zrozumiał, to nie dawał tego po sobie poznać. Stanął bokiem do furtki f i odwrócił się ku czemuś, co znajdowało się za jego plecami. ! Czerń podestu dla orkiestry nie była jednolita, jak początkowo Creed sądził. Ujrzał ciemniejszą plamę, która z każdą chwilą się powiększała. Pomyślał, że muszą to być drzwi do schowka (mieszczącego zapewne jakieś sprzęty i parkowe leżaki), które właśnie ktoś otwierał. Najpierw wyłoniła się łysa głowa, połyskująca w świetle księżyca. Creed z przerażeniem przypomniał sobie, że osobnik, który włamał się do jego domu, był także łysy. 160 Postać wynurzyła się z mroku i Creed ujrzał jego potworne, długie i białe palce zakończone ostrymi szponami. Wydawało się, że jej wielkie oczy fosforyzują, tak jakby światło księżyca odbijało się od nich. Osobnik otworzył usta i Creed ujrzał dwa długie zakrzywione zęby dotykające dolnej wargi. Kiedy z rosnącym przerażeniem obserwował kościstego potwora wyłaniającego się z ciemności, nasunęło mu się skojarzenie z potężnym pająkiem, który opuszcza swoją kryjówkę sposobiąc się do ataku. Porównanie to w żaden sposób nie wpłynęło uspokajająco na Creeda. — Kurwa mać — wyszeptał. Koszmarne „coś" było już przy furtce. — Jest pan naprawdę obrzydliwym człowiekiem — osobnik z cmentarza wycedził chłodno do Creeda. Reporter nie umiał się zdobyć na ripostę. Zamiast tego odwrócił się, by rzucić się do ucieczki. Przynajmniej tak zrobił jego umysł. Prawdę powiedziawszy jego umysł był już gdzieś przy końcu alei Broad Walk i przeskakiwał właśnie przez ogrodzenie, podczas gdy ciało Creeda stało w miejscu. Nie bez wysiłku spojrzał na stopy, tak jakby chciał je napomnieć. Nie zamierzały go usłuchać. Ponownie skierował wzrok na dwie postaci. — Pogadajmy — zaproponował, ale nie był pewien, czy go zrozumieli, gdyż jego głos zabrzmiał bełkotliwie. — Mogę wam zaraz przynieść film i negatywy. To żaden problem, naprawdę. Poczuł łaskotanie w kostkach nóg i spojrzał na nie. Początkowo nie zauważył nic dziwnego, ale po chwili, gdy poczuł, że coś zaciska się na jego stopie, nachylił się, by lepiej widzieć. Był przerażony. Wymamrotał coś niezrozumiale. W miejscu gdzie stał, trawa zaczęła rosnąć z niezwykłą szybkością: oplatała jego buty i wdzierała się pod nogawki spodni. Czuł, jak jej źdźbła pełzną po nogach. Creed ze strachu odskoczył do tyłu. Źdźbła trawy pękły, ale ich początkowy opór spowodował, że zachwiał się i runął na Creed 161 plecy. Natychmiast podparł się dłońmi i w tej samej chwili trawa zaczęła oplatać mu palce. Krzyk, który wyrwał mu się z ust, tym razem nie był stłumiony. Wyszarpnął dłonie, błyskawicznie podniósł się i zaczął biec w dziwacznych podskokach. Bał się, że kiedy dłużej zatrzyma stopę na trawie, ta znowu go unieruchomi. Szaleńczy taniec miał przynajmniej jedną zaletę — uwolnił go z okowów paraliżującego strachu. Łysy potwór sunął w jego kierunku z wyciągniętą przed siebie ręką, jakby w oskarżycielskim geście, nie wydając najmniejszego dźwięku. Odór, który wydzielał, dotarł do Creeda, jeszcze zanim tamten zdołał się zbliżyć. Był to obrzydliwy smród zgnilizny i ekskrementów. Creed z ledwością powstrzymał wymioty. — Zjeżdżaj, skurwysynu! — wrzasnął nasz bohater, wojowniczo wygrażając zaciśniętą pięścią i przyjmując bojową postawę. Kościsty palec zakończony długim, skręconym szponem, bez oporu wbił się w kurtkę Creeda. Dosłownie zanurzył się, przebijając mu skórę na piersi. Creed krzyknął z bólu. Rzucił się do szalonej ucieczki, zaciskając palce na ranie, z której na pewno wypływała krew. Miał przed sobą kępę ciemnych drzew, ale wiedział, że gdzieś za nimi znajduje się pomnik księcia Alberta, a dalej ulica Kensington Gore, gdzie są samochody i może (Matko Boska, błagam) jacyś policjanci. Poczuł, że plączą mu się nogi i zwolnił. Biegł jak Jerry Lee Lewis w swoich najlepszych latach; przystawał, zrywał się do biegu, po czym znowu zwalniał... Z tymi drzewami dzieje się coś dziwnego. Zatrzymał się na dobre. Naprawdę działo się coś dziwnego z drzewami, które miał przed sobą. Przecież... stał w miejscu, a one... się zbliżały. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. Kępa drzew posu- 162 wała się w jego kierunku. Ich bezlistne korony chwiały się na boki, jak gdyby targane podmuchami wiatru. Zaczął biec w przeciwnym kierunku, prosto ku podestowi dla orkiestry i dwóm postaciom, które tam na niego czekały. Koszmarny wampir wyciągał już kościste ramiona na jego powitanie. Creed ominął replikę Nosferatu i poczuł jego odór. Biegnąc bał się, że tamten w każdej chwili może dosięgnąć go jednym z ostrych szponów. Nagle poczuł, że traci siły. Zwolnił. Miał wrażenie, że śni koszmarny sen, w którym, ogarnięty tajemniczą niemocą, próbuje ujść niebezpiecznej bestii. Każdy ruch sprawiał mu niemal fizyczny ból, a pościg się zbliżał. Creed potknął się o coś leżącego na trawie i nawet upadek na ziemię wydał mu się spowolniony, choć zetknięcie z twardym podłożem było realistycznie bolesne. Jednak to go nieco otrzeźwiło. Jego myśli oczyściły się z hipnotycznego wpływu tamtego, a ruchy odzyskały dawną sprawność. Tak jakby pękła tajemnicza nić łącząca go z innym umysłem. Zadziałał strach. Przypływ adrenaliny pobudził go do aktywności. Creed wstał, podniósł z ziemi połamany leżak i cisnął nim w kierunku Nosferatu. Drewniana rama trafiła ścigającego prosto w twarz i Creed z zadowoleniem zauważył, że tamten się zachwiał. Wolny od hipnotycznego wpływu, Creed rzucił się do dalszej ucieczki. Obejrzał się przez ramię i z przerażeniem stwierdził, że pościg trwa. Być może pod wpływem spojrzenia potwora, znów zaczai odczuwać paraliżującą niemoc. Nogi zaczęły mu ciążyć. — Cholera — jęknął. Miał przed sobą taflę stawu, nadal nieruchomą w bladym świetle księżyca. Przez chwilę rozważał nawet, czy nie przebiec po niej — tak złudne było wrażenie, że jest twardą betonową powłoką — ale zaraz przyszedł mu do głowy inny pomysł. Z książek i filmów grozy wiedział, że wampiry czują lęk przed wodą. 163 Potykając się, przebiegł szeroką aleję, która okalała staw i wskoczył do wody. Przeżył kolejny szok, gdyż była potwornie zimna. Jednak tym razem odniosło to pozytywny skutek — jego zmysły zaczęły funkcjonować z większą ostrością. Początkowo woda sięgała mu do kolan, ale kiedy wszedł nieco dalej, zauważył, że grunt obniża się dość gwałtownie. Uważając, by nie pośliznąć się na mulistym dnie stawu, odwrócił się w stronę prześladowców. Bliźniak Nosferatu zatrzymał się na skraju trawnika graniczącego z wodą, skąd obserwował Creeda. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. — No i co? Teraz załatwiłem cię na cacy, skurwysynu! — zawołał Creed zadowolony, że udało mu się przechytrzyć pościg. — Zimna woda nie służy twojej cerze, tak? Masz stracha jak cholera! Wybuchnął śmiechem. Tak, w tym momencie Creed wybuchnął śmiechem. Jednak wesołość i ulga natychmiast zamieniły się w przerażenie, stwór bowiem zbliżył się do brzegu — tym razem rzeczywiście wyglądał jak gigantyczny pająk szykujący się do ostatecznego ataku na uwięzioną zdobycz — i wszedł do wody. Creedowi przyszedł z pomocą zawodowy instynkt, który stał się jego drugą naturą. Przypomniał sobie o aparacie fotograficznym, który wciąż spoczywał w kieszeni jego kurtki. Jego pierwszą myślą było ocalić go od zamoczenia. Drugą — zrobić zdjęcie temu potworowi. Trzecia myśl, która błyskawicznie narodziła się pod wpływem poprzednich, była zainspirowana sceną z filmu Hitchcocka — w którym pijany w sztok James Steward (jedyny świadek zabójstwa pewnej kobiety) za pomocą flesza na moment oślepia mordercę. Creed sięgnął do kieszeni, modląc się w duchu, by aparat był sprawny. Wycelował obiektyw w stronę wampira, który stał już po kolana w wodzie. Rozdział 16 Właśnie nastąpiła pełna dramatyzmu pauza, która uwypukliła grozę sytuacji, w jakiej znalazł się Creed — sekundy przed naciśnięciem spustu migawki bez pewności, czy lampa błyskowa zadziała należycie. W takich momentach napięcie czasami staje się trudne lub wręcz niemożliwe do zniesienia i działa paraliżująco. Na szczęście instynkt samozachowawczy nakazał Creedowi niemal natychmiastowe działanie. Zamknął oczy i zwolnił migawkę aparatu. Z ulgą skonstatował, że flesz zadziałał prawidłowo. Natychmiast otworzył oczy i z radością stwierdził, że chudzielec stoi przed nim jakby sparaliżowany i oślepiony. Paparazzo ponownie nacisnął spust i tym razem błysk zachwiał stworem i spowodował, że cofnął się o kilka kroków, po czym runął do wody. Łysa czaszka wystawała ponad powierzchnię, a jego nie widzące oczy zdradzały oszołomienie. Półotwarte usta zdawały się śmiać szyderczo, ale do uszu Creeda nie dotarł żaden dźwięk. Strużki śliny ściekającej po ostrych zębach na dolną wargę połyskiwały w księżycowej poświacie. Widok trupiej głowy, wystającej ponad powierzchnię wody, był najbardziej wstrząsającym obrazem, jaki Creed dotąd ujrzał. W tej samej chwili stwór wyskoczył ponad powierzchnię 165 wody, jakby napędzała go jakaś potężna siła. Pod Creedem ugięły się nogi i tym razem on przewrócił się do tyłu. Instynktownie próbował ochronić aparat i padając, podniósł go wysoko. Przy okazji uruchomił migawkę i kolejny błysk rozdarł mrok nocnego nieba. Prychając i krztusząc się wodą był już z powrotem na nogach, gdy zobaczył nad sobą chudziełca o nagiej czaszce nadlatującego na niego jakby wprost z nieba. Creed jęknął i odskoczył w bok, a napastnik runął w wodę nie trafiając celu. Natychmiast jednak wynurzył się i znowu wyskoczył w kierunku ofiary niczym monstrualny wodny owad. Creed usiłował dobrnąć do brzegu, ale za każdym krokiem potykał się i przewracał. Obaj musieli wyglądać jak zwariowani tancerze biorący udział w dziwnym, nocnym widowisku baletowym. Kilka razy poczuł na ubraniu dotyk szponów, jednak zdołał im się wyrwać. Ostatkiem sił dobrnął do brzegu, gdy wtem kościste palce złapały go za włosy i szarpnęły do tyłu. Creed krzyknął rozpaczliwie. Ujrzał nad sobą połyskujące zęby, które z wolna zbliżały się do niego. Całą uwagę skoncentrował na dwóch zaostrzonych siekaczach. Miał wrażenie, że reszta gęby potwora nie istnieje. Niemal fizycznie czuł, jak za chwilę zatopią się w jego ciele. Nagle stwór znieruchomiał i spojrzał w bok. Puścił Creeda, który wpadł bezwładnie pod wodę, a sam w popłochu zaczął wychodzić i pokracznie wspinać się na niewielki pagórek na brzegu. Dopiero wtedy Creed zobaczył w oddali światła zbliżającego się samochodu i domyślił się, co przestraszyło napastnika. Zdał sobie sprawę, że błyski flesza w opustoszałym parku musiały przyciągnąć uwagę policyjnego patrolu. — Dzięki ci, Chryste — wymamrotał do siebie, po czym sam zaczął wdrapywać się na brzeg, by jak najprędzej czmychnąć z tego miejsca. Był zbyt przerażony, by stawić czoło gliniarzom i wyjaśnić przyczyny całego zajścia; zbyt ogarnięty paniką, by choć przez chwilę zostawać tu dłużej. 166 Uciekająca postać szaleńca została wyłuskana z mroku przez reflektory wozu patrolowego, który natychmiast zjechał z drogi i ruszył w ślad za nią. Nie dostrzeżony, Creed rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Po drodze ani razu nie obejrzał się za siebie. Wkrótce dotarł do ogrodzenia i przeszedł na drugą stronę, nie upewniwszy się nawet, czy ktoś go nie widzi. Trzej młodzi mężczyźni o południowej urodzie, być może kelnerzy powracający z pracy lub turyści poszukujący nocnych wrażeń, ze zdziwieniem spojrzeli na przemoczonego człowieka, który przesadził wysokie ogrodzenie i wylądował na chodniku zaledwie kilka metrów od nich. Początkowo byli zaskoczeni, po chwili wybuchnęli głośnym śmiechem. Uszli kilka kroków, odwrócili się i śmiejąc się, zaczęli pokazywać go palcami. Creed nie miał im tego za złe. Przeszedł na drugą stronę ulicy i ruszył w kierunku przecznicy, gdzie zaparkował suzuki. Idąc, przycisnął dłoń do piersi, gdzie dosięgną! go morderczy pazur stwora. Dziwne, ale nie czuł bólu, a kiedy spojrzał na rękę, nie było na niej śladu krwi. Przystanął pod latarnią i przyjrzał się dokładniej przemoczonej kurtce. Nie zauważył żadnego rozdarcia. Człapał przed siebie, pozostawiając ślady z wody i nie reagując na zaciekawione spojrzenia i uwagi przechodniów. Wkrótce odnalazł uliczkę, gdzie zostawił samochód. Wsiadł z ogromnym poczuciem ulgi. Zapalił światło i jeszcze raz przeprowadził uważne oględziny. Nie zauważył żadnych śladów. Co jest, do diabła? Zrzucił z siebie kurtkę i obejrzał koszulę. Cała. Jak to możliwe? Przecież wyraźnie czuł, jak kościsty paluch zatapia się w jego ciele. A jednak... Jednak nic go nie bolało. Te skurwysyny igrały z jego zmysłami. Taka jest prawda! Zarówno dziś, jak i poprzedniej nocy! To były tylko złudzenia. To, co „widział" w rzeczywistości nie istniało. Ziemia na grobie Lily Neverless się nie trzęsła. Nie było żadnej twarzy za oknem jego mieszkania, nie było karmiących się krwią insektów, nie było chodzących drzew, 167 wreszcie, żaden wampir nie wbił mu szponów w pierś! Ci wariaci chcieli go przestraszyć na śmierć! I byli blisko celu! Creed zadrżał. Było mu zimno, ale bardziej dręczył go strach. Wyłączył światło wewnątrz jeepa, siedział w ciemności i nerwowo obserwował ulicę. Obawiał się, że oni mogą go śledzić. Nie, to niemożliwe. Teraz przesłuchują ich gliniarze z parku. Przynajmniej jednego z nich. Chudzielec na pewno nie zdołał w porę się ulotnić. Ale mogą złożyć mu kolejną wizytę w domu. Jezu, dość już tego. Czas sprzedać tę historię gazecie. Przekaże im tyle informacji, że będą mogli pociągnąć sprawę dalej. Do diabła, niech redaktor Dispatcha zadecyduje. On najlepiej będzie wiedział, jak to rozegrać. A może by znowu wezwać policję? Przecież faktycznie napadnięto go, a ten cholerny wariat o wyglądzie truposza włamał się do jego domu. (Zastanawiał się, jak ten czubek z parku tłumaczy się teraz policji. Może opowiada, że gustuje w zimnych kąpielach przy świetle księżyca. Jak będzie miał szczęście, to go przetrzymają w celi do rana. A może zamkną go na dobre pod zarzutem, że wygląda zbyt groteskowo, aby włóczyć się po mieście). Uruchomił silnik i włączył światła samochodu, lecz jeszcze przez chwilę nie ruszał, pogrążony w myślach. Fotel, na którym siedział, był całkiem przemoczony, a kiedy odruchowo sięgnął do kieszeni po papierosa, znalazł jedynie rozmoczoną maź. Głośno zaklął. Sięgnął na tylne siedzenie po ściereczkę, po czym wyjął z kieszeni kurtki nikona. Osuszył go, dziękując Bogu, że nie zgubił aparatu podczas szamotaniny. Jechał do domu trzęsąc się z zimna. Dostaną za swoje, sukinsyny, odgrażał się w myślach. Oj, dostaną. Z prasą nie zadziera się bezkarnie. Uśmiechnął się szyderczo. Chciałeś ukryć swoje sprawki przed ludźmi, tak? No to zobaczysz, co się stanie, kiedy twoja pomarszczona morda ukaże się w powiększeniu na pierwszej stronie! Nikt nie zadziera z Joem Creedem. Nikt. Skręcił w swój zaułek, a reflektory jeepa oświetliły 168 nierówny bruk uliczki. Zatrzymał samochód przed domem, bokiem do drzwi garażu. Było mu zbyt zimno i za bardzo był roztrzęsiony, by wprowadzać wóz do środka. Poza tym robił to nie po raz pierwszy. Czasami zdarzało się, że rezygnował z ryzykownego manewru — po wypiciu kilku butelek piwa wjazd wydawał się jeszcze węższy, niż był w istocie. Wziąwszy zawinięty w suchą szmatę aparat, wysiadł z samochodu. Podszedł do drzwi, trzymając w wyciągniętej dłoni klucz. Lecz były otwarte. Gapił się na nie z niedowierzaniem. W tej samej chwili do jego uszu dotarł przeraźliwy jęk, jaki mógłby pochodzić od dręczonego bólem dziecka. — Sammy! Krzyk Creeda odbił się echem w pustym holu. Wbiegł do domu i popędził schodami na górę. W kuchni i w salonie paliło się światło, ale oba pomieszczenia były puste. Zajrzał do sypialni i łazienki — nikogo nie było. Zrozumiał, że niesamowite jęki dochodzą z drugiego piętra. — Sam? — Tym razem przyciszył głos. — Sammy? — Nieco głośniej. Wszedł do kuchni i spojrzał w górę wzdłuż krętych schodów. Zobaczył pomarańczowe światło. Ruszył po metalowych stopniach początkowo ostrożnie, ale gdy do jego uszu dotarł kolejny przeraźliwy jęk, przyspieszył. W pokoju nie paliło się światło. Bursztynowa poświata wpadała przez otwarte drzwi ciemni fotograficznej. Na futrynie coś wisiało. To coś się ruszało. — Nie, nie nie... — mamrotał Creed, podchodząc bliżej. W jego głosie było niedowierzanie połączone z lękiem. Kto mógł zrobić coś takiego? To... nieludzkie. Sięgnął do kontaktu i zapalił lampę. Zastygł w miejscu, jakby poraził go prąd. Jego drżące palce wciąż spoczywały na kontakcie. Przyszło mu do głowy, że będzie musiał zejść do garażu po obcęgi. Tak, bez nich nie da rady wyciągnąć gwoździa, którym przybito do futryny kota. Rozdział 17 Wiadomo, że życie jest pełne kryzysowych sytuacji. Dzięki nim uczymy się i dorastamy. To one kształtują charakter człowieka. W przeciwieństwie do dobrych chwil, one właśnie pozwalają docenić smak życia. Człowiek, który nie zmaga się z przeciwnościami, jest istotą pozbawioną głębszych uczuć, gdyż gwałtowne przeżycia służą zarówno sprawdzeniu siebie, jak i ugruntowaniu zasad moralnych. To one pogłębiają nasze człowieczeństwo. Nie istnieją przeciwieństwa, których nie dałoby się pokonać hartem ducha i siłą woli. A przynajmniej tak nam się zdaje. Kiedy jesteś nocą ścigany w parku przez faceta o fizjonomii wampira i kępę drzew, kiedy toczysz walkę o życie w lodowato zimnej wodzie, kiedy koszmarny stwór wbija ci w pierś swoje szpony (a w zasadzie tego nie robi), a po powrocie do domu stwierdzasz, że ktoś przybił twojego kota do drzwi i porwał jedynego syna, to (na szczęście) nie da się tego określić mianem typowego doświadczenia. Jest ciężką próbą nawet dla człowieka o najtwardszym charakterze. A Creed, jak wiemy, do takich nie należy. Nie załamał się kompletnie — przynajmniej nie od razu. Najpierw poszedł po obcęgi, a następnie owinął kurtką wyrywające się i drapiące na oślep zwierzę i wyrwał gwóźdź, którym koci ogon przybity był do futryny. Uwolniona Grin 170 nie zawracała sobie głowy podziękowaniami. Błyskawicznie wyrwała się i popędziła krętymi schodami na dół. Creed nie zastanawiał się, gdzie zniknęła, bo jego głowę zaprzątały myśli o synu. Na progu leżała złożona kartka papieru. Wyglądało to tak, jakby wskazywał ją wiszący kot. Creed podniósł kawałek papieru, brudząc go palcami umazanymi kocią krwią, rozłożył i przeczytał; JEŚLI PIŚNIESZ CHOĆ SŁOWO, ON UMRZE Dopiero teraz Creed się załamał. Godzinę później siedział zamyślony przy kuchennym stole, na którym stała do połowy opróżniona butelka whisky i popielniczka pełna niedopałków. — Sukinsyny — wymamrotał do siebie, nie po raz pierwszy podczas tych sześćdziesięciu minut wypełnionych początkowo histerią, później łzami, a w końcu poczuciem winy. Jak mógł być tak głupi? Jak, do cholery, odzyska Sammy'ego? Co powie Evelyn? Och, Boże, Boże, Boże... Dopił whisky i nalał następną porcję. Wziął do ręki brązową bibułkę i drżącymi palcami nabrał tytoniu, by skręcić kolejnego papierosa. Drobiny rozsypały się po stole, a niektóre wpadły do szklanki z whisky. Co za noc! Alkohol już nie drażni przełyku ani nawet nie jest w stanie otrzeźwić przytłumionych zmysłów. Jestem nieżywy! — jęknął Creed — Evelyn mnie zabije albo oni to zrobią! Otępienie z wolna bierze nad nim górę. Głowa opada mu na pierś, powieki robią się ciężkie i się zamykają. Na schodach słychać kroki... 171 — Drzwi były otwarte — powiedziała cicho. Spojrzał na Cally z niedowierzaniem. Rozbudzony, nie mógł uwierzyć, że miała tupet, by przyjść do niego po tym wszystkim, co się stało. Włosy zaczesała do tyłu i zebrała w koński ogon, dzięki czemu nadała twarzy niewinny wyraz. Pod beżowym prochowcem miała czarną koszulkę z delikatnej bawełny, która podkreślała smukłą linię szyi i podbródka. Wyglądała świetnie i nienawidził siebie za to, że nie omieszkał tego zauważyć. — Ty... — zaczai oskarżycielsko. — Zamknęłam drzwi za sobą. Nic ci nie grozi. — Nic mi... nie grozi? — Pomimo że był kompletnie rozbudzony, wciąż nie potrafił zebrać myśli. — Przynajmniej na razie — dodała. — Czy mogę dostać trochę szkockiej? — Skinęła w kierunku stojącej na stole butelki. — To irlandzka whisky — sprostował. Weszła do kuchni, a Creed nie wiedział, czy dostrzegł w jej oczach współczucie, czy pogardę. Wyprostował się na krześle. Cally podeszła do szafki i zajrzała do środka szukając szklanki. — Niżej — powiedział. Przyklękła i wyjęła taką samą, z jakiej pił on, po czym podeszła do stołu i nalała porcję alkoholu. Wypiła połowę, zanim się odezwała. — Nie wyglądasz zbyt dobrze — zauważyła. Creed rozparł się na krześle i uśmiechnął blado. — Nie wyglądam zbyt dobrze? Naprawdę? Wiesz, co ci powiem? Nawet nie czuję się, kurwa, dobrze! Poderwał się z krzesła, które przewróciło się na podłogę, i skoczył w stronę dziewczyny z wyciągniętymi rękami. Cally wysunęła przed siebie krzesło, zagradzając mu drogę. — Joe, proszę, uspokój się. Proszę. Odczuł drobną satysfakcję widząc błysk lęku w jej oczach. — Chcesz, żebym się uspokoił, ty cholerna zdziro? 172 Porwaliście mi syna, a ty chcesz, żebym się uspokoił? — Chwycił krzesło i gwałtownym ruchem przysunął je z powrotem do stołu. Cally uciekła na drugi koniec stołu i wyciągnęła otwartą dłoń, by go powstrzymać. — Musisz mnie wysłuchać, Joe. Nie możesz mnie winić za to, co się zdarzyło. Usiłuję ci pomóc. Jeśli nie chcesz, żeby Samuelowi stała się krzywda, musisz mnie wysłuchać. Zatrzymał się. Miał wielką ochotę udusić ją gołymi rękami, ale nie był pewien, czy znalazłby w tej chwili dość siły. Gniew nie opuścił go, ale niepokój o los syna i własne zmęczenie znacznie go osłabiły. — Tamtej nocy dosypałaś mi jakiegoś narkotyku do drinka, prawda? Dlatego widziałam niestworzone rzeczy. Być może uznała, że prawda może pokonać jego nieufność, bo powiedziała: — Dodałam coś do twojego tytoniu, Joe. Na tyle mało, że tego nie zauważyłeś, ale wystarczająco dużo, żeby zadziałało. Czy możemy usiąść i pogadać? — Nie, dopóki nie powiesz mi, dlaczego to zrobiłaś — powiedział cicho, nerwowo splatając palce dłoni. — Żeby cię przestraszyć. — Cholera, dlaczego? — Zrobił krok w jej kierunku, a ona znowu się cofnęła. Z trudem powstrzymał się, żeby jej nie uderzyć. — Żeby cię złamać. To był łagodny środek halucynogenny nie mający długotrwałych skutków. Pomógł im zatruć twoje myśli koszmarami. — Jezu, domyślałem się, że to musiało być coś takiego! — Potrząsnął głową ze znużeniem. — Przez chwilę miałem wrażenie, że zwariowałem. Muszę... muszę usiąść. — Podniósł przewrócone krzesło i opadł na nie. Sięgnął po swoją szklankę i wypił całą zawartość. Jeśli jeszcze się go bała, to nie dała tego po sobie poznać. Jednak gdy siadła naprzeciwko za stołem, jej ruchy były ostrożne. 173 Przyglądał się jej przez chwilę, a kiedy podniosła ze stołu palącego się papierosa, który przed chwilą wypadł Creedowi z ust i podała mu go, spojrzał na nią podejrzliwie. — Możesz palić bez obawy — zapewniła go. — Ten tytoń jest w porządku. Puszka została opróżniona i na nowo napełniona. Spójrz, ile już dzisiaj spaliłeś. Wziął od niej papierosa i pociągnął kilka razy, by go rozpalić. — Gdzie on jest? — zapytał wreszcie zmuszając się do spokoju. — Jest bezpieczny. Przynajmniej na razie. Rzucił się na nią przez stół, złapał za kark i przyciągnął do siebie. Ich twarze znajdowały się zaledwie parę centymetrów od siebie, kiedy ponownie wycedził: — Gdzie on jest? Cally próbowała wyswobodzić się z uścisku, ale on zacisnął mocniej palce. — To boli — powiedziała jakby oznajmującym tonem. — Odpowiadaj. — Jeśli zrobisz mi krzywdę, oni go zabiją. Uchwyt palców Creeda rozluźnił się, ale nie na tyle, by dziewczyna mogła się wyswobodzić. — Kim oni są? Nie mogli tego zrobić ci dwaj wariaci z parku. Nie zdążyliby dotrzeć tu przede mną. A poza tym, pewnie siedzą teraz w areszcie. — Skądże znowu. — Udało im się wymknąć? — Puścił ją, ale dziewczyna odsunęła się tylko trochę. — Joe, nie masz pojęcia, w co się wdałeś. Ci ludzie nie są... — Urwała, jakby szukając w myślach właściwego określenia. — Zwyczajni — dokończyła cicho, jakby użyte słowo nie w pełni było adekwatne. — Jasne. Jeden z nich jest wampirem, prawda? Milczała. Znowu wyprostował się na krześle i zaciągnął papierosem. — A więc kto porwał Sammy'ego? Ty? 174 — Przyszłam tu tylko po to, żeby nie bał się tak bardzo. — Wyciągnęliście mnie z domu i w tym czasie porwaliście chłopca. Wiedziałaś, że tu jest, bo odebrał telefon, kiedy dzwoniłaś. — Gdybyś oddał film, toby się nie zdarzyło. — Skąd mogliście wiedzieć, że nie zamierzam go oddać? — Nie wiedzieliśmy. Zorientowaliśmy się dopiero w parku. — Zatem porwaliście mojego syna, żeby się ubezpieczyć na wypadek, gdybym nie dopełnił warunków umowy. Wyprostowała się i sięgnęła po szklankę. Zamknęła oczy, kiedy piła. — Mogę zaraz oddać negatywy i wszystkie odbitki — powiedział. — Oddam im wszystko, co tylko zechcą. Wszystko. Obiecuję, że nigdy nikomu o tym nie wspomnę. Nie mam zbyt dużo pieniędzy, ale wyskrobię tyle, ile się da. Oddam im wszystkie. Zależy mi tylko na tym, żeby Sammy wrócił i żeby zostawiono mnie w spokoju. — Oni ci nie ufają. — W takim razie, jaka pozostaje możliwość? To wszystko, co mogę dla nich zrobić. — Muszą z tobą porozmawiać, zanim podejmą decyzję. — Może powinienem zgłosić to na policję. — Powiedział to tak, jakby głośno myślał. Cally energicznie odstawiła szklankę na stół, rozlewając whisky. — Nawet o tym nie wspominaj! Boże, wybij to sobie z głowy! Zamrugał powiekami, zaskoczony jej gwałtownością. — W takim razie powiedz mi, kim są ci ludzie i dlaczego ten gość o pomarszczonej gębie nie chce, żeby pokazano ją w gazecie. Jestem w stanie zrozumieć, że odżegnuje się od powiązań rodzinnych z Mallikiem, ale przecież trudno go osądzać za czyny tamtego. O co tu właściwie chodzi? — Lepiej będzie dla ciebie, jeśli nic o nich nie będziesz wiedział. Pragną, żeby ich zostawić w spokoju. 175 — Domyślam się, ale nie jest to takie proste. O co im chodzi? Posłuchaj, powiedz mi przynajmniej, czy ten facet o pomarszczonej twarzy jest krewnym starego Nicka, Nicholasa Mallika — dodał, widząc brak zrozumienia na jej twarzy. — Tak — powiedziała niechętnie. — Są spokrewnieni. Ale to wszystko, co mogę ci powiedzieć. — To już coś. Co mam teraz zrobić? — Powiedziałam ci. Chcą, żebyś najpierw z nimi porozmawiał, a potem oddał to, czego zażądają. — Dlaczego nie mogę oddać tego tobie, tu i teraz? — Niestety. Musisz zrobić to według ich wskazówek. — A jeśli to pułapka. Wtedy będą mieli Sammy'ego i mnie. — Nie masz wyboru. Miałeś go przedtem, ale teraz już nie. Zostanę z tobą na noc. — Żeby mi pomóc podjąć właściwą decyzję? Potrząsnęła przecząco głową. — Powtarzam ci po raz któryś z kolei: nie masz wyboru. Jestem tu po to, żeby upewnić się, że nie zrobisz czegoś głupiego. — Jak zdołałabyś mnie powstrzymać? — Może nie dałabym rady, ale przynajmniej wiedzielibyśmy o tym. Nie, jeślibym najpierw solidnie ci przyłożył, a potem poszedł na policję, pomyślał. — Masz przy sobie jakąś bpoń? — spytał wprost. — Wybij to sobie z głowy, Joe. Jesteś zbyt zmęczony, by wyrządzić mi krzywdę. Poprzednio pomógł ci gniew, ale teraz już prawie ustąpił. Jesteś wyczerpany, Joe. — Miałem długi dzień. — Zdał sobie sprawę, że znowu ogarnia go fala zmęczenia. — Jesteś bardzo zmęczony, Joe. — Co robisz? Próbujesz mnie zahipnotyzować? — Szklanka w jego dłoni stała się bardzo ciężka. Whisky miała kwaśny smak. 176 — Po prostu widzę, że jesteś potwornie zmęczony. W takim stanie trudno logicznie myśleć. — Jakoś sobie radzę. — Wiesz, że masz wilgotne ubranie? Czy jesteś zbyt zmęczony, żeby to zauważyć? Szklanka zrobiła się tak ciężka, że ją odstawił. — Kim jesteś, Cally? Jaka jest twoja rola w tym wszystkim? Słyszał, że coś mówiła, ale nie wiedział co, jego mózg usypiał. Rzeczywiście miał za sobą długi dzień. Słodki Jezu, miał za sobą długie życie. — Co powiedziałaś? — spytał, próbując podnieść głowę. — Śpij, Joe. — Nie, to było coś innego... — Powiedziałam, że jestem wnuczką Lily Neverless. — ...Ach tak... właśnie zdawało mi się, że to powiedziałaś... Głowa Creeda opadła bezwładnie na ramiona oparte o stół. Spał. Rozdział 18 Zostawiła na stole kartkę. Właśnie ją ujrzał pierwszą po przebudzeniu. Jęknął i przeczesał dłonią zmierzwione włosy. Jego wilgotne ubranie śmierdziało. Cuchnął cały. Ciągle zostawiają mi jakieś listy, myślał Creed, rozkładając papier. Dlaczego nie rozmawiają z nim wprost? Na kartce był tylko adres. Domyślił się, że ma się tam udać. Spojrzał na resztkę whisky, która w świetle chłodnego poranka robiła przygnębiające wrażenie. Zauważył, że na stole była tylko jedna szklanka. Dziewczyna umyła swoją, stawiając ją obok zlewu, aby usunąć odciski palców, pomyślał. Jeszcze raz spojrzał na adres napisany odręcznie dużymi literami. Czy na pewno czekają tam na niego? Drgnął, gdy zadzwonił telefon. Wstał gwałtownie i poczuł zawrót głowy. Podparł się rękoma o blat stołu, żeby nie upaść. Telefon wciąż dzwonił i Creed niepewnym, chwiejnym krokiem poszedł w jego kierunku. Sięgnął po słuchawkę z uczuciem gniewu i lęku. — Lepiej posłuchaj, co... — zaczął ostro. — Jak się czuje mały, Joe? — przerwał mu głos Eve-lyn. — Czy zjadł już śniadanie? — Evelyn? 178 — Czy Samuel ma jeszcze jakąś inną matkę? — Głos w słuchawce zdradzał zniecierpliwienie. — Jak spał? — Evelyn, czy wiesz, która jest godzina? — Tak. Za cztery dziesiąta. Co z tobą? Zerknął na zegarek. Wskazówki pokazywały dwunastą czterdzieści trzy. Stanął, kiedy „wykąpał" się z nim w stawie. Z pewnością nie był wodoszczelny. — Sammy... on... ma się świetnie — powiedział. — Na pewno chce ze mną rozmawiać. Daj go do telefonu, Joe. — Nie — odpowiedział trochę zbyt gwałtownie. — Wyszedł na spacer. Po gazetę i czekoladę. — Nie wolno mu jeść czekolady. Boże, nie powiedział ci tego? Chcesz, żeby znowu wyglądał jak balon? Jak mogłeś być taki bezmyślny? — Nie dałem mu zbyt dużo pieniędzy, więc nie zrobi wielkich zakupów. Nie była usatysfakcjonowana. — Na pewno jest zestresowany i zapomni o diecie. Czy tęskni za mną? Nie mówił, że chce wrócić do domu? Czy bardzo przeżywa, że nie jest ze mną? — Nie jest tak źle. Jest nawet ożywiony. — Co? — No wiesz, nadrabia miną. Mam wrażenie, że ta zmiana wyjdzie mu na dobre i pozwoli przemyśleć pewne sprawy. Jak mówią: rozłąka łamie serce, ale rozjaśnia umysł. — Jego własny umysł nie funkcjonował najlepiej. Potwornie bolała go głowa. Czuł, że musi się położyć. — Kto tak mówi? — To takie powiedzenie. — Hmm. Nigdy go nie słyszałam. Wiesz, może to zbyt surowa kara. Jest dzieckiem bardzo uczuciowym. Potrzebuje matki. — Mówiąc szczerze, Evelyn, wczoraj wieczorem powiedział mi, że mężczyzna musi od czasu do czasu stanąć na własnych nogach, żeby się sprawdzić. — Samuel tak powiedział? 179 — Muszę przyznać, że trochę mnie tym rozbawił. Zabrzmiało tak poważnie w jego ustach. — Nigdy nie słyszałam, aby mówił podobne rzeczy. — Wiesz, może dosłownie tak nie powiedział, ale z pewnością o to mu chodziło. Powiedział, że pobyt u ojca powinien być niezłą atrakcją. — Naprawdę? —- Podekscytowanie w jej głosie wyraźnie osłabło. — Na pewno niedługo zmieni zdanie i wreszcie mnie doceni. Będzie mu brakowało regularnych posiłków, czystej pościeli i matczynego ciepła. Zobaczymy, ile czasu wytrzyma z tatuśkiem. Poczekaj, już niedługo poprosi cię o czystą koszulę albo o coś porządnego do zjedzenia, a gdy nie dostanie, natychmiast zechce do mnie wrócić. — Uważam, że musimy mu pozwolić, aby sam o tym zadecydował. Tak byłoby najlepiej. — Najlepiej? Co ty możesz o tym wiedzieć? Według ciebie wszystko jest wspaniałe, dopóki idzie po twojej myśli. Już niedługo się przekonasz, co to znaczy być odpowiedzialnym za drugą osobę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Może nareszcie zrozumiesz wiele spraw. Gdybyś wiedziała, co się stało, ty cholerna jędzo, pomyślał, ale odezwał się pewnym głosem: — Damy sobie radę. Nie musisz się o nas martwić. — Nie będę. Wierz mi, to dla mnie wielka ulga. Wreszcie będę miała czas, żeby robić to, na co mam ochotę. Po raz pierwszy od nie wiem jak dawna! Nawet nie masz pojęcia, jak świetnie będę się bawić! < Odłożyła słuchawkę. Wziął głęboki oddech. Jutro będzie nalegała, żeby Sammy j wrócił. Do tego czasu musi coś zrobić, by go odzyskać. \ Zostawmy na chwilę Creeda, by zająć się osobą, która w naszej historii ma pewną rolę do odegrania. Antony James Barnabas Blythe był człowiekiem, którym łatwo pogardzać. Urodził się w zubożałej arystokratycznej rodzi- 180 nie, otrzymał staranne wykształcenie, po czym poznał trudy codziennego życia podczas krótkiej służby w Kawalerii Królewskiej. Był więc wyposażony w wiele cennych atrybutów pomocnych w zmaganiach z przeciwnościami losu (posiadał także potrzebne koneksje), zanim zdecydował się na karierę dziennikarską. Właśnie znajomości stanowiły znakomitą przeciwwagę dla pożałowania godnej kondycji finansowej rodziny. Pracę w redakcji rozpoczął jako asystent autora rubryki towarzyskiej w jednym z dzienników. Dostarczał plotek, które udało mu się wyciągnąć od ustosunkowanych przyjaciół. Jednak często okazywało się, że były to informacje zmyślone i po którymś z rzędu kosztownym procesie o zniesławienie wytoczonym gazecie, Blythe przejął stanowisko swojego szefa. Z powodu afektowanego sposobu wysławiania się, upodobaniom do przesadnej elegancji i niechęci do zwierzeń na tematy osobiste, powszechnie uważano Blythe'a za homoseksualistę. Nie było to całkowicie zgodne z prawdą (chociaż w czasie służby w Kawalerii miał rozliczne „przygody" z przedstawicielami własnej płci), ponieważ autentyczny brak popędu płciowego i hemoroidy dawno już wyleczyły go z tej słabostki. Prawdę powiedziawszy, Antony Blythe był aseksualny. Jest to ten rodzaj przypadłości, który zapobiega wielu problemom w życiu prywatnym. Podobnie jak Joe Creed, Blythe nie był szczególnie lubiany w swoim środowisku, ale w odróżnieniu od tamtego, nie cieszył się także szacunkiem. Bo któż tak naprawdę może żywić szacunek dla człowieka zawodowo zajmującego się plotkami? Trudno mu ufać, a poza tym nigdy nie wiadomo, kogo tym razem weźmie na warsztat. To cholernie skurwysyńska robota, a Blythe był jednym z największych skurwysynów w tym fachu. Trzeba jednak przyznać, że był w tym dobry. Miał nosa do skandali, dobre ucho do plotek i oko do szpiegowania. Niestety, duża liczba wygranych ostatnio procesów o zniesławienie nieco osłabiła pozycję Blythe'a i jemu podobnych dziennikarzy. Chociaż, od czasu do czasu, jego wyjątkowo 181 sensacyjne i skandalizujące artykuły zamieszczano jeszcze na pierwszych stronach gazet i one właśnie stanowiły o jego egzystencji. Jak widzicie, Antony Błythe to ktoś, kto kocha niszczyć, szydzić i ranić. To powszechna cecha u ludzi tej profesji, ale w jego przypadku osiągnęła absolutne wyżyny (albo, jeśli wolicie, niziny) „doskonałości" i wyrafinowania. Nawet w kieszonkowym wydaniu Freuda można wyczytać, że u źródła takiej postawy leży poczucie własnego niedostosowania, które rodzi potrzebę zrównania innych do własnego poziomu lub całkowitego zgnojenia. Antony Błythe był człowiekiem pełnym kompleksów, choć nie dał tego po sobie poznać. Prawdę powiedziawszy, był na tyle arogancki, że nie zadawał sobie trudu, by zrozumieć samego siebie. Nie miał dla nikogo szacunku i czynił wszystko, by stale utwierdzać się w przekonaniu, że nikt nie zasługuje na jego podziw i uznanie. Stanowił kliniczny przypadek. Tego ranka był w gorszym nastroju niż zwykle, ponieważ przez większą część nocy nie dawała mu spokoju myśl o zawartości koperty, którą Prunella zostawiła dla Joego Creeda. Paparazzo, którym Błythe pogardzał bardziej niż kimkolwiek innym, był na tropie jakiejś afery, o której on nic nie wiedział. Coś (instynkt?) podpowiadało mu, że to nadaje się do gazety, a zdjęcie tego typa obecnego na pogrzebie Lily Neverless, który przypominał mordercę powieszonego przed pięćdziesięciu laty, potwierdzało to przypuszczenie. Creed nie traciłby czasu na coś, co nie miałoby przynieść mu pieniędzy. Ale, na miłość boską, przecież był tylko fotografem. Najlepsze historie należy zostawić profesjonalistom ~— tym, którzy wiedzą, jak się za to zabrać, by nie mijając się zbytnio z prawdą, zaciekawić czytelnika. Zawodowcom takim jak Błythe. Zza ażurowego przepierzenia w swoim pokoju dostrzegł Prunellę idącą do biurka. Ich spojrzenia spotkały się i Błythe przywołał ją kiwnięciem palca. Zaczął przymilnym tonem: — Czy jesteś zadowolona z pracy w wybranym przez siebie zawodzie, moja droga? Sztuczna uprzejmość szefa wzbudziła jej podejrzliwość. 182 — Oczywiście, ja... — To mnie cieszy, Prunello. Czasami martwię się o swoich pracowników. Pracujesz dla mnie, prawda? Prunella jeszcze bardziej zacisnęła wąskie usta, a jej jasna cera stała się jeszcze bledsza. Cóż takiego zrobiła tym razem? Nienawidziła Blythe'a, gdy odnosił się do niej pogardliwie i kpiąco, a często to robił. Co prawda była najmłodsza stażem, ale nie miał prawa tak jej traktować. Kiedyś odważy się i powie mu prosto w twarz, co o nim myśli. Ale jeszcze nie dzisiaj. — Oczywiście, że pracuję dla ciebie, Antony. — Aha. I mnie się tak zdaje. Byłoby głupotą z mojej strony sądzić inaczej. — Oparł łokcie na biurku i podparł brodę dłońmi. — W takim razie powiedz mi, dlaczego wysługujesz się innym, Prunello? — Nie rozumiem, co pan insynuuje — odparła z rezygnacją. — Chodzi mi o to, dlaczego w godzinach pracy robisz coś dla Pana Gnojka. — Dla kogo...? — Joego Creeda, Prunello. Tego parszywego łachmyta, dla którego wczoraj zostawiłaś na biurku kopertę. —-Podniósł głos, dając do zrozumienia, jak niewłaściwe jest jej postępowanie. — W kopercie były kserokopie artykułów na temat jakiegoś szkaradnego faceta, który z upodobaniem ćwiartował ludzi. Czy już teraz wiesz, o czym mówię, moja droga? To dziwne, ilekroć proszę, żebyś wyszukała coś dla mnie, sprawia ci to nie lada wysiłek i zabiera prawie cały dzień, a kiedy nasz przyjaciel Creed — przepraszam, chyba powinienem powiedzieć twój przyjaciel Creed — prosi o to samo, nie masz najmniejszego problemu z dostarczeniem mu kopert wypchanych fotokopiami. — Och, Antony, zajęło mi to zaledwie dwadzieścia minut i poświęciłam swoją przerwę na lunch. — Nie obchodzi mnie, kiedy to zrobiłaś. Chodzi o to, że w ogóle to zrobiłaś. Jesteś tu... — wymierzył w nią palec wskazujący, by nie było wątpliwości, o kim mówi — ...by 183 pomagać mnie. Tylko mnie. Nikomu innemu. Nie masz służyć Bogu, właścicielowi gazety, ani nawet naszemu ukochanemu redaktorowi naczelnemu. W tym biurze, moja droga, należysz do mnie. Czy to jasne? — Przecież nie było tam nic ważnego... Przytknął palec wskazujący do ust, nakazując jej milczenie. — Zastanawiam się, dlaczego Creedowi tak bardzo zależało na informacjach o tym szkaradnym facecie. — Dlaczego otworzyłeś kopertę, którą zostawiłam dla Joego? Westchnął. — Oszczędź mi nerwów. To jest redakcja gazety, a do naszych podstawowych zadań należy węszenie. A poza tym, wszystko co robisz w godzinach pracy, podlega mojej kontroli, Prunello. Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zrezygnowała — ostatnie słowo i tak należałoby do tego starego dupka. — Może więc zechcesz odpowiedzieć na moje pytanie: Dlaczego Creed szukał informacji o Nicholasie Malliku i co go łączy z tym gościem, którego sfotografował na pogrzebie Lily Neverless? — Nie mam zielonego pojęcia. Joe nic mi nie powiedział. Spojrzał na nią zimno. — Rozumiem. Nie chcesz mówić. — Ależ, to wcale nie tak. Naprawdę nie wiem. — Hmm, może istotnie nic nie wiesz. W końcu, dlaczego Creed miałby ci ufać? Wątpię, czy byłby aż tak głupi. Pogroził jej palcem, a Prunella z trudem powstrzymała się, by nie wybuchnąć. — Na szczęście masz jeszcze szansę naprawić błąd — powiedział. — Dowiesz się, co knuje Creed i dasz mi znać. A ja tymczasem spróbuję się sam zorientować. Blythe wyjął z szuflady biurka elektroniczny notes i sięgnął do telefonu. Ze słuchawką w dłoni spojrzał na nią, jak gdyby zastanawiał się, co jeszcze tutaj robi. Odprawił ją lekceważącym ruchem ręki. Rozdział 19 Budynek znajdował się na jednej z ulic, przy której kiedyś mieścił się targ rybny Billingsgate, zanim zainteresowali się tym miejscem inwestorzy budowlani — gwałciciele tradycji. Creed przejechał powoli obok domu, zaglądając do wnętrza otwartej bramy, po czym znalazł miejsce do zaparkowania samochodu. To był stary, wąski i wysoki dom z czerwonej cegły wciśnięty pomiędzy budynki o nowszej architekturze. Wchodząc do środka, Creed miał wrażenie, że zagłębia się w potężnej wilgotnej jaskini, w której panuje chłód i fetor, a odgłosy kroków odbijają się nieprzyjemnym echem. Na ścianie zauważył tablice z nazwami rezydujących firm. Była też ta, której szukał: LIABLE & CO. Porównał z adresem z kartki. Nie mylił się. Siódme piętro. Miał nadzieję, że winda jest sprawna. Była to jedna z tych starych, metalowych klatek o solidnych drzwiach. Wcisnął guzik i usłyszał, jak gdzieś u góry zaczęła działać maszyneria. Winda zjeżdżała w dół z głośnym stukotem i jękiem stalowych lin. Czekając na jej przybycie, Creed rozglądał się wokół. Przyglądał się wysokiemu sklepieniu i ścianom pokrytym brudnymi kafelkami. Nagle zapragnął słońca i towarzystwa innych ludzi. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego. Gdyby pominąć 185 jękliwe zawodzenie windy, jedynymi dźwiękami były dochodzące gdzieś z zewnątrz odgłosy prac budowlanych. Przytłumiony jazgot młota pneumatycznego i hałas kruszo-nych cegieł w dziwny sposób dodawały Creedowi otuchy. W bramie były tylko jedne drzwi, za którymi pewnie mieściła się portiernia. Creed podszedł do nich i zapukał głośno, ale bez odzewu. Chciał ponowić pukanie, ale głośny szczęk metalu oznajmił przybycie windy. Nie bez wysiłku otworzył zewnętrzne drzwi wiodące do metalowej klatki. Z wewnętrznymi poszło mu już znacznie łatwiej. Wszedł do środka i poczuł się tak, jakby dobrowolnie zamykał się w więziennej celi. Guziki z numerami pięter były duże i okrągłe. Wyglądały jak bezbarwne gałki oczne z cyframi zamiast źrenic. Nacisnął oznaczony siódemką. Po chwili winda szarpnęła, po czym już łagodnie posuwała się w górę, choć dźwięki towarzyszące mijaniu kolejnych pięter nie działały na Creeda uspokajająco. Miał wrażenie, jakby szyb windy skurczył się ze starości i metalowa klatka musiała z trudem przeciskać się przez kolejne piętra. Im wjeżdżał wyżej, tym ciemniejsze i bardziej ponure wydawały mu się mijane korytarze. Co on właściwie robi? To szaleństwo! Ci ludzie nie są normalni. Nikt, będący przy zdrowych zmysłach, nie zdecydowałby się na porwanie dziecka tylko dlatego, by odzyskać jakieś tam zdjęcia. Przecież i tak by je oddał. Wystarczyło ładnie poprosić. Albo tylko poprosić. Znajdująca się gdzieś u góry maszyneria przeraźliwie jęknęła i winda stanęła tak gwałtownie, że Creed prawie stracił równowagę. Przez kraty żelaznej klatki wyjrzał na zewnątrz. Światło wpadające przez jedyne, brudne okno na końcu korytarza niewiele dawało. Z trudnością oparł się pokusie, by nie wcisnąć guzika z literą P. Nie masz wyboru, przypomniał sobie. Nie wolno ci zawieść Sammy'ego. Od tego może zależeć jego życie. Pogadasz z nimi, zgodzisz się na wszystko, a potem pójdziecie do domu. Ale czy to naprawdę będzie takie proste? Podejrzewał, że nie. Teraz już nie... Creed otworzył najpierw wewnętrzne drzwi windy, a po- 186 tem zewnętrzne. Koniec myślenia. Trzeba przez to przejść i już. Tu potrzebne było działanie, a rozmyślania osłabiały tylko jego skuteczność. Wychodząc z windy zaczął nucić pod nosem jakąś piosenkę. W korytarzu było czworo drzwi, po dwoje z każdej strony. Podszedł dziarsko do pierwszych. To nie tu, ale mimo to nacisnął klamkę. Były zamknięte. Te po przeciwnej stronie także. Na trzecich drzwiach, w głębi korytarza, nie było żadnej wizytówki, ale otworzyły się natychmiast pod naciskiem dłoni na klamkę. Najpierw wsunął do środka głowę. Wewnątrz nie było jaśniej niż na korytarzu, ponieważ okna zasłonięte żaluzjami. Do jego uszu docierał przytłumiony szum samochodów z ulicy leżącej siedem pięter niżej oraz odgłosy prac budowlanych, ale w pomieszczeniu było cicho jak w grobowcu. — Jest tu kto?! — zawołał. Nie było odpowiedzi, co go specjalnie nie zdziwiło. Otworzył szerzej drzwi i niechętnie przekroczył próg. W półmroku z trudem rozróżniał zarysy sprzętów: jakieś regały, typową kartotekę z szufladami, kanapę pod ścianą i biurko. Aha, jeszcze coś — siedzącą za nim postać. — Zamknij drzwi — dotarł do niego niski i szorstki głos. — Ciemno tutaj. — Creed nadal stał w progu. — Trzeba zapalić jakieś światło. — Zrobił półobrót, szukając dłonią kontaktu. — Chwileczkę. — Osoba siedząca za biurkiem podniosła się, a Creed zrobił krok do tyłu, jakby chciał salwować się ucieczką. Jednak zarówno ciekawość, jak i lęk o los syna go powstrzymały. To nie był głos faceta, na którego natknął się poprzedniej nocy w parku, choć bardzo do tamtego podobny. Na czym polegała jego inność Creed zdołał się zorientować po chwili, kiedy postać rozsunęła żaluzje i przez brudne szyby wdarło się dzienne światło. Na tle jasnego okna dostrzegł zarys kobiecej sylwetki. Widział jej długie ciemne włosy, ramiona i biodra. Początkowo przemknęło mu przez myśl, że to Cally, ale głos był inny... — Zamknij drzwi. 187 Zabrzmiało to jak rozkaz, którego ani myślał wykonać. — Wolałbym nie — powiedział. Miał wrażenie, że się zaśmiała, ale równie dobrze mógł być to kaszel. — Doskonale. Może w takim razie usiądziesz? — Zajęła miejsce za biurkiem. — Czy zamierzasz nadal stwarzać problemy? Sądzę, że zdajesz sobie sprawę, iż mamy nad tobą przewagę. Mylił się: jej głos wcale nie brzmiał szorstko. Był głęboki, z lekką chrypką, co nadawało mu... uwodzicielski ton. O czym ty myślisz w takiej sytuacji, Creed? — Chcę wiedzieć, co z moim synem. — Porozmawiamy o nim, jak usiądziesz. Co może mu zrobić? Przecież jest tylko kobietą. Ale czy na pewno była sama? Rozejrzał się po pokoju. Teraz, dzięki promieniom światła wpadającym przez brudne okno, było cokolwiek widać. Oprócz nich nie było nikogo, choć znajdowały się tu jeszcze jedne drzwi wiodące do przyległego pomieszczenia. Może ci dwaj wariaci tam się ukryli? — Siądź na kanapie — powiedziała kobieta. Creed wzruszył ramionami. Wielka rzecz. W końcu kanapa jest w pobliżu otwartych drzwi i w każdej chwili będzie mógł prysnąć. Kiedy usiadł na skórzanej kanapie, wzbił się w powietrze obłok kurzu, a sprężyny jęknęły przeciągle. Doszedł do wniosku, że zarówno budynek, jak i mieszczące się w nim biura są nie zamieszkane i czekają w kolejce na wyburzenie. — Co zrobiliście z Sammym — z moim synem? — zapytał łagodnym tonem, choć wewnątrz był kłębkiem nerwów. — Chłopcu nie stała się żadna krzywda. Nagle rozbłysł ognik zapalanej zapałki, który na moment oświetlił twarz kobiety. Nad niewyraźną sylwetką uniósł się dym papierosowy. Creed nie mógł oderwać od niej oczu, chociaż teraz znów widział tylko jej zarys. Przez krótką chwilę, kiedy oświetlił ją słaby płomyk drzazgi, zauważył, że jest piękna. Miała 188 pełne czerwone usta, mocny nos, który jednak nie dominował w twarzy, kruczoczarne włosy okalające policzki. Jej rzęsy były długie i gęste, a kiedy popatrzyła na niego, miał wrażenie, że jej oczy są ciemnobrązowe. Spojrzenie kobiety było wyzywające i pełne seksu. Creed odchrząknął. — Nie lubisz ciemności, Joe? — Ton jej głosu był dokładnie taki jak spojrzenie. — Nie uważasz, że ciemność skłania do... odpoczynku? Ciemność potrafi skryć brzydotę, podczas gdy światło zazwyczaj odziera ze złudzeń. — Chcę odzyskać syna. Choć teraz nie był w stanie dostrzec jej oczu, doznał uczucia podobnego temu, jakiego doświadczył na cmentarzu, gdy jego spojrzenie napotkało oczy perwersyjnego szaleńca. Miał uczucie, jakby ktoś penetrował wnętrze jego czaszki, choć tym razem odbywało się to delikatniej. Przeszył go lekki dreszcz, który nawet był dość przyjemny. I poczuł, że... och, Chryste, tylko nie to, nie teraz... coś się zaczyna dziać w jego kroczu. Ognik papierosa rozżarzył się znowu i Creed miał wrażenie, że kobieta się uśmiecha. Rozumiem, że przyszedłeś po chłopaka rzekła ugodowym tonem — ale sprawiłeś nam wiele kłopotów, Joe. Nie wolno nam o tym zapomnieć. Zobaczył, że wstaje i obchodzi dookoła biurko. Była wysoka, musiała mieć metr osiemdziesiąt. Sigourney Weaver w porównaniu z nią to kruszynka. Oparła się o biurko i skrzyżowała ręce na brzuchu. — Mam negatywy i odbitki — wszystko, co chcieliście odzyskać. Po prostu oddajcie mi Sammy'ego. — Czuł pokusę, niestety, nie dość silną, by podejść do niej, złapać ją za ramiona i potrząsnąć nieco, by dać jej do zrozumienia, że nie należy z nim igrać. — Nie jestem pewna, czy nie jest już za późno — powiedziała. — Co? — Przez chwilę nie potrafił wydobyć z siebie słowa. — Chyba nie... 189 — Powiedziałam ci, że chłopak jest bezpieczny. Nie to miałam na myśli... — Zawiesiła głos. — Widzisz, zdołałeś już narobić szumu wokół spraw, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. — To nieprawda. Tylko ja jeden wiem, że istnieje jakiś związek pomiędzy Nicholasem Mallikiem a tym gościem z cmentarza, ale nawet ja nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Miał wrażenie, że westchnęła, ale może tylko wypuszczała ustami dym papierosowy. — Wiesz o Nicholasie. — Powiedziała to tonem kobiety, która przyznaje się do pozamałżeńskiego romansu. — To znaczy... ja... nie... — Szkoda. Szkoda, że wiedział. — A właściwie może wcale nie. Zastanowił się nad tym, co powiedziała. — Czy zechciałabyś... — odezwał się grzecznie, jak nigdy dotąd — ...czy zechciałabyś powiedzieć mi, kim jesteś? — Naprawdę chcesz się w to wplątać? Och nie, nic mnie to nie obchodzi. Posłuchaj, tutaj mam to, na czym wam zależy. — Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjął wypchaną kopertę. — Jest wszystko. Wszystko, czego chcieliście. — Wyciągnął kopertę w jej kierunku. — Mam na imię Laura. Możesz się tak do mnie zwracać. Podeszła bliżej. Creed sądził, że po to, by odebrać kopertę. Jednak nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Teraz widział ją już znacznie lepiej i był w stanie ocenić jej urodę. W każdej innej sytuacji byłby wniebowzięty. Nie była bardzo szczupła, lecz jej ciało wydawało się jędrne, a krągłości delikatne. Używała perfum o dziwnym zapachu, w którym dominowała podniecająca woń piżma. W półmroku wydawała się Creedowi nadzwyczaj piękna. Koperta wypadła mu z rąk, kiedy uklękła przed nim i powiedziała: — Pozwól mi poznać twój zapach, Joe. Rozdział 20 To nie było typowe biurko recepcjonistki, lecz antyczny dębowy stół o bogato rzeźbionych nogach, stojący na marmurowej posadzce w korytarzu głównego wejścia do budynku. Siedząca tam kobieta — tęga jejmość o łagodnej twarzy dwunastoletniego przekarmionego dziecka — spojrzała na Antony'ego Blythe'a ze zdziwieniem. Odłożyła trzymany w ręku egzemplarz kobiecego czasopisma. — Czym mogę służyć? — Jej głos brzmiał cicho, jakby miał trudności z wydostaniem się na zewnątrz przez pokłady tłuszczu. W bladoniebieskim fartuchu, na który narzuciła starą jasnoróżową kamizelkę, przypominała Blythe'owi wielki kolorowy balon. — Nazywam się Wingate — powiedział. — Z kancelarii prawniczej Birchenough, Mibbs i Burroughs — dodał, jak gdyby był pewien, że to wszystko wyjaśnia. Zamrugała powiekami głęboko osadzonych oczu. — Moja sekretarka dzwoniła tu wczoraj, by umówić spotkanie. Kobieta, która równie dobrze mogła mieć dwadzieścia pięć, jak i czterdzieści parę lat — jej tusza uniemożliwiała właściwą ocenę — znowu zatrzepotała powiekami. — Obawiam się, że tego nie zrobiła, panie... 191 — Wingate. Jednak z kimś stąd rozmawiała. — Blythe łgał dalej jak z nut. — Jestem tu, by zobaczyć się z panną Buchanan, Grace Buchanan. Sprawa dotyczy kwestii dziedziczenia majątku po jej zmarłej matce. — Matce...? Blythe wykazał nietypowe dla siebie opanowanie i rzekł: — Lily Neverless. Tej aktorce. Może sobie pani przypomina, że prasa niedawno donosiła o jej zgonie. Odbyłem długą drogę, a mam niewiele czasu... — Przykro mi, ale Grace nie wolno nikogo przyjmować. — Mnie również przykro, ale nie ma pani prawa odmawiać mi kontaktu z pensjonariuszką. To niezwykle ważna sprawa. — Obawiam się, że ona nie czuje się na tyle dobrze, żeby... — Być może, ale w tej sytuacji to nie ma żadnego znaczenia — ciągnął niezrażony dziennikarz. — W takim przypadku prawo nakazuje kontakt z osobą, niezależnie od tego, czy ta jest w stanie pojąć istotę sytuacji. Czasami jest to rzeczywiście mało przydatne, jednak w tym przypadku oznaczać będzie bardzo wymierne korzyści dla benefisanta spadku. Proszę niezwłocznie zaaranżować widzenie z pensjonariuszką, gdyż naprawdę nie mam zbyt wiele czasu. Świńskie oczka patrzyły na niego tępo. — Proszę chwilę poczekać. — Recepcjonistka podniosła się zza stołu, co wyglądało, jak gdyby nagle góra wynurzyła się z fal oceanu i żwawo ruszyła w stronę przeszklonych drzwi na końcu korytarza. Blythe zastanawiał się, co zrobi, jeśli któryś z przełożonych tej grubej baby odmówi mu widzenia się z obłąkaną córką Lily Neverless, pacjentką tego ekskluzywnego zakładu. Czy nalegać? A co będzie, jeśli zażądają od niego jakiegoś dowodu tożsamości? Wtedy trzeba wycofać się w pośpiechu. Podawanie się za wykonawcę testamenty Lily Neverless było świetnym pomysłem, ale może się okazać, że sama bezczelność nie wystarczy. 192 Rozejrzał się zaciekawiony miejscem, w którym się znalazł. Dom nazywał się „Zacisze" i wcale nie przypominał zakładu dla obłąkanych, mimo iż ogrodzony był wysokim murem. Zapewne ze względu na wysokość opłat i standard opieki. Zastanawiał się, czy jest to dom starców, czy schronisko dla bogaczy o nadszarpniętych nerwach — jak dotąd nie dostrzegł żadnego pensjonariusza. Ile może mieć teraz lat córka Lily? Pięćdziesiąt kilka, sześćdziesiąt? Z pewnością coś koło tego. Biedna wariatka, spędziła ponad trzydzieści lat w odosobnieniu. Początkowo Blythe usiłował ustalić związek pomiędzy „Potworem z Belgravii" i Lily Neverless (musiał być jakiś powód, dla którego krewniak Mallika odwiedził jej grób), ale po kilku telefonach do przyjaciół Lily zrozumiał, że nic nie wskóra. Nikt nie przypominał sobie, żeby Lily miała znajomego o nazwisku Nicholas Mallik. „Czy to przypadkiem nie był ten szpieg z czasów drugiej wojny, mój drogi?" — zapytała jedna z podstarzałych aktorek. Lily Neverless miała tak wielu przyjaciół i adoratorów, że trudno było się w tym wszystkim połapać. W końcu udało mu się dodzwonić do jednego z byłych kochanków Lily. Ten poradził mu, aby spróbował odszukać córkę aktorki, choć — jak zauważył — prawdopodobnie niewiele z niej wyciągnie, gdyż biedactwo jest niespełna rozumu. Na pytanie, gdzie jej szukać, odparł, że nie ma pojęcia. Stara aktorka już sam fakt posiadania obłąkanej córki utrzymywała w tajemnicy, a cóż dopiero mówić o miejscu jej pobytu. Oczywiście ta ostatnia informacja dodatkowo rozbudziła ciekawość Blythe'a, gdyż doskonale rozumiał, że czytelnicy (a co za tym idzie, dziennikarze) uwielbiają takie historie. Choroba psychiczna w rodzinie jest zawsze łakomym kąskiem dla prasy, naturalnie pod warunkiem, że jest to rodzina dostatecznie sławna (idealne byłoby szaleństwo w rodzinie królewskiej, ale żadna informacja na ten temat i tak nie mogłaby zostać opublikowana). 13 Creed 193 Tak więc, kto mógł wiedzieć coś na temat miejsca pobytu obłąkanej córki Lily Neverless? To proste — jej prawnicy. W tej sprawie zasięgnął informacji u radcy prawnego Dispatcha, który w niespełna dziesięć minut dowiedział się wszystkiego. (Swego czasu aktorka chciała wytoczyć gazecie proces o zniesławienie, ale po oficjalnych przeprosinach i wręczeniu jej rekompensaty finansowej pozew został wycofany). Blythe — nie ukrywając swojego prawdziwego nazwiska i powodu, dla którego dzwoni (prawnicy są przyzwyczajeni do takich pytań ze strony prasy) — zadzwonił do kancelarii prawniczej Birchenough, Mibbs i Burroughs, by dowiedzieć się, czy odczytano już testament Lily Neverless oraz kto jest głównym benefisantem. Prawnik, z którym rozmawiał, mimo iż miał wszelkie prawo do nieudzielania takich informacji przed ich oficjalnym opublikowaniem, okazał się niezwykle pomocny i powiedział, że w efekcie poczynionego zapisu jedynym benefisantem masy spadkowej po Lily Neverless była instytucja charytatywna „Zacisze". Wtedy Blythe zapytał, czy Lily Neverless pozostawiła coś córce. W odpowiedzi usłyszał, że Grace Buchanan ma zapewnioną dożywotnią egzystencję. Blythe w lot zrozumiał to, co przemilczał prawnik. Tak więc stara aktorka przekazała cały majątek na rzecz instytucji — kliniki, domu opieki, pensjonatu (jakkolwiek brzmi elegancka nazwa szpitala dla czubków) — która sprawuje pieczę nad jej zwariowaną córeczką. Musiała mieć duże zaufanie do administratorów „Zacisza". Ustalenie adresu instytucji o nazwie „Zacisze" było łatwe, ale odnalezienie jej na mapie dużo trudniejsze. Jednak w końcu, po dotarciu w okolicę i długim błądzeniu po wiejskich drogach, zdołał odszukać to miejsce. Zastanawiał się, dlaczego „Zacisze" nie figuruje w książce telefonicznej (czyżby numer był zastrzeżony). Ponadto nie miał pewności, czy zezwolą mu na wizytę u Grace Buchanan. Wielki balon w błękitnym fartuchu pojawił się znowu 194 w przeszklonych drzwiach na końcu korytarza. Nalana twarz recepcjonistki była bez wyrazu. — W porządku, może pan ją zobaczyć — pisnęła cienkim głosem. — Ale nie na długo. — Znakomicie. — Proszę pójść ze mną. Zrobił to, lecz musiał wydłużyć krok, by za nią nadążyć (jak to możliwe, że ta gruba tak pędzi?). Weszli po schodach na pierwsze piętro, potem przeszli jasno oświetlonym korytarzem, a następnie znowu schodami w górę. Mój Boże, gdzie oni ją trzymają? Na strychu? Zmarszczył nos, poczuwszy nieprzyjemny zapach, podobny do słodkawego odoru niemowlęcych wymiocin albo potu starych ludzi. Jedne z drzwi w korytarzu uchyliły się nieco i Blythe w szczelinie ujrzał czyjeś oko — pożółkłe białko otoczone zwiotczałą skórą — które mogło należeć do jakiegoś obrzydliwego trędowatego starca, którego trzyma się w ukryciu z powodu odpychającego wyglądu. Pozwól mi umrzeć, zanim zdążę się zestarzeć, modlił się w duchu Blythe. Jego otyła przewodniczka nagle się zatrzymała. Być może wskutek fali smrodu, która niespodziewanie wypełniła korytarz, jak chmura trującego gazu. Odwróciła się i zatrzasnęła drzwi, skąd dochodził wstrętny zapach. Dziennikarz miał wrażenie, że towarzyszy temu nieśmiały jęk protestu z drugiej strony. Otyła kobieta ruszyła dalej, nawet nie oglądając się na Blythe'a. Teraz poszli schodami w dół i dotarli do kolejnego korytarza, tym razem niezwykle wąskiego, tak że Blythe nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie iść obok przewodniczki. Wyobraził sobie, że gruby tyłek kobiety odbija się o ściany jak potężna piłka pingpongowa, ale myśl ta wcale go nie rozbawiła. Dotarli do kolejnej klatki schodowej wiodącej na górę — wąskiej i krętej. U jej szczytu znajdowały się pojedyncze drzwi. Recepcjonistka przystanęła przed nimi. 195 — Grace Buchanan — zaanonsowała, jak gdyby tak nazywały się owe drzwi. Blythe zatrzymał się i spojrzał pytająco na kobietę. — Może pan wejść — powiedziała z uśmiechem. Ale teraz już wcale nie miał ochoty wchodzić. Nagle zapragnął zejść po krętych schodach, odnaleźć drogę do wyjścia w labiryncie korytarzy, wybiec na zewnątrz przez szerokie drzwi, wskoczyć do samochodu i wrócić do ciepłego świata skandali i kalumnii, który dobrze znał i kochał. Na nieszczęście, był to tylko krótki moment zwątpienia, nagłe przeczucie, które natychmiast opanował, gdyż nie potrafił przegapić okazji na zebranie materiałów sensacyjnej historii. Za chwilę miał ujrzeć obłąkaną córkę słynnej gwiazdy filmowej — kobietę, która od ponad trzydziestu lat przebywa w odosobnieniu, ofiarę matki, która za wszelką cenę pragnęła uniknąć skandalu. Księżniczkę w wieży, wariatkę na strychu! Pragnienie poznania jej było nieodparte. Złapał za klamkę, jeszcze raz spojrzał na tęgą recepcjonistkę (czyżby dojrzał w jej małych oczkach ironiczny uśmieszek?) i otworzył drzwi. Znowu powitała go fala obrzydliwego smrodu, choć tym razem był on nieco inny niż poprzedni. Wszedł do zaciemnionego pokoju i stanął twarzą w twarz z najdziwniejszą postacią, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć w życiu (życiu, które niestety nie miało trwać długo). Rozdział 21 Zaczęła go obwąchiwać. Creed był zakłopotany; nie miał pojęcia, dlaczego to robi. Kobieta o imieniu Laura pochyliła się nad jego karkiem, wciągając powietrze krótkimi oddechami przez nos, potem przez usta, chłonąc jego zapach! Rozsunęła poły jego kurtki i prawie dotykając nosem i ustami bluzy na piersi Creeda, upajała się jego zapachem. Po chwili usta jej powędrowały wyżej ku szyi i ustom Creeda. Nie mógł zrobić nic innego, jak tylko wdychać jej zapach — woń piżma, która, z powodu jej bliskości, stała się dużo ostrzejsza. Jej gęste czarne włosy łaskotały go w nos i odwrócił głowę, patrząc w sufit tak, jakby zwracał się o pomoc do Najwyższego. — Eee... posłuchaj... — zaczai, ale jej usta zaczęły wędrować w dół, aż dotarły do jego brzucha. Uniosła ściągacz bawełnianej bluzy i obnażyła ciało. Wdychała jego zapach. — Och, nie... — wymamrotał, kiedy poczuł, że niesforny mięsień w jego kroczu znowu drgnął. Położył rękę na ramieniu kobiety, ale ona, nie podnosząc głowy, zdjęła ją. Dotarła do jego ud i krocza, cały czas wciągając powietrze. Jej oddech stawał się szybszy. Jęknął, kiedy poczuł erekcję. 197 Z pewnym wysiłkiem powiedział: — Przyszedłem tu po Sammy'ego, a nie... po to. Zatrzymała się tylko na chwilę, aby spojrzeć mu w twarz, ale zaraz zanurzyła głowę między jego nogami, by kontynuować osobliwy rytuał. Jej ramiona zaczęły unosić się w coraz szybszym tempie. Creed poprawił się na kanapie. Kobieta sięgnęła dłonią do guzików sukni i zaczęła je rozpinać. Robiła to takim płynnym ruchem, że Creed miał wrażenie, iż rozpinają się same. Palce wędrowały w dół szeregu guzików, lecz ani na chwilę nie przerwała obwąchiwania jego ciała. Jej czerwone usta były lekko wilgotne. O, cholera, pomyślał, cholera... tylko nie to. Chryste, nie teraz... Jednym ruchem zsunęła suknię z ramion. Jej skóra była biała, niezwykle biała. Nawet w półmroku był w stanie dostrzec, że jest biała, nieskazitelna i delikatna. Zapragnął jej dotknąć... Wiemy, że Creed nie należał do najsilniejszych facetów, jeśli chodzi o moralność — prawdę powiedziawszy, wcale nie uważał uprawiania seksu z nieznajomą osobą za czyn moralnie naganny — ale myśl o niebezpieczeństwie, które może zagrażać synowi, spowodowała, że się opamiętał. Usiadł prosto, gdyż poprzednio osunął się na kanapie. — Przestań! — powiedział z desperacją w głosie. — Przyszedłem tu, żeby zabrać mojego chłopaka i to wszystko. Skończmy już i porozmawiajmy o tym, co nas interesuje. Kim ty właściwie jesteś, do cholery jasnej? — Powiedziałam ci. Możesz mi mówić Laura. — Laura! A dalej? Co masz z tym wszystkim wspólnego? Przyszedłem tu, żeby zobaczyć się ze zboczeńcem, który porwał mojego syna, a nie z jakąś pieprzoną nimfomanką, która podnieca się wąchaniem. Lepiej zacznij gadać, zanim wścieknę się naprawdę. Uśmiechnęła się, lekko odsłaniając zęby. Wpatrywała się w niego uporczywie, ale w jej oczach widać było dziwną 198 pustkę. To niezwykłe wrażenie przyprawiło Creeda o dreszcze. Znowu poczuł, że ktoś wdziera się do jego umysłu — tak jakby delikatne palce dotykały jego myśli i wybierały spośród nich te dla siebie użyteczne. I jego myśli powędrowały ku niej, ku nim. Nie, nie, nie teraz! Wydawało mu się, że słyszy jej śmiech, ale przecież widział, że jej wargi nawet nie drgnęły. Dźwięk docierał do niego z oddali i dudnił zwielokrotnionym echem. Kobieta nie śmiała się, a jednak śmiech pochodził od niej. Jeszcze raz dotknęła sukni i rozpięła ją jeszcze bardziej, niemal do talii. Tkanina wydawała mu się prawie przejrzysta i ujrzał jej krągłe piersi i sterczące sutki. Odsłoniła jedną z nich i Creed wydał z siebie pomruk zadowolenia na widok jej białego, pełnego ciała. Próbował znowu coś powiedzieć, chciał oponować, ale przecież był tylko człowiekiem, a co więcej, był sobą. Nie potrafił się powstrzymać. Czuł, że musi pieścić jej ciało. Powstrzymała jego wyciągniętą dłoń. Po czym sięgnęła do jego rozporka. Zamek błyskawiczny ustąpił bez żadnego oporu, w tak samo czarodziejski sposób jak poprzednio guziki jej sukni. (Patrząc na to bardziej realistycznie, można by powiedzieć, że jej ruchy były tak zręczne, iż Creed nawet tego nie zauważył). Poczuł chłód jej palców i po chwili wyswobodziła go. Creed poruszył się, nie będąc pewien, czy powinien zsunąć się do niej na podłogę, czy też pociągnąć ją na kanapę. Laura położyła ręce na jego udach, by go powstrzymać. Przyjrzał się sobie i z uznaniem ocenił swoją erekcję; już od dawna nie był tak bardzo pobudzony. Warto by to sfotografować. Bardzo pragnął nieznajomej. Tak bardzo, że Sammy stał się tylko ulotną myślą gdzieś na peryferiach jego umysłu. Nie został zapomniany, ale w tym momencie odszedł na dalszy plan. Jeśli Creed miał poczucie winy, to zostało przyćmione pożądaniem. — No, chodź... — ponaglił ją, lecz kobieta tylko się 199 uśmiechnęła i nadal mocno ściskała jego uda. Po chwili jednak puściła go, po to, by móc pieścić swoją nagą pierś. Zaraz wyswobodziła następną. Przymknęła oczy i objęła dłońmi obie. Była bardzo podniecona, żeby nie wspomnieć o Creedzie. Chciał jej dotknąć, ale znowu stanowczym ruchem odsunęła jego rękę. Wciąż klęczała przed nim w rozkroku. Teraz podkasała suknię i ujrzał jej cudownie krągłe, białe uda, rozwarte w zapraszającej pozie — najbardziej podniecające uda, jakie kiedykolwiek widział... Podniosła brzeg sukni jeszcze wyżej i zobaczył czarny trójkąt włosów łonowych, który wyglądał jak strzałka wskazująca kierunek, w którym pragnął podążyć. Tego już było za wiele jak dla Creeda. Zsunął się na podłogę i klęknął przed nią oparty plecami o brzeg kanapy. Nie próbowała go powstrzymać. Wsunęła palce w głąb czarnego trójkąta i przeszył ją dreszcz podniecenia. Na moment przymknęła oczy. Po chwili wilgotnymi palcami dotknęła warg Creeda. Poczuł delikatne ukłucie obrzydzenia, które niemal natychmiast ustąpiło. Oblizał usta. Palce Laury znów powędrowały między nogi, lecz tym razem rozsmarowała swą wilgoć na sterczącym sztywno penisie Creeda. Wycofała dłoń, prowokacyjnie gładząc się po udach i po chwili znów zanurzyła palce obu dłoni w swoim wnętrzu. Odrzuciła głowę do tyłu i wyprężyła się sapiąc i pojękując miarowo. Nagle pokój pogrążył się w mroku. Nie był w stanie znieść tego dłużej. Rozpiął guzik spodni i zsunął je, po czym rzucił się na nią. Krzyknęła, kiedy oboje upadli na podłogę. Gwałtownie wyprostowała nogi. Jedną z nich kopnęła kanapę tak mocno, że ta z głośnym hukiem uderzyła o ścianę. Nie chciała dopuścić go do siebie. Wciąż zakrywała krocze dłońmi, nadal pieszcząc się na przemian powoli i gwałtownie. Creed złapał ją za nadgarstki i odsunął jej 200 ręce, a ona wreszcie pozwoliła mu wejść w siebie. Wtargnął w nią głęboko i krzyknął z rozkoszy. Objął ją w talii i przytrzymał przy sobie tak, aby móc zanurzyć się w niej jak najgłębiej. W chwilę później poczuł zbliżającą się kulminację... Lecz w tym momencie Laura zesztywniała i odepchnęła go od siebie, tak że jego życiodajne soki skropiły jej suknię i drewnianą podłogę. W pokoju pociemniało jeszcze bardziej. Podparłszy się łokciem, przyglądała mu się leżąc na boku, a jej piersi falowały pod wpływem szybkich oddechów. Creed nie wiedział, co o tym myśleć. Rozładował się, ale jednocześnie czuł się rozczarowany i nie do końca zaspokojony. Wy buchnęła śmiechem. Początkowo zachichotała, ale w chwilę później śmiała się głośno. Patrzył na nią nie rozumiejąc, a ona śmiała się nadal nieprzyjemnie. Nagle śmiech się urwał i wzrok jej zaczai wędrować po jego ciele, zatrzymując się na jego nagości. Przyglądała się wilgotnemu penisowi, a Creed poczuł, że znowu ogarnia go podniecenie. Jęknął ze zdziwienia. To przecież niemożliwe, nie tak od razu. Ale mylił się, jego członek drgnął i zaczął ponownie nabrzmiewać. Laura uśmiechnęła się, a na jej twarzy pojawił się cień, niczym czarny woal. Powolnym ruchem umoczyła palec w białawej cieczy, którą zostawił na jej udzie. Najpierw przytknęła zwilżony palec do ust, a potem — zniewalająco powoli — zanurzyła go w kroczu. I wtedy stamtąd coś uniosło się w powietrze — jakiś ulotny kształt, mały drgający obłoczek. To było trudne do zdefiniowania, prawie nieuchwytne, jednak widoczne. Z pozostałych kropel nasienia zaczęły podnosić się kolejne obłoczki protoplazmy. Kobieta patrzyła, jak coraz wyżej płyną w powietrzu 201 i znikają w ciemności, z takim wyrazem twarzy jak dziecko przyglądające się bańkom mydlanym. Creedowi nagle zrobiło się zimno i zadrżał. — Co to jest? — spytał wolno drżącym głosem. Nie odpowiedziała zaraz, lecz przyglądała się niby--obłoczkom, które dotarły do sufitu i skupiły się razem. — Widma — odparła po chwili, nadal nie patrząc na niego. — Widma wydzieliny. — ...kurwa...? — wykrztusił z siebie. — Niestety, nic z nich nie będzie — dodała, jakby to cokolwiek wyjaśniało. Westchnęła z żalem. Creed zaczął gmerać przy ubraniu uznawszy, że ma już dość. Próbował wstać i podciągnąć majtki i dżinsy, które wciąż były opuszczone do kolan, ale stracił równowagę i ciężko usiadł na kanapę. Laura odwróciła się do niego i powiedziała stanowczym tonem: — Chyba nigdzie się nie wybierasz. —— Pewnie, że tak! A co ty sobie, do diabła, wyobrażasz! — wykrzyknął, jednocześnie podciągając spodnie i usiłując wstać. — Ale jeszcze nie skończyliśmy — odezwała się przymilnie. Podniosła się z podłogi i zrzuciła suknię. Stała przed nim naga z rozstawionymi nogami i ramionami wyciągniętymi ku niemu. Tajemnicze obłoczki oderwały się od sufitu i zaczęły krążyć wokół kobiety. Creed miał wrażenie, że w jednym z nich dostrzega maleńką twarz wykrzywioną grymasem bólu — ciemny otwór ust, plamy oczu i wyrostki mogące uchodzić za mikroskopijne ręce, które zdawały się walczyć o uwolnienie z krępującego pęcherzyka. Zaraz ujrzał następną podobną formę. I jeszcze jedną. Było ich coraz więcej. Krążyły wokół niej, nabierając prędkości, przemykając się między jej nogami, znikając w jej wnętrzu, by w ułamek sekundy później wynurzyć się z ust. Creed ruszył do drzwi. 202 Były zamknięte. Jak to możliwe? Nie powinny być zamknięte! Nie zauważył, żeby ktoś je zamykał! Co gorsza, nie mógł ich otworzyć. Przytrzymując oburącz spodnie w pasie, odwrócił się do kobiety. Mój Boże! Jej głowa sięgała sufitu! Mało tego. Jej głowa zmieniła kształt! Wyciągnęła się i wyglądała jak pysk zwierzęcia! Kobieta przypominała teraz pozbawionego sierści lisa. Nie — lisicę! Nagą lisicę szczerzącą kły! Jej piersi były zwiędłe i zwisały jak worki, a jej włosy łonowe wyglądały jak długa, sięgająca podłogi, broda. Nogi kobiety były cienkie, pokryte guzami na łuszczącej się skórze, a palce długie i zakrzywione na końcach... Zamrugał, nie dowierzając oczom i wtem ujrzał ją znów taką, jak poprzednio — piękną i nagą, o nieskalanej skórze. Ponownie zamrugał oczami i znów ujrzał zniekształconego potwora, wokół którego krążyły groteskowe twarze. Słyszał ich słabe głosy. Do uszu dobiegł go śmiech Laury. Odwrócił się i usłyszał, jak kobieta mówi: — Zaczekaj. Ponownie występowała pod swoją postacią. Stała na środku pokoju i nadal wydawała mu się kusząca i wyzywająca, choć miał potężnego stracha. — Przyrzekam, że już tego nie zrobię — uspokoiła go. Zwiewne obłoczki także zniknęły. — Jak...? — To tylko zabawa — rzekła. — Taka głupia gra. Obiecuję, że będę zachowywać się przyzwoicie. Jeśli zostaniesz... Potrząsnął głową, bardziej by oprzytomnieć po tym, co widział, niż zaprzeczyć. — Wyczyniasz jakieś cholerne sztuczki z moim umysłem — powiedział gniewnie. — Oczywiście — przytaknęła. — Oczywiście. Uśmiechnęła się słodko, ale za chwilę jej skóra zaczęła nabrzmiewać i pęcznieć. 203 — Chryste — jęknął. Tym razem Laura przekształciła się w galaretowatą substancję. Zachowała przy tym coś na kształt głowy, chociaż jej policzki zapadły się tworząc wraz z ustami wielką dziurę, w której, jak olbrzymia larwa, połyskiwał język. Oczy wylały się z oczodołów, a nos uformował w niekształtną bryłę. Za to włosy pozostały takie same. Skóra pomiędzy jej rozrzuconymi ramionami a torsem stała się niemal przezroczysta, do tego stopnia, że przezierało przez nią słabe światło od okna. Jej piersi zapadły się w ciele, a włosy łonowe pomiędzy grubymi, rozlanymi stopami, sięgały podłogi. Dygocąca galaretowata substancja uniosła się i zaczęła przelewać jak morska fala. W ciele (czy nadal można było nazwać je ciałem?), które wciąż się powiększało, powstawały kolejne otwory. Creed stał bez ruchu jak zahipnotyzowany, czując przerażenie i obrzydzenie. Wewnętrzny głos podszeptywał mu, że należy uciekać, lecz natychmiast odzywał się drugi, który przypominał, że drzwi za jego plecami są zamknięte. Creed był zbyt przerażony, aby słuchać któregoś z nich. Nagle galaretowata masa opadła wprost na niego, jak sieć kłusownika opada na przerażone zwierzę, dusząc go, wdzierając się w usta, nozdrza i do oczu. Jego krzyk był stłumiony, gdyż dziwna substancja na ustach wybrzuszyła się jak balon z gumy do żucia. Substancja była ciężka, ale nie na tyle, by go zwalić z nóg. Miała zapach męskiego nasienia, a jej miękki dotyk był nawet przyjemny, lecz nie na tyle, by oszołomić Creeda. Pięściami wybił otwór w miejscu, które z pewnością było żołądkiem zjawy (widział tam żylaste półprzejrzyste rurki będące, jak mu się zdawało, jelitami). Lepkie fragmenty substancji przylgnęły do jego rąk i tułowia, kiedy próbował wydrzeć się z jej objęć. Nie bez wysiłku przedarł się na drugą stronę i stanął, otrzepując się z resztek galaretowatej substancji i wypluwając jej pozostałości z ust. 204 Zjawa upadła na podłogę i leżała tam, tworząc bezkształtną masę i pulsując tak, jakby zbierała siły przed kolejnym atakiem. Zaczęła przybierać ludzki kształt. Creed dopadł drugich drzwi, które, jak sądził, prowadziły do sąsiedniego pomieszczenia. Lewą ręką podtrzymywał spadające spodnie, a prawą złapał za klamkę. Boże, nie pozwól, aby były zamknięte, błagał w duchu. Nie były. Dzięki Ci, dzięki, dzięki... Popchnął drzwi i zachwiał się na nogach. Ktoś tam stał. Po prostu stał nieruchomo. Nie uśmiechał się ani nie patrzył gniewnie. Tylko stał. Patrzył na niego mężczyzna w przeciwdeszczowym płaszczu. Creed wycofał się na środek pokoju. Za plecami szaleńca z cmentarza rozciągała się atramentowa ciemność, tak jakby była tam próżnia, miejsce pozbawione światła, niebyt. Nie było tam nic prócz mężczyzny. Ze zduszonym krzykiem pognał w stronę wyjścia, przeskoczywszy galaretowatą substancję, która zaczęła odzyskiwać kobiecą postać. Creed zakrył głowę rękami i rzucił się na matową szybę w drzwiach. Stare szkło łatwo się rozprysnęło i Creed, zaczepiwszy nogami o dolną część otworu, przeleciał na drugą stronę, głową do przodu. Wylądował w korytarzu i przekoziołkował na podłodze, a następnie uderzył nogami w przeciwległą ścianę tak mocno, że wyrwał kawał tynku. Był potłuczony i przerażony, niemniej zdołał się podnieść i zerwać do dalszej ucieczki. Nie miał pojęcia, w jakim kierunku należy biec, ale nie dbał o to, gdyż za wszelką cenę chciał znaleźć się jak najdalej od tego okropnego pokoju. Korytarz kończył się drzwiami wyposażonymi w sztabę z zapadką. Creed dopadł ich, a one ustąpiły pod jego naporem. Nagle oślepiło go przeraźliwie jasne światło. I poczuł, że spada. Rozdział 22 Trzymając się sztaby, wrzeszczał i wierzgał nogami. Siedem pięter budynku dzieliło go od rumowiska cegieł na ziemi. Gdyby nie kakofonia pracujących młotów pneumatycznych i warkot buldożerów robotnicy na dole być może usłyszeliby jego wołanie o pomoc. Spodnie opadły mu poniżej kolan, ale nie czuł z tego powodu wstydu. Chciał za wszelką cenę uchronić się od upadku. Zresztą nie wiadomo, czy tego bał się najbardziej. — Raaatunkuuu...! Czuł, że za chwilę puści sztabę i runie. Palce powoli rozkurczały się, ciężar własnego ciała ściągał go na dół. Boże, gdyby jego dłonie nie były wilgotne od potu, może miałby jakąś szansę. Drzwi, których się uczepił, bujały się na zawiasach, a rumowisko cegieł zdawało się go wabić. Nawet promienie zimowego słońca sprzysięgły się przeciw niemu i raziły jego oczy. Opuszczone spodnie nie pozwalały mu na uniesienie się i znalezienie oparcia dla stóp. Usiłował podciągnąć się na rękach, ale zdołał jedynie unieść podbródek ponad żelazną sztabę i wisiał tak przez chwilę przenosząc ciężar na brodę. Wkrótce szczęka zaczęła drżeć, a w chwilę później ześliznęła się ze sztaby. Znów był skazany na siłę słabnących dłoni, kiedy... 