Powieści Philipa Shelby'ego w Wydawnictwie Amber Cena przyjaźni Czas werbli PHILIP SHELBY CENA PRZYJAŹNI Przekład Marek Rudnik ANBER Tytuł oryginału LAST RIGHTS Ilustracja na okładce KLAUDIUSZ MAJKOWSKI Redakcja merytoryczna WIESŁAWA PARTYKA Redakcja techniczna ANNA BONISŁAWSKA Korekta RENATA RYBAKIEWICZ Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możliwość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu http://www.amber.supermedia.pl Copyright (c) 1997 by Philip Shelby All rights reserved, including the right of reproduction in whole or in part in any form. For the Polish edition Copyright (c) 1998 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-758-9 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13,620 81 62 Warszawa 1998. Wydanie I Druk: Zakłady Graficzne "ATEXT" S.A. w Gdańsku CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 Rachel Collins - oficer operacyjny drugiego stopnia - poruszyła się czując ogarniające jej ciało odrętwienie. Podeszwa buta zazgrzytała na rozgrzanym dachu z falistej blachy. Wrześniowe huragany, docierające aż do Karoliny Północnej, zazwyczaj przynosiły deszcz. Ale dzisiejszej nocy metalowe poszycie magazynów otaczających baltimorskie doki aż buchało gorącem, temperatura bowiem wynosiła prawie trzydzieści stopni. Operacja nie przebiegała zgodnie z planem. Rachel wyczuwała to, słysząc pełne napięcia szepty mężczyzn rozproszonych wokół, ubranych w czarne stroje, przykrywające kamizelki kuloodporne. Oprócz szumów radiostacji, wywoływanych kryptonimów i żądań, do jej uszu docierały przeważnie pytania. Było ich zbyt wiele, przerywały wydłużające się oczekiwanie na odpowiedź, która często w ogóle nie nadchodziła. - Hej, gapa, u ciebie wszystko w porządku? - Słowom dowódcy oddziału specjalnego policji Roberta Burnsa towarzyszył zapach miętusów z jego ust. -Tak. - Radio już naprawione. Poplotkujemy sobie chwilę, a później do roboty. Uszkodzony nadajnik nie powinien sprawić kłopotu, bo oddział zawsze miał zapasowy. Ale dziś i ten zawiódł, więc spec od łączności z dwóch musiał zmontować jeden sprawny. Same przeciwności losu... Rachel doskonale wiedziała, od czego zaczęły się wszystkie problemy: policja z Baltimore ujęła się honorem i postanowiła pokazać, co potrafi. Przed południem oficer dyżurny odebrał anonimową wiadomość. Informator donosił, że sierżant oddziałów kwatermistrzowskich, Charlie Dunn, który miał dostęp do portowego magazynu dzierżawionego przez wojsko, zdecydował się robić interesy na własną rękę. Właśnie dziś wieczorem zamierzał sprzedać kilka skrzyń M-16, tuzin ręcznych wyrzutni rakiet i miny przeciwpiechotne. Nabywcąmiał być jakiś bogaty facet z Zachodniego Wybrzeża - podobno dowódca Białej Straży. Nie padło żadne nazwisko, ale najwidoczniej Dunn już wcześniej robił lewe interesy. Gdy do kompletu anonimowy rozmówca wspomniał o Oklahoma City i Rubym Ridge'u, policja uznała, że nie należy lekceważyć tych informacji. Nie podzieliła się jednak uzyskaną wiadomością z żadną z agencji działających na szczeblu lokalnym ani też federalnym. Zastępca prokuratora okręgowego orzekł, że tak będzie lepiej. Kompleks magazynów należał przecież do miasta. Wojsko było tylko dzierżawcą. Nic nie wskazywało na to, iż anonimowy telefon pochodził spoza granic stanu Maryland, więc nie przekazano sprawy wyżej. Jej ujawnienie wiązało się jednak z koniecznością potwierdzenia istnienia i ustalenia miejsca pełnienia służby sierżanta Charliego Dunna. Policja zwróciła się więc z tym do centralnego rejestru Departamentu Obrony w Alexandrii, stan Wirginia, ale została odesłana do wojskowego Wydziału Dochodzeń Kryminalnych w Fort Belvoir. Rachel została wezwana do oficera dyżurnego - Jessupa - który powiedział: - Policja z Baltimore wzięła w obroty niejakiego Dunna. Z naszych danych wynika, że jest czysty. Według mnie informator robi ich w konia albo wystawił niewłaściwego faceta. Jedź do Baltimore, Collins, i sprawdź, co naprawdę mają. Gdybyś uznała, że zagrożony jest interes armii, jak najszybciej się ze mną skontaktuj. - W jakiej roli mam wystąpić? - Będziesz obserwatorką, Collins. Tylko gapą. - A gdyby sytuacja... się skomplikowała? - Wtedy będę się wszystkiego wypierał. - Tak jest. Policja nie była zachwycona jej przybyciem. Zapewne spodziewali się hałaśliwego, potężnie zbudowanego komandosa, a nie blondynki o błękitnych oczach i piegowatym nosie, jakby nagle wezwanej z kalifornijskiej plaży. Rachel poczuła na sobie taksujący wzrok mężczyzn, kiedy tylko wysiadła ze służbowego wozu na parkingu przed siedzibą oddziału specjalnego. Docierały do niej złośliwe chichoty i dowcipy, czy samodzielnie potrafi udźwignąć potężną spluwę wiszącą u pasa. Jeden z policjantów zastąpił jej drogę i zmierzył wzrokiem od stóp do głów. Doskonale wiedziała, co myślał, ale uznała, że nie warto demonstrować umiejętności, jakie zdobyła na szkoleniach i zgrupowaniach treningowych w Santa Barbara. - To ty masz być tym gapą? Rachel stłumiła wzbierającą w niej wściekłość. - Zgadza się... Jestem tym zapowiedzianym obserwatorem. - Uważaj więc, żeby nie wejść mi pod lufę, kochanie. W tym właśnie momencie zjawił się dowódca oddziału. Z pewnością usłyszał ostatnią uwagę podwładnego, ale powiedział tylko: - Panno Collins, nazywam się Burns. Możemy wyruszać? Teraz, zaledwie dwie godziny później, Rachel leżała na gorącym dachu niczym na patelni. Niebo było zasnute chmurami, a powietrze niezwykle parne. Jej panterka kompletnie przesiąkła potem. Obiekt był oddalony o trzydzieści metrów, po drugiej stronie brukowanej ulicy, na której błyszczały plamy rozlanego oleju. Metalowy magazyn zbudowano jeszcze za czasów wojny wietnamskiej, nic więc dziwnego, że z jego wysokich na cztery piętra ścian płatami obłaziły farba i rdza. Wielkie, opuszczane wrota były zamknięte. Obok znajdowały się mniejsze drzwi garażowe, także zamknięte na kłódkę. Wyżej widać było rząd brudnych okienek zabezpieczonych drucianymi siatkami, za którymi panowała absolutna ciemność. - Kiedy Dunn ma się tu zjawić? Wyciągnięty obok Rachel Burns głośno sapnął. Do oczu przyciskał lornetkę z noktowizorem. - Jakoś przed północą. Takie rzeczy nie następują według zegara. Zazwyczaj trzeba się naczekać. Rachel wiedziała znacznie więcej na temat inwigilacji, niż im się zdawało. W lipcu, w temperaturze ponad czterdziestu stopni, wykonywała podobne zadanie bez przerwy przez dwadzieścia dwie godziny. Jak dotąd policjanci działali wzorcowo. Spec od forsowania zamków otworzył drzwi garażowe i dostał się do środka. W niecałe dwie minuty unieszkodliwił alarm, zainstalował mikrofony i przekaźnik. Wracając, ponownie zamknął kłódkę. Reszta ośmioosobowego oddziału zajęła tymczasem pozycje obserwacyjne. Dwóch snajperów rozlokowało się na innych dachach, skąd widzieli wnętrze przez okna. Pozostali ukryli się za kontenerami i paletami. Rachel towarzyszyła Burnsowi - niskiemu, żylastemu facetowi z tikiem prawego kącika ust, nie rozstającemu się z miętówkami. Wybrał ten właśnie dach na stanowisko dowodzenia. Zdecydowanym ruchem ścisnął jej ramię, dając do zrozumienia, że ma pozostać na miejscu. Leżąca obok Rachel radiostacja wydawała cichy dźwięk przypominający syk węża. Z niewielkich głośników dochodził wyraźnie plusk kapiącej wody. Ciekawe, gdzie zostały ukryte mikrofony. Były bardzo czułe albo znajdowały się w okolicach umywalki lub sedesu. - Tu czwórka. Burns nacisnął przycisk mikrofalówki. - Melduj. - Wóz zbliża się od zachodu. Chevy suburban, wielkie bydlę, wzmacniana wersja. Mężczyzna za kierownicą... Pasażer... to kobieta. Powtarzam, kobieta. - Zrozumiałem, czwórka. Wszyscy na stanowiska. Zobaczymy, czego tu szuka. Rachel prowadziła wzrokiem samochód kołyszący się na nierównej drodze, aż stanął przed wjazdem do magazynu. Portowe oświetlenie pozwalało zobaczyć twarz przybysza. - Według mnie to Dunn - mruknął Burns. Twarz, która z powodzeniem mogła należeć do zawodowego boksera, niewątpliwie przypominała tę na zdjęciu z teczki personalnej Dunna. Sierżant miał na sobie buty robocze, dżinsy i poplamiony podkoszulek. Otworzyły się drzwi od strony pasażera i wychyliła przez nie głowę kobieta. Miała Pociągłą, wychudzoną twarz. Do uszu Rachel dotarło groźne warknięcie Dunna: - Mówiłem, cholera, żebyś siedziała w wozie! Kobieta wycofała się, ostrożnie zamykając drzwi. Sierżant otwierał w tym czasie kłódkę. Kilka sekund później uniósł wrota i wyłączył alarm. Wjechał samochodem do środka. Zamknął za sobą drzwi i zapalił światło. - Ten wóz nie pomieści towaru, który ma podobno ukraść - zauważyła Rachel. - A kobieta... - Nie on będzie odbierał towar - przerwał Burns. - Kupiec jeszcze się nie pojawił. - Ale po co zabrał ze sobą żonę albo dziewczynę? - Co w tym dziwnego? Robił to pewnie już setki razy. Ona zostanie w wozie, on ubije interes i za dwadzieścia minut wszyscy znikną. Rachel nie przekonało takie wytłumaczenie. Obecność kobiety wyraźnie tu nie pasowała. Wsłuchała się w głosy docierające z magazynu. "Przecież mówiłem, żebyś nie wyłaziła!" Po chwili rozległ się charakterystyczny odgłos uderzenia otwartą dłonią. Kobieta jęknęła i znów cios... Nagle dał się słyszeć dziecięcy płacz... Rachel aż podskoczyła. -Tam jest dziecko! Burns posłał jej karcące spojrzenie, po czym powoli podniósł do oczu lornetkę. Agentka słyszała pytania zadawane przez radio. - Wszystko w porządku - uspokajał dowódca. - Przemoc w rodzinie to nie nasza działka. Pozostać w pogotowiu. Kupiec powinien zjawić się lada chwila... Zwrócił się do Rachel: - Kiedy przyskrzynimy Dunna, będziesz mogła nauczyć go dobrych manier. Krzyki ucichły i słychać było tylko płacz. Kobieta oddychała ciężko, walcząc z bólem. Rachel wyobraziła ją sobie czołgającą się w głąb wozu, tulącą do piersi dziecko lub dzieci. "Zostaw bachora i chodź tutaj!" Zazgrzytał metal, gdy Dunn otwierał tylną klapę wozu. A później sapał głośno, zmagając się najwidoczniej z jakimś ciężkim pakunkiem. Wreszcie drewniana paleta zachrzęściła na metalu. Rachel popatrzyła na Burnsa, który nawet nie starał się opanować tiku. Znów otworzyły się boczne drzwi i kobieta jęknęła, tym razem żałośnie, z rezygnacją. Opuszczone przez matkę dziecko zaczęło ponownie głośno płakać. Zapewne Dunn ciągnął ją teraz w stronę tyłu potężnego samochodu. Rozległo się bulgotanie - Dunn pił. Spieszył się. Chciał, żeby żona pomogła mu przy załadunku. - Nie ma żadnego kupca - szepnęła Rachel. - Sam kradnie towar... -Collins... - Zapewne żeby później go komuś upchnąć. Nie wiem. Ale na razie nie obchodzi mnie to. Okrada armię i właśnie dlatego jest mój. - Collins, nie spieprz mi tego! Burns uniósł się, by chwycić ją za rękę, ale nie zdążył. Dziewczyna przetoczyła się po dachu i była już na jego skraju. - Zamierzasz poskarżyć się mojemu zwierzchnikowi, Burns? Dobra, ale najpierw ja przedstawię zdjęcia tej kobiety i dziecka. Będziesz musiał się tłumaczyć, dlaczego patrzyłeś na ich maltretowanie z założonymi rękami. Rachel zeskoczyła na ziemię, z trudem łapiąc równowagę na plamie oleju. Przy warła do ściany, oddychając ciężko. W dłoni miała już pistolet. Czuła, jak jeżą się jej włoski na karku. Wiedziała, że prowadzi ją osiem luf, a palce spoczywają na spustach. Ktoś w Fort Beilvoir twierdził, że oddział specjalny z Baltimore to profesjonaliści. Miała taką nadzieję. Otwarcie drzwi do magazynu zajęłoby zbyt dużo czasu i nie obyłoby się bez hałasu. Dunn dysponował ogromnym arsenałem, którego mógł przecież użyć przeciwko niej. Pozostawały więc okna. Rachel puściła się biegiem w stronę magazynu i zaczęła wspinać po drabince przytwierdzonej do ściany. Dotarła do gzymsu, znajdującego się pod oknami dziesięć metrów nad ziemią. Przez brudną, umazaną sadzami szybę widziała jak na dłoni, co się dzieje w środku. Suburban stał pomiędzy dwoma rzędami piętrzących się wysoko palet. Drzwi pasażera i kierowcy były otwarte, a tylna klapa opuszczona. Mały chłopiec, skulony na siedzeniu pasażera, miał najwyżej siedem lat. Był ubrany w niebieskie wdzianko, a w rękach ściskał czapkę. Rachel zauważyła, że jego usta poruszają się bezgłośnie. Mówił coś do siebie lub śpiewał, jak zwykły to robić dzieci uciekając przed otaczającą je agresją we własny świat. Zobaczyła także Charliego Dunna, wlokącego po gładkiej betonowej podłodze kolejną skrzynię. Pot lał się z niego strumieniami, a mięśnie napinały do granic możliwości. Wyglądał na potężnego i silnego faceta. Wiedziała, że będzie musiała jak najszybciej go unieszkodliwić. Dunn podciągnął skrzynię pod tył wozu i warknął na żonę. Ta pochyliła się i obiema rękami chwyciła rączkę z grubej liny. On zrobił to samo z drugiej strony i uniósł ładunek bez większego wysiłku. Wsparł swój koniec o brzeg klapy i puścił skrzynię. To był wyraźny błąd. Kobieta nie zdołała unieść skrzyni na tyle, by przesunąć ją w głąb wozu. Przez chwilę sama dźwigała cały ciężar, ale zabrakło jej sił. Puściła uchwyt i z krzykiem odskoczyła do tyłu. Skrzynia z głośnym hukiem spadła na betonową posadzkę. Wieko odskoczyło i ze środka wysypały się lśniące smarem, nowiutkie M-16. Dunn rzucił się na nią rozwścieczony, na oślep zadając ciosy. Nie mogąc trafić w osłoniętą rękami twarz, wymierzył kilka mocnych uderzeń w żebra. Kobieta tylko jęknęła, nie mogąc złapać oddechu... Wciąż miotał się rozwścieczony, kiedy wysoko w górze rozległ się brzęk rozbijanego szkła. Szyba w oknie była tak stara i cienka, że rozprysła się na kawałki nie większe od płatków śniegu. Rachel skoczyła przed siebie, rękami osłaniając twarz, i wylądowała na paletach dobrych osiem metrów niżej. Ostry ból przebiegł jej nogi, ale błyskawicznie przekoziołkowała szukając osłony. Zakrwawioną ręką odruchowo sięgnęła po pistolet. Charlie Dunn w jednej chwili otrząsnął się z zaskoczenia i rzucił w stronę rozsypanej po podłodze broni. Był na tyle dobrze wyćwiczony, że składając lśniące od smaru części, ani na chwilę nie oderwał wzroku od napastniczki. Rachel zeskoczyła z palet, rozpryskując wkoło odłamki szkła. Wylądowała na siedzeniu wózka widłowego. Natychmiast zsunęła się na podłogę i skryła za potężnym silnikiem. - Wydział Dochodzeń Kryminalnych, Dunn! Poddaj się! Ja nie żartuję! Do jej uszu dobiegł charakterystyczny szczęk odciąganego zamka, a ułamek sekundy później rozległ się terkot serii oddanej z automatu. Odłamki twardej gumy odrywanej z koła wózka boleśnie uderzały ją w plecy i barki. - Ty suko! Jeszcze nie zauważyłaś, że nie jestem sam! Głos Dunna odbił się echem w magazynie. Rachel wychyliła się nieco zza osłony i ujrzała sierżanta z ramieniem zaciśniętym na szyi kobiety, którą trzymał przed sobą jak żywą tarczę. - Tak?! - odkrzyknęła. - Na zewnątrz czeka policyjny oddział specjalny. To fachowcy, Dunn. Do bólu przygryzła wargę, starając się powstrzymać drżenie ogarniające jej ciało. Gdyby zorientował się, jak bardzo jest przerażona, zarżnąłby jąjak jagnię. - Może tak, a może tylko kłamiesz, siostrzyczko. Gdyby naprawdę tam byli, nigdy nie pozwoliliby takiej laseczce wejść tu pierwszej. Słyszała skrzypienie gumowych podeszew jego butów na betonie. - Zamierzam więc odstrzelić ci twoją pieprzoną główkę. Chyba że twoi koledzy rzeczywiście spróbują mnie uprzedzić. Kolejna seria pocisków zabębniła po betonie, wzbijając kurz i ostre odłamki. Dunn błyskawicznie zmienił magazynek i kontynuował ostrzał. Rachel unieruchomiona za wózkiem nie mogła odpowiedzieć na ogień. A on miał zamiar strzelać dopóty, dopóki ofiara nie znajdzie się w polu rażenia. Nie usłyszała strzału snajpera. Z takiej odległości nie mógł być głośniejszy niż kaszlnięcie. Ale zorientowała się, że coś się zmieniło, gdy kule zaczęły dzwonić o metalowy dach. Natychmiast wyskoczyła zza osłony i przetoczyła się po podłodze. Zobaczyła, że Dunn osuwa się na kolana, a jego M-16 jest wymierzony gdzieś w górę. Bez wahania oddała dwa strzały ze swego sig-sauera wprost w jego pierś. Trzeci pocisk trafił w automat, wyrywając go z ręki sierżanta. Rachel leżała, trzymając broń w wyciągniętych przed siebie rękach, mierząc w nieruchomego już Dunna. Czekała, aż w uszach ustąpi dzwonienie. Dostał, ale jeszcze żyje, pomyślała. Podniosła się ostrożnie, sprawdzając, czy sama nie oberwała, i najpierw zajrzała do wozu. Chłopczyk kołysał się w przód i w tył, wciąż bezgłośnie poruszając ustami. Kobieta leżała obok rozbitej skrzyni za mężem. Na jej ciele nie widać było śladu krwi. Rachel doszła do wniosku, że musiała po prostu stracić przytomność. Gdy ostrożnie zbliżała się do sierżanta, usłyszała zgrzyt otwieranych drzwi. Do magazynu wpadli członkowie policyjnego oddziału. Nie zwracała na nich uwagi. Przyklękła przy Dunnie, uniosła mu głowę i wsłuchała się w świszczący oddech. W oczach rannego była tylko wściekłość. - Pieprzony kryminalny - wyrzęził, a z jego ust wypłynęła przy tym krwawa piana. - Dowiedzieliście się o Norcie, co?... Dziewczyna zesztywniała. Chyba wiedziała, o kogo chodzi Dunnowi, lecz na pozór było to pozbawione sensu. Ciałem sierżanta wstrząsnął dreszcz. On bredzi... Ale nie była w stanie powstrzymać się przed zadaniem pytania: - Co z Northem? O czym mówisz? Dunn zakaszlał, rozbryzgując krew. Odchylił głowę i wykrzywił usta w triumfalnym uśmiechu. - Hej, siostrzyczko - szepnął. - Masz przed sobą szczęściarza... który załatwił tego czarnego skurwiela! Policjanci coś na nią wykrzykiwali, ale nie zwracała na nich uwagi. Otrząsnęła się z zaskoczenia, jakie wywarły na niej słowa umierającego, i wytężyła słuch, oczekując, że może dowie się czegoś jeszcze. Ranny oddychał coraz bardziej świszcząco. Jego ciałem wstrząsnęły drgawki i dało się słyszeć westchnienie, jakby ulgi. Serce przestało bić, szeroko rozwarte oczy patrzyły gdzieś w dal. Rachel jeszcze przez chwilę tkwiła w niewygodnej pozycji. Wreszcie popatrzyła na buty Burnsa, gdy ich właściciel mówił do niej jakby zza ściany: - Collins, nie masz pojęcia, jakiej biedy sobie napytałaś. Mężczyzna, znany w pewnych kręgach pod pseudonimem Inżynier, z bezpiecznej odległości śledził przebieg całej operacji. Ulokował się na dachu najwyższego z magazynów, sześćdziesiąt metrów od najbliższego policyjnego snajpera. Stąd obserwował to, przez lunetę celowniczą, co dzieje się w środku. Inżynier liczył na to, że oddział specjalny wtargnie do magazynu, używając granatów akustycznych. Oczywiście w ten sposób nie obezwładniliby Dunna, który miał ogromne doświadczenie i był zbyt sprytny aby dać się w ten sposób zaskoczyć. Poza tym dysponował całym arsenałem broni, którą świetnie potrafił się posługiwać. Ale tylko kwestią czasu byłoby zmuszenie go do zajęcia pozycji, w której dosięgnie go któryś ze snajperów. A gdyby policjanci mieli z tym kłopoty, Inżynier był przygotowany, by własnoręcznie wykończyć Dunna. Celny strzał ze stu dziesięciu metrów nie był dla niego żadnym wyczynem, nawet w nocy. Pojawił się jednak nieoczekiwany problem - ta dziewczyna. Inżynier nie przewidział, że będzie towarzyszyć policjantom, i nie miał pojęcia, kim jest. Nie należała przecież do oddziału. A więc kto to? Doskonale wytrenowana, co widać było na pierwszy rzut oka, gdy dostawała się do magazynu przez okno. Ale jednocześnie straszny musiał być z niej narwaniec. Szef oddziału zapewne mocno się wkurzył, kiedy mu uciekła. Największym zmartwieniem był jednak fakt, iż znalazła się przy Dunnie, gdy ten jeszcze żył. Inżynier obserwował, jak pochylała się nad nim, jakby wsłuchując się w ostatnie słowa umierającego. Coś jej powiedział, Charlie? Czyżby chwalił się tym, co zrobił? Powinien od razu skonać. Inżynier widział przybycie policyjnych posiłków i karetek pogotowia. W magazynie raz po raz rozbłyskiwały flesze, gdy fotografowano miejsce zajścia. Burns kazał Rachel schować się do wozu Dunna. Siedziała tam już żona sierżanta, starając się uspokoić dziecko. Obserwator na powrót przytwierdził lunetę do sztucera i przymierzył się do strzału. Krzyżyk celownika przesunął się po blond włosach i zatrzymał na czole dziewczyny. Wystarczyło nacisnąć spust. Mógł ją bez trudu zlikwidować. Nie obawiał się naziemnych oddziałów, lecz niepokoił go wiszący w powietrzu helikopter ze szperaczem. Jak długo Charlie do niej mówił? Sześć, siedem sekund? Zrozumiała, o czym bredził? Inżynier postanowił, że dziewczyna przez jakiś czas jeszcze pożyje. Wymyślił już sposób na sprawdzenie, czy Dunn rzeczywiście cokolwiek jej zdradził. Poza tym musiał ustalić, kim była i dla kogo pracowała. Dopiero gdyby okazało się to niezbędne, złoży jej wizytę. Spakował sprzęt i ostrożnie, wykorzystując jako osłonę kominki wentylacji, przeczołgał się po dachu. Ogarnęło go zniecierpliwienie profesjonalisty, który nie był z siebie zadowolony. Co prawda pozbył się kłopotu w osobie Dunna, ale jego miejsce zajął ktoś inny. ROZDZIAŁ 2 To było morderstwo i świetnie o tym wiedziała. Ale kwalifikacja będzie inna. Major Mollie Smith, kierująca placówką Wydziału Dochodzeń Kryminalnych w Fort Belvoir, siedziała w ostatnim rzędzie sali przesłuchań w budynku biurowym Senatu. Arena, na której miała zapaść decyzja, emanowała chłodem marmuru sprowadzonego z Tennessee, kłócącego się z ognistą, sekwojową boazerią. Pod kryształowymi żyrandolami mieściło się podium dla kojarzących się z czasami inkwizycji senatorów oraz długi stół z orzecha dla świadków. Zazwyczaj sala ta służyła przesłuchaniom kandydatów proponowanych przez prezydenta, na różne stanowiska. Dzisiejsze zgromadzenie miało jednak zupełnie inny cel. A wybrano tę salę tylko po to, by nadać mu odpowiednią rangę. Cóż za przewrotność... Mollie zajęła miejsce w cieniu jednej z kolumn, skąd doskonale mogła obserwować centralną część sali. Przedstawiciele mediów rozlokowali się tuż obok podium, niemal zupełnie pokrywając zielony dywan wiązkami kabli i stojakami kamer. Widownia składała się z niespełna dwudziestu osób: przedstawicieli Departamentu Obrony i Komisji do spraw Bezpieczeństwa Transportu, zastępcy doradcy do spraw bezpieczeństwa, który reprezentował Biały Dom, oraz trzech oficerów JAG - Wojskowego Biura Śledczego. Smith przed przybyciem dokładnie sprawdziła nazwiska uczestników. Musiała mieć pewność, że nikt z JAG-u jej nie rozpozna. Skoro zamierzano orzec, iż nie zostało popełnione przestępstwo, obecność wysokiej funkcjonariuszki wojskowego Wydziału Dochodzeń Kryminalnych mogłaby wzbudzić wątpliwości, a co najmniej wywołać zdziwienie. Drzwi za podium otworzyły się i pojawiło się w nich pięciu członków komisji. Obudzone kamery zaczęły wydawać szum podobny do cykania świerszczy o zmierzchu. Agentka z zainteresowaniem przyglądała się mężczyźnie, który zajął miejsce Pośrodku. Simon Esterhaus, sędzia Federalnego Sądu Apelacyjnego, przewodniczący komisji, przypominał jej nieco generała Schwarzkopfa: ta sama potężna budowa i twarz o grubo ciosanych rysach, z których emanowały pewność siebie i uczciwość. W ciągu kilku ostatnich tygodni Mollie dowiedziała się wszystkiego co tylko się dało o Esterhausie. Sędzia podobnie jak Lincoln pochodził z Ohio i był jasną gwiazdą na firmamencie wymiaru sprawiedliwości. Z wyróżnieniem skończył studia, odbył praktykę w Sądzie Najwyższym i został najmłodszym partnerem Bella i Robertsona - znanej waszyngtońskiej firmy. Później kolejne stopnie kariery zawiodły go na stanowisko sędziego generalnego stanu Maryland i do administracji federalnej. Zasiadał w wielu rządowych i prezydenckich komisjach. Za tydzień Simon Esterhaus miał osiągnąć najwyższy szczebel kariery zawodowej - zostać prezydenckim kandydatem na stanowisko sędziego Sądu Najwyższego. Dobrze poinformowane źródła twierdziły, że przesłuchanie przed Senatem w tym przypadku to czysta formalność. Formalność... Esterhaus zastukał młotkiem, zarządzając ciszę na sali, i rozejrzał się po zgromadzonych. Jego głos przypominał Mollie szum rwącego potoku. - Komisja zapoznała się ze zgromadzonymi dowodami oraz zeznaniami świadków i jest gotowa do wydania werdyktu. Najpierw jednak poproszę o odtworzenie nagrania. Światło żyrandoli powoli bladło, aż zupełnie zgasło. Na ścianę po lewej stronie spłynął duży ekran. Smith zamknęła oczy. Widziała te sceny już chyba z tysiąc razy. We własnym biurze, ale i w dręczących ją koszmarach. Była przekonana, że nie znajdzie już w nich niczego nowego. Przytuliła się do zimnej marmurowej kolumny, a po policzkach popłynęły jej łzy. Na ekranie pojawił się samolot. Była to wojskowa wersja odrzutowca Lear, stojącego na pasie startowym bazy sił powietrznych w Andrews. Zbliżał się do niego wysoki i potężnie zbudowany generał Griffin North. Maszerował sprężystym, wojskowym krokiem i zdecydowanym ruchem uniósł dłoń salutując. Zatrzymał się, by zamienić kilka słów z adiutantami, lecz na widok kamer się zawahał. Wyraz jego twarzy złagodniał, jakby zobaczył bliską sobie osobę. Promienie słońca odbijały się w jego przeciwsłonecznych okularach i ciemnej skórze. Chwilę stał, następnie odwrócił się w stronę schodów, wspiął po nich i schylił, przeciskając się przez niewielkie drzwiczki samolotu. Nagranie urwało się i przez moment ekran był biały. Znowu samolot, obniżający wysokość przed lądowaniem, widoczny na tle Gór Santa Rosa na wschód od Palm Springs, w stanie Kalifornia. Jego smukła sylwetka szybko zbliżała się do pasa startowego. Za każdym razem, gdy Mollie oglądała te ujęcia, myślała o tym samym: wojskowy kamerzysta dokumentujący przylot Northa był profesjonalistą. Ręka nie drgnęła mu nawet o milimetr, kiedy nos maszyny uderzył w betonową nawierzchnię pasa i samolot przemienił się w ogromną kulę ognia. Druga kamera zaprezentowała większe zbliżenie. Zdjęcia odtwarzano teraz w zwolnionym tempie. Napotykając opór, przednie podwozie złożyło się, a oderwane koło zniknęło pod samolotem. Na szczęście widzom oszczędzono dźwięków towarzyszących katastrofie. Smith dysponowała kopią ze ścieżką dźwiękową. Czasami, gdy oglądała ten film, sama krzyczała ile sił w płucach, by powstrzymać się przed wyobrażaniem sobie wrzasków i jęków, które musiały rozbrzmiewać w płonącym samolocie. Ponownie włączono światła. Esterhaus nie musiał sięgać po młotek. Mollie rozejrzała się po pogrążonej w głębokiej ciszy sali i zwróciła uwagę na stertę dokumentów leżących przed przewodniczącym. Raport komisji. Co teraz? Mollie wydało się, że Esterhaus pręży mięśnie. Co ciekawe, nie towarzyszyło temu napięcie w jego głosie. Był łagodny jak ojciec szepczący do ucha śpiącego dziecka. - Według kolegialnie sformułowanej opinii komisji, śmierć generała Griffina Northa drugiego sierpnia bieżącego roku była tragicznym wypadkiem. Zapoznaliśmy się ze wszystkimi przedstawionymi dowodami... Nie wszystkimi, panie sędzio. - ...i zgodziliśmy się z wnioskami wysnutymi przez Komisję do spraw Bezpieczeństwa Transportu oraz zespół prowadzący dochodzenie z ramienia wojska. Katastrofa samolotu, na pokładzie którego znajdował się generał North, nastąpiła wyłącznie na skutek awarii przedniego podwozia. Fakt, iż pilot nie dysponował informacją o uszkodzeniu, tłumaczy kontynuowanie normalnej procedury lądowania. Po wykluczeniu błędu ludzkiego i stwierdzeniu właściwego stanu technicznego maszyny, nie możliwe wydaje się ustalenie faktycznej przyczyny katastrofy. Pragniemy przy okazji wyrazić ogromny żal, iż odszedł tak wspaniały, zasłużony człowiek, któremu widać nie było pisane służyć ojczyźnie w roli wiceprezydenta. Na pewno by nim został, pomyślała Mollie. Byłby nim pomimo niechęci do polityki i rozstawania się z mundurem... System polityczny na pewno nie uległby zmianie, a więc generał musiałby się zmienić. Ale Smith wierzyła, że North tak łatwo by się nie poddał. Był naprawdę silną osobowością. Jego odporność brała się nie tylko z wieku, doświadczenia i mądrości. Jedynie czarnoskóry, który przeszedł całą drogę kariery wojskowej, mógł być tak silny jak on. Za cztery lata rasowi politycy, którzy postrzegali tego bohatera wojny w Zatoce Perskiej jako swojąjedyną szansę na reelekcję, mogliby poczuć się bardzo zawiedzeni. Ale w ciągu tego czasu Griffin North zapewne do perfekcji opanowałby umiejętność walki na politycznym polu bitwy. Pozostawało jednak pytanie, czy Ameryka na początku nowego tysiąclecia zaakceptowałaby czarnego prezydenta. - Ogłaszam posiedzenie komisji za zakończone. Mollie zrobiło się niedobrze. Wstała i pospiesznie skierowała się do wyjścia. Otworzyła drzwi tak energicznie, że odbiły się od gumowych ograniczników, a ludzie idący korytarzem obejrzeli się za nią z zaciekawieniem. Skręciła za róg i podeszła do niszy mieszczącej źródełko. W duchu przykazywała sobie nigdy zanadto nie wybiegać myślami w przyszłość. Każdą z nich skutecznie neutralizowała wspomnieniem widoku trumny z ciałem Griffina Northa, opuszczanej do grobu. Pochyliła się nad źródełkiem i pozwoliła chłodnej wodzie obmywać usta. Później sięgnęła po chusteczkę, zwilżyła ją i przetarła twarz. Gdy skończyła, wyprostowała się i odwróciła w stronę korytarza. Mijali ją ludzie: urzędnicy, posłańcy, asystenci senatorów i wpływowe osobistości. Reporterzy wciąż wychodzili z sali. Wmieszała się między nich. Miała mnóstwo spraw do załatwienia. Była wyjątkowo spostrzegawcza. Trening rozszerzył tylko i pogłębił jej wrodzone umiejętności. Ale tym razem jej zmysły nie zareagowały na to, na co powinny. Być może dlatego, że zdarzenie to trwało dosłownie ułamek sekundy. Niczego nie podejrzewając, minęła mężczyznę, który ją obserwował. Był ubrany jak wszyscy kamerzyści i fotografowie wokół: wysokie buty, dżinsy, wiatrówka Redskins narzucona na podkoszulkę, identyfikator przy pasku, a przez ramię przewieszony aparat fotograficzny Yashica. Facet o chłopięcych rysach twarzy i ciele niczym z żelaza ruszył za Mollie, trzymając się nieco z tyłu, by nie mogła go widzieć nawet kątem oka. Przyglądał się jej, starając się ukryć zainteresowanie. Włosy miała koloru jesiennych liści klonu, a mięśnie łydek rysowały się wyraźnie pod pończochami. Przypomniał sobie oczy, w które spojrzał, gdy go mijała. Były zielone i cechowała je ogromna głębia. Zwilżone łzami przypomniały szmaragdy obmywane źródlaną wodą. Inżynier znał prawdę kryjącą się za smutkiem Mollie. Ukrywała pewną tajemnicę. Powinna bardziej się z tym maskować. Chociaż właściwie nie miało to znaczenia. Doskonale wiedział, co leży jej na sercu, jak długo tam pozostanie i w jaki sposób wyrwie to stamtąd. Już wkrótce... Teraz jednak pozostawi jej pamiątkę przed następnym spotkaniem, choć oczywiście na razie ona nie będzie o nim wiedziała. Rozważał, czy niespodzianka przyniesie jej ból, czy też ukojenie. Zapyta o to przy najbliższej sposobności. Mollie skręciła i nagle stanęła jak wryta. Otarł się o nią przechodzący obok wysoki mężczyzna w futbolowej kurtce. Patrzyła za nim i nie była w stanie się ruszyć. Wokół rozszedł się zapach wody kolońskiej. Natychmiast go rozpoznała. Zapach ten czuła, gdy ukochany pieścił jej ciało i szeptał do ucha w ciemnościach. Zapach ten sama dla niego wybrała, by odróżniał go od wszystkich innych. - Mollie? Mollie Smith? Głos był znajomy, ale nie od razu zorientowała się, kto ją woła. Nie była w stanie oderwać wzroku od oddalającej się postaci, dopóki ktoś nie dotknął jej ramienia. Czule, jak stary, dobry znajomy. - Mollie, to naprawdę ty? Obejrzała się. Za nią stała szczupła, wysoka kobieta. Była po czterdziestce. Blond włosy miała uczesane we francuski warkocz. Jej opalona twarz miała zdrową, młodzieńczą karnację. Strój - kremowa bluzka i żakiet oraz przerzucony przez ramię szal -był szykowny i umiejętnie stonowany. Pamela Esterhaus miała gust, a poza tym stać ją było na kreowanie własnego image. - Pamelo... przepraszam. Nie spodziewałam się, że mogę cię tu spotkać. - Cóż, przez chwilę wydawało mi się, że pomyliłam cię z kimś innym. - Żona przewodniczącego komisji popatrzyła w stronę, w którą zwrócona była Mollie. - Czekasz na kogoś? - Nie. Właśnie wyszłam z sali przesłuchań. - Sprawa Northa? - JAG zwróciło się do mnie z prośbą, bym wystąpiła w roli obserwatora. - Nie mów, że nadal prowadzisz dochodzenie. - Nie. To czysta formalność. Mollie sama właściwie nie wiedziała, dlaczego nie mówi prawdy. - Osobiście cieszę się, że sprawa dobiegła wreszcie końca - powiedziała Pamela. -Nie wyobrażasz sobie, pod jaką presją był Simon. - Urwała na moment. -Przepraszam, że ci to powiem, ale i ty wyglądasz na przygnębioną. - North był jednym z nas. Najlepszym z nas - odparła cicho. Pani Esterhaus spuściła głowę i westchnęła. - Przepraszam, że poruszyłam ten temat. Wiem, kim North był dla armii. Dla was wszystkich. Znałaś go osobiście? - Nie, niestety. Pamela Esterhaus wyjęła wizytówkę. Jej oczy wyrażały dobroć i troskę jednocześnie. - Chciałam zaprosić cię na kawę i porozmawiać, ale widzę, że to chyba nie najlepsza pora, prawda? Mollie pokiwała głową i wzięła kartonik. Pamela pracowała w Departamencie Sprawiedliwości. Na wizytówce nie umieszczono jej stanowiska, tylko wydział -Human Resourses. - Mam nadzieję, że się spotkamy - powiedziała szczerze. Sześć lat temu poznały się w Rijadzie, podczas wojny w Zatoce Perskiej. Zaprzyjaźniły się popijając jacka danielsa na dachu Rijad Intercontinental Hotel i obserwując rakiety Patriot niszczące w powietrzu scudy Irakijczyków. Następnego ranka, zanim się rozstały, wymieniły adresy, numery telefonów i obietnice utrzymania kontaktów. Jak wielu planów bitewnych, i tych nie udało się wprowadzić w życie. - Stacjonuję w Belvoir - rzekła Mollie. - Razem z Simonem mieszkamy w Georgetown, na Cooke's Row. Teraz żadna z nas nie ma przekonującej wymówki, by uniknąć spotkania, prawda? - Oczywiście. Mollie energicznie ruszyła przed siebie. Naprawdę lubiła Pamelę Esterhaus, ale za kilka dni ta kobieta będzie marzyła, by móc wydrapać jej oczy. Przyjaciółka znienawidzi ją za to, co zrobi jej mężowi. Pamela pomachała jeszcze na pożegnanie i skierowała się w stronę drzwi sali przesłuchań. Budziła podziw u mijanych mężczyzn i zawiść u kobiet. Przywykła już do tego. Od lat wiedziała, że jej uroda spotyka się z zazdrością i wrogością. Ale dzisiaj sprawiało jej przyjemność, że jest obiektem takiego zainteresowania. Przeszła przez pustą salę i otworzyła drzwi za podium. W pokoju obrad członków komisji znajdował się tylko jeden mężczyzna, siedzący u szczytu długiego stołu z orzecha. - Witaj, kochanie. Simon Esterhaus podniósł wzrok na żonę. - Pamela... nie spodziewałem się tu ciebie. - To znaczy, że w ogóle nie zauważyłeś mnie podczas ogłaszania werdyktu? Simon, czuję się urażona. Kiedy nie odpowiedział, wiedziała, że ma rację. Nie był w stanie niczego przed nią ukryć. Sędzia z satysfakcją patrzył na uśmiechniętą żonę i jej kołyszące się biodra, na widok których serce szybciej mu biło. Zawsze taka była - drapieżca, którego apetyt napawał go odrazą i podniecał jednocześnie. Jedynie w życiu zawodowym potrafiła ukryć swój prawdziwy erotyzm niczym czarodziejka. Ujawniała go zaś wtedy, gdy tego chciała. Esterhaus zdawał sobie sprawę z jej potęgi. Nosił po niej blizny. Pomimo bólu i przykrości, jakich doświadczał, nie mógł odwrócić się od niej i rozpocząć nowego życia. Przeciągnęła palcami po jego policzku, na co skrzywił się cofając głowę. - Ciągle boli? - Za kilka dni jestem umówiony z dentystą. Nowe protezy będą już gotowe. Pamela usiadła na skraju stołu i leniwym gestem założyła nogę na nogę. Przyjrzała się mężowi jak jubiler oglądający drogi kamień i szukający w nim jakichś skaz. Była zaskoczona, że Simon tak dobrze zniósł posiedzenie komisji. Ale wystarczyło nieco więcej uwagi, by dopatrzyć się owych skaz: rozpięty guzik pod szyją, nerwowy tik lewej powieki... - To już koniec, prawda? - odezwała się cicho. - Wszystko poszło jak należy. Esterhaus nie odrywał wzroku od swych dłoni opartych na blacie stołu. - Prezydent jutro otrzyma raport opatrzony moim podpisem. Pamela odchyliła do tyłu głowę i głośno się roześmiała. - Widzisz? Mówiłam ci, że wszystko będzie dobrze. Przecież fakty mówią same za siebie. Nie mógł się powstrzymać i spojrzał na nią karcąco, jakby wypowiedziała jakieś bluźnierstwo. Ześlizgnęła się z blatu i stanęła za nim. Obiema rękami głaskała ramiona i piersi męża. - Czas wracać do domu - szepnęła. - I zostawić już to wszystko za sobą. ROZDZIAŁ 3 Siedziba oddziału specjalnego znajdowała się w budynku komendy policji w Baltimore, przy 601 East Fayette. Rusztowania i materiały budowlane świadczyły o właśnie przeprowadzanym tu remoncie. Rachel Collins ze zdziwieniem stwierdziła, że brakuje co najmniej połowy ściany między holem a pomieszczeniami operacyjnymi. Tylko w czasie jej pobytu trzech bezdomnych, kobieta lekkich obyczajów i posłaniec zabłąkali się tutaj, lądując przed biurkiem pełniącego służbę sierżanta. Pomyślała, że facet musiał już do tego przywyknąć. Uprzejmie instruował zagubionych, odprowadzając ich drogą, którą przyszli. Wszystko to widziała przez ogromne lustro fenickie. Pomieszczenie, w którym się znajdowała, było pomalowane żółtą farbą, której jaskrawość aż gryzła w oczy. Zapewne wybrano ją z rozmysłem, jako że był to pokój przesłuchań. Na przytwierdzonym do podłogi biurku leżał notatnik, pióro i sześć kartek zapełnionych równym, gęstym pismem. Dowódca Burns zażądał, by dziewczyna natychmiast sporządziła raport. Parsknął śmiechem, gdy poprosiła o przenośny komputer lub dyktafon. - Może więc przynajmniej prysznic? - Nie mamy oddzielnej łazienki dla kobiet. W ogóle są tylko dwa prysznice. Zajęte. Pół godziny później sytuacja nadal nie uległa zmianie. Rachel skorzystała więc z umywalki obok recepcji i jakoś zmyła brud z twarzy i rąk, nie zwracając uwagi na chrzęst szkła we włosach. Później zatelefonowała do Fort Belvoir. Jessup - oficer dyżurny - oświadczył, iż jej zwierzchniczka jest nieobecna, a Burns nie omieszkał skontaktować się z nimi już wcześniej. I nie starał się nawet używać parlamentarnego słownictwa. - Coś narozrabiała, że tak go wkurzyłaś, Collins? Rachel streściła przebieg wydarzeń w porcie. - Jezu, co za burdel! - Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko ciężki oddech. - Chyba da się to jakoś załatwić. A teraz bądź grzeczna. Napisz mu ten raport. Rachel miała ochotę napomknąć o uniemożliwieniu jej dostępu do prysznica, ale wreszcie zrezygnowała. Naskrobie ten cholerny raport, a później złamie wszystkie ograniczenia prędkości obowiązujące w stanie Maryland. Już sama myśl o mieszkaniu i łazience była wystarczającym ku temu powodem. Skończyła pisać, ale Burnsa nigdzie nie było widać. Był rzeczywiście zajęty, czy też postanowił w ten sposób dodatkowo się na niej zemścić? Sięgnęła po kartki i ułożyła je, idealnie wyrównując brzegi. Nie zamierzała nawet jeszcze raz przeczytać tego, co napisała. Nie było do dodania nic, co zmieniłoby w jakimś stopniu los wdowy lub jej dziecka. Na szczęście kobiecie nic poważnego się nie stało. Podeszła do niej w ambulansie, kiedy zbadano obrażenia i wstępnie je opatrzono. Gdy powiedziała Candy - bo tak miała na imię - że Dunn nie żyje, ta uniosła głowę. W jej oczach pojawił się żywszy błysk, a na ustach blady uśmiech. Wolność była dla niej słodkim, ale jakże obco smakującym owocem. Rachel uściskała kobietę i szepnęła do ucha "powodzenia". Odchodząc zastanawiała się, czy Candy Dunn nie jest pisany kolejny psychopata, jak ów nieżyjący mąż. Przypomniała sobie o tym teraz, wyrównując kartki. Wyjrzała przez okno. Był już ranek. W recepcji zaczęli kręcić się jacyś ludzie. Wysoki mężczyzna w kurtce Redskins nie wyróżniał się pośród nich. Jej uwagę przyciągnęła jednak barwna podobizna indiańskiego wojownika na plecach. Patrzyła na nią, gdy rozmawiał z dyżurnym, który sięgnął po telefon i powiedział kilka słów do słuchawki. Po chwili pojawił się funkcjonariusz z niewielką paczką w dłoni. Sierżant podsunął formularz mężczyźnie w kurtce, który coś na nim napisał. Zapewne się podpisał. To goniec. Rachel popatrzyła na duży, staroświecki zegar nad biurkiem policjanta. Dziesiąta trzydzieści. Była głodna, zmęczona i brudna. Kiedy ponownie wyjrzała przez okno, posłańca już nie było widać. Z przerzuconego nad Potomakiem mostu Arlington Memorial roztacza się jedna z najpiękniejszych panoram Waszyngtonu. Jednocześnie to najbardziej uczęszczany most, łączący George Washington Memorial Parkway z centrum. W godzinach szczytu przejeżdża przezeń w ciągu minuty ponad trzysta samochodów. Większość kierowców jest wyposażona w telefony komórkowe, spośród których mniej więcej czterdzieści procent znajduje się akurat w użyciu. Kwadratowa skrzynka o boku trzydziestu centymetrów mieszcząca przekaźnik była schowana poniżej pasów ruchu, w najwyższym punkcie łuku. Dzięki piaskowej barwie niemal zlewała się z kamienną elewacją, do której została przytwierdzona używanym wyłącznie przez wojsko klejem wodoodpornym. Dwa niewielkie otwory w obudowie wielkości monet umożliwiały działanie skanerom. Te, zasilane najnowszej generacji bateriami litowymi, uruchamiały się na sześćdziesiąt minut w godzinach szczytu rano i po południu. W tym czasie przechwytywały średnio dwieście dwadzieścia numerów telefonów komórkowych i ich numerów seryjnych, nie zdradzając jednocześnie swojej obecności. Numery te były zapisywane w pamięci i na komendę przesyłane do głównego komputera. Inżynier zainstalował to urządzenie tydzień po podjęciu się obecnego zadania. Od tego czasu funkcjonowało bez zarzutu i zapewne miało nie nawalić jeszcze długo po tym, kiedy przestanie być już potrzebne. Ale i tak wcześniej, podobnie jak wszystkie narzędzia używane przez niego - mechaniczne, elektryczne, a także ludzkie - zostanie usunięte i zutylizowane. Wolnym krokiem opuścił budynek komendy policji i skierował się ku rzędowi automatów telefonicznych. Wrześniowe słońce przypiekało mocno, ale niemal go nie odczuwał. Połączył się z głównym komputerem, odczekał chwilę i wystukał kod uaktywniający jedną z procedur. W odpowiedzi zdygitalizowany głos przekazał mu numer telefoniczny. Zapamiętał go. Rozłączył się i ponownie wybrał numer. Wprowadził kombinację wychwyconą przez skaner i czekał na skonfrontowanie jej z danymi Bell Atlantic. Sięgnął do kurtki po magazyn "Smithsonian" i czytał już drugą stronę artykułu traktującego o kanałach na Marsie, gdy w słuchawce odezwał się głos. Numer należał do doktora Stanleya Weisberga, 3672 Meadow Hill Lane, Chevy Chase, Maryland. Szczęśliwie doktor korzystał z karty AT&T. Inżynier wybrał numer Bell Atlantic, po czym wstukał numer karty Weisberga. W odległości kilku kilometrów rozbrzmiał sygnał dzwonka. Raz. - Porządki przebiegają zgodnie z planem - zameldował Inżynier. Rachel dotarła do domu dopiero o dwunastej trzydzieści. W mieszkaniu było duszno, bo przed wyjściem pozamykała wszystkie okna. Pootwierała je teraz na całą szerokość, po czym skierowała kroki do łazienki, już po drodze zrzucając z siebie ubranie. Prysznic przyniósł ulgę. Pozwolił zmyć frustrację i upokorzenie. Po opracowaniu raportu czekała ponad godzinę na pojawienie się Burnsa. Dowódca rzucił okiem na kartki i bez słowa odprawił ją niecierpliwym ruchem ręki. Czuła się jak uczennica, której za karę kazano zostać w szkole po lekcjach. W drodze do domu starała się przekonać samą siebie, że zapewne nigdy już los nie zetknie jej z Burnsem. Ale w głębi ducha wiedziała, że to mało prawdopodobne. Raporty na temat zachowania obserwatorki będą ją nękać, dopóki sprawa Dunna nie zostanie zamknięta ostatecznie. Wyszła z łazienki okręcona w gruby zielony szlafrok - prezent, który sama sobie sprawiła na urodziny. Salon był zalany światłem słonecznym, a klonowa podłoga przyjemnie grzała stopy. W rogu, obok wieży stereo, stała automatyczna sekretarka. Regularnie migotała jej czerwona kontrolka. Rachel odsłuchała wiadomość, po czym pobiegła do szafy ubraniowej w sypialni. Pojechała U.S. 1, mijając sklep Denny'ego, salon samochodowy oraz mnóstwo budek z przekąskami i prasą. Skręciła w Belvoir Road, potem Pence Gate i minęła pole golfowe Belvoir South 9. Wjechała w Dziewiątą Ulicę, później w Szóstą. Wprawnie zatrzymała służbowy wóz na parkingu przed masywnym budynkiem, będącym siedzibą Wydziału Dochodzeń Kryminalnych. W holu okazała strażnikowi odznakę i identyfikator. Czekając na windę, przejrzała się w lustrze z polerowanego metalu. Dobrze wyglądała w niebieskiej bluzce i szarych spodniach. Nie była umalowana ani nie miała biżuterii, z wyjątkiem wodoszczelnego zegarka. Odpoczęła już nieco, ale przyspieszony puls świadczył o zdenerwowaniu. Po wyjściu z windy przemierzyła korytarz i znalazła się przy pustej recepcji. Była pora lunchu. Ciekawe, czy uwzględniono to w rozkazie natychmiastowego zameldowania się. Podeszła do drzwi biura i zdecydowanie zastukała dwukrotnie. - Proszę. Pomieszczenie było niewielkie i zagracone. Nowoczesne biurko ze wszystkich stron otaczały staromodne szafy na akta. Na parapecie stała zakurzona begonia resztką sił walcząca o życie. Przed biurkiem znajdowały się dwa plastikowe krzesła. Major Mollie Smith siedziała przy komputerze. Rachel dostrzegła w jej dłoni niebieskie pudełko na lekarstwa, które błyskawicznie zniknęło w kieszeni. - Co, do diabła, zdarzyło się w Baltimore? - zapytała przełożona zamiast powitania. - Przefaksowałam raport - odpowiedziała Rachel. - Napisany odręcznie, jak życzył sobie tego Burns. Mollie odchyliła się i w palcach obracała ołówek. Wyglądała na zmęczoną. Nawet więcej. Jakby wszystkie siły witalne zostały z niej wyssane. - Odpuść, Rachel. I opowiedz mi dokładnie, co stało się w Baltimore. Dziewczyna odetchnęła głęboko i zaczęła mówić, trzymając się suchych faktów, nawet gdy opowiadała, jak Dunn katował żonę. - Nie dało się go zdjąć żywego? - Gdyby policyjny snajper go nie wyprzedził, Dunn zapewne by mnie zabił. Rachel urwała i zamyśliła się nad własnymi słowami. Dopiero teraz tak naprawdę uświadomiła sobie, jak bliska była śmierci. - Nadal stał po trafieniu przez policjanta - ciągnęła. - Dopiero wtedy ja strzeliłam. - A więc było to uzasadnione użycie broni? - Jak najbardziej. - Dunn żył jeszcze po tej strzelaninie? - Tak, choć krótko. Mollie sięgnęła po jakieś kartki. Rachel rozpoznała swoje pismo. - Burns jest mocno wkurzony twoim kowbojskim zachowaniem, ale nie powinno wyniknąć z tego nic poważnego. Naprawdę groziłaś mu zdjęciami? - Oddział dokonywał nagrania. Nie mogli przeoczyć żony Dunna. Przy takim sprzęcie dokładnie było widać, co z nią wyprawiał. - Nie wytrzymałaś, co? Rachel wyczuła naganę w tym pytaniu. - Tak, nie wytrzymałam. - Naraziłaś policjantów na niebezpieczeństwo, a ponadto nie posłuchałaś rozkazu kogoś, komu w tym momencie podlegałaś. - Jeśli ktokolwiek znalazł się w niebezpieczeństwie, to tylko ja! - To nie takie oczywiste. Facet ma rację twierdząc, że przez ciebie jego ludzie mogli także ucierpieć. Dałaś Dunnowi wystarczająco dużo czasu, by przygotował się do obrony. Ich oddział nagle znalazł się przed znacznie silniejszym przeciwnikiem, niż pierwotnie przypuszczał. - Dziwi mnie twierdzenie Burnsa. Jeśli byłby rzeczywiście przewidujący, zabezpieczyłby się na wypadek użycia broni zgromadzonej w magazynie. - Urwała na moment. - Tam było też dziecko, Mollie. - Wiem. Ale gdybym to ja dowodziła akcją, a ty wywinęłabyś podobny numer, żywcem darłabym z ciebie pasy. Tym razem miałaś ogromne szczęście, Rachel. Ty i cały oddział. Ale przede wszystkim ta kobieta i jej dziecko. Dotychczas nie przyszło ci do głowy, że Dunn mógł zwrócić broń w ich stronę, choćby tylko po to, by odwrócić od siebie uwagę...? Dziewczyna spuściła wzrok. - Nie. - Warto, żebyś na przyszłość o tym pamiętała. Szefowa złożyła kartki. - Czekam na maszynopis. Nie pominęłaś tu czegoś, co na przykład nie byłoby przeznaczone dla policji? Chyba lepiej powiedzieć to już teraz, pomyślała Rachel. - Owszem, pominęłam. Nie zwracając uwagi na uniesione brwi Mollie i jej zaciśnięte usta, sięgnęła po kartki i przejrzała je. - W tym miejscu, gdy podeszłam do Dunna tuż przed jego śmiercią. On coś mi powiedział. Pominęłam to, bo nie byłam pewna, co miał na myśli... a poza tym nie chciałam, żeby Burns dowiedział się o czymś, co nie powinno go obchodzić. - A mianowicie o czym? - Mollie uważnie obserwowała podwładną. - Dunn nazwał mnie "siostrzyczką". Powiedział, że umrze jako szczęśliwy człowiek wiedząc, że pomógł posłać tego czarnego drania Northa do piachu. Rachel zawahała się. - Facet był ciężko ranny. Mógł po prostu bredzić. Ale żeby w ten sposób mówić o generale Norcie... Zupełnie nie wiem, jak to rozumieć. Mollie wyprostowała się w fotelu, jakby połknęła kij od szczotki. - Powtórz jeszcze raz dokładnie, słowo po słowie. Dziewczyna odtworzyła wypowiedź umierającego, widząc jednocześnie, jak krew odpływa z twarzy Mollie. - Co się stało? Przełożona zignorowała pytanie. - Jesteś zupełnie pewna, że te właśnie słowa padły z jego ust? Nic nie przekręciłaś? - Na pewno nie. - Czy słyszał je ktoś jeszcze? - Nie. Policjanci dopiero forsowali drzwi. Dunn nie żył już, gdy do niego dopadli. Rachel położyła rękę na ramieniu szefowej. - Co tu się dzieje? Mollie strąciła jej dłoń niecierpliwym ruchem. Odezwała się głosem dziwnie niskim i ochrypłym. - Posłuchaj mnie uważnie, Rachel. Na pewno byłaś sama przy Dunnie? - Na pewno. - A gdzie była jego żona i dziecko? - Chłopiec siedział w wozie. Okna były zamknięte. Nie mógł nic słyszeć. Poza tym nie reagował w ogóle na to, co działo się wokół niego. - Urwała, przypominając sobie tamtą scenę. - Żona zaś leżała nieprzytomna jakieś pięć metrów dalej na podłodze. Bił ją mocno, zanim mu to uniemożliwiłam. Ona też na pewno nie była w stanie go usłyszeć. - Mówiłaś, że policja nagrywała całą akcję. - Tak, ale kamera znajdowała się zbyt daleko, by zarejestrować jakieś dźwięki z wnętrza magazynu. Mollie poderwała się na nogi, podeszła do okna i przez chwilę stała tyłem do Rachel, oparta o parapet. - Ale przecież zamontowali w środku mikrofony. - Jej oddech skraplał się na szybie. - Tak. Pamiętam, że z głośnika dobiegał dźwięk kapiącej wody. Szefowa odwróciła się do niej. - A więc możliwe, że mikrofony zarejestrowały słowa Dunna. - Ja ledwie go słyszałam! - Ale nie możemy tego wykluczyć. -Nie. - Musimy zdobyć to nagranie! Gdy Mollie sięgała po telefon, podwładna chwyciła ją za rękę. - Najpierw musisz mi powiedzieć, o co chodzi. Jeśli coś jest nie tak, zasługuję, by o tym wiedzieć. Mollie zobaczyła ogień w oczach dziewczyny i wiedziała, że ta się nie cofnie. Mogła wykorzystać swoje zwierzchnictwo, ale doszła do wniosku, że nie ma to sensu. Rachel i tak wiedziała już za dużo. - W porządku. Ale nic z tego, co powiem, nie może wyjść poza ten pokój. I nie życzę sobie żadnych komentarzy ani pytań. Jasne? - Czy mam to traktować jako rozkaz? - Mam prawo go wydać - głos Mollie przypominał chrzęst potłuczonego szkła. - Po co? Możesz mi po prostu powiedzieć. Szefowa placówki w Fort Belvoir popatrzyła w okno. Była wściekła, że Rachel zmusiła ją do zdradzenia tajemnic, których nikt poza nią nie powinien znać. Jednocześnie wiedziała jednak, że to nie wina dziewczyny. Gdy oficer dyżurny został powiadomiony o sprawie Dunna, Smith była nieosiągalna. Skontaktowano się więc z Rachel... - Śmierć Northa nie nastąpiła w wyniku wypadku. - Mollie jakby zza ściany usłyszała własne słowa. - Został zamordowany. Mam dwóch wiarygodnych informatorów, którzy mogą dostarczyć mi dowodów na to, kto zorganizował spisek mający na celu jego śmierć. Rachel siedziała osłupiała. Katastrofa samolotu Northa wstrząsnęła całą strukturą wojskową, sięgając Zjednoczonego Dowództwa. Później mówiło się przede wszystkim o dochodzeniu w tej sprawie, prowadzonym przez zespół Centrum Bezpieczeństwa Armii z Fort Rucker, w stanie Alabama. Ale dokonane przezeń ustalenia jednoznacznie wykluczyły jakąkolwiek ingerencję ludzką w tę tragedię. Do analogicznych wniosków doszła komisja kierowana przez Esterhausa... - O jakich dowodach mówisz? - zapytała Rachel szeptem. - Czy owi informatorzy twierdzą, że dokonano sabotażu? - Twierdzą, że była w to zaangażowana co najmniej jedna osoba posiadająca ogromną wiedzę z dziedziny aeronautyki. Ale niestety nie znają jej nazwiska. - Dlaczego więc trzymasz ich w zanadrzu? Powinni zostać przesłuchani przez ekspertów lotniczych... Zamilkła czując na sobie ostry, pełen wyrzutu wzrok Mollie. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie prawdę. - Dunn... -wyszeptała. -On to zrobił. Sam się przyznał... Umierał. Sądziłam, że bredzi. - Może i bredził. Albo robił to na złość, bo nie przypuszczał, że jego słowa będą dla ciebie cokolwiek znaczyć. - Kim on był, Mollie? Kim naprawdę był Charlie Dunn? - Będę wiedziała więcej, gdy zdobędę tę taśmę. Na północ od międzynarodowego portu lotniczego Dullesa, między drogami numer 606 a 846, znajduje się teren usiany parkami przemysłowymi: Laudoun, Sterling Park czy Technology Trading. Przy Sally Ridge Drive, w obrębie TransDulles Center, stoi dwupiętrowy budynek o elewacji z zielonego szkła. Znajdujący się na nim napis jest niewielki. Czarnymi literami na białym kamieniu wypisano - WONDERLAND TOYS. Firma bezpośrednio nie zajmuje się produkcją, jest tylko pośrednikiem między azjatyckimi wytwórcami a amerykańskimi dystrybutorami. W budynku nie znajdzie się zatem żadnych maszyn. Na dachu tkwi rząd anten satelitarnych, biura zaś wyposażone są w najnowszej generacji komputery i inne urządzenia elektroniczne. Firmowy odrzutowiec stoi w stałej gotowości na lotnisku krajowym, a pięćdziesięciostopowa łódź motorowa jest zacumowana w jachtklubie Mount Vernon. Gdyby ktoś niechcący zabłąkał się do Wonderland, zostałby powitany przez uprzejmego recepcjonistę, który tak naprawdę jest funkcjonariuszem ochrony -jednym z czterech bez przerwy czuwających nad bezpieczeństwem obiektu. Taki gość już na pierwszy rzut oka mógłby stwierdzić, że większość pracowników firmy stanowią Azjaci. W rzeczywistości wszyscy byli Chińczykami z Hongkongu. Zajmowali się funkcjonowaniem macierzystego przedsiębiorstwa i skrupulatnie unikali kontaktu z mężczyzną, który od czasu do czasu pojawiał się tu, by skorzystać z ogromnego biura na drugim piętrze. Próby ustalenia zakresu działalności firmy i jej kondycji finansowej okazałyby się zapewne bezowocne. Wonderland Toys była prywatną korporacją. Skoro nie wprowadziła swoich akcji na rynek publiczny, pozostawała poza jurysdykcją Komisji Papierów Wartościowych. Korzystała z usług amerykańskiej filii Bank ofHong Kong, a wszystkie dane dotyczące transakcji finansowych znajdowały się w głównej bazie danych w centrali. Pod wieloma względami Wonderland Toys przypominało kieszonkowy, niezatapialny pancernik. Inżynier usiadł za biurkiem o wymiarach trzy na trzy metry, wykonanym z jednego pnia sumatrzańskiego teku. Wbudowane weń były: bezpośrednie przyłącze satelitarne, panel kontrolny systemu bezpieczeństwa całego budynku, komputer sterowany głosem, faks oraz rząd sześciu monitorów połączonych z kamerami rozlokowanymi na zewnątrz. Przyglądał się kasecie magnetofonowej trzymanej w dłoni, dostarczonej kilka minut temu z niezwykle zaawansowanego technologicznie laboratorium, znajdującego się w najwyższej części podziemia. Nie obawiał się zupełnie, że przygotowujący ją technicy poznali zawartość. Najistotniejszy był fakt, iż szef Wonderland pozostawał całkowicie od niego uzależniony. Wiele lat temu Inżynier przerzucił go tu ze Złotego Trójkąta. Facet był wytwórcą i dystrybutorem heroiny, który na gwałt musiał uciekać przed tajskimi agentami. Tutaj dostał zieloną kartę, nową tożsamość i pokaźne konto bankowe. Później, gdy dealer postanowił wieść dostatnie życie jako przedsiębiorca, inżynier sprowadził mu jego rodzinę. Teraz więc facet miał wobec niego ogromny dług. W ramach spłaty zapewniał praktycznie w stu procentach bezpieczną bazę dla operacji. Wszyscy pracownicy Wonderlandu zostali starannie dobrani przez byłego narkotykowego barona i byli mu bezgranicznie wierni. O Inżynierze powiedziano im tylko, że to człowiek, którego bezpieczeństwo i spokój wiążą się nierozerwalnie z ich obecnym życiem. Właśnie dlatego Inżynier nie bał się, że technicy, którzy, trzeba przyznać, wspaniale wykonali swoje zadanie, wiedzą zbyt dużo. Odwalili robotę tak dobrze, że stanął w obliczu problemu, którego wolałby uniknąć. Wsunął kasetę do magnetofonu i wsłuchał się w ostatnie słowa Charliego Dunna. Technicy usunęli wszelkie dźwięki z tła i wzmocnili głos, tam gdzie okazało się to konieczne. W rezultacie dało się rozróżnić każde słowo. A powiedział zdecydowanie zbyt wiele. I do tego niewłaściwej osobie. Teraz Inżynier wiedział już wszystko o dziewczynie, która była przy śmierci Dunna. Już dawno temu złamał dość prymitywne zabezpieczenia danych personalnych armii, zgromadzonych w budynku Hoffmana w Alexandrii, naprzeciwko Holiday Inn. Wiedział o niej tak wiele, że nie miał wyboru. Musiał ją zabić. Nacisnął przycisk i na monitorze pojawił się cały jej życiorys. Rachel Collins - oficer operacyjny drugiego stopnia, pracująca w Wydziale Dochodzeń Kryminalnych. Dwadzieścia dziewięć lat, urodzona w Oceanside, w stanie Kalifornia. Ojciec całe życie służył w wojsku. Doszedł do stopnia pułkownika. Stacjonował w Stanach i w Europie. Częste przeniesienia ojca uczyniły z niej armijne dziecko i doprowadziły do rozpadu małżeństwa rodziców. Jak wiele kobiet w latach siedemdziesiątych, które postanowiły "odnaleźć siebie", Penny Collins zerwała wszelkie związki z armią. Porzuciła rozżalonego męża i cierpiącą, osamotnioną córkę. Ale dziewczynka była twarda i nie załamała się. W wieku szesnastu lat biegle mówiła już po francusku, niemiecku i rosyjsku. Gdy ojciec zmarł na zawał mając zaledwie czterdzieści dwa lata, została wysłana do szkoły średniej. Wojsko stało się dla niej nie tyle powołaniem, ile jedyną szansą w życiu. Podczas wstępnego treningu zbierała najlepsze oceny. Radziła sobie szczególnie dobrze z bronią ręczną i wygrała nawet dywizyjne zawody strzeleckie. Kończąc Szkołę Żandarmerii w Fort McClellan w stanie Alabama uzyskała trzecią lokatę. Instruktorzy zwracali jednak uwagę, że choć na co dzień dobrze znosiła dyscyplinę, czasami nie przestrzegała obowiązujących zasad. Podczas jednego z ćwiczeń "aresztowała" dwugwiazdkowego generała, który przez nieuwagę "wpadł w zasadzkę". Przełożonym, któremu przyszło załagodzić tę wpadkę, była major Mollie Smith. I tu właśnie zeszły się drogi życiowe tych dwóch kobiet. Smith była niegdyś instruktorką z ramienia Wydziału Dochodzeń Kryminalnych w Szkole Żandarmerii - szeregową agentką, awansowaną na podoficera, która później zdecydowała się zdobyć szlify oficerskie i podjąć pracę w Fort McClellan. Wyłuskała Collins z całej reszty nie tylko za sprawą jej ciętego języka i umiejętności strzeleckich, ale przede wszystkim dlatego, że dostrzegła w niej swoje własne cechy - inteligencję, umiejętność rozwiązywania problemów i poczucie obowiązku. Smith umożliwiła dziewczynie - opornej, podejrzliwej samotniczce - znalezienie własnego świata, w którym aż roiło się od tajemnic. Dlatego osobiste sekrety traciły tu na znaczeniu i zupełnie przestawały się liczyć. Takiego świata Collins nigdy nie znalazłaby poza strukturami wojskowymi. Współpracownicy wiedzieli wszystko o jej życiu, a i ona poznała ich życiorysy. Wydział Dochodzeń Kryminalnych był egalitarną, utopijną strukturą w najczystszej formie. Pod opieką Smith Collins już po roku służby awansowała na sierżanta. Szybko pięła się w górę. Skierowana na szkolenie dla kadry podoficerskiej w Fort Rucker, ukończyła je z wyróżnieniem. Jak stwierdził Inżynier, więź między obiema kobietami przemieniła się w przyjaźń, gdzie nie istniała różnica wynikająca z hierarchii wojskowej. Opinie Smith wystawiane podopiecznej wciąż pisane były specyficznym, wojskowym żargonem, ale wiele dało się wyczytać między wierszami. Obie miały na koncie kilka romansów. Nic jednak dziwnego, że pozostały samotne. Praca w Wydziale Dochodzeń Kryminalnym bardzo przypominała policyjną, z nieregularnym systemem służby, ogromnym napięciem i specyficzną więzią ze współpracownikami. Współmałżonek, obojętnie mężczyzna czy kobieta, musiałby to zaakceptować, ale i tak nie potrafiłby tego w pełni zrozumieć. Są jak siostry, pomyślał Inżynier. Bezgranicznie ufne i szczere wobec siebie. Collins skoczyłaby za Smith w ogień. W sytuacji zagrożenia osłoniłaby ją własnym ciałem. Znały nawzajem swoje mocne i słabe strony, dzieliły ciężar wspólnych tajemnic... Inżynier przerwał tok myśli. Nie, nie do końca tak było. On wiedział o Smith dużo więcej. Wiedział o sprawach, których Collins nawet nie podejrzewała. O sprawach, których znajomość mogłaby okazać się niezwykle niebezpieczna. Na przykład Charlie Dunn... Sam fakt, iż dziewczyna usłyszała jego ostatnie słowa, był wystarczającym powodem, by zginęła. Inżynier obracał w palcach plastikowe pudełko od kasety. Ile zdecydujesz się jej powiedzieć, Mollie? Collins będzie naciskała, by poznać prawdę. Poczuje się odtrącona i urażona, jeśli będziesz milczała. Właściwie niczego nie powinnaś jej zdradzić. Dobrze by było, żebyś tak właśnie zrobiła. Inżynier westchnął. Collins wie już zbyt dużo. A Smith jeszcze wtajemniczy ją w swoje plany. Inżynier uśmiechnął się ironicznie. Teraz jego praca będzie znacznie łatwiejsza. ROZDZIAŁ 4 - Wiem, że uprzedzałaś, bym o nic nie pytała... - Rachel wypowiadała słowa ostrożnie, jak wędkarz zarzucający przynętę w idealnie spokojnym stawie. Znajdowały się na Baltimore-Washington Parkway. Mollie pędziła na złamanie karku, jak rajdowiec używała jednej stopy do pedału gazu, a drugiej do hamulca. Zjechała z trasy przy budynku Rezerwy Federalnej i skręciła w stronę portu. Mknęły rozgrzanymi ulicami Baltimore. Klimatyzacja pracowała na cały regulator, usiłując zniwelować upał panujący na zewnątrz. Rachel czuła narastający ból głowy. Po raz drugi w ciągu ostatnich dwunastu godzin pokonywała tę trasę. - Czy ktoś jeszcze wie co odkryłaś w sprawie Northa? - Mollie wyminęła zatrzymującą się furgonetkę. -Nie. - Nie powinnaś powiadomić o wszystkim Hollingswortha? Generał major Richard Hollingsworth był szefem Wydziału Dochodzeń Kryminalnych. Mollie, jako agent specjalny kierujący placówką w Fort Belvoir, miała do niego dostęp dwadzieścia cztery godziny na dobę. - To już drugie pytanie. Ostro wzięła zakręt. Przy Pratt nie było gdzie zaparkować, zatrzymała się więc w niedozwolonym miejscu. - Zostań tu - poleciła, gdy dziewczyna chwyciła za klamkę. - Muszę jakoś udobruchać Burnsa. Twoja obecność na pewno mi tego nie ułatwi. Rachel patrzyła, jak przełożona przebiega na drugą stronę ulicy, po czym przesiadła się na fotel kierowcy, odchyliła głowę i przymknęła oczy. Natychmiast jej uwagę zaprzątnęły setki pytań i wątpliwości. Nagle ktoś zastukał w szybę. Rachel opuściła ją. Obok wozu stał potężnie zbudowany funkcjonariusz miejskich służb parkingowych. - Tu nie wolno stawać. -Wiem. Okazała mu swój identyfikator. Roześmiał się wzruszając ramionami. - Nic mnie to nie obchodzi - burknął. Zaszedł wóz od tyłu, żeby zapisać numery rejestracyjne. We wstecznym lusterku zobaczyła, jak językiem zwilża grafit ołówka. Zawsze wydawało się jej, że to już dawno zaniechany zwyczaj. Przez dziesięć minut zdążył wypisać zaledwie pół mandatu. Wreszcie kątem oka Rachel dostrzegła wracającą Mollie. Gdy lawirując między pojazdami przebiegała przez ulicę, rozległy się pełne zniecierpliwienia klaksony. Rachel ruszyła, zanim jeszcze towarzyszka zatrzasnęła drzwi. Odjechały nie zwracając uwagi na przekleństwa porządkowego. - Wracamy do twojego biura? - zapytała Rachel. - Nie. Do ciebie, do domu. Musisz się spakować. Ja wezmę taksówkę do Belvoir, żeby zabrać swoje rzeczy. - Dokąd jedziemy? Mollie poruszyła się niespokojnie w fotelu. - Słuchaj uważnie. Powiedziałaś, że policja zainstalowała w magazynie co najmniej jeden mikrofon. - Zgadza się. - Taśma z nagraniem zniknęła. Rachel wyminęła autobus miejski. - Co to znaczy "zniknęła"? - Tuż przed końcem zmiany w recepcji zjawił się goniec. Według papierów, które przedstawił sierżantowi dyżurnemu, został przysłany z policyjnego laboratorium. Zgodnie z pisemnym zleceniem kaseta miała zostać tam zabrana do skasowania jej zawartości. Sierżant skontaktował się z Burnsem, a ten potwierdził treść polecenia. - To był fałszywy posłaniec - dopowiedziała dziewczyna. Mollie przytaknęła. - Taśma nigdy nie dotarła do laboratorium. Burns w ogóle nie wiedział, co się wydarzyło, dopóki osobiście się z nimi nie skontaktował. - Czy sierżant zapamiętał tego gońca? - Mówi, że w recepcji było zbyt wielu interesantów. Bardziej interesowały go dokumenty niż ludzie. - Szefowa milczała przez moment - Pamięta tylko, że facet miał kurtkę Redskins. Palce Rachel zacisnęły się na kierownicy. - Widziałam go. Przez fenickie okno w pokoju przesłuchań. - Zapamiętałaś jego twarz? - Stał plecami do mnie. Tylko dlatego zwróciłam uwagę na tę kurtkę. Wydaje mi się, że miał faliste ciemnoblond włosy. - Posłała Mollie szybkie spojrzenie. - Kto to? Po co mu była ta taśma? - Dokładnie te same pytania zadawał Burns. Odpowiedziałam, że nie wiem. -Ale tak nie jest. - Gdybym tylko wiedziała, jak wygląda albo jak się nazywa, mogłabym go wytropić. - Łączy go coś z Dunnem? - dziewczyna na głos wypowiadała swoje myśli. - A więc ma też związek z Northem... - Ktoś, niewykluczone, że ten sam człowiek, był ubiegłej nocy w tamtym magazynie w porcie. Obserwował całą operację policyjną i zorientował się, że zainstalowali mikrofon. Wiedział, że operacja będzie rejestrowana co najmniej na nośniku audio. Musi być wyjątkowo opanowany. Nie zareagował, kiedy dostałaś się do środka i doszło do strzelaniny... Ale po co tam był? Co go naprawdę interesowało? Rachel przejechała na najszybszy pas ruchu i pomknęła za sunącym po nim BMW. Wiedziała, że lepiej będzie zachować milczenie. Mollie mówiła do siebie, roztrząsając problem. Zwykła tak robić i bardzo często jej to pomagało. - Wiedział, że nagrywano to, co działo się w magazynie, i że wydarzy się tam coś interesującego - ciągnęła. - Dlaczego? Nie chodziło przecież o strzelaninę i towarzyszące jej krzyki. Nie należało się też spodziewać, że Dunn powie coś ważnego. Przyjechał przecież, żeby ukraść broń, a nie wygłaszać przemówienie. Zwróciła się do Rachel: - Ale przecież Dunn przekazał ci ważną informację. Na temat Northa. - Dlaczego ów Goniec miałby się tym zainteresować? - Bo... może Dunn miał na ten temat milczeć jak grób. Teraz zaś ten ktoś nie jest pewien, czy zrozumiałaś słowa umierającego. - Mollie przymknęła oczy. - Nie wydaje mi się, żeby celem jego wizyty w porcie była wyłącznie obserwacja zdarzeń. Wydaje mi się, że chciał zabić Dunna. Burns twierdzi, że otrzymali anonimową informację o nielegalnej działalności sierżanta. Pamiętasz? Może więc została przekazana rozmyślnie, by wystawić Dunna i doprowadzić do konfrontacji, podczas której nie trudno było o jego śmierć? - "Posłaniec" nie mógł mieć pewności, że dojdzie do strzelaniny - zaoponowała Rachel. - Policja mogła zdjąć sierżanta bez walki. - I właśnie dlatego był na miejscu. Założę się, że gdyby oddział specjalny wyprowadzał żywego Dunna z magazynu, aresztowany nie doszedłby do samochodu. Teraz rozumiesz? Wie, co powiedział ci Dunn, który właśnie dlatego musiał zginąć. Uświadom sobie, że obecnie ty, moja droga, znajdujesz się w podobnej sytuacji. Rachel doznała wstrząsu przypominającego trzęsienie ziemi. To nie był jakiś tam ucisk w dołku, ale zderzenie jakby dwóch potężnych płyt tektonicznych. Przypomnienie, że pod powierzchnią wszystko znajduje się w wiecznym ruchu. Operacja pochwycenia Dunna powinna być stosunkowo prostą czynnością. Ale akurat wtedy zadrżała ziemia. - Dziś wieczorem przerzucam wszystkich - oświadczyła Mollie. - Ciebie także. Dziewczyna nie spuszczała wzroku z drogi, ale kątem oka wciąż obserwowała szefową. Zanim jeszcze Mollie wzięła ją pod skrzydła, potrafiła rozszyfrować każdego, szczególnie zaś mężczyzn. To był boski dar. Jej zmysły były widać wyjątkowo sprawne i z czasem nabrała pewności, że nie zawodzą. Teraz wiedziała, że Mollie wiele przed nią ukrywa. Dlatego od tej chwili będzie polegać raczej na przyjaźni i wzajemnym zaufaniu, niż obowiązku posłuszeństwa wobec przełożonej. - Mogę ci pomóc - powiedziała Rachel, uprzedzając spodziewaną prośbę. - Chyba mnie nie zrozumiałaś: musisz się ukryć. - Uważasz, że Goniec jest tak zapobiegliwy, by zamordować informatorów, zakładając oczywiście, że wie, kim są? - Nie zna ich. Jestem tego pewna. Ale nie mogę ryzykować, bo w każdej chwili może się dowiedzieć. - Ten facet pracuje dla kogoś, kto zorganizował zabójstwo Northa. Uczestniczył w tym także Dunn. Teraz musi zatrzeć wszelkie ślady... - Rachel zawiesiła głos. - A ty nie chcesz, żebym ci pomogła? - Wspólnie ewakuujemy informatorów z miasta - powiedziała Mollie. - Przygotowałam dla nich schronienie. Gdy ich stąd zabierzemy, będą już bezpieczni. - Masz specjalny plan? Posłużysz się programem ochrony świadków? - Nie ma na to czasu. Minęła dobra chwila, nim Rachel zrozumiała. - Nie są stąd, prawda? Odsyłasz ich do domów? Czy to nie będzie pierwsze miejsce, w których będzie ich szukał nasz Goniec? Mollie zaprzeczyła ruchem głowy. - Nie wiesz dokładnie, jak wygląda sytuacja, Rachel. Na dobrą sprawę tożsamość obojga nie jest trudna do rozszyfrowania i gdyby tamci już wiedzieli, kim są, dawno by ich zabili. Według mojego planu trzeba ich przerzucić do miejsca, gdzie będą bezpieczni choć przez kilka dni. Więcej mi nie potrzeba. Zaledwie kilka dni. - Dobrze. Zadbamy o ochronę... - Później ty pojedziesz do Kalifornii. Do Carmel. Znasz tę okolicę. Zaszyjesz się tam, dopóki się z tobą nie skontaktuję. Rachel zjechała na prawy pas i skręciła na parking. Kilka samochodów stało przed ceglanym budynkiem toalet. Dwaj młodzi mężczyźni spacerowali po spalonej słońcem trawie, przeciągając się i paląc papierosy. Rachel zaparkowała obok minivana, którego właściciel zmywał z przedniej szyby rozgniecione owady. Zgasiła silnik i opuściła boczną szybę. - Jeśli masz pewnych informatorów, dlaczego od razu nie przekażesz ich Hollingsworthowi? - zapytała. Mollie patrzyła na dwóch brzdąców, których matka wyprowadziła z łazienki. Mniejszy rzucił się ku ojcu z rozpostartymi ramionami. - Z uwagi na Dunna. Nie sądziłam, że wojsko ma coś wspólnego z... tym, co stało się Northowi. Teraz zaś nie mogę tego wykluczyć. A jeśli tak, to nie wiadomo, jak wysoko sięga spisek i kto jeszcze może być zamieszany w tę sprawę. - Kogo masz na myśli mówiąc "kto jeszcze"? Szefowa odwróciła wzrok i popatrzyła przez boczną szybę. - Wracaj na szosę, Rachel. - Mogę ci pomóc w zbadaniu powiązań Dunna. Mollie zobaczyła odbicie przyjaciółki w szybie. Wyglądała bardzo młodo, z gładką skórą i lśniącymi włosami. Niestety, Rachel była zbyt młoda, by ryzykować zapoznanie jej z takimi tajemnicami. - Nie, nie możesz - odpowiedziała twardo, żałując, że musi być wobec niej okrutna. - Plątałabyś się tylko pod nogami. Steven Copeland popatrzył na otwartą walizkę leżącą na łóżku. Jej zawartość została ułożona jak zwykle: bielizna, skarpetki i przybory toaletowe z prawej, koszule, krawaty i spodnie z lewej. Na dnie znajdowały się kapcie i pantofle. Dwa garnitury, zapakowane w pokrowce, zostały przypięte do górnej pokrywy plastikowej walizki. Ten ład cieszył go i uspokajał. Pozwolił cofnąć się myślami do przeszłości, gdy często musiał się pakować. Wtedy waliza była większa, a garnitury miały niecałe pół roku, w skład bagażu zaś dodatkowo wchodziły złote spinki, jedwabne skarpety i budzik od Tiffany'ego. Większość ubrań, które teraz nosił Copeland, liczyła sobie dobre trzy lata. Bystry wzrok był w stanie wychwycić wytarcia materiału przy mankietach i kołnierzu. Tylko bielizna, którą regularnie kupował w sklepie Bethesda Kmart, była nowa. Zamknął walizkę, zatrzasnął zamki i zablokował je dodatkowo kluczykiem noszonym na łańcuszku. Rozejrzał się po ponurej, niewielkiej sypialni domku w Georgetown i pomyślał, czy kiedyś będzie jeszcze musiał tu wrócić. Modlił się, żeby do tego nie doszło. W domu zastał ohydne meble z lat trzydziestych. Od siebie dodał tylko pościel i ręczniki. Zawsze traktował ten dom tylko jak tymczasowe schronienie. A dzisiaj otrzymał wreszcie telefon, na który czekał od tak dawna. Wybierał się w powrotną podróż. Bez wysiłku chwycił walizkę i trzymając przed sobą zniósł ją wąskimi schodami. Był wysokim mężczyzną o mocnych, sprężystych mięśniach biegacza lub pływaka. Ostatnio stracił nieco na wadze. Twarz miał pociągłą, kości policzkowe i szczękę wyraźnie zarysowane. Ogólnie sprawiał sympatyczne wrażenie. W przeszłości mylono go często z wykładowcą akademickim, dopóki nie zwrócono uwagi na szykowny strój. Teraz ludzie odwracali się lub patrzyli podejrzliwie z powodu jakiegoś dziwnego żaru w jego ciemnych oczach - nienawiści czy urazy, której nie da się opisać słowami. Te uczucia nie opuszczały Copelanda już od wielu lat. Niebieski, sześcioletni volkswagen jetta stał zaparkowany na ulicy przed domkiem. Czasami przy wsiadaniu do niego Copelandowi, wydawało się, że czuje zapach skóry jaguara, którym kiedyś jeździł. Taki samochód i tak nie uchowałby się długo na Olive Street, gdzie grasowali złodzieje plądrujący sąsiedztwo i bezdomni włamujący się do większych wozów, by wygodnie się wyspać. Kiedyś, zaledwie dwie przecznice stąd, Copeland widział, jak jakaś kobieta rodziła w zdewastowanym cherokee. Zatrzasnął drzwiczki, uruchomił silnik i włączył światła. Następnie sięgnął po telefon komórkowy - luksus, z którego nie był w stanie zrezygnować - i nacisnął klawisz szybkiego wybierania numeru. Major Smith poleciła mu samemu jechać prosto na lotnisko i do nikogo nie dzwonić. Ale Copeland nie zamierzał jej słuchać. Miał na świecie tylko jedną bliską osobę i nie była nią major Smith. Kiedy w słuchawce odezwał się melodyjny, uwodzicielski głos kobiecy, powiedział: -To ja. Już jadę. Jazda na Dwudziestą Czwartą Ulicę, nieopodal Park Hyatt, zajęła zaledwie kwa drans, ale wystarczyło czasu, by wrócić myślami do przeszłości... Do lepszych czasów, gdy był świeżo upieczonym absolwentem Szkoły Prawniczej w Georgetown, z rozlicznymi ofertami pracy z Chicago, Waszyngtonu i Wall Street. Starano się zwabić go w nieledwie bezczelny sposób, dodatkowo oferując jako "sekretarkę" długonogą dwudziestolatkę do "pełnej dyspozycji". Ale dokonał wyboru kierując się innymi kryteriami. Trzy lata spędzone w Waszyngtonie pozwoliły mu uświadomić sobie, gdzie leży władza. Tutaj mógł siedzieć w biurze, patrzeć na Potomac i czekać na pielgrzymki tych, którym był potrzebny. Wybrał Bell and Robertson - znaną, wpływową