206 ...kiedy nagle ujrzał nad sobą rękę, która złapała za sztabę — śliczną, szczupłą i zgrabną dłoń. Byłby ją pewnie pocałował, gdyby miał dość siły, żeby do niej dosięgnąć. Drzwi zaczęły się powoli zamykać. Ciężar jego ciała i wiatr nie ułatwiały zadania. Nie był w stanie zrobić nic innego, jak tylko trwać w bezruchu (co zresztą doradzał mu wewnętrzny głos), więc skoncentrował się na tym zadaniu. Nagle stwierdził, że na nic cały wysiłek; osoba, która go ratowała, była zbyt słaba i powolna. Na myśl o tym, co go czeka, zaczęła mu drżeć dolna warga. Trzymał się już zaledwie końcami palców. Ale w tym samym momencie drzwi przymknęły się i poczuł ucisk betonowego progu na plecach, a po chwili ktoś ujął go pod ramiona. Pomagał, jak tylko mógł, wytężając resztki sił, by się podciągnąć. Betonowa krawędź podrapała mu pośladki, kiedy go wciągano. Już po chwili leżał na podłodze z trudem łapiąc oddech, z brudną twarzą zalaną łzami strachu i ulgi. ~ Dziękuję — chciał powiedzieć, ale z jego ust wydobył się tylko niewyraźny bełkot. Cally klęczała obok niego, patrząc mu w oczy zatroskanym spojrzeniem. Pomiędzy przerywanymi oddechami zdołał wykrztusić: — Ty...? Odezwała się ostro. — Musimy się stąd wydostać. Chwyciła go za ręce i po chwili wahania Creed podniósł się przy jej pomocy. Chwiał się na nogach, ale zdołał podciągnąć dżinsy i zapiąć rozporek. To przynajmniej poprawiło jego samopoczucie. Dziewczyna pociągnęła go za rękę z zamiarem poprowadzenia wzdłuż korytarza, ale on się opierał. — Ja tam nie pójdę. — To jedyna droga do wyjścia. Musimy iść, Joe. — Ale o n i tam są. Ja nie idę. — Wszystko w porządku. Możesz mi zaufać. Jednak musimy działać szybko. 207 Chciał odtrącić jej rękę, ale Cally trzymała go mocno. — Nie ma innej możliwości — nalegała. — Z tobą tak zawsze. — Joe, w takim razie rób co chcesz. Albo idziesz ze mną, albo poczekasz, aż będą gotowi znowu cię ścigać. Popatrzył na nią kpiąco. — Ona zbiera siły. Nie wiem, co jej zrobiłeś, ale udało ci się ją osłabić. Wkrótce się z tego otrząśnie. — Laura? — Jeśli tak się przedstawiła. A teraz, ruszajże się! Creed poszedł za nią, powłócząc nogami. — A co z nim? — jęknął żałośnie. — On cię nie tknie. Przynajmniej na razie. Proszę, Joe, spieszmy się. Gdy przechodzili przez drzwi z wybitą szybą, Creed przyciskał się plecami do ściany. W pokoju panowała kompletna ciemność — taka sama jak poprzednio w przyległym pomieszczeniu. Creed powoli przesuwał się wzdłuż ściany, a Cally ciągnęła go jakby na przekór silnemu wiatrowi. — Chodź! — ponagliła go, a w jej głosie znać było desperację. Oderwał się od muru i chciał zerwać się do biegu, gdy nagle zastygł w bezruchu. Z czarnej czeluści pokoju dobiegł potężny ryk. Silny podmuch targnął Creedem i dziewczyną. Przez otwór po wybitej szybie zaczęły wylatywać najróżniejsze przedmioty — puste segregatory, przybory do pisania, chmara biurowych spinaczy, kosz na śmieci — które uderzały w nich i kaleczyły, zmuszając do zakrycia twarzy rękami. Ryk ucichł tak samo gwałtownie, jak się pojawił. Creed i Cally stali oszołomieni pod ścianą wśród strzępów starej tapety. Zapadła kompletna cisza, ale wkrótce dał się słyszeć szybki urywany oddech. — Zdaje się, że są wyczerpani — powiedziała cicho Cally. Drugi ryk nastąpił równie niespodziewanie jak poprzedni, 208 ale był po stokroć głośniejszy i po stokroć bardziej przerażający. Zerwał się potężny huragan, który szarpał ich ubrania i smagał twarze. Stara maszyna do pisania roztrzaskała się o ścianę zaledwie o kilka centymetrów od głowy Cally. Creed zobaczył jak wielkie biurko, które stało w pokoju, wynurza się z ciemności i z impetem uderza w futrynę drzwi. Posypał się tynk i drzazgi. Zamknął oczy, by ochronić je przed wiatrem i pyłem. Poczuł uścisk rąk na nadgarstkach. Głos Cally ledwie do niego docierał: —— ...uciekajmy, uciekajmy, uciekajmy... Zgięci wpół stawiali opór wichurze, która postępowała w ślad za nimi wzdłuż korytarza, choć jej intensywność malała. Dusili się pyłem wznieconym przez wiatr, przecierając co chwila oczy. Strzępy naderwanej tapety wyciągały się do nich niczym groteskowe ręce. Zewnętrzne drzwi windy były otwarte. Oboje wpadli do środka, spodziewając się, że metalowa klatka da im schronienie przed wichrem. I tak też się stało. Wiatr szalał na zewnątrz, wznosząc wokół windy wiry pyłu i śmieci. Cally zatrzasnęła zewnętrzne, a zaraz potem wewnętrzne drzwi. Jakby za sprawą cudu w tej samej chwili wichura ustała. Wszystko się uspokoiło. Pył zaczai opadać. — Wynosimy się stąd jak najprędzej — powiedział Creed łamiącym się głosem. Oparł się plecami o stalową kratę windy. Głos Cally drżał niemal tak samo jak jego. — Oni są zmęczeni. Wszystko będzie w porządku. — Pewnie. To samo mówiłaś poprzednio. Zabierajmy się stąd, dobrze? Skinęła głową i drżącym palcem wcisnęła guzik oznaczony literą P. Winda runęła w dół. Creed jęknął przeraźliwie i kurczowo złapał się krat. Jego ciało mimowolnie podskoczyło w górę, tak że stał na czubkach palców, a żołądek znalazł się w przełyku. Miał 14 Creed 209 wrażenie, że jego głowa została na siódmym piętrze. Cally wpadła w panikę: zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła do niego, jakby szukając u niego pomocy. Przemknęło mu przez myśl, że jej ciężar dodatkowo pogorszy makabryczne lądowanie. Ponadto przyszło mu do głowy, że powinien podskoczyć na chwilę przed zetknięciem się windy z ziemią — to jedyny sposób, by choć częściowo złagodzić impet uderzenia. Ale skąd będzie wiedział, kiedy podskoczyć? Nie, to wszystko na nic. To już koniec. Och, Matko... I w tym momencie winda szarpnęła gwałtownie, zwolniła, po czym znowu ruszyła w dół, ale znacznie wolniej. Towarzyszył temu potworny pisk, zgrzyt i stukot maszynerii. Przewrócili się na podłogę, kiedy dźwig jeszcze raz szarpnął i zatrzymał się na dobre. Byli na parterze. Pierwsza podniosła głowę Cally. Rozejrzała się wokół i ujrzała światło dochodzące z wylotu bramy. — Creed... Joe, jesteśmy bezpieczni. Wszystko w porządku. — Potrząsnęła go za ramię. Creed oderwał dłonie od twarzy i spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. Rozejrzał się. — Jesteśmy na dole — wyjąkał. — Tak. Chodź, musimy się stąd wydostać. — Jesteśmy na dole — powtórzył i zastygł z otwartymi ustami. — Chodźmy — nalegała dziewczyna. Podniosła się i pomogła mu wstać. Podtrzymywali się wzajemnie, stojąc na omdlałych nogach. Musiał jej pomóc otworzyć drzwi windy. Nie miał z tym najmniejszego problemu. Jego instynkt samozachowawczy zaczai znów działać prawidłowo. — Musimy stąd zmykać — powiedział, jakby dopiero teraz do tego doszedł. Skinęła głową bez słowa i starała się za nim nadążyć, kiedy co sił w nogach biegł do samochodu. Rozdział 23 Jak zapewne się domyślacie, Joe Creed miał już wszystkiego dość. Gdyby natknął się teraz na jakiegoś policjanta, to na pewno byłby wyznał wszystko, co mu się do tej pory przydarzyło — bez kłamstw, krętactw i koloryzowania — całą prawdę i tylko prawdę. Jednak — jak mówią — gdy ich potrzebujesz, to nigdy nie ma żadnego w pobliżu. Zresztą, nawet gdyby opowiedział swoją historię na posterunku, na pewno natychmiast daliby mu środek uspokajający i odwieźli do najbliższego szpitala psychiatrycznego na obserwację. Wygląd zewnętrzny także nie pomógłby mu uprawdopodobnić zeznania. Jego ubranie było w znacznie większym nieładzie niż zazwyczaj: brudne i poszarpane, a skaleczenia na czole i rękach, odniesione w czasie panicznego skoku przez oszklone drzwi, krwawiły. Krótko mówiąc, nie był w najlepszej formie, a gdyby jeszcze zaczął opowiadać historyjki o wygłodzonej seksualnie kobiecie, która w przedziwny sposób zmieniała kształt swego ciała, o pokoju, w którym panowała bezdenna mroczna próżnia, o koszmarnym mężczyźnie, który porwał jego dziesięcioletniego syna i o windzie, która spadała w dół jak kamień, ale w ostatniej chwili zwolniła i zatrzymała się na parterze, a także o innym facecie, który wyglądał jak Drakula. Nie, nie jak Christopher Lee, ale jak 211 Nosferatu, no wiecie, ten z oryginalnego starego niemieckiego horroru; i gdyby jeszcze dodał, że oni przybili gwoździem do futryny jego kota... wtedy, sami rozumiecie, że nie traktowano by go poważnie. Poza tym wątpił, czy Cally potwierdzi prawdziwość jego zeznań. Tymczasem waliła pięścią w zamknięte drzwi samochodu od strony pasażera, a Creed poważnie się zastanawiał, czy powinien wpuścić ją do środka. — Jestem ci potrzebna! — krzyczała przez szybę. Przechodnie przyglądali się jej ze współczuciem, a pewna starsza pani poradziła jej, by nie zawracała sobie głowy tym „śmierdzielem" (a przecież nawet nie znała Creeda). Nachylił się w stronę drzwi i odblokował zamek. — Joe, gdzie zamierzasz jechać? — spytała natychmiast. — Do najbliższego komisariatu, a co myślałaś? Mam już tego dość. — Nie rób tego. Jedźmy do ciebie. Tam ci wszystko wytłumaczę. Jeśli po tym, co ci powiem, nadal będziesz chciał włączyć do tego policję, to proszę bardzo, nie będę cię powstrzymywać. — Nie byłabyś w stanie. — Niech ci będzie. Proszę tylko, żebyś mnie wysłuchał. — Ciągle słyszę od ciebie tę samą śpiewkę. Zobacz, do czego mnie to doprowadziło. — To już ostatni raz. Pomyśl o synu. — Właśnie o nim myślę. Ale co mogę jeszcze zrobić? Przyniosłem zdjęcia i negatywy. Wszystko oddałem tej... tej kobiecie. Czy to nie wystarczy? Czego jeszcze ode mnie chcą? — Jedźmy do domu, Joe. Zrobię co w mojej mocy, żeby ci to wyjaśnić. Jeśli postąpisz inaczej, to przegrasz z nimi. Przez chwilę patrzył jej głęboko w oczy. Była niespokojna i nieźle przestraszona. Czy bała się o niego? Czy naprawdę miała na myśli dobro jego i Sammy'ego? Nadal nie wiedział, jaka jest jej rola w wydarzeniach ostatnich dni. Właściwie nic jeszcze nie wiedział. — Powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? 212 — Tyle, ile mogę. — Odwróciła się od niego. — Od ciebie zależy, czy mi uwierzysz. Zmarszczył brwi, ale uruchomił silnik samochodu. — Lepiej, żeby twoja historia trzymała się kupy, Cally, bo w innym razie zawiadomię policję, prasę, a nawet samego papieża w Rzymie — poruszę niebo i ziemię, jeśli uznam, że to będzie w stanie mi pomóc. A jeśli znów będziesz próbowała mnie nabrać, to oddam cię w ręce policji i powiem, że to właśnie ty porwałaś Sammy'ego. Starał się, żeby zabrzmiało to poważnie i groźnie, ale w jego głosie słychać było oznaki histerii. To dziwne, ale wydawało mu się, że w oczach Cally dostrzegł szczere współczucie. Na chwilę ujęła jego dłoń. — Zrobię, co tylko będę mogła — powiedziała. — Obiecuję. Creed ruszył i po chwili skręcił na zachód, w ruchliwą o tej porze ulicę. Na schodach powitała ich Grin, miaucząc żałośnie. Czując ból wszystkich mięśni, Creed pokonał kilka stopni i pogłaskał kotkę. — Cześć, Grin. Jak się masz, moja droga? Ostatnie dni były ciężkie dla nas obojga. Pozwól, że cię obejrzę. Kotka zrobiła kilka kroków do tyłu. — Przestań, przecież to ja. Nie martw się, dostanę tego sukinsyna, który przedziurawił ci ogon. Nie pozwolimy, żeby ktoś z nami tak się zabawiał, prawda? Grin podeszła i zaczęła go ostrożnie obwąchiwać. Creed usiadł na ostatnim stopniu i wziął kota na kolana, by obejrzeć zraniony ogon. Był pokryty zakrzepłą krwią i lekko skrzywiony. — Myślę, że nic ci nie będzie, stara. Nigdy nie należałaś do najpiękniejszych, więc nie powinno ci to zrobić wielkiej różnicy. Przytulił kotkę i zaczął ją głaskać, a kiedy Cally dołączyła do niego na szczycie schodów, zauważyła, że Creed ma łzy w oczach. 213 — Jeśli zrobili coś Sammy'emu, to... — wykrztusił ze złością. Grin zeskoczyła na podłogę, wyczuwszy jego gniew. — Przyniosę ci coś do picia — rzekła Cally. — Chyba dobrze mi to zrobi. Nagle opuściła go wściekłość i ogarnęło potworne zmęczenie. Cally przeszła obok niego i skierowała się do kuchni, gdzie otworzyła szafkę z alkoholem. Nalała mu dużą brandy. Powłócząc nogami, poszedł za nią i usiadł przy stole. — Chyba już to przerabialiśmy — zauważył beznamiętnie. Podała mu kieliszek. — Chodźmy do łazienki. Spróbuję doprowadzić cię do porządku. — Chcę, żebyś mi o wszystkim opowiedziała. — Będę mówić i zajmować się tobą. Upił łyk brandy. — Papieros dobrze by mi zrobił — powiedział. — Ale bez domieszki narkotyku jak poprzednim razem. Wyjął z kieszeni pogniecionego skręta. Z mozołem wyprostował go i wygładził. Zapalił i wstał z krzesła. Zrzuciwszy z siebie kurtkę i wziąwszy do ręki kieliszek z brandy, poszedł do łazienki. Cally ruszyła za nim. — Przepraszam, ale muszę się najpierw odlać — mruknął i zamknął jej drzwi przed nosem. Kotka obserwowała Cally z progu kuchni. Dziewczyna odwzajemniła spojrzenie i Grin natychmiast wycofała się z pola widzenia. Cally usłyszała odgłos spuszczanej wody i po chwili drzwi łazienki się otworzyły. — Nie wyglądam najlepiej — powiedział Creed. Cally przytaknęła. — Ale na szczęście nic poważnego ci się nie stało. — Czyżby? Wpuścił ją do środka i przysiadł na brzegu wanny, tak aby mogła podejść do umywalki. 214 Spojrzała w lustro i powiedziała: — Ja też nie wyglądam najlepiej. — To tylko brud. Za to ja wyglądam jak żywy trup. Zmoczyła pod kranem flanelowy ręcznik i zaczęła wycierać mu twarz. — Lepiej, żebyś zrobił to sam. Jesteś nieziemsko brudny. Napełniła umywalkę ciepłą wodą i podała mu mydło. Creed wrzucił niedopałek papierosa do muszli klozetowej i zdjął bawełnianą bluzę. Umył się, po czym ochlapał twarz zimną wodą i przez dłuższą chwilę przyciskał do twarzy ręcznik. — Masz jodynę? — spytała. Potrząsnął przecząco głową i skrzywił się z bólu, kiedy suchym ręcznikiem dotknął przeciętej skóry. — W tamtej szafce powinien być jakiś środek dezynfekujący. Tylko ostrożnie. — Masz watę albo ligninę? — Nie. — W takim razie musi wystarczyć ręcznik. Kiedy Creed wciągał na siebie bluzę, Cally wyjęła z szafki buteleczkę z płynem i zwilżyła nim róg ręcznika. Zaczęła delikatnie przecierać skaleczenia na skórze Creeda. — Siedź spokojnie i nie zachowuj się jak dziecko — powiedziała z naganą w głosie. Wymamrotał coś, czego nie zrozumiała, po czym poprawił się na krawędzi wanny. Żadna z ran nie była głęboka i żadna nie zawierała okruchów szkła. — Przeżyjesz — uspokoiła go. — Chyba powinienem podziękować ci, że mnie wyciągnęłaś. — Wyraz jego twarzy przeczył słowom. — Było cholernie wysoko. — Cieszę się, że w porę się tam znalazłam. Zacisnął usta z pogardą. — Powiedziałem, że powinienem ci podziękować. Ale fakty świadczą przeciwko tobie: jesteś w to zamieszana po uszy. Nie wiem, o co tu chodzi; kim jesteś dla tych 215 szaleńców, ale wydaje mi się, że nadeszła pora, by to wyjaśnić. — Chwycił ją za ręce i mocno przyciągnął do siebie. — Nie mogę ci wszystkiego wyjawić, Joe. — Muszę wiedzieć wszystko. Wyrwała się i wyszła z łazienki. Creed dogonił ją w holu i szarpnął za ramię, tak że wykonała półobrót. Zacisnął pięść i podsunął jej do twarzy. Kipiał gniewem, a mięśnie jego ramienia drżały z wysiłku. Spojrzała na niego beznamiętnie. — Czyżby znowu zanosiło się na demonstrację męskości? — powiedziała ironicznie. Po raz kolejny nagle opuściły go siły do tego stopnia, że prawie osunął się na podłogę. — Proszę, Cally — wyszeptał żałośnie. — Pomóż mi, błagam cię... Objęła go w pasie i mocno przytuliła do siebie. Poczuł zapach jej włosów i miękkość jej ciała. Wydawało mu się, że ma dla niego coś w rodzaju współczucia. Wzięła go za rękę i poprowadziła do pokoju. — Usiądź, Joe, i posłuchaj. Postaraj się mi nie przerywać... Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale delikatnie zakryła je dłonią. — Po prostu słuchaj. Creed usiadł, czując się stary i zmaltretowany. Nadal był zagniewany, jednocześnie rozumiał swoją bezsilność. Nie był w stanie niczemu zaradzić. Życie Sammy'ego znajdowało się w ich rękach. Patrzył na Cally. Dziewczyna podeszła do okna i bezmyślnie patrzyła na zewnątrz. Jak mu pomóc? Ile może mu powiedzieć? Czy jej uwierzy? Czy zaakceptuje to, co widział, czy nadal będzie uważał, że miał halucynacje, został zatruty narkotykiem albo zahipnotyzowany? Jasne światło dnia narzucało inną logikę. Jak zacząć? — Rozdrażniłeś ich, Joe. 216 — Wydaje mi się, że to już kiedyś powiedziałaś. Kogo rozdrażniłem? — spytał tępo. — Pewnych ludzi. Człowiek, którego sfotografowałeś na cmentarzu, jest jednym z nich. — Ten czubek, który wyglądem przypomina Nicholasa Mallika? Wciąż wyglądała oknem. — To j e s t Nicholas Mallik. — Wiesz, czułem, że powiesz coś takiego. Chyba potrzebna mi będzie reszta brandy. Odwróciła się od okna. — Przyniosę ci. Czekał na jej powrót. Zresztą i tak był za bardzo osłabiony, żeby się ruszyć. Był cały obolały, a rany na twarzy szczypały od środka dezynfekującego. Nawet guz na czole (ten sam, którego nabawił się parę dni temu wskutek upadku ze schodów) znów pulsował bólem. Ale najgorzej ucierpiała jego psychika. Zupełnie nie potrafił się pozbierać. Cally wróciła z kuchni, niosąc w ręku kieliszek z brandy. — Niczego do niej nie dodałam — zapewniła go. Wzruszył ramionami. — Na tym etapie już mi wszystko jedno. Według mnie, od paru dni chodzę naćpany, bo jak inaczej wytłumaczyć to, czego byłem świadkiem? — Uniósł kieliszek i pociągnął solidny łyk. — Mów dalej. Nie będę przerywał. — Wierzysz w to, co powiedziałam o Malliku? — Powiedziałem, że nie będę przerywał. Usiadła na brzegu kanapy po przeciwległej stronie. — Nikt nie może wiedzieć, że on jeszcze żyje. — Tak, to zrozumiałe. W końcu wszyscy myślą, że zawisł na stryczku pół wieku temu. Więc co się stało? Powiesili niewłaściwego faceta? Znowu potrząsnęła głową. — Cholera jasna... Dzwonię na policję, Cally. Mam już 217 dość tego pieprzenia bzdur. — Zrobił ruch, jakby chciał podnieść się, ale dziewczyna nachyliła się w jego stronę i złapała go za ramię. — Obiecałeś, że mnie wysłuchasz. — Staram się, ale to nie jest łatwe. Spróbuj choć raz mówić prawdę. — Nie uwierzysz mi, cokolwiek powiem. — Całkiem możliwe. Nie cierpię, jak ktoś bierze mnie za idiotę. Gdyby nie była mi potrzebna twoja pomoc w odzyskaniu Sammy'ego, wyrzuciłbym cię stąd na zbity pysk. Musisz mi powiedzieć, kim są ci ludzie i czego właściwie ode mnie chcą. Zawahała się, przymknęła oczy i po chwili widać było, że podjęła jakąś decyzję. — Nazywają się Upadłymi... — Boże, wiedziałem! — Uderzył otwartą dłonią o kanapę. — To jakaś zwariowana religijna sekta! Kim oni są? Czcicielami Szatana? Scjentologami? Adwentystami Dnia Siódmego? Wyznawcami Wędrówki Dusz? No, powiedz, kim oni są? — Upadłymi Aniołami. — Upadłymi...? Nie rób mi tego, proszę. — Opróżnił szklankę jednym haustem i energicznie postawił na stoliku. — Wiedziałem, że ten Mallik zadawał się z jakimś okultystą, Aleisterem Crowleyem, ale Upadłe Anioły? Co on właściwie zrobił? Założył z Crowleyem jakąś sektę? Czy ona nadal istnieje? Mój Boże, oni przecież katowali dzieci! Sammy! — Uspokój się, Joe — rzuciła Cally. — Uspokój się i postaraj się mnie wysłuchać. Twojemu synowi nic nie grozi. Ci ludzie są starzy... — Ta kobieta, którą dzisiaj widziałem, wcale nie była stara. — Laura? — Cally nie rozwinęła tematu. Wyciągnęła dłoń w kierunku Creeda i dotknęła jego czoła. — Jesteś strasznie zmęczony, Joe. Brutalnie odtrącił jej rękę i podskoczył na równe nogi. 218 — Nie zaczynaj znowu. Zeszłej nocy udało ci się w ten sposób mnie uśpić, ale teraz nawet nie próbuj! — Byłeś wyczerpany. — Jasne. Udało ci się mi to wmówić. — Odsunął się od niej jeszcze bardziej i podszedł do przeciwległej ściany pokoju. — Koniec z tym. Nawet na mnie nie patrz! Masz mi tylko powiedzieć o tych pierdolonych Upadłych Aniołach. — W porządku. — Podniosła dłoń w pojednawczym geście. — Ale po to, żeby mnie dobrze zrozumieć, musisz zaakceptować to, w co oni wierzą. — To znaczy co? — Zasadę wzajemnych relacji pomiędzy wszystkimi rzeczami materialnymi i duchowymi. — Urwała, czekając na jego reakcję. Creed nie odezwał się, ona ciągnęła tak, jakby zaprotestował. — Posłuchaj, zmysły nie pozwalają nam na postrzeganie pewnych rzeczy, pewnych sił. Na przykład nie jesteśmy w stanie ujrzeć promieniowania ultrafioletowego, choć posiadamy przyrządy, które pozwalają uczynić je postrzegalnym. To samo dotyczy dźwięków o skrajnych częstotliwościach. Czy dlatego, że nie jesteśmy w stanie postrzegać pewnych rzeczy, wolno nam kwestionować ich istnienie. Tak się jednak składa, że obecnie nie mamy naukowych przyrządów, które dowiodłyby istnienia różnych poziomów bytu. — Pochyliła się na kanapie, by zaakcentować ostatnie zdanie. — A jednak miliony wierzą w niematerialny nadrzędny Byt, który nazywają Bogiem. Trudno było mu się nie zgodzić z takim postawieniem sprawy. — Dlaczego więc nie mielibyśmy wierzyć w istnienie duchowych istnień mniejszego wymiaru? Uniósł brwi. — Demonów — dodała. Creed jęknął przeciągle. — Wysłuchaj mnie — powiedziała szybko. — Otwórz się i słuchaj. Pamiętaj, co ci powiedziałam — oni w to wierzą. 219 Machnął ręką z rezygnacją i pozwolił mówić jej dalej. — Istnieją byty niematerialne różnego rodzaju: demony, diabły, złe duchy, nazwij je jak chcesz. Niektóre z nich są zaledwie eteryczną substancją, inne posiadają większą moc i manifestują swą obecność w bardziej ewidentny sposób. Klasyfikacja jest bardzo skomplikowana i nie zamierzam wchodzić w szczegóły. Wiem, że i bez tego nie brzmi to dla ciebie wiarygodnie. Ale wiedz, że te podziały oparte są na hierarchii aniołów — Upadłych Aniołów, prawdę mówiąc. Creed powrócił na swoje miejsce na kanapie. — Mieszkańcy średniowiecznej i renesansowej Europy rozwinęli sztukę wywoływania demonów, sądząc, iż Kościół przyjdzie im z ratunkiem, kiedy zabrną za daleko lub wyzwolone przez nich siły wymkną się spod kontroli. Niestety, Kościół w owych czasach był siedliskiem zepsucia i nie spieszył z pomocą. W rezultacie pojawił się głód, epidemie i wojny — jednym słowem zniszczenie. W sąsiednim pomieszczeniu zadzwonił telefon, ale Creed nie ruszył się z miejsca. Zadzwonił jeszcze dwa razy i po chwili włączyła się automatyczna sekretarka. — Nicholas Mallik wiedział, jak radzić sobie z nieziemskimi mocami — ciągnęła Cally. — Tę tajemnicę zdradził Aleisterowi Crowleyowi w Paryżu w 1920 roku. Creed wreszcie się odezwał: — Czy właśnie wtedy się poróżnili? — Wiesz o tym? — Wiem, że się poróżnili. — To było coś więcej. Crowley i Mallik wynajęli na weekend mały hotelik. Duży pokój na piętrze opróżnili z mebli, dekoracji i wszystkiego, co dało się ruszyć, a następnie zamknęli się w środku. MacAleister, syn Crowleya i jego uczeń, był z nimi, podczas gdy pozostali wyznawcy kultu zgromadzili się na parterze budynku. Zakazano im wchodzenia do pokoju na górze aż do następnego ranka, bez względu na to, co usłyszą. Słyszeli wiele niesamowitych rzeczy, ale nie interweniowali. Kiedy 220 nastał świt, nikt nie otworzył drzwi od wewnątrz, więc byli zmuszeni włamać się do środka. Znaleźli zwłoki młodego Crowleya, które nie nosiły żadnych śladów zewnętrznych obrażeń oraz jego ojca leżącego nago na podłodze. Był wrakiem człowieka. Nicholasa Mallika nigdzie nie było. Aleister Crowley spędził cztery miesiące w szpitalu dla obłąkanych i nie był już tym samym człowiekiem, co kiedyś. Nigdy nie wspominał o tym, co zdarzyło się owej nocy. — A Mallik? Co się z nim stało? — W rok później pojawił się w Londynie. Nigdy już nie spotkał się z Crowleyem, a także nie mówił o wydarzeniach tamtej nocy. Telefon znowu zadzwonił i Creed pozwolił, by rozmówca zostawił wiadomość na taśmie aparatu zgłoszeniowego. — Wiedziałeś o kontaktach Mallika z Crowleyem. Czy w związku z tym wiesz również coś na temat działalności Mallika w Londynie? — Wiem, że on i jego wesoła gromadka mordowali niewinnych ludzi — w większości dzieci — i ćwiartowali zwłoki. Wiem również, że Mallik został schwytany i powieszony w 1939 roku. Ale ty mówisz co innego: że wcale nie zawisł na stryczku i nadal jest na wolności, chociaż gęba mu strasznie zbrzydła. Za kogo ty mnie bierzesz, Cally? Za kompletnego idiotę? — Prychnął z pogardą. — Nawet gdyby rzeczywiście udało mu się w jakiś cudowny sposób umknąć z szubienicy albo gdyby aresztowano niewłaściwego faceta, to przecież Mallik byłby teraz za stary, żeby podetrzeć sobie dupę, a co dopiero onanizować się na cmentarzu lub biegać po parku w środku nocy. Człowiek, którego widziałem, nie mógł być taki stary. — To on. Pamiętaj, że w owych czasach miał wielu wysoko ustosunkowanych przyjaciół. —— Na tyle wpływowych, aby udaremnić egzekucję? Nawet sam król nie byłby w stanie ułaskawić „Potwora / Belgravii". Myślisz, że jestem głupi? 221 — Musisz mi uwierzyć. On i jemu podobni posiadają niesamowitą moc. — Są tylko wielkimi iluzjonistami. Logika podpowiadała mu, że to, czego doświadczył, było tylko iluzją. — To znacznie więcej. Oni są w stanie zmieniać swój kształt, Joe. Potrafią przeistaczać się w groteskowe twory, rosnąć i się zmniejszać. Są w stanie tworzyć widma z krwi miesiączkowej i męskiego nasienia... Udała, że nie widzi, jak Creed gwałtownie pobladł. — ...Ci ludzie potrafią pozbawić człowieka woli, osłabić siły żywotne poprzez wdychanie aury... Wdychanie, Creed doznał nagle czegoś na kształt olśnienia. Wdychanie jego aury, osłabienie sił żywotnych. Przecież ta kobieta, Laura, ona właśnie to robiła. Zaraz, zaraz! Złapał się na tym, że zaczynał wierzyć w to wszystko. Jak tępy prostak. Ale ten pokój wypełniony czarną otchłanią... wicher, który był na tyle silny, że zdołał przemieścić ciężkie biurko... winda, która runęła w dół, a następnie zatrzymała się tak, jakby posiadała własną wolę... To niesamowite, ale zdarzyło się naprawdę. Czy rzeczywiście? — Oni są starzy, Joe, i już nie mają tej mocy co kiedyś. Teraz ty ich rozsierdziłeś i mam wrażenie, że to znowu zaczęło sprawiać im przyjemność. Po tylu latach zaczynają na nowo odżywać... Ale wkrótce znów ogarnie ich zmęczenie, a frustracja może spowodować, iż staną się jeszcze bardziej niebezpieczni. — Czy Lily Neverless była jedną z nich? — Creed zacisnął dłoń na poręczy fotela. — Należała do wyznawców kultu? Czy o to chodzi? Czy oni obawiają się, że ujawnię działalność ich satanicznej sekty, której członkowie odprawiają obsceniczne rytuały na grobach swoich braci i sióstr? Gdyby sprawa nie przybrała takiego obrotu, to można by się z tego zdrowo uśmiać. Słyszysz mnie, Cally? To po prostu brzmi jak rubaszny żart! — Nagle coś przyszło mu do głowy. — Kim oni są? Bandą pod- 222 ekscytowanych masonów? A może naprawdę są czcicielami szatana. Takimi co to nocami tańczą nago wokół ognisk, zanosząc modły do starego Lucyfera? Wiesz, że prawie udało ci się... zaraz... chwileczkę... co powiedziałaś zeszłej nocy tuż przed tym, jak zasnąłem? — Wreszcie przypomniał sobie. — Powiedziałaś, że jesteś wnuczką Lily Neverless! No tak, wreszcie mam coś, co wiele tłumaczy. Jej głos zabrzmiał zimno: — To nie twoja sprawa. Zadzwonił dzwonek u drzwi i Cally natychmiast się podniosła. — Kto to? — spytała. — A skąd, u diabła, mam wiedzieć? Nie zwracaj na to uwagi. Może zaraz odejdzie. Ktoś walił do drzwi. Potem znów odezwał się dzwonek. Pod domem znajomy głos wykrzykiwał imię Samuela. — Och, nie... — wysapał Creed. — Kto to? — powtórzyła Cally. Creed zamknął oczy. — To ta cholerna zdzira, moja była żona, matka Sam-my'ego. Rozdział 24 Przyjechała Evelyn. Creed miał zamiar siedzieć cicho, aż jego była żona zniechęci się i odejdzie od drzwi, by terroryzować jakiegoś innego biedaka. Ale życie rzadko bywa łatwe, prawda? Usłyszał odgłos klucza przekręcanego w zamku, po czym rozległy się kroki w holu i okrzyk: Saammuell! Trzasnęły drzwi na parterze i odgłos kroków zaczął się zbliżać. Creed przytknął dłoń do czoła, tak jakby dopadł go nagły atak migreny. Evelyn miała dwa klucze do jego mieszkania, jeden dała Sammy'emu, a drugi zatrzymała dla siebie --- nie, na pewno miała ich jeszcze kilka w zapasie, by rozdać krewnym i znajomym. Creed postanowił działać. Podszedł do drzwi w samą porę, by spotkać Evelyn u szczytu schodów. Robiła wrażenie przemęczonej, miała trochę zmarszczek wokół oczu i na szyi, ale — wbrew sobie — musiał przyznać, że nadal wygląda atrakcyjnie. Gdyby nie cięty język i złośliwa natura, byłaby wciąż godna pożądania. — Gdzie on jest? — zapytała, nie odczekawszy, aż opanuje przyspieszony oddech. — Kto? — To było wszystko, na co go było stać. Odepchnęła go i weszła do pokoju. Stanęła w miejscu, 224 gdy dostrzegła Cally. Zmierzyła ją zimnym wzrokiem, po czym spojrzała na Creeda. — Przykro mi, że przeszkadzam ci w schadzce, ale chcę zabrać Samuela do domu. Nie wiem, co mi odbiło, że w ogóle go tu przysłałam. Bóg jeden raczy wiedzieć, na co się chłopiec napatrzył przez ten czas. — Tu znacząco spojrzała na Cally, tak jakby właśnie ona była przykładem domniemanych ekscesów erotycznych Creeda. — Hmm, Sammy'ego tu nie ma. — Creed uczynił wielki wysiłek, by spojrzeć Evelyn w oczy. — Co się na mnie gapisz jak cielę? Pewnie piłeś od rana. Mój Boże, zjawiłam się w samą porę. — Nie wygłupiaj się, Evelyn. — Kto to jest? — Skinęła głową w stronę Cally. — Nie, nie musisz mi mówić. Wcale nie chcę wiedzieć. Chcę tylko natychmiast zabrać stąd mojego syna. Zrozumiałeś? Natychmiast! Pójdę już — powiedziała Cally i zrobiła krok w kierunku drzwi. Nie! Musimy jeszcze porozmawiać. — Creed stanął jej na drodze. — Czekam! — powiedziała Evelyn złowrogo. Zadzwonił telefon. —- Muszę odebrać telefon. — Creed chciał wyjść z pokoju. — Zostań — powiedziała Evelyn tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Pytam po raz ostatni, zanim naprawdę się wścieknę: Gdzie jest Samuel? Dzwonienie umilkło z chwilą, gdy włączył się aparat zgłoszeniowy. Przepraszam — powiedziała Cally i prześliznęła się obok Creeda. — Nie, zaczekaj. — Złapał ją za ramię. —— Joseph! — Evelyn tupnęła wściekle nogą. — Zrobię, co będę mogła i zadzwonię do ciebie później. — Cally wyrwała się i zniknęła w holu. 225 — Cally! — Creed chciał pobiec za nią, ale palce Evelyn, jak stalowe imadło, schwytały go za ramię. — Tracę cierpliwość — ostrzegła go zimnym tonem. Cally dotarła do frontowych drzwi i obejrzała się. — Bądź przy telefonie — powiedziała i w chwilę później wyszła. Creed już otworzył usta, by zawołać za nią, ale natychmiast je zamknął, gdy poczuł jeszcze silniejszy uścisk na ramieniu. Zajrzał głęboko w oczy rozwścieczonej Evelyn i zrozumiał, że ma tylko dwa wyjścia: zemdleć lub zacząć opowiadać jej kłamstwa. To pierwsze mogłoby tylko pogorszyć sytuację. Zaraz zaczęłyby się pytania: Dlaczego zemdlałeś? Co zrobiłeś? Co się stało z Samuelem? Nie, znacznie łatwiej było kłamać. — Sammy pojechał na szkolną wycieczkę — powiedział. To dało jej do myślenia. Puściła jego ramię. — Na szkolną wycieczkę — powtórzyła wolno. — Ale przecież teraz, kiedy jest z tobą, nie chodzi do szkoły. — Nie miałem na myśli tej szkoły. To znaczy, nie jego szkoły. — Cholera, cholera jasna, dlaczego właściwie to powiedział? — Usiądźmy, dobrze? Zrobić ci herbatę? Na pewno jesteś spragniona, Evelyn. A może zrobić ci drinka? Co byś powiedziała na gin z tonikiem? — Przestań pieprzyć, Joe. O czym ty gadasz? Jaka szkolna wycieczka? — No wiesz, jestem trochę przemęczony. Opieka nad dziesięcioletnim chłopakiem to bardzo wyczerpujące zajęcie. — A co ty możesz o tym wiedzieć? Był z tobą zaledwie parę dni. Powiesz mi wreszcie, na jaką wycieczkę pojechał i o której godzinie będzie z powrotem? — Dziś nie — powiedział szybko. — Och nie, nie wraca dzisiaj. To dwudniowa wycieczka. Bardzo mu się spodobał ten pomysł. — Samuelowi? Coś takiego mogło się jemu spodobać? Nie wierzę ci. — Zdziwiłabyś się, jak bardzo się zmienił przez te dwa dni. Nie ten sam dzieciak. Usiądźmy, dobrze? 226 Pozwoliła wprowadzić się do pokoju, gdzie Creed niemal popchnął ją na fotel. — Prawdę powiedziawszy, to ty robisz wrażenie, jakbyś musiał usiąść. Co się stało? Albo nie... nie opowiadaj mi o swoim życiu. Nie chcę o tym słyszeć? Zresztą, to chyba wyjaśniliśmy sobie dość dawno temu. Usiadł na kanapie. Długie kasztanowe włosy Evelyn okalały jej twarz, która niegdyś była ładna, a teraz nabrała jędzowatego wyglądu. Miała długi płaszcz i spódnicę rdzawego koloru, podobnie jak kozaczki. Pomyślał, że albo biust jej zmalał, albo zaczęła nosić inne biustonosze, które spłaszczały piersi, gdyż beżowa bluzka prawie wcale nie ujawniała kobiecych wypukłości. Błyskawicznie wrócił myślami ku problemowi, któremu musiał stawić czoło. — Wiesz, że wyglądasz... — Powiedziałam, żebyś przestał pieprzyć. Co to za szkoła? — To w zasadzie wcale nie szkoła. To znaczy... chciałem powiedzieć, że to szkolna drużyna skautów. — Skautów? — wycedziła. — Samuel wstąpił do drużyny skautowskiej? Mój Samuel? — Jeszcze nie. Sądziłem, że dobrze będzie, jeśli pobędzie z nimi przez dwa dni i sam się przekona, jak tam jest. No wiesz, obozowisko pod gołym niebem i cała reszta. Uzgodniliśmy, że może zostać nawet dłużej, jeśli mu się to spodoba. — I on się zgodził na to? — Wprost nie mógł doczekać się wyjazdu. Spojrzała na niego podejrzliwie. — Odkąd masz znajomości w jakiejś szkolnej drużynie skautowskiej. — Nie ma w tym nic dziwnego. Skauci wciąż tu zaglądają. Zbierają starocie, które potem sprzedają na szkolnym pchlim targu, czasami wykonują jakieś drobne prace, żeby zarobić trochę grosza. To bardzo mili chłopcy. — W co go ubrałeś na tę wyprawę? Chyba nie pozwoliłeś mu pojechać w szkolnym mundurku? 227 — Żartujesz? Żeby zmarzł na kość? Kupiłem mu pełny ekwipunek: buty turystyczne, grube sztruksowe spodnie, flanelową koszulę, sweter i kurtkę z kapturem. Wyglądał świetnie, nie ma co gadać. — Creed pokiwał głową i uśmiechnął się, tak jakby na środku pokoju stał jego syn w pełnym skautowskim rynsztunku. — Nigdy nie widziałem, żeby był czymś tak bardzo podekscytowany. — Samuel? Kiwnął głową. — Tak, pomyślałem sobie, że czas spędzony na świeżym powietrzu i odrobina wysiłku fizycznego dobrze mu zrobią. — Dokąd pojechali? W jakiej to dzikiej okolicy rozbili swoje namioty ci twoi skauci? Mam nadzieję, że gdzieś niedaleko. — Gdzie? Gdzie? W Epping Forest. To rzeczywiście tuż za miastem. — A gdzie jest ta szkoła? — Nie pamiętasz która? Ta o dwie przecznice stąd. — Cholera jasna, przecież przechodził obok tej szkoły tyle razy. — Szkoła Świętego... Świętego Andrzeja. Bardzo się cieszę, że mu ten pomysł przypadł do gustu. Patrzyła na niego dobre pół minuty, zanim odezwała się znowu. — W takim razie wezmę jego brudne rzeczy do domu i wypiorę. Przynieś je, Joe. — Hmm... O tym też pomyślałem. Dziś rano zaniosłem je do pralni, kiedy odprowadzałem go na miejsce zbiórki. Obiecał, że do ciebie zadzwoni. Prosił, żebym ci przekazał, że świetnie się bawi, choć oczywiście tęskni za tobą. — Może powinnam tam pojechać i zobaczyć, czy mu czegoś nie trzeba. Pewnie biedactwo myśli, że wciąż jestem na niego wściekła. Mogłabym wziąć taksówkę albo może ty byś mnie podwiózł. Dawno już razem nigdzie nie jeździliśmy. Przez chwilę Creed odczuwał pokusę, żeby wyznać jej całą prawdę. Że ich syn został porwany przez bandę 228 zwariowanych sekciarzy, którzy oddają hołd demonom i potrafią zahipnotyzować człowieka do tego stopnia, że ten widzi niesamowite, przerażające rzeczy; mógł powiedzieć Evelyn prawdę, ale — pomijając fakt, że zostałby przez żonę pobity — nastąpiłby atak histerii, oskarżenia, wezwanie policji, a co najważniejsze, mogłoby się to źle skończyć. To nie było warte ryzyka. — Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Wyobraź sobie, jak by się czuł wobec innych chłopaków, gdyby nagle pojawili się jego mamusia i tatuś, by sprawdzić, jak ich maleństwo daje sobie radę. Umarłby ze wstydu. — Creed natychmiast pożałował ostatniego zdania. Widać było, że Evelyn zastanawia się nad tym, co powiedział. — Pewnie masz rację — odezwała się po chwili. — Nie zniosłabym, gdyby inni chłopcy uznali go za maminsynka. Ale tak bardzo mi go brakowało przez ostatnie dni. Nie sądziłam, że tak będzie. Myślałam, że dobrze mi zrobi, jak odpocznę. Bóg jeden wie, jak bardzo mi to było potrzebne. Lecz przecież on jest moim synem i wszystkim, co mam. W tym momencie Creedowi zrobiło się jej żal. Odczuł pokusę, żeby ją przytulić, współczującym gestem poklepać po ramieniu. Był niemal skłonny przespać się z nią. Wciąż wyglądała nieźle, nawet ze spłaszczonym biustem. Evelyn zauważyła jego spojrzenie i natychmiast zareagowała we właściwy sobie sposób. — Nawet o tym nie myśl — syknęła. Odzyskawszy swój dawny, jędzowaty wyraz twarzy, raźno podniosła się z fotela i powiedziała: — Chcę, żeby Samuel wrócił do domu najpóźniej jutro wieczorem, niezależnie od tego, jak wielką frajdę sprawia mu biwak ze skautami. Zresztą, przy tej pogodzie na pewno odezwie się jego bronchit, a mnie nie uśmiecha się perspektywa niańczenia go w chorobie przez następne parę tygodni. Źle zrobiłam, że w ogóle pozwoliłam mu tutaj przyjechać — Bóg jeden raczy wiedzieć, na co się musiał napatrzyć. 229 — To ty go przysłałaś, Evelyn. — Tak, masz zupełną rację. To było ostatnie miejsce, gdzie chciał się znaleźć. Jednak uważam, że mylić się jest rzeczą ludzką. Odbierz go jutro i odwieź prosto do domu. Jeśli jeszcze... nie jest za późno. Nie ośmielił się wypowiedzieć głośno tej myśli. — Dobrze się czujesz? Przez chwilę miałam wrażenie, że zemdlejesz. — Wyraz jej twarzy zdradzał bardziej zaciekawienie niż szczerą troskę. — Jestem zmęczony i to wszystko. To wynik nie przespanych nocy spędzonych na czatach. — Wyglądasz tak, jakby ktoś, komu zrobiłeś zdjęcie, solidnie ci przyłożył. Co się stało? Ktoś cię wyrzucił przez okno? I skąd ten guz na czole? — Mówiła to z wyraźnym rozdrażnieniem. — Może nadeszła pora, żeby pomyśleć o zmianie zawodu? Może wreszcie zajmiesz się czymś, co bardziej przystoi dorosłemu. Jeśli mam być szczera, to muszę ci powiedzieć, że fatalnie się starzejesz. — Masz rację. Ta myśl codziennie nie daje mi spokoju. Jak świetnie byłoby być księgowym. Albo na przykład zajmować się sprzedażą podwójnie szklonych okien. Przecież zawsze chciałaś, żebym miał zawód cieszący się społecznym szacunkiem, czyż nie, Evelyn? — Zależało mi wyłącznie na tym, żebyś stał się bardziej odpowiedzialny za najbliższych. Nie patrzysz dalej niż czubek swego nosa. — To nieprawda. — Czyżby? Czy kiedykolwiek poświęciłeś coś dla dobra dziecka? Przypomnij sobie, czy zdarzyło ci się zrobić coś, co byłoby z korzyścią dla Samuela lub — dajmy na to — moją. — Utrzymywałem rodzinę. Wybuchnęła urywanym śmiechem. — Rzeczywiście sądzisz, że tylko to się liczy? Mój Boże, trudno się dziwić, że nie mogliśmy ze sobą wytrzymać. Przypomnij sobie, czy kiedykolwiek zabrałeś małego na spacer do parku albo nad staw, by karmić łabędzie? Czy 230 kiedykolwiek czytałeś mu bajki? Czy kiedykolwiek zmieniłeś mu pieluchę, gdy był jeszcze niemowlakiem? Przecież właśnie to należy do ojca. Chwile spędzone z dzieckiem są najcenniejsze i to one są świadectwem prawdziwej troski. — Nie jestem w nastroju na takie rozmowy, Evelyn. — Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się zrobić coś dla mnie? — Co? Wytrzeć ci tyłek? — Doskonale wiesz, o co mi chodzi, ty nieczuły łajdaku. — Wiele razy. — W takim razie kiedyś sporządź ich listę. Zobaczymy, czy uda ci się wypełnić kartkę wielkości znaczka pocztowego. Przeczesał włosy palcami i popatrzył na nią spode łba. — Evelyn, mam masę spraw do załatwienia. — Pewnie, że tak. Czy kiedykolwiek było inaczej? — Energicznym krokiem podeszła do drzwi. — Zastanawiałam się, czy natychmiast nie pojechać po Samuela na ten biwak, żeby już nie musiał się z tobą widzieć, ale doszłam do wniosku, iż nie należy wprawiać go w zakłopotanie w obecności nowych kolegów. Chcę jednak, żebyś jutro odstawił go do domu. Zrozumiano? Potem poślę go z powrotem do szkoły... — Powiedział mi, że zawieszono go w obowiązkach szkolnych na cały tydzień. Zatrzymała się w progu i obróciła na pięcie. — Miał ci o tym nie mówić, ale czego można spodziewać się po złodzieju, który zadręcza młodszych kolegów. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ale zapewniam cię, że zrobię z tym porządek. Zadbam o to, żeby Samuel się zmienił. Nie dopuszczę, żeby wyrósł na kogoś podobnego do ciebie. Po chwili usłyszał odgłos otwieranych frontowych drzwi i przytłumione głosy. Po czym rozległ się okrzyk Evelyn: — Przed drzwiami stoi następna zdzira! Masz jeszcze dość siły, żeby jej sprostać w łóżku? Rozległ się trzask zamykanych drzwi. Rozdział 25 Tym razem weszła Prunella i wcale nie wyglądała jak zdzira. — Joe, mogę wejść na górę? — A mogę się nie zgodzić? — Poszedł do kuchni, gdzie otworzył szafkę, w której trzymał alkohol, nie patrząc na butelkę brandy, którą Cally zostawiła na stole. — Joe? — W tej butelce jest cykuta. — Masz zły dzień? — Stanęła w progu onieśmielona. — Na to wygląda. A zapowiada się, że to nie koniec. Napijesz się ze mną? — Wyjął dla niej szklankę. — Cykuty? — Albo whisky. Może być też gin. — Nie, dziękuję. Dlaczego nie zadzwoniłeś? — Dzwoniłaś do mnie? — Próbowałam cię złapać przez ostatnie dwie godziny. Zostawiłam wiadomość twojej automatycznej sekretarce. Freddy Sąuires też próbuje się z tobą skontaktować od dłuższego czasu. — Ma jakiś szczególny powód? — Nalał sobie sporą porcję whisky. — Freddy? Chodzi mu tylko o to, że się jeszcze dzisiaj nie zameldowałeś w redakcji, a on ma dla ciebie jakieś zlecenie. 232 — Nie jestem etatowym pracownikiem. Nie muszę się nigdzie „meldować". — Mnie to wszystko jedno, Joe. Musisz o tym przypomnieć Freddy'emu. Miałeś jakiś wypadek czy coś w tym rodzaju? — W końcu weszła do kuchni i przyjrzała mu się uważnie. — Za każdym razem, gdy cię widzę, wyglądasz gorzej. Creed machnął lekceważąco ręką. — Nie uwierzyłabyś, gdybym ci wszystko opowiedział. Masz papierosa? Potrząsnęła głową. — Nie palę. — Jasne, że nie. — Sięgnął po puszkę z tytoniem i bibułki i postawił je na stole. — Więc przyszłaś tu, żeby mnie ostatecznie zgnębić? — Przykro mi, że masz kłopoty, Joe. Obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem. Jezu, to zabrzmiało szczerze. Prunella usiadła naprzeciw niego. —- Czy ta kobieta, która właśnie wyszła, jest powodem twoich zmartwień? — Ta ruda jędza? Tak, jednym spośród wielu, ale nie najważniejszym. — Zwilżył językiem krawędź skręconej bibułki. — Dlaczego tu przyszłaś? — Wygląda na to, że redaktor naszego działu przepadł bez śladu. — Blythe? — Właśnie. Nie koronowany król żurnalistów-plotkarzy. Ale mówiąc poważnie, to niepodobne do Antony'ego, żeby zniknąć i nie powiadomić nikogo o miejscu swojego pobytu. Zazwyczaj dzwoni trzy albo cztery razy dziennie, żeby podyktować tekst albo spytać, co nowego. — Skąd przyszło ci do głowy, że mógłbym wiedzieć, gdzie podziewa się twój szef? — Pomyślałam, że mogliście się gdzieś spotkać. Wygląda na to, że zajmujecie się tą samą sprawą, która ma coś 233 wspólnego z Lily Neverless. Byłeś przecież na jej pogrzebie, więc pomyśleliśmy... że... Joe, czy coś jest nie w porządku? Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz? Wydawało nam się — wiem, że to mało prawdopodobne — ale wydawało nam się, że może pracujecie nad czymś wspólnie. Jako że w redakcji wszyscy się mną wysługują, padło na mnie, żebym się skontaktowała z szefem albo z tobą. Antony nie dawał znaku życia, a ty nie odpowiadałeś na moje telefony, więc wskoczyłam do taksówki i jestem. Oczywiście najpierw zajrzałam do domu szefa — dodała pośpiesznie i nie wiadomo czemu jej twarz oblał rumieniec. (Gdyby Creed nie był tak bardzo zaabsorbowany swoimi problemami, być może zorientowałby się, że nie był Prunelli zupełnie obojętny. Tak, tak, te ciche kobietki czasami potrafią sprawić prawdziwą niespodziankę). — Czym właściwie zajmował się Blythe? Zdziwiła ją niezwykła powaga w tonie jego głosu. —- Wiem, że to miało coś wspólnego z testamentem Lily Neverless. Zwracał się do naszego radcy prawnego, aby ustalił, kto jest egzekutorem ostatniej woli aktorki. — I co? Ustalił to? — Tak. Zadzwoniłam do tej kancelarii prawniczej, a tam powiedzieli mi, że Antony rzeczywiście dzwonił rano w tej sprawie. Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, po co robi się tyle zamieszania wokół Blythe'a. Na pewno się znajdzie, jak będzie miał na to ochotę. Pewnie, że tak. Prunella miała rację. I cóż takiego się właściwie stało? Nie odezwał się od rana, chociaż miał to w zwyczaju? No to co? Może leży gdzieś pod stołem i drzemie po kilku drinkach. W porządku, nie popijał za wiele, to prawda, ale po co ten cały raban? Pewnie gdzieś się wypuścił. A może po prostu zabawia się z jakąś panienką albo chłopcem? Kto wie? I kogo to właściwie obchodzi? Prunella przerwała jego myśli. — Nie sądzę, żeby to ci dobrze robiło. — Hmm? 234 — Szkocka. Zbladłeś. — To irlandzka whisky. A poza tym działa na mnie świetnie. Kiedy pali mi wnętrzności, czuję, że to jedyna prawdziwa rzecz, jaka mi się dzisiaj zdarzyła. — Masz jakieś kłopoty, Joe? Może mogłabym ci w czymś pomóc? Kiedy indziej pewnie wybuchnąłby śmiechem, ale był w podłym nastroju. — Pójdziesz ze mną do łóżka, Prunello? Nie wierzył własnym uszom, że przeszło mu to przez gardło. Co się z nim dzieje? Jego syn znajduje się w straszliwym niebezpieczeństwie, a jemu zbiera się na amory. Pomyśleć, że nawet miał ochotę na swoją byłą żonę — Evelyn Niedotykalską! A kiedy Cally obmywała mu skaleczenia w łazience, też był niezwykle podniecony i gdyby nie zmęczenie, strach i gniew, na pewno by mu stanął. Oczywiście, podniecenie w towarzystwie atrakcyjnej lub nawet średnio atrakcyjnej kobiety nie było dla niego niczym nadzwyczajnym, ale w obliczu tych strasznych okoliczności...? Co się z nim dzieje? I nagle zrozumiał (nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich kilku godzin doznał jakby olśnienia). Przypomniał sobie tamtą kobietę, Laurę, jak klęczała przed nim półnaga i pieściła swoje dorodne ciało. Nie potrafił się z tego otrząsnąć. Wizja obsesyjnie powracała. To było niesamowite i może właśnie dlatego myśl o tamtym zdarzeniu podniecała go seksualnie jak nic dotąd. Chryste, co się z nim wyrabia? Zaschło mu w gardle i zaledwie mógł wykrztusić: — Prunello, ja... proszę. Cokolwiek chciał powiedzieć, Prunella nie pozostała obojętna i wcale nie wydawała się zaszokowana ani zgorszona. — Przyszłam, żeby zapytać o Antony'ego — powiedziała, spuściwszy wzrok. — Niepotrzebnie udajesz. Chciałaś się ze mną zobaczyć, prawda? — Oj, chłopie, za chwilę pod naporem twojego 235 kutasa podniesie się stół. Jak możesz, stary zbereźniku! W takiej chwili? Białe delikatne uda, długie palce o delikatnym dotyku, ślicznie zaokrąglone piersi, nęcące swoim powabem... Przymknął oczy, ale obraz stał się jeszcze bardziej wyrazisty. Fala rumieńców przeszła przez szyję Prunelli. — Wiesz, że cię lubię, Joe... Przełknął ślinę. — Ja ciebie też, Prunello. — Mocno czerwone usta, połyskujące w półmroku, różowe sutki, nabrzmiałe i sterczące, chłodna alabastrowa skóra ciała prężącego się przed nim na podłodze... —- Powiedziałeś, że wypijemy razem szampana... — Pewnie, że tak. — Szampan, gdzie ten cholerny szampan, którego dostał w nagrodę od Blythe'a? Pewnie jeszcze wciąż w samochodzie. Oddychała szybko, a jej powieki zrobiły się ciężkie. — Naprawdę lubię cię, Joe — powtórzyła. W jego głowie pojawiły się inne obrazy. Masa koszmarnej galaretowatej substancji, która runęła przed nim na podłogę, widma o maleńkich główkach krążące dookoła pokoju, bezkresna ciemność oraz tajemniczy huraganowy wicher, który nagle się rozszalał... jej białe palce, którymi delikatnie masowała uda, a po chwili sięgnęła do gęstwiny łonowych włosów i zanurzyła je w swoim wilgotnym wnętrzu... — Lau... Prunello... — Tak, Joe. Było to pytanie czy przyzwolenie? — Czy...? — Tak, Joe. Creed podniósł się z krzesła, odłożywszy nie zapalonego papierosa i podszedł do niej. Drżącą dłonią dotknął policzka dziewczyny i obrócił jej twarz ku sobie. Miał wrażenie, że powietrze pełne jest ładunków elektrycznych — tak wielkie powstało między nimi napięcie. Pochylił się i pocałował jej wąskie, blade usta... ...ostro czerwone, pełne usta... Prunella odwzajemniła pocałunek. Objęła go za szyję i mocno przyciągnęła do siebie. Wysunęła język, lecz prawie natychmiast wycofała, ustępując miejsca jego językowi... ...jędrne piersi, zmysłowe biodra i fantastycznie długie nogi... Pomógł jej wstać z krzesła, które odsunęło się z hałasem. Ich usta nie rozłączyły się ani na chwilę, a ciała gwałtownie przywarły do siebie, dzięki czemu poczuła na brzuchu jego potężną erekcję. Jej dłonie zsunęły się niżej po plecach Creeda, by mogła go jeszcze bardziej przytulić do siebie, jeszcze mocniej zatopić usta w jego wargach. Odszukał dłonią pod płaszczem małą wypukłość piersi, po czym powędrował niżej, podniósł sweter i dotknął miękkiej skóry... ...bujne ciało, jędrne, lecz jednocześnie delikatne... — Chodźmy... do... sypialni... — zdołał wysapać pomiędzy gwałtownymi pocałunkami. Poprowadził ją w tamtym kierunku, ale zdołali dotrzeć zaledwie do holu. Wydał z siebie głośny pomruk zadowolenia, gdy podniósł długą plisowaną spódnicę i odkrył, że natychmiast może dotknąć nagich ud... ...białe uda, białe uda, białe uda... ...ponieważ okazało się, że Prunella — ta pedantyczna, skromna i przykładna dziewczyna — miała na sobie pończochy z podwiązkami. Osunął się na kolana, by móc przyjrzeć się temu, co przed chwilą namacał dłońmi i całować to, co ujrzał. Ciałem Prunelli wstrząsnął dreszcz, gdy wilgotny język Creeda dotknął jej skóry. Zrzuciła z ramion płaszcz i oparła się plecami o ścianę, a on penetrował nowe obszary jej ciała ukryte pod spódnicą. Poczuła, jak język Creeda błądzi po cienkiej tkaninie kusych majteczek i była zadowolona, że właśnie tego ranka, bez szczególnego powodu, założyła komplet nowiutkiej bielizny firmy La Perlą (czyżby przewidziała? jak to możliwe?). Delikatne pieszczoty sprawiały, że wiła się i chwiała na nogach. Nawet dotyk ściany za plecami wydawał się dostarczać jej 236 237 zmysłowych bodźców. Och, Joe, wiem, że jesteś świnią, wszyscy to mówią. I wiem, że zupełnie ci na mnie nie zależy i że wypieprzyłbyś każdą babę, która ma wszystko na swoim miejscu, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu rób to... rób to... Nogi ugięły się pod nią i powoli osuwała się po ścianie, a kiedy zdjął jej jedwabne majtki, niemal straciła równowagę. Przytrzymał ją, obejmując w talii ramieniem i ułożył na podłodze, po czym ostatecznie uwolnił od bielizny, dzięki czemu była niczym nie skrępowana, naga i otwarta dla niego. Znowu nachylił się nad nią i podjął przerwane pieszczoty, tym razem bez przeszkód. Włosy pomiędzy nogami dziewczyny były rzadsze, a jej skóra nie taka biała... ...jak u Laury... ...ale także wspaniała i Creed zagłębił się w nią bardziej, aż Prunella wydała stłumiony okrzyk i zacisnęła dłonie na jego ramionach, i przysunęła się bliżej, i objęła go nogami błagając, by nie przestawał... Ale on potrzebował czegoś więcej. Uniósł głowę, nie zwracając uwagi na jęk zawodu, który wyrwał się z ust dziewczyny. Podniósł jej sweter, odsłaniając brzuch i drobne piersi, napawając się ich widokiem pod osłoną koronkowego stanika. Sięgnął do zapinki, po czym rozpiął stanik i przesunął go wyżej uwalniając jej piersi. Zaczął na przemian całować oba małe sutki... ...duże nabrzmiałe sutki, twarde i gorące... ...aż wreszcie stwardniały i wyprężyły się dumnie. Prunella zabrała się do rozpinania jego spodni, lecz przez kilka dobrych sekund nie mogła poradzić sobie z zapięciem. Potężna erekcja Creeda nie ułatwiała jej zadania, ale już po chwili uwolniła go i znalazł się w jej dłoniach — twardy i pulsujący w oczekiwaniu tego, co miało nastąpić. Tym razem ciepły dreszcz podniecenia przeszył ciało Creeda. Teraz myślami był już tylko przy Prunelli i nikim innym. To jej ciało leżało pod nim i tylko jej ciało absorbowało jego myśli. 238 — Och tak, Joe, proszę... Proszę? Co proszę? Czy sądziła, że w tej chwili może przestać? Czy naprawdę wyobrażała sobie, że trzeba go o to prosić? Runął na nią i natychmiast objęła go nogami. Mimo że była wilgotna, miał pewien problem, by w nią wejść. Wydała stłumiony okrzyk, więc wysunął go i ponowił próbę, tym razem delikatniej. Westchnęła głęboko i znowu krzyknęła, lecz był to okrzyk rozkoszy. Jej dłonie spoczęły na jego nagich pośladkach i przyciągnęły go mocniej. Creed całował jej szyję, przygryzając i wciągając wargami skórę, ale dziewczyna odwróciła głowę (Prunella była jednak wciąż sobą: nie chciała następnego dnia mieć na szyi tego rodzaju śladów). Poczuł charakterystyczny delikatny dreszcz — oznakę zbliżającej się kulminacji — i jego ruchy stały się ociężałe, powolne, choć zdecydowane. — Nie — powiedziała — jeszcze nie. Proszę, jeszcze nie, Joe. — Jej mięśnie zesztywniały. — Kochanie... — Tym razem on zwrócił się do niej błagalnym tonem. — Poczekaj — nalegała. — Nie tak... Co ona, do diabła, robi. — Prunello... — W ...en ...posób... — Nie była w stanie tego powiedzieć. Wyswobodziła się spod niego i odwróciła tyłem. Podparła się na łokciach i kolanach, znowu oddając się do jego dyspozycji. Bez problemu wszedł w nią od tyłu, mając nadzieję, że obrał właściwą drogę — seks analny zupełnie mu nie odpowiadał. — Sy...alnia — wymamrotała. — ...zie jest ...pialnia? — Za ...ymi ...wiami — odpowiedział równie niezbornie. Zaczęła pełznąć na kolanach w tamtym kierunku i omal jej nie zgubił. Prędko przesunął się w ślad za nią. Czuł, że to idiotyczne, ale nie miał zamiaru przerwać zabawy na tym 239 etapie. Poza tym, nikt go nie widział. Grin, która przyglądała się, gdy złączeni z sobą przesuwali się na kolanach przez hol, się nie liczyła. Po drodze pieścił jej piersi, a kiedy dotarli do drzwi sypialni, wymamrotał: — Tutaj... — Tylko tyle był w stanie powiedzieć. Wpełzli do pokoju, dobrnęli do łóżka i Prunella podparła się na nim rękoma i wtuliła twarz w kołdrę, jakby chciała stłumić własne jęki rozkoszy. Teraz szło mu znacznie łatwiej i poruszał się rytmicznie do przodu i tyłu. — Tak dobrze — westchnęła. Masując jej plecy, a potem pośladki i uda, w myślach zgodził się z nią: tak było dobrze! — Zaczekaj! Jęknął z zawodu. — Tak, Joe. Teraz tak... Podciągnęła się na łóżko. — Prunello... — zaprotestował. Ale jej nogi były już szeroko rozwarte i czekały, by go ponownie przyjąć, a ona wydała mu się inna, kiedy tak leżała wsparta na łokciu z włosami w nieładzie i wyrazem pożądania w oczach, z rozchylonymi, lśniącymi ustami, które wcale nie były blade i wąskie, ze sterczącymi wyzywająco nagimi piersiami, które wcale nie były małe i... i... Rzucił się na nią i natychmiast znalazł do niej drogę. Jej nogi oplotły go i popędził w kierunku spełnienia, a ona wraz z nim i oboje byli już blisko, a po chwili jęknęła rozkosznie przy jego uchu i on odpowiedział tym samym, i szczytowali dokładnie w tym samym momencie, i świat zawirował wokół nich... I nagle wyobraził sobie, że kobieta pod nim to Laura... a w chwilę później, że to Cally... Aż wreszcie, kiedy radosne dreszcze słabły, była to znowu Prunella. Rozdział 26 Później kochali się jeszcze dwa razy — jeśli jest to właściwe słowo. „Rzucali się na siebie" byłoby właściwszym sformułowaniem, gdyż aktom wzajemnego zaspokojenia brakło czułości i finezji. Robili to w niewielkich odstępach czasu (ku zdziwieniu Creeda), z równym wigorem (co zaskoczyło Creeda, a szczególnie Prunellę). Zastanawiał się nad tym i doszedł do wniosku, że głównym bodźcem erotycznym nie jest kobieta, z którą jest w łóżku (choć trzeba przyznać, że Prunella także odegrała ważną rolę), lecz niesamowity epizod, jaki miał miejsce w opuszczonym biurze w starej kamienicy. A dokładnie, wspomnienie erotycznie prowokacyjnego zachowania Laury oraz ich zbliżenie, a nawet późniejsze koszmarne zdarzenia — widok galaretowatego tworu pod powłoką z błony, przez którą musiał się przedrzeć na drugą stronę (Czyżby oznaczało symboliczne pozbawienie dziewictwa? Kto wie? Chyba należałoby zapytać o to psychoanalityka) — były pełne perwersji i odcisnęły trwałe piętno w umyśle Creeda. To, co zdarzyło się tam, na siódmym piętrze zrujnowanej kamienicy, z perspektywy czasu nie przerażało już Creeda; koszmar nie utrwalił się w pamięci równie głęboko jak towarzyszące mu doznania seksualne. Wreszcie, kiedy wyczerpani do cna leżeli w łóżku, Prunella 16 Creed 241 złożyła głowę na piersi Creeda i objęła go w pasie ramieniem. Była szczupła i drobna, a bliskość jej ciała sprawiała mu ogromną przyjemność. Właśnie wtedy Creed opowiedział jej wszystko — no, prawie wszystko; pominął szczegóły dotyczące demonów, wampirów i widm, gwałtownego huraganu i czarnej bezkresnej próżni, co zresztą zrobiłby każdy człowiek pozostający przy zdrowych zmysłach (a przynajmniej każdy, kto chciałby być za takiego uważany). Czegóż więc się dowiedziała? Bardzo wiele. Groźby, zamachy, porwanie: wystarczająco wiele, by przerazić Bogu ducha winną Prunellę. Wzmianka o człowieku, który dawno został uznany za martwego, wcale nie poprawiła jej nastroju. Jej dłoń, która poprzednio od czasu do czasu wędrowała po jego ciele, teraz zastygła w bezruchu. Kiedy skończył, zareagowała dokładnie tak, jak przewidywał. — Musisz zawiadomić policję. — Nie mogę. — To konieczne. — Czy podjęłabyś takie ryzyko, gdyby chodziło o twojego syna? Po chwili zastanowienia przytaknęła. — Ostrzegano mnie, bym tego nie robił. — A czegóż innego się spodziewałeś? Joe, nie sądzisz chyba, że poradzisz sobie sam? Cóż możesz jeszcze zrobić? Przecież oddałeś im to, czego żądali, a oni nie zwrócili ci Sammy'ego. — Cally powiedziała, że się ze mną skontaktuje. — Skąd możesz mieć pewność? Może po prostu chcą zyskać na czasie. — Po co? Żeby zabić chłopaka i dać tym sposobem nauczkę Creedowi, po czym zniknąć na dobre. Nie powiedziała tego. — Może chcą okupu? — Chyba nie biorą mnie za ekscentrycznego milionera. 242 — Zgoda. Może więc chcą przetrzymywać Sammy'ego, by mieć całkowitą pewność, że będziesz milczał. — Co to znaczy przetrzymywać? Jak długo? Na zawsze? Przecież to szaleństwo. — Sam powiedziałeś, że to szaleńcy. — Podniosła głowę i spojrzała na niego. — Powiedz mi coś więcej o tej Cally. — Powiedziałem ci już wszystko, co wiem. — Tak, jest wnuczką Lily Neverless i w jakiś sposób zaangażowała się w działalność tej sekty. Zatem, dlaczego ci pomaga? Jaką masz pewność, że dotrzyma słowa? Czy można wierzyć w szczerość jej intencji? — Może nie jest bezpośrednio związana z sektą, to znaczy, może wcale do niej nie należy. Może przez wzgląd na babkę czuje się wobec nich zobowiązana. — O jaką lojalność ci chodzi? W stosunku do kogoś, kto uważany jest za zmarłego? Mam na myśli tego Nicholasa Mallika, a nie jej babkę. A w ogóle, jak można wierzyć w to, że ten facet jeszcze żyje? Przecież sam czytałeś stare doniesienia prasowe, że go powieszono. Czy to możliwe, żeby Mallik był wciąż na wolności i terroryzował ciebie? To nieprawdopodobne. — Nic w tej całej historii nie brzmi prawdopodobnie. Posłuchaj, wybuchła wojna, więc może ktoś w rządzie albo w Ministerstwie Obrony uznał, że taki facet jak Mallik może się przydać. Był cudzoziemcem. Może posiadał jakieś cenne informacje. A może chcieli go wykorzystać jako szpiega. Jest pewne, że miał wielu wysoko postawionych przyjaciół. Jednak nie wydaje się to możliwe, żeby byli w stanie uchronić go od stryczka — po tym wszystkim, co zrobił? Creed usiadł na łóżku, nagle podekscytowany własnym rozumowaniem. — Może zależało im na tym, by upozorować śmierć Mallika? Czyż można wyobrazić sobie lepsze alibi dla szpiega? Tak jest! Na pewno tak było! — Ponosi cię wyobraźnia, Joe. To niemożliwe. 243 — Czyżby? Jesteś dziennikarką, sama powinnaś wiedzieć, że już nie takie historie się zdarzały. Potrafiłabyś zaufać politykowi — pomijając już kwestię zaufania dla całego rządu — który zdawał sobie sprawę, że jego kraj jest u progu najbardziej krwawej wojny w historii? W tamtych czasach wykorzystywało się wszelkie dostępne środki służące do osiągnięcia celów. Widzisz, jak wszystko układa się w logiczną całość. To jedyne wytłumaczenie, że Mallik wymigał się od stryczka. — Creed upajał się własną teorią zapominając, iż w zasadzie nie wnosi ona niczego nowego do sprawy. — To raczej mało prawdopodobne — obstawała przy swoim Prunella. — Ale możliwe. Tylko pomyśl. Wybucha wojna, największa z dotychczasowych. Potęga Hitlera rośnie niemal z każdym dniem, a jego wojska podbijają kolejne kraje Europy. Rząd zdaje sobie sprawę, że sytuacja jest, oględnie mówiąc, niewesoła. Nie jesteśmy przygotowani do walki — słabo uzbrojeni, a nasze kadry wojskowe nie są dostatecznie wyszkolone. Tak więc wykorzystujemy każdą szansę. To jest odpowiedź, nie rozumiesz? Niezależnie od tego, że był zbrodniarzem, Nicholas Mallik musiał być w jakiś sposób użyteczny. Dlatego został potajemnie ułaskawiony. Był potrzebny żywy, bez względu na to, co sądziła o tym tak zwana opinia publiczna. O jego egzekucji zaledwie wzmiankowano w prasie, jak pamiętasz. — Nic więcej nie byłam w stanie znaleźć. — Właśnie. Zapomniano o nim. Władze życzyły sobie, by sprawa jak najszybciej ucichła. A teraz on pojawił się znowu i stąd to całe zamieszanie. — Jakie to może mieć znaczenie po tylu latach? — To kolejny przykład na to, jak fatalnie skorumpowani są politycy. Nieważne, że to dotyczy przeszłości i nieważne, kto był wtedy u steru władzy. Znany wielokrotny morderca — zabójca dzieci! — jest nadal na wolności. Co gorsza, facet został kiedyś skazany prawomocnym wyrokiem sądu! A oni pozwolili mu wymigać się od stryczka! 244 — Ale przecież sam powiedziałeś, że mężczyzna, którego widziałeś, nie mógł być taki stary. — Skąd mogę wiedzieć? Nigdy nie widziałem go z bliska i w dobrym oświetleniu. Jasne, że nie jest młodzikiem, ale tak naprawdę nie mogę być niczego pewien. Prunella przygryzła wargę. — Gdyby to była prawda, byłby to smakowity kąsek dla gazety. — Wiem, ale nie mogę ryzykować, przynajmniej dopóki trzymają Sammy'ego. Zsunęła głowę z jego piersi i położyła się na poduszce. — Mogłabym o tym dla ciebie napisać. Zmarszczył brwi. — Powiedziałem ci. Nie mogę teraz o tym myśleć. — Masz rację. Nie wolno ci podejmować takiego ryzyka. Ale mógłby to być argument przetargowy. Nadal jednak uważam, że to zbyt fantastyczne, aby mogło być prawdziwe. — Mimo to chciałaś o tym pisać. — Tylko wtedy, gdybym nie miała wyboru. I pod warunkiem, że dostarczyłbyś wystarczające dowody. — Na przykład? Czego mógłbym dowieść? Od czego zacząć? — Najpierw trzeba udowodnić, że Mallik rzeczywiście jeszcze żyje. — Jak to zrobić? — Zaczynał tracić cierpliwość. — Trzeba sprawdzić, czy rzeczywiście został powieszony. — Jasne. Masz jakiś pomysł, jak to sprawdzić? Przytaknęła ruchem głowy. — Należy zapytać kata. To wcale nie było takie głupie, jak się mogło początkowo wydawać, jednak Creed miał się o tym przekonać dopiero później. Nie chciał wychodzić z domu, czekając na telefon Cally (poza tym nie miał najmniejszej ochoty pokazywać się na 245 oczy Freddy'emu Sąuiresowi i tłumaczyć z tego, co robił przez cały dzień). Prunella wróciła do redakcji Dispatcha, a on ubrał się, pił kawę, palił papierosy i krzątał po mieszkaniu. Miał wrażenie, że upłynęły długie godziny, zanim wreszcie zadzwonił telefon. I tak było w istocie. — Słucham. — Joe? Tu Prunella. — Przecież wiem. Czemu tak późno? — Zgodnie z obietnicą szperałam w archiwum. To wcale nie było łatwe. — Dobra, mów. — Antony jeszcze się nie pojawił. — Blythe mnie zupełnie nie obchodzi. — Tutaj wszyscy są zaniepokojeni jego zniknięciem. To zupełnie do niego niepodobne. — Prunello... — Mamy pilne terminy druku, a tu brak materiałów od naszego czołowego sprawozdawcy. — Wymyślcie coś na poczekaniu. Przecież to jego metoda. — Jesteś niesprawiedliwy, Joe. — Nie dobijaj mnie, Prunello. — Przepraszam, wiem, że zżera cię ciekawość. — Powiesz mi wreszcie, co udało ci się ustalić, czy nie? Usłyszał, jak dziewczyna bierze głęboki oddech. — Posłuchaj. Zadzwoniłam do właściwego wydziału Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wiesz, oni tam mają listę wykwalifikowanych katów. — Ale przecież nie wykonuje się już żadnych egzekucji, więc skąd... — Oni wciąż przechowują stare wykazy. Rozumiesz? Mają w archiwum dane dotyczące katów. — Powiedzieli ci, kto powiesił Mallika? — Oczywiście, że nie. Tego im nie wolno. Ale nie wiem, czy przypominasz sobie wycinek prasowy ze wzmianką o wykonaniu wyroku przez głównego kata Ministerstwa 246 Spraw Wewnętrznych? Prosiłam, żeby potwierdzili jej prawdziwość. Nie zrobili tego, ale także nie zaprzeczyli. Prawdopodobnie nawet gdyby wolno im było udzielać tego typu informacji, nie pofatygowaliby się, żeby to sprawdzić. Sądzę jednak, że takiego groźnego przestępcę mógł zgładzić tylko najlepszy fachowiec. Natomiast jeśli twoje podejrzenia są prawdziwe, to tym bardziej powinno im zależeć, aby do mistyfikacji zatrudnić swojego człowieka. — Powiedzieli ci, kto w tamtym czasie był naczelnym katem w ministerstwie? — Początkowo byli nieufni i chcieli wiedzieć, do czego mi to potrzebne. Powiedziałam, że Dispatch przygotowuje cykl artykułów poświęconych debacie na temat kary śmierci, ale stali się jeszcze bardziej podejrzliwi. Jednak nie mieli żadnych podstaw do ukrywania informacji, więc w końcu udało mi się od nich wyciągnąć nazwisko. Zupełnie nie pasuje do makabrycznej funkcji. — Jak ono brzmi? — Henry Pink. — Nie wiem czemu, ale wydaje mi się dziwnie znajome. — W pewnym okresie było wokół niego głośno, na krótko przed zniesieniem kary śmierci. W latach siedemdziesiątych opublikował swoje pamiętniki. — Czy on... Czy jeszcze żyje? — Pewnie ledwie się trzyma. Jest stary. — Jasne, że tak. Udało ci się ustalić, gdzie go można znaleźć? — Zrobiłam, co w mojej mocy, Joe. Niepotrzebnie się na mnie złościsz. — Przepraszam, przepraszam. Chyba wiesz, co ja tu przeżywam. — Wiem. I też mi jest przykro. Wykonałam kilka telefonów. Nie miałam z tym większego problemu. Dotarłam po nitce do kłębka, ale w sumie zabrało mi to sporo czasu. Najpierw zadzwoniłam do Centralnej Kartoteki Booktrust, gdzie podano mi rok wydania i nazwę 247 wydawnictwa, które opublikowało jego książkę. Rozmawiałam z jakąś dziewczyną, która pamiętała autora, ale nie wiedziała, gdzie on się obecnie podziewa. Ale obiecała, że to dla mnie sprawdzi i po dłuższym oczekiwaniu podała mi numer jakiegoś pubu w hrabstwie Yorkshire. Wygląda na to, że prowadzenie pubu było popularnym zajęciem wśród katów. Mogli doglądać interesu i co jakiś czas wyskakiwać na chwilę, kiedy przychodziło jakieś zlecenie. Prawdziwie oddani służbie społecznej. W każdym razie zadzwoniłam do tego pubu i tu spotkała mnie przykra niespodzianka. Obecny właściciel powiedział, że nie ma pojęcia, gdzie Pink może teraz mieszkać. Nie wiedział nawet, czy jeszcze żyje. — Prunello, czy mogłabyś przejść do konkretów? — Chcę ci tylko pokazać, jaka byłam sprytna, Joe. Musisz być cierpliwy. Zasięgnęłam informacji na temat obecnego właściciela pubu i powiedziano mi, że jest nim Browar Tadcaster, więc zaraz zadzwoniłam do ich sekretariatu. — W tym momencie urwała na chwilę nie po to, by zaczerpnąć powietrza. — Joe... dobrze... mi było z tobą dzisiaj. — Zadzwoniłaś do browaru... — Dla ciebie też nie było to obojętne, prawda? To nie było... tylko... — zniżyła głos, jak gdyby bojąc się, że ktoś mógłby podsłuchać — ...no wiesz, co chcę powiedzieć. — Oczywiście, że to było niesamowite, Prunello. Nigdy w życiu nie byłem tak podniecony. — Nie to miałam na myśli. Czy czułeś coś... więcej? Gdybyś tylko wiedziała, co ponadto czułem. — To było bardzo szczególne doznanie, Prunello. Porozmawiamy o tym później, dobrze? Teraz mam zupełnie co innego na głowie. — Rozumiem. Przepraszam, że cię zanudzam, Joe. Tylko chciałam się upewnić, że czułeś to samo co ja. — Co powiedzieli ci w browarze, Prunello? — Gość, z którym rozmawiałam, był bardzo uprzejmy. Powiedział, że browar na pewno zna adres Pinka, gdyż nie 248 zapomina się tam o swoich emerytowanych pracownikach. Wygląda na to, że wysyłają im kartki z życzeniami na Boże Narodzenie. Niestety okazało się, że nie kontaktowali się z Henrym Pinkiem od dziesięciu lat, tak więc nie mają pojęcia, czy wciąż jeszcze żyje. Niemniej, zanotowałam jego ostatni adres, ale nie chciano mi podać numeru telefonu. Ale i bez tego dałam sobie radę. Zadzwoniłam do informacji międzymiastowej. — Odszukałaś ten numer? — Tak. I zadzwoniłam tam. Creed czekał. — Joe? — Rozmawiałaś z nim? — Był pewien, że tak. — Nie, rozmawiałam z synową jego siostry. Pink jest wdowcem i nie ma własnych dzieci. Kiedy zmarł mąż tej kobiety, wprowadziła się do wuja, żeby się nim zaopiekować. Ale wujaszek od pewnego czasu nie czuł się najlepiej. Zresztą nic dziwnego, bo ma osiemdziesiąt jeden lat. Powiedziała, że ma ogromne wyrzuty sumienia, gdyż dawno go już nie odwiedzała. — Nie odwiedzała? Czy to ma znaczyć, że już razem nie mieszkają? — Kilka lat temu oddała go do jakiegoś domu starców. Na tyle daleko, że nie odwiedzała go często. Przyznała, że kiedy raz była u niego, staruszek nie był w najlepszej formie i gadał zupełnie od rzeczy. Doszła do wniosku, że właśnie tam, pod fachową opieką, będzie mu najlepiej. I dobrze się stało, bo dom znajduje się niedaleko Londynu i sam możesz go odwiedzić. Nazywa się „Zacisze". Rozdział 27 Filozofia Creeda opierała się na trzech podstawowych zasadach (były jeszcze inne, ale miały mniejsze znaczenie, a poza tym ewoluowały w zależności od bieżących potrzeb). Trzy główne zasady brzmiały następująco: 1) Należy działać z zaskoczenia, by wyprzedzić ewentualne posunięcia przeciwnika; 2) Nigdy nie ufać nikomu, kto ma nad tobą przewagę — byłym żonom/kochankom, usłużnym nieznajomym, przedstawicielom kleru (każdego odłamu religii); 3) Ustawiać się zawsze z wiatrem, a kiedy uda się uśpić czujność, atakować bez skrupułów. Właściwie nigdy definitywnie nie sprecyzował powyższych zasad, ale przez ostatnie dziesięć lat życia z powodzeniem je stosował. Nazwiecie go zgorzkniałym cynikiem albo głupcem, ale z pewnością trudno by go określić mianem ufnego i naiwnego (przynajmniej nie całkiem). Nawet Cally, która niezwykle mu się podobała — zresztą, nie było w tym nic dziwnego, na każdym zrobiłaby wrażenie — w żaden sposób nie potrafiła wzbudzić jego zaufania. Uważał, że dziewczyna tkwi po szyję, zresztą piękną, w parszywym bagnie. Otumaniła go narkotykiem, porwała Sammy'ego, niemal bez przerwy go okłamywała — dlaczego miałby jej ufać? Nawet policzywszy jej na plus fakt, że 250 uratowała mu życie, nie potrafił uwierzyć, że zrobiła to bezinteresownie. Czekał na jej telefon cały wieczór i noc. Wcześniej, kiedy Prunella pojawiła się u niego po pracy, odprawił ją mówiąc, że potrzebuje czasu do namysłu i na razie nie ma zamiaru podejmować żadnych działań. Przynajmniej dopóki będzie pewny, że Cally się z nim nie skontaktuje. Prunella nie ukrywała rozczarowania, a błysk w jej oczach zdradzał nie tylko podekscytowanie nieprawdopodobną historią, na tropie której przypadkowo się znalazła. Jej oczy iskrzyły się przede wszystkim dlatego, że liczyła na powtórkową sesję w łóżku z Creedem. Dała się zwieść jego wyjątkowej witalności seksualnej. Odeszła lekko poirytowana, choć rozumiała stan napięcia, w jakim się znajdował. Creed nic nie zjadł, ani nawet nie tknął alkoholu, pił tylko kawę i palił papierosa za papierosem, aż wreszcie zapadł w niespokojny sen na kanapie w saloniku. Jednym uchem wciąż czujnie nadsłuchiwał sygnału telefonu, ale nic nie zmąciło nocnej ciszy. Następnego dnia wstał rano, wzmocnił się kolejną filiżanką kawy i zapalił papierosa. Wziął do ręki mapę samochodową i kartkę z adresem, który podała mu Prunella. Położył ją przed sobą na kuchennym stole. Naturalnie nie znalazł w atlasie żadnej wzmianki o domu starców „Zacisze", ale udało mu się ustalić położenie wsi, nie opodal której się znajdował. Teraz siedział za kierownicą samochodu i przedzierał się przez poranne korki uliczne w drodze do Berkshire, gdzie miał nadzieję spotkać się z byłym katem—jak można było sądzić na podstawie uzyskanych informacji — zgrzybiałym staruszkiem nękanym demencją. Czuł, że ma przed sobą kolejny dzień pełen zaskakujących wydarzeń. Rozdział 28 Budynek instytucji o nazwie „Zacisze" sprawiał imponujące wrażenie. Wyglądał dokładnie tak jak domy z kolorowych fotografii zamieszczanych na łamach czasopisma Country Life, gdzie nie podaje się ceny posiadłości, ale zachęca do „składania godziwych ofert". Jednak mimo całej okazałości niełatwo było go znaleźć. Jeden z autochtonów zapytany o drogę powiedział, że owszem, słyszał o takim miejscu, ale nie ma pojęcia, gdzie ono dokładnie leży. Inny skierował go w przeciwnym kierunku. Wreszcie udało mu się uzyskać wiarygodne wskazówki w budyneczku lokalnej poczty. Dom położony był kilka kilometrów od wsi, ukryty w bujnej zieleni, z dala od wąskiej drogi wysadzanej starymi drzewami i jedynie mała zardzewiała tabliczka informowała o jego istnieniu. Creed przejechał przez bramę i znalazł się na długiej i krętej drodze dojazdowej. Po chwili ukazała się wielka połać trawnika i budynek mieszczący zakład. Zatrzymał jeepa. Gdyby Creed miał jakieś pojęcie o architekturze, to zauważyłby, że budynek stanowi połączenie stylów charakterystycznych dla szesnastego, siedemnastego i osiemnastego wieku, z przewagą stylu tudorskiego. Miał elewację z czerwonej cegły i wysokie okna, symetrycznie rozmieszczone po 252 obu stronach klasycznego portyku o smukłych białych kolumnach sięgających niemal szczytu dachu. Na obu krańcach budowli znajdowały się wyniesione ponad jego poziom wieżyczki. Podjazd wysypany był żwirem, a rozciągający się dalej trawnik trochę przyblakł o tej porze roku. Creed miał wrażenie, że znalazł się w raju dla bogaczy. Ruszył dalej, podziwiając architekturę budynku, który rósł w oczach, w miarę jak się do niego zbliżał. Zaparkował samochód tuż przy szerokich schodach wiodących do głównego wejścia zwieńczonego portykiem, obok dużej furgonetki, z której właśnie wyładowywano jakieś paczki i kartony. Creed wysiadł i poszedł za jednym z dostawców niosącym sześć dużych paczek niebezpiecznie ułożonych jedna na drugiej. W drzwiach pojawił się tęgi mężczyzna w czarnym garniturze, białej koszuli i błyszczącym jedwabnym krawacie. — Adrianie, jeśli je upuścisz, uduszę cię własnoręcznie — powiedział groźnie. — Kucharz by nie przeżył, gdyby widział, jak nieostrożnie obchodzisz się z jego tortami. — Mężczyzna przelotnie spojrzał na Creeda, po czym obrócił się na pięcie i zniknął w drzwiach. Creed minął Adriana, który nagle straciwszy pewność siebie, bardzo ostrożnie pokonywał kolejne stopnie, i wszedł do holu „Zacisza". Wysokie sklepienie i śnieżna biel tynków wprawiły go w zachwyt i niemal oślepiły. Tęgi mężczyzna w czarnym garniturze rozmawiał z jeszcze grubszą, żeby nie powiedzieć bardzo otyłą, kobietą siedzącą przy wielkim dębowym biurku. Na jasnoniebieskim pielęgniarskim kitlu miała różową kamizelkę. — Moja droga, główna dostawa zostanie przywieziona między trzecią a czwartą. Czy tak będzie dobrze? — Mężczyzna mówił ze śmieszną melodyjną intonacją, wznoszącą się na końcu zdania. Tęga kobieta wykrzywiła twarz z grymasem niezadowolenia. 253 — Przecież ustaliliśmy terminy dostaw, kiedy składaliście zamówienie — powiedział rozgoryczony. — Gdyby pan Paramount zgodził się na przygotowanie potraw na miejscu, nie byłoby z tym żadnych problemów. — Cóż, nie mamy innego wyjścia, panie Greenaway. — Miała dziecinny piskliwy głos. — Ale proszę dopilnować, żeby ostatnia partia towaru była na miejscu najpóźniej o trzeciej. — Towaru? Wydaje mi się, że nie jest to właściwe określenie. Nasz szef kuchni wzniósł się na wyżyny kunsztu, by uświetnić waszą uroczystość. Jestem pewien, że wasz kucharz mógłby nauczyć się od niego wielu rzeczy. Miejmy nadzieję, że potrawy zostaną przez was właściwie podane i starannie podgrzane. To nie był dobry pomysł, moja droga, stanowczo niezręczny. — Mam nadzieję, że umiejętności waszego szefa kuchni są równie wysokie jak suma, na którą opiewa rachunek, panie Greenaway. — Cóż, jakość ma swoją cenę. A mniemam, iż panu Paramount na niej najbardziej zależy. Jestem o tym przekonany, gdyż nasza współpraca nie datuje się od wczoraj. Przyjadę później, by sprawdzić, czy wszystko przebiega bez zakłóceń. — Tu tęgi mężczyzna odwrócił się i rzucił Creedowi kolejne, tym razem nieprzychylne, spojrzenie, po czym ruszył do drzwi, gdzie prawie zderzył się z pracownikiem obładowanym kartonami. — Zanieś to wszystko do kuchni. Ruszaj się szybciej! Pamiętaj, że mamy dziś jeszcze masę pracy. — I zniknął za drzwiami. Creed podszedł do wielkiego dębowego biurka. Świnka Piggy w niebieskim uniformie spojrzała na niego niechętnie. — Hmm... nazywam się Joseph Pink. Przyjechałem, żeby zobaczyć się z Henry m Pinkiem. Jej oczy stały się okrągłe ze zdziwienia. — Słucham? — Nazywam się Joseph Pink i przyjechałem tu w odwiedziny do Henry'ego Pinka. 