firmę reprezentującą wyłącznie interesy przedsiębiorstw z listy pięciuset największych. B&R był powiązany z każdym z rządowych departamentów. Copeland, będący specjalistą od ofert publicznych, fuzji i przejęć, miał do nich wszystkich dostęp. Kochał swoją pracę w takim samym stopniu, jak nie znosił współpracowników. Szefowie piętrzyli dokumenty na jego biurku, a on zajmował się nimi z radością, cieszył pochwałami i wciąż czekał na poważniejsze zadania. Po przepracowaniu przez trzy kolejne lata po dwa tysiące siedemset godzin, Copelandowi przydzielono wreszcie pierwszego klienta: PSX Railroads - największego w kraju przewoźnika towarów rolnych. PSX chciało rozszerzyć działalność ze Środkowego Zachodu na rokujące duże nadzieje tereny Kalifornii, Teksasu i Luizjany. Potrzebowało pół miliarda dolarów na unowocześnienie bazy sprzętowej i prowadziło już rozmowy z Fisher Brothers, występującymi w roli underwritera. Dokumenty miały być gotowe "na wczoraj", więc B&R przydzielił tę pracę swojemu najszybszemu chłopcu. Copeland miał dużo czasu na przemyślenia, co zdarzyło się później. Największym problemem okazała się ogromna ilość szczegółów. Miał tyle pracy, że nigdy nie zdołał przyjrzeć się z pewnego dystansu dziełu, które tworzył. I to ciągłe odliczanie czasu... Mimo pomocy grupy asystentów zdołał dostarczyć niezbędne dokumenty dosłownie w ostatniej chwili. Nigdy więc nie podejrzewał nawet, że PSX znajduje się na skraju bankructwa. Ani tego, iż szefostwo firmy, Fisher Brothers oraz trzej główni partnerzy B&R doskonale wiedzieli, iż obecna próba uplasowania nowej emisji jest spiskiem mającym na celu wyciągnięcie jak najwięcej z planu emerytalnego i innych aktywów, zanim firma zostanie zlikwidowana. Federalni kontrolerzy z Komisji Papierów Wartościowych, Departamentu Skarbu i Sprawiedliwości byli pierwszymi, którzy uświadomili mu rzeczywistą sytuację. W wilgotnych podziemiach budynku federalnego dowiedział się, że tylko jego podpisy figurują na papierach zapowiadających pognębienie PSX. Copeland zwrócił się o pomoc do przełożonych, ale ci nie tylko zaprzeczyli, iż wiedzieli o całej sprawie, lecz poparli jeszcze stanowisko rady nadzorczej PSX, która twierdziła, iż to Copeland uknuł spisek mający na celu zrujnowanie niegdyś potężnej kompanii, oczywiście czerpiąc z tego ogromne korzyści. Później Departament Sprawiedliwości zaczął zbierać materiały mające doprowadzić do postawienia go w stan oskarżenia. W ciągu ośmiu miesięcy legła w gruzach jego kariera zawodowa. Żadna firma nie chciała go zatrudnić. Bank odebrał mu apartament w Watergate, a jaguar trafił w obce ręce. Desperacko przygotowując się do obrony podczas przesłuchań, Copeland nigdy nie stracił nadziei, że oczyści się z zarzutów. Miał bowiem sprzymierzeńca - człowieka, który mógł go uratować. Człowiek ten był mentorem i przewodnikiem Copelanda. Gdy wszystkie inne drzwi zamknęły się, jego pozostały otwarte. Młody prawnik przedstawił mu swoją strategię obrony, opartą na fragmentarycznych dokumentach, które udało się zachować - memorandach, notatkach i komputerowych wydrukach - a które wskazywały, kto w rzeczywistości maczał palce w sprawie PSX. I w ostatniej chwili, gdy Copeland miał przedstawić oczyszczające go z zarzutów materiały, opiekun zdradził go bez zmrużenia oka. Zasłony w salonie Beth Underwood nie były do końca zaciągnięte. Stała przy pozostawionej szparze i wyglądała na ulicę. Nawet do głowy jej nie przyszło, że profesjonalny zabójca bez trudu mógł ją wypatrzyć i zlikwidować. Była wysoką, postawną kobietą przed trzydziestką, z wydatnym biustem i nieco zbyt grubymi łydkami. W roczniku szkoły średniej ktoś napisał, że jest "bardzo pogodna". Wtedy Beth uznała to za komplement. Ale to było dawno, zanim jeszcze spędziła pięć lat w Waszyngtonie. To miasto przyprawiało ją o zawrót głowy. Urodziła się na prowincji w Arizonie i od dziecka uwielbiała marzyć. Marzenia pomogły jej tyle wytrzymać. Nowa praca, pierwsze mieszkanie, obmacujący ją wzrok mężczyzn, gdy szła ulicą - wszystko wyglądało dokładnie tak, jak sobie wymarzyła. Dużo później przekonała się, że w stolicy kobieta może zrobić karierę tylko jedną z dwóch dróg: zostając niezastąpioną kochanką jakiegoś wpływowego mężczyzny albo zaniedbywaną przezeń żoną. Beth miała świadomość, że dobrze się prezentuje, ale niestety były lepsze. Nie stała się gwiazdą, jak znajome asystentki i sekretarki, które uznały to za najważniejszy cel w życiu. Oczywiście, mężczyźni chcieli się z nią kochać, ale nigdy nie robili tego wystarczająco dobrze. Włazili na niąniezdarnie i traktowali, jakby była gumową lalką. W następnym tygodniu do Beth dzwonili ich przyjaciele, którym tamci podali jej numer gdzieś w klubie, barze lub na korcie, gadając o głupotach i popijając drinki. Czekając na Stevena pomyślała, iż nic w tym dziwnego, że stała się "niezastąpiona" w pracy. Pomogło jej uwielbienie, jakim darzyła szefa. Gotowa była zrobić dla niego wszystko, dopóki w jej życiu nie pojawił się Steven i nie zburzył tych iluzji. Sprawił, że zaczęła się bać człowieka, który zawsze pamiętał o jej urodzinach i zapraszał do swego domu na Dzień Dziękczynienia. Kotka Peaches otarła się o jej nogi. Beth uniosła ją z podłogi i pogłaskała, z niepokojem myśląc, czy zostawiła wystarczająco dużo jedzenia i wody. Mollie powiedziała, że ma zabrać rzeczy na trzy, cztery dni. Beth miała nikomu nawet słowem nie wspominać, że wyjeżdża, ale przecież musiała skontaktować się z przyjaciółmi, którzy zaopiekują się Peaches. Steven także miał do niej nie telefonować. Mollie mówiła bardzo jasno: jedź taksówką na lotnisko, tylko z ręcznym bagażem. Przygotowany bilet na cudze nazwisko będzie czekał w kasie Delty. Rezerwacja została tak zorganizowana, byś nie została poproszona o okazanie imiennego dokumentu. Beth popatrzyła na bagaż, ustawiony równo przy drzwiach frontowych: walizka, torba na ramię i torebka. Starała się coś wyeliminować, ale stwierdziła, że to niemożliwe. Długo spacerowała po swym schludnym mieszkaniu z kolorowymi dywanami i starymi meblami. Brała w dłonie porcelanowe figurki w kształcie żaglowców, jajek i klaunów stojące na niskiej szafce, wodziła palcami po karbach muszli pochodzących z plaż Florydy i Wirginii. Każdy, najdrobniejszy element wystroju wiązał się z jakimś zdarzeniem lub miejscem, a wspomnienie wywoływało uśmiech na jej ustach. Pakowała się w sypialni. Położyła walizkę na starej kołdrze, którą przywiozła tu jeszcze z Arizony. Żałowała, że walizka nie jest magiczna, bez dna, by mogła zabrać ze sobą wszystko, co miało jakiekolwiek znaczenie w jej życiu. Beth wróciła wspomnieniami do tego dnia, niecały miesiąc temu, gdy Mollie Smith powiedziała, iż niewykluczone, że będzie musiała wyjechać na pewien czas do znanego sobie, bezpiecznego miejsca. Wtedy była to tylko mglista perspektywa, o której w ogóle nie warto było myśleć. Ale teraz, zaledwie dwie godziny temu, otrzymała telefon, by natychmiast się zbierać. Mollie powtórzyła jej instrukcje, które już raz słyszała, ale wówczas z miejsca je zapomniała. Obecnie skrupulatnie wszystko zapisała, ale gdy tylko powiedziała o tym Mollie, ta kazała wykuć dyspozycje na pamięć, a kartkę spalić. Popatrzyła na swe palce. Wciąż zalatywały spalenizną, chociaż dwukrotnie już je myła. Wieczorny ruch na Dwudziestej Czwartej Ulicy zmniejszył się nieco. Beth rozpoznała jettę Copelanda, gdy tylko wóz zatrzymał się przed domem. Uniosła Peaches, głaskała ją przez chwilę i z powrotem postawiła na podłodze. - Bądź grzeczna, dopóki nie wrócę. Kot zamiauczał, kiedy drzwi zamknęły się za panią. Wskoczył na parapet i przywarł do rozgrzanej promieniami słońca szyby. Patrzył na swą właścicielkę, która podeszła do mężczyzny przy samochodzie, postawiła bagaże i pocałowała go. ROZDZIAŁ 5 Czasami Rachel z trudem była w stanie opanować kipiącą w niej wściekłość. Tak jak teraz. Słowa Mollie były dla niej ciosem. Starała się o nich zapomnieć koncentrując się na tym, co robiła. Najpierw zrobiła potężne pranie, a gdy już uruchomiła suszarkę, skontaktowała się z centrum marynarki wojennej w Monterey, by poznać prognozę pogody w Kalifornii. Spakowała się sprawnie, wypełniając worek marynarski letnimi ubraniami, dodając do tego dwa swetry i kurtkę na chłodne, północnokalifornijskie noce. Przebrała się w dżinsy i podkoszulek, po czym sięgnęła po osobistą broń - poręcznego bulldoga kalibru .44. Po sprawdzeniu go odsunęła nocną szafeczkę i uniosła fragment parkietu. Ze skrytki wyjęła paczkę amunicji rozpryskowej. Te wymyślone przez chemika z Alabamy pociski rozrywały się na kawałki w zetknięciu z ciałem, zamieniając je w krwawą miazgę. Testy, przeprowadzone na martwych owcach, udowodniły jej prawdziwie niszczycielską moc. Rachel usiadła na łóżku. Ładując polimerowe pociski, czuła na karku miłe ciepło promieni zachodzącego słońca. Była na pozór opanowana, tylko drżały jej dłonie. Ten mężczyzna - Goniec - gdzieś się czaił. W swojej kurtce Redskins, z postawionym kołnierzem osłaniającym twarz, krążył w jej myślach jak zapomniane imię. Poruszał się bezszelestnie, trzymając się ściśle swego planu, w którym ważną rolę odegrał Dunn, a zapewne także North. Teraz zaś skupił uwagę na niej, na Mollie i dwojgu informatorach. Czy to nie nazbyt wielu ludzi jak na niego jednego? Chyba nie. Nie dla kogoś, kto nie obawiał się wcisnąć pomiędzy policyjnych snajperów i gdyby uznał to za konieczne - zabić. W jego działaniu dało się zauważyć pogardę dla otoczenia i pychę. , Jestem niewidzialny", zdawał się mówić. "Potrafię przejść obok ciebie, a ty nawet nie zwrócisz na mnie uwagi. Robię, co mam do zrobienia, i rozpływam się w powietrzu". Jak podczas pobytu w siedzibie oddziału specjalnego. Wszedł tam jakby nigdy nic i jeszcze pogwarzył z sierżantem dyżurnym, czekając na zgodę Burnsa. A Rachel znajdowała się w odległości niecałych dziesięciu metrów, patrząc na niego, lecz nie rejestrując w pamięci szczegółów, bo był wtedy kimś, kto nie wzbudzał zainteresowania. Rozpryskowe pociski... Przy wyjściu zatrzymała się, by zamienić parę słów z dozorcą. Był weteranem z Wietnamu, podczas akcji w delcie Mekongu stracił rękę. Gdy Rachel powiedziała mu, że wyjeżdża i nie spodziewa się żadnych gości, przyrzekł zatroszczyć się o pocztę do niej i życzył powodzenia. Jak mało kto znał życie. Wrzuciła worek do bagażnika i usiadła za kierownicą. Odjeżdżając nie obejrzała się. Nigdy tego nie robiła, wierząc, iż tylko wówczas szczęśliwie wróci do domu. Można by uznać to za przesąd. Wieczorem ruch na ogromnym lotnisku krajowym nieco się zmniejszył. Łatwiej było prowadzić obserwację. Rachel czekała w samochodzie zaparkowanym jakieś dwadzieścia metrów od postoju, przed samym wejściem. Przyjechała tam na półtorej godziny przed planowanym odlotem. Mollie dotarła taksówką czterdzieści minut później. Dziewczyna patrzyła, jak szefowa zajęła pozycję za kolumną, w pobliżu kosza na śmieci i stojącej popielniczki. Zniknęła otoczona palaczami, szukającymi tu azylu. Postój był rzęsiście oświetlony, więc Rachel nie obawiała się, że coś przegapi. Mniej więcej tuzin mężczyzn posturą przypominających Gońca przeszło przez drzwi terminalu. Wszyscy byli sami, w większości w garniturach i pod krawatem. Wreszcie nadjechała niebieska jetta, na którą miała zwrócić uwagę. Rozpoznała Stevena Copelanda i Beth Underwood, których zdjęcia pokazała jej Smith. Niestety, złamali jedną z kardynalnych zasad - przyjechali razem. Underwood na siedzeniu pasażera była o co najmniej pół głowy wyższa od towarzysza. Pomarańczowe światło sprawiało, że Rachel nie widziała wyrazu ich twarzy. Popatrzyła na Mollie, która na widok volkswagena odwróciła się do niego plecami. Towarzyszyła przełożonej, gdy ta dzwoniła do obojga i przekazała szczegóły tłumacząc tak cierpliwie i prosto, jakby miała przed sobą dzieci. Najważniejsze elementy dla pewności powtarzała dwukrotnie. - Zobaczymy, czy Copeland przynajmniej teraz zrobi to, co powinien - mruknęła do siebie dziewczyna. Informator zatrzymał się przed wejściem i szybko wysiadł z wozu. W jego ślady poszła Underwood. Oboje stanęli przy otwartym kufrze i wyładowywali bagaże. Byli zbyt blisko siebie i rozmawiali beztrosko, podczas gdy torby krępowały im ruchy... Zawodowiec bez trudu mógł zlikwidować oboje, choćby nożem, zanim zrozumieliby, że rozstają się z życiem. Jedna seria z broni maszynowej przyniosłaby taki sam efekt, tyle że narobiłaby znacznie więcej zamieszania. Copeland zostawił zupełnie odsłoniętą kobietę przy bagażach, a sam wskoczył za kierownicę. Włączył się do ruchu, przejechał do czerwonej strefy, zaparkował i opuścił samochód. Przynajmniej to było zrobione dobrze. Mollie i ją nauczyła kiedyś tej sztuczki. Aby mieć pewność, że wóz stąd zniknie, wystarczyło zaparkować w czerwonej strefie i zatelefonować na policję. Zawsze chętnie wlepiali trzystudolarowy mandat, a następnie odholowywali auto na specjalny parking. Rachel ruszyła i pojechała na parking przeznaczony wyłącznie dla pojazdów służbowych. Gdy wróciła w rejon budynku portowego, zobaczyła Copelanda ładującego bagaże na wózek. Wraz z Underwood podążyli z falą podróżnych ku stanowiskom kontrolnym. Za nimi w bezpiecznej odległości znajdowała się Mollie. Collins ruszyła w przeciwną stronę, do komisariatu policji. Oficer dyżurny sprawdził jej dokumenty i bilet. - Są jakieś problemy? - zapytał. - Jak na razie nie. Policjant odczekał chwilę, zanim doszedł do wniosku, że nic więcej się nie dowie. - Proszę wypełnić ten formularz. Rachel wręczyła mu egzemplarz przygotowany już w domu. Oficer przyjrzał mu się podejrzliwie. - Ma pani broń? Rozpięła luźną wiatrówkę i pokazała bulldoga. - Wie pani, którędy iść? - O ile pamiętam, trzeba przejść przez hol i skręcić w lewo, do zamkniętej części terminalu. - Zgadza się. - Dziękuję. Kilka głów odwróciło się jak na komendę, kiedy Rachel otworzyła drzwi z napisem WSTĘP WZBRONIONY. Omiotła wzrokiem twarze ciekawskich mężczyzn, patrząc im prosto w oczy, by przekonać się, czy powoduje nimi tylko ciekawość, czy też... Nie, żaden z nich nie może być tajemniczym posłańcem. W hali odpraw zauważyła Mollie siedzącą na plastikowym krzesełku i czytającą jakieś pismo. W kolejce stali informatorzy, szepcząc ze sobą. Niedobrze. Właśnie otwarto przejścia dla pasażerów, przez które po dopełnieniu formalności przechodziło się rękawem na pokład samolotu. Jednocześnie przez głośniki wezwano pasażerów na interesujący ich lot. Rachel została z tyłu, podczas gdy Mollie przekazała obsłudze swój bilet i zniknęła za bramką. W rękawie na pewno sprawdzi wszystkich pracowników lotniska, a później także samolot. Szczególną uwagę zwróci na toalety, upewniając się, czy nikt się w nich nie ukrył. Będzie też czuwać nad wchodzącymi na pokład Underwood i Copelandem. Miejsca zostały tak przydzielone, by informatorzy znaleźli się po przeciwnych stronach kadłuba, w tylnej jego części. Mollie będzie siedziała nieco za nimi, z nie zapiętymi pasami bezpieczeństwa. Rachel ustawiła się na końcu kolejki. Była przekonana, że Goniec nie wszedł przed nią do samolotu. Miał już mnóstwo doskonałych okazji do zaatakowania informatorów, lecz z żadnej jak dotychczas nie skorzystał. Kolejka podróżnych przesuwała się sprawnie i wreszcie dziewczyna zajęła miejsce siedem rzędów przed ewakuowaną dwójką. Gdy drzwi samolotu zostały zamknięte, była pewna, że nie ma w nim tajemniczego przeciwnika. Steven Copeland był zaskoczony widząc, jak Beth podczas startu zamyka oczy i z całych sił zaciska palce na podłokietnikach. Nigdy nawet nie przyszło mu do głowy, że ona może bać się latania samolotem. Położył dłoń na jej ręku. - Czuję się taka otępiała - szepnęła Beth. Jej włosy opadły na jedną stronę i po łaskotały go po twarzy, gdy samolotem gwałtownie szarpnęło w lewo. - Wszystko będzie dobrze. Na pewno. Copeland mocno w to wierzył. Kiedy Mollie się z nim skontaktowała, był przerażony i zaintrygowany jednocześnie. Teraz obawa niemal zniknęła, zastąpiona przez zimną determinację. Obecna sytuacja świadczyła o tym, że agentka wojskowa była coraz bliżej wytkniętego celu. Ich wspólnego celu. Już wkrótce wszystko powinno się skończyć. Widział to już oczami wyobraźni. Wchodzi do sali przesłuchań Senatu. Powie trze jest naelektryzowane, wypełnione szumem pracujących kamer i gorące od jupiterów. Wszyscy odprowadzają go wzrokiem. Siedzący z poważnymi minami mężczyźni czekają, co im powie. I oskarżeni... tkwiący przy stole obok, unikający jego pewnego siebie wzroku. Nie okazuje radości, jaką przynosi mu ten triumf. Jest po prostu tym, który ujawnia całą prawdę. To marzenie kiedyś się ziści. Był tego pewien. Później warto napisać o tym książkę, sprzedać prawa do filmu, wystąpić w niezliczonych programach telewizyjnych. Już wiedział, jak zmieni się wówczas jego życie. Będzie sławny, zamożny i powszechnie szanowany. Zostanie oczyszczony z ciążących na nim zarzutów, a co najważniejsze, stanie się bogaty. Pobiorą się z Beth, kupią sobie duży dom... Czule popatrzył na swoją towarzyszkę. Wiele jeszcze zostało do zrobienia, ale się nie podda. Musi opiekować się Beth i przeprowadzić ją przez wszystkie te okropności. Właśnie dlatego wspólnie przyjechali na lotnisko i burząc narzucony im plan usiedli obok siebie. Zostało sporo wolnych miejsc, więc obsługa nie oponowała. Kiedy pilot wszedł na kurs przelotowy, Copeland wyprostował się w fotelu i rozejrzał. Dostrzegł major Smith i uśmiechnął się do niej. Był wyraźnie zaskoczony, kiedy odwróciła wzrok krzywiąc się, jakby gryzła cytrynę. - Widzisz ją? - szepnęła Beth. - Smith? Dwa rzędy za nami, przy przejściu. Copeland poczuł, że Beth zaciska dłoń na jego ręku. - Zobaczyłem ją natychmiast, gdy tylko zajechaliśmy przed terminal - powiedział, starając się, by zabrzmiało to jak coś oczywistego. Nie wspomniał jednak, że niecierpliwie jej wypatrywał i w końcu mignęła mu tylko osoba bardzo do niej podobna. - Widziałeś kogoś jeszcze? - Nie. Jesteśmy tu bezpieczni. Nikt nas nie śledzi. Nikt nie wie, dokąd zmierzamy. Opuścił stoliczek i postawił na nim dwa kubeczki soku jabłkowego, przyniesione przez stewardesę. Beth wypiła swój niemal jednym haustem. Widząc, jaka jest spragniona, oddał jej także swój napój. To również ich łączyło - żadne nie lubiło alkoholu. - Szkoda, że nie pozwalają nam jechać razem, w jedno miejsce - westchnęła Beth. - Czy to nie byłoby prostsze? - Tak. Ale to nie jest oficjalne dochodzenie - powiedział, wolno cedząc słowa. - Smith twierdzi, że będziemy bezpieczniejsi w znanych sobie miejscach, bo potrafimy rozpoznać tam wszystkich obcych. Beth przysunęła się do towarzysza. - Wiem. Ale nie chcę się z tobą rozstawać. Copeland zapragnął ją pocałować, mocno, jak robił to, gdy byli sami. I zrobić wszystko inne, czym wtedy się zajmowali. Sięgnął do kieszeni na piersi bluzy i dwoma palcami wyjął stamtąd pudełko zapałek. Wsunął je do ręki Beth, muskając przy tym jej pierś. Brwi kobiety uniosły się na widok wypisanej na nim nazwy hotelu. Steven nie widział powodu, by opowiadać Beth o długiej i ostrej dyskusji ze Smith na temat wyboru kryjówki. Krzyczał wówczas, że to ostatnie miejsce, w którym ktoś może szukać wyklętego prawnika bez grosza. Jeśli już musiał się ukrywać, wolał robić to w luksusowych warunkach. W dodatku tam Smith nie musiała obawiać się o jego bezpieczeństwo. Hotel cieszył się nienaganną reputacją, szczególnie w kwestiach dbałości o spokój i bezpieczeństwo gości. Szelmowski uśmiech pojawił się na ustach Beth, a w oczach zalśnił ogień, gdy wsuwała mu w dłoń kawałek kartki. - To dla ciebie, kochanie. Nie, nie zaglądaj tam teraz. Zobaczymy, które z nas pierwsze zadzwoni. Przytulili się najbardziej, jak pozwalały na to podłokietniki, wzajemnie dodając sobie otuchy. Oboje byli przekonani, że rozstanie nie potrwa długo, a później już do końca życia pozostaną razem. Copeland przesunął wzrokiem po młodej kobiecie z przodu, w dżinsach i podkoszulku, która wstała z fotela. Rachel na ułamek sekundy odpowiedziała na jego spojrzenie, po czym otworzyła schowek na podręczny bagaż, udając, że szuka tam czegoś. Pomimo dość głośnego szumu silników nie miała problemów z podsłuchiwaniem rozmowy dwojga kochanków, którzy w ten sposób udowodnili, jak są naiwni i niedoświadczeni. Samolot wylądował w Atlancie trzy minuty przed czasem. Copeland z ociąganiem podniósł się i zabrał podręczny bagaż. Pocałował Beth i opuścił pokład, a za nim w bezpiecznej odległości podążyła Mollie. Rachel wstała przeciągając się, by mieć okazję do zlustrowania pasażerów lecących do Phoenix. Większość z nich drzemała lub coś czytała. Zaledwie kilku, podobnie, jak ona, korzystało z okazji, by rozprostować kości. Beth Underwood nie ruszała się ze swego miejsca. W zamyśleniu błądziła oczami po stronach rozłożonej na kolanach książki. Mollie po opuszczeniu rękawa łączącego samolot z terminalem przyjrzała się pasażerom w hali odpraw. Było ich mniej niż dwudziestu, przede wszystkim samotnych, korzystających z tańszych, nocnych lotów. Dogoniła Copelanda już w holu, w pobliżu rzędu automatów z przekąskami. Aż swędziały ją ręce, by go uderzyć, ale w jego oczach dostrzegła wyzwanie. Był upartym facetem, na dodatek zaślepionym miłością. Ostatnią rzeczą, jakiej mogła się po nim spodziewać, było rozsądne postępowanie. Mollie widziała, że w każdej chwili jest gotowy do konfrontacji. - Wygląda na to, że wszystko poszło jak należy - powiedział na powitanie. Smith nie odpowiedziała, tylko pociągnęła go za sobą do opustoszałej strefy dla palących. Przechodzący ludzie, zerkający do środka przeszklonego pomieszczenia, sprawiali, że czuła się jak małpa w klatce. - Świetnie się spisałeś - pochwaliła informatora z wyraźnym przekąsem. - Jak trzyma się Beth? - Jak zawodowa aktorka. Agentka uśmiechnęła się pod nosem. - Dopilnuje pani, żeby trafiła... tam gdzie ma dotrzeć? Mollie wiedziała, że wymienili się adresami i numerami telefonów. Była zła, nie zamierzała go uspakajać. - Wiesz, co masz teraz robić - powiedziała. - Omawialiśmy to już chyba ze sto razy. Ale widać nie wystarczyło... - Skontaktuję się z tobą jutro z samego rana. Czekaj. Fluorescencyjne oświetlenie drażniło jej oczy. Wyraźny, metaliczny głos przekazywał właśnie ostatnie wezwanie do zajmowania miejsc w ich samolocie. - Pani major? -Tak? - Dostanie pani tego, kto chce nas dopaść, prawda? To znaczy, kiedy to wszystko dobiegnie końca... - Kiedy to się skończy, będziecie wolni. Oboje z Beth nie musicie się o to martwić. A teraz ruszaj. Oddalił się, wyprostowany, dumny jak paw. Może ta miłość Copelanda nie była taka bezsensowna. Lepiej, by znajdował się w takim stanie, niż żeby się bał. Przynajmniej udało się jej usunąć go z zagrożonej strefy. A mając na względzie dobro Beth, będzie uważał także na siebie. Bo pojął, że nadzieja może być równie słodka jak zemsta. Cztery godziny później, tuż przed północą lokalnego czasu, maszyna linii Delta, numer lotu 1410, z Waszyngtonu do Phoenix przez Atlantę, wylądowała na lotnisku Sky Harbor. Tam numer lotu uległ zmianie na 1066, a Beth Underwood opuściła pokład wraz z pozostałymi pasażerami. Mollie dołączyła do informatorki już przed terminalem, w drodze na przystanek autobusowy. - Jesteś pewna, że koniecznie chcesz dzisiaj jechać? - zapytała. - Możesz przenocować w hotelu, w mieście. Pojedziesz z samego rana. - Wolę teraz - odparła Beth. - Po drodze mam całonocny sklep. Tam zrobię zakupy i nie będę musiała jutro się tym zajmować. - Wszystko będzie dobrze, Beth. - Wiem. Mówiła pani, że tak będzie, i wierzyłam pani. Teraz sama to wiem. Przez chwilę Mollie czuła się zawstydzona tak jednoznacznie okazywanym zaufaniem. Beth Underwood nie miała zielonego pojęcia, jak byli traktowani świadkowie informatorzy. Szczególnie kobiety. Liczyła na to, że Copeland nie okaże się draniem i nie odejdzie od Beth, kiedy ona będzie go najbardziej potrzebować. - Jutro do ciebie zadzwonię - zapewniła Mollie. - I będę dzwonić codziennie, dopóki nie nadejdzie sygnał do powrotu. - Pani major, czy powinnam się martwić? Chodzi o ten nagły wyjazd... Jeżeli ktoś nas szukał, nie dowie się, gdzie jesteśmy ze Stevenem, prawda? -Nie, Beth, nie dowie się. Zadzwonię. Poczekaj cztery dni. Najpóźniej do poniedziałku. Obiecuję. Kierowca nie zamierzał naruszać przepisów i pomagać w ładowaniu bagażu, więc Mollie wstawiła najcięższą walizkę do furgonetki. - Do widzenia, pani major. Dziękuję. Agentka uśmiechnęła się w odpowiedzi i cofnęła na chodnik. - To ostatni lot - odezwała się schowana w cieniu Rachel. - Chodź już, Mollie. Samolot odlatuje za piętnaście minut. W milczeniu podążyły do budynku terminalu. Podróż, wliczając w to postoje, trwała jedenaście godzin. Nawet pół godziny po północy w Los Angeles było ciepło. Mollie, która większą część życia spędziła na Wschodnim Wybrzeżu, nie wiedziała, że w południowej Kalifornii jesień bywa najgorętszą porą roku. - Na samym wybrzeżu jest znacznie chłodniej -powiedziała Rachel, kiedy szły na pusty o tej godzinie postój mikrobusów i taksówek. - Przepraszam, że tak nieelegancko cię potraktowałam, kiedy wyjeżdżałyśmy z Baltimore - rzekła Mollie. - W porządku. Miałaś mnóstwo na głowie - młoda agentka zawahała się. - W podobnych okolicznościach pewnie i ja skopałabym ci tyłek. Smith uśmiechnęła się. Spoważniała jednak natychmiast, gdy mijało je dwóch młodych, rozglądających się ciekawie ludzi w starych, zniszczonych ubraniach. - Czuję się jak idiotka - wyznała. - W Waszyngtonie coś mi cuchnęło. Tutaj już na szczęście nie. - Więc postąpiłaś rozważnie przenosząc nas wszystkich. - Chyba masz rację. - Zadzwonię, gdy tylko dotrę do Carmel. Powiesz mi, co odkryłaś w sprawie Dunna? - Tak. To nie powinno długo potrwać. Wiem, gdzie szukać i z kim się skontaktować. Nadeszło kilku pasażerów, sprawiających wrażenie zabłąkanych dusz. Na ich widok Rachel i Mollie wyraźnie się odprężyły. Nie były już same. - To nasze zesłanie nie potrwa chyba długo, prawda? - zapytała dziewczyna. - Jeżeli sprawa Dunna szybko się wyjaśni, na pewno nie. Ale gdybym musiała sięgnąć gdzieś głębiej, może mi to zająć kilka dni. Tak czy inaczej w przyszłym tygodniu będzie po wszystkim. - Uważaj na siebie - rzekła Rachel. - Ten, kogo ścigasz, to rozjuszony byk. Musisz mieć absolutną pewność, że go powalisz. - Nie obawiaj się. Padnie. - Ale jakim kosztem? - Biorę to pod uwagę... Dziewczyna położyła dłoń na ramieniu szefowej, chcąc by ta spojrzała jej w oczy. - Jak wysoko może sięgnąć ta sprawa? - Wystarczająco, by otrzeć się o Biały Dom. Mollie uścisnęła podopieczną, nie dając jej dojść do słowa. - Masz autobus. - Pchnęła Rachel w stronę wozu i cofnęła się kilka kroków. Dziewczyna wrzuciła marynarski worek na górną półkę i usiadła przy oknie. Przez przyciemnianą szybę zobaczyła, że Mollie kiwnęła ręką na pożegnanie, po czym zniknęła. Smith wróciła do terminalu i przeszła przez stanowisko odpraw lotu do Waszyngtonu. Minęła pasażerów przy ladzie, nawet na nich nie spoglądając. Miała już dość przyglądania się obcym twarzom. Zwróciła jedynie uwagę na nastolatkę kręcącą się przy automatach telefonicznych i sprawdzającą, czy któryś z nich nie wypluł ćwiartki. Sięgnęła do torebki po portfel, otworzyła go i popatrzyła na fotografię wsuniętą pod plastikową osłonę. Zrobiła ją trzy lata temu, w Waszyngtonie, akurat gdy kwitły wiśnie. Uwieczniony na niej mężczyzna był nieco po czterdziestce, ale za sprawą uśmiechu i wesołych oczu miał chłopięcy wygląd. Wiatr zmierzwił mu włosy. Mollie wyjęła z kieszeni garstkę drobnych. To byłaby lokalna rozmowa. Mogła zadzwonić nawet teraz. Wyobraziła sobie jego głos, wyrażający radosne zdziwienie. Słyszała w nim troskę i miłość. Wystarczyłoby kilka słów, by jej zmęczenie i ciągłe napięcie zniknęły bez śladu. Nie mogę, pomyślała. Będzie chciał wiedzieć, dlaczego dzwonię i czy do niego zajrzę. Zaniepokoi się wreszcie i w rezultacie będę musiała go okłamać. Wsypała monety z powrotem do kieszeni, odwróciła się od telefonów i uciekła przed pokusą. Nic i nikt nie mógł teraz odwrócić jej uwagi od tego, co najważniejsze. Wyprowadzenie Copelanda i Underwood z zagrożonego obszaru kosztowało ją wiele nerwów. Resztkę sił, która jej pozostała, musiała spożytkować na osiągnięcie ostatecznego celu - zdobycie dowodów, o istnieniu których tych dwoje poinformowało ją, ale nie było w stanie ich uzyskać. Widzieli je i gdyby Esterhaus dowiedział się o tym, nie miałby trudności z ustaleniem, kto za tym stał. Bezpieczeństwo Copelanda i Underwood było zagrożone i niewykluczone, że mogli zginąć. Mollie nie mogła więc zmarnować tej niepowtarzalnej szansy pognębienia sędziego Simona Esterhausa. Gdyby nie była aż tak zmęczona, może zwróciłaby uwagę na mężczyznę, który ustawił się w kolejce za jej plecami. Gdyby asekurowała ją Rachel, niewykluczone, że rozpoznałyby go. Ale Inżynier wiedział, że jest zupełnie bezpieczny. Widział wcześniej, jak młoda agentka wsiada do autobusu. Mollie została sama. ROZDZIAŁ 6 Inżynier w rzeczywistości ani na chwilę nie stracił z oczu Mollie Smith. Jedno tylko go zaskoczyło - niefrasobliwe postępowanie informatorów. Wiedział, że pani major odwiedzi siedzibę policyjnego oddziału specjalnego w poszukiwaniu zaginionej kasety. Okazało się, że musiał podążyć za obiema kobietami aż do Alexandrii, a później śledzić taksówkę, którą Smith wzięła do Fort Belvoir. Spodziewał się, że jej kolejnym, niewątpliwie wymuszonym przez niego ruchem będzie skontaktowanie się z informatorami. Mollie zaprowadzi go do celu, wystarczy się jej trzymać. Później zdecyduje, w jaki sposób ich wyeliminuje. Ale przeliczył się nieco. Agentka pojechała na lotnisko, po drodze nigdzie się nie zatrzymując, by kogoś zabrać. A to znaczyło, że informatorzy już byli na miejscu albo... Coś musiało pójść nie tak. Inżynier zorientował się o tym po wyrazie twarzy Mollie, gdy przejeżdżał obok niej przed terminalem. Informatorzy musieli wpaść w panikę i nie zachowali się zgodnie z instrukcjami. Bo przecież ta podróż musiała być już od dawna zaplanowana, a zainteresowani przygotowani do takiej ewentualności, wyposażeni w bilety, pieniądze, zmienione dokumenty i wszystko inne, co mogło być im potrzebne. Wreszcie uświadomił sobie własny błąd: w takich okolicznościach Smith nie zbliży się do eskortowanych. Zdecyduje się raczej wystawić samą siebie. Inżynierowi nie uśmiechało się wyłuskiwanie informatorów z lotniskowego tłumu. Nie miał ich rysopisów, nie znał nawet płci. Jedynym rozwiązaniem było trzymanie się blisko Mollie. Tak właśnie zrobił i już wkrótce spotkała go miła niespodzianka. Dostrzegł młodą Collins. Od razu zorientował się, jak niewygodną dla niego zajęła pozycję. Po cichu liczył jednak, że jej brak doświadczenia pomoże w rozszyfrowaniu intencji Smith. Ale mylił się - miał do czynienia z profesjonalistką. Dziewczyna po prostu przeszła do sali odpraw i wsiadła do samolotu. Bez trudu ustalił, że na pokład tej samej maszyny weszła Mollie. Odczekał, aż samolot zostanie odholowany na pas startowy, i wtedy podbiegł do stanowiska informacji. Dysząc ciężko, przedstawił się jako brat Mollie Smith, która właśnie odleciała, a której musiał jak najszybciej dostarczyć konieczne lekarstwo. Pracownica niczego nie podejrzewając zajrzała do dokumentów i wyjaśniła, że pani Smith podróżuje do Los Angeles lotem numer 1410, który od Phoenix zostaje przemianowany na lot 1066. Podziękował, pospiesznie opuścił terminal i udał się do biur firm czarterowych. Pół godziny później wchodził już na pokład gulfstreama III. Przedstawiciel firmy i pilot zgodnie zapewnili, biorąc go za jakąś grubą rybę z Hollywood, że będzie w Los Angeles przed północą. Podziękował obu, po starcie wysączył podwójną brandy i zaraz zasnął. Sen okazał się bardzo potrzebny. Inżynier siedział teraz w pierwszej klasie samolotu lecącego do Waszyngtonu i czytał "Mistrza i Małgorzatę" Bułhakowa. Tylko raz przez chwilę pomyślał, że Mollie udała się cała operacja. Samolot wylądował w Waszyngtonie o szóstej pięć. Ranek był chłodny i deszczowy. Inżynier powędrował wraz z resztą pasażerów przed terminal. Wiedział, że poprzedniego dnia Mollie przyjechała taksówką, ale Rachel zostawiła swój wóz na parkingu. W myślach założył się ze sobą, stawiając, że Smith ma kluczyki do tego auta. Nie zawiódł się. W jej lewej dłoni błysnęły samochodowe kluczyki. Wiedział, że gdyby była ładniejsza pogoda, poszłaby pieszo na oddalony od terminalu parking. Ale ze względu na deszcz wolała skorzystać z furgonetki dowożącej tam podróżnych. Właśnie jedna z nich, ze stosowną tabliczką, zbliżała się do postoju. Inżynier został nieco z tyłu, podczas gdy Mollie, omijając kałuże, zmierzała do już otwartych drzwi wozu. - Proszę o dowód opłaty za parking - powiedział kierowca. Smith sięgnęła do kieszeni i pokazała kwit. - W porządku, proszę siadać. Kierowca zamknął drzwi za plecami Inżyniera. Przez przyciemniane, mokre szyby samochodu z zewnątrz zupełnie nie było widać tego, co dzieje się w środku. A przecież byli tu tylko we troje: on, kierowca i Mollie. - Proszę pana, a pański kwit? - Ach, tak. Proszę. Pojawił się w dłoni Inżyniera w postaci colta woodmana kalibru .22 z tłumikiem. Gdyby nie krew, dziura w skroni kierowcy była trudna do zauważenia. Dźwięk towarzyszący strzałowi przypominał szept, ale Inżynier był pewien, że ktoś tak doświadczony jak Smith natychmiast nań zareaguje. Rzeczywiście. Ale była zmęczona i zadziałała ze sporym jak na nią opóźnieniem. Jeden potężny cios w szczękę wystarczył, by rzucić ją ogłuszoną na metalowy stojak na bagaże. Zepchnął martwego kierowcę z fotela, usiadł na jego miejscu i włączył się do ruchu. Stanął dopiero, gdy zlokalizował służbowy wóz Rachel. Wyjął kluczyki z ręki Mollie, otworzył bagażnik i wrzucił tam zwłoki kierowcy. Po powrocie do furgonetki związał nieprzytomnej kobiecie ręce, zakneblował ją i przewiązał oczy bandażem, który znalazł w apteczce. Działał szybko i precyzyjnie. Spieszył się, bo miał do pokonania wiele kilometrów. Nie zamierzał zatrzymywać się nigdzie po drodze. Po drugiej stronie kontynentu Rachel Collins jechała drogą U. S. 101 wynajętym fordem mustangiem. Przemierzała trasę z południa na północ Kalifornii dość często, zanim obowiązki zawodowe zmusiły ją do przeniesienia się na wschód. Wiedziała, kiedy i gdzie policja zastawia zazwyczaj pułapki na nadmiernie spieszących się kierowców. O pierwszej w nocy uznała, że nie należy spodziewać się żadnych niespodzianek, więc strzałka szybkościomierza nie schodziła poniżej stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Sześćsetkilometrową trasę do Carmel pokonała w nieco ponad cztery godziny. W radiu znalazła rozgłośnię grającą stare kawałki. Wracała do domu, a przynajmniej do miejsca, które zawsze kojarzyło się jej z dzieciństwem. Ogarniały ją na przemian przeciwstawne uczucia: szczęście i niecierpliwość, a potem smutek i oburzenie. Zjechała w końcu z autostrady, pokonała wyżynę zbliżając się do Pacyfiku, przecięła nadbrzeżną autostradę i wreszcie znalazła się na stromych, ciemnych uliczkach Carmel. Wóz patrolowy ruszył za nią na Ocean Avenue i jechał aż do Frazier. Gdy wysiadła, zobaczyła tylko ognik papierosa w zatrzymującym się po przeciwnej stronie ulicy samochodzie policyjnym. Na werandzie było ciemno. Otworzyła drzwi wejściowe i namacała włącznik. Wyszła jeszcze na zewnątrz, ustawiła się tak, by padało na nią światło i pomachała policjantowi, który w odpowiedzi mrugnął reflektorami i odjechał. Dom należał kiedyś do jej matki, która po ponad dziesięciu latach błąkania się od jednej kolonii artystów do drugiej, wróciła do swych północnokalifornijskich korzeni. Wystarczał jej mały dom - dwie sypialnie, z których jedną zaadaptowała na studio, gdzie tworzyła swe witraże. Córka, będąca już wtedy w wojsku, przestała ją prawie interesować. Rzadko pisywały do siebie listy, a jeszcze rzadziej się widywały. Jednego Rachel była pewna - wybranie przez nią kariery wojskowej matka traktowała jako osobistą porażkę. Informacje o życiu matki pochodziły przede wszystkim z ekskluzywnych sklepów przy Ocean Avenue, które prezentowały jej prace. Dowiedziała się tam, że "Penny C", bo tak zwano ją w artystycznych kręgach, była ceniona i podziwiana. Jej dzieła można było znaleźć w wielu domach milionerów przy Pebble Beach, a poszukiwali ich także kolekcjonerzy aż z San Francisco. Nikt nie wiedział, iż Penny C. choruje na raka. Jej śmierć była zaskoczeniem dla wszystkich. W domu panował nieprzyjemny zaduch. Rachel włączyła nawiew przy kominku, ułożyła i zapaliła bierwiona. Umyła się, z sypialni zniosła na dół kołdrę. Ułożyła się wygodnie na narożniku, zapatrzyła w płomienie i niemal natychmiast zasnęła przekonana, że wciąż je obserwuje, choć migotały już tylko we śnie. Mollie poruszyła się gwałtownie. Obudziła się w chłodnym, ciemnym miejscu. Po paru chwilach, gdy jej wzrok się przyzwyczaił, stwierdziła, że całkiem dobrze widzi otoczenie. Tyle że był to obraz widziany jakby przez mgłę. Leżała na wznak, na stole wyłożonym czymś miękkim. Czyżby to była lekarska kozetka? Ręce miała wyciągnięte wzdłuż boków, nogi rozsunięte. Materiał, na którym spoczywała, w dotyku wydawał się wilgotny. To winyl albo plastik, a nie prawdziwa skóra. Nadgarstki i kostki miała skrępowane grubą, lecz miękką liną. Zorientowała się, że jest ona nieco rozciągliwa. Jak lina do skoków bungee. Na nogach nie miała butów, ale czuła, że poza tym jest kompletnie ubrana. Nic nie wskazywało na to, by została zgwałcona. Miała tylko mocno obolałą szczękę. Językiem ostrożnie obmacała jamę ustną. Stwierdziła, że brakuje trzech zębów w dolnej szczęce, a cała żuchwa jest mocno opuchnięta. W końcu przypomniała sobie zbliżającą się z ogromną szybkością pięść, uderzenie i... ciemność. Pięść, ale żadnej twarzy. Właściwie nie miało to znaczenia. Wiedziała, kto ją dopadł. Goniec. Czy uważał, że go widziała? - Kierowca nie żyje. Mollie nie zamierzała wypowiedzieć tych słów głośno. Ale ucieszyła się słysząc swój ochrypły, zmieniony głos. Zaskoczyła jąjednak odpowiedź: - Tak, to prawda. Odwróciła głowę w prawo i zobaczyła mężczyznę siedzącego w wygodnym fotelu, z książką na kolanach. Twarz miał ukrytą pod lśniącą, pomalowaną na srebrzystozielony kolor maską, osłaniającą oczy, nos i policzki. Gdy się podniósł, Smith zobaczyła, że ma na sobie gładki, czarny golf. Na szczęce ani szyi nie dopatrzyła się znamion czy blizn, a na dłoniach nie było żadnego odbarwienia sugerującego noszenie zegarka bądź obrączki. Nie wyróżniał się niczym, co mogłoby umożliwić jego rozpoznanie. I on świetnie o tym wiedział. Dało się to wyczuć w przyjaznym, nieledwie ciepłym tonie jego głosu. - Dobrze. Popatrzyłaś sobie i wiesz, że nie warto było. Mamy to już więc za sobą. Milczał przez chwilę. - Jeśli zaintrygowała cię ta maska, mogę powiedzieć, że pochodzi z Wenecji. Zapewne nigdy nie widziałaś tamtejszego karnawału. Pozostawia naprawdę niezapomniane wrażenia. Inżynier podsunął wózek z nierdzewnej stali, przykryty białą tkaniną. Mollie zauważyła leżący na nim rząd strzykawek, a obok jakieś ampułki. Nagle poraził ją zapach, który rozsiewał wokół siebie Goniec. Jakże dobrze był jej znany... ale pochodził od niewłaściwego mężczyzny. I nagłe olśnienie: sala przesłuchań Senatu, ten sam zapach w korytarzu... - Mollie, możesz mówić mi Jim. Uniósł jej torebkę, by mogła ją widzieć. - Nie masz zbyt wiele bagażu jak na podróż na drugą stronę kontynentu i z powrotem. Ale przecież nie zamierzałaś zatrzymywać się nigdzie po drodze, prawda? Mollie nawet nie dopuszczała do siebie myśli, że śledził ją przez cały czas. Nie słuchała, co mówi, tylko analizowała, w jaki sposób to robi. Starała się dopatrzyć szczególnej intonacji, jakiegoś regionalnego akcentu. Ale głos Jima był pozbawiony jakiejkolwiek oryginalności nawet dla niej. - Nie masz przy sobie praktycznie niczego interesującego - ciągnął. - Z wyjątkiem tego. Uniósł niebieską fiolkę i potrząsnął nią, by usłyszała grzechot znajdujących się w środku tabletek. Drugą ręką sięgnął po kartkę, którą Mollie rozpoznała jako swoją kartę zdrowia. - Zgodnie z ostatnimi badaniami, które przechodziłaś niecały rok temu, nie przyjmowałaś żadnych leków. Coś się zmieniło od tego czasu? - Miewam migreny - odpowiedziała. - Hm... są na pewno bardzo nieprzyjemne. Lekarz przepisał na nie cafegot? - Imitrex. Inżynier pogrążył się w myślach. - Tak - mruknął. Patrzyła, jak obraca fiolkę w dłoniach. Bez wątpienia sprawdził jej zawartość. Na tabletkach nie było żadnej nazwy, tylko farmaceutyczny kod. Gdyby miał czas i możliwości rozszyfrowania go, wiedziałby, że kłamie. Mężczyzna, który nazwał się Jimem, odstawił pudełeczko na tacę i wcisnął dłonie w kieszenie spodni. - Posłuchaj mnie, Mollie. Wiem o Dunnie. Wiem też o informatorach. Wiem nawet o Rachel Collins. Dunn został wyeliminowany, co bardzo mnie ucieszyło. Ale informatorzy wciąż żyją, a to poważny problem. Musisz mi pomóc w naprawieniu tego. Wystarczą mi ich nazwiska i obecne miejsce pobytu. - To ty zabiłeś Northa? Dunn był twoją wtyczką? Inżynier westchnął ciężko. - Przykro mi. Powinienem wspomnieć o tym wcześniej. Nasza rozmowa będzie raczej jednostronna -ja zadaję pytania, a ty odpowiadasz. - A później mnie zabijesz. - Niekoniecznie. Przecież nie widziałaś mojej twarzy. Nie wiesz, kim jestem i gdzie się znajdujemy. Oczywiście będę zmuszony przetrzymać cię tutaj, dopóki nie zakończę swoich spraw. A jeśli okaże się, że mnie okłamałaś, wrócę i będziemy musieli zacząć wszystko... - Gdzie jesteśmy? - przerwała mu niespodziewanie. - Jeśli masz wystarczająco dużo sił, podnieś się i sama zobacz. Proszę, bądź moim gościem. Mollie zamknęła oczy, stłumiła w sobie ból promieniujący z okolic szczęki i uniosła się na tyle, na ile pozwoliły więzy. Za plecami Jima zobaczyła wysokie ściany pokryte białym marmurem. Tuż przy nich znajdowały się regały zastawione butelkami wina. Musiały być ich tysiące. Wreszcie mięśnie nie wytrzymały i opadła na leżankę. - Nieźle - pochwalił Inżynier. - Ale pracując w terenie zawsze trzeba być sprawnym. - Piwnica z winami - szepnęła Mollie. - Podobno jest tu ponad trzy tysiące butelek. Może otworzę ci jedną, zanim odejdę. Roześmiał się z własnych słów, a agentka poczuła dziwną ulgę. Wydało się jej, że zobaczyła więcej niż tylko regały i butelki. Fragment grubego zielonego plastiku na podłodze, czarny duży worek i białe gumowe rękawiczki. Natychmiast zrozumiała, że musi umrzeć. Nie wiedziała tylko, jak szybko to nastąpi. Jim zadał sobie przecież trud zdobycia jej danych zdrowotnych... Jak? ...a na wózku leżały fiolki... - Może Corton-Charlemagne. - Słucham? - zapytał zaskoczony. - Możesz otworzyć Corton-Charlemagne. Inżynier roześmiał się wesoło. - Brawo! Ale tylko jeśli będziesz naprawdę grzeczna. Podciągnął nogawkę jej spodni i delikatnie obrócił nogę, by odsłonić zgięcie pod kolanem. Przyglądała się, jak przemywa to miejsce alkoholem. Poczuła zimno. Zrozumiała, iż znajduje się w rękach zawodowca. Nakłucie pod kolanem rzadko zostaje wykryte podczas autopsji. A więc czekają śmierć... W ręku Jima pojawiła się strzykawka, a w drugiej odwrócona do góry dnem ampułka. Igła przebiła osłonę i zbiorniczek wypełnił się płynem. - Nie mam czasu na psychiczne tortury, a fizyczne bywają nieskuteczne - powiedział. - Mam tu więc własną, specjalną mieszaninę - połączenie amfetaminy, pochodnej związków sodu i jeszcze dwóch składników, będących moją prywatną tajemnicą. Usłyszawszy to, Smith uspokoiła się. Jej umysł wzniósł się ponad ból szczęki, ponad ukłucie igły, ponad słowa, które nie miały już mocy wyrządzenia jej krzywdy. Wróciła myślami do Los Angeles, do rzędu telefonów na lotnisku, do mężczyzny z fotografii. Poczuła kształt monet spoczywających w dłoni i żal, że ich nie użyła. Nigdy już nie usłyszy jego głosu... Specyfik znalazł się już w jej układzie krwionośnym. Jim mówił cicho, prosił, by nie płakała. Dwie grube łzy popłynęły jej po policzkach. Pochylił się i osuszył je chusteczką. Pytał o informatorów i o Rachel. Mollie bezwiednie otworzyła usta i zaczęła mówić. Skoncentrowała się i zamknęła usta. Poczuła smak krwi. Nie zauważyła nawet, że odgryzła sobie kawałek języka. Zakrztusiła się krwią, której nie była w stanie połykać. Mikstura dotarła właśnie do serca, atakując je i niszcząc. Ostatnią rzeczą, jaką Mollie zobaczyła przed zanurzeniem się w czarną otchłań, był wyraz przerażenia i zaskoczenia na twarzy mężczyzny. Wydało jej się, że słyszy własny triumfalny śmiech. Była z siebie dumna, że go oszukała i że umiera. Międzynarodowa Szkoła w Georgetown powstała w roku 1938. Niemal sześćdziesiąt lat później ambasador kanadyjski odkrył, że budynek nie został pozbawiony elementów zawierających azbest. Skojarzył to z astmą syna i rozpętał istną burzę. Po zakończeniu semestru szkoła została zamknięta i przystąpiono do usuwania niedopatrzenia. Prace miały dobiec końca przed rozpoczęciem jesiennej sesji. Ale opóźnienia w dostawach potrzebnych materiałów i strajk związku zawodowego transportowców spowodował przesunięcie tego terminu. Obecnie jedna trzecia powierzchni budynku - całe wschodnie skrzydło - pozostawało zamknięte dla uczniów i kadry naukowej. Zamknięte, ale nie niedostępne. Szczególnie dla Seana Flynna - ośmioletniego syna sekretarza w ambasadzie irlandzkiej. Jego matka mieszkała w Belfaście, więc miał okazję widzieć mnóstwo zniszczonych budynków. Starszy kolega nauczył go, jak dostawać się do takich mysich dziur i jak sforsować każde ogrodzenie. Przedostanie się do wschodniego skrzydła nie stanowiło więc większego problemu dla małego Seana. Amerykańskie ekipy robotników nie były tak sprytne jak angielscy inżynierowie wojskowi, dla których każdy opustoszały budynek był potencjalną fabryką bomb. Dawne pomieszczenie laboratorium wyglądało teraz jak żywcem wyjęte z filmu science fiction. Brakowało części sufitu, podłoga była usłana kawałkami betonu, a ze ścian pozostały jedynie stalowe konstrukcje. Sean mógł tu spokojnie zapalić papierosa i wyobrazić sobie, że właśnie nawiązuje kontakt z obcą cywilizacją. Kiedy rozbrzmiał szkolny dzwonek, rzucił papierosa na podłogę i przydeptał go obcasem. Rozejrzał się jeszcze i nagle stwierdził, że coś tu się zmieniło. Laboratoryjna zamrażarka - nieledwie antyk przeznaczony do wywiezienia wraz z innymi śmieciami - miała uchylone drzwi. Dałby sobie głowę uciąć, że wcześniej były zamknięte. Widział w telewizji filmy o dzieciach bawiących się w chowanego w takich zamrażarkach, których drzwi zatrzaskiwały się za nimi, a później nikt nie słyszał wezwań pomocy. Bez wątpienia przedtem uchwyty były zabezpieczone grubym łańcuchem z kłódką. Teraz blokada zniknęła. Sean traktował laboratorium jak swoją prywatną własność. Nigdy nie wspomniał nikomu nawet słowa o jego istnieniu. Zawsze uważał idąc tu, by nikt go nie wyśledził. Ale ktoś musiał tu być. Czyżby robotnicy? Rozejrzał się ostrożnie. Nic innego nie uległo zmianie. Dlaczego remontowcy mieliby zainteresować się akurat lodówką? Musiał to sprawdzić. Zaczął skradać się pośród lad i biurek. Szedł ze spuszczoną głową i dzięki temu zobaczył ślady czyichś stóp na zakurzonej podłodze. Najpierw dotarł do niego zapach, jakby zgniłych jaj. Zakaszlał i odwrócił głowę, by móc głębiej odetchnąć. Dopadł drzwi i szarpnął je. Spodziewał się oporu, ale drzwi, choć ciężkie, otworzyły się z łatwością, odpychając go na bok. Nie zamknęły się jednak z powrotem, bo zablokowało je czyjeś ramię. Sean stał bez ruchu trzy sekundy, sparaliżowany widokiem ręki, a później wysuwającej się za nią głowy. Gdy całe ciało wypadło na zewnątrz, nie wytrzymał. Poczuł ciepło moczu spływającego po nogawkach spodni. Wreszcie przypomniał sobie, że może się poruszać. I krzyczeć. ROZDZIAŁ 7 Trzydzieści siedem minut po przerażającym odkryciu Seana Flynna policjanci z wydziału zabójstw Dystryktu Columbia zidentyfikowali ciało. Jeden z węszących wokół detektywów w koszu na śmieci znalazł torebkę. Fotografia z prawa jazdy świadczyła, że należy ono do denatki. Kierujący dochodzeniem porucznik wykonał wymagany przepisami telefon do oficera dyżurnego Wydziału Przestępstw Kryminalnych armii w Fort Belvoir. Wiedział, że teraz sprawą zajmą się także tamci. Jego ludzie i wojskowi będą co prawda wchodzić sobie wzajemnie w drogę, ale może jakoś uda się nawiązać współpracę. Wiele będzie zależało od orzeczenia koronera. Porucznik nie miał powodu przypuszczać, że tą sprawą zainteresuje się także ktoś wyżej postawiony. Oficer dyżurny w Fort Belvoir - porucznik Bili Jessup - rutynowo odebrał telefon pochodzący spod Waszyngtonu. Zanim jednak detektyw z wydziału zabójstw skończył mówić, Jessup nacisnął już przycisk alarmowy dla dyżurującego czteroosobowego zespołu operacyjno-dochodzeniowego. Pół minuty później w pokoju Jessupa był już major Kenneth Dawes. Zamiast tracić czas na wyjaśnienia, porucznik odtworzył mu nagraną przed chwilą rozmowę. Dawes wysłuchał jej do końca, po czym sięgnął po telefon i skontaktował się z podwładnymi. - Mam zaalarmować Hollingswortha? -zapytał Jessup. - Tak będzie najlepiej. Jest w to zamieszany jakiś dzieciak ze szkoły międzynarodowej. To świetna pożywka dla mediów. Tak, możemy tu potrzebować Hollingswortha. - Mam wrażenie, że policja nie będzie chciała oddać tej sprawy. - Nie tylko ona. Przez tego dzieciaka możemy mieć na głowie także dyplomatów. Trzeba będzie poradzić sobie jakoś z Departamentem Stanu. A wreszcie sprawą zainteresują się także federalni. - Co zamierza pan zrobić? Dawes niespiesznie sięgnął po papierosa, pstryknął zapalniczką i przypalał go dłużej niż zwykle. - Przede wszystkim sprowadzić ją tutaj - powiedział. - Tu jej miejsce i tu się nią zajmiemy. Powiedz Hollingsworthowi, że nikt nie spieprzy mi roboty. Doktor Scott Karol - główny koroner w Dystrykcie Columbia - był kiedyś wojskowym chirurgiem. W Wietnamie widział rannych przetrzymywanych i torturowanych przez wroga. Patrząc na Mollie Smith leżącą na stole laboratoryjnym, wrócił myślami do tamtych czasów. Miał ochotę zajrzeć do swego wozu, gdzie w schowku trzymał butelkę whisky. - Od jak dawna nie żyje? Karol - szczupły wysoki mężczyzna po sześćdziesiątce - drgnął zaskoczony. Znacznie wyższemu od niego Dawesowi przypominał teraz zmokłego bociana. - Od niedawna. Najwyżej od pięciu godzin. Major uniósł brwi. Koroner sięgnął po fiolkę i otworzył jej wieczko. W środku znajdowało się pięć jasnoniebieskich tabletek. - Miała szmery w sercu. Dawes pokiwał głową. - Zdiagnozowane w ubiegłym miesiącu. Miała w związku z tym oddzielną kartę zdrowia. Definitywnie zabroniono jej angażowania się w działalność operacyjną. -Ten, kto ją tak pociął, wiedział, co robi - ciągnął Karol. Wskazał nagie zwłoki. - To wszystko nacięcia, a nie rany kłute. Sprawca doskonale nad sobą panował. Ponadto musiał czuć się bezpiecznie. Przyjrzał się obu kolanom Mollie. - Niewielu ludzi wie, jaki ból wywołuje nacinanie tych okolic. On wiedział. Twarz majora pozostała spokojna, lecz wyraźnie pobladła. - Powiem panu coś, co może okazać się pomocne. Ona wcale nie cierpiała. Jestem tego pewien. Dawes drgnął gwałtownie. - Zwłoki znajdują się w takim stanie, a pan mówi mi, że nie cierpiała? - Wnioskuję to ze sposobu, w jaki krew krzepła wokół ran. Zabójca nie wiedział, że miała słabe serce. Proszę wyobrazić sobie przerażenie, które do niebezpiecznego poziomu podwyższyło jej puls i ciśnienie krwi. Po prostu nie zdążyła poczuć, że ją rani. Jej serce już nie biło, zanim jeszcze na dobre zabrał się do roboty. Karol położył dłoń na masywnym ramieniu wojskowego. - Cokolwiek chciał z niej wydobyć, nic mu z tego nie wyszło. Dawes stał w rogu laboratorium, czekając na przygotowanie ciała do transportu. Przy uchu trzymał telefon komórkowy. - Hollingsworth mówi, żeby skontaktował się pan z nim w razie jakichkolwiek konfliktów z innymi służbami - przekazał mu Jessup. -Jest gotów do każdej interwencji. - Jak na razie wszystko w porządku - odpowiedział major. - Wynosimy się stąd za kilka minut. Muszę teraz ustalić, nad czym pracowała i z kim. Wygląda na to, że była... przesłuchiwana. Rozmówca głośno westchnął. - To znaczy, że została schwytana i poddana torturom. - Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. - Nie żyła jednak dostatecznie długo, by cokolwiek powiedzieć - dodał Dawes. - Muszę więc wiedzieć, co udało się jej ukryć. Jaką sprawą ostatnio się zajmowała? I kto z nią współpracował? - Na drugie pytanie jestem w stanie odpowiedzieć od razu. Jej numerem jeden była Rachel Collins. Jeśli zaś chodzi o bieżące zadanie, obawiam się, że nie miała żadnego. - Dziwne. - Mnie też się tak wydaje. Szukamy właśnie w jej biurze i mieszkaniu. Liczymy, że uda się na coś trafić. - Chciałbym pogadać z tą Collins. - Oczywiście. Rzecz w tym, że zniknęła z pola widzenia. Dozorca jej domu twierdzi, że wyjechała wczoraj. - Czy kogoś zawczasu o tym informowała? -Nie. - Zostawiła adres kontaktowy albo numer telefonu? - Wiemy, że ma dom w Carmel, w Kalifornii. Nie telefonowałem tam jeszcze, I gdyby rzeczywiście tam była, mógłbym ją tylko spłoszyć. - Coś w jej danych sugeruje, że może się przed nami ukrywać? - Nie. Ale znały się ze Smith od dawna, jeszcze z czasów początku kariery Collins. Smith była jej nauczycielką. Pozostawały w bliskich stosunkach. Do tego stopnia, że wzajemnie zapisały sobie wszystko w testamentach. - Lesbijki? - Nie. Jak wiemy, obie preferowały kontakty z mężczyznami. - Wróćmy do sprawy testamentu. Ile była warta Smith? Jakieś pięćdziesiąt tysięcy - Chyba coś koło tego, podczas gdy sam dom Collins w Kalifornii jest wyceniony na niemal pół miliona. Ten trop raczej nigdzie nas nie zaprowadzi. - Chciałbym z nią porozmawiać i przekonać się osobiście. - Jak pan sobie życzy. Ale jeśli nagłośnimy jej zniknięcie, będzie miała na karku całą policję na wschód od Missisipi. Nigdy nie uda się wymazać tego z jej danych osobowych, nawet jeśli będzie w stanie wytłumaczyć swoje postępowanie. - Co więc sugerujesz? - Ma pan na Zachodnim Wybrzeżu paru zaprzyjaźnionych dziennikarzy, prawda? - Nie są wiele warci. - Proponuję skontaktować się z nimi i ujawnić nieco informacji na temat śmierci Mollie. Damy Collins czas do północy na skontaktowanie się z nami. Jeśli nie zrobi tego, zaczniemy poszukiwania. Inżynier wrócił do siedziby Wonderland Toys. Do gustownie urządzonego biura przylegała łazienka wyłożona granitem. Po orzeźwiającym prysznicu z ogromnej cedrowej szafy wyjął kremowe spodnie, czekoladowy golf i kaszmirową marynarkę. Zasiadł za biurkiem, zapalił cygaro i włączył jeden z monitorów, na którym pojawiły się południowe wiadomości. Nigdy nie miał okazji osobiście zetknąć się z majorem Kennethem Dawesem, przedstawianym właśnie przez pełną werwy dziennikarkę. Niemal wepchnęła mu mikrofon w twarz, na co zareagował zdecydowanie odpychając ją barkiem, lecz uczynił to tak, by sprawiało wrażenie przypadkowego potrącenia. Inżynier znał ten typ ludzi. Spodziewał się, że wkrótce po odnalezieniu ciała Smith pojawi się ktoś taki jak Dawes. Wiadomość o przerażającym znalezisku na terenie międzynarodowej szkoły trafiła do wszystkich rozgłośni radiowych, gdy wracał po wykonaniu roboty. Był zadowolony ze zgodnego z jego przewidywaniami rozwoju wypadków, ale przede wszystkim z wyniku penetracji mieszkania Mollie. Służbowe lokum nie było luksusowe. Znajdowało się w sporym kompleksie podobnych mieszkań przeznaczonych dla samotnych funkcjonariuszy. Obok stał budynek z lokalami dla tych, którzy mieli rodziny. Inżynier przyjechał na motorze. Nie spotkał żadnej ochrony, nikt nie kazał mu się wylegitymować. Postarał się nadać sobie wygląd kogoś, kim nie warto się interesować. Głównym elementem jego stroju była skórzana kurtka z mnóstwem barwnych naszywek. Idealnie pasowała do motocykla i czyniła z niego dosyć odpychającego faceta, którego lepiej było w ogóle nie zaczepiać. Sforsowanie zamków i dostanie się do mieszkania nie sprawiło większych trudności. Fakt, iż Mollie była schludną, czystą kobietą, bardzo mu pomógł. Znalazł skrytkę dokładnie tam, gdzie się tego spodziewał: metalowa kasetka za kuchenką. Zawierała plik listów, zdjęcia, świadectwo urodzenia, testament oraz notatki, po które tu przyszedł. Wiedział, że dopisuje mu szczęście. Dzisiaj niemal wszystko przechowywało się w pamięci komputerów. Ale Mollie nie była dzieckiem ery cybernetycznej. Potrafiła posługiwać się komputerem, lecz nic ponadto. Poza tym obawiała się, by tego rodzaju informacje nie znalazły się w miejscu dostępnym dla jakiegoś sprytnego hackera. Tutaj więc znalazł odręczne zapiski dotyczące przebiegu dochodzenia, które prowadziła w sprawie śmierci Northa. Po przejrzeniu zawartości kasetki zastanowił się, czy Smith nie sporządziła kopii notatek. Na pewno. I musiała umieścić je w innym, według niej bezpiecznym miejscu. Wnioskując z kluczyka, na który tu się natknął, mogły być w skrytce na lotnisku krajowym Riggs. Wszystko szło zgodnie z planem. Chciał, aby te materiały trafiły do osoby, która zapewne zgodzi się poprowadzić dochodzenie. Umieścił kasetkę z powrotem na miejscu, sprawdzając, by wszystko pozostało w takim porządku, jaki zastał, po czym wyszedł. Strącił popiół do popielniczki z rżniętego kryształu i wyłączył monitor. Wojskowe dochodzenie w sprawie śmierci major Smith będzie prowadzone zgodnie z obowiązującymi, świetnie znanymi mu zasadami. Praca wydziału zabójstw tylko dodatkowo zmąci wodę. Żadna z tych instytucji samodzielnie nie doprowadzi do trafienia na ślad dwojga tak istotnych dla sprawy świadków. Ale Inżynier musiał przyznać, że Mollie naprawdę była sprytna. Wykiwała go, podając nazwę lekarstwa przeciw migrenom. A on wykazał rażący brak czujności, nie sprawdzając staranniej tabletek. Wystarczyło przecież zajrzeć do byle poradnika lekarskiego, by na podstawie numerów ustalić, przy jakich schorzeniach je stosowano. Był pewien, że Smith odeszła z tego świata z przeświadczeniem, iż wyprowadziła go w pole i zabrała do grobu informacje, na których mu zależało. W rzeczywistości zmusiła go tylko do udania się do Fort Belvoir w celu odkrycia jej sekretów. Inżynier jeszcze raz zaciągnął się cygarem i otworzył teczkę. Znajdowały się w niej informacje o Stevenie Copelandzie, znanym pod pseudonimem Mr. X, oraz jego kochance Beth Underwood - Miss Y. Przypomniał sobie, że już wcześniej zetknął się z nazwiskami obojga. Jego zleceniodawca wspomniał o nich tuż po określeniu zadania, odpowiadając na pytanie o najbliższych potencjalnie podejrzanych. Pojawiły się na krótko, by zaraz odpaść w toku eliminacji. Musiał przyjąć na słowo zapewnienia swojego mocodawcy, że oboje są nieważni. Po jakimś czasie okazało się to poważnym błędem, ale było już za późno, by cokolwiek zmienić. Mollie zdążyła usunąć mu ich sprzed nosa. Inżynier pogrążył się w lekturze notatek Mollie, pełen podziwu dla jej sprytu i umiejętności, dzięki którym potrafiła wytropić prawdę. Zastanawiał się jednocześnie, jakiej części zdobytej wiedzy nie zdecydowała się przelać na papier. Nie znalazł tu na przykład obecnego miejsca pobytu Copelanda i Underwood ani ich nowych danych personalnych. Jakże roztropnie postąpiłaś, Mollie. Ale i temu da się jakoś zaradzić. Potrwa to nieco dłużej i z pewnością będzie powodem zniecierpliwienia pracodawcy. Cóż, i tak liczy się jedynie końcowy efekt. Spowity kłębami dymu Inżynier sięgnął do telefonu i ponownie wykorzystał numer karty doktora Weisberga. Kiedy wiadomość o śmierci major Mollie Smith trafiła do mediów, Beth Underwood spała w Carefree, w Arizonie. W Carmel Rachel Collins poruszyła się niespokojnie pod ciepłą kołdrą. Pełgające światło płomieni w kominku zalewało jej twarz złotym blaskiem, jakby starając się odpędzić mroczne obrazy z jej snu. Tylko Steven Copeland, przebywający w Atlancie, wstał już, wziął prysznic i mógłby wysłuchać porannych wiadomości. Ale wyszedł z hotelu w towarzystwie agentki obrotu nieruchomościami, która zarezerwowała sobie pół dnia na zaprezentowanie mu co bardziej atrakcyjnych ofert. ROZDZIAŁ 8 Izraelski premier czekał w pokoju przyjęć w towarzystwie pierwszej damy Ameryki. W Pokoju Owalnym przewodniczący Izby Reprezentantów poprzez linię konferencyjną wygłaszał tyradę na temat konieczności cięć w wydatkach budżetowych w wypadku braku poprawek do ustawy o subsydiowaniu rolnictwa. Prezydent siedział za biurkiem i słuchał jednym uchem. Całą uwagę skupił bowiem na sześciu spoczywających przed nim kartkach. Kiedy skończył czytać, popatrzył na Simona Esterhausa, po czym zawiesił dłoń nad przyciskiem przerywającym połączenie. - Frank, zanotowałem wszystko, co powiedziałeś - skłamał gładko. - Mam jednak bezpośredni telefon z Moskwy. Daj mi pół godziny. Zdecydowanym ruchem się rozłączył. Ponownie przeniósł wzrok na sędziego. - Ten drań mnie wykańcza. - Przepraszam, panie prezydencie, ale uznałem, że powinien pan natychmiast się o tym dowiedzieć. - Rodzi się pytanie, czy wie o tym ktoś jeszcze. - Prezydent wskazał kartki. - To oryginały, ale major Smith zapewne przez ostrożność sporządziła kopie. Nie ma ich jednak w jej komputerze w biurze ani nigdzie w domu. -Skrytka w banku? - Właśnie się do niej dostajemy. Za godzinę dowiemy się, co w niej jest. - Osobiście wydałeś nakaz sprawdzenia zawartości? - Te notatki sugerują, iż mamy do czynienia ze sprawą bezpośrednio związaną z bezpieczeństwem narodowym. Dlatego uznałem, że mam obowiązek tak postąpić. - Szybko działasz, Simon. - Muszę, panie prezydencie. Prezydent przesunął potężną, chropowatą dłonią po włosach. W wieku sześćdziesięciu lat wciąż miał gęstą grzywę, doskonale pasującą do lincolnowskich rysów twarzy. - Jezu, Simon, podsunęła nam cholerną zarazę! - Nie wiemy tego, panie prezydencie. Przynajmniej na razie nie mamy pewności. Esterhaus rzadko podnosił głos. Był jednym z tych szczególnych ludzi, których sama tylko obecność powodowała, że skupiali na sobie uwagę otoczenia. Zawsze ubierał się elegancko, chociaż nie przywiązywał do tego zbytniej wagi. Miał pięćdziesiąt pięć lat, ale wyglądał o dziesięć lat młodziej i pozostał bardzo sprawny, zarówno umysłowo, jak i fizycznie. Sekret jego siły oddziaływania leżał jednak gdzie indziej. Być może w niebieskich, niemal fioletowych oczach, którymi bardzo rzadko mrugał. Bądź też w powadze, którą emanował. Dystansowanie się od otoczenia czyniło go pozornie niewrażliwym. Dzięki temu szanowano go i obawiano się jednocześnie. Prezydent - syn poławiacza krewetek z Luizjany - był jednym z nielicznych, którzy potrafili się oprzeć sile Esterhausa. Zamierzał właśnie wykorzystać ją w Sądzie Najwyższym, w którym utracił dawne wpływy. Esterhaus bez wątpienia zaprowadzi tam porządek i właściwie pokieruje statutowymi działaniami. - Na pewno wiemy tylko, że Mollie Smith została zamordowana - stwierdził prezydent. - Jak na razie nie wiemy przez kogo. Rzecz w tym, czy wysłała ci te notatki dlatego, iż obawiała się o swoje życie. A jeśli tak, to dlaczego wybrała właśnie ciebie. Sędzia swobodnym ruchem założył nogę na nogę. - Panie prezydencie, nigdy nie miałem okazji poznać major Smith. Co więcej, nie słyszałem o niej do dzisiejszego ranka, zanim to - wskazał na białą kopertę - zostało dostarczone do mojego biura. - Przez kogo? - Moja sekretarka twierdzi, że przez posłańca. Nie żądał pokwitowania, ale zapamiętała, dla jakiej firmy pracował. Udało mi się ustalić miejsce, w którym przesyłka została nadana. W Alexandrii. Tamtejszy pracownik powiedział, że przyniosła ją kobieta i zapłaciła gotówką. Pokazano mu fotografię Smith, ale nie rozpoznał jej z całą pewnością. Wydaje mi się, panie prezydencie, iż wybór padł na mnie, bo major Smith wiedziała, że przewodniczyłem komisji prowadzącej dochodzenie w sprawie śmierci generała Northa. - Ale teraz ona nie żyje - mruknął prezydent. - Zginęła nie informując nikogo, że jest ścigana i że grozi jej jakieś niebezpieczeństwo. To ciekawe, prawda? Przesyła ci szczegóły dotyczące prywatnego dochodzenia i w dniu, w którym do ciebie dotarły, zostaje znalezione jej ciało. - Zgadzam się z panem. Mollie Smith nie padła ofiarą przypadkowego zabójcy. Jednak spodziewam się, że media będą sugerować właśnie taki przebieg zdarzeń. - Wyłącznie dlatego, że nie wiedzą tyle co my. Kiedy jednak rozpoczniemy dochodzenie, natychmiast zaczną węszyć. - Niekoniecznie. Istnieje alternatywne wyjście. - Dojdziemy do tego. Nie rozumiem jednego - dlaczego mówi o informatorach nie wymieniając ich nazwisk, skoro zależało jej, by ta wiadomość dostała się w twoje ręce? - Major Smith była wspaniałym żołnierzem i doświadczoną agentką. Ale może po prostu nie zdawała sobie sprawy z rzeczywistego zagrożenia lub go nie doceniała. Esterhaus milczał przez chwilę. - Może też nie starczyło jej czasu na uzupełnienie informacji. Nadanie tej przesyłki mogło być ostatnią rzeczą, którą zrobiła przed śmiercią. - Czy to nie nazbyt pochopny wniosek, że informatorzy Smith stanowią teraz kolejne cele? I nawet o tym nie wiedzą? - Mnie też tak się wydaje. Prezydent odsunął fotel. Zrobił to gwałtownie, ale sędzia ani drgnął. Patrzył, jak głowa państwa chodzi tam i z powrotem wzdłuż wysokich, pancernych okien. Widać przez nie było Pennsylvania Avenue w promieniach popołudniowego słońca. - To poważna sprawa, Simon. I może nas drogo kosztować - powiedział prezydent. - Kiedy generał North zginął, czarni wyleli morze łez. Nawet ci, którzy uważali, że ich zdradził żyjąc na sposób białych. Oni właśnie uczynili go większym, niż był w rzeczywistości. To proste. Nieżyjący nie muszą już wprowadzać w życie swoich idei. Nigdy nie zawodzą. Popatrz tylko na Kennedy'ego. A teraz, po zakończeniu żałoby po Norcie i uznaniu przez twoją komisję, że mamy tu do czynienia z nie zamierzonym przez nikogo wypadkiem, major Smith twierdzi, że było zupełnie inaczej. Jest przekonana, że generał zginął z ręki spiskowców, ale nie wymienia ich nazwisk. Że twoja komisja nie dysponowała dowodami, które ona posiada. Że ma informatorów, o których ty nawet nie słyszałeś. Prezydent wsparł ręce na oparciu fotela. -Wiesz, co nam grozi? - ciągnął. - Zamieszki, które mogą ogarnąć cały kraj. Czarni nie są zainteresowani integracją z resztą społeczeństwa. Zależy im raczej na separowaniu się od niej. Ich dzieci znacznie częściej trafiają do więzień. Nie mają już przywódcy jak Martin Luther King. North był ich nadzieją, którą teraz utracili. Jeżeli więc dowiedzą się, że został zamordowany, nie sądzę, by chcieli czekać na wykrycie winnych. Każdy biały może znaleźć się na celowniku. Bo przecież żaden czarny nie mógłby tego zrobić. - Proszę pozwolić, że zadam może nieco naiwne pytanie, panie prezydencie. - Ty? Jestem zaskoczony. - Naprawdę sądzi pan, że biały lub biali, biorąc pod uwagę wszystkie te zagrożenia, zdecydowaliby się na zamordowanie Northa? Był przecież znanym republikaninem, a nie byle liberałem ze Wschodniego Wybrzeża. W polityce kierował się pragmatyzmem. Z pewnością nie stanowił zagrożenia w związku ze zburzeniem status quo. Prezydent uśmiechnął się lekko. - Jeśli da się doszukać u ciebie jakiejkolwiek słabości, Simon, to jest nią chyba mierzenie wszystkich własnąmiarką. Mogę cię zapewnić, że nie wszyscy potrafią być tak przenikliwi i błyskotliwi jak ty. Na razie nie jesteśmy w stanie ustalić, dlaczego stanowił dla nich zagrożenie, ale wierzę, że i tego się dowiemy. Wiemy przecież, że lista podejrzanych nie jest długa. - Dlaczego? - Bo udało im się ciebie wyprowadzić w pole, Simon. Przecież osobiście kierowałeś dochodzeniem. Ilu znasz ludzi będących w stanie wodzić cię za nos, co? I nie staraj się być skromny. Esterhaus odruchowo podrapał się po nosie. - Rzeczywiście nie jest ich wielu. - Co oznacza, że jeśli Smith nie posłużyła sięjedynie zasłoną dymną, a jej śmierć najwyraźniej temu przeczy, to mamy do czynienia z czającymi się potężnymi przeciwnikami! Sędzia nie zareagował na ten wybuch. Zastanawiał się raczej nad jego źródłem. Istniało widać coś jeszcze, czego prezydent nie chciał mu zdradzić. Jednak nie ujawnił swoich domysłów i zachował milczenie. Przywódca Stanów Zjednoczonych ponownie podszedł do okna. - Wiceprezydentowi nieźle się oberwało za niepowodzenie w ograniczeniu zadłużenia - rzekł wreszcie. - Zamierzałem poprosić Pete'a, by ustąpił miejsca Griffinowi. Razem z generałem siedzieliśmy w tym pokoju i zastanawialiśmy się, jak dużo dobrego może wyniknąć z naszej współpracy. Niektórzy ludzie uznaliby, że dokonałem cynicznego wyboru. Ale nominując Northa, wygrałbym kolejną kadencję. Jednocześnie zapewniłbym jednak generałowi możliwość zdobycia doświadczenia, które, jestem tego pewien, doprowadziłoby go w rezultacie do prezydenckiego fotela. Prezydent przez chwilę wpatrywał się jak zahipnotyzowany w migające światełko na konsoli łączności telefonicznej. Esterhaus podejrzewał, iż to szef protokołu opiekujący się izraelskim premierem. Gdy zgasło, kontynuował myśl: - Kochałem go, Simon. Szanowałem go i podziwiałem, ale przede wszystkim uważałem za jednego z najwspanialszych ludzi, z jakimi dane mi było się zetknąć. Pod wieloma względami wydawał mi się lepszy ode mnie. Usiadł za biurkiem i utkwił wzrok w rozmówcy. - Dlatego chcę wiedzieć, czy informacje major Smith zawierają choć odrobinę prawdy. Zginęła, a to sugeruje, iż zbyt dużo wiedziała. Ty poprowadzisz dochodzenie, Simon. Daję ci w tej sprawie pełną swobodę działania. Jeśli ludzie będą się interesować, dlaczego wciąż się tym zajmujesz, odpowiedz, że osoba Northa tak cię zafascynowała. Do diabła, powiedz, że przygotowujesz jego biografię. A teraz chcę usłyszeć, jakie alternatywne wyjście miałeś na myśli. Esterhaus uważnie przyjrzał się prezydentowi, który wyraźnie grał z nim w otwarte karty. - Otóż zastanawiam się nad sprawą nadzorowania dochodzenia. Musimy wyjaśnić to sobie już na wstępie. To ja zamknąłem je uprzednio, działając w ramach uprawnień kierowanej przeze mnie komisji. Gdybym teraz uzyskał nowe dowody, konieczne byłoby wznowienie postępowania i powołanie nowej komisji w celu zebrania dowodów przeciw domniemanym spiskowcom. Czyniąc tak przyznałbym się jednocześnie do wcześniejszego pominięcia takiej wersji zdarzeń, a więc i przeoczenia tych dowodów. Byłbym więc zmuszony do podania się do dymisji jako sędzia Sądu Najwyższego. - Nie ma najmniejszej potrzeby do poświęcania kogokolwiek - odparł prezydent - Nie jesteś przecież winien żadnych przeoczeń. I tak nie przyjąłbym twojej dymisji. - Dziękuję, panie prezydencie. - Sędzia końcem języka zwilżył górną wargę. - Aby więc uchronić się przed takimi kłopotami, proponuję włączyć do sprawy szefa Krajowego Zespołu Antyterrorystycznego FBI. Podzielę się z nim całą posiadaną przez nas wiedzą. Zostanie zobowiązany do absolutnego milczenia i składania sprawozdań wyłącznie mnie. - Milczał przez moment. - Jeden człowiek, pełne bezpieczeństwo, tylko dwie osoby ponad nim - pan i ja. To najbardziej szczelny układ, jaki da się wymyślić. - Niezła koncepcja. Ale dlaczego akurat ten facet? Kiedy Esterhaus wyjaśnił, co nim powoduje, prezydent pokręcił głową i stwierdził: - To dość ryzykowne, Simon. Jesteś pewien, że nie zechce działać na własną rękę? - Jak najbardziej. Poza obowiązkiem zawodowym będzie nim kierował najlepszy z powodów na świecie - chęć poznania prawdy. Znalezienie mordercy Northa będzie równoznaczne z odszukaniem człowieka, z którego ręki zginęła major Smith. A przecież tego chce bardziej niż czegokolwiek innego. Czy zabójstwa to dzieło spiskowców, czy jedynie zwykłe akty przemocy, to dla niego żadna różnica. - Zrób tak. Kiedy zapoznasz go z sytuacją, przyjdźcie do mnie. Osobiście wydam mu rozkazy. - W obecnej sytuacji tylko pan może mu je przekazać, panie prezydencie. Esterhaus kątem oka zobaczył jeszcze, jak izraelski premier z zapałem potrząsa dłonią prezydenta. Przeszedł korytarzem mijając całą masę agentów ochrony i znalazł się w westybulu, gdzie urzędujący odźwierny pospiesznie wezwał jego samochód. Czekając pod portykiem czuł, że zbiera mu się na wymioty. Opublikowanie raportu komisji powinno być ostatnim aktem jego niewdzięcznej roli. Ale los obszedł się z nim po macoszemu i wymusił powrót do gry. Znów znalazł się w koszmarze, który, jak sądził, ma już za sobą. Przeszedł go dreszcz. On wciąż panuje nad sytuacją, pomyślał. Już to samo graniczy z cudem. Esterhaus wiedział, że skrupulatnie dobrane informacje zrobiły na prezydencie piorunujące wrażenie. Ta przewrotność sytuacji godna Borgiów jednocześnie fascynowała go i przyprawiała o nudności: spiskowcowi powierzono kierowanie dochodzeniem w sprawie o morderstwo, w którego zorganizowaniu uczestniczył. Zaproszenia do stołu przez Pamelę Esterhaus były wyrazem szczególnej nobilitacji. Jak zwykle zbierało się przy nim najlepsze towarzystwo, a atmosferę tych spotkań elektryzowało wyczekiwanie na najświeższe plotki. Pośród dzisiejszych gości znajdowała się ambasador przy ONZ, znany komentator polityczny, dyrektor dużych zakładów motoryzacyjnych i scenopisarka najpopularniejszych obecnie na Broadwayu przedstawień. Pamela Esterhaus rozejrzała się, lustrując stół zastawiony na dwanaście osób. Do jej uszu dobiegały rozmowy przerywane śmiechem, utwierdzające w przekonaniu, że towarzystwo zostało właściwie dobrane. - Pamelo, gdzie Simon? - zapytał dyrektor Dwayne Garrett. - Obiecałaś, że będzie. Był mężczyzną niskiego wzrostu i widać mając na tym punkcie kompleks, w swoim biurze ustawił fotel na podwyższeniu, tak by nikt nie mógł patrzeć nań z góry. Pamela wiedziała także, iż jego firma była uwikłana w kilka spraw sądowych, do których skład sędziowski wyznaczał Simon. Uznała, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby wyjawić część prawdy: - Chyba wciąż konferuje z prezydentem, Dwayne. Zapewne w sprawie kandydata na swoje dotychczasowe stanowisko. Wkrótce powinien się zjawić. Nawet prezydent musi przecież coś jeść. - Tak, ale w przypadku Simona nie jestem tego taki pewien. Znów rozległ się wesoły śmiech. Gdy ucichł, odezwała się ambasador Lenore Kahn. - Wybierasz się na nasze spotkanie, Pam? Czy też nowa funkcja Simona ci to uniemożliwi? - Na pewno będę - odpowiedziała zdecydowanie. - I zamierzam nakłonić Simona, by mi towarzyszył. - Wydawało mi się, że mężczyźni nie są mile widziani w Wellesley - wtrącił komentator. - Ależ skąd. Prawdziwi mężczyźni są bardzo mile widziani, Arthurze - odcięła się Kahn. - W przypadku neandertalczyków to inna sprawa. Znów przy stole zapanowała ogólna wesołość. Pamela już dawno temu opanowała sztukę prowadzenia rozmowy, a jednocześnie myślenia o zupełnie innych sprawach. Czuła ogarniające ją zadowolenie i ciepło. Dobrze było przebywać w towarzystwie zaufanych ludzi. Część z nich to przyjaciele jeszcze z college'u, inni zostali później starannie wyselekcjonowani. Przez lata dbała o utrzymywanie z nimi bliskich kontaktów. Wszystkim im sprzyjała fortuna i wszyscy rozumieli dwie najważniejsze, choć nie wypowiadane głośno zasady obowiązujące w tym środowisku. Po pierwsze, wyciągnij pomocną dłoń tylko wtedy, gdy jesteś pewien, że nie przysporzy ci to niepotrzebnych kłopotów. Po drugie zaś, jeśli musisz pogrążyć kogoś dla ratowania własnej skóry, zrób to tak, by już nigdy się nie podźwignął. Jako córka długoletniego kongresmana, Pamela wyssała te i inne nauki jakby z mlekiem matki. Teraz zbierała plony tych znajomości. Kilka z nich zostało już zerwanych i bez żalu obserwowała z dystansu, jak odtrąceni stopniowo tracili swoją pozycję. Jej ojciec mawiał, że liczą się tylko efekty. Uczyniła z tego własną życiową maksymę i bardzo rozczarowywało ją i dziwiło zarazem, że mężczyźni, z którymi się stykała, bez względu na to jak byli sprytni, majętni i potężni, nie rozumieją tak prostej prawidłowości. Zapewne dlatego mogła łatwo nimi manipulować. Dopóki nie poznała tego jednego, wyjątkowego... Wyczuła czyjąś obecność za plecami i delikatny zapach wody toaletowej. Odchyliła się odwracając głowę. - Przyjechał pani mąż - szepnął główny lokaj. Pamela wstała i przeprosiła gości. Weszła do foyer, akurat gdy Simon zamykał za sobą drzwi. Zwróciła uwagę na jego obwisłe ramiona i tik lewej powieki. Doskonale wiedziała, czego potrzebuje. Bez obawy, zapewni mu to. - Kochanie... Nie pocałowała go w usta. Nie robiła tego już od lat. Jego policzek w dotyku przypominał sztywną, świńską skórę. - Jak poszło u prezydenta? Zwilżył usta, zupełnie niczym uczniak starający się ukryć zdenerwowanie. - Wszystko będzie dobrze - wyszeptał. - Rozpocznie się kolejne dochodzenie, ale prezydent mnie zlecił jego nadzorowanie. Nikomu nic się nie stanie. Obiecuję. - Wspaniale! A teraz chodź ze mną. Ujęła go pod ramię i pociągnęła za sobą, nie zwracając uwagi na to, jak powłóczy nogami. Wiedziała, że chce teraz pójść na górę i zamknąć się tam ze swoim strachem i żalem. Jej nic takiego nie groziło. - Moi drodzy, oto przyszły sędzia Sądu Najwyższego! Jej głos był mocny i zdecydowany. Zebrani zgodnie powstali i zaczęli bić brawo. Poprowadziła męża do wolnego krzesła u szczytu stołu i zajęła się przygotowaniem mu drinka. Whisky bez lodu. Taka ilość alkoholu powinna przywrócić mu równowagę. Większa rozbudziłaby demony. ROZDZIAŁ 9 Lucille Parker ostro skręciła w prawo, na parking przed budynkiem mieszkalnym Dorchester przy Wilshire Boulevard. Służbowy samochód mało nie stanął dęba, gdy gwałtownie zahamowała. Z pięćdziesięciu siedmiu lat swojego życia trzydzieści dwa Parker spędziła służąc w FBI. Żaden z agentów terenowej placówki w Los Angeles nie dorównywał jej doświadczeniem. Wszyscy cieszyli się, że nie jest pracownikiem operacyjnym ani nie nadzoruje ich, bo dostaliby niezłą szkołę. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Biuro w ogóle nie przygotowywało kobiet do pracy w charakterze agentów, nie mówiąc już o kobietach czarnoskórych. Lucille Parker miała wybitne szczęście, że udało jej się zdobyć posadę sekretarki. Całą resztę zawdzięczała wyłącznie sobie, po nocach przygotowując się do egzaminów ze służby cywilnej. Dzięki sprytowi, determinacji i wewnętrznej sile zdołała wyrwać się zza maszyny do pisania. Wspięła się na wyższy stopień drabiny i wędrowała już po niej, nigdy nie spoglądając w dół. Nim poznała Logana Smitha, zdążyła już popracować w każdym z departamentów i w tym momencie piastowała funkcję asystentki dyrektora operacyjnego. Widząc, że jej umiejętności i doświadczenie nie są właściwie wykorzystywane, Smith zwrócił się do dyrektora z prośbą o utworzenie nowego stanowiska: koordynatora działań Krajowego Zespołu Antyterrorystycznego, którego zadaniem miało być nadzorowanie operacji w terenie oraz przetwarzanie i ocena napływających danych. Miał to być mózg i układ nerwowy zespołu. Dyrektor bez zastrzeżeń przyjął propozycję Smitha. Poruszyła go dopiero wiadomość, iż Lucille opuszcza jego biuro w związku z nominacją na nowo utworzone stanowisko. W Dorchester znajdowały się apartamenty z pełną obsługą. Lucille znała wszystkich pracujących tu ludzi. Uśmiechnęła się do recepcjonisty i poleciła, by jej samochód pozostał na obecnym miejscu. Była jedynym gościem, którego wcześniej nie zapowiadano. Gdy winda wjeżdżała na ósme piętro, przebiegła w myślach listę swych zadań. Wszystko było w porządku. Zaplanowała nawet nieco czasu dla Logana, wiedząc, że będzie go potrzebował. Kilka godzin temu wrócił z Idaho. Przez trzy tygodnie tropił tam Johna Michaela Wrighta - przywódcę zbrojnych bojówek białych ekstremistów, planujących przeprowadzenie zamachu bombowego na Dzwon Wolności. Wright twierdził bowiem, że przestał on być symbolem kraju, w którym kwitła wolność rasowa. Zamierzał zniszczyć go, tym samym zapowiadając nadejście apokaliptycznej rewolucji. Wright zostałby uznany za kolejnego niezbyt groźnego fanatyka, gdyby nie uprowadził wojskowej ciężarówki wypełnionej materiałami wybuchowymi, nie zabił dwóch żołnierzy i nie rozpłynął się w dziczy Idaho. Polowanie na niego trwało już z górą miesiąc, nim Logan i wydział FBI, którym kierował - Krajowy Zespół Antyterrorystyczny - został wezwany na pomoc. Smith pochodził z północnego zachodu kraju, więc zdecydował się osobiście pokierować akcją. Przez ostatni tydzień był nieuchwytny. Nawet Parker, niezachwianie wierząca w szefa, zaczęła się niepokoić. Wreszcie nadeszła długo oczekiwana wiadomość: Wright został namierzony w górskim wąwozie i wzięty żywcem. Wystarczyło tylko przysłać helikopter, żeby go zabrać. Lucille zerknęła na zegarek idąc korytarzem. Logan będzie musiał funkcjonować normalnie po zaledwie trzech godzinach snu. W kieszeni na piersi namacała kopertę z dexedriną - środkiem, który z miejsca likwidował senność. Zatrzymała się przed drzwiami i dwukrotnie zadzwoniła. Sygnał nie był głośny. Wiedziała, że nie ma szans Logana obudzić, więc skorzystała z własnego klucza. Ruszyła korytarzem mijając kuchnię, jadalnię i salon z widokiem na Century City. Bywała tu tak często, że nie zatrzymywała się już, by nań popatrzeć. Skierowała swe kroki prosto do sypialni, gdzie za sprawą opuszczonych żaluzji panował głęboki półmrok. - Radziłbym, żebyś przychodziła z czymś dobrym. Głos dochodzący z łóżka zdawał się należeć do żaby z zapaleniem krtani. - Czyżbyś do mnie celował? -A jak myślisz? Leżący poruszył się. Odrzucił pled i Lucille zobaczyła mężczyznę ubranego jedynie w bokserki. Światło wpadające przez drzwi zabłysło na lufie sig-sauera. - Dzień dobry, Lucille. - Dzień dobry, Logan. Właź pod prysznic. Nie wstał, więc dodała: - Nie pokazujesz mi niczego, czego już wcześniej nie widziałam, więc ruszaj się. Wreszcie stoczył się z łóżka. W ciszy trzask bezpiecznika zabrzmiał jak klaśnięcie. Smith wstał, przeciągnął się i wstrząsnął głowąjak otrzepujący się pies. - Co złego tym razem? - Najpierw prysznic - nie ustępowała Parker. W kuchni wstawiła do mikrofalówki kubek z wodą na herbatę. Chciała przygotować sok pomarańczowy - cokolwiek z cukrem, by postawić go na nogi - ale lodówka była kompletnie pusta. Gdy Logan pojawił się ponownie, miał już na sobie luźne spodnie, podkoszulek, bawełnianą bluzę i nowe sportowe buty. Uznała, że w takim stroju może wsiąść do samolotu. Niesforna fala piaskowych włosów opadających na czoło świadczyła o tym, iż dopiero wstał, ale jednocześnie sprawiała, że wyglądał młodziej niż na swoje czterdzieści dwa lata. Stracił chyba kilka kilogramów polując na Wrighta. Twarz i dłonie miał mocno opalone, a oczy bystre jak zawsze. Lucille Parker czuła, że przygląda się jej badawczo. To była jego specjalność - trafić na jakiś drobiazg, zapach czy ślad, by móc rozpocząć poszukiwanie. Schłodziła herbatę lodem i dodała końską dawkę multiwitaminy. Wypił jednym haustem, ani na chwilę nie spuszczając z niej wzroku. Lucille odebrała pusty kubek, a jednocześnie delikatnym gestem ujęła jego dłoń. Dopiero wtedy odważyła się powiedzieć: - Mollie nie żyje, Logan. Usłyszała przeciągły jęk dobywający się z jego gardła. Poprowadziła Logana do salonu i posadziła na skórzanej sofie. - Musisz to przeczytać. - Podała mu teczkę z dokumentami. Sama zajęła się magnetowidem, sprawdzając kątem oka, czy robi to, co mu przykazała. Wreszcie wsunęła kasetę do kieszeni i włączyła telewizor. Kiedy ponownie zerknęła na Logana, twarz miał jak wykutą z kamienia, tylko po policzkach płynęły mu grube łzy. A oczy lśniły jak gwiazdy w odległej galaktyce. - Włącz to - szepnął. Nagranie zostało dokonane przez wydział zabójstw Dystryktu Columbia, na terenie Międzynarodowej Szkoły w Georgetown. Część osób w biurze, kierując się współczuciem, chciało dostarczyć Loganowi ocenzurowaną wersję nagrania, ale Lucille wystarczająco dobrze go znała, by do tego nie dopuścić. Natychmiast by odkrył, że czegoś brakuje, i domagał się udostępnienia całości materiału. Zapewne będzie chciał osobiście odwiedzić miejsce zbrodni, licząc, że natrafi na szczegóły pominięte przez wszystkich innych. Obejrzał nagranie i poprosił o powtórzenie. Na koniec zaczął kręcić głową szepcząc: -Och, Mollie, Mollie... Lucille wiedziała, że nie mają dużo czasu. - United ma bezpośredni lot do Waszyngtonu. Zdążymy. Jeśli czegoś potrzebujesz, dopilnuję, byś otrzymał to na miejscu. Będzie tam już na ciebie czekać ubranie... - Jakie ubranie? - Jedziesz prosto do Białego Domu. - Dlaczego? - Chodzi o coś, nad czym pracowała Mollie i co może stanowić motyw zabójstwa. Opowiem ci dokładniej w samochodzie. Loganowi wydawało się, że pokój tańczy mu pod stopami. Odetchnął głęboko przez usta, starając się uspokoić. Coś papierowego dotknęło jego dłoni. Kiedy spojrzał w dół, zobaczył niewielką torebkę wypełnioną jakimiś pastylkami. - Przykro mi, Logan. Naprawdę, bardzo mi przykro... - szepnęła Lucille. Podążyła za jego wzrokiem, podeszła do półki z książkami i sięgnęła po fotografię w srebrnej oprawie przedstawiającą Mollie w galowym mundurze, na tle oceanu. Na dole znajdowała się dedykacja: "Braciszkowi, który zawsze się mną opiekuje, z wyrazami miłości - Mollie". Parker delikatnie położyła pamiątkę zdjęciem do dołu. Rachel obudziła się o trzynastej czasu zachodnioamerykańskiego. Zesztywniała od snu i wcześniejszej podróży, kuśtykając jak staruszka, przeszła do łazienki. W gorącej wodzie rozluźniły się nieco mięśnie karku i pleców. Gdy wyszła spod prysznica, spowita parą, czuła się już znacznie lepiej. Miała szczęście: zdążyła zjeść pół omleta i frytki, zanim przeczytała wiadomości z pierwszej strony gazety. Kafeteria Cat'n'Cradle na Ocean Avenue znajdowała się dziesięć minut drogi piechotą od jej domu. Ruch w porze lunchu nieco już osłabł. Rachel bez trudu znalazła miejsce, zamówiła śniadanie i wyglądała przez okno. Zauważyła, że tak jak za dawnych czasów kręci się tu wielu turystów. Najpierw przyniesiono kawę. Później omlet i przez następny kwadrans zupełnie pochłonęło ją jedzenie. Gdy schyliła się po serwetkę, która spadła jej z kolan, zobaczyła porzuconą przez kogoś "San Francisco Chronicie". Artykuł o zabójstwie oficera armii znajdował się w dolnej części pierwszej strony. Wzrok dziewczyny zamarł na niewielkiej fotografii Mollie, pochodzącej ze zbiorów biura prasowego. Musiała dwukrotnie przeczytać nagłówek: MAJOR ARMII STANÓW ZJEDNOCZONYCH ZAMORDOWANA W D.C. I niżej "Jak dotąd nieznane pozostają szczegóły oraz motywy tej zbrodni". Położyła gazetę na stole, ostrożnie odsunęła talerz, serwetką starannie wytarła plastikowy obrus. - Skończyła już pani? Kelnerka stała nad nią z dzbankiem kawy w dłoni. - Tak, dziękuję - odpowiedziała przez ściśnięte gardło Rachel. - Gdzie znajdę toaletę? - Prosto, drugie drzwi na lewo. Ledwie zdążyła. Zwymiotowała wszystko, co zjadła, po czym na chwiejnych nogach podeszła do umywalki i oparła głowę o zimną porcelanę. Gdy mogła już normalnie oddychać, obmyła twarz chłodną wodą. Mollie nie żyje, Mollie nie żyje! - dudniło jej w głowie. Te trzy słowa zdawały się od środka rozsadzać mózg. Papierowym ręcznikiem wytarła twarz. Kiedy wyprostowała się i popatrzyła w lustro, zobaczyła zupełnie obcą kobietę. Przed oczami stanął jej obraz skórzanej kurtki z emblematem Redskins. Odruchowo sięgnęła pod pachę. Broń... Zostawiła ją w szufladzie, w domu. Nie jest ci potrzebna, tłumaczyła sobie. Tutaj na pewno możesz czuć się bezpieczna... Ale tak naprawdę wcale nie była tego pewna. Goniec zabił Mollie... Jak dawno,? Dwanaście godzin temu? Tak szybko nie mógł raczej dotrzeć na drugi koniec Stanów. Kiedy wróciła do stolika, kelnerka popatrzyła na nią dziwnie, więc zostawiła zmięty banknot, wzięła gazetę i szybko wyszła. Siedem minut później, zadyszana po biegu, zamykała wszystkie zamki w drzwiach swego domu. W pośpiechu wysypała na podłogę zawartość szuflady sięgając po bulldoga i amunicję. Załadowała bębenek rozpryskowymi nabojami i dopiero wtedy odetchnęła, czując w ręku przyjemny ciężar broni. Wróciła do salonu, włączyła dwie lampy i zaciągnęła zasłony. Wreszcie usiadła i ponownie sięgnęła po gazetę. Przeczytała krótką informację chyba z dziesięć razy. Dowiedziała się z niej wszystkiego, a jednocześnie niczego. Zgodnie z obowiązującą procedurą powinna skontaktować się ze swoją jednostką. Zapewne do tego czasu zespół dochodzeniowy w Fort Belvoir ustalił, że była ostatnią osobą, która widziała Mollie żywą. Z wyjątkiem mordercy. Artykuł był pełen luk, co oznaczało, że nie udało się ustalić zabójcy. A to kolejny powód, by starali się ją odszukać. Jeśli zadzwonię, to co im powiem? Że Mollie musiała zostawić jakieś notatki dotyczące sprawy Northa? Nagle przypomniała sobie słowa przełożonej: "Nie sądziłam, że wojsko ma coś wspólnego z... tym, co zrobiono Northowi. Teraz zaś nie mogę tego wykluczyć. A jeśli tak, to jak wysoko sięga spisek i kto jeszcze może być zamieszany w tę sprawę?" Rachel ścisnęła głowę rękami i zagłębiła palce we włosach. ...Jak wysoko sięga spisek... Tych kilka słów Mollie pozbawiało ją jedynej pomocy, na którą mogła liczyć. Nie mogła skontaktować się z zespołem dochodzeniowym. Nie wolno jej było wrócić do Fortu Belvoir, bo niewykluczone, że to zatruta studnia. W porządku... Co więc pozostaje? Poczuła drżenie przebiegające przez ciało. Zorientowała się, co się z nią dzieje: w kryzysowej sytuacji jej analityczna część umysłu wyłączała wszystkie emocje, które mogłyby zaszkodzić, a nawet grozić śmiercią. No, może nie wszystkie, bo teraz jej myśli skierowały się na inny tor. Nagły błysk olśnienia. Przecież nie tylko ona została niespodziewanie osierocona. Gdzieś tam znajdowało się dwoje niewinnych, przerażonych ludzi, którzy właśnie stracili jedyny bezpieczny kontakt ze światem, jaki im pozostał. Czy powiedziałaś mu, kim oni są, Mollie? Słodki Jezu, zdołał to z ciebie wydobyć? Rachel odtworzyła w pamięci rysy twarzy Copelanda i Underwood, jego arogancję i jej cichą rezygnację, którymi oboje starali się maskować strach. Jeśli Goniec miał wystarczająco dużo czasu, by złamać Mollie, znajdował się już zapewne w drodze do Atlanty i Phoenix. Nie wolno ci tak myśleć, mała. To określenie pochodziło gdzieś z głębi pamięci. Tak mówił do niej ojciec, nawet gdy była już duża. Ojciec zataczając się wracał z klubu oficerskiego w środku nocy. Rachel, zaledwie dwunastoletnia dziewczynka, musiała wstawać w środku nocy, gdy tylko usłyszała go na schodach. Otwierała drzwi, zanim zaczął się do nich dobijać. Straciła rachubę, ile razy pomagała mu wejść do mieszkania i z trudem popychała go na sofę. Nie zwracała wtedy uwagi na bijący od niego odór alkoholu i tylko odwracała głowę, gdy chciał ją pocałować, bełkocząc podziękowania... Mała... Mała musi teraz coś zrobić. Im szybciej, tym lepiej. Nagle przypomniała sobie, że u Mollie ostatnio wykryto poważną chorobę serca. Jeśli Goniec zaczął ją torturować, łatwo mógł spowodować zawał. Rachel była tego pewna. A więc istniało uzasadnione przypuszczenie, że jeśli przestępca o tym nie wiedział, mogła umrzeć, zanim cokolwiek z niej wydobył. W takim przypadku Copeland i Underwood byli nadal bezpieczni. Dopóki nie dowiedzą się o śmierci Mollie i nie podejmą nierozsądnych działań, które mogą zwrócić na nich niepotrzebną uwagę. Jeśli do tej pory już tego nie zrobili. Ale przecież mogłaby go ubiec! Udałoby się to... gdyby nie miał na ich temat żadnych informacji. Nie starała się wyrwać ze stanu, w jakim się znalazła, bo tylko taki sposób myślenia dawał szansę na znalezienie wyjścia z tej trudnej sytuacji. Mollie musiała mieć gdzieś ukryte notatki związane ze sprawą Northa. Ale gdzie mogła je przechowywać? Na pewno nie w żadnym komputerze. A więc gdzie? Kasetka w kuchni? Wątpliwe... a przy tym zbyt trudno będzie się tam dostać, jeśli zamierza działać szybko. Skrytka w banku? Zbyt prymitywne. Wszystkie te miejsca zostaną w pierwszej kolejności sprawdzone przez zespół dochodzeniowy. Z bólem w sercu myślała o Mollie, swej najlepszej przyjaciółce. Jako kobieta powinna spróbować zrozumieć inną kobietę. Zespół dochodzeniowy będzie składał się z samych mężczyzn. Facetom nie uda się prześledzenie wszystkich niuansów kobiecego sposobu myślenia. Zrewidująjej życie, jakby było to jakieś mieszkanie. Może przeoczą pozornie nieważne szczegóły, koncentrując się na rzeczach oczywistych. A Rachel znała więcej tajemnic z życia Mollie niż ktokolwiek inny. Były pośród nich i takie, o których nigdy nie rozmawiała z przełożoną. Robiłaś notatki, Mollie. Byłaś skrupulatna i działałaś metodycznie, więc musiałaś je sporządzać. I bez wątpienia trzymałaś je dobrze ukryte. Był też pewien sekret, o istnieniu którego sądziłaś, że nikt nie wie. Podeszła do szafy z książkami stojącej obok kominka i sięgnęła po biografię w twardej, ozdobnej oprawie. Sprawdziła spis treści i otworzyła książkę na odpowiedniej stronie. Biograf generała Griffina Northa poświęcił tylko jeden akapit na informację o jego stanie cywilnym. North aż do śmierci pozostał kawalerem. Ale nie był mnichem. W waszyngtońskich brukowcach jego nazwisko łączono z wieloma znanymi kobietami, zarówno białymi, jak i czarnoskórymi. Na przyjęciach i w miejscach publicznych zazwyczaj pokazywał się w towarzystwie eleganckich kobiet. Ale nigdy z Mollie. Z Mollie, która przecież była jego kochanką przez co najmniej pięć ostatnich lat. Może dłużej, ale przed pięcioma laty Rachel przypadkiem poznała tę tajemnicę. Tuż przed Świętem Dziękczynienia dała kiedyś Mollie klucze do swojego domu w Carmel. Szefowa twierdziła, że chce tam w spokoju odpocząć. Później plany Rachel uległy nagłej zmianie, więc także pojechała do swojego domu. W mglisty poranek podjeżdżając samochodem zobaczyła na werandzie Northa w szlafroku. Nigdy ani słowem nie wspomniała o tym odkryciu. Nikomu. A przede wszystkim Mollie. Musieli mieć jednak miejsce, w którym zwykle się spotykali. Mogło nim być jakieś zacisze lub wprost przeciwnie - coś zupełnie na widoku, gdzie obecność obojga po prostu nie rzucała się w oczy. Jedynym, co ograniczało pole poszukiwania, był czynnik rasowy. Musieliby wybrać miejsce, gdzie czarno-biała para nie wzbudza zbytniego zainteresowania. Rachel wiedziała, że gdyby znalazła to miejsce, a w nim z kolei to, czego potrzebowała, wiedziałaby już, gdzie są informatorzy. Zdobyłaby wiedzę, która kosztowała życie Mollie. CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ 10 Jessup odwiesił słuchawkę. - To Pacific Bell w San Francisco. - Są pewni, że tam jest? - zapytał Dawes. - Mówią, że wczoraj kontaktowała się ze stacją marynarki wojennej, by sprawdzić pogodę w tamtym rejonie. Wymienili między sobą znaczące spojrzenia. - C-5 odlatuje z Andrews za godzinę. Zdążę na niego i za cztery i pół będę w San Francisco. Stamtąd jest już tylko godzina drogi do Carmel... jeśli mocniej wdepnie się pedał gazu. Rachel była już przy drzwiach wejściowych, kiedy zatrzymała się i popatrzyła na telefon. Dotychczas nie zadzwonił, a na automatycznej sekretarce także nie było żadnej wiadomości. A przecież spodziewała się telefonu z Fort Belvoir, od Jessupa czy od kogoś z zespołu dochodzeniowego. Co prawda, biorąc pod uwagę spodziewane konsekwencje, zdecydowała się i tak go nie odbierać. Ale się nie odzywali i dziewczyna nie mogła zrozumieć dlaczego. Do tego czasu z pewnością dogłębnie przeanalizowali jej dane personalne. A tam znajdowała się wzmianka o domu w Carmel. Powinna zostać uznana za zaginioną. Ktoś więc miał obowiązek ustalić numer telefonu i upewnić się, czy przypadkiem nie przebywa właśnie tutaj. Dlaczego więc tego nie robią? Spróbowała odwrócić sytuację i wejść w skórę szefa zespołu dochodzeniowego. Czemu milczał? Bo nie chciał mnie przedwcześnie spłoszyć? Starszy oficer - mój zwierzchnik -zostaje zamordowany i wydział nie wie, czy mam jakiś związek z tą sprawą. Może więc lepiej zachować daleko posuniętą ostrożność, przyjechać tu osobiście i upewnić się, czy nie zdradziłam... Wiedziała, że będą myśleć właśnie w ten sposób. Przypomniała sobie, że kontaktowała się z Monterey, by sprawdzić, jaką przewidują pogodę dla Kalifornii. Więc Fort Belvoir na pewno ustalił, iż tu jest. Zamierzali zajść ją od najmniej spodziewanej strony. Na tę myśl ogarnął ją gniew. Sięgnęła do kabury z rewolwerem, by poczuć jego kształt przywracający poczucie pewności. Włączyła system alarmowy i wyszła, nie zamierzając już tu wracać. Pojechała wynajętym mustangiem do centrum miasteczka. Wygląd budynku biblioteki miejskiej odzwierciedlał zamożność okolicy. Ceglany budynek z drewnianymi elementami został zaprojektowany przez znanego kalifornijskiego architekta, a zainstalowany tu system komputerowy był najlepszy z tych, którymi dysponowały cywilne instytucje. Młoda bibliotekarka z kucykiem, w dwuogniskowych okularach, pokazała Rachel drogę do komputera, zapytała, czy potrzebuje pomocy, i dopiero wówczas zajęła się swoimi sprawami. Dziewczyna nawet nie próbowała dostać się do zasobów komputera Mollie w Belvoir, z pewnością już sprawdzonego i zabezpieczonego. Ale istniało jeszcze inne miejsce, w którym mogła znaleźć informacje. Połączyła się z bazą danych cywilnej agencji podróży obsługującej wojsko we wschodniej części kraju. Wprowadziła stanowisko oraz podstawowe dane Mollie i uruchomiła wyszukiwanie. Pominęła jej podróże służbowe, skupiając się wyłącznie na prywatnych. Komputer podał szczegóły dotyczące sześciu odwiedzonych przez nią miejsc. Po uruchomieniu drukarki tę samą procedurę powtórzyła z generałem Griffinem Northem. Wreszcie odchyliła się w fotelu i zapoznała z wydrukiem. Trzykrotnie Mollie wyjeżdżała na Florydę, gdzie miała przyjaciółkę z college'u, która właśnie urodziła dziecko. Pozostałe trzy miejsca były znacznie bardziej interesujące. Dlaczego szefowa wybrała akurat te? Homestead w Hot Springs, stan Wirginia, Greenbrier w White Sulphur Springs w Wirginii Zachodniej oraz Pinehurst w Karolinie Północnej. Rachel udało się połączyć je wszystkie tylko jedną wspólną cechą, a to wyłącznie za sprawą największej pasji swego ojca - golfa. Właśnie tam znajdowały się jedne z najlepszych w kraju pól golfowych. Ale przecież Mollie nie grywała w golfa. Sięgnęła po wydruk dotyczący Northa. Jak się tego spodziewała, generał wiele podróżował. Nagle jej wzrok natrafił na nazwy tych samych trzech miejscowości. Widocznie North był entuzjastą owej ekskluzywnej gry. W porządku, tylko spokojnie... To dobry początek, może nawet strzał w dziesiątkę, ale nie przesadzaj z optymizmem, przykazała sobie. Skonfrontowała terminy pobytów. We wszystkich przypadkach częściowo się pokrywały. Raz Mollie przyjechała pierwsza i została dłużej, w innym przypadku North był najpierw, ale najważniejsze, że przez jakiś czas przebywali tam razem. Przymknęła oczy, próbując ułożyć sobie w głowie zdobytą wiedzę. Mógł to być zwykły zbieg okoliczności, ale natychmiast odrzuciła taką ewentualność. Dlaczego więc Mollie i North wybierali te ekskluzywne, pozostające na uboczu kurorty? Wyobraziła sobie przełożoną w Homestead, gdzie najstarsze budynki w centrum pochodziły z roku 1766. Nie powinna tam wzbudzać niczyjego zainteresowania. Uchodziłaby raczej za karierowiczkę ze Wschodniego Wybrzeża bądź zmanierowaną południową piękność. A North? Na ile pewnie czułby się otoczony zabytkami jeszcze sprzed wojny secesyjnej i jak patrzyliby na niego ludzie tak daleko na Południu? Uświadomiła sobie jednak, że ów splendor ekskluzywnych kurortów był jakby wymarzony dla generała. Po cywilnemu wyglądał na dobrze sytuowanego czarnego biznesmena. Starannie przeszkolonej i nauczonej dyskrecji obsłudze nie wolno było kierować się w pracy jakimikolwiek uprzedzeniami. Poza tym z pewnością przywykli do wizyt prominentnych lub zamożnych czarnoskórych gości, których stać było na oferowane tu luksusy. Tak, North nie rzucał się w oczy w takim otoczeniu. Ale oboje? Wyobraziła ich sobie siedzących przy stoliczku z koktajlami, rozmawiających swobodnie, jak przedstawiciele kadry menedżerskiej wyższego szczebla. Znów nic nadzwyczajnego. Ale bez wątpienia musieli unikać dłuższych spojrzeń w oczy i tonu, który zdradziłby ich miłość i pożądanie. Zapewne na dłuższą metę musiało to być uciążliwe. Szczególnie wieczorami, gdy przekradali się między swymi pokojami, rozglądając się podejrzliwie, czy nikogo nie ma w pobliżu. Później zaś, rano, któreś z nich wymykało się ukradkiem, wracało do siebie i na chwilę kładło do łóżka, by stworzyć pozory, że z niego korzystało. Rachel schowała wydruki do kieszeni dżinsów i przeszła do automatu telefonicznego. Najpierw Homestead w Hot Springs. - Mówi oficer operacyjny Collins z biura major Smith w Fort Belvoir. Pani major poleciła mi sprawdzić rezerwację, ale nie zostawiła swojego terminarza. - Nic nie szkodzi -w słuchawce rozległ się śpiewny głos z południowym akcentem. - Sprawdzimy. - Chodzi o major Mollie Smith - powtórzyła. Sprawdziła w Homestead, a ponadto w Pinehurst Resort i Country Club w Karolinie Północnej. Mollie rzeczywiście tam była, ale nie zrobiła żadnej rezerwacji. Czując, że jej szansę z każdą chwilą maleją, zatelefonowała do Greenbrier w Wirginii Zachodniej. Tam sądząc z głosu młody mężczyzna przyznał, że rzeczywiście spodziewają się pani major za dziesięć dni. Rezerwacji dokonano w lipcu, podczas jej ostatniego pobytu. W końcu zapytał, czy zaszły jakieś zmiany w terminarzu major Smith. To pytanie wstrząsnęło Rachel. Błyskawicznie pozbierała jednak myśli i odpowiedziała, że nic się nie zmieniło. Nie łudziła się, że jest jedyną osobą zainteresowaną podróżami Mollie. Przede wszystkim wciąż istniało zagrożenie ze strony Gońca, ale należało też uważać na kolegów z Belvoir. Teraz miała przed sobą najdelikatniejszą część zadania. Na szczęście odniosła wrażenie, że chłopak po drugiej stronie słuchawki jest skory do pomocy. Jeśli uda się odpowiednio go podejść, może poczuje się na tyle ważny, że nie przekaże sprawy szefowi. - Major Smith prosiła, bym upewniła się, czy są u was pozostawione przez nią dokumenty. Chyba trafiły do skrytki menedżera. - Hm... Tak, rzeczywiście chyba coś tu mamy. Zaraz sprawdzę... Tak. - To dobrze. Bardzo dobrze. Rachel myślami już wybiegła w przyszłość, starając się znaleźć sposób na wydostanie zdeponowanych materiałów. Bała się, że następne zdanie wypowie zbyt szybko, więc zmusiła się do nadania głosowi oficjalnego, spokojnego tonu. - Major Smith poleciła, bym odebrała te dokumenty w jej imieniu. Nie miała pewności, czy są to rzeczywiście dokumenty, ale zdecydowała się zaryzykować. Oczami wyobraźni już widziała dużą, zaklejoną kopertę, leżącą w antycznym sejfie, takim z ozdobnymi złoceniami. - Obawiam się, że depozyt możemy wydać jedynie gościowi, który pozostawił je na przechowanie. - Słucham? Rozmówca z wolna powtórzył swe słowa. - Jestem asystentką major Smith - wyjaśniła Rachel, starając się nie podnosić głosu. - Wydała mi rozkaz dostarczenia tego depozytu. - Przykro mi, proszę pani. Nasza polityka dotycząca własności gości jest absolutnie jednoznaczna i nie robimy tu żadnych wyjątków. - Mogłabym przywieźć ze sobą upoważnienie - powiedziała, starając się nie okazać rozdrażnienia. Przecież bez trudu udałoby się jej sfałszować podpis Mollie. - Obawiam się, że to nie wystarczy. Może chce pani mówić z szefem? - Nie, dziękuję. Spróbuję skontaktować się z panią major i powiedzieć, żeby odezwała się do was osobiście. Nie miała zamiaru zrażać do siebie recepcjonisty. Może będzie z nim jeszcze musiała rozmawiać, więc lepiej zostawić po sobie miłe wspomnienie. - Dziękuję za pomoc... - Clark. Clark Stanton. - Dziękuję, Clark. Jeszcze się odezwę. Odwiesiła słuchawkę i przeszła do barku na niższej kondygnacji. Popijając kawę, zaczęła planować kolejne posunięcie. Powinna pojechać do San Francisco i zostawić wynajęty wóz na parkingu. Stamtąd na lotnisko Dullesa. Pieniądze weźmie w Wells Fargo, nieopodal lotniska. Taksówką pojedzie do centrum handlowego. Nie mogła pojawić się w Greenbrier w stroju takim jak teraz. Po drodze trzeba będzie zatrzymać się gdzieś w motelu, aby wziąć prysznic i coś przegryźć. Później pomyśli, jak dotrzeć do Wirginii Zachodniej. Dopiła kawę i opuściła budynek biblioteki. Jesienna mgła stopniowo gęstniała, a cienka wiatrówka nie chroniła przed zimnem. Rachel rozejrzała się po Ocean Avenue w poszukiwaniu mężczyzny mogącego ją obserwować. Ale zobaczyła tylko kilku spieszących się, zapewne miejscowych. Nie jest aż tak szybki, pomyślała. Mimo wszystko nie mogła pozwolić sobie na żadne opóźnienia. Najpierw musiała jednak zadbać, by korzystając z kart kredytowych nie zostawiać za sobą śladów. Nie wiedziała, jakimi naprawdę możliwościami dysponuje Goniec. Włamanie się do bankowej bazy danych nie było łatwym zadaniem, ale specjalista potrafił sobie z tym poradzić. Dostać się tam niepostrzeżenie, sprawdzić co trzeba i zwiać. A później przyczaić się, przewidując jej kolejne posunięcie. - Nie uda ci się to, bracie. Bezwiednie powiedziała te słowa na głos, aż jakiś staruszek obejrzał się za nią zaintrygowany. Logan Smith zajął miejsce w pierwszej klasie samolotu linii United. Kiedy wystartowali, światła przygasły i zaczęto wyświetlać jakiś film. Logan wysunął metalową półeczkę, uruchomił laptopa i zabrał się do pracy. Przeszywał go trudny do zniesienia ból, jakby w ciele znajdowała się wielka dziura o krwawiących, porozrywanych brzegach. A przez nią wiał lodowaty wiatr, porażający nerwy, odbierający oddech i przyprawiający o tępy ból zębów. Wiedział, że musi się czymś zająć. Nie mógł pozwolić sobie na myślenie o Mollie. Musiał wyłączyć odtwarzacz wspomnień funkcjonujący w głowie. Dopóki nie uzyska absolutnej pewności, co się wydarzyło, nie pozwoli sobie na opłakiwanie siostry. Gdy tylko stłumi ów ogarniający go smutek, ruszy w pościg za zabójcą. Zamknie sprawę wraz ze schwytaniem go. Weźmie żywcem tylko wtedy, gdy wcześniej nie uda mu się ustalić powodów śmierci siostry. Połączył się z Lucille. Z zadowoleniem stwierdził, że palce przestały mu drżeć. W spokojnym zaciszu samolotu Logan Smith zabrał się do tego, co potrafił robić najlepiej. Jego kariera w Federalnym Biurze Śledczym rozpoczęła się niemal dwadzieścia lat temu, tuż po ukończeniu college'u. To były niespokojne czasy. Zmiatano pajęczyny zalegające w kątach i instytucja zaczynała wychodzić ze śpiączki okresu panowania Hoovera. Smith, który po kontuzji kolana na szkolnym boisku stracił szansę na rozpoczęcie profesjonalnej kariery sportowej, odkrył w sobie naturalne predyspozycje do bycia łowcą. Instruktorzy w Quantino szybko skierowali go do Departamentu Dochodzeń Kryminalnych Biura. Dwa lata spędził w przypominającym kostkę do gry budynku Hoovera na Pennsylvania Avenue, będąc pomocnikiem asystenta dyrektora. I nagle pewnego dnia znalazł się na międzynarodowym lotnisku Baltimore-Washington, gdy doszło tam do próby uprowadzenia samolotu. Był pierwszym po SWAT agentem federalnym na miejscu zdarzenia. Skoro tamci nie mieli prawa niszczyć własności federalnej, Smith nie zastanawiając się długo wziął karabin jednego ze snajperów i przestrzelił przednie koło, by samolot nie mógł wystartować. Cztery godziny później negocjatorzy FBI weszli na pokład i wyprowadzili stamtąd księgowego, który z połową miliona dolarów swego pracodawcy chciał zbiec za granicę. Media okrzyknęły Smitha bohaterem. Szybko zaczął piąć się w górę. Specjalizował się w sytuacjach podbramkowych, gdzie wymagane były błyskotliwość i opanowanie. Przez siedem lat na terenie całego kraju walczył ze zorganizowaną przestępczością. W trzydzieste urodziny podczas akcji w Pittsburghu otrzymał postrzał w klatkę piersiową i ku swemu zdziwieniu stwierdził, że jest zwykłym śmiertelnikiem. Po powrocie do służby dostał awans, podwyżkę i przeniesienie do FCI - zagranicznego kontrwywiadu. Teraz jego praca polegała na polowaniu na szpiegów, a bronią przestał być pistolet. Nową stanowiło kilku facetów w Departamencie Skarbu, a konkretnie w Wydziale Operacji Międzynarodowych. Poznał dokładnie całą historię FCI, poczynając od roku 1919, gdy instytucja podjęła walkę z anarchistami i komunistami. Zapoznał się ze wszystkimi akcjami przeciw hitlerowcom, KGB i rodzimym grupom w rodzaju Ku-Klux-Klanu czy Weathermen. W wielu przypadkach kluczem do sukcesu była praca operacyjna, ale tak naprawdę w sądzie najważniejsze było przedstawienie wiarygodnych, materialnych dowodów. Smith kierował się więc zasadą: "Idź śladem pieniędzy". Wyłuskiwał urzędników, których nagle było stać na jaguara, wysyłanie dzieci do prywatnych szkół czy zakup nieruchomości za gotówkę. Sprawdzał, skąd żona takiego pana miała pieniądze na zakupy w Neiman-Marcus, a nie w Macy's. Jak to możliwe, by zimą wypoczywali na Karaibach i latali tylko pierwszą klasą. Podążał tropem pieniędzy, licząc na ludzką słabość i chciwość tych, którzy wystawili dobro ojczyzny na licytację. Nauczył się, że ludzie potrafili uknuć pozornie niemożliwy do wykrycia spisek, a także świetnie się maskować, lecz ulegali pokusom i zdradzali się jakimś drobiazgiem. Choćby złotym rolexem. W ten właśnie sposób ujawnił wraz z Mollie kilku zdrajców zakamuflowanych w szeregach armii... Nie myśl o tym teraz, powtarzał w duchu. Ponownie skoncentrował się na informacjach na ekranie laptopa. Lucille przesłała mu najnowsze dane z policji i wojskowego Wydziału Dochodzeń Kryminalnych. Widać było, że i jedni, i drudzy, nie mając nic nowego, bezradnie, drepczą w miejscu. Wreszcie coś istotnego - oficjalny raport z sekcji zwłok. Odetchnął głęboko, a płatki nosa zafalowały mu jak u konia wyczuwającego zagrożenie. W oczach zalśniły łzy. Nie popłynęły wprawdzie po policzkach, ale utrudniły czytanie. Mollie zmarła bardzo szybko. Badania farmakologiczne ujawniły obcą substancję w jej organizmie, po wstrzyknięciu której żyła jeszcze nie dłużej niż piętnaście sekund. Wszystkie rany, które miała na ciele, zostały zadane już po jej śmierci, zapewne z chęci zemsty i wściekłości. Smith dwukrotnie sprawdził opinię farmakologiczną. Słyszał o wielu chemicznych koktajlach, lecz z tym konkretnym jeszcze nigdy się nie zetknął. Wiedział, że podobne substancje wstrzykiwano ofiarom, by zdobyć jakieś informacje. W tym przypadku przesłuchujący był fachowcem - dawka została starannie dobrana. Ale serce Mollie sprawiło mu przykrą niespodziankę. Czyja cię znam? Czy jesteś lub byłeś moim wrogiem? Zabiłeś Mollie, bo chciałeś coś od niej usłyszeć... Może i ja wiem co nieco na twój temat? Zrobiłeś to ze strachu czy z chęci zemsty? Szybkimi ruchami zaczął stukać w klawiaturę komputera. Wywołał listę swoich aktualnych i już zamkniętych spraw z ostatnich dwóch lat. Pracował intensywnie przez dwie godziny, przeglądając fotografie i dossier mężczyzn oraz kobiet, którzy jego zdaniem przestali być ludźmi. Wszystkimi kierowała organiczna wprost nienawiść, co dało się wyczytać z oczu. Znał ich wściekłość i pogardę. Widział, jak przeprowadzali ataki na budynki federalne, mordując kobiety i dzieci wiedzeni irracjonalną potrzebą zabijania. Wciąż zadawał sobie to samo pytanie i nie mógł znaleźć na nie odpowiedzi, skąd brała się ta patologiczna nienawiść? Spędził mnóstwo czasu na sprawdzaniu rodzin ujawnionych przez siebie przestępców. Działająca z Los Angeles Lucille była już o krok do przodu i zdążyła przesłać mu dane dotyczące potencjalnych podejrzanych. Rodziny sprawców przestępstw znały nazwisko Smitha przede wszystkim z prasy. Jeszcze w końcówce lat osiemdziesiątych tak naprawdę nikt nie interesował się Krajowym Zespołem Antyterrorystycznym. Popularność przyszła dopiero wraz ze sprawami Unabombera, Waco i Ruby Ridge'a. Po kilku nieudanych próbach dokonania zemsty podjętych przez otoczenie schwytanych przestępców Smith był wdzięczny losowi za tak pospolite nazwisko. Przyjrzał się dokładnie sześciu dossier, po czym ograniczył zakres zainteresowań do dwóch. Działał ostrożnie, na tym etapie starając się nie tworzyć zbyt jednoznacznego, wyrazistego obrazu przeciwnika. Był jednak pewien, iż ma do czynienia z kimś posiadającym doświadczenie zarówno w dziedzinie