254 Tym razem siedział przed nim dziesięciolatek, którego zapytano o pierwiastek kwadratowy liczby 56 843. — Jest moim krewnym — wyjaśnił Creed. — Moja matka jest... to znaczy, mój ojciec jest jego bratankiem — poprawił się, uświadamiając sobie, że musi uwiarygodnić zbieżność nazwisk. Cholera, powinien był skonsultować się z Prunellą. Kobieta wydęła wąskie wargi, jakby zamierzała przemówić, ale przechyliła tylko głowę i uważniej otaksowała stojącego przed nią dziwoląga. — Przebyłem długą drogę z Yorkshire, żeby go zobaczyć. — Postanowił, że nie ma sensu wygłupiać się, naśladując akcent ludzi z tamtego regionu. Wreszcie przemówiła. — Pan Pink nie przyjmuje gości. — Rozumiem, ale widzi pani, przejechałem szmat drogi. Matka nie czuje się dobrze, ma bardzo słabe nogi, a ja wiele czasu spędzam za granicą i rzadko kiedy nadarza się okazja, aby odwiedzać starego wuja Henry'ego. Starała się nadać swojemu piskliwemu głosowi autorytatywny ton. — Obawiam się, że nie może pan się z nim zobaczyć. Jak już powiedziałam, pan Pink nie może przyjmować wizyt. Jego stan na to nie pozwala. — Właśnie dlatego tu jestem. Matka i ja bardzo niepokoimy się o jego zdrowie i, mówiąc szczerze, chciałbym zobaczyć go jeszcze raz, zanim, no wie pani, kopnie w kalendarz. Jutro muszę lecieć do Dubaju. Firma, w której pracuję, nie daje mi zbyt często urlopu, więc muszę go starannie planować. Dopiero za trzy miesiące będę mógł ponownie przyjechać do kraju. Tak to bywa, kiedy się pracuje w budownictwie. Jednak coś za coś, nie mogę narzekać na brak pieniędzy. Widząc pogardliwe spojrzenie, z jakim przyglądała się jego bladej, pełnej sińców i zadrapań twarzy oraz wymiętemu ubraniu, zorientował się, że wzmianka na temat 255 pieniędzy chyba nie była na miejscu. Wyglądał raczej jak ktoś, kto ostatnio sypiał w kartonie na ulicy. Ponadto, gdyby rzeczywiście pracował w Dubaju, miałby zdecydowanie mniej bladą skórę. Recepcjonistka mogła sprawiać wrażenie tępej, ale nie na tyle, by dać wiarę wymyślonej przez niego historii. — Czy ma pan przy sobie jakiś dowód tożsamości? — spytała, czym dobiła go kompletnie. — Widzi pani, tak rzadko bywam w kraju, że zapominam nosić przy sobie brytyjskie prawo jazdy. — Czyż nie przyjechał pan tu samochodem? — Tak, ale dokument zostawiłem w domu. Decyzję o przyjeździe tutaj podjąłem w ostatniej chwili. Chciałem zobaczyć staruszka, zanim wykituje... to znaczy, zanim się wykończy. Zaraz, zobaczę, czy mam przy sobie kartę kredytową. — Poklepał się po kieszeniach i nawet przeszukał dwie z nich. — Widzi pani? — dodał z uśmiechem a la Mickey Rourke. — Nawet nie wziąłem ze sobą portfela. Ale ze mnie fujara. Właściwie, ciągle coś takiego mi się... — Czy jest pan dziennikarzem? — Słucham? — Pytałam, czy jest pan dziennikarzem? — Skąd to pani przyszło do głowy? — Różni ludzie usiłowali kontaktować się z panem Pinkiem. Głównie dziennikarze. — Myślę, że to w związku z jego zawodem. Osobiście uważam, że nie powinien był publikować pamiętników i lepiej by było, gdyby zachował swój zawód w tajemnicy. Nawet matce zawracali głowę ci wścibscy... Urwał, bo spostrzegł, że jej twarz pozostaje niewzruszona jak skała. — Sądzę, że byłoby lepiej, gdyby pan sobie poszedł — pisnęła. — Chyba ma pani rację — odparł. Długoletnie doświadczenia nabyte przy pokonywaniu 256 zamkniętych drzwi podpowiedziały mu, że tym razem sztuczka się nie udała. Jakakolwiek dyskusja z tą kobietą, perswazja, czarowanie i mamienie, a nawet próba przekupstwa mogły wydawać się stratą czasu i energii; to jednak wcale nie oznaczało, że zrezygnował. Skinęła głową w stronę drzwi, jak gdyby chciała mu przypomnieć, gdzie się znajdują. — Może rzeczywiście powinienem wcześniej zapowiedzieć swoją wizytę. Następnym razem poproszę matkę, by zapowiedziała mój przyjazd. — Mówiąc to, Creed zaczął wycofywać się w kierunku wyjścia. — Tak, trzeba to załatwić należycie od strony formalnej. Przynieść ze sobą dowód tożsamości, prawda? Czasami zachowuję się jak idiota. A tak przy okazji, kto tu właściwie rządzi? Pan Paramount? Nie może pani powiedzieć? To tajemnica państwowa? W takim razie proszę przekazać moje uszanowanie wujowi, dobrze? Proszę mu powiedzieć, że następnym razem przyniosę paczkę z jedzeniem. Tylko żartowałem... zauważyłem, że żarcie macie tu dobre. Dzięki za pomoc. Była pani cudowna. Teraz już nie tylko twarz kobiety, ale i cała sylwetka zastygła w bezruchu. Wycofując się do drzwi Creed dyskretnie się rozglądał, chcąc zapamiętać rozkład wnętrza. Zanim wyszedł, pomachał grubej ręką na pożegnanie. Cholera! — zaklął w myślach, kiedy tylko znalazł się na zewnątrz. — Powinienem był to lepiej zaplanować, a przynajmniej wymyślić jakąś lepszą historyjkę. Na podjeździe stało jeszcze volvo dostawcy. Creed zszedł po schodach i zbliżył się do samochodu. Zapukał w szybę od strony kierowcy. Greenaway, który przeglądał jakieś papiery, podniósł głowę znad dokumentów, wyraźnie zaskoczony. — Tak? Creed nachylił się i oparł łokieć o dach auta. — Co się tutaj dzisiaj dzieje? — spytał, starając się nadać głosowi obojętny ton. 17 Creed 257 — Nie sądzę, by mogło to pana interesować — padła sucha odpowiedź. — Przepraszam, mój drogi — powiedział-Creed i odszedł na bok. Nie powinien był w ogóle zadawać tego pytania. Greenaway opuścił szybę w samochodzie, uruchomił silnik i w chwilę później ruszył drogą dojazdową w kierunku bramy. Creed usłyszał odgłos zbliżających się kroków i zobaczył Adriana wracającego do furgonetki. Zasunął boczne drzwi i zamierzał wsiąść za kierownicę, kiedy Creed zagadał do niego: — Przygotowują dużą imprezę, prawda? — Co? — Adrian odwrócił głowę i zatrzymał się z nogą na stopniu samochodu. Miał jasne włosy, krótko przystrzyżone z tyłu i po bokach, ale długie i sterczące na czubku głowy oraz różową cerę twarzy. Creed wskazał kciukiem budynek. — Będzie jakieś duże przyjęcie albo coś w tym rodzaju, prawda? Przywiozłeś masę żarcia. — Nie. To tylko jakiś bal przebierańców. Tak przynajmniej mówi pan Greenaway. — Nie mają obsługi, żeby przygotować wszystko we własnym zakresie? To znaczy, na pewno mają kuchnię i pracowników, którzy zajmują się przygotowaniem posiłków dla pensjonariuszy. Adrian się skrzywił. —- Cholerni bogacze. Jasne, że mają własnych kucharzy, ale my zajmujemy się dostawami na specjalne okazje. Tylko przywozimy żarcie. Nie wpuszczają nas do środka i nie pozwalają podawać do stołu. — Na ile osób jest to zamówienie? — Bo ja wiem. Sporo. — Chcesz papierosa? — No. Creed wyjął jednego ze swoich brązowych skrętów. Chłopak pokręcił głową. 258 — O, nie, dziękuję. Creed wsadził papierosa do ust, a Adrian wyjął paczkę swoich. Fotoreporter podał mu ogień. — Dzięki. A pan tu w jakiej sprawie? — Chciałem odwiedzić chorego wuja, ale ta cholerna baba nie chce mnie wpuścić. — Pan Greenaway mówi, że wizyty są zabronione. Mówi, że siedzą tu sami bogaci wariaci i starcy. Dlatego nie wolno nam podawać do stołu. Zresztą cholernie się z tego cieszę. — Wariaci? Tutaj? — Tak mówi pan Greenaway. Ale to nie jest zwykły szpital dla czubków. Kiedyś nawet pan Greenaway chciał mnie uderzyć, że tak nazwałem ten dom. Ludzie, którzy tu pracują są bardzo przewrażliwieni na tym punkcie. — To jest przecież prywatna instytucja, położona w odosobnieniu. — Pewnie. Nigdy by pan na to nie wpadł, że tu jest coś takiego, nie? O, kurczę, gruba ma na nas oko. Lepiej już pojadę. Chłopak wsiadł do furgonetki. Creed odwrócił się i zobaczył, że tęga recepcjonistka w błękitnym fartuchu obserwuje ich z progu budynku. Kiedy furgonetka odjechała, Creed powoli poszedł do swojego jeepa i usiadł za kierownicą. Siedział przez chwilę, patrząc na postać zasłaniającą szerokie drzwi wejściowe „Zacisza", po czym uruchomił silnik i odjechał. Dostrzegł we wstecznym lusterku, że go uważnie obserwowano. Rozdział 29 Creed zaczaił się w krzakach, śledząc mijające go samochody, a jasne światło księżyca ułatwiało obserwację. Właśnie to robił najlepiej. Było przenikliwie zimno. Drżał z chłodu, ale lata praktyki nakazywały mu pozostać w ukryciu i czekać. Starał się nie myśleć o zdrętwiałych z zimna palcach u stóp. Wymarzona okazja, by niepostrzeżenie dostać się do wnętrza nadarza się wtedy, gdy tłum zaczyna gęstnieć, trudno odróżnić zaproszonych gości od przypadkowych, panuje ogólne podniecenie i zamieszanie. Takie warunki są idealne. W konkretnym przypadku lista gości została z pewnością starannie ułożona już wcześniej i dokładnie przestrzegana, tak że nie będzie miał możliwości wmieszać się w tłum. Pomijając już jego obecny wygląd. O nie, tutaj trzeba zastosować niejeden fortel albo przynajmniej skorzystać z tylnego wejścia. Wśród nadjeżdżających samochodów przeważały bent-leye, rolls-royce'y i jaguary, co było dowodem na to, że goście należeli do śmietanki towarzyskiej. Chociaż w tym oświetleniu i z tak dużej odległości (około trzydziestu metrów) nie był w stanie zrobić żadnego zdjęcia, to teleobiektyw aparatu wykorzystywał jako lornetkę do dokładniejszego przyjrzenia się przyjeżdżającym. Udało mu 260 się rozpoznać wiele znanych twarzy i nieco się zdziwił widząc ich tutaj. Jednak jego zdziwienie było jeszcze większe, gdy wśród gości dostrzegł Cally McNally. Właśnie podniósł się, by rozprostować zdrętwiałe mięśnie, kiedy oślepiły go reflektory nadjeżdżającego szybko samochodu. Ledwo zdążył skryć się za pniem drzewa, by nie zostać dostrzeżonym. Wychylił się ostrożnie w momencie, kiedy elegancki jaguar przejeżdżał obok jego kryjówki. Dziewczyna siedziała przy kierowcy i prowadziła z nim ożywioną rozmowę. Creed nie miał czasu, by przyjrzeć się pasażerom samochodu, ale co do Cally nie miał żadnych wątpliwości. Na moment kierowca odwrócił twarz w jego stronę i samochód pomknął dalej w stronę zabudowań dworu. Creed oparł się o pień drzewa kompletnie zaskoczony. Za kierownicą jaguara siedział Lidwit, Lidrpit, LIDTRAP. Lidtrap powiedział, że nie zna Cally! Ona w końcu przyznała, że niewiele ma z nim wspólnego! O co właściwie chodzi w tej grze? I co oni, do diabła, robią w pensjonacie „Zacisze"? Od strony bramy nadjeżdżał kolejny samochód, ale Creed był zbyt wstrząśnięty tym, co ujrzał przed chwilą, by zainteresować się jego pasażerami. Skąd się tu wzięła Cally? Pytanie nie dawało mu spokoju. Musi być jakieś wytłumaczenie. Cholera, tym razem nie może być mowy o żadnym zbiegu okoliczności! Opuścił kryjówkę za drzewem i zaczai przedzierać się przez zarośla w kierunku dworu. Postanowił, że na tym zakończy pierwszy etap odkrywania tajemnicy. I tak już zdołał rozszyfrować kilkadziesiąt osób z nadjeżdżających samochodów. Powoli przesuwając się w kierunku zabudowań, ciągle zastanawiał się, co Cally robi w tym towarzystwie. Co ona tu robi? Zatrzymał się w miejscu, gdzie kończyły się zarośla i skąd rozciągała się wielka połać trawnika. W oddali widział gości w strojach wieczorowych wysiadających z samochodów 261 i wchodzących po schodach do wnętrza. Miał wielką ochotę zrobić kilka zdjęć, ale przypomniał sobie, że nie po to tu przyjechał. Jeśli będzie posuwał się wzdłuż linii drzew, to uda mu się podejść do budynku od tyłu, a z doświadczenia wiedział, że na pewno zastanie tam jakieś otwarte drzwi lub okna; zazwyczaj obsługujący taką uroczystość często wychodzą na zewnątrz na papierosa lub zaczerpnąć świeżego powietrza. Creedowi nieraz tym sposobem udało się wkraść na prywatne przyjęcie. Znacznie trudniejsze zadanie czeka go w środku — odszukanie Henry'ego Pinka. Pukanie do kolejnych drzwi i pytanie o niego wydawało się mało praktyczną metodą. Z pewnością nie lepszą było dowiadywanie się o niego od pracowników „Zacisza". Jedyna droga to odszukanie pomieszczenia administracyjnego, gdzie z pewnością znajduje się rejestr pensjonariuszy, i po problemie. Spójrz prawdzie w oczy, Creed. Nie masz najmniejszej szansy, żeby odnaleźć tego starca. Jest jeszcze inne wyjście. Jak wiadomo ludzie w podeszłym wieku uwielbiają paplać. Wystarczy znaleźć jednego skorego do gadania... no, może kilku, i po prostu wypytać ich dyskretnie. Plan jednak wtedy się powiedzie, jeśli nie zapakowano ich dziś wcześniej do łóżek oraz nie zostanie odkryty przez pielęgniarki. Tak czy owak, był to jedyny pomysł, jaki mu przyszedł do głowy w obecnej sytuacji. Odczuwając przypływ adrenaliny — nie potrafił opanować radosnego podniecenia na myśl o ryzykownej eskapadzie, choć okoliczności nie powinny usposabiać go radośnie — Creed przedzierał się wzdłuż drzew i zarośli na tyły budynku. Co chwila potykał się o wystające korzenie i niskie krzaki, co wydłużało czas podchodów, więc wkrótce zdecydował, że pod osłoną drzew przebiegnie w poprzek trawnika. Już po kilku minutach lustrował budynek od tyłu. Wzdłuż całej jego długości rozciągał się taras, skąd do ogrodu wiodły dwa symetrycznie rozmieszczone rzędy schodów. Creed skradał się w ich kierunku, przemykając się między szpalerami żywopłotów i misternie strzyżonych krzewów. 262 Co chwila zatrzymywał się skulony nadsłuchując, czy nie został przypadkiem zauważony. Nikt za nim nie wołał. Ostrożnie ruszył dalej, przyciskając do piersi aparat fotograficzny. Wydawało mu się, że ktoś otwiera drzwi wiodące na taras i zastygł w bezruchu, przeklinając w duchu nieostrożność (żwir na ścieżce zachrzęścił mu pod nogami). Ukrył się za ogrodową kolumną. Jednak i tym razem nic się nie wydarzyło. Żadnych kroków, żadnego zagrożenia. Odetchnął z ulgą i ruszył przed siebie, tym razem bez pośpiechu. Dotarł do spowitego cieniem tarasu. Przykucnął, oparłszy się o kamienny murek, starając się uspokoić przyspieszony oddech i nerwy. Panowała niczym nie zmącona cisza i miało się wrażenie, że dom jest opustoszały. Po niebie przesuwały się obłoki, ale z sobie tylko znanego powodu omijały księżyc, którego światło rzucało wokół niespokojne cienie. Creed drgnął. — Joe? Usłyszał szept tuż przy uchu. Podskoczył gwałtownie, prawie nabijając sobie kolejnego guza o kamienny gzyms tarasu. —-.Czy to ty, Joe? Creed odwrócił głowę i w świetle księżyca ujrzał na tarasie coś, co przypominało głowę srebrnego szakala. Poczuł, że robi mu się słabo. To ja, Joe - Cally. Zaczekaj, zaraz do ciebie zejdę. Cally? Cally w masce? Jasne. Przecież to bal maskowy. Miała na sobie kostium. Ale skąd wiedziała, że on tu jest? Właśnie tutaj, pod tarasem domu o nazwie „Zacisze"? Jak to możliwe? Dygotał na całym ciele, kiedy zeszła do niego w białej masce, która srebrzyła się w świetle księżyca. Był zbyt zaszokowany, żeby się podnieść. — Możesz wstać, Joe — powiedziała przytłumionym głosem. — Nikt cię tu nie zauważy z okien domu. Poczuł ulgę, kiedy odsłoniła twarz i teraz jej włosy połyskiwały srebrem w księżycowej poświacie. 263 Podniósł się. — Jak...? — Zauważyłam cię, kiedy podjeżdżaliśmy pod dom. — To niemożliwe. — Dostrzegłam cię w świetle reflektorów, zanim zdążyłeś skryć się za drzewo. Wyglądałeś jak spłoszony królik. — W takim razie dlaczego się nie zatrzymałaś? — Nie chciałam, aby Daniel wiedział, że tu jesteś. — Ach tak — powiedział Creed. — Daniel. Masz na myśli twojego przyjaciela, tego samego, dla którego rzekomo pracujesz, a który powiedział mi, że cię nie zna. Tym razem przyjeżdżacie na bal jednym samochodem, jak para starych przyjaciół, a przecież... — Uspokój się wreszcie — syknęła. — Ostrzegałam cię przed tymi ludźmi. Są źli i niebezpieczni, a ja usiłuję chronić przed nimi ciebie i twojego syna. — To niczego nie wyjaśnia. Kim jest dla ciebie ten cały Lidtrap? — Daniel jest moim bratem. Creed wydał z siebie dźwięk, który był czymś pośrednim pomiędzy jękiem a westchnieniem. — Nasza babka zapisała cały majątek na rzecz „Zacisza". Zaproszono nas na dzisiejszy wieczór, by w towarzystwie przyjaciół i znajomych złożyć jej pośmiertny hołd. — W nieco dziwnej formie, zważywszy, że to bal maskowy. — Lily wprost uwielbiała takie imprezy. To jej ostatnie życzenie. Intensywnie myślał i po chwili niemal wykrzyknął: — Zaraz, zaraz... Twoja matka jest tutaj? Córka Lily Neverless, Grace. To miejsce jest szpitalem dla psychicznie chorych. — To jest dom opieki dla osób z problemami psychicznymi oraz dla starych. Jednak przede wszystkim pensjonat. — Masz na myśli zgrzybiałych starców i chorych psychi- 264 cz&e. Zgraję bogatych czubków, którzy żyją tu na wysokiej stopie. — Creed potrząsnął głową z konsternacją. — Chryste, mam rację, prawda? Ten wariat, który, jak twierdzisz, jest Nicholasem Mallikiem, też tu mieszka. Idioci, którzy finansują ten dom, wypuścili go i jego cherlawego kumpla, żeby zabawiać się moim kosztem. — Uderzył pięścią w mur. — To wszystko świetnie do siebie pasuje. Nawet Henry Pink, kat, który rzekomo miał powiesić Mallika, jest tutaj. A teraz mówisz mi, że Lily Neverless zostawiła tu w spadku całą swoją fortunę. To wszystko się z sobą w jakiś sposób wiąże. Mamy do czynienia z elementami tej samej układanki. Oparł się ramieniem o kamienny mur i spojrzał na Cally. Wyglądała pięknie w świetle księżyca — w czarnej sukni bez ramiączek, ozdobionej połyskującymi gdzieniegdzie cekinami, która opinała jej krągłości... Mimo targających nim wątpliwości co do szczerości jej intencji, w obecnej chwili zapragnął przytulić ją do siebie, ogrzać jej nagie ramiona. — Joe, czy przyszedłeś tu, żeby zobaczyć się z katem? — Zgadza się. Z Henrym Pinkiem. Uważam, że jest jedyną osobą, która mogłaby potwierdzić to, co mówiłaś o Malliku. Chciałem się przekonać, czy mogę ci wierzyć. — Przecież staram ci się pomóc. — Akurat! Powiedziałaś, że postarasz się odzyskać Sam-my'ego. Dlaczego nie zatelefonowałaś? — Nie mogłam się do ciebie dodzwonić, a poza tym wiedziałam, że Sammy'emu nic nie grozi do końca dzisiejszego balu. Złapał ją za ramiona. — Chcesz powiedzieć, że Sammy jest tutaj? — Sądziłam, że właśnie dlatego tu przyjechałeś. Nie miałam pojęcia, jak udało ci się to odkryć, ale... — Sammy jest tutaj? — Mów ciszej. Wydostaniemy go. Wydostaniemy ich oboje. 265 — Oboje? Nie rozumiem. — Chodzi o moją matkę, Joe. Spróbujemy ją stąd zabrać. Nie rozumiesz? Czy teraz już wiesz, dlaczego byłam zmuszona im pomagać? Przez te wszystkie lata więzili tu moją matkę. Kiedy byłam na tyle dorosła, że zdałam sobie sprawę, co się tutaj dzieje, zagrozili, że ją zabiją, jeśli nie będę z nimi współpracować. Nie miałam wyboru. — Nie rozumiem. Mogłaś pójść na policję albo złożyć skargę w Wydziale Zdrowia. Twoja babka mogła ci w tym pomóc. — Nie, nie. Ona była z nimi. Mój brat także. Nie znasz ich zupełnie. Zajmują się sprawami, których nigdy nie będziesz w stanie pojąć. Moja matka nie jest... nie jest zupełnie przy zdrowych zmysłach, ale nie ma z nimi nic wspólnego, nie jest przesiąknięta złem. Lily zamknęła ją w zakładzie, kiedy ja i mój brat byliśmy mali. Babka nas wychowywała i troszczyła się, niczego nam nie brakowało. Ale jednocześnie ukształtowała nas na swoją modłę. Swoją i Mallika. Przysunęła się do niego, a Creed objął ją i przytulił. Jej ramiona były zimne i zapragnął je ogrzać ciepłem swych dłoni. Gdybyś wiedział, przez co ja przeszłam. Jestem częścią koszmaru, Joe, ale tak dłużej być nie może. Oni są szaleni; są przekonani, że potrafią odzyskać dawną potęgę... — Chwileczkę. O kim teraz mówisz? O Malliku? — Tak. I pozostałych jemu podobnych. Są starzy, niektórzy kalecy, ale pragną, by wróciło to co kiedyś. Uważają, że wciąż mogą mieć władzę. Uniosła głowę znad jego ramienia, aby móc zajrzeć mu w oczy. — Musisz mi pomóc, Joe. Jesteśmy sobie potrzebni. — W porządku. Chodźmy. Zrobił ruch, jakby chciał zawrócić w głąb ogrodu, ale go powstrzymała. — Dokąd idziesz? 266 — Wynośmy się stąd. Zawiadomimy policję, a oni zajmą się resztą. — Ty mnie w ogóle nie słuchałeś. — W jej głosie znać było złość, choć mówiła cicho. — Policja nie ma prawa, by się w to mieszać. — Lily ją tu wsadziła, a teraz ktoś inny może przejąć nad nią opiekę prawną. — To już się stało. Daniel zgodził się, żeby matka nadal pozostawała w zakładzie. On jest jednym z nich, Joe, przecież już ci mówiłam. — Mimo to sądzę, że powinniśmy powiadomić policję o porwaniu Sammy'ego. W tym przypadku na pewno mogą interweniować. Potrząsnęła głową. — Nigdy by go nie znaleźli. Do tego czasu niewiele... niewiele by z niego zostało. Poczuł gwałtowną falę mdłości, tak silną, że aż zachwiał się na nogach. — Przykro mi, że to powiedziałam — rzekła, przytuliwszy się do niego — ale wreszcie musisz uświadomić sobie, jacy oni są. Powinniśmy działać na własną rękę. Creeda ogarnęły wątpliwości. Nie możemy... nie możemy... — zaczął, ale nie był w stanie dokończyć zadania. — Uwierz mi, nie ma innego sposobu. Ten bal to coś więcej niż uczczenie pamięci zmarłej babki, więc będą zajęci. To nasza jedyna szansa. Tu i teraz. Później już nigdy taka okazja się nie powtórzy. — Złapała go za poły kurtki. — Najpierw spróbuję ustalić, gdzie jest Henry Pink, a... — To już nie ma znaczenia. — Ma — odparła stanowczo. — Chcę, żebyś się przekonał, że nie kłamałam. Jeśli wreszcie mi uwierzysz, to zaczniesz ze mną współdziałać, a twoja pomoc jest mi niezbędna. Sama nie dam rady. Poza tym będziesz miał świetny materiał do gazety. To ostatecznie przeważyło. 267 — Wydostaniemy Sammy'ego? — Jeśli tylko to będzie możliwe. Nie mogę niczego obiecać. Przede wszystkim musisz wreszcie mi zaufać. Zaufać jej? Zaufać komukolwiek? To nie było w naturze Creeda. Jednak udało jej się go poruszyć. Gdyby ta historia okazała się prawdziwa, to mogłaby przynieść mu masę forsy. To więcej niż zdjęcie, na które czekał od początku kariery — wielki sukces, który na zawsze umieściłby jego nazwisko na panteonie gwiazd fotoreporterskiej profesji. Nie, to byłoby coś większego (gdyby okazało się, że emerytowany kat jest w stanie gadać do rzeczy i potwierdzić to, co powiedziała Cally) — skandal stulecia, który ujawniłby machlojki na najwyższych szczeblach władzy. Nostalgiczny kawałek o cechach horroru. Nawet trudno sobie wyobrazić, ile mogłoby kosztować udostępnienie praw do sfilmowania takiej historii. Gdyby, gdyby... no właśnie, gdyby okazała się prawdziwa. Do tego jeszcze wątek porwania, uwięzienia w szpitalu dla wariatów i cały ten dziwny i mroczny kult szatana. Toż to zupełnie niesamowite. Jasne, tak czy owak, musi przystać na jej propozycję, by uratować Sammy'ego, ale nie mógł zaprzeczyć, iż drugi aspekt sprawy nadał jej nowy wymiar i dostarczył Creedowi dodatkowych bodźców. — Najpierw odpowiedz mi na dwa pytania — powiedział, czując znajome podniecenie. Jej twarz znajdowała się blisko, tak blisko, że czuł ciepły oddech na policzku. — Dlaczego macie różne nazwiska? McNally, Lidtrap, Buchan... — Buchanan. Moja matka po mężu nazywała się Bucha-nan i ja nosiłam nazwisko Calmeira Buchanan. Nie okłamałam cię — Daniel i ja, gdy uzyskaliśmy pełnoletność, zostaliśmy zmuszeni przez babkę do prawnej zmiany nazwiska. Widzisz, ona nienawidziła naszego ojca. Uważała, że był słabym człowiekiem, że zrujnował życie matce i wpędził ją w chorobę psychiczną. Wydaje mi się, że babka 268 do końca nie akceptowała córki za jej słabość. Tak więc pewnego wieczoru, kiedy byliśmy nieźle pijani, Daniel i ja wylosowaliśmy na oślep z książki telefonicznej nowe nazwiska. — Brat powinien chyba lepiej wybierać. — Nie. To wbrew zasadzie. Pewnie zachowaliśmy się idiotycznie, ale jak już ci mówiłam, byliśmy wtedy nieźle wstawieni. A drugie pytanie? — Jak mnie tu znalazłaś? — Rusz głową, Joe. Kiedy zobaczyłam cię w pobliżu bramy wjazdowej, odgadłam, że będziesz próbował dostać się do domu od tyłu. To jedyna możliwość. Zaraz po powitaniach ulotniłam się i postanowiłam cię odszukać. Widziałam, jak biegłeś przez trawnik i zaczekałam, aż podejdziesz bliżej. Powinniśmy zacząć działać, zanim ktoś zauważy moją nieobecność. A poza tym, okropnie mi zimno. Creed nie był w stanie się sprzeciwić. — Przetrącę ci kark, jeśli okaże się, że mnie okłamałaś — powiedział ponuro. Wiedział, że to tylko strachy na lachy, ale poprawił mu się nastrój. Kiedy weszli po schodach i przemykali tarasem, gdzieś z wnętrza domu dobiegł ich przeraźliwy śmiech szaleńca. Creed zadrżał. Rozdział 30 Jeśli kiedykolwiek byliście z wizytą w szpitalu psychiatrycznym (a może przez jakiś czas byliście tam w charakterze pacjenta?), to na pewno pamiętacie charakterystyczny zapach, jaki tam panuje. Z jakiegoś powodu odór ten jest trudniejszy do zniesienia nocą niż za dnia. Może komórki chorych mózgów łuszczą się w taki sam sposób jak na przykład nękana chorobą skóra i zanieczyszczają powietrze. Tak przynajmniej tłumaczył to sobie Creed, ukryty w małym pomieszczeniu pełnym zabłoconych butów na parterze domu o nazwie „Zacisze". Dziewczyna poprowadziła go tarasem wzdłuż rzędu wielkich okien i przeszklonych drzwi. Musieli szybko się przemykać, by nie zostać przyłapanym, gdyż w głębi pokoi na parterze zaczęły zapalać się pojedyncze światła i groziło im, że zostaną zdemaskowani. Weszli do środka bocznymi drzwiami. Trzymając go za rękę, Cally poprowadziła Creeda wąskim korytarzem. Gdzieś z oddali docierały do nich dźwięki muzyki i przytłumione odgłosy rozmów. Znalazła małe pomieszczenie magazynowe, choć być może już wcześniej zaplanowała, że go tam ukryje. Magazyn miał tylko jedno małe okno o grubej, zabrudzonej szybie, przez którą światło księżyca prawie nie docierało. Kazała mu czekać, mówiąc, iż wróci, zanim się zorientują, że 270 zniknęła. Postara się ustalić, w którym pokoju mieszka Henry Pink, a potem po niego przyjdzie. Przed wyjściem niespodziewanie go pocałowała, a on chętnie przygarnąłby ją do siebie i odwzajemnił pocałunek z większą namiętnością, ale błyskawicznie wymknęła się na zewnątrz i cicho zamknęła za sobą drzwi. Było mu zimno i czuł narastające zdenerwowanie, że dał się zwabić wprost do jaskini lwa. Czekał przynajmniej dwadzieścia minut, słuchając dobiegających odgłosów: skrzypienia starych podłóg, przytłumionych dźwięków kameralnej muzyki i odległego gwaru rozmów. Na szczęście nie powtórzył się wybuch obłąkańczego śmiechu, lecz i bez tego pobyt w cuchnącym pomieszczeniu był niesamowity. Dwa razy uchylił lekko drzwi na mizernie oświetlony korytarz, by pozbyć się narastającego uczucia klaustrofobii, ale niewiele mu to pomogło. Miał koszmarne wrażenie, że pokój zmniejszył swe rozmiary, natomiast rosły i ciągle przybierały nowe kształty jakieś tajemnicze cienie, które wypełniały ciasne pomieszczenie. Czuł na stopach zimny powiew powietrza, które przedostawało się przez nieszczelne okno, jak dotknięcie lodowatych palców. Powinien zaryzykować, pójść z dziewczyną i znaleźć odpowiedniejszą kryjówkę w lepiej oświetlonym korytarzu, zamiast siedzieć tu w ciemności i pozwalać, aby wyobraźnia napędzała mu coraz większego stracha. Próbował namacać kontakt na ścianie, ale bez powodzenia. Po raz trzeci uchylił lekko drzwi, by wpuścić do środka odrobinę zbawiennego światła. Podskoczył jak oparzony i uderzył się o ceramiczny zlew znajdujący się za jego plecami, gdy ujrzał w szparze palce dłoni, która popchnęła drzwi do wewnątrz. — Co robisz, Joe? — szepnęła Cally. — Nie powinieneś wychodzić. Mój Boże, znaleźlibyśmy się w niebezpieczeństwie, gdyby ktoś odkrył twoją obecność. Bezszelestnie wśliznęła się do środka i zamknęła za sobą drzwi. Poczuł zapach jej perfum, który jednak nie 271 wytrzymywał konkurencji z panującym w pomieszczeniu smrodem. Dziewczyna trzymała w ręku maskę szakala. — Cally, czy następnym razem mogłabyś mnie uprzedzić, że się skradasz? No wiesz, zagwiżdż, zanuć jakąś melodyjkę albo coś w tym rodzaju. — Creed przyłożył dłoń do piersi, żeby uspokoić gwałtownie kołaczące serce. — Nie miałam zamiaru cię przestraszyć. — Robisz w tym ogromne postępy. Dowiedziałaś się, gdzie jest staruszek? — Tak, wszyscy pensjonariusze mają swoje przegródki na pocztę oznaczone nazwiskami. Obok nich wisi tablica z kluczami. — To miejsce bardziej przypomina hotel niż dom dla czubków. — Sądzę, że za pomocą tych kluczy zamyka się ich w pokojach. — Chyba nie Pinka. Z tego, co wiem, on nie jest chory psychicznie, tylko stary i zniedołężniały. — Być może. Ale pod jego nazwiskiem nic nie wisiało. Tylko to... — Pokazała metalowe kółko, na którym były dwa duże klucze. — Znajdowały się na haku z napisem „suterena". — Myślisz, że on tam jest? — W pokoju numer osiem. Sprawdziłam w rejestrze pacjentów. — Sprytna z ciebie dziewczyna. Jesteś pewna, że jednym z tych kluczy uda się nam otworzyć drzwi pokoju Pinka? — Nie było innych. Jeden pewnie otwiera wejście do sutereny, a drugi jego pokój. — Podała klucze Creedowi. — Może tam trzymają tych biedniejszych pensjonariuszy. Posłuchaj, ciągle się zastanawiam, co my tu robimy. Byłoby lepiej, gdybyśmy się stąd ulotnili i sprowadzili... — Już to przerabialiśmy. Drgnął pod wpływem jej gniewnego tonu. — Po prostu róbmy to, co powinniśmy zrobić. — Udało ci się ustalić, gdzie jest Sammy? — spytał posępnie. 272 — Jeszcze nie, ale się dowiem. Najpierw zaprowadzę cię do sutereny, a później rozpocznę poszukiwania. Nie martw się, znajdę go. Cally odwróciła się i ostrożnie wyjrzała na korytarz. — Droga wolna — wyszeptała. Prześliznęła się przez nieznacznie uchylone drzwi, jakby od tego zależało jej bezpieczeństwo. Creed podążył za nią. Korytarz łączył się z szerszym i lepiej oświetlonym holem. Z drugiego końca dobiegał gwar rozmów i śmiechy. — Sala balowa znajduje się we frontowej części budynku. W tej chwili są tam zgromadzeni wszyscy goście. Mamy szczęście, że większość pracowników jest zatrudniona przy dzisiejszych uroczystościach. — Nie ma tu nikogo pilnującego? — spytał Creed, rzucając w koło niespokojne spojrzenia. — Nocą dyżurują tylko dwie pielęgniarki i w tej chwili są na pewno na górze. Cięższym przypadkom aplikuje się środki nasenne. — Dużo wiesz o tym miejscu. — Pewnie. Moja matka jest tu dostatecznie długo. Można powiedzieć, że to miejsce stało się jej drugim domem. — Paskudna sprawa. Nigdy nie próbowałaś po prostu zapomnieć o niej? — Jak bym mogła. — Choć wypowiedziała to cicho, Creed wyczuł w jej głosie zawziętość. Nagle Cally schwyciła go za ramię i pchnęła z powrotem w głąb korytarza. Spojrzał zdziwiony, ale przyłożyła palec do ust, nakazując mu milczenie. Usłyszał kroki, które na szczęście się oddaliły. — Ktoś wyszedł z pokoju — powiedziała szeptem. Wychyliła się zza rogu, ale Creed przyciągnął ją do siebie. — Jak dotrzemy do Pinka? — spytał natarczywie. — Nie chcę tu być chwili dłużej, niż to konieczne, więc ruszajmy. — Sądzę, że zejście do sutereny jest tam. — Wskazała palcem drzwi znajdujące się obok nich. 18 Creed 273 — Dlaczego dopiero teraz to mówisz? — Zazgrzytał zębami ze złości. — Bo nie jestem pewna. Właściwa klatka schodowa jest we frontowej części budynku, ale tamtędy nie możesz pójść. Jeśli dobrze pamiętam, to właśnie za tymi drzwiami jest wyjście awaryjne. — Nie idziesz ze mną? — Nie miał ochoty na samotne poszukiwania. — Muszę wrócić na przyjęcie. Wyrwę się znowu, jak tylko będę mogła. — A wtedy odszukamy Sammy'ego i ulotnimy się stąd, dobrze? — I moją matkę. Nie ruszę się bez niej. —- W porządku, twoją matkę też. Ale nie zostawiaj mnie zbyt długo samego w tych lochach. — To tylko suterena. A poza tym, to ty chciałeś spotkać się ze starym katem. Przecież ciągle mi nie ufasz, jeśli chodzi o Mallika. — Nie ma sensu dalej się o to spierać. Przyjdź po mnie, jak tylko będziesz mogła. Podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce. Zanim je otworzył, jeszcze raz obejrzał się za siebie. Ale Cally już zniknęła. Było tam pełno kurzu i śmierdziało gorzej niż w niedawnej kryjówce Creeda. Z pewnością suterena stanowiła najbardziej zaniedbaną część budynku (możliwe, że wyższe kondygnacje znajdowały się w podobnym stanie). Zszedłszy po zdewastowanych schodach, znalazł wejście do korytarza o ścianach ze zmurszałej cegły, pokrytych siecią pajęczyn. Wymacał kontakt i włączył światło, ale dwie nagie żarówki, wiszące w piwnicznym korytarzu, świeciły bardzo słabo, pokryte grubą warstwą brudu. Betonowa posadzka była wilgotna, jakby jeszcze niedawno płynęły po niej strugi wody. Gdzieniegdzie leżały grudki naniesionego błota. 274 Prawdopodobnie budynek był regularnie podmywany przez wody gruntowe przybierające po obfitych opadach. Creed nie zdziwiłby się, gdyby natknął się na jakiegoś szczura, ale na szczęście żaden się nie pojawił, chociaż słyszał podejrzane odgłosy. Odczuł ulgę, kiedy dotarł do końca korytarza, choć jego odgałęzienie nie wyglądało lepiej. Było co prawda szersze, ale także słabo oświetlone. Usłyszał tępe dudnienie pochodzące od urządzenia podgrzewającego wodę. Po obu stronach znajdowały się pozbawione drzwi pomieszczenia, spełniające funkcję składu rupieci — starych mebli, obrazów i trudnych do zidentyfikowania części maszyn. Piwnica była prawdziwym śmietniskiem. Nie zatrzymując się dłużej, przeszedł do następnej części podziemnego korytarza, gdzie natknął się na drzwi z kutego żelaza zamknięte na solidną kłódkę. Czyżby to był skarbiec rodzinny? — pomyślał. Czy właśnie tu przechowywano kosztowności i najcenniejsze rodzinne pamiątki? Ale przecież był to „dom spokojnej starości", a nie prywatne włości. Próbował otworzyć kłódkę za pomocą któregoś z kluczy, ale żaden z nich nie pasował. Ruszył dalej, wybrawszy jeden z korytarzy. Przyspieszył kroku. Nie ma co, całe domostwo było niesamowite i przyprawiało go o dreszcze. Nawet gruba recepcjonistka o świńskich oczkach, osadzonych głęboko pomiędzy zwałami tłuszczu, i o dziecinnym głosiku sprawiała, że czuł się nieswojo. Żeby nie wspomnieć potwornego śmiechu szaleńca, który przeraził go nie na żarty. Ujrzał przed sobą mocne drewniane drzwi. Może za nimi znajdują się bardziej schludne pomieszczenia, gdzie mieszkają pensjonariusze. Podszedł bliżej i zauważył, że od zewnątrz drzwi zabezpieczone były żelazną sztabą oraz dodatkowo wyposażone w zamek. Creed odblokował sztabę i włożył do zamka jeden z kluczy. Początkowo stawiał opór, lecz po chwili ustąpił pod naciskiem. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypieniem zawiasów. 275 Smród, jaki stamtąd powiał, kojarzył mu się z zepsutymi produktami spożywczymi. Zmarszczył nos i zadygotał. Zupełnie nie miał ochoty wchodzić dalej. Drzwi prowadziły do kolejnego korytarza, także skąpo oświetlonego żarówkami w okratowanej osłonie. Był to ten rodzaj lamp, które spotyka się w więzieniach (i oczywiście w szpitalach psychiatrycznych), by zabezpieczyć szkło i instalację elektryczną. Po obu stronach znajdowały się rzędy drzwi tak niskich, że osoba normalnego wzrostu musiałaby się schylić, chcąc wejść do środka. Z miejsca, w którym stał, udało mu się dojrzeć, że były ponumerowane. Wziął głęboki wdech i wszedł. Znalazł drzwi oznaczone numerem osiem i przystanął przed nimi na chwilę, nadsłuchując. Tak jak w przypadku wszystkich mijanych drzwi, nie dochodził zza nich żaden dźwięk. Zastanawiał się, czy nie powinien najpierw zapukać, ale rozmyślił się i włożył do zamka drugi z posiadanych kluczy. Pasował, przekręcił go, wziął głęboki oddech i popchnął drzwi do środka. — Halo? — powiedział, zaglądając do wnętrza. Prędko wycofał głowę. Powietrze na zewnątrz było paskudne, ale odór, jaki go uderzył tutaj, nie dał się z niczym porównać. Staruszek widocznie nie panował nad czynnościami fizjologicznymi, a nie było nikogo, kto by posprzątał i go umył. Creed zmobilizował się wewnętrznie i zacisnął nozdrza. — Jest tam ktoś? — spytał. Nie było żadnej odpowiedzi. Nie było także światła. Otworzył drzwi na całą szerokość i wsunął do środka rękę, szukając na ścianie kontaktu. Kiedy go znalazł i przekręcił, okazało się, że nie działał. Przycisnął się do framugi, aby wpuścić do środka jak najwięcej światła z korytarza i przyjrzeć się pomieszczeniu; niewielkiemu, wyposażonemu jedynie w wąskie łóżko. Na posłaniu ktoś leżał. Creed wszedł do środka i stwierdził, że w celi było ciepło. Dostrzegł za drzwiami żeliwny kaloryfer. Dobre i to, 276 skonstatował, co prawda nie dba się o higienę pacjentów, ale przynajmniej nie pozwala im się umrzeć z zimna. Z chusteczką przyciśniętą do nosa podszedł do łóżka. Wychudzona twarz, będąca jedyną częścią ciała nie ukrytą pod pościelą, zwróciła się w stronę Creeda. — Wynoś się stąd — usłyszał drżący głos. Creed podniósł rękę w uspokajającym geście (przynajmniej miał wrażenie, że tak to zostanie odczytane). — Proszę się nie obawiać. Chciałbym z panem porozmawiać. — Nie znam cię. Jesteś obcy. — Głos staruszka był słaby, ale znać w nim było akcent z Yorkshire. — Pan Pink, prawda? Pańska córka... — cholera, jak ona miała na imię — ...przysłała mnie, żebym się z panem zobaczył. Ona martwi się o pana... — Sheila? Martwi się o mnie? Nie rozśmieszaj mnie, chłopcze. — Prychnął z pogardą. — Kim jesteś? Czego ode mnie chcesz? — Podniósł drżącą głowę znad poduszki. — Czy to pora jedzenia? — Jeszcze nie. — Creed podszedł bliżej i nawet w słabym świetle zdołał zauważyć, że pościel była poplamiona i przemoczona. — Czy wszystko w porządku, panie Pink? Przez chwilę staruszek milczał z twarzą zwróconą w kierunku Creeda. Z westchnieniem, które zabrzmiało jak chrapliwy świst, położył głowę z powrotem na poduszce i zamknął oczy. — Proszę pana? — Creed odezwał się po chwili, sądząc, że mężczyzna zasnął. — Wszystko w porządku? — powtórzył staruszek. — Wszystko w porządku? — Początkowo zabrzmiało to jak szyderczy śmiech, lecz zaraz przekształciło się w urywany, suchy kaszel. Creed czekał, aż się uspokoi. — Pańska córka... Sheila... chciała, żebym panu przekazał, iż nie może pana odwiedzać tak często jak kiedyś, bo... — Synowa mojej siostry — sprostował stary. — Jesteśmy 277 tylko spowinowaceni. Gdyby mój siostrzeniec jeszcze żył, to nie zgodziłby się, by mnie trzymano w tej norze. On nigdy nie pozwoliłby tym gnojkom mnie zadręczać. — Ostatnie słowa ugrzęzły mu w gardle, a towarzyszył im stłumiony szloch. Starając się nie zwracać uwagi na smród, Creed pochylił się nad starcem. — Kto pana zadręcza, panie Pink? — Przecież powiedziałem, że te gnojki. — Głowa starca znowu zwróciła się w kierunku Creeda, a zmęczone oczy otworzyły się. — Jesteś jednym z nich, prawda? Przyszedłeś tu, żeby mi dokuczać. — Nie, jestem przyjacielem. Naprawdę. Jeśli jest pan źle traktowany, to może mógłbym coś na to zaradzić. Głos Pinka stał się płaczliwy. — Nie pozwalają mi odejść. Jestem stary i zmęczony. Przeżyłem swoje i mam już dość. Ale oni mi nie pozwalają. — Kolejny szloch przerwał jego słowa. — Czy może pan powiedzieć, kto to robi? — Zostaw mnie w spokoju. Nie mam pojęcia, kim jesteś. — Mogę panu pomóc. — Jak? Jak możesz naprawić to, co ze mną zrobili? Creed przyklęknął obok łóżka. — Prowadzę śledztwo przeciwko tym ludziom, panie Pink — szepnął starcowi do ucha. — Co? — Szloch urwał się, a mężczyzna ponownie podniósł głowę z poduszki. Creed odchrząknął. — Tak naprawdę to jestem z Ministerstwa Zdrowia. Pozwoliłem sobie powołać się na pańską krewną, żeby móc tu wejść. Od dłuższego czasu uważnie przyglądamy się tej instytucji. Dotarły do nas skargi. Starzec przymknął oczy, a jego głowa opadła z powrotem na poduszkę. Wymamrotał coś do siebie. Creed nie był pewien, czy mu uwierzył, czy był zbyt wyczerpany, by zakwestionować jego słowa. — Chciałbym zweryfikować swoje notatki. Nazywa się 278 pan Henry Pink i jest emerytowanym katem, który pracował na zlecenie rządu? — Zgadza się, chłopcze. Byłem głównym katem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. — W jego głosie znać było jeszcze większe znużenie. — Wykonałem setki egzekucji. Tak wiele, że w pewnym momencie straciłem rachubę. Ale muszę ci powiedzieć, że tylko nieliczni tracili godność na szubienicy. Najlepsze były kobiety. Tak jakoś godziły się z losem. Wiesz, co mam na myśli? Creed skinął głową, ale stary zdawał się tego nie zauważyć. Gapił się w ciemny sufit, jakby widział tam swoją przeszłość. — Wykonywałem najróżniejsze zlecenia, począwszy od nazistowskich zbrodniarzy wojennych po idiotów, którzy w napadzie szału mordowali swoje żony; od masowych morderców po biednych głupków, którzy popełnili jeden jedyny błąd w swoim żałosnym życiu. Wszystkich traktowałem z taką samą godnością, na jaką zasługiwali w obliczu śmierci. Nie sprawiało mi różnicy, za jakie przestępstwa zostali skazani. Najważniejszy był sprawny przebieg egzekucji. Czy wiesz, ile czasu zabierało mi powieszenie człowieka od chwili wejścia do pomieszczenia eg/ekucji do momentu, kiedy dyndał na pętli? No, wiesz ile, chłopcze? Trzydzieści sekund. Tylko tyle było trzeba, jeśli wszystko zostało należycie przeprowadzone. Nawet wtedy, gdy wierzgali na stryczku. Trzydzieści sekund. — Staruszek znowu westchnął, a jego świszczący oddech stał się szybszy. Creed poczuł, że robi mu się niedobrze. Ten straszny smród, wychudły starzec i te kacie opowieści przyprawiły go o mdłości. — Panie Pink... — Tak? —— Czy przypomina pan sobie...? — A teraz wracają, by mnie gnębić. Nawet ci, których dokładnie nie pamiętam. Przychodzą tu każdej nocy i zbierają się pod drzwiami, śmieją się szyderczo, wołają moje imię, drapią paznokciami w drewno. Przypominają mi, kim 279 byli i co zrobili. Najgorsze z nich są diabły, bo wchodzą do środka. Urągają mi i opluwają, a czasami zakładają mi pętlę na szyję. A kiedy płaczę, bo nie mogę się powstrzymać, oni odchodzą i śmieją się szyderczo. Myślą, że doprowadzili mnie do szaleństwa, ale to nieprawda. W swoim życiu powiesiłem więcej diabłów niż normalnych ludzi. Myślisz, że zwariowałem, chłopcze? Tak myślisz? Chuda, koścista dłoń starca wydobyła się spod kołdry i złapała Creeda za nadgarstek. Uścisk był słaby, lecz fotoreporter z trudnością opanował chęć strząśnięcia jej. — Wcale nie uważam, że pan jest wariatem — powiedział z wysiłkiem. — Więc się mylisz, chłopcze. Podniósł się na posłaniu i kołdra zsunęła mu się z piersi, odsłaniając wychudłe żebra obciągnięte pomarszczoną skórą. Creed odwrócił głowę. Był zadowolony, że wewnątrz panował mrok i nie widział szczegółów. Pink zakasłał cicho, a jego wychudłe ramiona podrygiwały jak pociągane na sznurkach. — Chciałem pana o kogoś zapytać, panie Pink — zaczął Creed. — Czy przypomina pan sobie człowieka o nazwisku Nicholas Mallik? Czy wykonał pan na nim wyrok śmierci? To musiało być krótko przed ostatnią wojną. Kasłanie natychmiast umilkło. Z ust Pinka wydobył się wysoki lament, podobny temu, jaki mogło wydać skrzywdzone małe zwierzę. Opadł na poduszkę, odwrócił się twarzą do ściany i naciągnął kołdrę na głowę. Creed wyciągnął rękę z zamiarem uspokojenia starca, ale świadomość, że miałby dotknąć jego zniszczonego, wychudłego ciała lub brudnej pościeli, powstrzymała go w pół drogi. Jednak przemógł się i dotknął kościstego ramienia. Pink drgnął. — W porządku, panie Pink. Mallik nie może panu nic zrobić. Przecież on nie żyje, prawda? Sam go pan powiesił. — On jest najgorszy, naprawdę najgorszy — powiedział z goryczą. — Tańczy po moim ciele, tak jakby tańczył na 280 moim grobie, tyle tylko, że ja jeszcze żyję. To go cieszy i wcale nie chce, żebym umarł. Pragnie mnie dręczyć i zadawać cierpienia za karę... — Pamięta pan, jak wykonał pan wyrok na Nicholasie Malliku? Jakieś pięćdziesiąt lat temu, przed wielką wojną? Pink odwrócił się tak szybko i gwałtownie, że Creed odskoczył przerażony. Twarz starca znalazła się tuż przy twarzy fotoreportera. — Nie pozwala mi o tym zapomnieć. Nie pozwala! Ciągle mnie nachodzi. Zadręcza mnie bez końca. Diabły to lubią. To daje siłę potrzebną do życia. — Powiesił go pan — upierał się Creed. — Było wielkie zamieszanie wokół tego typa. Mordował dzieci i krajał na kawałki. Gorzej. — Spojrzał na Creeda tajemniczo. — Dużo gorzej. Mówili, że je zjadał. — Wolno pokiwał głową. — W ministerstwie chcieli najlepszego człowieka do tej roboty, więc posłali po Henry'ego Pinka. W owych czasach nie było lepszego ode mnie. Oni bali się tego drania, tego Mallika. Władze się go bały. Taki był z niego złoczyńca. Nigdy nie znałem nikogo równie złego jak on. Zło aż biło od niego. — Pink wzruszył ramionami. — Śmierdziało od niego złem. Zamilkł, rozpamiętując przeszłość. Tymczasem Creed gorączkowo zadawał sobie pytania: czy Mallik żyje, czy został powieszony, czy Cally mówiła prawdę, czy kłamała? Starzec wiele razy powtarzał, że Mallik wciąż znęca się nad nim, więc możliwe, że nie został powieszony. Należy jednak brać pod uwagę demencję starczą kata. — Niech mi pan powie, panie Pink, co się zdarzyło tamtego dnia. — Creed delikatnie zachęcił do zwierzeń. Pink spojrzał na niego trzeźwo. — O jaki dzień chodzi? — Dzień egzekucji Mallika. — Dlaczego chcesz wiedzieć? — spytał stanowczo. — Po prostu mnie to ciekawi. Swego czasu cieszył się pan dobrą reputacją, panie Pink. 281 — Najlepszą. Wszyscy mnie znali. Kiedyś nawet napisałem o tym książkę. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych mogło na mnie liczyć. — Pink dotknął nosa chudym palcem i mrugnął okiem. — Wiedzieli, że mogą na mnie polegać. W jakim sensie? — zastanawiał się Creed. Mieć pewność, że wykona wyrok, czy że nie puści pary z gęby, kiedy trzeba będzie coś zataić? — Wiedziałem, że to diabeł, kiedy tylko go zobaczyłem. — Kto? Mallik. — Przecież o niego ci chodzi, prawda? Po to tu przyszedłeś. Nie boję się mówić, chłopcze. — Znowu położył głowę na poduszce i podciągnął kołdrę pod brodę. — Doskonale pamiętam, jak pierwszy raz go zobaczyłem. To było na dzień przed egzekucją, kiedy poszedłem, żeby oszacować jego wagę i wzrost. Przyglądałem mu się przez judasz, kiedy stał do mnie plecami i wyglądał przez zakratowane okno. To było w więzieniu Pentonville. Przedtem sprawdziłem szubienicę i upewniłem się, że wszystko jest w porządku. Wybrałem linę. Zawsze wolałem używaną linę, nigdy nie korzystałem z nowej. Sprawdziłem zapadnię i powiesiłem worek, żeby przez noc rozciągnąć sznur. Potem musiałem dobrać długość liny. Nie chciałem, żeby się zbyt długo męczył, ale z drugiej strony nie mogłem dopuścić, by mu urwało głowę. Długość liny musi być starannie dobrana, tak aby pękły kręgi szyjne. No i, jak mówię, zajrzałem do celi przez judasz, a on stał do mnie tyłem i patrzył przez okno. Nagle, jakby poczuł mój wzrok na sobie: obejrzał się i spojrzał prosto na mnie. Nigdy w życiu nie widziałem tyle zła w czyichś oczach. Ani przedtem, ani potem, to znaczy, do czasu aż mnie tu wsadzili. — Z sobie tylko znanego powodu zachichotał. — Aż mnie tu wsadzili — powtórzył. — Tamto spojrzenie męczyło mnie przez całą noc. Zwykle przed wykonaniem wyroku nie miałem najmniejszych kłopotów z zaśnięciem, ale tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Myślę, że ze strachu. Potrząsnął głową, tak jakby wciąż nie mógł darować odstępstwa od normy. 282 — Następnego dnia rano, gdzieś przed dziewiątą, poszliśmy do celi skazańca: szeryf, naczelnik więzienia, lekarz i dwóch strażników. W towarzystwie asystenta poszedłem po więźnia, a pozostali udali się na miejsce egzekucji. Nicholas Mallik czekał na nas i wydawał się spokojny. Aż za bardzo. Nie powiedział słowa. Kazałem, aby obrócił się do mnie plecami, a on zrobił to bez szemrania. Związałem mu ręce w nadgarstkach. W celi nie było księdza. Mallik nie życzył sobie. Zabraliśmy go, a on wcale nie starał się grać na zwłokę. Muszę mu to zaliczyć na plus. Zupełnie się nie opierał. Szedł takim krokiem, jakby przechadzał się po parku. Nawet nie drgnął, kiedy ujrzał pętlę. Wszedł obojętnie po schodkach. Potem stanął w wyznaczonym miejscu, mając po obu stronach strażników. Wtedy spojrzał mi prosto w oczy i wiesz, co ten skurczybyk zrobił? — Pink wziął głęboki oddech. — Uśmiechnął się do mnie mile. Nie skrzywił ani zaśmiał nerwowo. Uśmiechnął się w taki sposób, jakby mówił: „Do zobaczenia, do jutra". I muszę ci powiedzieć, że to mnie naprawdę ruszyło. Wyjąłem z kieszeni kaptur i z przyjemnością założyłem mu na głowę, by zasłonić te uśmiechnięte, złe oczy. Równocześnie mój asystent związał mu nogi w kostkach. Potem poszło już normalnie: założyłem mu na szyję pętlę i zacisnąłem w kierunku prawego ramienia. Wyjąłem zasuwę blokującą zapadnię i pociągnąłem za lewar. Zapadnia otworzyła się, a on poleciał w dół i naciągnął linę. To była wzorcowa egzekucja. Wzorcowa. — Powiesił go pan? — Pewnie, że go powiesiłem. A co ty myślisz? Przecież po to tam byłem. Zeszliśmy na dół z lekarzem i on oficjalnie potwierdził to, co już wiedziałem. W tamtych czasach do moich obowiązków należało mierzenie zwłok po egzekucji i mogę cię zapewnić, że Mallik był trochę dłuższy niż przed wejściem na szubienicę. Ale nawet nie drgnął. Był martwy. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. — Starzec jęknął przeciągle i zamknął oczy. — Wiele bym dał, żeby teraz przestał mnie zadręczać. Rozdział 31 — Joe. Nie był to nawet szept, lecz cichutkie syknięcie. Creed obejrzał się, a Henry Pink zakrył twarz kołdrą. Cally, wchodząc do celi, obejrzała się za siebie, by sprawdzić, czy nikt jej nie śledzi. Starzec skulił się, przysunął do kamiennego muru i odwrócił do nich plecami. — Wszystko w porządku — powiedział Creed uspokajająco. — Ta dziewczyna jest po naszej stronie. Spod brudnej kołdry dotarł do nich przytłumiony szloch. — Nie wiem, co mu zrobiono, ale jest potwornie przerażony — powiedział Creed. — Może jest rzeczywiście trudnym pensjonariuszem, ale nie powinni go tak traktować. Cally podeszła bliżej. — Nie martw się o niego. Chcę, żebyś zobaczył, co właśnie odkryłam — powiedziała drżącym głosem. Creed się podniósł. Głos dziewczyny zaniepokoił go. Nawet w półmroku dostrzegł, że była wstrząśnięta. Przytuliła się do niego. — Nie miałam pojęcia, że tutaj dzieją się takie rzeczy. Sądził, że mówi o warunkach, w jakich żyje biedny Henry Pink. — Tak, wydaje mi się, że będziemy mogli doprowadzić do zamknięcia tego domu, kiedy ujawnimy, co się tu 284 wyrabia. Potrzebne nam tylko dowody. — Sięgnął do kieszeni i skinął głową w kierunku skulonej postaci. — Będzie z tego świetne zdjęcie. Pociągnęła go za łokieć. — Nie ma na to czasu. Chodź ze mną, pokażę ci coś gorszego. — Żartujesz? — wyszeptał podekscytowany. — Nie mogę przepuścić takiej okazji. Największy i prawdopodobnie ostatni kat Anglii, który dożywa swoich dni w takim stanie w podziemnej celi, śpiąc w swoim gównie, prześladowany wspomnieniami. Przecież to znakomity materiał. — Wyjął z kieszeni aparat i uruchomił ładowanie flesza. — Hej, panie Pink. Proszę się pokazać i spojrzeć w stronę obiektywu, dobrze? To tylko chwila. Kształt pod kołdrą skulił się jeszcze bardziej. — Zostaw go, Joe. Mamy przed sobą ważniejsze sprawy. — Posłuchaj, Cally, złap kołdrę i odrzuć ją do tyłu, kiedy ja ci dam znak. On wtedy na pewno się odwróci. Powinnaś zobaczyć, w jakim biedak jest stanie. Będzie świetne zdjęcie. — Jak możesz? Przecież ten biedak odchodzi od zmysłów ze strachu, a ty chcesz mu robić zdjęcie? — Powinnaś zobaczyć jego oczy. Wyglądają tak, jakby widziały duchy wszystkich ludzi, których w życiu powiesił. — Powiedział ci o Malliku? — Jasne. Ale on ma porządnego bzika. Myśli, że skazańcy, których wykończył, teraz wracają, żeby się mścić. — Mallik też? — On w szczególności. Odsuń się, bo zasłaniasz mi celownik. — Dlaczego go nie słuchałeś? Creed odsunął aparat od twarzy. — O co ci chodzi? Przecież ten facet jest wariatem. — Nicholas Mallik jest tutaj. — Pink powiedział, że go powiesił. — Bo to prawda. 285 — Mój Boże, zdecyduj się wreszcie. Albo Mallik wykręcił się od stryczka, albo nie. Trzeciej możliwości nie ma. Cally jęknęła z rezygnacją i zacisnęła pięści. — Myśl sobie, co chcesz, ale teraz musisz pójść ze mną. — Tylko parę szybkich zdjęć. Hej, panie Pink... — Zrobił krok do przodu, z obrzydzeniem złapał róg kołdry i mocno pociągnął. Staruszek podskoczył wraz z nią, a Creed zrobił dwa kroki do tyłu i nacisnął migawkę. Oślepiający błysk rozdarł mrok, a w ślad za nim rozległ się potworny krzyk przerażenia. Creed i dziewczyna drgnęli. — Jesteś naprawdę cholernym sukinsynem — powiedziała, kiedy zapadła cisza. Przytaknął skinieniem głowy i miał zamiar zrobić kolejne zdjęcie, kiedy usłyszeli żałosny jęk rozpaczy, do którego przyłączały się coraz to nowe, dobiegające zza zamkniętych drzwi. Creed przerzucił spojrzenie z chudej nagiej postaci na łóżku w stronę Cally, a potem w kierunku otwartych drzwi. Jęki zaczęły przybierać na sile i tworzyły kakofonię boleści. Henry Pink przyłączył się do żałosnych zawodzeń. —— Chodźmy już — powiedziała Cally tonem nie znoszącym sprzeciwu. Wyszli na korytarz; on przodem, a dziewczyna tuż za nim. Koszmarny chór był tutaj znacznie trudniejszy do zniesienia, gdyż każda cela miała swojego lokatora, który jęczał, szlochał lub żałośnie zawodził. Na pewno trzymają tu najgorsze przypadki — powiedział Creed, starając się przekrzyczeć hałas. —- Lepiej wynośmy się stąd, zanim ktoś przyjdzie. — Piwnica jest specjalnie odizolowana od reszty pomieszczeń. Nikt ich nie usłyszy. — Ach tak? No właśnie. To logiczne, spokój „Zacisza" nie może być zakłócony przez jęki jakichś wariatów. Mówiłaś, że udało ci się coś odkryć, prawda? Choć wciąż podenerwowany — prawdę powiedziawszy 286 przerażony jak jasna cholera — i nie pragnący niczego innego, jak tylko znaleźć się z powrotem w przytulnym świecie seksu i skandali — Creed poczuł znajomy sygnał alarmowy, który zawsze odzywa się, ilekroć dobry dziennikarz lub paparazzo ma do czynienia z nietuzinkową historią. A wiemy, że Creed to dobry paparazzo — prawdopodobnie jeden z najlepszych. Odczuwał przyjemne podniecenie, które powoli zastępowało lęk. Kontrast pomiędzy wyższymi kondygnacjami dworu, gdzie z pewnością mieszkali bogaci pensjonariusze a ohydnymi piwnicami, gdzie przetrzymywano pacjentów gorzej sytuowanych i bardziej chorych na umyśle, był ogromny. Zastanawiał się, czy wytworne towarzystwo zebrane tego wieczoru, by uczcić pamięć nieboszczki Lily Neverless, było świadome panujących tu warunków. Brukowe gazety zrobiłyby z tego świetną historię, zilustrowaną fotografiami co znamienitszych gości w zestawieniu z podobizną Henry'ego Pinka — przerażonego, wychudłego mężczyzny, zmuszonego do życia w wiecznych ciemnościach i oszalałego wskutek dręczących go koszmarnych wspomnień... Świetny materiał! — Pokażę ci, jeśli się pospieszymy. — Co? — Pytałeś, co odkryłam — powiedziała Cally. — To niedaleko stąd, ale za chwilę będę musiała wrócić na przyjęcie, więc musimy się spieszyć. Mam nadzieję, że masz odporny żołądek. Spojrzał na nią pytająco. Żałosne wycie wciąż przybierało na sile. — Chodźże, Joe. Nie mogę znieść tego hałasu. Ruszyła przodem, nie pozwalając mu się zatrzymywać, jednak odwrócił się parę razy i zrobił kilka zdjęć mrocznego piwnicznego korytarza. Cally ciągnęła go za ubranie. Doszli do zakrętu i stanęli przed masywnymi żelaznymi drzwiami. Bez zastanowienia schwyciła za koło, które uruchamiało mechanizm .zamka i przekręciła je, po czym pociągnęła drzwi ku sobie. Jasne światło niemal oślepiło Creeda. 287 Cally prześliznęła się przez drzwi i pociągnęła Creeda za sobą. Znaleźli się w miejscu krańcowo różniącym się od tego, które przed chwilą opuścili. Białe ściany, podłoga pokryta szarymi kafelkami i równie czysta, rząd jarzeniówek oświetlających długi korytarz. — Tu, to co innego — zauważył Creed. — Ale dlaczego tamci przetrzymywani są w tak koszmarnych warunkach? Za tym coś się musi kryć. — I tak chyba jest w istocie. — Co takiego? — To chyba jakaś kara. — Za co? Cally wzruszyła ramionami. — Kto wie? Może kiedyś weszli komuś w drogę. Spojrzał na nią ostro. — Ty coś ukrywasz. — Nie ma czasu na wyjaśnienia, Joe. Musimy się spieszyć. — Zamknęła drzwi za sobą. Creed odwrócił się i utrwalił na zdjęciu metalowe drzwi, po czym pospieszył za dziewczyną, która czekała na niego w połowie korytarza. — To jest tam... — wyszeptała, kiedy podszedł bliżej. — Co? — odpowiedział także szeptem. — Przekonasz się sam. Spojrzał na wskazane przez nią podwójne plastykowe drzwi, przypominające szpitalne. Instynktownie poczuł się nieswojo, a bladość na twarzy Cally zdawała się to uzasadniać. — Nie możesz mi po prostu powiedzieć? — zapytał. — Lepiej, żebyś sam się przekonał. Wtedy może uwierzysz w to, co mówię o tych ludziach. — Ależ wierzę ci, wierzę... — Wejdź tam. Z rezygnacją jej posłuchał. Lekko popchnął jedno skrzydło drzwi. — Wejdź do środka — nalegała Cally. 288 — Ty pierwsza. Westchnęła ciężko i przecisnęła się obok niego. Ruszył za nią. Znaleźli się w małym przedsionku, a przed sobą ujrzeli kolejne drzwi. — Ciekawe. — Tu, gdzie jesteśmy, to coś w rodzaju komory steryli-zacyjnej. Tam jest bardzo chłodno. Kiedy Cally otworzyła drugie drzwi, owiała ich fala zimnego powietrza. Czuł się tak, jakby znalazł się we wnętrzu potężnej lodówki. Znieruchomiał, ale nie z powodu niskiej temperatury. Na środku pokoju stał stalowy stół, podobny do tych, jakie można spotkać w prosektoriach. Na nim leżały białoszare ludzkie zwłoki. W brzuchu nieboszczyka znajdował się wielki podłużny otwór. Głowa trupa zwrócona była w stronę Creeda, a na jego twarzy widniał uśmiech, który może uczyniłby ją sympatyczniejszą, gdyby nie zakrwawiony i poszarpany otwór zamiast oka. Drugie było niebieskie i nieco zamglone. Creed miał wrażenie, że widział już gdzieś taki uśmiech. Ostatecznie upewnił się na widok łysej świecącej czaszki. Czuł, że musi podejść bliżej — bez względu na to czy była to niezdrowa ciekawość, czy też szok. Pochylił się nad zwłokami. Odskoczył tak gwałtownie, że potknął się i zatoczył na białą, pokrytą kafelkami ścianę, po czym osunął na podłogę. Zakrztusił się i prawie zwymiotował. Nie potrafił znieść widoku tego, co znajdowało się we wnętrzu otworu w ciele denata. Chciał zwymiotować, ale treść żołądka uniosła się do gardła i zatrzymała w pół drogi. — Ktoś znajomy? — spytała Cally z przeciwległego rogu pokoju. Nie był w stanie oderwać wzroku od trupa. — Blythe, Antony Blythe. Autor kolumny towarzyskiej w gazecie, dla której pracuję. Nie rozumiem. Jak... on się tutaj znalazł? 19 Creed 289 — Może zrobisz mu zdjęcie. Jej słowa dotarły do niego dopiero po dłuższej chwili. — Robisz... robisz sobie jaja? — zdołał wykrztusić pomiędzy krótkimi, urywanymi oddechami. Podeszła do zesztywniałego ciała. — Przecież zależy ci na interesujących fotografiach. To twój zawód, prawda? — Daj spokój, Cally. Nie w takich okolicznościach. — Wydawało mi się, że każde okoliczności są dobre, kiedy jest okazja na dobrą fotkę. Przecież po to tu jesteś, czyż nie? Wydawało ci się, że jesteś na tropie sensacji. — Jestem tu po to... — Aby sprawdzić, czy mówiłam prawdę. Gdyby się okazało, że tak, to miałbyś znakomity materiał do gazety. Dźwignął się na nogi, ale wciąż miał miękkie kolana i stał niepewnie. — Nie rozumiem — powiedział rozpaczliwie. — Nie mam pojęcia, dlaczego on tu się znalazł i nie wiem, dlaczego rozmawiasz ze mną w taki sposób. Cally skuliła z zimna ramiona i spojrzała gniewnie na Creeda. — Sądziłam, że mogę ci ufać — powiedziała z wyrzutem, ale po chwili jej głos złagodniał i dodała: — Pracowaliście razem, Joe? Czy pracowaliście razem nad tym rewelacyjnym materiałem dziennikarskim? — Cally, przysięgam ci, że nie wiem, jak Blythe się tu znalazł. Nienawidziliśmy się nawzajem... — Słowa ugrzęzły mu w gardle, kiedy spojrzał w kierunku trupa. — Nie mam pojęcia, skąd dowiedział się się o tym miejscu. — Nie mówiłeś o tym nikomu? — Przecież sam dowiedziałem się dopiero wczoraj wieczorem. — Wczoraj wieczorem? Miał wrażenie, jakby to było przed pół wiekiem. Zmusił się, by jeszcze raz spojrzeć na ciało. Boże, dlaczego wypruli mu wnętrzności? — Skąd wiedziałaś, że on tu jest, Cally? — zapytał. — Dotarłam do tego miejsca, kiedy cię szukałam. Po 290 drodze zajrzałam do kilku pomieszczeń po obu stronach korytarza. Nie pytaj mnie dlaczego. Sądzę, że po prostu z ciekawości. Zafrapowało mnie, co trzymają za tymi drzwiami. — Mimo to odszukałaś mnie. Większość kobiet uciekłaby stąd w popłochu. — Zapominasz, że tutaj jest moja matka. Muszę uczynić wszystko, żeby ją wydostać. Nie był pewien, czy może na niej polegać. Zdarzyło się zbyt wiele rzeczy, a jej zaangażowanie w to wszystko wydawało mu się zbyt głębokie. Poza tym pojawiała się w najmniej stosownych momentach, co jednak zawsze potrafiła uzasadnić. Cóż jednak mógł zrobić? Musiał znaleźć Sammy'ego i wydostać go stąd, a ona była jedyną osobą mogącą mu pomóc. — Co teraz robimy? — spytał ponuro. — Są tu inne pokoje... — Nie chcę ich widzieć. — W jednym z nich przechowują wielkie słoje... — To mnie nie interesuje. — W tych słojach... — Proszę, daruj sobie, nie chcę wiedzieć. — Fragmenty ciał... organy wewnętrzne... Jęknął. — Oni je konserwują... Podszedł do drzwi. — Idziesz ze mną? — spytał przez ramię. — Nadal chcesz mi pomagać? — Nie mam wyboru. W progu zatrzymał się i odwrócił. Uniósł aparat fotograficzny do oka. — Spoczywaj w pokoju, Antony. Byłeś strasznym sukinsynem, ale nie zasłużyłeś sobie na to, co cię spotkało. Zrobił zdjęcie. Rozdział 32 Można by sądzić, że widok potwornie pokiereszowanych zwłok Antony'ego Blythe'a zada Creedowi ostateczny cios. Jednak nie wolno zapominać, ile determinacji i samozaparcia wymagało od niego dostanie się do niesławnego grona najlepszych paparazzi. Przez lata zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem, grożono, złorzeczono i czynnie znieważano, a jednak zdołał pokonać wszelkie przeciwności i stał się jednym z najlepszych w branży (co jego koledzy przyznawali nader niechętnie). Rzecz w tym, że Joe Creed posiadał jakąś wewnętrzną siłę, która wyposażyła go w odporność i stanowczość w obliczu wszelkich (prawie) przeciwności. Jak dotąd u Joego Creeda dominowały dwa uczucia, które nie osłabły nawet w wyniku poważnych barier, jakie stanęły na jego drodze. Pierwsze z nich (według hierarchii ważności) to intuicyjne wyczucie wielkiego — naprawdę wielkiego — tematu dla gazety i świadomość licznych splendorów, jakie mogły wiązać się z jego wykorzystaniem, drugie zaś to ojcowski instynkt nakazujący ochronę syna. Teraz do tych emocji dołączyła trzecia — gniew. Creed się wściekł. Bez wątpienia był także przerażony, ale świadectwo potwornej zbrodni popełnionej na koledze (był daleki od uczucia sympatii dla Blythe'a, ale przecież ten facet był członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy, do jasnej cholery!), podsyciło 292 wspomniane wcześniej motywy postępowania Creeda (historia była naprawdę BOMBOWA, a niepokój o Sammy'ego nabrał realnych podstaw). I choć nie był błędnym rycerzem, obrońcą cnót, tym niemniej ruszył do ataku... — Joe, zaczekaj! Cally zamknęła za nimi drzwi i pobiegła za Creedem, który wysforował się naprzód. Dogoniła go i pociągnęła za rękaw. — Co masz zamiar zrobić? — zapytała, mocno ściskając jego łokieć, jakby w obawie, że znów jej umknie. — Odszukam syna i wyprowadzę go stąd. A potem pójdziemy prosto na policję. (Chyba nie wyobrażaliście sobie, że pomimo wściekłości Creed zamierzał samotnie stawić czoło złoczyńcom, prawda?) — Moja mat... — Ona może poczekać! Kiedy ujawnię całą historię prasie i tak ją odzyskasz. — Teraz on złapał ją za ramię. — Mówiłaś, że oni jakoś się nazywają. Jak to było? Upadłe Anioły? Czciciele Demonów, czyż nie tak mówiłaś? No więc, po tym co zrobili Blythe'owi, wierzę ci. Wierzę we wszystko, co mi powidziałaś. Jednak nie potrafię uwierzyć w to, co widziałem na własne oczy — w tę kobietę, Laurę, która zmieniła swoje kształty, aby w końcu stać się obrzydliwą galaretą; w brata bliźniaka Drakuli, który paluchem wywiercił mi dziurę w piersi i fruwał w powietrzu na wysokości moich kuchennych okien. W to nie wierzę. Tak samo, jak nie wierzę w łóżko pełne pająków, które kąsały mnie w nocy, ani w wędrujące po parku drzewa, ani w windy, które mają własną wolę — no wiesz, w te wszystkie rzeczy, które nie zdarzają się ot tak, na co dzień. Ale bardzo chciałbym wiedzieć, jak to się robi, Cally. To były tylko złudzenia, prawda? Jak oni sprawili, bo to ich robota, że wyobrażałem sobie takie rzeczy? Wiem, że dałaś 293 mi jakiś narkotyk, który spowodował, że nieco zbzikowa-łem, ale przecież udało ci się to tylko raz. Jak oni spowodowali, że wymyśliłem to wszystko? — Ty tego nie wymyśliłeś. To zdarzyło się naprawdę. Odepchnął ją. — Och, odpieprz się. Stanęli twarzą w twarz. Creed pobladł ze złości (i częściowo ze strachu), a wyraz twarzy Cally zdradzał szczere pragnienie przekonania go. — Posłuchaj — powiedziała, przysunąwszy się do niego i delikatnie położywszy dłoń na jego piersi. — Wiem, że to wszystko wydaje ci się niemożliwe, ale to prawda. Jest pewien sposób, za pomocą którego będziesz mógł sam się o tym przekonać. Mój Boże, pomyślał, ona chyba jest szczera. — Aparat fotograficzny nigdy nie kłamie, prawda? — ciągnęła. — Jasne, że kłamie jak cholera. Fotografia może powiedzieć dokładnie to, co zaplanujesz. Naturalnie pod warunkiem, że zabierze się do tego fachowiec. — Dobrze, ale ciebie aparat nie okłamie. — Nie wiem, do czego zmierzasz? — Czy możesz robić zdjęcia bez użycia lampy błyskowej? — Tutaj? Jasne, pod warunkiem, że będzie dostateczne oświetlenie. Mam odpowiednio czuły film i mógłbym spróbować. Zdjęcia z pewnością nie będą rewelacyjne, ale przypuszczalnie nadawałyby się do wykorzystania. — Na dzisiejszym balu zdarzy się coś, co wyda ci się nieprawdopodobne. Mimo iż zobaczysz na własne oczy, nie będziesz chciał w to uwierzyć. Spróbuj utrwalić to na filmie. — Delikatnie pociągnęła go za poły kurtki. — Znajdę jakieś miejsce, gdzie będziesz mógł się ukryć. Musisz być ostrożny, aby cię nikt nie zauważył. Podniecenie zaczęło brać górę nad gniewem i strachem. To, co przed chwilą usłyszał, było propozycją nie do odrzucenia. — Będziesz wreszcie miał zdjęcie, które zamieszczą gazety na całym świecie, Joe. 294 Nie sposób odmówić. — Zdradź, co to będzie — powiedział. — Nie mogę. Sam się przekonasz. Zobaczysz coś, w co do końca nie będziesz mógł uwierzyć. Ale masz aparat. — Dobra. Udało ci się rozbudzić moją ciekawość. A co z Sammym? Muszę go odnaleźć. — Ja się tym zajmę. Wszyscy skoncentrują się na tym, co ujrzą w sali balowej, a ja niepostrzeżenie wymknę się i przeszukam budynek. Jak tylko go znajdę, przyprowadzę do ciebie i wyniesiemy się stąd. — Mówiąc kiwała głową dla potwierdzenia własnych słów. — Masz rację, mojej matce nic nie grozi. Odzyskam ją, gdy ujawnione zostaną wszystkie ciemne sprawki ludzi, którzy prowadzą ten dom. Pomożesz mi w tym, prawda? Wziął głęboki oddech. — W porządku. A skoro już tu jesteśmy, powiedz mi, gdzie oni przechowują zakonserwowane ludzkie organy? Miejsce świetnie nadawało się do obserwacji. Cally zaprowadziła go na pogrążony w mroku balkon znajdujący się nad salą balową, gdzie nie docierało już światło kryształowych kinkietów dolnej kondygnacji. Na tym samym poziomie, w pewnej odległości od miejsca, w którym ukrywał się Creed, znajdowała się galeria minst-reli. Jedynie malutkie lampki oświetlające nuty i płynąca z góry barokowa muzyka świadczyły o obecności kwartetu. Creed nie był pewien, kto skomponował wykonywany utwór, jako że jego wiadomości z tej dziedziny nie były duże. Ktokolwiek by to był, przewróciłby się pewnie w grobie, gdyby wiedział, w jakich oklicznościach grana jest jego muzyka. Patrzył na tańczących gawota (lub coś, co go przypominało) i przeklinał w duchu, ponieważ wszyscy mieli na twarzach maski. Niektóre z nich były niezwykłe. Niemniej zdjęcia, choć technicznie powinny być w porządku, nie 295 przedstawiałyby żadnej wartości. Miał nadzieję, że później odsłonią twarze. Kończył się jeden utwór i zaczynał następny, a taneczne pary sunęły po parkiecie, przybierając wystudiowane figury i pozy. Większość gości miała na sobie osiemnastowieczne stroje, jedynie kilku mężczyzn ubranych było w wizytowe garnitury, a ich partnerki — w eleganckie kreacje według najnowszej mody. Jednak wszyscy mieli na twarzach maski, zakrywające mniejszą lub większą część głowy. Wiele spośród nich przedstawiało karykaturalne wizerunki zwierząt, często bardzo egzotycznych lub zgoła nie istniejących węży, jaszczurów, smoków i gryfów. Inne wzorowane były na mitologicznych demonach. Dzięki teleobiektywowi Creed mógł obejrzeć je w zbliżeniu i musiał przyznać, że niektóre z nich były niesamowite i bardzo starannie wykonane. Zauważył też, że jedni goście są w szczególny sposób wyróżniani przez drugich — okazywano im przesadny, niemal groteskowy szacunek i poważanie. A jednak ich stroje — luźne szaty, tuniki lub, w kilku przypadkach, przepaski na biodrach — wydawały się znoszone i w podłym gatunku, a same stwory (charakteryzacja była tak wspaniała, że trudno myśleć o nich jak o ludziach) robiły wrażenie zmęczonych, jakby taniec sprawiał im zbyt wielki wysiłek. Powoli przesuwali się, niepewnie powłócząc nogami. Jeden z nich, prawie nagi, miał na głowie koguci dziób i grzebień oraz pozbawioną blasku koronę, a z tyłu ciągnął się za nim ogon przypominający węża. Pierś zdobiły mu metalowe amulety, a w ręku trzymał bicz. Inny przypominał pawia z rozpostartym ogonem, choć z oślą, nienaturalnie wydłużoną twarzą. Kolejny, w długiej, poszarpanej i brudnej szacie miał na plecach postrzępione skrzydła i przypominałby sponiewieranego anioła, gdyby nie upiorna maska zakrywająca twarz i wijący się w jego dłoni wąż. Uwagę Creeda przyciągnęła postać z długimi rogami, głową ozdobioną koroną, wielkimi owłosionymi uszami, kozim pyskiem 296 i postrzępioną bródką. Kończyny stwora były nienaturalnie cienkie, a na jego lewym nadgarstku siedział wypchany sokół. Siwowłosa kobieta o twarzy zatroskanej i pooranej zmarszczkami, jakby na jej zgarbionych barkach spoczywały wszystkie problemy współczesnego świata, kuśtykała wśród tancerzy. Jakby to nie wystarczało, połowa jej ciała była wymalowana na niebiesko. Kolejna postać, przypominająca cyklopa — o jednym oku pośrodku twarzy oraz ręce wyrastającej z klatki piersiowej i trzeciej nodze, umieszczonej na plecach — była pokryta metalicznymi piórami. Creed potrząsnął głową z dezaprobatą. Tylko im się wydaje, że przypominają demony, według niego sprawiali wrażenie bandy wariatów w idiotycznych strojach. Był znużony i znudzony. Gdy widziało się jednego diabła to tak, jakby widziało się już wszystkich, pomyślał i usadowił się wygodniej na podłodze balkonu, opierając się plecami o filar. O co Cally chodziło? Chryste, na dorocznym konkursie alternatywnej Miss World zdarzało mu się widzieć bardziej oryginalne przebrania. Zastanawiał się, czy odszukała Sammy'ego. Nie było jej ponad godzinę. Rozgrywający się na jego oczach spektakl przestał go bawić. Zarówno w atmosferze zabawy, jak i w zachowaniu jej uczestników dostrzegał napięcie i tajemniczy niepokój. Coś wisiało w powietrzu. Uznał, że nie zostanie tu dłużej. Jeszcze dziesięć minut i pójdzie na poszukiwanie syna. Znajdzie go, nawet gdyby musiał zajrzeć do wszystkich pokoi w tym cholernym wielkim domu. Miał już tego serdecznie dość. Sprawdził, ile pozostało mu jeszcze zdjęć na wypadek, gdyby rzeczywiście miało zdarzyć się coś zaskakującego i rzucił okiem na salę. Zauważył osobę, której przedtem nie było. Mój Boże, ten wielki facet jest strasznym chamem, pewnie wskutek ilości wypitego alkoholu. Pozostali goście starali się schodzić mu 297 z drogi, w przeciwnym wypadku byli brutalnie odpychani. Co jakiś czas przystawał i rozglądał się bacznie po sali, okręcając głowę wraz z tułowiem, tak jakby pod luźną marynarką nosił ortopedyczny gorset. Creed zastanawiał się, kogo ten człowiek mu przypomina. Jego strój nie był wyszukany w porównaniu z innymi, a tania maska przedstawiała Frankensteina. Creed ciągle miał wątpliwości, czy Lily Neverless właśnie o to chodziło. Co prawda świat artystyczny wręcz kocha wszelkie ekscentryczne pomysły. Aha! Właśnie Frankenstein zderzył się z eleganckim mężczyzną we fraku i haftowanej kamizelce, który zamiast przypudrowanej peruki miał na głowie maskę przypominającą yorkshire-teriera. Nawet zachował się jak pies, gdyż warknął na nieuważnego Frankensteina i machnął łapą (przepraszam, ręką). Creed wycelował teleobiektyw i zrobił zdjęcie. Nadzieja, że zdarzy się coś niezwykłego, prysnęła z chwilą, gdy brutal odwrócił się i odszedł, depcząc po stopach jakiejś kobiety. Krzyknęła z bólu, a jej towarzysz w koszmarnej masce skłonił się przepraszająco w kierunku Frankensteina, po czym odprowadził kuśtykającą partnerkę na bok. Creed stracił cierpliwość i zaczął pakować nikona do przepastnej kieszeni. Był zdenerwowany i przejęty nieznanym losem syna, by tkwić tak bez końca. Czas ruszać na poszukiwanie Sammy'ego, a w razie niepowodzenia, jak najszybciej sprowadzić policję. W końcu za to dostają pieniądze. Muzyka gwałtownie umilkła w chwili, gdy Creed wstawał. Zrobiło się cicho, umilkły rozmowy, choć słychać jeszcze było pojedyncze szepty. Nikt się nie śmiał, nie poruszał, patrząc w jednym kierunku. W rogu sali znajdowały się półkoliste schody, które wiodły do kilku łukowatych wejść przesłoniętych kotarami. Przed jednym z nich stała samotna, posępna postać — Nicholas Mallik. Miał na sobie kostium, jaki noszono w osiemnastym 298 wieku, ale w przeciwieństwie do pozostałych całkowicie czarny, z wyjątkiem złotych wstążek zdobiących tunikę i kamizelkę oraz białej peruki. Nawet muślinowy szal związany pod brodą oraz pończochy i buty z ozdobnymi klamrami były czarne. Gdyby nie twarz poorana głębokimi zmarszczkami wyglądałby niesamowicie elegancko. Niestety, wyglądał tylko niesamowicie. Dlaczego jest bez maski? — zastanawiał się Creed. Kiedy ma się taką gębę, maska w zasadzie jest niepotrzebna, ale dlaczego łamał konwencję przyjętą na balu? Wtem ktoś z tłumu wyszeptał imię, a było tak cicho, iż szept rozniósł się po całej sali. Ktoś inny je powtórzył, tym razem nieco głośniej. Po chwili przekazywano je z ust do ust głosami przytłumionymi, pełnymi nabożnego lęku. — Belial. Wszyscy padli na kolana i pochylili głowy. Creed zamrugał oczami. Potrząsnął głową z niedowierzaniem. Kim jest ten człowiek, przed którym wszyscy biją pokłony? Czy w ten sposób okazują mu szacunek, czy strach? Dlaczego nazywają go Belial? A więc to nie jest Nicholas Mallik. Nareszcie ma pewność, że wielokrotny morderca nie powstał z martwych! Creed uśmiechnął się ponuro. Mimo iż bronił się przed zaakceptowaniem wersji o cudownym wskrzeszeniu Mallika, to przecież był bliski uwierzenia w nią! Cholera! Musiał przyznać, że widowisko, które obserwował, było niecodzienne. Tak jak wcześniej podejrzewał, było to jakieś idiotyczne zgromadzenie ąuasi-religijne. Chociaż biorąc pod uwagę stroje gości oraz zawartość piwnic, trudno doszukać się czegoś wspólnego z jakąkolwiek religią. Przeciwnie. Creed wyjął z kieszeni aparat fotograficzny, mając nadzieję, że wreszcie nastąpi gremialne zdejmowanie masek i uda mu się uchwycić kilka znanych twarzy. Czeka go sława i pieniądze! Będzie mógł podyktować swoje warunki. Ustawił zbliżenie twarzy faceta nazywanego Belial (imię 299 wydawało mu się znajome, lecz nie miał pojęcia skąd) i zadrżał. Chryste, ależ ten gość ma złą gębę. Po raz drugi Creed miał okazję przyjrzeć się głęboko osadzonym oczom i zauważył, że są czarne jak smoła piekielna. Choć kiedy patrzył na nie poprzednio, wydawały mu się bladoszare. Mężczyzna spojrzał na wszystkich z góry wzrokiem domagającym się bezwarunkowego podporządkowania. Creed drgnął, gdyż wydawało się, że oczy mężczyzny w czerni napotkały jego wzrok. Powstrzymał oddech, przygryzł wargi i jeszcze bardziej przylgnął do podłogi. To niemożliwe, żeby go zauważył — na balkonie panował głęboki mrok, a ozdobna balustrada dodatkowo go maskowała. A jednak, na ułamek sekundy — nie dłużej — doświadczył takiego samego uczucia jak wtedy, gdy ich spojrzenia spotkały się po raz pierwszy na cmentarzu. Tym razem wzrok tamtego był przeszywający jak nagłe porażenie prądem. Creed na chwilę otępiał pod wpływem przenikliwego spojrzenia czarnych oczu. Jednakże nie wydarzyło się nic, co potwierdzałoby, iż został zdemaskowany. Z sali nie dobiegał żaden alarmujący głos. Ostrożnie wycelował obiektyw aparatu i zrobił zdjęcie. Zauważył, że w celowniku zapaliła się dioda sygnalizująca pogarszanie się warunków ekspozycji. W sali balowej przygasło światło i Creed musiał poprawić ustawienie przesłony, zanim zdołał wykonać kolejne dwa zdjęcia. Belial przemówił i choć nie podnosił głosu, nawet na balkonie Creed doskonale słyszał każde słowo. — Są wśród was sceptycy — zaczął, jakby chciał upomnieć wszystkich obecnych, nie wyłączając Creeda. — Tacy, którzy mimo dowodów, wciąż nie wierzą w odwieczną moc. Tacy, którzy ulegli zepsuciu współczesnego świata, a ich umysły zostały stępione przez materialistyczny realizm i niesione przezeń wartości. Wasza wiara skurczyła się na skutek ateizmu, a wasze zmysły przesycone są fałszywymi obrazami celuloidowych fantasmagorii i kłamstwami. 300 Skończony dureń, pomyślał Creed. — Jeśli wasze umysły są tak ograniczone, że nie pojmują starożytnych tajemnic i filozofii, traktując je jedynie jak rozrywkę lub niegodne głębszego zainteresowania abstrakcje, to nie ma dla was miejsca wśród nas. Pragnę wam jeszcze przypomnieć, że jeśli nie wierzycie w Boga, to nie możecie uwierzyć w anty-Boga. Każdy z was, w taki czy inny sposób, doświadczył wpływu tajemniczych mocy i odniósł z tego tytułu korzyści. Lecz mimo to są między wami tacy, których to wciąż nie przekonuje. Są też tacy, którzy obawiają się, że siły Wyklętych Aniołów i Archaniołów słabną oraz sądzą, że wszechobecny sceptycyzm wobec mocy ciemności rozproszył i osłabił ich działanie. Creed cmoknął cicho. Jeśli dobrze zrozumiał, to facet użalał się, iż nikt już nie wierzy w duchy, upiory i tym podobne bzdury, które dla nie oświeconej większości stały się wyłącznie atrybutami rozrywki. Może coś w tym jest. — Dzisiejszego wieczoru wasza wiara zostanie odbudowana i wzmocniona na kolejne millenium, podczas którego porządkiem wszechrzeczy będzie znowu chaos, a zastępy piekielnych hierarchów będą nawiedzać Ziemię. Wy, uczniowie szatana, pójdziecie za nami i opromieni was nasza chwała. Ktoś zaczai bić brawo, początkowo nieśmiało, jak gdyby z zakłopotaniem, lecz po chwili dołączyli do niego inni i wkrótce cała sala huczała od oklasków. Mówca podniósł rękę, by uciszyć zebranych, a Creed wycelował obiektyw aparatu w jego stronę. Uniesiona jakby w hitlerowskim pozdrowieniu ręka powinna ucieszyć tych, którzy układają podpisy pod prasowymi fotografiami. Mówca ciągnął nie podnosząc głosu. — Dzisiejszego wieczoru świadkiem działania mocy będzie również ktoś spoza naszego grona... Wśród zebranych w sali rozległ się szmer zaniepokojenia. — ...obcy, który uosabia zgniliznę i cynizm tych czasów. 