medycyny, jak i farmacji. Przekazał Lucille nazwiska dwóch najbardziej podejrzanych do dokładnego sprawdzenia. Wstał i przeszedł na sam przód kabiny pasażerskiej, gdzie przy wózkach z napojami siedziały stewardesy. Gestem ręki powstrzymał jedną z nich i sam nalał sobie do szklanki wodę mineralną. Wziął jeszcze puszkę napoju i wrócił na miejsce. Teraz miał przed sobą najgorszą część lotu - dwie godziny bezczynności. Nie mógł zrobić nic więcej, bo w tej chwili tak naprawdę nie miał zielonego pojęcia, co czeka go w stolicy. Mollie nie żyła. Prezydent osobiście chciał się z nim spotkać. A gdzieś w tle stał sędzia Simon Esterhaus. Smith nie wiedział wiele o sędzim, nominowanym do Sądu Najwyższego, który jednocześnie był przewodniczącym komisji prowadzącej dochodzenie w sprawie śmierci generała GriffinaNortha. Tak więc związek Esterhausa z Northem był oczywisty, a prezydenckie zainteresowanie raportem komisji zrozumiałe. Ale gdzie tu miejsce dla Mollie? Jak wiedział, nigdy osobiście nie poznała żadnego z nich trzech. A jednak najwyraźniej coś ją z nimi łączyło. Coś, o czym można było rozmawiać wyłącznie za zamkniętymi drzwiami Białego Domu. Coś ty robiła, Mollie? Czyżbyś wdepnęła w coś, co cię przerosło i w końcu pożarło? ROZDZIAŁ 11 Stevenowi Copelandowi marzyła się posiadłość w Buckhead. Zamierzał spędzić tylko poranek z agentką obrotu nieruchomościami, ale zapoznawanie się z oferowanymi obiektami tak mu się spodobało, że wspólnie zjedli lunch i po południu kontynuowali objazd. Zbliżała się już szesnasta, gdy agentka podwiozła go pod hotel Ritz-Carlton. Wysiadł z samochodu, niosąc cały plik broszur i reklamówek. Dwukrotnie zmusiła go, by obiecał, że zadzwoni, gdy tylko podpisze umowę na książkę, o zamiarze pisania której jej wspominał. Copeland skinął głową w odpowiedzi na powitanie odźwiernych. Wszyscy tu znali już jego fałszywe nazwisko. Cieszył się możliwością pobytu w hotelu Ritz. Otrzymał przecież wspaniały apartament z widokiem na Atlantę. Podziwiał go teraz, opróżniając kieszenie z mnóstwa papierów dotyczących nieruchomości. Otworzył drzwiczki szafki, w którą wbudowany był telewizor, i nastawił kanał WXIA. Jednym uchem słuchał popołudniowych wiadomości, przygotowując się w wyłożonej marmurami łazience do wzięcia prysznicu. Sięgał już do drzwi kabiny, gdy usłyszał, jak prowadząca dziennik mówi o morderstwie, do którego doszło w okolicach Waszyngtonu... Wziął ręcznik, okręcił go sobie wokół pasa i pobiegł do salonu. Akurat na czas, by zobaczyć i usłyszeć waszyngtońskiego korespondenta opisującego brutalne zabójstwo oficera armii na terenie Międzynarodowej Szkoły w Georgetown. Copeland spojrzał na aparat telefoniczny. Kontrolka automatycznej sekretarki informująca o nagranych wiadomościach nie świeciła. A przecież migałaby, gdyby ktoś zatelefonował. Mollie mówiła, że zadzwoni z rana. Obiecała mu to. Nazwisko ofiary zostało wymienione w kontekście przyprawiających o mdłości szczegółów dotyczących jej śmierci... Policja i wojsko nie znały motywu zbrodni ani nie miały żadnych podejrzanych. Relację zakończyło typowe w takim przypadku stwierdzenie: "Prowadzone jest intensywne śledztwo i odnośne czynniki oczekują szybkiego postępu w sprawie". Steven przysiadł na oparciu fotela i zmienił kanał na CNN. Tutaj bieżące wiadomości wcześniej dobiegły końca i trwał już program "Dollars & Sense". Pilotem wyłączył dźwięk i sięgnął po słuchawkę telefonu. Recepcjonista zapewnił, że "The Washington Post" i "The New York Times" natychmiast zostaną mu dostarczone do pokoju. Copelandowi tak bardzo drżała ręka, że dopiero za trzecim razem zdołał trafić słuchawką na widełki. Nagle poczuł zimno. Przeszedł do łazienki, włożył gruby, frotowy szlafrok i starannie przewiązał się paskiem. Nie zdawał sobie sprawy z gwałtowności swoich ruchów, ponieważ w tym czasie jego umysł pracował na maksymalnych obrotach. Przywoływał z pamięci obraz major Smith, jej oczu promieniujących złością, której nie wyraziła jednak słowami, gdy żegnała go w palarni na lotnisku. Przeniósł spojrzenie na ekran telewizora. Wciąż nic, tylko skrót wydarzeń sportowych. Mollie... spokojnym tonem znamionującym profesjonalistkę mówiła mu dokładnie, co ma robić. Na nic się już zdadzą te rady. Sama powinna ich sobie udzielić. Żeby dać się zabić w taki sposób! Zginęła z rąk człowieka, przed którym starała się nas obronić? Copeland nie mógł w to uwierzyć. Z materiału w telewizji wynikało, że była to wyjątkowo okrutna zbrodnia. Mollie Smith musiał zaatakować jakiś szaleniec. To nie może mieć nic wspólnego ze mną ani z Beth! Uniósł rękę i przez tkaninę ugryzł się mocno w przedramię. Mimo grubego materiału poczuł ostry ból. Jak z oddali do jego uszu dobiegło pukanie. Zataczając się podszedł do drzwi, otworzył je gwałtownym ruchem. Nie zwracając uwagi na pełną zaskoczenia minę chłopca hotelowego, cisnął w niego kilkoma dolarami, chwycił gazety i zatrzasnął drzwi, zamykając je następnie na wszystkie zamki. Kilka minut później gazety leżały porozrzucane po całym salonie. Dwa artykuły dotyczące zabójstwa zostały wyrwane i teraz Copeland trzymał je w zaciśniętej dłoni, siedząc po turecku na sofie. Mollie Smith nie żyła - tylko to było pewne. Zdjęcie w gazecie było dowodem, iż chodziło właśnie o nią. Jeśli koroner nie pomylił się co do czasu zgonu, rzeczywiście nie miała możliwości zadzwonić do niego. Zginęła zapewne wkrótce po opuszczeniu lotniska. Copeland nie palił ani nie pił, ale teraz ogarnęła go nieodparta chęć na skorzystanie z jakiejś używki. A może Beth...? Potrzebował Beth. Chciał usłyszeć jej głos. Porozmawiać. Obliczył, która godzina jest teraz w Arizonie, i powtarzał działanie trzykrotnie, nim nabrał przekonania, że się nie myli. W porządku, jeszcze mogła spać. Leciała dłużej niż on, a później jechała przez co najmniej dwie godziny. A jeśli i ona już nie żyje? Biegiem rzucił się do łazienki i zwymiotował cały lunch. Łkając włączył prysznic i długo stał pod gorącą wodą. Ubrany w szlafrok przeszedł do sypialni. Usiadł na skraju łóżka i znów jak zahipnotyzowany wpatrywał się w telefon. Znał numer do Arizony na pamięć. To akurat nie stanowiło problemu. Ale nie był w stanie zebrać się na odwagę i sprawdzić, kto odbierze, jeśli w ogóle jeszcze tam kogoś zastanie. Mógł zrobić coś innego, co pozwoliłoby mu się uspokoić. Coś, co z pewnością poradziłaby Mollie. Wybrał numer, który kazała mu zapamiętać. Połączył się dopiero za drugim razem, bo za pierwszym zapomniał o ósemce na początku, dodawanej przy rozmowie międzymiastowej. W rejonie, gdzie numery telefonów zaczynały się na 703, zadźwięczał dzwonek. Copeland był przekonany, że dzwoni bezpośrednio do domu Mollie w Fort Belvoir. Nie przewidział, że zgodnie z rozkazem trzeciej klasy pochodzącym z Wydziału Dochodzeń Kryminalnych numer ten miał założony podsłuch. Zupełnym zaskoczeniem, podobnie jak dla wydziału, a także kompanii telekomunikacyjnej, byłby dla niego fakt, iż na linii znajdował się jeszcze jeden podsłuch, zainstalowany w samym mieszkaniu. Po przejrzeniu zawartości kasetki ukrytej w kuchni, Inżynier tuż obok zlokalizował miejsce, gdzie z puszki wychodził przewód telefoniczny. Tam właśnie zamontował magnetyczne urządzenie namierzające. Do zlokalizowania dzwoniącego potrzebowało ono, by połączenie trwało minimum trzydzieści pięć sekund. W trakcie dziesiątego długiego sygnału upłynęły już dwadzieścia dwie sekundy. Capeland czekałby dłużej, zastanawiając się, co powinien teraz zrobić, ale po jedenastym dzwonku ktoś odebrał telefon. -Halo? Copeland był tak zaskoczony, że o mało się nie odezwał. Tyle że głos był męski, dźwięczny i beznamiętny, a przecież Mollie mówiła, że tylko ona odbiera ten telefon. Policja, przebiegło mu przez głowę, gdy szybko odkładał słuchawkę. Na elektronicznym wyświetlaczu urządzenia przechwytującego zamarła liczba 33. Nim Copeland wyrwał się z otępienia i ponownie popatrzył na zegarek, upłynęło pół godziny. Wstał z łóżka, chwiejnym krokiem podszedł do barku w rogu, nalał sobie wody mineralnej i wypił jednym haustem. Ktoś kontrolował linię, która powinna być absolutnie bezpieczna. Wyszedł na balkon. Promienie zachodzącego słońca raziły wzrok intensywnym blaskiem. Steven pomyślał o Beth. Ona żyła, czuł to. To, co zdarzyło się w Waszyngtonie, jak do tej pory nie wpłynęło na jej bezpieczeństwo. I tak będzie nadal. To przekonanie wyraźnie go uspokoiło. Gdyby Smith powiedziała komukolwiek o nich, nie żyłby już lub przynajmniej został uwięziony. Lot z Waszyngtonu do Atlanty trwał zaledwie godzinę i pięćdziesiąt minut. Ktoś, kto znałby miejsce jego pobytu, miałby dość czasu, by już dawno go dopaść. Mollie nie żyła, ale widocznie zabrała do grobu wiedzę o nim i Beth. Byli więc bezpieczni. Przynajmniej na razie. Wystarczająco długo, by się pozbierać, nie wpaść w panikę. Smith nie mogła być jedyną osobą w swojej placówce, która orientowała się w sytuacji. Musiały pozostać jakieś dane, notatki. Ludzie prowadzący dochodzenie w jej sprawie wreszcie na nie trafią. Byli przecież wojskowymi... Można im zaufać. Myślał o tym tak intensywnie i długo, aż utwierdził się w przekonaniu, że jemu j Beth nic nie grozi. Musieli tylko siedzieć cicho i czekać - jak w więzieniu. A pomoc na pewno nadejdzie. Ponownie sięgnął po telefon i najwolniej jak potrafił wystukał numer do Arizony. Beth odebrała po trzecim dzwonku. Jej zaspany głos rozczulił Stevena do łez. - Cześć, kochanie - powiedział miękko. - Och, Steven! Tak bardzo za tobą tęsknię... Myślałam, że to Mollie. Nie dzwoniła jeszcze. - Wiem, kochanie. Kierowca z Białego Domu, który zgłosił się po Logana Smitha na lotnisko Dullesa, poprowadził go szybkim krokiem przez terminal do czarnego oldsmobile'a stojącego tuż przed wejściem. Otworzył bagażnik i wskazał starannie ułożony garnitur. - Pańska asystentka powiedziała, że ma być niebieski, ale w szafie były trzy podobne. Mam nadzieję, że wybrałem odpowiedni. - Może być - mruknął Logan. Pomyślał o swej wspaniałej rezydencji na rancho w Chavy Chase. Kupił ją piętnaście lat temu, uważając to za dobrą inwestycję. Rzeczywiście tak było, lecz nigdy nie czuł się tu jak we własnym domu. Kierowca zamknął klapę bagażnika i otworzył tylne drzwi. - Może się pan przebrać w Białym Domu. Mamy mnóstwo czasu. Smith posłał mu karcące spojrzenie. - Nie, nie mamy. Dojazd do centrum zajął im niecałe czterdzieści minut. Smith nie odwiedzał Waszyngtonu, odkąd fragment Pennsylvania Avenue przed Białym Domem został zamknięty dla ruchu kołowego i zamieniony w deptak. Uznał, że pomysł był dobry... chociaż nie popierał motywów tej decyzji. Limuzyna przejechała przez wschodnią bramę i zniknęła, zatrzymując się przed wejściem dla dostawców. Pełniący tu służbę agent sprawdził dokumenty Smitha i poprowadził go przez skrzydło administracyjne do niewielkiego pomieszczenia. - Tutaj zostawiamy nakrycia głowy - poinformował. - Tam znajdzie pan prysznice, jeśli zamierza się pan odświeżyć. Maszynki do golenia są przy umywalkach. - Zerknął na zegarek. - Stary ma wizytę, ale kazał, żeby jak najszybciej pana przyprowadzić. - Dziesięć minut. Smith wziął tusz i szybko się wysuszył. Dostarczonego garnituru nie nosił od miesięcy, bo był nieco zbyt luźny w pasie. Agent już czekał. Logan bywał już w Białym Domu i dwukrotnie spotykał się z prezydentem. Nie przytłaczała go już więc magia tego miejsca. Wystarczyło popatrzeć uważnie, by tu i ówdzie dostrzec ślady zniszczenia na dywanach, odpryski farby na ścianach czy kurz. I podobnie jak cały Waszyngton, Biały Dom miał problemy z gryzoniami. Była pierwsza dama Ameryki Barbara Bush znalazła nawet kiedyś w basenie nieżywego szczura. Zdziwił się, gdy przeszli obok drzwi do Pokoju Owalnego i skierowali się ku windzie. Na piętrze, gdzie znajdowały się prywatne apartamenty rodziny prezydenckiej, weszli do biblioteki sąsiadującej z sypialnią głowy państwa. Było to przytulne pomieszczenie, z klonową boazerią, wypełnione zapachem papieru i starej skóry. Znajdujące się tu antyczne, angielskie meble były w idealnym stanie. Prezydent, ubrany w ciemne spodnie i granatowy, rozpinany sweter, przypominał zamożnego i statecznego farmera. - Witaj, Logan. Przepraszam za wszystkie kłopoty. - Nic nie szkodzi, panie prezydencie. Te typowo szkockie, jedynie grzecznościowe przeprosiny zabrzmiały dziwnie, wypowiedziane z południowym akcentem. Prezydent wyciągnął w jego stronę kopertę, zamkniętą, ale nie zaklejoną. - Zostałem poproszony o przekazanie ci tego. Powinieneś zaraz to przeczytać. Była to jednostronicowa notatka dotycząca przygotowań do pogrzebu Mollie. Zajmował się tym dowódca pododdziału reprezentacyjnego z Fort Myer w Arlington, z trzeciej dywizji piechoty. - Jeśli coś z tego ci nie odpowiada albo chciałbyś, by przebiegało inaczej, wystarczy powiedzieć. Smith złożył kartkę i wsunął ją z powrotem do koperty. - Nie, panie prezydencie. Wszystko zostało zorganizowane tak, jak bym tego pragnął. Czuł na sobie bystry, przewiercający go wzrok głowy państwa. - Przepraszam, że jestem niedelikatny i zakłócam ci spokój, ale chciałbym, byś dowiedział się czegoś więcej o siostrze. - Słucham. Gospodarz przeciągnął dłonią po włosach. - Jezu, zupełnie się do tego nie nadaję. - Jeśli tylko ma to jakiś związek z okolicznościami jej śmierci, proszę mówić. Prezydent szybkim ruchem potarł dłonie, jak ktoś zziębnięty, stojący przed kominkiem. Spokojnym tonem opowiedział o wszystkim, co zdołano dotychczas ustalić. Logan doszedł do wniosku, że prezydent bardzo starannie przygotował się do rozmowy, może nawet nauczył się relacji na pamięć. - Jak widzisz, w tej sprawie jest wiele do wyjaśnienia i właśnie tobie chciałbym powierzyć to zadanie - zakończył prezydent ściskając jego ramię. - Muszę już cię opuścić, ale na miejscu jest Simon. On przekaże ci resztę informacji. - Tak jest - zdążył powiedzieć Logan, gdy prezydent już wychodził. Nagle zaczął zauważać pozornie mało znaczące szczegóły: blask prezydenckich pantofli, szelest jego kroków, lekki zapach wody lawendowej, trzask zamykanych drzwi i obecność kogoś nowego. - Jestem Simon Esterhaus. Proszę przyjąć moje szczere kondolencje. Smith przyjrzał się uważnie sędziemu. Facet zachował posturę rugbisty. Był szeroki w barach i nigdzie nie dało się zauważyć nadmiaru tłuszczu. Na pierwszy rzut oka także widać było, iż jego idealnie dopasowany garnitur był szyty na zamówienie. Smith znał go z kolegium sądowego powołanego w 1978 roku na podstawie ustawy o inwigilacji służb zagranicznych. Sąd ten, kierowany przez często zmieniających się sędziów federalnych, decydował głównie o użyciu podsłuchów przy podejrzeniu o działalność terrorystyczną. Esterhaus cieszył się najlepszą opinią pośród agentów, bo nie zdarzało się, by utrudniał im robotę. - To szok dla nas wszystkich - zaczął Esterhaus. - Znał pan Mollie? - Właściwie jakoś nigdy się nie spotkaliśmy... Nie, nie znałem. Sędzia dodał to drugie zdanie, gdyż w oczach Smitha dostrzegł gniew, a zależało mu, by zrobić na rozmówcy jak najlepsze wrażenie. - Ściągnęliśmy pana z Los Angeles, bo tak zażyczył sobie prezydent. Ale na codzień to ja będę z panem pracował, więc chciałbym wiedzieć, czy jest pan gotów podjąć wyzwanie. Jeśli nie, postaram się znaleźć kogoś innego. Gniew Logana wyparował tak szybko, jak sugerował to jego portret psychologiczny. Smith był prawdziwym twardzielem. Od samego początku można się było spodziewać, że nie dopuści nikogo innego do tego polowania. - Proszę powiedzieć, czym dysponujemy - rzekł. - Oprócz tego, co już pan wie, niczym. Miałem nadzieję, że wymienialiście się z siostrą relacjami z pola walki. Ona pracowała nad czymś bardzo delikatnym. Myślałem, że zechce zrzucić ciążące na niej brzemię, skonsultować swe podejrzenia i poszukać pomocy, czy choćby tylko rady. - Widać, że nie znał pan Mollie. Nie zrobiłaby tego za żadne skarby. Nigdy nie rozmawialiśmy o sprawach zawodowych. Zawsze wszystko miała idealnie poukładane w głowie. Doprowadzało mnie to nieraz do wściekłości. Ale twierdziła, że tylko w ten sposób jest w stanie naprawdę skończyć pracę w chwili wyjścia z biura. Esterhaus wręczył mu sześć spiętych razem, skserowanych kartek. Logan rozpoznał charakter pisma siostry. - To jedyne materiały dotyczące jej obecnej pracy, które znaleźliśmy - wyjaśnił sędzia. - Gdzie były? - Sprawdziliśmy skrytkę na lotnisku Riggs. Notatki były tam razem z jej metryką urodzenia i innymi dokumentami... Przepraszam, ale nie mogliśmy czekać na pańską zgodę. Smith pokiwał głową. Usiadł i zaczął czytać. Mollie jak zwykle pisała zwięźle i rzeczowo. Jedynym zaskoczeniem mogła być liczba znaków zapytania. Oraz powoływanie się na Mr. X i Miss Y. Mollie była tu szczególnie ostrożna. Słowa zostały rozmyślnie tak dobrane, by nikt nie był w stanie domyślić się, kim mogą być tajemniczy informatorzy, gdzie się obecnie znajdują, w jaki sposób nawiązała z nimi kontakt i jakie podjęła środki w celu zapewnienia im bezpieczeństwa. - Czy to wszystko coś panu mówi? -Nic. Esterhaus nie okazał zdziwienia. Nazwiska Copeland i Underwood zostały starannie usunięte z notatek i zastąpione pseudonimami. Inżynier bardzo na to nalegał. Nie chciał, by Logan zbyt szybko ich zidentyfikował. Jego plan zakładał, że brat Mollie, dysponujący obecnie ogromnymi możliwościami, i Rachel, znająca oboje informatorów, dotrą do tego samego punktu mniej więcej jednocześnie. A wtedy cała czwórka znajdzie się w pułapce. Rozpocznie się ostateczna rozgrywka. - A to żeńskie imię? - zapytał sędzia. - Rachel? To protegowana Mollie. Nigdy nie poznano nas ze sobą, ale widziałem zdjęcia... jej i siostry. - Były sobie aż tak bliskie? - Mollie występowała w roli starszej siostry. Rachel jest niezwykle impulsywną, ale i obowiązkową osobą. Chyba przypominała Mollie ją samą z okresu młodości. - Collins była jej asystentką. Wspólnie pracowały. Czy pańska siostra jej ufała? - Zapewne bardziej niż komukolwiek innemu. Smith odłożył kartki. Nie chciał ich już więcej dotykać. To one doprowadziły do śmierci Mollie. - Gdzie jest Rachel? - zapytał. - Mieliśmy nadzieję, że pan nam to powie. Zdążyliśmy już sprawdzić wszystkie znane nam miejsca, gdzie mogłaby przebywać. I nic. Nie odezwała się, choć z pewnością wie, co stało się z jej przełożoną. - Chyba że ona także już nie żyje. - Nie sądzę. Proszę zwrócić uwagę na fakt, iż morderca mógł przecież ukryć ciało pańskiej siostry. Nie zrobił tego. Zostawił je tam, gdzie wiedział, że dość szybko zostanie odnalezione. Gdyby następnie podążył za Collins i dopadł ją, jej ciało do tego czasu także powinniśmy już znaleźć. Smith uznał, że wiele w tym racji. - Chce pan, żebym to ja odszukał Rachel? - Jeśli ktokolwiek zna prawdziwe nazwiska informatorów, to tylko ona. Mieliśmy nadzieję, że wie pan na jej temat coś, czego my nie wiemy. Jakieś szczegóły, o których mówiła panu siostra... - Jakie podjęto czynności poszukiwawcze? - Zespół z Wydziału Dochodzeń Kryminalnych z Belvoir sprawdza operacje dokonane przy użyciu jej karty kredytowej. Mamy podsłuch na telefonach major Smith. Jeden z ludzi został wysłany do Carmel w Kalifornii, gdzie Collins ma dom. Ale raczej trudno liczyć, by coś tam zdziałał. - Wygląda na to, że obstawiliście wszystkie możliwe miejsca. - Zgadza się, ale może się okazać, że to za mało. Wiemy, że dla zabójcy, Collins stanowi potencjalne zagrożenie, które bezwzględnie należy usunąć. Dlatego lepiej by było, żeby pan dotarł do niej jako pierwszy. Esterhaus pochylił się w jego stronę. - Bardzo na pana liczę. I wciąż odnoszę wrażenie, że wie pan więcej niż my, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Proszę zachować te notatki. Może jeszcze się pan w nich czegoś dopatrzy. Może przypomni pan sobie coś, co siostra mówiła o Collins. Jakiś szczegół, dzięki któremu ją znajdziemy i zrozumiemy, czemu się do nas nie odezwała. Smith już wcześniej zdążył o tym pomyśleć, ale zachował to dla siebie. Już na początku kariery zawodowej nauczył się, że zwierzchnicy często mają zdumiewającą umiejętność przejmowania sposobu myślenia i pomysłów podwładnych, jeśli tylko ci okażą się na tyle nieostrożni, by o nich mówić. Szefowie budowali swe nadzieje na byle spekulacjach, przypuszczenia brali za fakty, a później, w razie niepowodzenia, winą za wszystko obarczali nieostrożnych pracowników. - Wciąż mówi pan o Rachel. A co z informatorami? Czy w papierach Mollie nie było o nich nic więcej? - Nic. Jej biuro w Fort Belvoir zostało opieczętowane. Oczywiście proszę tam zajrzeć, jeśli tylko uzna pan to za konieczne. Może zdoła pan znaleźć coś, co pominęliśmy. To kolejny powód, dla którego należy odszukać Collins. Nawet jeśli pańska siostra nie angażowała swej asystentki do czynności w sprawie śmierci Northa ani nie ujawniła miejsca pobytu informatorów, mogła zostawić jej jakieś dane dotyczące tych ludzi, tak na wszelki wypadek. To byłby bardzo rozsądny krok w przypadku, gdyby coś poszło nie tak... Proszę znaleźć Collins, a wtedy pewnie dowiemy się, kim są i gdzie się obecnie znajdują. - Czy poinformował pan wojsko o moim udziale w tej operacji? - Jeszcze nie. Prezydent chciał mieć pewność, że możemy na pana liczyć. Teraz osobiście skontaktuje się z Hollingsworthem i poleci mu wstrzymać postępowanie prowadzone przez Wydział Dochodzeń Kryminalnych. Obiecuję, że będzie pan miał wolne pole do działania. - Potrzebuję priorytetu COSMIC. COSMIC był statusem stojącym w hierarchii ponad top secret, posiadanym obecnie przez Smitha, a zapewnionym niespełna dwustu ludziom w kraju. - Oczywiście prezydent złoży swój podpis. - I będę składał relacje wyłącznie panu. Esterhaus pokiwał głową. - Prezydent uprzedzał już pana o konieczności zachowania całej sprawy w jak najgłębszej tajemnicy. Tylko my trzej będziemy w to zaangażowani. - Poproszę o numer, pod którym będzie pan dla mnie uchwytny. - Dam panu oba, do domu i na komórkę. Logan miał jeszcze jedno pytanie, które musiał zadać, a odpowiedź była dla niego niezwykle istotna. - Kiedy już Collins i informatorzy będą bezpieczni i dojdzie do konfrontacji z zabójcą... Sędzia odwrócił wzrok i utkwił go w jakimś punkcie wysoko na ścianie. - Wtedy musi pan dostosować swoje działania do sytuacji - powiedział ostrożnie. -Niewątpliwie mamy do czynienia z niezwykle niebezpiecznym przeciwnikiem. Jeżeli nie pozostanie panu inna możliwość jak podjęcie koniecznej obrony... Smithowi w zupełności to wystarczyło. Zrozumiał, że pozostawia mu się wolną rękę. Esterhaus po wyjściu Logana Smitha pozostał w prezydenckiej bibliotece. Przygotował sobie drinka i stanął przy oknie. Zapatrzył się na drzewa pokryte coraz bardziej kolorowymi liśćmi. Jutro, może pojutrze wiatr zacznie strącać je z gałęzi i rozrzuci jak umierające dusze, o których sędzia wiedział niemało. Zadrżał, gdy whisky przepływała mu przez gardło. Lodowaty wiatr, niosący ze sobą śmierć, już zaczął wiać. Inżynier zbudził go, każąc zajrzeć do obu skrytek Mollie, ujawnić, co się tam znajdowało, i zmienić znaleziska tak, by stały się idealną przynętą. Jak zawsze, miał absolutną rację. Smith połknął haczyk i teraz także sędzia był przekonany, iż nie spocznie, póki nie wytropi Collins. Logan sądził, że ma wyjątkowe szczęście. Dano mu przecież niepowtarzalną okazję do dokonania szlachetnego czynu w służbie krajowi, a jednocześnie zaspokojenia swej żądzy zemsty. Inżynier uprzedzał sędziego, że prawdopodobnie zostanie zapytany o zabójcę i zakres swobody w razie bezpośredniej z nim konfrontacji. Oczywiście gdy Smith odszuka Collins i ustali miejsce pobytu informatorów, żadne z tej czwórki nie pożyje wystarczająco długo, by móc zemścić się na kimkolwiek. Inżynier już o to zadba. Dopiero wtedy będziemy bezpieczni, pomyślał Esterhaus. Dopił drinka i wolno, z namysłem odstawił szklaneczkę. Poczuł ucisk w gardle i napływające do oczu łzy. Alkohol zawsze tak na niego działał - ujawniał cierpienia, tak skrupulatnie ukrywane przed całym światem. ROZDZIAŁ 12 Szczęście dopisywało Rachel także w San Francisco. Wynajęty samochód postawiła na parkingu hotelu przy terminalu lotniska i rozłożyła broń. Jej elementy schowała do worka marynarskiego, który zamierzała zabrać ze sobą do Waszyngtonu. Gdy skończyła, wrzuciła kluczyki od wozu do schowka i zatrzasnęła drzwi. Za dzień lub dwa ochrona hotelowa zainteresuje się porzuconym autem. Sprawdzą, czy nie należy do któregoś z gości. A kiedy uzyskają pewność, że nie, skontaktują się z policją, która z kolei odeśle wóz do właściciela. Wybrała właśnie ten hotel, bo nieopodal znajdował się bank Wells Fargo. Wręczyła kasjerowi kartę kredytową i wojskowy identyfikator. Usłyszawszy, jakiej zażądała kwoty, urzędnik spojrzał na nią zdziwiony. Wiedziała, że sporo ryzykuje, ale nie chciała pobierać pieniędzy w innych bankach, gdzie będąjej zadawać mnóstwo pytań. W Wells Fargo było inaczej. Pozostawała jego długoletnią klientką, dzięki czemu uzyskała maksymalny możliwy limit kredytowy. Po sprawdzeniu dokumentów kasjer oświadczył więc jedynie, że musi poczekać kilka minut na dostarczenie pieniędzy z sejfu. Z banku wróciła przed hotel i tam złapała autobus na lotnisko. Po przejściu kontroli kupiła gumę do żucia i ciemne okulary w jednym ze sklepów, po czym zniknęła w łazience. Amoniak nieprzyjemnie drażnił jej nos, kiedy cieniem do powiek zrobiła sobie naturalnie wyglądające plamy pod oczami. Palcami wzburzyła włosy, by wyglądały na potargane. Z podkrążonymi oczami, leniwie żując gumę, w drelichowej bluzie i z workiem marynarskim przewieszonym przez ramię wyglądała jak byle ćpunka, których mnóstwo kręciło się po Kalifornii. Wzywano już pasażerów do samolotu lecącego na lotnisko Dullesa, kiedy Rachel szybkim krokiem podeszła do kasy biletowej z garścią studolarówek w dłoni. Kasjer obrzucił ją współczującym spojrzeniem i wydając bilet zasypał mnóstwem pytań. Nie zażądał okazania dokumentów. Samolot z San Francisco na lotnisko Dullesa znalazł się nad stolicą akurat w chwili, gdy słońce po raz ostatni wyjrzało zza chmur, tuż przed zniknięciem za horyzontem. Rachel obserwowała, jak pasażerowie przyklejają nosy do okienek, by cokolwiek zobaczyć, i wydają z siebie pełne zachwytu okrzyki. Sama widziała tylko cmentarz Arlington z lasem mikroskopijnej wielkości krzyży. Przypomniała sobie los Mollie, więc szybko zaciągnęła zasłonkę. Po wylądowaniu pospiesznie ruszyła do wyjścia z terminalu. Była już przy drzwiach, kiedy jej uwagę przyciągnęło jakieś zamieszanie. Grupa podróżnych tłoczyła się przy stanowisku agencji wynajmu samochodów Budget, wykrzykując coś do zwijającej się jak w ukropie urzędniczki. Rachel, nie chcąc zostawiać za sobą wyraźnych śladów, nie zamierzała już używać karty kredytowej do wynajęcia wozu. Zawczasu upewniła się, że punktualnie o dziewiętnastej ma autobus Greyhounda do White Sulphur Springs. Postanowiła jednak dla niepoznaki przyłączyć się do tego tłumku, w którym pierwsze skrzypce grał potężnie zbudowany facet o basowo brzmiącym głosie. - Moja firma zrobiła rezerwację trzy dni temu - mówił ostrym tonem do kobiety po drugiej stronie kontuaru. - Nie obchodzi mnie, że zepsuły się wam komputery. Proszę natychmiast dać mi umowę! Urzędniczka aż się cofnęła, a jej głos drżał, gdy starała się tłumaczyć, że umowa zawieruszyła się gdzieś w niedostępnej teraz pamięci komputerowej. Rachel porzuciła myśl o autobusie. Weszła do najbliższej toalety i po trzech minutach wyglądała jak zwykle. Tłumek sprzed agencji Budget przeniósł się już do Avis, a nieszczęsna urzędniczka siedziała skulona na fotelu, z nie widzącym wzrokiem utkwionym w czarnym ekranie komputera. - Chciałam prosić panią o pomoc - rzekła cicho agentka. - Słyszałam rozmowę o kłopotach z komputerami. Może coś da się jednak zrobić? - Nawet gdyby miała pani rezerwację, nie byłoby jej jak potwierdzić. - Rzecz w tym, że jej nie mam - powiedziała, kładąc na ladzie swój identyfikator wojskowy. - Ale bardzo potrzebuję samochodu. To dla mnie niezwykle ważne. Wiem, że musiałaby pani odręcznie wypełniać dokumenty, ale mogę poczekać. Kobieta uśmiechnęła się blado i uważnie przyjrzała dokumentowi. - Mogę prosić o kartę? - Moja praca wymaga korzystania wyłącznie z gotówki. Rozumie pani, dyskrecja... - Oczywiście. Zamiast depozytu zapiszę numer identyfikacyjny. Przecież ktoś taki jak pani nie ucieknie z samochodem. Rachel odpowiedziała uśmiechem. - To samo mogłam zrobić dla tego gbura. - Kobieta za kontuarem przygotowywała sobie plik formularzy i ruchem głowy wskazała hałaśliwego osiłka. - Wystarczyło tylko grzecznie poprosić. Wynajęty samochód stanowił cenną zdobycz. Podróż autobusem byłaby zapewne równie szybka, ale po przyjeździe do White Sulphur Springs Rachel miałaby ograniczoną możliwość poruszania się. Odręcznie wypełnione dokumenty w biurze wynajmu dopiero za kilka dni trafią do systemu komputerowego Budget i nawet wtedy nie będzie tam śladu jej karty kredytowej, tylko numer identyfikacyjny. Jeśli komuś uda się nawet ją namierzyć, dawno już nie będzie wtedy korzystała z tego wozu. Zajechała do centrum handlowego Independence, mając wciąż sporo czasu na zakupy. Pierwszym jej przystankiem był sklep Radio Shack. Po zamachu bombowym w World Trade Center Wydział Dochodzeń Kryminalnych pospiesznie zarządził szkolenie na temat ładunków wybuchowych. Rachel spędziła całe trzy tygodnie w Fort Meade w Marylandzie, poznając wszystkie substancje i przedmioty mogące mieć jakikolwiek związek z tą dziedziną, poczynając od nawozów sztucznych, a kończąc na przekaźnikach mikroprocesorowych. Od tego czasu zaczęła zupełnie innym okiem patrzeć na środki czystości czy też urządzenia gospodarstwa domowego. Dowiedziała się, że praktycznie wszystkie elementy niezbędne do skonstruowania nawet potężnej bomby są powszechnie dostępne w dobrze zaopatrzonym sklepie. W kręgach specjalistów Radio Shack nosiło sarkastyczne miano "bombowego sklepu". Rachel szybko zrobiła zakupy, bez trudu znajdując wszystko, czego potrzebowała. Dwie kondygnacje niżej uzupełniła zapasy o tanią papeterię, dwie duże koperty oraz czerwone pieczęcie, jakich używają notariusze. Ostatnim przystankiem był sklep z akcesoriami samochodowymi na skraju centrum. Cierpliwie czekała pośród opon i akumulatorów, aż ekspedient wyszuka dla niej dwa pasy srebrnego azbestu, jakimi kierowcy mają zwyczaj zabezpieczać okolice silnika. O dziewiętnastej Rachel wróciła już na drogę i przedmieściami przebijała się do trasy 1-81. Trzymała się prawego pasa i uważnie przyglądała ogromnym tablicom reklamowym, stanowiącym nieodłączny element amerykańskich autostrad. Wreszcie wypatrzyła tę, która ją interesowała, skręciła w najbliższy zjazd i przejechała niemal kilometr drugorzędną szosą. Kolejna reklama, tym razem wymalowana ręcznie, kierowała do przypominającej stodołę budowli jarzącej się migającymi światełkami i wielkim napisem: FAJERWERKI U GRUBEGO ALA. Zaparkowała przed sklepem i weszła do środka. Za długą ladą obitą grubą sklejką wisiała na ścianie tablica z odręcznym spisem towarów. - Czym mogę służyć, panienko? Mężczyzna w średnim wieku, który pojawił się za ladą, miał na sobie drelichowy kombinezon i poplamioną czapeczkę baseballową. Rachel uznała, że jest właścicielem. Zagłębiła się w lekturze wykazu towarów, aż natrafiła na to, czego potrzebowała. - Jednego Cienkiego Williego. Chyba że może mi pan polecić coś lepszego. - Nie narobi tym pani zbytniego huku. - Wcale mi na tym nie zależy. Popatrzył na nią przenikliwie. - A, jasne. Chodzi o dym. Willie będzie do tego jak w sam raz. Mówi pani, że jeden? Kiwnęła głową. Właściciel zniknął pośród regałów od podłogi aż po sufit, zastawionych pudłami. Dziewczyna rozejrzała się i nieco zdziwiona stwierdziła, że nigdzie w pobliżu nie widać gaśnicy. - Jeden Cienki Willie - powiedział sprzedawca, kładąc na ladzie fajerwerk w kształcie sporej kiełbaski. - Siedem osiemdziesiąt plus podatek. Rachel wręczyła mu dziesięciodolarowy banknot i poczekała na resztę. - Życzę miłej zabawy! - zawołał na pożegnanie właściciel. Agentka wróciła do samochodu, wrzuciła nabytek do torby zawierającej resztę zakupów i zatrzasnęła bagażnik. Następnie sięgnęła do swojego worka i po omacku sprawnie złożyła rewolwer. Na autostradzie międzystanowej zachowywała nowo wprowadzone ograniczenie szybkości do stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Miała dość czasu na pokonanie liczącej czterysta kilometrów drogi do Greenbrier i wykonanie czekającej ją tam roboty. Weszła na ogon blazera mknącego środkowym pasmem i zaczęła zastanawiać się nad dwoma możliwymi rozwiązaniami. Pierwsze byłoby łatwiejsze i czyściejsze, ale powodzenie zależało przede wszystkim od współpracy kierownika hotelu w Greenbrier. Gdyby udało się go łatwo wprowadzić w błąd, cała sprawa zajęłaby najwyżej dwadzieścia minut. Ale w tym wypadku dużo ryzykowała, licząc przede wszystkim na własne szczęście. Wciąż zamyślona zjechała w Lexington na 1-64. Trzy kilometry przed odgałęzieniem do White Sulphur Springs znalazła parking, na którym się zatrzymała. Stały na nim wielkie ciężarówki, samochody turystyczne i zaledwie kilka samochodów osobowych. Rachel skorzystała z toalety, gdzie przebrała się w mundur, po czym wróciła do wozu i zamknęła drzwi. Parkowała przy ceglanej ścianie barku, była zupełnie osłonięta od tej strony. Rozglądając się ostrożnie, sięgnęła po fajerwerk, rozpruła go nożem i wysypała proch na papierowy ręcznik. Od dwustu szesnastu lat w miejscu tym damy i dżentelmeni byli obsługiwani przez podobnych sobie. Rachel opuściła szybę jadąc długim na półtora kilometra odcinkiem drogi między autostradą a hotelem Greenbrier. Było zbyt ciemno, by zobaczyć góry Allegheny okalające rozciągający się na dwóch i pół tysiąca hektarów kurort, ale powietrze przepełniała woń lasu. Usłyszała dźwięk tak niecodzienny, że błyskawicznie obejrzała się przez ramię. Zwolniła i zjechała na pobocze, by przepuścić konny powóz wiozący roześmianych nowożeńców, spędzających tu widocznie miesiąc miodowy. Woźnica skłonił się agentce dotykając ronda kapelusza i ręką dał znak, że jeśli tylko zechce, może go wyprzedzić z lewej strony. Przed głównym wejściem do hotelu zobaczyła morze kwiatów i wyrastające z nich kolumny oświetlone w tak dyskretny sposób, by wydobyć piękno marmuru i natury, a jednocześnie nie razić wzroku. Ubrani w liberie odźwierni znaleźli się przy samochodzie, zanim jeszcze zdążyła zgasić silnik. Zauważyła ich zawahanie na widok jej munduru. - Dobry wieczór pani - przywitał ją czarnoskóry portier. - Witamy w Greenbrier. Musiał być grubo po sześćdziesiątce, ale trzymał się aż do przesady prosto. Rachel przypomniała sobie, iż w Greenbrier nie ma typowych pracowników, tylko tak zwani domownicy, związani z hotelem nawet od trzech pokoleń. - Czy można zająć się pani bagażem? - Jestem na służbie - odpowiedziała dziewczyna. - Nie wiem jeszcze, czy zostanę na noc. - W takim razie zaparkuję samochód w pobliżu, na wypadek gdyby wkrótce okazał się potrzebny - włączył się drugi. - Charles zaprowadzi panią do domu. - Czy mogę to od pani wziąć? - Portier wyciągnął rękę, by odebrać jej dużą kopertę. - Nie, dziękuję - powiedziała szybko. Odmówiła czując, że nie powinna tego robić, bo okazuje w ten sposób brak zaufania. Ale przecież nie mogła dopuścić, by portier niósł ładunek wybuchowy. Pilnowała, by nikt nie nabrał podejrzeń, że koperta może zawierać bombę. Właściwie była to tylko namiastka bomby, bo celem jej użycia nie było skruszenie betonowej ściany ani wyrwanie dziury w stali. W środku znajdował się zaledwie gram prochu, a włókno i konektor z trudem dały się wyczuć przez papier. Zapalnik, który mógł zidentyfikować także tylko profesjonalista, stanowiła mikroskopijnych rozmiarów kapsułka zawierająca odpowiedni płyn. Rachel trzymała kopertę płasko na dłoni, jakby była to tacka. Podążyła za portierem, który zręcznie ominął kilku gości stojących nieopodal dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Przez moment poczuła na sobie ich wzrok. Portier gestem dłoni wskazał dwóm bagażowym jej samochód, obejrzał się przez ramię i skierował w stronę antycznego biurka, za którym siedział dość młody gospodarz hotelu w rzucającym się w oczy czarnym krawacie. - Jeśli będę mógł być jeszcze w czymś pomocny, proszę mnie wezwać - powiedział odźwierny. - Mam nadzieję, że będziemy mieli zaszczyt gościć panią. - Dziękuję ci, Charles - odpowiedziała. - Jesteś bardzo miły. Gdy odwrócił się, przez głowę przebiegła jej myśl: "Wcale nie chcę tego robić!" Ale główny recepcjonista, przed którego stanowiskiem stała tabliczka z nazwiskiem JR. Stuart, już przyglądał się jej z zainteresowaniem. J.R. Stuart był typowym południowcem, po trzydziestce, z mocno przerzedzoną czupryną. Gdy Rachel zbliżyła się do niego, wstał, ukłonił się lekko i poczekał, aż wyciągnie do niego rękę. Pomyślała, że w przypadku tak wprost ostentacyjnie obowiązkowej osoby jej szansę wyraźnie rosną. - Oficer operacyjny Collins - przedstawiła się oficjalnym tonem, podsuwając sobie krzesło bliżej biurka i siadając na nim. Położyła na blacie swój identyfikator, a gdy zaczął mu się przyglądać, dodała nieco głośniej: - Wydział Dochodzeń Kryminalnych armii Stanów Zjednoczonych. Wzrok recepcjonisty niespokojnie powędrował ku grupce gości wychodzących właśnie z restauracji, do których dotarły ostatnie słowa. - W czym mogę pani pomóc? - zapytał Stuart pospiesznie, zwracając dokument. - Niedawny państwa gość, major Smith - moja przełożona - zostawiła tu na przechowanie pewne dokumenty. Są w kopercie. Przyjechałam, żeby je odebrać. Wczoraj dzwoniłam w tej sprawie i rozmawiałam z dyżurującym recepcjonistą. Rachel zakładała, że nie ma tu teraz poznanego wcześniej Clarka Stantona. - Cóż... pozwoli pani, że to sprawdzę. Dziewczyna wyprostowała się na krześle i uśmiechnęła przyzwalająco, chcąc w ten sposób pokazać, że jest gotowa poczekać, ale niezbyt długo. Słuchała bębnienia palców Stuarta na klawiaturze komputera, brzmiącego jak kastaniety, wtórujące muzyce big bandu dobiegającej gdzieś z głębi hotelu. Recepcjonista podniósł na nią pełne triumfu spojrzenie. - Tak, major Smith. Z Fort Belvoir w Wirginii. Rzeczywiście była naszym gościem. - A co z papierami, które powierzyła państwa opiece? - zapytała Rachel. - Mam informację, że rzeczywiście zostały u nas zdeponowane. Sprawa była przyjemna niczym rwanie zęba. Rachel wykonała gest, jakby chciała się podnieść. -W takim razie... - Proszę pani, obawiam się... - Tak? - popatrzyła na niego wyniośle. - Nie mam instrukcji zezwalających na wydanie depozytu komukolwiek innemu poza samą major Smith. Stuart wyjąkał to wyraźnie zakłopotany, rozglądając się niespokojnie, jakby szukał pomocy. Rachel ponownie usiadła. - Rozumiem - oświadczyła. - A major Smith ma kolejną rezerwację i wróci tu, tak? - Tak. Ale może rozmawiała na temat wydania tych dokumentów z panem Jurgensonem bądź z którymś z pozostałych kierowników. Niestety, pan Jurgenson jest teraz zajęty innymi sprawami. Mogę go tu ściągnąć, jeśli to konieczne. Rachel wiedziała już, że sprawa rozwija się według pesymistycznego scenariusza. - Jestem pewna, że doszło do nieporozumienia lub przeoczenia - rzekła, na co recepcjonista zareagował wyraźną ulgą. Nie pragnęła wcale interwencji Jurgensona czy też innego z szefów. Zadawałby kłopotliwe pytania, a sam finał był łatwy do przewidzenia. Potrzebowała życzliwości Stuarta, na którą mogła liczyć tylko wówczas, jeśli będzie się zachowywać rozsądnie. Musiała zdobyć to, co znajdowało się w sejfie. Wiele ryzykowała zjawiając się tutaj. Wciąż czuła wiszącą nad głową groźbę, iż Goniec znalazł inną, znacznie prostszą drogę do informatorów. On nie wie co robię, powtarzała sobie ustawicznie. Jeśli nie wydobył nic z Mollie, nie ma możliwości dotarcia do nich. Nawet gdyby Goniec dotarł do Greenbrier, aż do przesady zdyscyplinowany J.R. Stuart, co pozornie absurdalne, był najlepszym zabezpieczeniem dokumentów, jakie mogła sobie wyobrazić. - Proszę posłuchać, jakie dostałam wytyczne. - Wyciągnęła przed siebie kopertę. - To musi trafić do państwa sejfu i być przechowywane wraz z dokumentami major Smith. Zadzwonię do Fort Belvoir i pomówię z szefową. Mam nadzieję, że uda mi się wyjaśnić tę sprawę i będę mogła wracać. Oczywiście proszę nie myśleć, że nie chciałabym skorzystać z państwa gościnności i zatrzymać się tu choćby na jedną noc... Ta ostatnia uwaga wywołała uśmiech na twarzy Stuarta i rozładowała napięcie. - Z przyjemnością wezmę od pani tę kopertę i osobiście się nią zajmę. Podobnie jak portier, i on wyciągnął rękę po przesyłkę. Rachel popatrzyła na niego z wyrzutem. - To ściśle tajne wojskowe materiały - wyjaśniła. - Nie wolno mi rozstać się z nimi, dopóki nie uzyskam pewności, że są zupełnie bezpieczne. - Tak, oczywiście. Kiedy Stuart przyglądał się jej uważnie, wiedziała, że stara się zorientować, gdzie ukrywa broń. - Chodźmy zatem. Podążyła za nim na zaplecze wąskim korytarzem, przez kolejnych dwoje zamkniętych drzwi, aż zatrzymali się przy trzecich. Sięgnął po kartę magnetyczną, otworzył i te, po czym usunął się na bok, przepuszczając dziewczynę przodem. Była zadowolona, iż nie widzi jej zaskoczenia i rozczarowania, gdy zajrzała do środka. W przeciwieństwie do reszty hotelu, przechowalnia depozytów była wyjątkowo nowocześnie urządzona. Przedzielała ją kuta krata sięgająca od podłogi aż do sufitu, za którą znajdowało się pomieszczenie o powierzchni około czterdziestu metrów kwadratowych, a w nim dopiero sejf. Monstrualnych wprost rozmiarów góra błyszczącej stali to najwspanialsze dzieło firmy Mosler-Doe. Drzwi sejfu były wystarczająco wielkie, by mogło stanąć w nich obok siebie dwóch dorosłych ludzi. Na drzwiach znajdowała się klawiatura alfanumeryczna i zamek obrotowy. Jedynym ustępstwem w porównaniu z bankowymi skarbcami był brak zamka czasowego. Ale taki środek ostrożności stanowiłby niedogodność w sytuacji, gdy hotel w ciągu całej doby musiał umożliwiać gościom dotarcie do pozostawionych tu depozytów. Stuart obejrzał się, na co ze zrozumieniem odwróciła głowę. Usłyszała dźwięki towarzyszące wstukiwaniu kodu dostępu, a później lekki szum obracanego koła. Drzwi otworzyły się przy akompaniamencie charakterystycznym dla siłowników hydraulicznych. Do nozdrzy Rachel dotarł nowy zapach, lecz nie była to woda toaletowa recepcjonisty ani odór smaru z mechanizmu drzwi. Jego źródło znajdowało się gdzieś za jej plecami. Przeniosła ciężar ciała z nogi na nogę, a jednocześnie wykorzystała tę sposobność do zerknięcia za siebie. Stojący w drzwiach mężczyzna miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był naprawdę potężnie zbudowany. Jego ciemnogranatowy garnitur musiał być szyty na miarę. Pod lewą pachą widać było wyraźne wybrzuszenie. - Och, przepraszam! - rzekł Stuart. - To pan Jones - przedstawił przybysza. - Jeden z naszych aniołów stróżów. Jest wzywany, ilekroć otwieramy sejf. - Właściwie o tej porze jesteśmy wzywani, zanim jeszcze te drzwi zostaną otwarte - wyjaśnił Jones. Uśmiechnął się i splótł ręce za plecami. Zapewne pragnął w ten sposób dać do zrozumienia, by nie zwracała na niego uwagi i zajęła się swoimi sprawami. Rachel minęła drzwi i znalazła się w skarbcu. Teraz zadanie było jeszcze trudniejsze, bo śledzący jej ruchy ochroniarz uniemożliwiał dokładniejsze zlustrowanie wnętrza. Dwie spośród trzech ścian zajmowały skrytki różnych rozmiarów. Trzecia stanowiła szafę na akta. Stuart zabrał się za otwieranie jednej z szuflad. Zapewne tutaj hotel przechowywał własne dokumenty, a pozostałe wolne miejsce wykorzystywane było na depozyty nie wymagające umieszczenia ich w skrytkach. Ostentacyjnie zrobiła krok w tył, kiedy recepcjonista wyprostował się i popatrzył na nią. - Proszę, może pani umieścić swą kopertę tutaj. - Wskazał metalową, pionową przegródkę szuflady. - Dziękuję. Schyliła się i wsunęła kopertę we wskazane miejsce, robiąc to tak, by obaj mężczyźni zauważyli znajdującą się na niej czerwoną pieczęć. W ostatniej chwili przed cofnięciem ręki, gdy palce były schowane przed ich wzrokiem, mocnym ruchem zgniotła znajdującą się w środku plastikową fiolkę. Jones zniknął już, gdy Rachel wychodziła ze skarbca. Z niewyraźnej miny Stuarta wywnioskowała, że ochroniarz odbędzie z nim rozmowę w cztery oczy na temat niezastosowania się do procedury udostępniania sejfu. Uruchomiła stoper na zegarku. Zamknięcie drzwi i kraty zajęło recepcjoniście dwadzieścia sekund. Po upływie kolejnych trzydziestu sekund byli w holu przy biurku. Dziewczyna podziękowała za pomoc, zapytała o automaty telefoniczne i skierowała się w ich stronę. Wybrała ostatnią z rozmównic i na wypadek gdyby była obserwowana, udała, że z kimś rozmawia. Minęło sto sekund, nim przeszła do baru i usiadła na wysokim stołku. Zamówiła wodę mineralną. Dwie minuty pięćdziesiąt osiem sekund. Jazzowy zespół grał "Broke Down Engine Blues". Stonowana muzyka nie przeszkadzała gościom w prowadzeniu rozmów przy okrągłych stolikach. W powietrzu unosił się zapach whisky, drogich perfum i aromatyzowanych świec... Trzy minuty sześć sekund. Rachel dopiła wodę. Ledwie ją przełknęła, natychmiast poczuła suchość w gardle. Ale dłonie nie drżały jej i była pewna, iż nie widać po niej napięcia i wyczekiwania. Trzy minuty i czterdzieści osiem sekund. Ruszyła przez hol z powrotem w stronę biurka recepcjonisty. Przed nią znajdowali się ludzie, zasłaniający ją przed wzrokiem Stuarta, który i tak był zajęty wpisywaniem czegoś do komputera. Trzy minuty pięćdziesiąt siedem sekund. Nagle recepcjonista podniósł głowę i obejrzał się niespokojnie. Poderwał się na równe nogi niemal przewracając fotel i prawie biegiem skierował się do korytarza prowadzącego na zaplecze. Dziewczyna przecięła drogę jakiejś parze i podążyła za Stuartem, trzymając się w odległości kilkunastu kroków. Kilku pracowników obsługi popatrzyło za nią z wyraźnym zdziwieniem, ale żaden nie próbował zatrzymać. Znalazła się w korytarzu. Dostrzegła, że drzwi do skarbca są otwarte. Z wnętrza dobiegły ją głosy Stuarta i Jonesa, a w chwilę później szczęk otwieranej kraty. Nie wyczuwała jednak najmniejszego nawet śladu dymu. Cztery minuty dwadzieścia dwie sekundy. Szczypta prochu z fajerwerku tliła się już od mniej więcej pół minuty. Gdy tylko dym wydobył się przez mikrootwory w kopercie, precyzyjne czujniki uruchomiły gaśnice halonowe. Jednocześnie włączył się sygnalizator przy biurku recepcjonisty i w pomieszczeniu hotelowego detektywa. Ale nie ogłoszono alarmu publicznie, co świadczyło o tym, że uznano, iż sytuacja nie jest groźna. Przecież mogła nastąpić awaria systemu. - O cholera! Rachel wyjrzała zza narożnika i zobaczyła, że drzwi skarbca są otwarte, zapewne by usunąć z pomieszczenia nagromadzony gaz. Stuart i Jones wycofywali się stamtąd, zanosząc kaszlem. Pierwszy znalazł się przy niej ochroniarz. - Co pani tu robi? - wychrypiał, trąc załzawione, zaczerwienione oczy. -Uwaga! -krzyknęładziewczyna. Jones zareagował zgodnie z przewidywaniem - obejrzał się. Z pewnością nie zdążyłby i tak niczego zauważyć, bo Rachel mocnym uderzeniem podcięła mu obie nogi. Padł jak rażony piorunem, uderzając głową o stalową kratę. Oślepiony Stuart potknął się o jego ciało i przewrócił jak długi. Agentka podniosła go chwytając za kołnierz eleganckiej marynarki. - On jest ranny! Proszę mi pomóc go stąd zabrać! Recepcjonista zachował się jak przystało na dobrze wyszkolonego pracownika. Mimo że krztusił się i kaszlał, chwycił Jonesa za ramię i wspólnie pociągnęli go w stronę drzwi. Gdy tylko pochylił się nad bezpiecznym już ochroniarzem, Rachel wskoczyła do skarbca. Kiedyś w szkole uzyskała trzecią lokatę w zawodach nurkowania. Potrafiła wstrzymać oddech na półtorej minuty. Przykucnęła przy szufladach i otworzyła tę, w której wcześniej umieściła bombę dymną. Proch wypalił się już całkowicie, znacząc tylko na czarno miejsca, w których przez nakłute otwory wydobywał się dym. Sama koperta dzięki wyłożeniu jej od wewnątrz azbestem pozostała chłodna. Dziewczyna rozpięła bluzę i wyjęła zza pazuchy dwie koperty. Jedna z nich była identyczna jak ta, którą przyniosła tu wcześniej. Za plecami usłyszała jakieś okrzyki, lecz na tyle tłumione, by nie wzbudzić niepokoju wśród gości. Wentylatory nad jej głową pracowały na cały regulator, wydmuchując halon. Starając się nie myśleć o konsekwencjach, gdyby ktoś ją w tej chwili obserwował, wyjęła kopertę z bombą oraz tę zdeponowaną przez Mollie i położyła na ich miejsce nowe wyjęte z zanadrza. Niedobrze. Ta, dla zdobycia której tak się trudziła, choć tej samej wielkości, była biała, a w rogu miała emblemat hotelu oraz wypisane dużymi literami nazwisko "Smith". Nie było już jednak odwrotu. Wcisnęła koperty pod bluzę. Zapewne po przywróceniu porządku szef recepcji dokona inwentaryzacji zawartości skarbca. Może jednak nikt nie zwróci uwagi, iż koperta w skrytce Mollie Smith jest inna. Może... Rachel wypuściła z płuc resztkę powietrza i wzięła płytki wdech, by wywołać kaszel. Zataczając się, ruszyła ku wyjściu. Akurat w tym momencie usłyszała czyjś krzyk: - Ona ciągle tam jest! Dwie pary silnych ramion wyciągnęły ją szybko na korytarz, gdzie mogła odetchnąć świeżym powietrzem. - Nic mi nie jest - powiedziała Rachel. Musiała to powtórzyć już chyba po raz szósty czy siódmy. Znajdowała się w hotelowym ambulatorium i siedziała na pokrytym ceratą fotelu. Nie dała się położyć na kozetce w obawie, że wówczas zostanie zmuszona do zdjęcia bluzy. Na szczęście o tej porze była tu tylko pielęgniarka, która udzielała pomocy Jonesowi, nie czekając na przybycie ambulansu. - Jak on się czuje? - zapytała Rachel. - Nie za dobrze - rzuciła siostra przez ramię. - Nawdychał się halonu... a do tego ten upadek. Agentka zerknęła na J.R. Stuarta, który leżał obok na kozetce. Wciąż miał zaczerwienioną skórę i uporczywie tarł oczy mokrym ręcznikiem. Ten na razie nie był groźny, więc zaczęła przyglądać się mężczyźnie stojącemu obok recepcjonisty. Jeb Purcell, szef ochrony Greenbrier, miał poniżej pięćdziesiątki, był szczupły i wysportowany, z fryzurą marine i szarymi oczami. Doszła do wniosku, że kiedyś musiał być pracownikiem operacyjnym którejś z federalnych agencji, zapewne skierowanym na wcześniejszą emeryturę. - Pani Collins, jak to się stało, że znalazła się pani w tym korytarzu? Bez opieki któregoś z naszych pracowników? Mówił z południowym akcentem i do tego z taką intonacją, jakby zwracał się z prośbą o pomoc. Rachel wiedziała, że w ten sposób maskuje zawodową podejrzliwość. Opowiedziała mu dokładnie, co zdarzyło się od chwili, kiedy portier Charles skierował ją do recepcji. Od czasu do czasu zerkała na Stuarta, który przytakując potwierdzał jej słowa. - Kiedy pojawiły się trudności z odebraniem depozytu, po który przysłała mnie tu major Smith, skontaktowałam się z nią w Fort Belvoir - powiedziała. - To prawda - rzekł niespodziewanie Stuart. - Rzeczywiście tak było. Rachel zapragnęła ucałować recepcjonistę. Dał się zasugerować. W rzeczywistości powiedział jej tylko, gdzie znajdzie automaty. Ze swojego miejsca nie mógł widzieć, jak rozmawia, a już na pewno słyszeć. Postanowiła iść za ciosem, czując się pewniej dzięki trzymającemu jej stronę Stuartowi. - Major Smith poleciła mi wyraźnie wycofać zdeponowane przeze mnie dokumenty i natychmiast dostarczyć je do Roanoke. Położyła wyraźny nacisk na słowo "natychmiast", wiedząc, że Purcell zrozumie, iż nie pozostawiono jej w tej sprawie jakiejkolwiek możliwości wyboru. - Po tej rozmowie przeszłam do baru, żeby nieco zwilżyć gardło - ciągnęła. - Wracałam do pana Stuarta, kiedy zauważyłam, że wstaje gwałtownie i idzie na zaplecze. Spieszyłam się, więc ruszyłam za nim, ale zanim go dogoniłam... wszystko to się zdarzyło. - Jones miał sporo szczęścia, że się tam pojawiłaś, kochanie. Sam Stuart chyba nie zdołałby odciągnąć takiego cielska w bezpieczne miejsce - włączyła się do rozmowy pielęgniarka, pochylona nad wciąż nieprzytomnym detektywem. Rachel wykorzystała tę sposobność do odwrócenia od siebie uwagi Purcella. - Wiadomo już, dlaczego włączył się alarm? Nie widziałam żadnego dymu. - To rzeczywiście dziwne - zgodził się szef ochrony. - Wciąż usiłujemy ustalić przyczynę. Jednocześnie przyglądał się jej uważnie, jakby z nadzieją, że właśnie od niej może uzyskać odpowiedź. Wzruszyła ramionami i wyjrzała przez okno. Jakiś samochód zajechał na podjazd ze zgaszonymi światłami. - To ambulans - wyjaśniła siostra. - Są nauczeni, żeby nie używać tu syreny ani koguta. - Pani Collins, po tak niefortunnych przejściach czuję się zobowiązany, by w ramach rekompensaty zaprosić panią do pozostania u nas na noc - rzekł Purcell. Żebyś mógł mnie dokładnie sprawdzić, pomyślała. Trzeba się z tego jakoś wykręcić. - Niestety, otrzymałam precyzyjne rozkazy - przypomniała. - Muszę jak najszybciej ruszać w drogę. Przez chwilę wydawało jej się, że ochroniarz jest gotów rzucić wyzwanie. Wyczuła, że poważnie rozważa możliwość osobistego skontaktowania się z Fort Belvoir, ale w końcu zrezygnował. - W takim razie będę towarzyszył pani i Stuartowi do sejfu, by mogła pani odebrać depozyt. Stąpała po grząskim gruncie. Wiedziała, iż Purcell wciąż podejrzewają o udział w doprowadzeniu do incydentu. Nie dysponował jednak żadnymi argumentami. Zapewne do tego czasu zdążono już ustalić, że system alarmowy funkcjonował prawidłowo. I sprawdzono sejf, ale nie znaleziono niczego, co mogło spowodować uruchomienie gaśnic halonowych. Wspólnie wrócili do skarbca, gdzie Purcell uważnie obserwował, jak Stuart wyjmuje kopertę podrzuconą tu przez Rachel. - Jesteś pewien, że to ta? - zapytał z udawaną łagodnością. Recepcjonista uniósł kopertę, by obejrzeć czerwoną pieczęć. - Tylko ta jedna została w ten sposób oznaczona. - Cieszę się więc, że własność armii nie została uszkodzona, pani Collins. - Ja także. - Właśnie dlatego używamy halonu. Pozwala uniknąć wody bądź proszków. Wystarczy, że uniemożliwia podtrzymanie ognia odcinając dopływ tlenu. - Ciekawe. Nie wiedziałam o tym. Purcell ustąpił jej miejsca, by mogła wyjść. - Dbamy o interesy naszych gości. Portier Charles ukłonił się jej ponownie i odprowadził do samochodu. - Słyszałem, że przeżyła pani u nas ciekawą przygodę - zagadnął. - Nawet bardziej niż ciekawą. - To nie praca, tylko jedna wielka przygoda. - Słucham? - Mówię o wojsku. - Może jest w tym coś z prawdy - zgodziła się Rachel. Charles otworzył drzwi auta. - Proszę nas jeszcze odwiedzić - powiedział na pożegnanie. - Lubię ludzi, którzy samą swoją obecnością wnoszą ożywczą atmosferę. Pomachała mu przez otwarte okno, ale zimny powiew spowodował, że zaraz je zamknęła. Jechała wolno, dopóki nie opuściła granic posiadłości. Gdy tylko znalazła się na autostradzie międzystanowej numer 64, natychmiast wdusiła pedał gazu. Potrzebowała dwudziestu minut na dotarcie do parkingu, który odwiedziła już wcześniej. Stało tam nadal kilka tych samych ciężarówek, lecz tym razem jej samochód byłjedynym osobowym. Znów zaparkowała przy ścianie osłaniającej ją z jednej strony i zgasiła silnik, ale w kabinie zostawiła zapalone światło. Powoli opuszczała głowę, aż czołem dotknęła zimnej kierownicy i w takiej pozycji siedziała dłuższą chwilę, drżąc z wyczerpania, podniecenia i obawy, że w każdej chwili policjant stanowy może zaświecić jej latarką prosto w oczy. Nikt mnie nie ściga, powtarzała sobie w myślach. Gdyby Purcell skontaktował się z policją, zatrzymaliby mnie zaraz po wjechaniu na autostradę. A przecież nic takiego się nie zdarzyło. Zastanawiała się, dlaczego szef ochrony Greenbrier nie naciskał jej mocniej. Ale jedynym skutkiem rozważań był narastający ból głowy. Wreszcie doszła do wniosku, że najwyższy czas zobaczyć to, po co tu przybyła. Rozpięła bluzę i wyjęła obie koperty. Najpierw zajęła się tą, która posłużyła do uruchomienia systemu przeciwpożarowego. Sczerniałe paski azbestu upchnęła w konstrukcji podwozia zaparkowanej obok ciężarówki w taki sposób, by w drodze rozrzucił je pęd powietrza. Odrobinę popiołu wysypała do kosza na śmieci, gdzie trafiła także porwana na możliwie najmniejsze skrawki koperta. Po powrocie do wozu sięgnęła po kopertę Mollie i otworzyła ją bezceremonialnie. Światło w wozie było słabe, ale wystarczyło do czytania. ROZDZIAŁ 13 Logan Smith tak miotał się po łóżku, że aż się obudził. Poduszka, która wysunęła się spod głowy, strąciła z szafki radio z budzikiem. Dręczyły go koszmary z Mollie w roli głównej. Stała zanurzona do połowy w bagnie i uśmiechała się do niego. Zaczął do niej coś mówić, ale sam nie słyszał własnego głosu. Odwróciła się do niego plecami i powoli zapadała w grzęzawisko. Usiłował brnąć w jej stronę, lecz nie był w stanie posunąć się ani o krok. Obudził się leżąc na brzuchu, spocony i zasapany, z paznokciami wbitymi aż do bólu w materac. Nagle poczuł skurcz żołądka i zataczając się pobiegł do łazienki. Był pod prysznicem, gdy zadzwonił telefon. Recepcjonista zawiadamiał, że ktoś przyszedł do Smitha. Na pytanie o nazwisko gościa odpowiedział ściszonym głosem. - Wpuść go. Logan wytarł się pospiesznie, włożył luźne spodnie, lnianą koszulę i cienką tweedową marynarkę. Włosy miał wciąż wilgotne, gdy dało się słyszeć pukanie do drzwi. Gość przedstawił się jako agent specjalny Hendrikson. Po sprawdzeniu dokumentów Smitha przekazał mu zapieczętowaną kopertę. W środku Logan znalazł zalaminowany identyfikator ze swoim zdjęciem, numerycznym oznaczeniem i kodem paskowym. Czerwony nagłówek głosił: "Departament Sprawiedliwości - Inspektor Specjalny". Karta została wystawiona bezterminowo dzień wcześniej. Była tam także notka z odręcznym dopiskiem sędziego Simona Esterhausa: "Powodzenia". - Na dole czeka na pana samochód - powiedział agent. - Beige crown victoria z naszej rezerwy. A to znaczyło, że samochód jest podrasowany i został wyposażony w odpowiedni sprzęt zapewniający łączność. Agent dał mu kluczyki, poprosił o pokwitowanie. Przed wyjściem wręczył jeszcze swoją wizytówkę. - Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę zadzwonić. Wprowadzamy pana na naszą tablicę operacyjną. Smith wiedział, że nie jest to inicjatywa Esterhausa. Służby specjalne rutynowo śledziły ruchy wybrańców, którzy posiadali status COSMIC. W hotel Four Seasons, gdzie się zatrzymał, nie było wydzielonej sali kawiarnianej, ale z pewnością miano tu na co dzień do czynienia z VIP-ami i należycie przeszkolono obsługę. Smith przeszedł do głównej restauracji. Zanim zdążył rozłożyć na kolanach serwetkę, już przyniesiono kawę i sok pomarańczowy. W hotelu zatrzymał się wyłącznie dlatego, że nie mógł zmusić się do powrotu do pustego domu w Chevy Chase. Musiałby znosić panującą tam ciszę i patrzeć na wiszące na ścianach fotografie Mollie. Hotel zapewniał swego rodzaju anonimowość i zaspokajał wszystkie potrzeby. A co najważniejsze, znajdował się w pobliżu centrum Waszyngtonu. Stąd łatwiej było działać. Odźwierny przyjrzał mu się uważnie, gdy zmierzał w jego kierunku, ale nie pofatygował się, by otworzyć drzwi. Samochód stał nieopodal głównego wejścia. Przed zajęciem miejsca za kierownicą Logan zajrzał do bagażnika. Znalazł tam bogate wyposażenie : kewlarową kamizelkę kuloodporną, dziewięciomilimetrowy karabinek z dodatkowymi magazynkami, krótkolufąstrzelbę Mossberga z zapasem amunicji i granaty łzawiące. Zastanowił się, na co lub na kogo według Hendriksona mógłby zapolować z takim arsenałem. Na desce rozdzielczej znajdował się telefon komórkowy. Smith uruchomił go. Zamigotała kontrolka informująca o pozostawionej wiadomości. To Lucille już pragnęła się z nim skontaktować. Wysłuchał jej jadąc do Alexandrii i Fort Belvoir. Właściwie nie miała wiele do powiedzenia na temat postępów dochodzenia, lecz zasypała go pytaniami. Co robi? Jak długo będzie nieobecny? - Trudno przewidzieć - odpowiedział na ostatnie z pytań. Lucille długo milczała. - Och... - westchnęła wreszcie. - Gdzie mam cię więc szukać? - Jeżeli nie będzie mnie pod tym numerem, próbuj w hotelu Four Seasons, pokój 807. - Masz dla nas jakieś zlecenie? Wiedział, że waszyngtońska placówka Krajowego Zespołu Antyterrorystycznego jest na każde jego zawołanie. Wystarczy jedno słowo. - Zawiadomię cię, jeśli będziecie mi potrzebni - odpowiedział. - W porządku. Ale pamiętaj, mamy takie możliwości, o jakich się nawet nie śniło facetom ze statusem COSMIC. Przejeżdżając obok Pence Gate na Belvoir Road odczuł nagłą złość na Lucille i Hendriksona. Oferując mu wszystko, czym dysponowali w swoim arsenale, traktowali sprawę, jakby była to jego osobista rozgrywka. A przecież nie zamierzał podchodzić do niej w ten sposób. Mollie nawiedzała go w snach i nie mógł nic na to poradzić. Ale na jawie, szczególnie w pracy, musiał zapomnieć o łączących ich więzach krwi. Ból i tęsknota mogłyby przecież przytępić jego zmysły i dać zabójcy jeszcze większą przewagę, niż miał w tej chwili. Oficer dyżurny Jessup został poinformowany, że dzisiaj ma zgłosić się dochodzeniowiec z Departamentu Sprawiedliwości. Rozmawiał właśnie przez telefon z Dawesem, będącym już w Carmel, gdy gość się zjawił. Jessup polecił sekretarce, by się nim przez chwilę zajęła. Kilka sekund później sekretarka była z powrotem w jego biurze. - Na pewno nie zechce pan pozwolić, aby czekał - szepnęła podtykając mu pod nos identyfikator. Jessup był zły. - Co tu się dzieje, do diabła? - Nie wiem. Ale to Logan Smith... - Smith?! Sekretarka przytaknęła. - Brat Mollie. - Oddzwonię - rzucił do słuchawki, odłożył ją i gdy podniósł wzrok, zobaczył, że przybysz już stoi w drzwiach. - O, pan Smith. Jestem porucznik Jessup. Proszę usiąść. Gość ani drgnął. Uśmiechnął się tylko lekko do wychodzącej sekretarki. Jessup zwrócił szczególną uwagę na minę Smitha. Dopiero po chwili odszukał w zakamarkach pamięci nasuwające się skojarzenia. W wieku czternastu lat odwiedził kiedyś w pracy ojca, który był strażnikiem w więzieniu nieopodal Atlanty. Widział, jak ojciec eskortował więźnia z sali odwiedzin do celi śmierci. Smith miał minę dokładnie taką samą jak tamten skazaniec. - Bardzo mi przykro z powodu śmierci pańskiej siostry - rzekł dyżurny. Logan skrzywił się, jakby oślepiony nagłym błyskiem. - Muszę przejrzeć jej akta z ostatnich sześciu miesięcy i potrzebuję jakiegoś spokojnego miejsca. - Może pan skorzystać z biura obok. Dopilnuję, by jak najszybciej dostarczono panu wszystkie materiały. - Chcę także mówić z szefem waszego zespołu dochodzeniowego. Jak on się nazywa? - Dawes. - Gdzie jest? - W Kalifornii, szuka oficera operacyjnego Rachel Collins, która... -Wiem o niej. Proszę także o jej dane personalne. Może się pan skontaktować z Dawesem? - Oczywiście. Jessup zadzwonił do zajazdu w Carmel, gdzie zatrzymał się major. Chciał jakoś go ostrzec, ale ze stojącym mu wciąż nad głową Smithem, nie miał jak tego zrobić. Powiedział więc tylko: - Kenny, chciałby z tobą mówić inspektor specjalny Smith z Departamentu Sprawiedliwości. Legitymuje się dokumentami COSMIC. Zwrócił się do gościa: - Mam uruchomić scrambler? Albo wyjść? - Nie ma potrzeby. Smith przejął słuchawkę wilgotną od potu Jessupa. - Dzień dobry, Dawes. Co ma pan w sprawie Collins? - Wiem, że tu była. - Major mówił cicho i spokojnie. - Policjant eskortował ją do domu przedwczoraj późnym wieczorem. Kelnerka widziała ją w restauracji. Podobnie jak bibliotekarka. - Czego szukała w bibliotece? - Nie wiadomo. - Gdzie może teraz być? - Papierowy ślad szybko się urywa. Wiemy, że wynajęła samochód w LAX, ale jeszcze go nie zwróciła. - Spodziewa się pan, że to zrobi? - Nie. Zleciłem policji stanowej poszukiwanie tego wozu - powiedział Dawes nieco zakłopotany. Smith odjął słuchawkę od ucha i oparł ją na piersiach. Po chwili namysłu zwrócił się do Jessupa. - Sprawdziliście jej kartę kredytową? Dyżurny wykonał przeczący ruch głową. - Do tego potrzebna jest nam zgoda z góry. - Dawes, proszę zostać na miejscu - rzekł Logan do słuchawki. - Skontaktuję się z panem ponownie za kilka minut. Rozłączył się i wybrał numer Lucille. - To ja. Chcę mówić z szefem ochrony MTA. Powiedz mu, że to szczególnie ważna sprawa i niech postawi na nogi kogo trzeba. Zaraz potem oddzwoń do mnie, do Fort Belvoir. Numer... Podniósł wzrok na oficera dyżurnego i powtarzał dyktowane przez niego cyfry. - Może kawy? - zapytał Jessup. - Nie zdążę teraz wypić. Rzeczywiście Lucille odezwała się czterdzieści pięć sekund później. Człowiek z MTA - największej w kraju agencji kredytowej - nazywał się Bobby McConnell. Czekał już na drugiej linii. - Proszę podać mi numer ubezpieczenia Collins - polecił Jessupowi, jednocześnie przełączając linie. - Tu McConnell - głos brzmiał spokojnie i jakby bezosobowo. Jego właściciel świetnie nadawałby się na negocjatora lub policyjnego specjalistę od zażegnywania kryzysowych sytuacji. - Logan Smith. Sprawdził już pan moje uprawnienia? -Tak jest. - Chodzi mi o Rachel Collins. Numer ubezpieczenia... Do jego uszu dobiegł stukot klawiszy, gdy McConnell lub któryś z jego pracowników wprowadzał dane identyfikacyjne. - Co chce pan wiedzieć? - padło pytanie po kilkusekundowej przerwie. - Transakcje z użyciem karty kredytowej w ciągu ostatniej doby. - Brak. - A wypłaty? - Owszem. Pańska dama może pobierać w Wells Fargo kwoty do dziesięciu tysięcy dolarów co miesiąc, pod warunkiem że na koncie nie ma debetu. - Ile wzięła? - Dziewięć tysięcy dziewięćset. W oddziale Wells obok San Frań International. Podróżniczka, co? - pozwolił sobie na uwagę McConnell. - Wkrótce się przekonamy. Dziękuję za pomoc. - Nie ma sprawy. Może i jest szybka, ale my także słyniemy z zaskakiwania ludzi. Często już czekają na nich komitety powitalne, gdy schodzą z pokładów samolotów. - Wiem. Jeszcze raz dziękuję. Przełączył się z powrotem na linię Lucille. Musiał się dowiedzieć o wszystkich odlotach przedwczoraj po południu z San Francisco. Tylko krajowe. Bo odrzucił możliwość, by Collins zdecydowała się na ucieczkę poza granice Stanów. - Założę się, że wróciła na Wschodnie Wybrzeże - powiedział. - Skoncentruj się na bezpośrednich połączeniach z lotniskami Dullesa, Kennedy'ego, BWI i w Bostonie. - Będzie występować pod własnym nazwiskiem? - zapytała na wszelki wypadek Lucille. - Zrezygnowała z karty kredytowej. Ma przy sobie sporo gotówki. Wie też, że jej wojskowe dokumenty są spalone, ale w razie potrzeby pewnie posłuży się prawem jazdy. Na tym etapie nie sądzę, by ryzykowała podanie fałszywego nazwiska. - W porządku - mruknęła asystentka. - Będziesz jeszcze pod tym numerem? - Raczej tak. Jeśli nie, łap mnie na komórkę. Smith zwrócił się do Jessupa: - Może pan zwolnić już Dawesa do domu. Chciałbym zająć się teraz tymi dokumentami. I byłbym wdzięczny za kawę. Jessup zaprowadził Logana Smitha do salki konferencyjnej, powstałej z połączenia dwóch zwykłych pokoi. Stał w niej długi stół, a rzęsiste oświetlenie ujawniało opłakany stan mebli. Dyżurny ułożył równo przyniesione papiery. Po chwili zjawiła się sekretarka z kawą. - Opróżniliście już biuro Mollie? Wymienienie z imienia nieżyjącej współpracowniczki tak zaskoczyło Jessupa, że łokciem omal nie strącił stosu kartek. Po chwili przytaknął. - Przejrzeliśmy skrupulatnie to, co się tam znajdowało. Wszystko zostało skatalogowane. Zachowaliśmy nawet brudnopisy notatek. Mamy to złożone w jednym miejscu. Może pan wszystko przejrzeć. - Mogę. Porucznik ruszył w stronę drzwi, lecz tuż przed wyjściem zatrzymał się i odwrócił. - Szkoda, że nie dysponujemy niczym więcej - powiedział. - Chcielibyśmy jak najszybciej dostać tego sukinsyna... Szkoda, że nie poznaliśmy się z nią bliżej. - Rozumiem i dziękuję - odparł cicho Logan. W stosie papierów były materiały dotyczące sześciu spraw. Pierwszą z nich wszczęto w marcu. Dochodzenie dotyczyło naruszenia własności prywatnej. Dwie następne, z kwietnia, miały podobną kwalifikację prawną. W kolejnej chodziło o śmiertelny wypadek. Kierowca wojskowy był sprawcą tragicznego w skutkach zderzenia i został oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci. W połowie czerwca Mollie pojechała do Fort Hood w związku z zabójstwem żony żołnierza. Lipiec był spokojny: tylko przypadek naruszenia przepisów podczas wspólnych ćwiczeń z Brytyjczykami. Później wzięła krótki urlop. Podała telefon kontaktowy do hotelu Greenbrier w Wirginii Zachodniej. Logan odchylił się w fotelu i pił kawę, nie czując nawet jej smaku. Nie znalazł choćby najmniejszego punktu zaczepienia. Wszystko wskazywało na to, że Mollie była zwykłą pracownicą, która nawet nie miała okazji nikomu poważniej się narazić. Musiał sięgnąć do jej wcześniejszych dochodzeń. Ale zanim wezwał Jessupa, otworzył teczkę personalną Rachel Collins i przejrzał kilka ostatnich dokumentów. Brała udział w większości postępowań prowadzonych przez Mollie. Ale doczytał się czegoś jeszcze: Collins została wysłana do Baltimore w charakterze obserwatora. Miało to być czystą formalnością, jednak policyjna akcja przerodziła się w krwawąjatkę. O tym zajściu nie było nawet wzmianki w materiałach Mollie. Smith zrozumiał, że wreszcie trafił na coś ciekawego. Zapoznał się ze szczegółami dotyczącymi działań baltimorskiej policji, której pierwszym krokiem było zwrócenie się do Jessupa z prośbą o udostępnienie danych na temat sierżanta Charlesa Dunna. Starannie przeczytał informacje o Dunnie dołączone do akt sprawy. Sierżant był z pozoru niczym nie wyróżniającym się podoficerem, tyle że uchodził za wyśmienitego mechanika specjalistę od helikopterów i niewielkich samolotów. Wcześniej nie wszedł w konflikt z prawem. Jednak źródło, któremu najwidoczniej zaufała policja, określało go jako człowieka, który permanentnie okradał armię z broni. Smith sprawdził dokładnie, lecz w notatkach Jessupa nie znalazł żadnych przesłanek potwierdzających wiarygodność słów tajemniczego informatora. Musiał zapytać o to oficera dyżurnego, ale z góry przewidywał odpowiedź: Baltimore rwało się do działania, a on jedynie postanowił im pomóc. Zgadzając się na przeprowadzenie akcji schwytania Dunna na gorącym uczynku, liczył na pochwycenie groźnego przestępcy działającego na szkodę armii. Smith zapoznał się z opisem strzelaniny i porównał wersję Rachel z relacją dowódcy oddziału specjalnego, Burnsa. Po odrzuceniu rozbieżnych punktów widzenia, sedno sprawy przedstawiono analogicznie. Dunn stanowił rzeczywiste zagrożenie. Posłużył się bronią, a ponadto wykorzystał żonę i syna jako żywe tarcze. Wszystko było w porządku, z wyjątkiem ostrego komentarza Burnsa na temat zachowania Collins oraz faktu, iż Mollie oficjalnie w ogóle nie skomentowała tego zajścia. Sięgnął po terminarz siostry i sprawdził, co robiła podczas akcji w Baltimore. Nie było jej w biurze tego popołudnia, gdy policja ustalała, kim jest Dunn. Gdzie więc się podziewała? Sięgnął po telefon i polecił Jessupowi zgłosić się z terminarzem. - O której Baltimore kontaktowało się z panem w sprawie Dunna? Oficer dyżurny otworzył oprawny w skórę gruby notes. - O czternastej trzydzieści cztery. - Dość późno, biorąc pod uwagę, że na wieczór planowali akcję. - Wytknąłem im to. Burns odpowiedział, że dopiero co otrzymał informacje o Dunnie. I że muszą szybko działać. - Skontaktował się pan z Mollie? Jessup wyprostował się na krześle. - Nie było takiej potrzeby. Tego typu sprawy leżą w zakresie obowiązków oficera dyżurnego. Poza tym ci z Baltimore nie zwracali się do nas o czynny udział. - Ale wysłał pan do nich Collins. - Zasady współpracy nakazują skierowanie w takich przypadkach naszego obserwatora. - I wypadło na nią, bo była akurat pod ręką? - Tak. - Czy w ogóle wiedział pan, gdzie wtedy przebywała Mollie? - Trudno powiedzieć. Widziałem ją wcześniej tego dnia. Gdyby zdarzyło się coś naprawdę poważnego, miałem numer jej pagera. - Kiedy zobaczył się pan z nią ponownie? - Około jedenastej następnego dnia. Wróciłem na służbę o ósmej i musiałem wysłuchać pretensji Burnsa. Kiedy wreszcie udało mi się dowiedzieć, co właściwie zaszło i nieco go udobruchać, major Smith przyszła do biura. - Nikt nie zapytał jej, co robiła w czasie, gdy nie miał pan z nią kontaktu? - Nikt z wydziału zabójstw, jeśli o to panu chodzi - rzekł Jessup i po chwili dodał: - Nie było podstaw do wszczynania odrębnego śledztwa. - Może to i słusznie, ale chcę, żebyście sprawdzili każdy jej ruch od tego popołudnia do następnego rana. Godzina po godzinie, minuta po minucie. - Tak jest. A jeśli będzie to wymagało współpracy z innymi agencjami? - Gdyby rzeczywiście tak było, skontaktujcie się ze mną. Dyżurny czuł się wyraźnie nieswojo w ciszy, która teraz zapadła. Spróbował jakoś ją przerwać i patrząc na papiery leżące na stole, powiedział: - Oficer operacyjna Collins... - O co chodzi? - Wciąż się z nami nie skontaktowała. Dowództwo żandarmerii chce umieścić ją na liście żołnierzy, którzy samowolnie oddalili się z miejsca służby. - Pomówię z nimi. Collins nie zdezerterowała. Robi to samo co ja - poluje. Lucille skontaktowała się ze Smithem w sprawie odlotów z San Francisco, gdy wracał z Belvoir do Waszyngtonu. Czuł się bezpieczniej mając obie dłonie na kierownicy, więc przed wyjazdem podłączył telefon komórkowy do zestawu głośnomówiącego. - Na listach pasażerów dużych przewoźników znajduje się kilku Collinsów, ale nie ma żadnej Rachel. Nikt z nich nie ma nawet imienia zaczynającego się na R. Sprawdziłam kilka regionalnych linii, ale też bez efektu. - A co z opublikowanym rysopisem? Logan wiedział, że akurat na to nie ma co liczyć, ale wolał zapytać. - Ochrona przepytuje osoby pracujące podczas tamtej zmiany. Musimy czekać. - A agencje wynajmu samochodów? - Z Dullesa, National, BWI, Logana w Bostonie i Kennedy'ego przyszły już negatywne odpowiedzi. Jeśli Collins zdobyła gdzieś samochód, to na pewno w żadnym z tych miejsc. Smith zastanawiał się przez chwilę. - Wszystkie agencje żądają kart kredytowych, prawda? - Tak, a dodatkowo okazania ważnego prawa jazdy. I nikt nie godzi się na przyjmowanie gotówki. To dla nich zbyt ryzykowne. - Jeśli tu wróciła, Lucille, potrzebuje wozu do dyspozycji. Taksówki niewiele jej dadzą. Do dłuższych wypraw musiałaby korzystać z Amtraka lub Greyhounda, a to znacznie ograniczałoby jej możliwość poruszania się. - Co więc sugerujesz? - Skoncentruj się jedynie na dokładnym sprawdzeniu placówek na lotniskach. Collins mogła występować w mundurze i okazując wojskowe dokumenty uzasadniać, że musi płacić gotówką. Jeśli była wystarczająco sprytna, przekonała jakiegoś śliniącego się na jej widok faceta do wyświadczenia przysługi. Lucille westchnęła. - Może rzeczywiście tak postąpiła. Dokąd jedziesz? - Do budynku Hoovera. - Logan, zrób