301 Ktoś, kto celowo znalazł się wśród nas. Jego obecność zapewni nam bezstronne świadectwo naszejwszechmocy. Creed uniósł głowę znad wizjera nikona i spojrzał w kierunku mówcy, po czym ponownie przytknął oko do aparatu. Ujrzał zniszczoną twarz i wąskie usta wykrzywione w brzydkim uśmiechu. Spojrzenie mężczyzny powędrowało ponad głowami zebranych, podczas gdy Creed dostrajał ostrość obrazu. Boże, ta twarz uosabia zło w najczystszej postaci. To fantastyczne. Creed nacisnął spust migawki. W tej samej chwili, jak gdyby na sygnał, fotografowany mężczyzna spojrzał prosto w obiektyw. Creeda ogarnęła panika. Z przerażenia zamknął oczy. Miał wrażenie, jakby ktoś ostrym narzędziem skrobał ściany jego mózgu. Skulił się ze strachu i wydał cichy okrzyk. Po chwili zmusił się do ponownego spojrzenia w dół na salę balową. Wszystkie zamaskowane twarze skierowane były w jego stronę, a mężczyzna w czerni, Belial, wskazywał go palcem. Creed podniósł się niezdarnie, a aparat fotograficzny wypadł mu z rąk i zawisł na przewieszonym przez szyję pasku, zapomniany, nagle nieważny. Lęk przysłonił mu wszystko, nawet myśl o ratowaniu Sammy'ego. Uciekać, uciekać, uciekać... Obrócił się na pięcie. I zamarł w bezruchu. Maska szakala szczerzyła na niego zęby. Cally trzymała Sammy'ego za rękę. Creed próbował wymówić imię syna, ale strach odebrał mu mowę. Cally zdejmowała z twarzy maskę. Ale to wcale nie była Cally. To była ciemnowłosa kobieta o imieniu Laura. Też się uśmiechała. Zupełnie tak jak szaleniec na dole. I w tej chwili Creed zdał sobie sprawę, że jej przednie zęby były lekko skrzywione, zupełnie jak zęby Cally. Rozdział 33 Obcisła, ozdobiona cekinami suknia była zupełnie taka sama jak ta, którą miała na sobie Cally, choć szczelniej wypełniona przez krągłości Laury. Owionęła go fala mocnej woni piżma i uświadomił sobie, że czuł już ten zapach tego wieczoru, choć znacznie subtelniej szy, kiedy Cally wróciła po niego do magazynku, w którym się ukrywał. Jak gdyby chcąc potwierdzić przypuszczenia, a jednocześnie zakpić z niego, Laura na moment przeistoczyła się w Cally. Creed poczuł, że kręci mu się w głowie i uginają się pod nim nogi. Z wielkim wysiłkiem zapanował nad słabością. Znalazł się w zbyt wielkich opałach, by móc pozwolić sobie na omdlenie. Spojrzał na syna. Miał wrażenie, że Sammy nie zdaje sobie sprawy, co się dzieje wokół niego. Jego oczy były zasnute mgłą. Wciąż miał na sobie szkolny mundurek z przekrzywionym, rozluźnionym krawatem i rozpiętym kołnierzykiem koszuli. Nic nie wskazywało na to, aby doznał jakichś krzywd. Z pewnością odurzono go narkotykiem. — Sam...? 303 Chłopiec zamrugał powiekami, lecz nie odpowiedział. Zmarszczył czoło, próbując zrozumieć sytuację, w której się znalazł. Kobieta uśmiechała się szyderczo. — Czekają na ciebie na dole — poinformowała Creeda. Jedną ręką chwyciła chłopca za kołnierz mundurka i bez najmniejszego wysiłku go uniosła. Sammy zwisał bezwładnie, a ona zaczęła go obwąchiwać, wciąż obserwując Creeda. Creed, jak nigdy dotąd, zareagował natychmiast. Skoczył synowi na ratunek i złapał go w locie, niczym koszykarz zbierający wysokie podanie. Chłopiec wyrwany z rąk kobiety natychmiast przywarł do jego piersi. Creed, trzymając go mocno rzucił się do ucieczki. W panice zaczął biec w kierunku orkiestry, przewracając pulpity i tratując muzyków. Hałasowi upadających instrumentów towarzyszyły jęki poturbowanych ludzi. Potknął się i przewrócił, a podnosząc się rozdawał na oślep ciosy i kopniaki. Jeden z muzyków zaatakował Creeda, rzucając się na niego z zakrzywionymi palcami. Fotoreporter zadał mu mocny cios kolanem prosto w szczękę, aż runął na podłogę z okrzykiem bólu i przegryzionym językiem. Creed wziął Sammy'ego w ramiona, niosąc go jak niemowlę. Przewracając wszystko, co stało mu na drodze i kopiąc leżące ciała, ruszył chwiejnie w kierunku schodów. Zejście nie było łatwe — Sammy rzeczywiście powinien mniej opychać się hamburgerami i koktajlami mlecznymi — dwukrotnie się pośliznął i tylko cudem udało mu się utrzymać równowagę. Dotarł do miejsca, w którym schody zakręcały i dopiero wtedy uświadomił sobie, że wiodą go wprost do sali balowej. Co gorsza, szedł mu na spotkanie ten cholerny wariat w przebraniu Frankensteina. Wszystko wskazywało na to, że wieczór nie będzie należał do najprzyjemniejszych. — Zejdź mi z drogi! — ostrzegł Creed, cofając się o krok, a potem następny. Ta scena była rodem z sennego 304 koszmaru — najgorszego horroru. Chociaż facet nie był aż tak przerażający jak Boris Karloff w filmowej wersji Frankensteina, to jednak był duży i wyglądał groźnie. — Jak podejdziesz bliżej, to wybiję ci wszystkie zęby — zagroził ponownie Creed. A brzmiało to bardzo serio. Jednak olbrzym parł naprzód. Creed zrobił krok w jego kierunku, ale zmienił zamiar i zawrócił. Natychmiast jednak zatrzymał się, widząc schodzącą z góry Laurę. Tak naprawdę nie szła, lecz sunęła płynnie, zmieniając po drodze kształt, rozchlapując kawałki galaretowatej substancji, w którą przemieniło się jej ciało. To, co mogło uchodzić za jej twarz, zdawało się uśmiechać szyderczo. — Och... — Tylko tyle był w stanie powiedzieć. Znowu obrócił się i stanął na półpiętrze, zastanawiając się, co robić. Sammy drgnął niespokojnie. — Dzisiaj nie ma lekcji, mamo — wymamrotał w narkotycznym śnie, po czym przytulił się do piersi ojca. Creed miał przed sobą następującą alternatywę: gdyby zdecydował się wchodzić po schodach, ogarnęłaby ich szybko rosnąca galaretowata masa; gdyby zaś zdecydował się ruszyć w dół, zmiażdżyłby ich nacierający osiłek w masce Frankensteina. Żadna z opcji nie wydawała mu się szczególnie atrakcyjna. Cholera. Zrobił dwa szybkie kroki w stronę wchodzącego po schodach mężczyzny i kurczowo przytrzymując Sammy'ego, skoczył nogami do przodu. Przy odrobinie szczęścia miał nadzieję trafić tamtego we właściwe miejsce. W momencie kiedy wszyscy trzej runęli w dół schodów i wylądowali u ich podnóża, Creed usłyszał głośny trzask łamanych kości olbrzyma. Nikt nie byłby w stanie przeżyć takiego upadku, ale, ku zdziwieniu Creeda, poszkodowany próbował się unieść, głośno krzycząc i bezładnie wymachując rękami. Miał złamany kręgosłup, a głowa wisiała mu na piersi pod dziwnym kątem. Wielkimi, pokrytymi bliznami 20 — Creed 305 dłońmi schwycił ją i przekręcił tak, aby móc ujrzeć Creeda, a następnie pogroził mu pięścią. W tej samej chwili Creeda i Sammy'ego dopadli inni. Wyrwano mu chłopca z ramion, a jego postawiono na nogi. Wszelki opór nie miał sensu, ale Creed bronił się, rozdając na oślep kuksańce. Po krótkiej szamotaninie, której towarzyszyły głośne przekleństwa, został unieruchomiony. Ujrzał przed sobą postać tęgiej recepcjonistki, w jasnoniebieskim fartuchu i narzuconej różowej kamizelce, z groźnym wyrazem twarzy. Dwóch umięśnionych facetów w podobnych błękitnych kitlach złapało go pod ręce. — Puszczajcie mnie! — krzyczał Creed. — Nawet nie macie pojęcia, w jakich znaleźliście się tarapatach. Recepcjonistka parsknęła zniecierpliwiona: — To ty jesteś w tarapatach. Wiedzieliśmy, że wrócisz. Jesteś głupszy, niż wskazywałby na to twój wygląd. Creed zgodził się z nią w duchu. Był naprawdę głupi. Dlaczego nie dał drapaka, kiedy miał jeszcze szansę. Rozejrzał się w poszukiwaniu Sammy'ego. Chłopak ocknął się z odrętwienia i stał na chwiejnych nogach, podtrzymywany przez mężczyznę w białej jedwabnej marynarce od Armaniego i wzorzystej kolorowej kamizelce, w masce szakala na głowie. Sammy starał się mrugać oczami, lecz jego powieki były wciąż ciężkie, jakby nie mógł otrząsnąć się ze snu. — Tato...? — wymamrotał, ujrzawszy Creeda trzymanego przez dwóch barczystych sanitariuszy. — Wszystko w porządku, Sam. Wkrótce będzie tu policja. Na pewno odwiozą nas do domu. Pewność w głosie Creeda sprawiła, że wśród gości rozległ się niespokojny pomruk. — Bardzo wątpię. — Głos pochodził z odległego końca sali, ale brzmiał głośno i groźnie. Tłum rozstąpił się, jak fale Morza Czerwonego i ukazał człowieka w czerni, który podawał się za Nicholasa Mallika. — Przyprowadzić ich do mnie. 306 Dwaj sanitariusze pociągnęli go w tamtym kierunku, a facet z głową szakala podążył za nimi prowadząc półprzytomnego chłopca. — Wielu osobom mówiłem, dokąd idę! — krzyknął Creed, wciąż usiłując stawiać opór. — Na przykład ludziom z mojej gazety! — Nikt nie wie, że tu jesteś. — Stanowczy głos Mallika wyrażał niczym nie zmąconą pewność siebie. Ktoś w tłumie zachichotał, inny wybuchnął głośnym śmiechem. Kiedy go prowadzono, dziwne i niesamowite maski zwracały się w jego stronę. Niektóre z nich, wykonane z niezwykłym kunsztem, wydawały się żyć i reagować. Mężczyzna z dziobem zamiast nosa i w kogucim grzebieniu na głowie szturchnął Creeda trzymanym w ręku biczem. Fotoreporter podskoczył i chciał wymierzyć kopniaka prosto w gruby brzuch, ale sanitariusze go powstrzymali. Zastanawiał się, czy jednak nie odniósł poważniejszych obrażeń wskutek upadku ze schodów; widział otaczających go ludzi jak przez mgłę. Ukryte pod maskami oczy wpatrywały się w niego uporczywie; inne, wyraźnie sztuczne, wytrzeszczone z szyderczym i złośliwym wyrazem, a wszystkie tryumfujące na widok zgnębionego Creeda. Czarownica o ciele pomalowanym na niebiesko wspięła się na palcach i wybuchnęła chrapliwym śmiechem prosto w jego twarz. Creed odwrócił głowę, gdyż poczuł z jej ust potworny odór. Udało mu się obejrzeć przez ramię i zobaczył Sammy'ego podążającego tuż za nim, z wyrazem otępienia na twarzy. — Nie martw się, Sammy! — zawołał do niego, choć tym razem już nie tak pewnie jak poprzednio. — Na pewno... W tym momencie zderzył się z czymś. Creed odwrócił głowę i ujrzał przebierańca w stroju zaniedbanego psa. Potężne kły pojawiły się niebezpiecznie blisko twarzy. Creed niemal stracił oddech, kiedy poczuł koszmarny odór z psiego pyska. Ten facet też nie był od dawna u dentysty. Przez 307 krótką chwilę Creed miał wrażenie, że naprawdę go ugryzie, ale jeden z sanitariuszy uderzył psią gębę prosto w nos. Człowiek-wilk zaskowytał żałośnie jak — a jakżeby inaczej — skarcony pies. Creed przerzucał wzrok z jednego sanitariusza na drugiego. — To są żarty, prawda? Bez słowa i śladu najmniejszej emocji na twarzach zmusili go, aby ruszył dalej. Zachowywali się jak faceci, którzy po prostu wykonują swoją robotę, niczym dwaj dzielni niemieccy chłopcy, Heinrich i Hermann, w czasie wojny. Popchnęli go mocno w kierunku niewielkich schodów, u szczytu których cierpliwie czekał Nicholas Mallik. Creed upadł ciężko na podłogę, ale — pod wpływem strachu, a może emocji — natychmiast się podniósł. — Podam was do sądu! — wykrzyknął. — Robicie poważny błąd! — Nie, to ty zrobiłeś błąd — padła łagodna odpowiedź. Tak, pomyślał Creed, zaufałem dziewczynie. Dałem się nabrać. — Na swoje nieszczęście wtrąciłeś się do spraw, które przerastają twoje możliwości pojmowania. — Mallik zrobił krok w jego kierunku, a Creed natychmiast cofnął się o dwa. Ściana mięśni w bladoniebieskich kitlach uniemożliwiła dalszą ucieczkę. Skrzywił się, obserwując z bliska poorane zmarszczkami oblicze, na którym malowało się zło w najczystszej postaci. Zło i starość. Ten facet mógł mieć na oko i tysiąc lat. — Posłuchaj, nie obchodzi mnie to, czym się zajmujecie — ciągnął Creed, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo przeraża go badawcze spojrzenie mężczyzny w czerni. — Przecież oddałem już zdjęcia, o które wam chodziło. Czego jeszcze ode mnie chcecie? Ja tylko pstrykam fotki, nic poza tym mnie nie interesuje. Zresztą, co ja takiego widziałem? Na pogrzebie zrobiłem zdjęcie facetowi wyraźnie przygnębionemu po stracie drogiej Lily Neverless. Wielka rzecz. Kogo to, do diabła, obchodzi? 308 — Widziałeś za dużo. A twoja dzisiejsza obecność tutaj mogłaby w przyszłości sprowadzić na nas kłopoty. Creedowi zdecydowanie nie podobał się sposób, w jaki Mallik się uśmiechał. — Stwierdziłem, że zorganizowaliście elegancki bal maskowy. Co w tym szczególnego? — Ale zrobiłeś wycieczkę po całym budynku i ujrzałeś znacznie więcej, niż powinieneś. Na przykład byłeś w pomieszczeniach znajdujących się w piwnicach. Powiedz mi, jakie są twoje wrażenia? Mógł odpowiedzieć coś dowcipnego, na przykład, że powinni zafundować sobie lepsze oświetlenie, ale poczuł, że humor opuścił go chyba na dobre. W ustach zrobiło mu się sucho i miał ściśnięte gardło. Boże, bał się jak diabli. Co oni zrobią z nim i z Sammym? — Nic nie mówisz? Strach cię obleciał? Więc nareszcie widać twoje prawdziwe oblicze. — Mallik podniósł głowę i zwrócił się do zebranych gości. — Ten człowiek... — nawet wyciągnięty w oskarżycielskim geście palec był obleczony pomarszczoną skórą — ...ten głupiec, niedowiarek, jest reprezentantem — nie, jest uosobieniem współczesnego społeczeństwa parweniuszy. Społeczeństwa, które odrzuca tradycję i prawdę starożytnych wierzeń. Społeczeństwa, które wyśmiewa prastare źródła wiedzy, a zastępuje je własnymi mitycznymi tworami. Krztusił się i gniewnie wykrzykiwał poszczególne słowa. — Prawdziwi bogowie piekieł są lekceważeni przez fałszywych diabłów, którzy mają noże zamiast palców, idiotyczne maski na twarzach albo są fizycznie zdeformowani. To są fałszywe niby-demony, które sieją zniszczenia, uzbrojone w ostrza, tasaki lub w najlepszym razie piły łańcuchowe, nie mają zaś mocy szatańskiej. Podczas gdy my... — zaakcentował słowo — ...MY... popadamy w niepamięć za sprawą jakiejś mody na nowy typ zła. Creed z niedowierzaniem pokręcił głową. Widać było, że 309 facet wyraźnie nie znosi Freddy'ego Kruegera* i jego kumpli. Głos Mallika znowu przycichł. — Zdarzało się nawet, że podglądano nas i przetwarzano w rzekome potwory, które następnie pokazywano ku uciesze prymitywnej gawiedzi. Wskutek tej głupoty nasze siły bliskie są wyczerpania. Nasze przewodnictwo jest pomniejszone przez powszechne hołdowanie kaprysom i cynizm. Nasze zwierzchnictwo stanęło w obliczu zagrożenia. Ale ten proces degradacji ma się ku końcowi. A stanie się to dzisiaj. A on... — tu ponownie wskazał palcem Creeda — będzie świadkiem powrotu naszej potęgi. Ten cynik uwierzy w nasze odrodzenie. Wydawało się, że pomysł spodobał się wszystkim zgromadzonym. Rozległy się brawa i wiwaty. Creed chciał coś powiedzieć, ale Mallik spojrzał na niego przenikliwym wzrokiem, tak że reporter poczuł, że słabnie i nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Gdyby sanitariusze nie podtrzymywali go, na pewno osunąłby się na podłogę. Potrząsnął głową, by uwolnić się od hipnotycznego wpływu. — Kim... kim jesteś? — wyjąkał. — Kim jesteś naprawdę? — Przecież mnie znasz — odparł tamten. — W poprzednim wcieleniu nazywałem się Nicholas Mallik. Teraz mówią na mnie Paramount. Przynajmniej na tym świecie. — A więc nie powiesili cię? Udało ci się wykręcić? — Nie bądź śmieszny. Oczywiście, że mnie powiesili i muszę ci powiedzieć, że było to bardzo nieprzyjemne doświadczenie. — Sięgnął dłonią do jedwabnej apaszki, którą miał na szyi i rozluźnił ją. — Zobacz sam. Creed spojrzał i drgnął na widok paskudnych blizn, które powstały wskutek otarcia liną. Chociaż z pewnością — Freddy Krueger — bohater filmu grozy „Koszmar z ulicy Wieżowej" 310 nie były świeże, na skórze wyraźnie widać było duże wgłębienie o różowofioletowym zabarwieniu. — Udało ci się wyjść z tego żywym? — Oczywiście, że nie — powiedział zniecierpliwiony. — Ale później ocalałem. Creed skinął głową ze zrozumieniem. Po czym powiedział: — Nie rozumiem. — Zrozumiesz. Za chwilę. Mallik alias Belial, alias Paramount odwrócił się w stronę zwieńczonych łukiem drzwi na szczycie schodów, a wśród zebranych ponownie zapadła cisza. Mężczyzna w czerni zaanonsował: — Bliss. Drzwi otworzyły się powoli i pojawił się w nich sobowtór Nosferatu. Creed przypatrywał się z niedowierzaniem. Bliss? Ten czubek nazywa się Bliss *? Bliss prowadził za rękę kobietę. Miała na sobie wspaniałą różową balową suknię z mnóstwem koronek i falbanek, a na rękach długie rękawiczki. Choć osłoniła ramiona, pomarszczona szyja i dekolt usiany wątrobowymi plamami bezlitośnie zdradzały jej wiek. Podeszła do szczytu schodów i, trzęsąc się ze starości, niczym królowa rozejrzała się po tłumie zgromadzonych. Następnie zaczęła niezdarnie i powoli schodzić, potykając się i zataczając. Gdyby nie Bliss z pewnością runęłaby jak długa. Kobieta miała na głowie perukę, jedyną w swoim rodzaju, z niemodnie ułożonymi lecz błyszczącymi włosami — jaką nosiła Lily Neverless, ilekroć występowała przed kamerą lub pojawiała się publicznie. W jednej ręce (druga spoczywała w dłoni Blissa) trzymała papierosa w długiej czarnej cygarniczce; kolejny atrybut Lily. Schodząc po schodach kilka razy usiłowała wsunąć Bliss (ang.) — rozkosz, szczęście 311 cygarniczkę do mocno wymalowanych ust, ale z powodu braku koordynacji ruchów, trafiała w policzek lub podbródek. Lily Neverless wpatrywała się w Creeda starczymi oczami, z których jedno było niebieskie, a drugie brązowe. Creed zadrżał. Domyślił się, skąd pochodzi niebieskie oko. Znów był bliski omdlenia, lecz tym razem lękowi towarzyszyła fala nudności. Lily, albo to coś, co kiedyś było Lily, podeszła bliżej i przekrzywiła głowę. Usiłowała coś powiedzieć, ale tylko zachrypiała. Odchrząknęła i spróbowała jeszcze raz. — On ...lada... Wysuszony język oblizał wymalowane usta. — On... wygląda... Puściła rękę Blissa i po chwili zeszła po schodach. Chwiejąc się na nogach, wskazała cygarniczką w kierunku Creeda. — On... wygląda... jak... ML.ickey... Rourke — wymamrotała. Rozdział 34 Creed był zbyt zaszokowany, by wykrztusić choć słowo lub zrobić krok. Lily Neverless — nieżyjąca Lily Neverless — stała przed nimi, chwiejąc się na nogach, a na jej policzku drgał nerw. Stała tu, oddychała, uśmiechała się i patrzyła na niego jednym brązowym, starczym okiem, a drugim niebieskim, które nie należało do niej, lecz zostało wyrwane z oczodołu martwego Antony'ego Blythe'a (czy oby na pewno był martwy, kiedy pozbawiali go oka?). Nie miał najmniejszej wątpliwości, że to była ona, Lily Neverless we własnej osobie, gdyż wiele razy widywał ją przy różnych okazjach, normalnych okazjach, i robił jej zdjęcia. Nie mógł się mylić, był pewien, że to ona, Lily Neverless, która powstała z grobu... Uwierzył. Nagle uwierzył we wszystko, co opowiadano mu o tych ludziach, o Malliku, który w nie wyjaśniony sposób żył mimo wykonanej egzekucji, o demonach i potworach oraz o władzy, jaką ci ludzie posiadają nad życiem i śmiercią. Uwierzył... Lily podeszła o krok bliżej. Mój Boże, ten bal zorganizowano na jej powitanie. Wyciągnęła dłoń w kierunku Creeda, by dotknąć jego twarzy. 313 Wymamrotała coś niezrozumiale. Z nosa wyciekła jej strużka jasnożółtej cieczy. Creed nabrał powietrza w płuca, aby krzyknąć. Jednak zanim wydobył z siebie głos, rozpętało się piekło. Rozdział 35 Nagle salę balową wypełniły świetliste błyskawice oślepiające zebranych, którzy oczekiwali następujących po nich grzmotów piorunów. Odgłosy burzy nie nadciągały, natomiast napłynęła nowa fala błysków. Zapadła cisza, a przebierańcy, mrużąc oczy, rzucili się w poszukiwaniu schronienia. Creed, przyzwyczajony do fotograficznego flesza, automatycznie osłonił oczy. Nicholas Mallik zastygł w bezruchu na schodach, z wyrazem kompletnego zaskoczenia na twarzy. Lily Neverless zaczęła przybierać pozy, jakby znów znalazła się na planie filmowym oświetlonym jupiterami. Bliss kręcił się wokół własnej osi i wyglądał jak potężny pająk schwytany w świetlistą sieć. Wszystko trwało zaledwie kilkanaście sekund. Potem ktoś krzyknął i nie był to Creed. Później nastąpiło istne piekło. Ten pierwszy krzyk jakby sprowokował następne, jeszcze rozpaczliwsze i głośniejsze, wydawane wśród bezładnej bieganiny, przepychania, upadków. Tylko Creed zorientował się, o co chodzi. Odwrócił się w stronę wysokich przeszklonych drzwi, skąd dochodziły błyski. Dziękował Bogu, prawie padłszy na kolana, wznosząc dłonie do nieba. Wszyscy „chłopcy" byli na miejscu. 315 Jedno skrzydło przeszklonych drzwi rozprysnęło się w drobny mak pod naporem podekscytowanych paparazzi. Powiew wiatru zakołysał ciężkimi kotarami. Fotoreporterzy, jeden przez drugiego, zaczęli wdzierać się do środka i natychmiast kierowali obiektywy aparatów w stronę pomarszczonej aktorki, która samotnie i niezgrabnie tańczyła walca, uśmiechając się do tłumu wyimaginowanych wielbicieli. Zaszokowani i nie rozumiejący grozy sytuacji, zarówno weterani, jak i adepci zawodu paparazzi, ani na chwilę nie przerywali pracy. Doskonale zdawali sobie sprawę, że to ich życiowa szansa i rewelacyjny materiał na zrobienie kariery. Niegdysiejsza gwiazda kina upozorowała własną śmierć, czym zdołała wprowadzić w błąd cały świat. Po raz pierwszy Creed gotów był ich wszystkich wyścis-kać — nawet najbrzydszych (nie wyłączając Bluta, który jak zwykle w czołówce pełzał na kolanach niczym skarlały troll i próbował wycelować obiektyw w stronę aktorki, podczas gdy przepychający się koledzy potrącali go nieustannie). Nie odczuwając najmniejszego zakłopotania z powodu nieoczekiwanego wtargnięcia na zamkniętą imprezę i agresywnego zachowania, paparazzi zbliżyli się do Lily Neverless prosząc, by choć na chwilę przerwała taniec. — Czy to naprawdę Lily? — spytał jeden z nich Creeda. Przytaknął ruchem głowy i zaczął się wycofywać. Sanitariusze w błękitnych fartuchach, którzy jeszcze przed chwilą krępowali jego ruchy, rzucili się w stronę fotoreporterów. Creed zderzał się z przebierańcami, którzy szamotali się nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Niektórzy z nich gwałtownie przyciskali maski do twarzy, obawiając się rozpoznania. Nagle rozległ się przeraźliwy ryk i wszyscy spojrzeli w kierunku schodów, na których nieruchomo stał Nicholas Mallik z opuszczonymi ramionami i drugą ręką wymierzoną w stronę intruzów. Jego twarz pociemniała — dosłownie poczerniała — z wściekłości, a z nozdrzy wydobyła się para (z pewnością na skutek zimnego powietrza wpadającego przez rozbite drzwi). 316 — Jak śmiecie! — wrzeszczał skrzekliwym głosem. — Jak śmieliście wedrzeć się na ten teren? Fotoreporterzy patrzyli zdziwieni. Ktoś zrobił mu zdjęcie. — Wynoście się stąd natychmiast! Znów zdziwione spojrzenia, wzruszenia ramionami i kolejne błyski flesza. Piersi i ręce Mallika zaczęły się unosić, z nosa wydobywały się duże obłoki pary, postać zdawała się powoli znikać. Creed z przerażeniem obserwował następującą transformację i poczuł, że nogi ma miękkie jak z waty i osuwa się na podłogę. Przypomniał sobie wszystkie diabły z filmów grozy. To, czego był świadkiem, przebiegało wolniej i nie było tak ekstremalne jak wizje reżyserów, jednak bardziej przerażające, gdyż prawdziwe. Początkowo widział jakby za mgłą — obraz drgał i chybotał, stał się ruchomym hologramem, który zanikał, aby za chwilę znowu się pojawić, aż wreszcie znieruchomiał. Uczestnicy balu padli na kolana ze strachu, a może na znak hołdu. — Kim jest ten facet? — spytał jeden z reporterów. — Nikim ważnym — odparł inny. I odwrócili się w stronę Lily Neverless, chwiejącej się jak groteskowa marionetka, której poprzecinano większość sznurków. — Lii, spójrz tutaj. — Halo, Lily! — Uśmiechnij się, kochana. — Dlaczego udawałaś zmarłą, Lii? Creed zakrył twarz dłońmi. Z niedowierzaniem przenosił wzrok z rzucającego groźne spojrzenia demona na zgraję fotoreporterów. Oni nie dostrzegli tego, co on i pozostali goście balu. Przerażająca metamorfoza nie zrobiła na nich najmniejszego wrażenia, nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego. Znów spojrzał na Mallika, ale zamiast demona zła ujrzał zgarbionego starca, który z rozpaczą przyglądał się rozwydrzonym fotografom. Zdawał się kurczyć i słabnąć na skutek klęski. 317 Gwar rozmów i podnieconych okrzyków narastał. — Tato! Creed obrócił się i ujrzał Sammy'ego, który nie był już ani trochę senny i próbował wyrwać się z rąk mężczyzny z maską szakala na twarzy. Ojciec zaczął przeciskać się przez tłum przebierańców w stronę syna. Złapał chłopca i pociągnął ku sobie, ale zamaskowany mężczyzna ani myślał go puścić. Ktoś biegnący na oślep zderzył się z Creedem i prawie go przewrócił, jednak zachował równowagę nie puszczając chłopca. Wreszcie postanowił działać bardzej zdecydowanie i rzucił się na mężczyznę. Złapał za maskę i zdarł ją, by zadać cios w twarz. — Lidtrap! Grymas na twarzy Lidtrapa był bardziej przerażający niż maska, która ją zakrywała. Ruchem głowy odrzucił grzywę loków spadających mu na czoło i ruszył na Creeda. Reporter nieraz dawał sobie radę z podobnie rozwścieczonymi typami. Był mistrzem uników. Lidtrap chybił i z impetem runął na podłogę, po drodze odbierając od Creeda silny cios łokciem. Kosztowna marynarka z kolekcji Armaniego rozpruła się w momencie, kiedy Lidtrap wylądował na podłodze sali balowej. Creed chwycił chłopca za rękę i rozejrzał* się, nie będąc pewien, w którą stronę uciekać. Wyglądało na to, że nie on jeden ma taki problem, gdyż panowało ogólne zamieszanie i bezładna bieganina. Creed uznał, że najlepszą drogę ucieczki zapewni mu wybita szyba. Trzeba będzie przedrzeć się przez tłum paparazzi, po czym niepostrzeżenie wymknąć na zewnątrz. Trzymając Sammy'ego, zaczął przeciskać się w tamtym kierunku. Kilku fotoreporterów przeklinało sanitariuszy, którzy wymachując rękoma, starali się przeszkadzać w robieniu zdjęć. Jeden z nich, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, usiłował wyrwać z rak Bluta aparat. Tego już było za wiele. Nikt nie miał prawa dotknąć jego sprzętu — nawet Sean Penn odczuł to na własnej skórze. Bluto trzasnął 318 porządkowego w rękę, a po chwili — udowadniając, iż to nie żarty — uderzył go otwartą dłonią w twarz. Oszalały z wściekłości osiłek rzucił się na Bluta, a jego kolega w błękitnym kitlu natychmiast pospieszył mu z pomocą. Wszyscy trzej zwalili się na podłogę, umożliwiając pozostałym fotoreporterom swobodne pstrykanie zdjęć. — Chodź, Sam — Creed ponaglił syna — wynosimy się stąd. Jednak coś schwyciło go za kołnierz i osadziło w miejscu. Człowiek przebrany za wilka wydał z siebie niski pomruk, który w innych okolicznościach rozbawiłby Creeda, ale tego wieczoru doświadczył już rzeczy, które zadawały kłam logice. Uchylił głowę, by uniknąć cuchnącego oddechu i w tej samej chwili potężne zęby otarły się o jego szyję. — Nie wygłupiaj się pan! — krzyknął i złapał za kudły na łbie, by odepchnąć przebierańca. Gdy jego dłoń zatopiła się w sierści i dotknęła ciepłej skóry, uświadomił sobie, że ma przed sobą przerażającego stwora. Ostre pazury darły na nim ubranie. Bestia, o wyglądzie żądnego krwi wilkołaka, wydawała przerażające pomruki. Creed, zebrawszy wszystkie siły, krzyknął przeraźliwie i wymierzył potworowi silnego kopniaka. Wszystko wokół niego było takie nierealne, a jednak działo się naprawdę. Jedyną bronią, a zarazem twardym przedmiotem, który posiadał, był cenny nikon. Nie bez pewnego żalu wziął go do ręki i cisnął prosto w zaśliniony pysk stwora, pozbawiając go kilku zębów. Wilkołak zaskowyczał i odskoczył do tyłu, potrącając znajdującą się w pobliżu Lily Neverless. Zatoczyła się niepewnie z wyciągniętą przed siebie ręką. Długa cygarniczka tkwiła wreszcie na właściwym miejscu — pomiędzy jaskrawo umalowanymi (obecnie rozmazanymi) ustami. Protekcjonalnym gestem poklepała wilkołaka, który rozwścieczony rzucił się na nią i zatopił zęby w jej szyi. Z rany natychmiast trysnęła krew, zbyt gęsta i ciemna, jak na prawdziwą. Lily zaskrzeczała i wydała z siebie stłumiony bulgot, 319 a przerażeni paparazzi na moment zastygli w bezruchu. Ale już za chwilę kontynuowali pracę fotografując koszmarny spektakl. — Pomóżcie jej! — krzyknął któryś, ale nikt nie miał zamiaru odrywać się od wizjera aparatu i stracić szansę zrobienia takich zdjęć. Creed oderwał wzrok od starej aktorki. Nie miał najmniejszej ochoty patrzeć na jej powtórną śmierć i odwrócił się, by złapać za rękę syna. Ale chłopiec zniknął. Rozejrzał się bezradnie na wszystkie strony. Większość gości kierowała się do głównego wyjścia znajdującego się po drugiej stronie sali, by wydostać się na zewnątrz, odnaleźć samochody i uciec z „Zacisza" tak szybko, jak to tylko możliwe. Pocieszali się, że dzięki maskom ich tożsamość nie zostanie ujawniona w porannych wydaniach gazet. Creed szukał syna z coraz większym zdenerwowaniem. Może Sammy'ego pociągnął tłum ludzi cisnących się do głównego wyjścia. A może jest gdzie indziej. Odwrócił się, by spojrzeć na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Mallik i ujrzał znikającą za drzwiami chudą postać Blissa, który dźwigał jakiś tobołek. Creed zdołał zauważyć małą stopę w bucie i szarej skarpetce, która wystawała spod pachy Blissa. — Sammy! Popędził za nimi, omijając kosmatą bestię pochyloną nad szczątkami Lily Neverless. Potwór odrywał kawałki mięsa i połykał łapczywie. Creed dopadł schodów, wbiegł na nie pokonując po dwa stopnie naraz i popędził dalej. Za drzwiami znajdował się przestronny hol, oświetlony centralnie umieszczonym kandelabrem, skąd prowadziło kilkoro drzwi. Na ścianach wisiały stare portrety w złoconych ramach. Niektóre twarze kogoś mu przypominały, ale nie miał czasu, by dokładniej im się przyjrzeć. Pod ścianą znajdowały się kręcone schody z ozdobną drewnianą poręczą. Creed usłyszał odgłos stąpających po stopniach kroków. 320 Dobiegł do nich i zorientował się, że uciekająca osoba schodziła w dół, ponieważ schody wiodły nie tylko na piętra, ale także prowadziły do piwnic „Zacisza". Zejście tonęło w mroku i nie wyglądało zachęcająco, lecz kiedy dobiegł go stamtąd odgłos zatrzaskiwanych drzwi, zrozumiał, że stwór o pajęczych nogach właśnie tam powlókł jego syna. Zatrzymał się, by przez chwilę ocenić sytuację. Pościg za uciekającym w głąb nieznanych podziemi był niebezpieczny, ale tam był Sammy i nie wiadomo, jakie zbrodnicze zamiary miał w stosunku do niego Mallik i jego banda. Przypomniał sobie, za co go powieszono; czyżby miał zamiar to samo zrobić z jego synem? Poćwiartować go? Choćby z zemsty albo przypominając sobie stare dobre czasy. Zdecydował, że musi tam pójść. Schodząc, zawahał się i zatrzymał na chwilę... Zwieńczone łukiem drzwi w przeciwnym krańcu holu otworzyły się i wpadł przez nie wielki facet ze złamanym karkiem. Zatoczył się i uderzył o ścianę. Zrobił krok do tyłu i stanął niepewnie na szeroko rozstawionych nogach, ciężko oddychając. Poranioną głowę zwiesił nisko na piersi. Prawe oko wolno powędrowało ku Creedowi, po czym ujął głowę w obie ręce i przekręcił tak, aby mógł lepiej widzieć reportera. Obrócił się w stronę Creeda, wydał niski pomruk i ruszył w jego kierunku wymachując ramionami. Gdy biegł, głowa podskakiwała mu na piersi. Nie mając wyboru, Creed natychmiast zaczai schodzić na dół, gdzie uderzył go zapach stęchlizny. Czy wszedłby do mrocznych katakumb, gdyby nie „zachęta" ze strony ścigającego go potwora? Tego Creed nie wiedział, zresztą nie miał czasu, by to rozważać. Zeskoczył z kilku ostatnich stopni i uderzył o znajdujące się na dole drzwi. Modlił się w duchu, żeby były otwarte. Miał szczęście. Natychmiast znalazł się za nimi, zatrzaskując za sobą centralnie umieszczoną zasuwę (zdziwił się, że znajduje się z tej strony — widocznie po to, by nie wpuszczać nikogo 21 Creed 321 z zewnątrz), po czym oparł się o drzwi sapiąc z wysiłku. Po chwili rozległ się ciężki łomot ciała spadającego ze schodów, a potem, ku zadowoleniu Creeda, nastąpiła cisza. Długi, wąski i niski korytarz oświetlony był szeregiem słabych żarówek zwieszonych u sufitu w dużych odstępach. Creed ruszył przed siebie stwierdziwszy, że znów trafił do zaniedbanej części budynku, podobnej do tej, do której przyprowadziła go Cally (czy to możliwe, że była Laurą — jedną z tych pieprzonych istot, które udawały ludzi?). Miał teraz przed sobą krótkie kamienne schody i kolejny korytarz. Wydawało mu się, że gdzieś w oddali słychać głosy, jednak nie potrafił dokładnie ustalić ich źródła. Pociągnął nosem i poczuł lekki zapach dymu. Za nim usłyszał odgłos rozłupywanego drewna i głuche uderzenie, a potem stąpanie nóg w ciężkich buciorach. Creed przyspieszył kroku, a kiedy dotarł do szerszej części korytarza, puścił się biegiem. Miejsce nie było mu obce; po obu stronach znajdowały się drzwi wiodące do nisz, jednak pewności nabrał dopiero wtedy, gdy zobaczył przed sobą ciężkie metalowe wrota. Tym razem były otwarte. Tu czekał na niego Bliss, trzymający Sammy'ego. Rozdział 36 Ostre szpony chudzielca spoczywały na szyi chłopca. — Tylko spokojnie — odezwał się Creed, powstrzymując tamtego gestem wyciągniętej dłoni, lecz trzymając się od niego z daleka. Bliss obnażył niezwykle długie i ostre siekacze i syknął ostrzegawczo. Creed zadrżał. — Wiesz, co ci powiem — rzekł, starając się za wszelką cenę zachować spokój i rozwagę — zostaw chłopaka, a ja pozwolę ci uciec. Będziesz mógł spokojnie zwiać, zanim zjawi się policja. Doskonale zdajesz sobie sprawę, że to miejsce jest spalone. Wycofaj się, póki czas, bo... Jakby na potwierdzenie słów Creeda z czeluści korytarza odezwały się jakieś głosy. Bliss niespokojnie rozglądał się na wszystkie strony, co Creed zauważył z satysfakcją. — No, już, daj spokój — powiedział Creed, robiąc krok do przodu. Bliss podniósł Sammy'ego i zbliżył obnażone zęby do szyi chłopca. — Tatoooo... — zapłakał Sammy. — Nie bądź idiotą! — warknął Creed. — Jaki tam z ciebie wampir. Jesteś po prostu chudym facetem, który narzucił sobie zbyt ostrą dietę. Ale jeśli uważasz, że 323 naprawdę potrzebna ci krew, to masz, napij się mojej. — Tak jest, może uda mi się rozśmieszyć tego sukinsyna, pomyślał Creed i podwinął rękaw kurtki obnażając ramię. — Chodź, zapomnij o dziewiczej krwi. To bzdury. Zresztą, jego krew byłaby dla ciebie i tak za słodka. A moja jest w sam raz; dojrzała jak stara whisky w dębowej beczce. — Kiedy masz do czynienia z wariatem, musisz zacząć rozumować jak wariat, pomyślał, zbliżając się powoli. Mam wrażenie, że przekonałem tego czubka... — Nie! — krzyknął Creed. Bliss odrzucił do tyłu głowę, by wbić zęby w szyję chłopca. Creed wyciągnął przed siebie aparat fotograficzny, tak jak krucyfiks. Wcisnął spust migawki, mając nadzieję, że zdoła oślepić szaleńca i wyrwać z jego objęć Sammy'ego. Chciał powtórzyć ten sam manewr, który powiódł się nocą w parku. Ale tym razem bezskutecznie. Jęknął głośno, uświadamiając sobie, że musiał zepsuć aparat, rzucając nim w wilkołaka. Czyżby w oczach Blissa dostrzegł szyderstwo? Creed chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydobyć głosu. Wampir otworzył szerzej usta i pokazał wilgotne ostre zęby. I wtedy... Zjawił się potwór ze skręconym karkiem i chwycił Creeda za ramię, a z przeciwnej strony korytarza zaczęła wyłaniać się zgraja wrzeszczących upiorów (tak przynajmniej sądził Creed, który był przekonany, iż właśnie tak muszą one wyglądać). Wielu z nich było nagich lub w łachmanach, które wyglądały jak postrzępione, brudne prześcieradła. Wszyscy wychudzeni niczym uciekinierzy z obozu koncentracyjnego. Były wśród nich kobiety o obwisłych piersiach i ciałach pokrytych skorupą brudu. Gromada rozradowanych oberwańców wtargnęła do przedsionka i zatrzymała się ujrzawszy współtowarzyszy. Creed zareagował pierwszy. Zręcznie wyśliznął się z uścisku potężnego ramienia i rzucił się na pomoc synowi. Kiedy znalazł się przy nim, wynędzniałe postacie drgnęły 324 i ruszyły w stronę Creeda, Blissa i Sammy'ego, nacierając na nich i przygniatając ich do betonowej podłogi. Creed poczuł dokuczliwy ból w piersi. Z trudem podniósł się i zrzucił ciężar, który przygniatał mu plecy. Nagle krzyknął. Ból był coraz ostrzejszy. Miał wrażenie, że ktoś wbił mu sztylet w pierś. W pewnym sensie się nie mylił. Groteskowy wampir znów próbował swoich sztuczek i zagłębił kościsty paluch między żebra Creeda. Tym razem nie zrobiło to na Creedzie większego wrażenia. Potrząsnął głową i spojrzał prosto w wyłupiaste oczy potwora. — To tylko złudzenie — powiedział do Blissa. Nagle zauważył, że szpony wampira ociekają krwią. Wrzasnął z bólu i strachu. Nie ma nic gorszego jak widok własnej krwi. Zmusił się do nadludzkiego wysiłku, by nie zemdleć. Zrzucił z pleców dwa cherlawe ciała, które znów go dopadły i równocześnie chwycił Blissa za poły ubrania i wymierzył mu silny cios głową. Puścił leżącego, złapał się za głowę, która pulsowała teraz nowym bólem i potoczył w bok po kamiennej posadzce. — Tato, tato... — Sammy klęczał nad nim i potrząsał za ramiona. — Co? — Creed z wysiłkiem podniósł się do pozycji siedzącej. — Co...? Wszystko w porządku, Chryste, która to godzina? Pocierał obolałe czoło, zmuszając się do otwarcia oczu i nie będąc pewien, gdzie się właściwie znajduje i co się z nim dzieje. — Tato... — ponaglił go syn potrząsając. Creed skrzywił się z bólu, przyrzekając sobie, że już nigdy nie wymierzy ciosu głową. Zapach spalenizny, który czuł już poprzednio, teraz wydał mu się znacznie silniejszy. Kiedy nieco oprzytomniał, zrozumiał dlaczego. Najpierw ujrzał bursztynowy odblask na twarzach wychudłych, półnagich szaleńców stojących ciasno jeden przy drugim, następnie odbicie pełzających płomieni w oczach 325 pochylonego nad nim syna. Spojrzał tam, skąd wydobywał się ogień. Miejsce, w którym się znajdowali, było przedsionkiem, wiodącym do wielkiego pomieszczenia. Było wysokie i znakomicie utrzymane, spełniające funkcję domowego skarbca, pełnego antycznych mebli, obrazów i innych cennych sprzętów. Były tam zegary, posągi i statuetki, niektóre zniszczone, inne w znakomitym stanie; złote i srebrne puzderka oraz skrzynie, w których mogła znajdować się biżuteria, dokumenty lub cokolwiek innego. Z kilku otwartych sejfów powyrzucano jakieś papiery i właśnie one trawione były przez błyskawicznie rozprzestrzeniające się płomienie. W centrum, w otoczeniu wspaniałych przedmiotów, które wkrótce miały zostać strawione przez płomienie, stał piękny, rzeźbiony, dębowy tron, a na nim siedział Nicholas Mallik. Wydawał się niesamowicie stary; jego pomarszczona, spękana i poczerniała skóra sprawiała wrażenie, jakby także była wyrzeźbiona w dębowym drewnie. Siedząca nieruchomo postać nie zdradzała oznak życia, mimo iż płomienie lizały jej stopy, skwiercząc i sycząc. Mężczyzna nie miał siły, by ruszyć się z miejsca. Był to widok, który w perwersyjny sposób fascynował i przyciągał wzrok. Creed zastanawiał się, jak to możliwe, że ten człowiek nie wierci się i nie krzyczy z bólu. Jak to możliwe, że jest w stanie to znieść. Płomienie objęły nogi, a w chwilę później ogień sięgnął torsu. Zaczął lizać ramiona, które prawie natychmiast pokryły się czarnymi pęcherzami, a po chwili rozżarzyły do czerwoności. Zapach spalonego mięsa stał się równie silny jak woń dymu. Creed przytulił Sammy'ego do piersi, tak by chłopiec nie widział makabrycznej sceny. Trzymał go mocno, nie zwracając uwagi na jego protesty. Dopiero z chwilą gdy ogień dotarł do twarzy, Mallik się poruszył. Powoli podniósł głowę, kiedy ogień tlił się na jego 326 przerzedzonych włosach, a policzki nadęły się od gorąca i zaczęły pękać. Może właśnie dla tej przyglądającej się gawiedzi zmienił się wyraz jego twarzy, a może to było złudzenie powstałe na skutek gorąca. Pozbawione warg usta skrzywiły się w uśmiechu. Być może Creedowi wydawało się, że oczy mężczyzny wyszukały właśnie jego w tłumie na krótko przed tym, jak zniknęły w ogniu. Płomienie całkowicie objęły głowę i Nicholas Mallik poruszył się po raz ostatni. Rozparł się wygodnie na dębowym tronie, jak gdyby pragnął wypocząć po niezwykle męczącym dniu. W chwilę później słup ognia wystrzelił w kierunku belkowanego stropu. Nagle Creed usłyszał wybuch pełnego żałości płaczu. Bliss, nie odrywając wzroku od płonącego stosu, wyswobodził się spod kłębowiska ciał i, mijając Creeda, na pajęczych nogach zbiegł po schodach i popędził prosto w centrum rozprzestrzeniającego się ognia. Wydawało się, że żar i płomienie, od których natychmiast zajęło się jego ubranie, nie czynią mu żadnej szkody. Creed z przerażeniem patrzył, jak Bliss rzuca się na trawiony ogniem strzęp ludzkiego ciała. Natychmiast wystrzelił w górę kolejny jęzor płomieni. Obszarpani szaleńcy obserwujący wstrząsającą scenę zaczęli bić brawo i wznosić radosne okrzyki. Sammy przytulił się mocniej do ojca i ukrył twarz, tym razem z własnej woli. Przytłumionym głosem powiedział: — Zabierz mnie do domu, tato. Proszę. Posuwając się wzdłuż ściany i zasłaniając twarz przed żarem, Creed prześliznął się obok wiwatujących czubków w kierunku wyjścia, ciągnąwszy za sobą Sammy'ego i przemykając chyłkiem, wydostał się na zewnątrz. Całą uwagę szaleńców skupił potwór o złamanym karku, który rycząc z wściekłości, zadawał na oślep ciosy potężnymi pięściami. Obłąkani, wynędzniali ludzie drażnili się z nim. Ktoś ukazał się w drzwiach niosąc w ręku kawałek płonącego drewna — nogę od stołu lub krzesła — i wymachując nim ponad 327 głową, podbiegł do potwora o wyglądzie Frankensteina, po czym uderzył płonącą żagwią prosto w jego twarz. Pozostali uznali to za znakomity pomysł i nagrodzili wariata brawami, tańcząc i przedrzeźniając stwora. Ze skarbca zaczęli wybiegać następni ludzie, trzymający w dłoniach płonące kawałki drewna. Otoczyli Frankensteina, drażniąc go, szturchając kijami i starając się podpalić ubranie. Widziałem już ten film, pomyślał Creed. Usłyszał eksplozję i przez korytarz przetoczyła się fala płomieni, tocząc przed sobą kilka ciał. Za nimi pojawiły się następne: ogniste kule, które z krzykiem odbijały się od ścian i niknęły w odgałęzieniach korytarza. — Będziesz w stanie biec, Sammy? — Creed spytał syna, starając się przekrzyczeć wrzawę. Chłopiec oderwał pulchną twarz od kurtki Creeda i spojrzał w górę szeroko rozszerzonymi ze strachu oczami. — A będziesz trzymał mnie za rękę, tatusiu? Ponownie mocno przytulił chłopca i zamrugał powiekami. Boże, dym sprawiał, że oczy mu łzawiły. — Jasne, że tak. Pędzimy. Złapali się za ręce i pobiegli. Przemieszczali się mrocznymi korytarzami i Creed modlił się w duchu, by nie zmylić drogi i dotrzeć do wąskich schodów, które zaprowadzą ich do znajomych drzwi na tyłach budynku. Niestety, mieli pecha. Znaleźli się gdzieś w głębi podziemnego labiryntu „Zacisza", a kiedy doszli do korytarza, w którym znajdowały się pootwierane cele pensjonariuszy zakładu, Creed zaczai rozważać myśl o powrocie. Okrzyki dobiegające zza jego pleców uświadomiły mu, że to fatalny pomysł — szaleńcy blokowali wyjście. Poprowadził Sammy'ego dalej. Na chwilę musiał znowu zasłonić mu oczy, gdyż natknęli się na bryłę nadpalonego mięsa, które wciąż jeszcze skwierczało w ogniu. Zapach zwęglonego ciała (Creed był zaskoczony, że ten nieszczęśnik zdołał dotrzeć tak daleko) był obrzydliwy. Zresztą, smród dolatujący z pootwieranych piwnicznych cel też był trudny do zniesienia. 328 Zagłębili się jeszcze bardziej w czeluść mrocznego korytarza. Creed ponaglał Sammy'ego i wtedy dopiero odetchnął z ulgą, gdy zorientował się, że dotarli do widniejszej i czyściejszej, choć wcale nie mniej przerażającej, „medycznej" części podziemnego labiryntu, gdzie między innymi na metalowym stole leżały okradzione zwłoki Antony'ego Blythe'a oraz przechowywano zapasowe organy ludzkie. Nie pozwolił Sammy'emu nawet na krótki odpoczynek, mimo że chłopiec ledwie powłóczył nogami. Creed ciągnął go za sobą, tylko nieco zwolniwszy tempo. — Już... niedaleko... Sam. Jeszcze... tylko... trochę — uspokajał syna, sam ciężko dysząc. Sammy zaczai płakać. — Dobrze już... dobrze. — Creed zatrzymał się i przyklęknął przed dzieckiem. — Pamiętasz, jak bawiliśmy się w strażacką drabinę, kiedy byłeś mały? Chłopiec skinął głową, z trudem łapiąc oddech. Drżały mu usta i widać było, że z trudem powstrzymuje szloch. — Nie podoba mi się tutaj — powiedział z rozpaczą w głosie. — Czy oni ci coś zrobili, Sam? Potrząsnął przecząco głową. — Chyba nie. Cały czas spałem. Creed odetchnął z ulgą. Na szczęście syn został uśpiony za pomocą jakiegoś narkotyku i nie był świadkiem tych wszystkich okropności. — Wskakuj na ramię. Sammy pochylił się do przodu i pozwolił, by ojciec zarzucił go sobie na ramię. Creed poklepał chłopca po grubym pośladku. — Po tym wszystkim będziesz musiał powrócić do diety, Sam! — zawołał. — Tak, tato — usłyszał w odpowiedzi. Znów ruszyli przed siebie, lecz Creed zataczał się pod ciężarem syna. Na szczęście wkrótce ujrzał przed sobą koniec korytarza oraz szerokie, rozsuwane drzwi. 329 Przechodził już obok nich, gdy Cally prowadziła go do sali balowej. To były drzwi windy, którą przewożono towary oraz pacjentów (pewnie wtedy, gdy wieziono ich na zabiegi transplantacji organów pochodzących od obłąkanych dawców) z wyższych kondygnacji „Zacisza". Wtedy nie korzystali z niej, obawiając się, że mogą narobić hałasu. Creed uznał, że obecnie nie ma to żadnego znaczenia. Odgłosy kroków i nieartykułowane krzyki za plecami zmobilizowały go do zebrania resztek sił. Kiedy dotarł do windy, miał wrażenie, jakby taszczył na plecach worek ziemniaków. Niezgrabnym, powolnym ruchem pociągnął drzwi, które otworzyły się z trudem i bezceremonialnie wrzucił Sammy'ego do środka, po czym wszedł sam i obrócił się, by zamknąć je za sobą. Sądząc po okrzykach, szaleńcy byli już niedaleko. Po chwili ujrzał ich w głębi korytarza; rozwrzeszczaną bandę ludzi o twarzach wykrzywionych wściekłością i obłędem. Dostrzegł wśród nich Henry'ego Pinka, ale musiał szybko działać, nie mając chwili do stracenia. Pociągnął za uchwyt w drzwiach. Przymknęły się nieco i zatrzymały w miejscu. Creed pociągnął mocniej i znów przesunęły się zaledwie kawałek, zostawiając kilkunastocentymetrową szparę. — Cholerne drzwi! — wykrzyknął, chwytając za uchwyt z innej strony. Pociągnął jeszcze raz. Wciąż jeszcze pozostawała szczelina na sześć centymetrów... pięć... cztery... W szparę wsunęły się brudne palce o obgryzionych do skóry paznokciach, uniemożliwiając domknięcie drzwi. Creed nie miał czasu na zastanowienie. Pochylił się nad umorusanymi palcami i ugryzł je z całej siły. Rozległ się przeraźliwy wrzask i palce zniknęły. Creed zatrzasnął i przytrzymał drzwi. Usłyszał głuche walenie i poczuł, że ktoś z drugiej strony szarpie i ciągnie za klamkę. Creed jedną ręką z całej siły przyciągał drzwi do siebie, a drugą zdołał sięgnąć do przycisku windy. Namacał trzy guziki i wcisnął środkowy. 330 Winda ruszyła. Creed oparł się o ścianę, ocierając pot cieknący strugami z czoła. Ręka mu drżała i z trudnością łapał oddech. Sammy z pobladłą twarzą i półotwartymi ustami siedział na podłodze w rogu windy i przyglądał się ojcu. Creed był zbyt zdenerwowany, by zdobyć się na jakieś uspokajające słowa, które zabrzmiałyby przekonująco. Podróż nie trwała długo. Zbliżali się do piętra, na które wychodziło się przez drzwi wykonane z eleganckiego, polerowanego mahoniu. — Meble sypialniane i ogrodowe — zaanonsował Creed tonem windziarza z eleganckiego domu towarowego, ale zabrzmiało to sztucznie. Winda stanęła. — Chłopaki w szkole nie uwierzą ci, jak im opowiesz, co? — Chryste, no pewnie. Kto by uwierzył? Szarpnął za uchwyt i wyszedł z windy, by znaleźć się wśród uciekających. Hol wypełniony był gwarnym tłumem podekscytowanych przebierańców, którzy zmierzali do głównego wyjścia. Creed zdziwił się, widząc ich jeszcze tu. Był pewien, że większość gości jest już w drodze do domu. Zauważył, że oprócz uczestników balu do drzwi tłoczą się osoby w koszulach nocnych i pidżamach — pensjonariusze domu starców. Creed i Sammy wmieszali się w uciekający tłum, torując sobie drogę łokciami i bezpardonowo się rozpychając. W ferworze ucieczki niektórzy przebierańcy pogubili maski i Creed ze zdumieniem rozpoznał kilka znanych twarzy. Czyż to nie ten biskup, który wciąż niepokoił synod publicznymi wypowiedziami zaprzeczającymi istnienie cudów? A tamten to na pewno członek gabinetu cieni, jeden z głównych kandydatów na premiera na wypadek, gdyby obecny rząd przegrał nadchodzące wybory. Chryste! Ta kobieta! To żona jednego z najpotężniejszych magnatów finansowych Ameryki. W tłumie widział innych, mniej i bardziej znanych, których poznawał lub wydawało mu się, że poznaje i zastanawiał się, jaka jest obecnie cena duszy na 331 diabelskim rynku. Gdyby wiedział, do kogo się zwrócić, to może sam skorzystałby z takiej okazji przed laty, kiedy był młodszy i znacznie bardziej żądny sławy i pieniędzy. Brutalnie odtrącił starszą kobietę, która nie zdążyła w porę zejść mu z drogi. W odpowiedzi posłała go do wszystkich diabłów. Był zbyt zaabsorbowany ucieczką, by odpowiedzieć. Jakiś siwowłosy gentelmen w smokingu potrącony przez Creeda odwrócił się, żeby go napomnieć (był to stary aktor znany z upodobań homoseksualnych, który według Creeda miał już dawno nie żyć), lecz ktoś popchnął ich obu z taką gwałtownością, że niemal upadli. — To się staje niedorzeczne — wymamrotał Creed, ciągnąc za sobą Sammy'ego. Co powstrzymuje tych ludzi przed wyjściem na zewnątrz. Byli już w głównym holu i od drzwi frontowych dzieliła ich niewielka odległość. Stanął na palcach, by spojrzeć, co dzieje się przy drzwiach. Zauważył kilku porządkowych w błękitnych kitlach, którzy blokowali wyjście i usłyszał znajomy, piskliwy głos grubej recepcjonistki, która uspokajała ludzi i namawiała, by wrócili na salę balową do czasu, aż będzie można bezpiecznie opuścić dom. Creed domyślił się, że paparazzi, wyrzuceni bocznym wyjściem, przyczaili się z aparatami, czekając na wychodzących gości. Zrozumiał, że nie tędy droga i trzeba znaleźć inne wyjście. Ale w tej samej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, który poraził obecnych. — Pożar! I po chwili krzyczeli już wszyscy. Creed zdołał podnieść Sammy'ego, zanim ciżba uniosła ich i porwała wprost do głównych drzwi. Nic — aż pewnością nie otyła recepcjonistka i jej potężnie zbudowani towarzysze — nie było w stanie powstrzymać tej wezbranej fali, do której dołączyli szaleńcy, jakimś sposobem wydostawszy się z piwnicy. Niektórzy z nich trzymali w dłoniach płonące żagwie, przyczyniając się do rozprzestrzeniania pożaru. Oszalali w panice ludzie tratowali tych, którzy stawiali im opór. Tłum unosił Sammy'ego i Creeda, obracał ich dookoła, 332 aż wreszcie wypchnął na zewnątrz, gdzie oślepiły ich światła fleszy. Ale byli wolni. Creed krzyknął z radości. Pocałował zaskoczonego syna i zmierzwił mu włosy, po czym zerwał maski z twarzy dwóch najbliżej stojących przebierańców. — Dawać, chłopaki! — krzyknął do paparazzi. — Dobierzcie się im do dupy! Tłum przerzedzał się, gdyż jedni biegli w stronę swoich samochodów, a inni pędzili przez trawnik i znikali w mroku nocy. — Joe! Joe! Creed zatrzymał się, usłyszawszy swoje imię. Rozejrzał się, łapiąc równowagę, mimo iż go potrącano. Ktoś biegł w jego stronę wzdłuż drogi dojazdowej. Przysłonił oczy dłonią przed błyskami lamp fotograficznych. — Joe, co tu się dzieje? Prunella rzuciła mu się w ramiona z takim impetem, iż niemal stracił równowagę. Sammy, który obserwował dom i ciemnopomarańczową łunę rozprzestrzeniającą się z okien na parterze, usłyszał wołanie i spojrzał w stronę ojca. Kiedy stwierdził, że to jakaś obca dziewczyna, natychmiast powrócił do obserwacji pożaru. — To przecież twoje dzieło! — powiedział Creed, starając się przekrzyczeć wrzawę. — Ale ja wciąż nic nie wiem. O co w tym wszystkim chodzi, Joe? Nic mi nie chciałeś wyjaśnić, kiedy zadzwoniłeś po południu. Musisz mi wszystko powiedzieć. Co to było za przyjęcie? Podobno miał być obecny ktoś sławny. Jeden z reporterów powiedział mi, że była Lily Neverless, ale to przecież niemożliwe, prawda, Joe? — Tak, to niemożliwe. Ale mają ją na zdjęciach. — Nie rozumiem. Dlaczego chciałeś, żebym rozpuściła pogłoskę, że będzie się tu działo coś nadzwyczajnego? Nie rozumiem, Joe. Wytłumacz mi to, proszę. — To była moja polisa ubezpieczeniowa. — Śmiejąc się od ucha do ucha, pocałował dziewczynę, a Sammy powiedział: — Fe! — Polisa ubezpieczeniowa — powtórzył Creed. Rozdział 37 I to z grubsza byłoby wszystko. Creed, nasz mało sympatyczny bohater ocalał. Udało mu się ponadto uchronić syna od tragicznego losu oraz, czego wkrótce się dowie, powstrzymał złe siły przed ponownym przebudzeniem. Dokonał tego wszystkiego mimo braku odwagi. Nie posiadał większych skrupułów (jeśli w ogóle), natomiast miał w sobie wiele ciekawości. To może być lekcją dla nas wszystkich. Stoczywszy walkę (głównie salwując się ucieczką) zakończoną zwycięstwem, Creed dowiódł, iż sukces nie jest przypisany wyłącznie ludziom szlachetnym i nieustraszonym, lecz bywa także udziałem życiowych nieudaczników o parszywym charakterze. Jaka jest przyszłość Joego Creeda? Zacznijmy od tego, że jak dotąd nie uporał się jeszcze całkiem z teraźniejszością. Finał historii wciąż jeszcze przed nim... Kolejny dzień, to kolejny zarobiony pieniądz, pomyślał przekręcając klucz w zamku. Ciszę przerwał śpiew ptaka siedzącego na dachu i Creed spojrzał w niebo z radością, witając nadchodzącą szarość poranka. Miał już dość nocy. 334 Przestąpił próg domu i zamknął za sobą drzwi, po czym usiadł na najniższym stopniu schodów, by w spokoju uporządkować myśli. Sammy był już z matką i Creed lada chwila spodziewał się od niej telefonu. Evelyn prawdopodobnie wydzwaniała co chwila od momentu powrotu syna do domu i Creed wyobraził sobie, jak ze zmęczenia zasnęła, zaciskając kurczowo słuchawkę w dłoni. No cóż, będzie musiała poczekać na szczegółowe wyjaśnienie. Odwiezienie Sammy'ego do matki zajęło mu około dwóch godzin, w czasie których chłopiec spał. Creed zatrzymał jeepa za rogiem nie dojeżdżając do domu i obudził chłopca. Był ciekaw, co zapamiętał ze swojej wielkiej przygody. Na szczęście bardzo niewiele. Przypominał sobie jedynie wielki dom, w którym było pełno ludzi w dziwacznych strojach, a później gonili go jacyś przebierańcy. A tak w ogóle, to czy przypadkiem nie jest pora podwieczorku, bo on jest strasznie głodny i chce mu się pić, i czy mógłby już pójść do domu? Creed z ulgą uruchomił silnik samochodu i podjechał pod drzwi domu Evelyn. Być może chłopiec przypomni sobie więcej, kiedy przestaną działać narkotyki, ale na pewno połowa tego i tak będzie wydawała mu się snem. Evelyn dowie się jedynie, że go porwano. Zaparkował jeepa i zaniósł Sammy'ego na próg domu. Zadzwoniwszy do drzwi, pocałował chłopaka w czoło. Sammy nie odwzajemnił uścisku i nie zapewnił, że Creed jest najlepszym ojcem na świecie i że chce być dokładnie taki jak on, kiedy dorośnie. Nie zapytał też, kiedy będzie mógł go znowu odwiedzić. Sammy ziewał. Zapaliło się światło w holu, a Creed popędził ogrodową ścieżką do samochodu. Znalazł się w środku, zanim usłyszał zrzędliwy głos byłej małżonki, odpowiedź Sammy'ego i odgłos otwieranych drzwi. Później uruchomił silnik i ruszył z kopyta. Nie czuł się na siłach, by jeszcze tej nocy stawić czoło Evelyn. 335 Poza tym, miał wiele do zrobienia. Kiedy wrócił do Londynu, wieść na temat wydarzeń tej nocy zdążyła się już roznieść. Mimo że siedziby wielkich redakcji nie mieszczą się już przy Fleet Street, istnieje jednak rodzaj tajemniczej telepatii, która działa w takich sytuacjach. Mówiono, że w pewnej wiejskiej rezydencji wybuchł pożar, a paparazzi byli zajęci sprzedawaniem zdjęć tańczącej kobiety, która wykazywała zdumiewające podobieństwo do niedawno zmarłej aktorki, Lily Neverless. Niektórzy mieli nawet zdjęcia tej kobiety, kiedy atakowało ją zwierzę przypominające potężnego psa, ale niestety żadna z tych fotografii nie była udana. Budynek — który, jak się okazało, był luksusowym domem dla starców — doszczętnie spłonął. W pożarze zginęło wiele osób, które uczestniczyły w balu maskowym; na razie nie udało się ustalić dokładnej liczby ofiar. Zrobiono wiele dobrych jakościowo zdjęć przedstawiających uczestników balu — między innymi sporo znanych osobistości życia publicznego — uciekających z miejsca pożaru. Wspaniały materiał do porannej prasy. Kiedy Creed znalazł się w redakcji Dispatcha, nie dał się namówić na żadne komentarze dotyczące wydarzeń do czasu wywołania filmu z uszkodzonego aparatu. Zdjęcia wykonane w „Zaciszu" okazały się dobre. Co do jednego. Były znakomite. Były dowodem na to, co działo się w rzekomym domu starców; nędzne piwnice, biedny Henry Pink, stół operacyjny i leżące na nim okaleczone zwłoki Antony'ego Blythe'a oraz skład zapasowych narządów przeznaczonych do transplantacji. To był sensacyjny materiał i Creed wiedział, że wreszcie ma w ręku to, o czym marzył — PRZEBÓJ. Oczywiście, kiedy zaniósł materiał nocnej zmianie działu redakcyjnego, usunął ze swojej relacji to, co mogło wydawać się nieprawdopodobne. Wszelkie historie o duchach, demonach, potworach, wskrzeszeniu zmarłych i istotach, które są w stanie zmienić kształt swej cielesnej powłoki pozostawił 336 dla siebie. Nie mógł pozwolić na to, by wartość wydarzenia zmalała wskutek takich bredni. Nie było o tym mowy. Porwanie, morderstwo, nielegalne transplantacje, okrucieństwo, celowe podpalenie i zgraja szaleńców przejmujących władzę nad szpitalem — oraz dyskretna wzmianka, że w 1939 roku pewien notoryczny morderca dzieci zdołał uchronić się przed stryczkiem za pełną zgodą ówczesnych najwyższych władz — stanowiło chyba wystarczająco bombowy materiał. Czy można chcieć czegoś więcej? Z pewnością nie. Będąc po raz pierwszy w sytuacji umożliwiającej dyktowanie warunków zażądał, aby autorką artykułu była Prunella, która czekała na niego w redakcji (okazało się, że całkiem przyzwoity z niego facet, a poza tym popołudniowe pieprzenie dziennikareczki sprawiło mu sporo radości i miał nadzieję powtórzyć je w niedalekiej przyszłości). Masę czasu zabrało mu opowiadanie całej historii i odpowiadanie na tysiące pytań stawianych przez Prunellę. Dlatego w domu znalazł się dopiero o świcie. Byłby pewnie zasnął na schodach, gdyby nie jakiś hałas na górze (mój Boże, w ciągu kilku ostatnich dni zdążył się już do nich przyzwyczaić), który go otrzeźwił. Nie rzucił się natychmiast do ucieczki, gdyż był za bardzo zmęczony, a poza tym czuł instynktownie, że najgorsze ma już za sobą. A może po prostu dlatego, iż wiedział, że cała ta historia zasługuje na jakieś rozsądne zakończenie i zdawał sobie sprawę, że ono czeka na niego na górze. Na schodach poczuł delikatny zapach piżma i wiedział już, kto go oczekuje. Stąpając ciężko wszedł na piętro i zajrzał do sypialni, gdzie czekała na niego Cally. Rozdział 38 Jej ciało otulał cimnoczerwony płaszcz. Siedziała na łóżku oparta o ścianę, z podkurczonymi nogami. Światło wczesnego poranka sączyło się przez częściowo zaciągnięte zasłony i nie rozpraszało mroku. — Chyba nie ma sensu pytać cię, jak dostałaś się do środka — powiedział od wejścia. Nie odpowiedziała. — Tak mi się zdawało. Możesz wchodzić i wychodzić, kiedy zechcesz, prawda? — Zatrzymał się przy drzwiach. Nie dlatego, że się jej bał, ale chciał pozostawić sobie możliwość szybkiej ucieczki. — Musiałam przyjść, żeby porozmawiać — powiedziała głosem, w którym znać było zmęczenie. — Chciałam ci... wyjaśnić. — Ostatnie słowo wypowiedziała niepewnie, tak jakby było nie na miejscu. — Czemu? Dlaczego miałoby ci na tym zależeć? Usłyszał, jak ciężko wzdycha. — Bo chcę, żeby to się już skończyło, Joe. Jeśli będziesz zachodził w głowę, starając się uzyskać jakieś wyjaśnienie, to prędzej czy później możesz znów obudzić nieznane moce. — Myślisz, że mnie to ciekawi? Posłuchaj, mam już dość. Chcę o wszystkim zapomnieć. — Tak ci się teraz wydaje. Przyjdzie dzień, że znów 338 zacznie trawić cię ciekawość i będziesz grzebał w sprawach, które mogą ściągnąć na ciebie nieszczęście. Pytania pozostawione bez odpowiedzi zawsze kiedyś wracają, prawda? Wzruszył ramionami. — Bo ja wiem, może masz rację. Zdarzyło się zbyt wiele niezwykłych rzeczy, abym był w stanie logicznie myśleć. — A jednak był taki moment, że zacząłeś wierzyć. Wreszcie utraciłeś sceptycyzm. — Czyż właśnie nie o to chodziło? Zapadła cisza, a po chwili: — Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, prawda? Wiedziałeś, że to, co z tobą robimy jest celowe? Że próbujemy cię złamać, urobić, ukazując ci rzeczy, którym nikt nie dałby wiary po to, byś w końcu uwierzył we wszystko, co ujrzysz? — Nie wiedziałem. Przyszło mi to do głowy dopiero teraz, w drodze do domu. Przecież z łatwością mogliście dać sobie ze mną radę. Chryste, on miał dostateczną moc, by to zrobić. — Belial? — Nicholas Mallik. — To jedna i ta sama osoba. — Nieważne. Tak więc wydedukowałem sobie, że terroryzujecie mnie w jakimś konkretnym celu. Jasne, że początkowo chodziło tylko o odzyskanie zdjęć, które zrobiłem Mallikowi na pogrzebie Lily Neverless, ale później chodziło już o znacznie więcej. To się przekształciło w swoistą grę, nieprawdaż? — Można by to tak nazwać. Belial sądził, że jeśli uda się ciebie, typowego, zatwardziałego cynika, przekonać, że Upadłe Anioły istnieją naprawdę, a nie są tylko mitologicznym lub bajkowym tworem, to odzyskają swoją dawną moc. — Wiara czyni cuda. — W przypadku Boga to zdaje się działać. — Nadal nie rozumiem, dlaczego padło właśnie na mnie. — To przypadek. Byłeś pod ręką. 339 — Nie o to chodzi. Chciałem powiedzieć, że przecież na balu było pełno ludzi, którzy wierzyli. — Mieli ku temu powody. Każdy z nich odnosił konkretne korzyści z powodu czci, jaką obdarzał Beliala. Ty byłeś kimś z zewnątrz, materialistycznym niedowiarkiem i jako taki stałeś się przedmiotem sprawdzianu. — Ale ze mnie szczęściarz. — Próbowałam cię ostrzec. — Wtedy tego nie rozumiałem. Przez dłuższą chwilę nie odzywała się. — Podejdziesz bliżej? — zapytała w końcu. — Hmm, nie sądzę. — Nic ci nie grozi, Joe. Nie zrobię ci krzywdy. — Czyżby? — Usiądź na brzegu łóżka, a ja ci wszystko opowiem. A co mi tam, pomyślał. I tak zdążyłbym dopaść drzwi, zanim kiwnęłaby palcem. Usiadł w rogu łóżka, zdecydowany zerwać się do ucieczki, gdyby uznał, że zachodzi taka konieczność. — A zatem, dlaczego próbowałaś mnie ostrzec? — spytał. — Nie jestem jedną z nich. Jakaś część mnie jest inna. Toczy się we mnie konflikt, którego rezultat jeszcze nie jest mi znany. Złem można się znudzić. — Wszystko, czego jest w nadmiarze, może z czasem znudzić. — Tak, sądzę, że nawet oni do tego doszli. — Kim naprawdę są ci „oni", Cally? — Przecież już ci powiedziałam. To Upadłe Anioły, stronnicy Archanioła, który został wyklęty. Kilkoro spośród nich widziałeś na własne oczy zeszłej nocy. To byli: Abraxas, Hel, Fomors, Adramelech, Loki i inni. Ukazują się wtedy, kiedy wiara jest silna. — Chwileczkę. Chcesz powiedzieć, że ci przebierańcy z wężowymi ogonami i pawimi piórami w tyłkach to aniołowie? — Ty byś pewnie wolał ich nazwać demonami. Ale nie, 340 one tak nie wyglądają. Tak postrzegają ich — albo raczej wyobrażają sobie — ludzie. One tylko dostosowują się do ludzkich oczekiwań. — Widziałem, jak Mallik stał się jednym z nich. — Belial jawił ci się tylko jako koncept. Niewielu ludzi jest w stanie dostrzec prawdziwego demona kłamstwa, a jest to widok, który może wpędzić w obłęd, a nawet spowodować śmierć. — Mallik i Aleister Crowley... — Crowley miał ten dar oraz ogromne pragnienie ujrzenia demona. Belial ukazał się czarnoksiężnikowi i jego synowi przed laty w Paryżu. Crowley oszalał, a jego syn umarł na skutek szoku odniesionego pod wpływem tego, co ujrzeli. Zauważyła, że na ustach Creeda pojawił się cień uśmiechu. — Ach, widzę, że twój wrodzony sceptycyzm szybko powraca. To dobrze dla ciebie. To ci pomoże. W słabym świetle włosy dziewczyny pozbawione były połysku. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Miał wrażenie, że za chwilę zamknie oczy i osunie się na łóżko. — Powiedz mi jeszcze o „Zaciszu". W jakim celu wykorzystywano ten dom? — Mam wrażenie, że Belial zamierzał go zniszczyć po osiągnięciu celu. To było miejsce odpoczynku, bezpieczne schronienie oraz skarbiec, gdzie zgromadził wszystkie bogactwa zebrane przez stulecia. — To było coś więcej. Cholerny dom wariatów. — A także miejsce odmładzania. — Chciałaś chyba powiedzieć: wskrzeszania zmarłych. — To też. — Lily Neverless... — W jej przypadku ewidentnie coś się nie powiodło. Nowe organy nie pomogły, a jej mózg był już zbyt zdegenerowany. Belial winił ciebie za to, że przerwałeś rytuał na cmentarzu. — Czy wtedy gdy sfotografowałem Mallika? 341 — Właśnie. Gdy przelewał swe nasienie na ziemię, by wskrzesić zmarłą. — A ja cały czas myślałem, że to stary zboczeniec. — Możesz sobie żartować, jeśli chcesz. Tak pewnie będzie lepiej dla ciebie. — Nie, to wcale nie jest zabawne. — Potrząsnął głową. — W tym cały sęk. Lily nie była wyjątkiem, prawda? Mieliście tam niezły magazyn części zamiennych do natychmiastowego wykorzystania. Mallik zajmował się tym już w latach trzydziestych. — Zawsze... uzupełniali magazyn. Pochylił się i oparł jedną dłoń na łóżku obok jej stopy. — Powiedz mi, co by się później stało z Lily Neverless? No wiesz, gdyby nie to, co się wczoraj zdarzyło. Co oni... wy... co byście z nią zrobili? — Żyłaby dalej w „Zaciszu". To wynikało z jej umowy z Belialem. Żyłaby sobie nadal, tak jak wielu innych. — Produkty nieudanych transplantacji? — Tych jest niewielu i trzymani są w salach położonych na dole. — Chciałaś powiedzieć: w lochu? Myślałem, że tam trzymacie wariatów takich jak Henry Pink. To dobre miejsce na zamknięcie tych, którzy kiedykolwiek w przeszłości narazili się Mallikowi. — Pewni ludzie musieli ponieść karę. — Pink był zawodowym katem, do diabła. Przecież nie miał w tym żadnej przyjemności. — Tak sądzisz? I kto to mówi? Taki cynik jak ty? Creed zamilkł na chwilę. — Kogo jeszcze tam trzymaliście? — Produkty eksperymentów oraz tych, którzy żyli za długo. — Widziałem tam kogoś, kto był od stóp do głów pokryty bandażami. — Miał pewnie kilkaset lat. — Wyglądał jak... mumia. 342 — A jak sądzisz, skąd się biorą wasze legendy? Naprawdę wierzysz w wampiry, żywe mumie... — Wilkołaki? Był tam jeszcze taki, co wyglądał zupełnie jak Frankenstein... — Jak potwór Frankensteina. Prometeusz. I, oczywiście, żywe trupy. Wszystkie te wyobrażenia powstały pod wpływem pogłosek i szczątkowej wiedzy, jaką posiadaliście na nasz temat. Stworzyliście te wyobrażenia po to, by odsunąć od siebie prawdziwe lęki. — Czy chcesz przez to powiedzieć, że Nosfe... to znaczy Bliss nie był wampirem? — Oczywiście, że nie, ale w końcu sam nie był tego pewien. Ty pewnie powiedziałbyś, że Bliss uwierzył we własny image. — Lecz jednak robił różne dziwne rzeczy, unosił się w powietrzu za oknem mojego domu... — To było złudzenie, jak zresztą słusznie się domyślałeś. Chcieliśmy, żebyś w to uwierzył i pomogliśmy ci, by tak się stało. — Zadał mi cios paluchem. Widziałem krew. Przecież to nie mogło być złudzenie. — Pokaż mi ranę — powiedziała. Bez wahania rozchylił kurtkę. — Spójrz, plamy krwi. — Pokaż mi ranę — powtórzyła. Podciągnął koszulę i spojrzał na pierś. Dotknął skóry, a potem obrócił się w stronę okna, skąd padało światło. — Zniknęła. Nie ma śladu. — No widzisz. Już sam przestajesz w to wierzyć. — Czy prawdziwe jest tylko to, w co się wierzy? — Nie. To było prawdziwe, ale jeśli tego się nie akceptuje, to efekt bidzie znikomy. To działa w obie strony, Joe — potęga Światłości może być w taki sam sposób osłabiona, jak potęga Ciemności, kiedy się jej nie akceptuje. — Gdyby ktoś mi to powiedział parę dni temu, to zwijałbym się ze śmiechu na podłodze. Nawet teraz powinienem się śmiać. 343 — Może będziesz śmiać się jutro. Zaczniesz sobie zadawać pytania, czy połowa z tego, co widziałeś nie była snem. Tym sposobem będziesz tworzył barierę ochronną na własny użytek. — Ja dokładnie wiem, co się zdarzyło. — Zobaczymy. Poruszyła się na łóżku, a Creed natychmiast drgnął, jakby chciał się poderwać. — Nie denerwuj się, Joe. Powiedziałam ci, to skończone. Belial opuścił to miejsce na jakiś czas. — Jest jeszcze coś, czego nie rozumiem. Dlaczego Mallik zabił się tej nocy? — Belial nigdy nie był żywy, przynajmniej nie w tym sensie, jak my — ludzie. Zniszczył powłokę, której używał od wielu, wielu lat, a wraz z nią tajemnice i bogactwa, które nagromadził w tym czasie. Po prostu zmęczyła go ta gra. — Czy to naprawdę tylko gra? — Można tak to nazwać. Zawsze tak było. — I to już koniec? — Skądże. To znowu się zacznie od początku, ale nie mam pojęcia kiedy i gdzie. Może w miejscu, gdzie stare wierzenia są jeszcze wciąż silne. W Ameryce Południowej, w Indiach, kto wie? Na Środkowym Wschodzie są już inni. Lecz wciąż istnieją ogromne połacie ziemi, całe kraje, a nawet kontynenty, gdzie demony mają się świetnie. — A więc to tak? Spakował manatki i wyniósł się stąd na dobre? — Niczego ze sobą nie zabrał. Niczego mu nie trzeba, nawet lojalnego sługi, Blissa. On też go znudził i zmęczył. — Czy wszystko zostało zniszczone w „Zaciszu"? — Wszystko, co miało jakąś wartość. — Pozwoliłaś, by twoja matka zginęła w płomieniach. Odwróciła gwałtownie głowę, tak jakby ją tym zaskoczył. — Wciąż zapominam, jak ty niewiele rozumiesz — powiedziała. — Lily Neverless była moją matką. Nicholas Mallik, wcielenie Beliala, moim ojcem. Creed zaniemówił. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, 344 ale zdał sobie sprawę, że nie może zebrać myśli. Spróbował jeszcze raz. — Nigdy nie było żadnej Grace Buchanan? — Joe, wszyscy wiedzieli, że Lily miała córkę i w naturalny sposób zakładali, że jej ojcem był Edgar Buchanan. Jeszcze się nie domyślasz prawdy? Ja jestem Grace Buchanan. Mówił spokojnie, z niezwykłą stanowczością. — Ale przecież ona była stara, musiałaby mieć przynajmniej... — Byłeś świadkiem tak wielu niezwykłych rzeczy, a wciąż wątpisz w naszą moc. Potrafimy kontrolować proces starzenia w taki sam sposób, jak niektórzy z nas mają wpływ na swój fizyczny kształt. Postanowiłam, że nie będę się dalej starzeć, choć to oznaczało, że po pewnym czasie nie będę mogła uchodzić za córkę Lily. Dlatego Grace musiała wycofać się z życia publicznego. Dlatego rozpuściliśmy plotki ojej chorobie psychicznej i izolacji w zakładzie zamkniętym. — A twój brat... — Daniel? On nie jest moim bratem, Joe. To mój syn. Jego ojcem jest ktoś taki jak ty, przez co Daniel nie jest obdarzony żadną szczególną mocą. — Po czym dodała szeptem: — Zresztą i tak nasza moc gwałtownie osłabnie, gdy Belial nas porzucił. Creed poczuł się dziwnie. Cally wciąż siedziała w półcieniu, choć światło sączyło się coraz silniej przez szparę między zasłonami. Widział jej oczy, ale reszta twarzy była niewyraźna, jakby zasłonięta cienkim welonem. Creed wstał i podszedł do okna. Rozsunął materiał i wpuścił do pokoju więcej światła. Wrócił do dziewczyny siedzącej na jego łóżku. Spodziewał się zastać tam podstarzałą kobietę, a może nawet staruszkę. Wszystko było możliwe, ale Cally prawie się nie zmieniła. Uśmiechnęła się do niego. — Starość nadejdzie, Joe. Ale jeszcze nie teraz. Poczuł ulgę i przestał się jej obawiać. Podszedł do łóżka i usiadł tym razem bliżej niej. Zmarszczył brwi. 345 A jednak różniła się od dawnej Cally. Jej skóra była wciąż gładka, a rysy delikatne, jednak oczy zdradzały upływ czasu. Nie były zmęczone, lecz dostrzegł w nich wielkie przygnębienie. Wyciągnął rękę, by dotknąć jej dłoni, ale ona szybko ją cofnęła. — Proszę, nie, Joe. Dla własnego dobra. — Laura... ty? Przytaknęła. — Bóg jeden wie dlaczego, ale początkowo miałam dla ciebie sporo sympatii i naprawdę chciałam ci pomóc. Obawiam się, że moja ludzka strona wzięła górę. Pragnęłam ciebie, ale to pożądanie zmieniło się w coś więcej, w prymitywne pożądanie. Przybrałam inną postać, aby przeżywać to wyłącznie zmysłowo, ale sposób ten zawiódł i przekształciłam się w coś więcej, w coś gorszego... — Ale ocaliłaś mnie tamtego dnia w... — Przerwał i zamyślił się. — Liable and Co. — Cmoknął głośno. — Wiedziałem, że w tym nazwisku coś jest. To zwykły anagram imienia Belial, prawda? Niezbyt wymyślne, ale komu przyszłoby to do głowy? Więc podążyłaś mi wtedy na ratunek. — Gra musiała się toczyć dalej. To, że żyjesz, zawdzięczasz wyłącznie swoim kolegom. Oni cię ocalili. — Moi kumple paparazzi. — Skąd wiedzieli, że tam będzie Lily? — Nie mieli pojęcia. Ja też nie wiedziałem. Po prostu czułem, że wdepnąłem w coś, co mnie przerasta i zorganizowałem sobie polisę ubezpieczeniową. Poprosiłem pewną osobę z redakcji, żeby rozpuściła wieść, że w „Zaciszu" będzie się działo coś niezwykłego. Wydawało mi się, że w zależności od tego, ilu ich będzie, wzrosną moje szansę na przeżycie. Nie sądzę, abyś zauważyła mnie, jak kryłem się za drzewem w parku przed „Zaciszem". Wiedziałaś, że prędzej czy później tam się zjawię, dlatego na mnie czekałaś. Gruba recepcjonistka zdawała sobie sprawę, kim jestem, kiedy się tam zjawiłem po południu. Przyznaję, że mnie nabrałaś, Cally. 346 — Powiesz o tym wszystkim, Joe? — Chodzi ci o to, czy sprzedam całą historię temu, kto zapłaci mi za nią najwięcej forsy? Musiałbym być chyba niespełna rozumu. Materiał jest i tak bardzo ciekawy, nawet bez tych rewelacji o demonach. — Nie masz żadnego dowodu na istnienie Nicholasa Mallika. Żadnych fotografii, negatywów. To mnie cieszy. Wzruszył ramionami. — Trudno. To dodałoby historii nieco pikanterii. Perwersyjny morderca dzieci, który rzekomo został powieszony w latach trzydziestych, przybrawszy nową tożsamość, wciąż uprawia koszmarny preceder pod osłoną luksusowego domu dla starców. Nawet po tylu latach łatwo można było dostrzec jego podobieństwo do starych fotografii. — W tonie głosu Creeda znać było żal. Zmusiła się do słabego uśmiechu. — Ty się już nie zmienisz, Joe. Chyba właśnie dzięki swojej wyjątkowo parszywej naturze udało ci się wyjść z tego cało. — Wierzę, że właśnie tak było. Uśmiech pozostał na jej twarzy. Wyciągnęła ku niemu dłoń i powiedziała: — Wcale nie różnisz się tak bardzo od nas. Poczuł delikatny przypływ uczucia i fala przyjemnych dreszczy rozlała się po jego ciele. Cally oddychała głęboko, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma. Przypomniał sobie tamtą, która nazywała siebie Laurą i pomyślał o jej białej skórze i tym, co znajdowało się między aksamitnymi udami... Cally wdychała woń Creeda i przytuliła się do niego, aby... Zamarł. Kontur jej ciała stał się mniej ostry i zaczął drgać. — Nieee — usłyszał jej cichy jęk. Zapragnął przytulić się do Cally całym ciałem. Poczuł mocny zapach piżma, który znamionował jej pożądanie. Zbliżył się do niej. Jego wargi znalazły się zaledwie o kilka centymetrów od ust Cally... od ust Laury... 347 — Nie! — Tym razem był to gwałtowny okrzyk. Odepchnęła go tak mocno, że upadł na podłogę. I znów miał przed sobą Cally. Jej oczy zaszły dziwną mgłą. Przez chwilę wydawało się, że dziewczyna walczy ze sobą. — To już koniec — powiedziała sucho i beznamiętnie. Creed ochłonął. Tak, wiedział, że to koniec, ale przez chwilę wydawało mu się... Wstał i podszedł do okna, częściowo zasłaniając dopływ światła. — Lepiej już idź, Cally — powiedział, nie będąc wcale pewien, czy tego chce. Przytaknęła ruchem głowy, ale nie ruszyła się z miejsca. Może starała się odzyskać kontrolę nad sobą. Wreszcie podniosła się z łóżka. Wydawała się drobniejsza, pozbawiona dawnej wiatalności i siły. Zrobiła krok w kierunku drzwi. — Dokąd pójdziesz? — zapytał, nie chcąc jej stracić, a jednak pragnąc, by odeszła. — Zaczekam. A później spróbuję znów go odnaleźć. — Czy to konieczne? Nie możesz po prostu normalnie żyć? Nawet w jej śmiechu znać było zmęczenie. — Jestem jego córką — powiedziała. Otuliła się czerwonym płaszczem i wyszła z pokoju. Po krótkim namyśle Creed ruszył za nią. — Cally! — zawołał, ale gdy dotarł do półpiętra schodów, ujrzał tam tylko Grin trzymającą w pysku martwą mysz. Wydawało mu się, że kotka ma zadowoloną minę. — Nie teraz, głupia — wymamrotał Creed do zwierzęcia, które machnęło wykrzywionym ogonem. Frontowe drzwi były otwarte i Cally już nie było. Creed zbiegł po schodach i wybiegł na ulicę. — Cally! — zawołał jeszcze raz, ale nie dostrzegł jej nigdzie, nawet gdy dobiegł do rogu uliczki. Rozejrzał się nerwowo dookoła. — Cally. — Tym razem wymówił jej imię półgłosem. 348 Zadygotał — pewnie z zimna, pomyślał — i rzucił ostatnie spojrzenie w kierunku, w którym być może odeszła. Co się właściwie stało? Czy naprawdę odeszła na dobre? Jakaś część jego umysłu miała nadzieję, że tak. Znacznie mniejsza, ta będąca na granicy pomiędzy świadomością a podświadomością, gdzie kryją się wszelkie mroczne aspekty psychiki. Sięgnął do kieszeni po papierosa. Cholera, na co mu to potrzebne? Zawrócił i powolnym krokiem podszedł do drzwi domu. Zatrzymał się na chwilę na progu, by zapalić pogniecionego skręta. Miał przed sobą ciężki dzień. Prześpi się pewnie z godzinę. Musi pamiętać, żeby pozostawić wyłączony telefon. Evelyn na pewno będzie próbowała wydzwaniać, a on zamierzał przygotować sobie jakąś wiarygodną historyjkę, zanim zdecyduje się podnieść słuchawkę. To musi być historia, która wykreuje go na bohatera. Do diabła, przecież był bohaterem. Jego syn został porwany, a on w pojedynkę stawił czoło porywaczom i oswobodził go. Żaden rycerz w połyskliwej zbroi nie mógłby zdobyć się na więcej, a żaden ojciec nie prześcignąłby go w odwadze. Dziennikarze zaczną walić do jego domu drzwiami i oknami, jak tylko ukaże się pierwsze wydanie Dispatcha, ale niewiele z niego wyciągną. Podpisał już korzystną umowę z własną gazetą, niech Bóg ma w opiece bogatego właściciela i wszystkich jego przodków. Tak więc, po krótkim odpoczynku pojedzie do redakcji, aby dopisać dalszy ciąg historii. Jednak najpierw trzeba będzie wpaść do „Fix Features", gdzie dokładnie obejrzy stykówki drugiego filmu, jaki zużył tamtego feralnego dnia na cmentarzu. Były na nim zdjęcia Mallika zbliżającego się do grobu Lily Neverless. Niczego nie uda mu się dowieść, ale z całą pewnością doda do materiału nieco pikanterii. Tak. Creed wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi. Tym razem zatrzasnął zasuwy, górną i dolną.