coś, zanim tam dojedziesz. -Tak? - Zatrzymaj się i coś zjedz. - Dobrze. - Dowiem się, jeśli tego nie zrobisz. - Wiem, że cię na to stać. Smith uprzedził telefonicznie o swym przyjeździe i ludzie, z którymi chciał rozmawiać, już czekali na niego w sali konferencyjnej na piątym piętrze. Specjalne okna, nieprzenikalne dla wszelkich urządzeń podsłuchowych, wychodziły na Dziewiątą Ulicę i pomnik Marynarki Wojennej. Widok ten wzbudził w Loganie smutne skojarzenia. Mollie chciała, aby tego lata przyjechał do Waszyngtonu. Planowała mnóstwo wspólnych zajęć, między innymi wybranie się na koncert pod tym właśnie pomnikiem... Dwie kobiety siedziały obok siebie na końcu długiego konferencyjnego stołu. Starsza z nich, nieco po czterdziestce, wstała i podeszła do niego wyciągając rękę. - Pamela Esterhaus - przedstawiła się. Miała lekki, południowy, śpiewny akcent. Była wysoka, długie blond włosy upięła w kok. Ta fryzura podkreślała wyraźnie zarysowaną szczękę i kości policzkowe, ponad którymi królowały ciemnozielone, niepowtarzalne w swym wyrazie oczy. Damski garnitur ze spodniami o szerokich nogawkach podkreślał jej nienaganną figurę. Smith doszedł do wniosku, że mogłaby uchodzić za byłą biegaczkę lub kolarkę. Ujęła jego dłoń i powiedziała: - Bardzo mi przykro z powodu Mollie. Widząc jego zaskoczenie, uśmiechnęła się tajemniczo. - Nie wie pan? Poznałyśmy się podczas wojny w Zatoce Perskiej. Spotkałyśmy się w Ar-Rijadzie. Jej zadaniem było dopilnowanie przestrzegania przez żołnierzy reguł narzucanych przez islam. Ja zajmowałam się zapewnieniem ochrony irackim dygnitarzom, którzy przeszli na naszą stronę. Zanim wojna dobiegła końca, zgromadziliśmy ich tylu, że wypełnili cały samolot C-130. - Pokręciła głową. - Przepraszam. Właściwie to bez znaczenia. Chciałam tylko, żeby pan wiedział, iż miałam okazję poznać pańską siostrę... - Dziękuję. Pamela Esterhaus była szefową programu ochrony świadków Departamentu Sprawiedliwości. Jej umiejętność sprawiania, że ludzie znikali do końca życia, była wprost legendarna. Smith pomyślał, jak cenna musiała być działając w rejonie wojny z Irakiem. Jej praca pozwoliła wyeliminować konkurencję drugiej strony i w ciągu zaledwie kilku godzin zapewnić uciekinierom bezpieczne schronienie w Stanach, gdzie czekało na nich nowe życie. Poczuł jej rękę na ramieniu. - Chciałabym, by pan kogoś poznał. Holland Tylo, a to Logan Smith. Uścisk dłoni Tylo był zdecydowany, prawie męski, a jej złote oczy emanowały inteligencją i przenikliwością. - Żałuję, że spotykamy się w takich, a nie milszych okolicznościach - powiedziała. - Pragnę dołączyć się do kondolencji. Patrząc na jej dłonie Logan uznał, że ma około trzydziestki, choć wyglądała na nieco starszą. Dopiero w tym momencie przypomniał sobie aferę Westbourne'a mającą miejsce dwa lata temu i plotki o udziale w niej Tylo. Senator Westbourne został zamordowany najej oczach i właśnie jąoskarżono o inspirowanie zabójstwa. To ona jednak stała się kolejnym celem zabójcy. Starając się zachować życie i odzyskać dobre imię, rozpracowała spisek zawiązany przeciw senatorowi. Zapewne dlatego teraz cieszyła się takim szacunkiem i zaufaniem prezydenta. Smith zdawał sobie sprawę, że może otwarcie mówić w obecności obu kobiet, ale postanowił zachować ściśle określone granice. Streścił okoliczności śmierci siostry, przebieg bezowocnego jak dotąd dochodzenia i wreszcie przeszedł do notatek, które trafiły do rąk sędziego Simona Esterhausa. - Mollie była przekonana, że śmierć generała Griffina Northa to nie wypadek. Wymieniły między sobą pełne zaskoczenia spojrzenia, po czym z powrotem skupiły na nim uwagę. - Mówimy tu o spisku czy działaniu jednej osoby? - zapytała Esterhaus. - Trudno to obecnie stwierdzić. Materiały źródłowe Mollie pochodziły od dwojga informatorów, przedstawionych jako Mr. X i Miss Y. Nie mamy pojęcia, o kogo tu chodzi i gdzie szukać dodatkowych informacji. Pozostałe jej notatki - ledwie trzy zapisane odręcznie strony - zawierają tylko przypuszczenia. Jeśli rzeczywiście zawiązano spisek, to kto znajdował się na tyle blisko Northa, by zorganizować zamach? Czy była to jedna osoba, czy też określona grupa? Czy samolot, którym leciał generał, został uszkodzony? Jeśli tak, to w jaki sposób? Czy komisja śledcza na nic nie natrafiła, bo dostarczone jej dowody były sfałszowane? Smith milczał przez dłuższą chwilę. - Mollie była bardzo ostrożna- podjął wreszcie. - Nic, co mamy na piśmie, nie dostarcza choćby najdrobniejszych danych o jej informatorach. A jednak widocznie im uwierzyła. Kiedy doszła do wniosku, że są w niebezpieczeństwie, dopilnowała, by zniknęli. - Popatrzył prosto w oczy Pameli Esterhaus. - Przypuszczałem, że Mollie mogła zwrócić się do pani lub kogoś z jej podwładnych z prośbą o zapewnienie bezpieczeństwa tej dwójce. - Wojsko ma własny program ochrony świadków. Dlaczego nie miałaby zwrócić się do nich? - Nic nie wskazuje na to, by tak postąpiła. Mówiąc szczerze, w tej sprawie nie istnieją żadne mniej czy bardziej oficjalne dokumenty. Nikt w Wydziale Dochodzeń Kryminalnych, nawet sam Hollingsworth nie miał pojęcia, jaką wiedzą dysponowała. - Skoro nie zwróciła się do własnego przełożonego, może podejrzewała, iż ze śmiercią generała mają związek wysoko postawieni wojskowi? - zasugerowała Esterhaus. - Ktoś na samej górze. Czy to nierealne? Jedynym oficerem z pewnością wiedzącym o sprawie była Rachel Collins. Ale jej nie podejrzewał. I nie zamierzał nikogo prosić o pomoc w odszukaniu agentki. - Nie dysponuję żadnymi dowodami, ale wiem, co myślała Mollie. Wierzyła w starą zasadę, że ryba zawsze psuje się od głowy. Pamela namyślała się przez chwilę. - Gdzie przechowywany jest wrak samolotu Northa? - zapytała. - Komisja do spraw Bezpieczeństwa Transportu odesłała go zapewne do najbliższego miejsca składowania, na lotnisko w Palm Springs. Ale upłynęło już tak wiele czasu, że mógł zostać przeznaczony na złom. Holland Tylo wstała. - Postaram się to sprawdzić. Przeszła w róg sali konferencyjnej, gdzie na biurku stał faks i kopiarka. Sięgnęła po słuchawkę i cicho zaczęła do niej mówić. - Podejrzewa pan, że Mollie po cichu przemyciła swoich informatorów do mojego programu? - zapytała Esterhaus. - Przynajmniej ja bym tak zrobił. - To nie takie proste, jak by się mogło z pozoru wydawać. - Nawet w krytycznej sytuacji? A przecież znałyście się już wcześniej. Przecież Mollie nie musiała zwracać się bezpośrednio do pani. Ktoś z pani firmy mógł mieć wobec niej dług wdzięczności. - A kiedy miałaby być realizowana ta operacja? - Wczoraj, ewentualnie przedwczoraj. Pamela Esterhaus wyjęła z teczki telefon komórkowy. - Muszę zadzwonić. Smith przeszedł do barku i nalał sobie plastikowy kubeczek wody. W szybie zobaczył odbicie Esterhaus, z zapałem mówiącej coś do słuchawki. - Mamy szczęście - powiedziała Tylo wracając do stołu. - Wrak wciąż znajduje się w hangarze na pustyni. Już odwołałam polecenie jego złomowania. I tak zamierzał pan do niego dotrzeć, prawda? - Dobrze pani o tym wie. - Jutro rano wyślemy tam naszych specjalistów razem z ekspertami reprezentującymi producenta. Do tego czasu zapoznam się z raportem komisji senackiej. Smith wyczuł jej wahanie. - Co jeszcze? - zapytał bez ogródek. Tylo oparła się o parapet i założyła ręce na piersi. - Prezydent w ciągu najbliższych dziewięciu dni nigdzie się nie wybiera. Moglibyśmy więc w tym czasie skorzystać z jego Air Force One. Co pan na to? Logan milczał. Tylo podeszła do niego na tyle blisko, że czuł zapach jej perfum. - Pracuje pan bezpośrednio dla prezydenta - rzekła. - Nikt inny nie nadaje priorytetu COSMIC. North miał dostać nominację w przyszłorocznych wyborach. Jego samolot rozbił się na pustyni, a teraz zaczyna się mówić, że to nie był wypadek. Czy nie należałoby więc profilaktycznie sprawdzić także prezydencki samolot? - Niewątpliwie ma pani rację. Pamela Esterhaus położyła na stole kartkę z faksu, tak by oboje mogli zapoznać się z jej treścią. - Jeśli Mollie ukryła kogokolwiek, nie zrobiła tego przy naszym udziale. W ciągu ostatnich czterdziestu godzin nikt nie został włączony do programu. Dwaj świadkowie byli przerzuceni w ubiegłą sobotę i to jedyna nasza działalność w ostatnim tygodniu. Przykro mi. Smith od samego początku miał świadomość, że niewielkie są szanse na celny strzał. - Dziękuję za pomoc - rzekł. - Mam jeszcze jedno miejsce do sprawdzenia. - Chyba wiem jakie - powiedziała Esterhaus z wyraźną troską w głosie. - Proszę uważać na to, co będzie się dziać za pańskimi plecami. Chłopcy po przeciwnej stronie rzeki kierują się zasadami zgoła odmiennymi od naszych. Nawet gdyby pan był bratem bliźniakiem prezydenta, i tak mieliby na względzie wyłącznie własny interes. - Mówiąc oględnie - podsumował Smith. Przed opuszczeniem budynku Hoovera Smith zadzwonił do sędziego Simona Esterhausa, do jego rezydencji w Georgetown. - Skontaktowałem się z programem ochrony świadków Departamentu Sprawiedliwości. Bez rezultatu. W słuchawce dało się słyszeć głośne westchnienie. - Nie uprzedzał mnie pan, że zamierza to zrobić - rzekł sędzia. Logana zaskoczyła reakcja rozmówcy. - Czyżby to było coś niestosownego? - Nie. Nic z tych rzeczy. Ale mogłem ułatwić panu zadanie. Moja żona... - Już z nią mówiłem. - Rozumiem... Smith milczał, zastanawiając się nad dziwną reakcją Esterhausa. - Mówi pan, że nic nie znalazł - przerwał ciszę sędzia. - Jak to możliwe? - Mollie nie zwracała się do nich o pomoc. Wiedział pan, że one się znały jeszcze z czasów wojny z Irakiem? - Nie. Pierwsze słyszę. - Słowa te zostały wypowiedziane bez najmniejszej nutki zaskoczenia. - Jakie przedsięwzięcia planuje pan teraz? Gdy Smith powiedział mu, zagwizdał cicho. - Naprawdę sądzi pan, że Mollie mogła to zrobić? Znała tam kogoś? - Nie jestem pewien. Ale przecież Wydział Dochodzeń Kryminalnych musiał utrzymywać kontakty z Wydziałem Analiz CIA. Może dowiem się czegoś u nich. -A co z Collins? - Pracuję nad tym. Wydaje mi się, że wcale nie jest tak daleko, jak można by przypuszczać. - Zastanawia mnie, ile ona naprawdę wie i wobec kogo pozostaje lojalna - rzekł Esterhaus. - Musi być wystraszona. Przecież jej bezpośrednia przełożona została zamordowana. Może Mollie wprowadziła ją w takie sprawy, że teraz Collins nie chce się ujawnić. - Smith zachował dla siebie myśl, którą wypowiedział w rozmowie z Jessupem, że i ona pewnie wyruszyła na polowanie. - Proszę być spokojny, znajdę ją. - A więc niech mnie pan na bieżąco informuje o postępach sprawy. Logan był wyraźnie zdziwiony postawą sędziego, szczególnie zaś jego zainteresowaniem Collins. Może sędzia czuł się zagrożony, bo złożył podpis pod raportem komisji uznającym śmierć Northa za przypadkową. Ale przecież nie było żadnego powodu, by traktować Collins jak potencjalnego wroga. Wychodząc z budynku, analizował reakcję sędziego. I zapragnął poznać Rachel Collins, dowiedzieć się, co naprawdę myśli i co kryje się za szelmowskim uśmiechem tej Kalifornijki, którą widział na fotografiach u Mollie. Musisz być dobra, sprytna i bardzo ostra, pomyślał. W przeciwnym razie nie zwróciłabyś na siebie uwagi Mollie i nie zaskarbiłabyś sobie jej zaufania. Co więc zamierzasz zrobić? O czym teraz myślisz? Wsiadł do auta i przez chwilę siedział bez ruchu patrząc w głąb pogrążonego w półmroku podziemnego garażu i wdychając zapach rozgrzanej gumy i spalin. Collins została wysłana na pozornie bezpieczną akcję. Zamiast tego wpakowała się w istne piekło. Sierżant o nienagannej reputacji został przyłapany na gorącym uczynku przy kradzieży broni należącej do armii. Podjął walkę, zamiast po prostu się poddać. Dlaczego zdecydował się na tak bezsensowne działanie? Zaraz potem Mollie schowała gdzieś swoich informatorów. Gdy zginęła, Collins także się ukryła. Jedno zdarzenie - ujawnienie przestępstw sierżanta Charlesa Dunna - uruchomiło lawinę. A przecież wcześniej jego dossier było czyste. Dossier tak, a prywatne życie? Czyżby maczał palce także w czymś, na czym nigdy nie został przyłapany? Czymś, co ukrywał tak skutecznie, że nie pojawiła się na ten temat nawet najmniejsza wzmianka? Ale widocznie Rachel Collins jakoś się o tym dowiedziała. Przypuszczenia były największym wrogiem Logana. Mogły sprowadzić na fałszywy trop, a czasem nawet zabić. Pozwolił sobie jednak na spekulacje: jeśli Collins wiedziała o Dunnie coś szczególnego, może w jego dokumentach jest sygnał, który tylko ona potrafiła wychwycić i zinterpretować. Jeśli tak, będzie jej zależało na zdobyciu akt personalnych sierżanta, a przecież nie mogła wrócić po nie do Fort Belvoir. Istniała jednak pewna szansa, którą mogła próbować wykorzystać, jeśli tylko miała wystarczająco dużo sprytu i odwagi. Uruchomił silnik i ruszył. Musiał załatwić jeszcze jedną sprawę, a należało się spieszyć. Przez lata Inżynier uczył się cierpliwości. Czasami najlepszym rozwiązaniem okazywało się zachowanie spokoju i obserwacja poczynań przeciwnika. Tak postanowił zrobić w przypadku Rachel Collins. Korzystając z komputera w Wonderland Toys, włamał się do systemu MTA i w ten sposób śledził agentkę z Los Angeles do Carmel i San Francisco. Tam, po pobraniu przez nią pieniędzy z banku, ślad nagle się urwał. Postąpiła sprytnie pozbywając się karty, ale mogła jeszcze wybrać bank położony dalej od lotniska. Inżynier nie martwił się jej nagłym zniknięciem z pola widzenia. Jego komputery bez przerwy monitorowały agencje wynajmu samochodów, hotele i motele oraz dane Bell Atlantic. Prędzej czy później znów ją namierzy. W ten sam sposób obserwował poczynania Logana Smitha, ale właściwie nie było to konieczne. Agent federalny był obiektem, którego i tak nie dało się stracić z oczu. Na dźwięk brzęczyka telefonu odsunął fotel od monitora. - Właśnie skontaktował się ze mną Smith - powiedział Esterhaus bez zbędnego powitania. - Powiedział, że w programie ochrony świadków nic nie znalazł. Inżynier wyczuł ulgę w głosie sędziego i dobrze znał jej przyczynę. Gdyby Mollie Smith się to udało, na boisko weszliby nowi gracze. A wtedy sprawa niezmiernie by się skomplikowała. - To dobrze - skwitował Inżynier. - Jaki będzie jego kolejny ruch? - Wybiera się do ciebie. Teraz. ROZDZIAŁ 14 Przeraźliwy dźwięk samochodowego alarmu wyrwał Rachel z głębokiego snu. Przewróciła się na drugi bok, zerknęła na zegarek i przez chwilę rozglądała po surowo umeblowanym pokoju, nim uświadomiła sobie, gdzie jest. Motel numer 6 przy autostradzie międzystanowej 64, siedemdziesiąt kilometrów od White Sulphur Springs. Idąc pod prysznic przypomniała sobie, jak tu trafiła. Na parkingu była wielka mapa okolic. Wokół umieszczono reklamy różnych placówek usługowych, a między nimi niedrogich noclegów. Pojechała do najbliższego, wręczyła recepcjoniście studolarowy banknot za pokój kosztujący 29,95 mówiąc, by zachował resztę, bo zamierza wykonać kilka zamiejscowych telefonów. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętała, było odebranie rachunku. Nie miała pojęcia, jak znalazła się w pokoju, rozebrała i schowała pod poduszką broń oraz notatki Mollie. W czasie kąpieli ssanie w żołądku przypomniało jej, że przez cały ubiegły dzień nic nie jadła. Gdy ubierała się, jej wzrok spoczął na aparacie telefonicznym. Znów ogarnęły ją obawy nie pozwalające na wybranie numeru. Co powiem Copelandowi, jeśli odbierze? "Cześć. Cieszę się, że wciąż żyjesz. Aha, przy okazji... słyszałeś, co się stało z Mollie?" Problem w tym, że zarówno Copeland, jak i Underwood zapewne już wiedzieli o jej śmierci. Informacja trafiła do ogólnokrajowych wiadomości, trudno było ją przeoczyć. W konsekwencji, jeśli powie informatorowi, że na razie nie wybiera się do Atlanty, ten natychmiast zażąda wyjaśnień. Nadal nie była zdecydowana, co zrobić. Ale podświadomie czuła, jak powinna postąpić. Niewykluczone, że nie znajdzie już drugiej takiej sposobności, by wreszcie mieć to za sobą. Zaczęła psychicznie przygotowywać się na rozmowę z Copelandem, starając się równocześnie przewidzieć treść jego pytań i wątpliwości, ułożyć sobie odpowiedzi, zdecydować, jak dużo informacji może mu udzielić i w którym momencie musi przerwać. Przecież w każdej chwili mógł wpaść w panikę i rozłączyć się. Przede wszystkim musiała poinstruować oboje, jak powinni postępować, i zrobić to w taki sposób, by jej uwierzyli i posłuchali. Wsunęła notatki Mollie do kieszeni dżinsów, narzuciła bluzę ukrywając pod nią broń na szelkach i poszła do baru znajdującego się dwie przecznice dalej na późne śniadanie. Zjadła przy ladzie, w towarzystwie kierowców, dostawców i miejscowych mieszkańców, jednym uchem słuchając ich rozmów, ale głównie rozmyślając nad strategią postępowania z Copelandem. Wiedziała, że z kimś takim jak on nie pójdzie łatwo. Najważniejsze, by go nie spłoszyć. Wracając do motelu, rozważyła także możliwość skontaktowania się najpierw z Beth Underwood, ale zrezygnowała z tego. Łatwo mogła przewidzieć jej reakcję. Beth była wyjątkowo niezaradna. Nawet gdyby uwierzyła słowom Rachel i zgodziła się ją wysłuchać, natychmiast skontaktowałaby się z Copelandem i powtórzyła mu wszystko. On zaś poradziłby jej, co ma robić, i zapewne już nigdy ponownie nie nawiązałyby kontaktu. To był zdecydowanie kiepski pomysł. Po powrocie do pokoju starannie umyła ręce i zęby. Kilkakrotnie głęboko odetchnęła, uspokoiła się i wreszcie podsunęła sobie krzesło do nocnej szafeczki. Zdążyła już na pamięć nauczyć się tego numeru. Kilka sekund później operatorka w hotelu Ritz-Carlton w Buckhead połączyła ją z pokojem Copelanda. - Halo? - rozległo się w słuchawce. Wiedział. Był wyraźnie poirytowany. Rachel podejrzewała, że w ciągu ostatnich dwóch dób nie spał wiele, a rozmyślając bez przerwy tylko podsycał swe podejrzenia. - Steven, mówi oficer operacyjny Rachel Collins. Jestem asystentką major Smith. Mówiąc to dziewczyna liczyła na zdobycie choć odrobiny zaufania. W odpowiedzi usłyszała jednak tylko: - Kto taki? - Oficer operacyjny Rachel Collins. Byłam na pokładzie samolotu numer 1410 razem z tobą, Beth Underwood i major Smith... - Kim pani jest, do cholery! Jego głos zamienił się prawie w pisk. - Steven, posłuchaj mnie! Uspokój się! Mollie nie żyje. Wiesz o tym. Musisz zrozumieć, że nie jesteś osamotniony, jasne? Słyszała tylko przyspieszony oddech. - Chcę, żebyś wiedział dokładnie, kim jestem. Jeśli trochę wysilisz pamięć, przypomnisz sobie. Dobrze? Upłynęło jakieś czterdzieści minut od startu. Siedzisz w rzędzie dwudziestym dziewiątym, miejsce C. Beth jest obok ciebie, na miejscu D. Spróbuj odtworzyć z pamięci, jak wygląda wnętrze samolotu. Popatrz dwa rzędy do przodu, na lewo. Tam właśnie siedzę ja, tuż przy przejściu. W pewnej chwili wstaję i sięgam po coś do schowka nad głową. Ty podnosisz na mnie wzrok. Przyglądasz mi się. A zaraz potem odwracasz głowę i szepczesz coś do Beth. Urwała. Po chwili zdecydowała się na ujawnienie decydującej informacji, która miała wszelkie szanse, by go przekonać. - Dałeś jej wtedy pudełko zapałek, Steven. Kiedyś, w lepszych czasach, zatrzymywałeś się w hotelach Ritz. W domu masz zapewne całą kolekcję pudełek z miejsc, które odwiedziłeś. Ja też mam. Przed wyjściem z mieszkania wyszukałeś właśnie to, żeby dać je Beth i w ten sposób powiadomić, gdzie będziesz, a jednocześnie dodać jej otuchy. - Tak, rzeczywiście tak zrobiłem. Rachel usłyszała odgłosy picia jakiegoś napoju. - Teraz mnie pamiętasz? - Nie jestem pewien. - Po chwili: - Mollie nic o tobie nie wspominała. - Kryłam was, Steven. Widziałam na lotnisku krajowym, jak podjechaliście niebieską jettą. Zaparkowałeś w czerwonej strefie, żeby wóz został odholowany, jak kazała Mollie. Kiedy wysiadałeś w Atlancie, Beth trzymała na kolanach książkę. Starała się zmusić do czytania, ale mogę cię zapewnić, że już w tym momencie tęskniła za tobą. - Jezu... Collins? Tak się nazywasz? - Oficer operacyjny Rachel Collins. - Co więc, do diabła, stało się z Mollie, Collins? Jak to możliwe, że ja i Beth zostaliśmy sami? Rachel nie zwracała uwagi na jego zjadliwy ton. Najważniejsze było skłonienie go do mówienia. - Widziałeś o niej informacje w telewizji, prawda? I w gazetach? - Tak. Poczuła ulgę. Udało się jej ustalić, co wie i skąd pochodzi ta wiedza. Teraz mogła powiedzieć, to co wcześniej wymyśliła. - Jak zapewne zdajesz sobie sprawę, nie wiemy, kto zabił... - Co to znaczy "my"? - Wojskowy Wydział Dochodzeń Kryminalnych i policyjny Wydział Zabójstw z Waszyngtonu. Policja zaangażowała także do sprawy swój zespół do walki z przestępczością zorganizowaną. - Zabił ją członek jakiegoś gangu? Rachel poczuła na plecach zimny dreszcz i zmusiła się, by myśl o Mollie nie utrudniała jej prowadzenie rozmowy. - Została pobita i obrabowana, Steven. Policja twierdzi, że było co najmniej dwóch napastników. - Milczała przez moment. - Walczyła. Broniła się z całych sił. Cisza w słuchawce. Copeland znów pił. - W porządku. Przepraszam, jeśli zachowywałem się... Nie dokończył zdania. Doszła do wniosku, że jej rozmówca jest osobą rzadko przyznającą się do błędu, a przeprosiny nie leżą w jego zwyczaju. - Po prostu martwiłem się, kiedy usłyszałem, co się stało - dokończył. - Martwiłeś się? Ale nie o Mollie. No, udało ci się go podejść, pomyślała. Teraz przejdź do rzeczy. - Wiem, że się martwiłeś, Steven. Ale dzwonię po to, żeby wam pomóc. - Ty i kto jeszcze? - Wiesz, że Mollie nie ujawniła zwierzchnikom informacji o was. Powiedziała tylko mnie. Więc teraz ja przejmuję nad wami opiekę. - Chwileczkę. To armia i ten cały wydział nic o nas nie wie? - Mollie reprezentowała Wydział Przestępstw Kryminalnych. Teraz ja występuję w jego imieniu. I mam obowiązek zatroszczyć się o los twój i Beth. - Kiedy? - Dziś wieczorem mogę dotrzeć do Atlanty. - A gdzie jesteś teraz? - W okolicach Waszyngtonu. Copeland zamilkł. Dziewczyna miała wrażenie, że słyszy, jak intensywnie myśli. Pewnie nic dobrego z tego nie wyniknie. - Nie - powiedział wreszcie. - Nie podoba mi się to. Jeśli reprezentujesz swój wydział, dlaczego nie skontaktujesz się z jakimś miejscowym współpracownikiem i nie poprosisz go o zapewnienie nam ochrony? Tego właśnie pytania się obawiała. - Mollie w żadnym wypadku nie postąpiłaby w ten... - Mollie nie żyje! - Jeśli nie posłuchasz mnie uważnie, Steven, i nie zrobisz dokładnie tego, co mówię, możesz podzielić jej los. Chciała wstrząsnąć Copelandem, ale sama nie wierzyła, że to powiedziała. Słowa jakby same wyszły z jej ust. Wiedząc, że już nie może się wycofać, kontynuowała: - Doskonale orientujesz się, dlaczego Mollie zabrała ciebie i Berth z Waszyngtonu. Oboje byliście potencjalnymi celami. Naraziła swoją karierę i życie, bo uwierzyła w to, co jej dostarczyliście. Teraz ona nie żyje i ten ktoś, kto na was poluje, będzie miał ułatwione zadanie. Jestem dla was jedyną szansą, Steven. Jak dotąd nikt inny nie wie, kim jesteście ani gdzie się ukrywacie. Zamierzam przyjechać po was i zadbać, byście pozostali bezpieczni. - Skąd możesz mieć pewność, że nikt o nas nie wie? - zapytał ostrym tonem Copeland. - Bo dopiero jakieś dwie godziny temu sama poznałam wasze prawdziwe nazwiska i numery telefonów. - Znów ani na chwilę nie zawahała się przed kłamstwem. - W taki właśnie sposób Mollie starała się was ochronić. Ja zamierzam postępować podobnie. - Mówiłaś, że możesz być wieczorem. Dlaczego nie wcześniej? - Muszę to zrobić poza godzinami pracy - wyjaśniła. - Nie chcę narażać się na zbędne pytania. -No nie wiem... Znów odezwały się w nim wątpliwości. Musiała go jakoś przekonać. Na szczęście sam podsunął najlepsze rozwiązanie mówiąc: - Martwię się o Beth. Ona też wie już o Mollie i... - zaczął. Bo postąpiłeś nierozważnie telefonując do niej, kiedy tylko obejrzałeś wiadomości, pomyślała Rachel. - Ona martwi się znacznie bardziej niż ja - ciągnął. - Ja nie czuję zagrożenia. Hotel ma bardzo dobrą ochronę. Ale ona jest całkiem sama... - Mógłbyś jej pomóc, Steven. Wyobraziła sobie, że on przekrzywia głowę w charakterystyczny dla siebie sposób. - Jak? - Możesz zadzwonić do niej do Carefree zamiast mnie. Przekazałbyś jej wszystko to, o czym mówiliśmy, i powiedział, żeby się nie martwiła. Na pewno ciebie posłucha, a twoje słowa otuchy poskutkują znacznie lepiej niż moje. Znów myślał, lecz tym razem nie wiązało się z tym żadne zagrożenie. - Może to rzeczywiście dobry pomysł - orzekł wreszcie. - Ale na pewno będzie chciała wiedzieć, kiedy po nią przyjedziemy. - Powiedz, że skontaktujesz się z nią ponownie, gdy tylko dotrę do ciebie. Sprawdzę rozkład i postaram się złapać lot do Phoenix jutro z samego rana. Mamy duże szanse na wspólne zjedzenie jutrzejszego lunchu. Z rozmysłem bagatelizowała sprawę. Miała nadzieję, że Copeland nie zacznie wypytywać o szczegóły. Dopóki nie ustali, jakie informacje dostarczyli Mollie, nie mogła zdobyć się wobec nich na szczerość. - Tak - zgodził się Steven. - To chyba dobry pomysł. - A więc w porządku. Zadzwonię do ciebie za sześć godzin. To będzie czternasta według twojego czasu. Będę już wtedy znała numer lotu. - Wiesz, gdzie mnie szukać - ni to stwierdził, ni zapytał. Ty zaś lepiej módl się, żeby Goniec tego nie wiedział, przebiegło jej przez głowę. Steven Copeland siedział skulony w klubowym fotelu naprzeciw balkonu. Nie zdawał sobie sprawy, że w tej pozie wygląda jak pacjent zakładu dla psychicznie chorych. W myślach odtwarzał rozmowę z Collins i starał się zrozumieć, dlaczego jego świat nagle uległ tak diametralnej zmianie. Miał szczęście, że zaczęła od opisania sytuacji i zachowań w samolocie. Gdyby nie podała szczegółów na temat pudełka zapałek i książki czytanej przez Beth, rozłączyłby się natychmiast. Ale rzeczywiście zdołał ją sobie przypomnieć. Nie tyle samą twarz, ale blond włosy i krótką bluzę, pod którą, gdy uniosła ręce sięgając do schowka, zobaczył jej szczupłą talię. Przyglądał się jej jeszcze nieco później, kiedy odniósł wrażenie, że ktoś go obserwuje. Ale siedziała przecież odwrócona do niego plecami. Rachel Collins wiedziała także, że przyjechał na lotnisko niebieską jettą, gdzie ją zostawił i kto polecił mu tak postąpić. Wiedziała, że Beth nie przebywa w Phoenix, ale siedemdziesiąt kilometrów od niego, w Carefree. Dysponuje naprawdę mnóstwem szczegółowych informacji. Zna ich znacznie więcej, niż mi powiedziała, pomyślał. Nie martwił się tym. W obecnej chwili Rachel była dla niego darem bożym. Tkwiąc nieprzerwanie w pokoju, nie mógł jeść ani spać. Czuł się więźniem, mimo otaczającego go luksusu. Opuszczał pomieszczenie tylko wówczas, gdy przychodziła sprzątaczka. Schodził do głównego holu, gdzie zawsze panował spory ruch. Wracając do apartamentu, w ostatniej chwili wsiadał do windy. I nigdy nie jeździł nią w towarzystwie samotnych mężczyzn. Jedyny kontakt ze światem zewnętrznym stanowiła Beth, do której dzwonił regularnie każdego ranka i wieczoru. Jednak za każdym razem coraz trudniej było mu przekonać ją, że wszystko się ułoży. Zadawała pytania, na które nie potrafił udzielić odpowiedzi. Czuł, że Beth coraz bardziej się boi, i nie mógł tego przeboleć, siebie obarczając winą za powstałą sytuację. Upłynęła kolejna godzina, nim Copeland na dobre uświadomił sobie, że nie ma innego wyjścia. Nie dałoby się do końca życia zostać w Ritzu. Prędzej czy później także Beth nie wytrzyma napięcia i Bóg jeden wie co zrobi. Collins była dla nich ostatnią deską ratunku. Trzeba niestety podjąć ryzyko i jej zaufać. Wciąż nie dawały mu jednak spokoju słowa Collins, iż nikt z współpracowników Mollie nie wiedział o nim i o Beth, a ona sama dopiero niedawno zdołała ustalić ich personalia i dokładne miejsce pobytu. Kto więc odebrał telefon, gdy zadzwonił pod numer dany mu przez major Smith? Zdesperowany podjął decyzję. Zgodzi się współpracować z Collins. Zaraz zadzwoni do Beth i powie jej, że wszystko jest na dobrej drodze. Wkrótce znowu będą razem, a niedługo cały ten koszmar dobiegnie końca. Powie jej także coś jeszcze, o czym nie wspomni agentce, kiedy ta się tu zjawi. To będzie jego tajemnica. Jego i Beth. Tak na wszelki wypadek. Rada, której często udzielała jej Mollie, krążyła Rachel po głowie, kiedy przebierała się w mundur: "Nie staraj się rozpamiętywać tego, co zrobiłaś. Wiara w siebie jest gwarancją panowania nad sytuacją". Mimo to wciąż zadawała sobie pytanie, czy właściwie poradziła sobie ze Stevenem Copelandem. Ostro go potraktowała. Czy wyciągnie z tego właściwe wnioski? Czy też sięgnie po walizki opętany chęcią ucieczki na oślep, byle jak najdalej? Pomimo nauk swej mentorki dziewczyna zrezygnowała z ponownego sięgnięcia po telefon. Ale nie na długo. Mimo że rozsądek buntował się, skapitulowała. Palce zatańczyły na klawiszach i po chwili w słuchawce rozległ się sygnał: zajęte. Ktoś wisiał na linii Beth Underwood. Wybrała więc numer Copelanda, by potwierdzić swoje przypuszczenia. Ten także był zajęty. W porządku. Może Copeland usłucha głosu rozsądku. Może już przemyślał całą sprawę i uznał, że jestem jego jedyną szansą... Pozostało sześć godzin do ponownego nawiązania z nim kontaktu. Tak przynajmniej się umówili. Może uda się to nawet szybciej, jeśli natychmiast wyruszy w dalszą drogę. Oddała klucz w recepcji i przyjrzała się uważnie komputerowemu rachunkowi. Połączenie telefoniczne z Buckhead kosztowało nieco ponad trzydzieści dolarów. Schowała do kieszeni resztę i wyszła na zewnątrz. Aż się wzdrygnęła od chłodu. Wrzuciła marynarski worek do bagażnika wynajętego auta, siadła za kierownicą, zapaliła silnik i odczekała chwilę, żeby się rozgrzał. Wsparła głowę o boczną szybę, oceniając panujący na drodze ruch. Cztery godziny do Waszyngtonu i jeszcze jedna do Baltimore. Piętnaście, dwadzieścia minut na załatwienie sprawy. W żadnym razie nie mogła ryzykować dłuższego pobytu w Baltimore. Logan Smith od razu zwrócił uwagę na zwiększoną liczbę ochroniarzy przed głównym wejściem do budynku CIA. Osiem miesięcy wcześniej jeden z szefów został tu zaskoczony przez parę zamachowców. Teraz dla zapewnienia bezpieczeństwa ustawiono dwa samochody mające za zadanie odciąć drogę ewentualnym napastnikom, a siedzący w nich mężczyźni nie starali się nawet ukryć swoich remingtonów i MP-5. Smith został przepuszczony i wskazano mu miejsce do zaparkowania. Co czterdzieści metrów przy biegnącej równolegle do budynku drodze wznosiły się wysokie słupy z umieszczonymi na nich ruchomymi kamerami. Zostawił samochód w sektorze dla gości i przeszedł do głównego wejścia. W holu ponownie sprawdzono jego dokumenty i poproszono o przejście przez bramkę wykrywającą metalowe przedmioty. Wręczył strażnikowi broń i dodatkową amunicję do niej. - Proszę to zwrócić. Po drugiej stronie bramki stał Bili Rawlins - zastępca szefa Wydziału Analiz Agencji. Miał około pięćdziesięciu pięciu lat, był wysoki i szczupły, z wyglądu przypominał ascetycznego średniowiecznego mnicha. Wyraźnie pasował do tego, czym się zajmował. Wydział Analiz był bowiem szpiegowską częścią Agencji, zajmującą się między innymi tajnymi operacjami. A bladoniebieskie oczy Rawlinsa i kamienny wyraz twarzy świadczyły o tym, iż świetnie potrafił zachowywać wszelkiego rodzaju tajemnice. Strażnik zwrócił Loganowi broń. Rawlins wyciągnął na przywitanie rękę. - Witam w Langley, panie Smith. Jego pozornie lekki uścisk chudych palców ukrywał ogromną siłę fizyczną. Szef Krajowego Zespołu Antyterrorystycznego podążył za nim w stronę wind. - Pragnę złożyć szczere kondolencje - powiedział gospodarz. Dużo o mnie wiedzą... może nawet więcej, niż mi się wydaje, pomyślał Smith. W milczeniu skinął głową. Weszli do jednej z wind, która natychmiast ruszyła w górę. - Umówiliśmy pana na spotkanie z Samem Petersonem. Kieruje departamentem, który pana interesuje. - Dziękuję. Doskonale zdawał sobie sprawę, że Rawlins nie darzy go sympatią, ale się tym nie przejmował. Był przecież intruzem z drugiej strony rzeki, gdzie ich zdaniem rezydowali sami nieudacznicy. CIA najbardziej chyba irytowały jego uprawnienia. Były tu jednak traktowane jak świętość. Miał więc coś na podobieństwo świętego Graala. Przeszli wąskim korytarzem obok szeregu zamkniętych drzwi, który doprowadził ich do dużej sali pełnej biurek. W głębi znajdowały się biura szefostwa oddzielone od reszty przeszklonymi ścianami z opuszczonymi żaluzjami. Na ciemnych, podwójnych drzwiach gabinetu Sama Petersona wypisane było złotymi literami jego nazwisko. Rawlins zapukał i wszedł nie czekając na zaproszenie. Pomieszczenie było przestronne, z oknami sięgającymi od podłogi do sufitu, ze wspaniałym widokiem na lasy Wirginii. Na zwykłej wykładzinie rozłożono orientalny dywan, na nim zaś stało antyczne biurko z suszką obciągniętą zieloną skórą. Przy ścianie ustawiono barek i niewielką lodówkę. Ale elementem, który przykuł wzrok Logana, był stół o wymiarach trzy i pół na półtora metra, mieszczący miniaturową alpejską wioskę. Były tu różnokolorowe domy, zwieńczone czapami śniegu górskie szczyty, kilka mostów przerzuconych ponad strumieniem z prawdziwą wodą i cała plątanina torów. Na szynach stało kilka składów miniaturowych wagonów. Smith usłyszał szum wody w prywatnej łazience. Otworzyły się prowadzące do niej drzwi i stanął w nich wysoki mężczyzna o gęstych ciemnoblond włosach. Między nim a Loganem nie było różnicy wieku większej niż dwa lata i na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie osoby niezwykle sprawnej. Gdy się poruszył, słychać było tylko szelest materiału spodni podtrzymywanych przez pasiaste - czerwono-biało-niebieskie szelki. - Sam Peterson. Miło mi pana poznać. Miał przyjazną, ogorzałą twarz, jakby niedawno wrócił z podróży w tropiki. - Bili, zostaniesz z nami? - zapytał. - Nie, nie - odpowiedział Rawlins, jakby uważał to za coś niestosownego. Odwrócił się do gościa. - Zobaczymy się jeszcze, gdy skończycie rozmawiać. Loganowi wydało się, że Petersona rozbawiła reakcja współpracownika. Nie pomylił się w swych przypuszczeniach, bo gospodarz powiedział z uśmiechem: - Bili bardzo rygorystycznie trzyma się przepisów. Tak zwykł pracować. - Wskazał fotel przed biurkiem. - Dotarło do mnie, że interesuje pana działalność naszego Szkła Powiększającego. Program ochrony świadków CIA leżał w gestii departamentu Petersona. Kierował nim od czterech już lat, zapewniając bezpieczeństwo zdradzonym bądź rozpracowanym agentom, przeważnie z terenu Chin i Bliskiego Wschodu. Według materiałów, z którymi zapoznał się Smith, jego rozmówca w tym okresie nie stracił ani jednego podopiecznego. - Co wiadomo panu na temat morderstwa major Mollie Smith? - Zameldowano mi o tym odpowiedział spokojnie Peterson. - Przykro mi. Logan był zadowolony, że gospodarz nie sili się na dłuższe kondolencje. - Mollie starała się ukryć dwójkę informatorów - powiedział. - Wojsko dysponuje własnym programem. - Mogły istnieć powody uzasadniające niemożność skorzystania z niego. Smith był przekonany, że gdzieś w pokoju pracuje magnetofon. Każde jego słowo zostanie nagrane, a później starannie przeanalizowane. - Próbował pan w Departamencie Sprawiedliwości? - Nic. Wy jesteście jedynym innym miejscem, do którego ewentualnie mogłaby się udać. - Chwileczkę. Peterson odwrócił fotel o dziewięćdziesiąt stopni, tak że znalazł się naprzeciw komputera. Smith widział tylko jego kłykcie, gdy pracowicie wystukiwał coś na klawiaturze. Wreszcie przestał, przyjrzał się uważnie niewidocznemu dla gościa ekranowi i nacisnął pojedynczy klawisz. Włączyła się drukarka laserowa. Peterson sięgnął po kartkę z wydrukiem i wręczył ją Loganowi. - Nazwiska zostały oczywiście zmienione - wyjaśnił. - I tak obecnie nie miały by dla pana znaczenia. Całość przedstawia stan na obecną chwilę. Wszyscy oni to ludzie ukryci w ciągu trzech ostatnich miesięcy, osobiście przeze mnie bądź z pomocą osób trzecich. Ale każdym z nich w jakimś stopniu sam się zajmowałem. Przykro mi, pańska siostra nigdy nie zwróciła się do mnie z prośbą o pomoc. Smith zwrócił listę. - Wystarczyło powiedzieć. Ta lista jest zupełnie zbędna. Peterson wzruszył ramionami. - Może tak, a może nie. Nie mam pojęcia, jak dużo pan wie. Może dysponuje pan nazwiskami i tylko szuka u mnie potwierdzenia. - Chciałbym. - Co zamierza pan robić dalej? - To co uznam za stosowne. - Przyda się na coś moja rada? - Oczywiście. - Skoro nic pan nie znalazł, to oczywiste, że pańska siostra ukryła informatorów osobiście i bez wiedzy swoich przełożonych. Proszę spróbować postawić się w jej sytuacji. Jeśli zaszły naglące okoliczności, jak daleko schowałaby ich, by mieć pewność, że są bezpieczni? Jakie znaczenie miał w tym przypadku czas? Może więc schowała ich w dobrze znanym im środowisku, gdzie sami czuli się najbezpieczniej. Peterson miał niewątpliwie rację, ale wyraźnie zakładał, iż Logan dysponuje prawdziwymi nazwiskami informatorów oraz dotyczącym ich zbiorem danych. Zapewne nie podejrzewał nawet, że Smith porusza się zupełnie po omacku. - Dziękuję za pomoc. Pracownik CIA machnął tylko ręką, jakby chciał powiedzieć, że to nic wielkiego. Porozumiał się z sekretarką, po czym ponownie popatrzył gościowi w oczy. - Alice odprowadzi pana na dół. Tam zapewne będzie czekał Bili. - Uśmiechnął się przyjaźnie. - Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę dzwonić. Gdy Smith opuszczał biuro, Petersonowi wydało się, że gościowi jakby lekko obwisły ramiona. Przytłaczająca go presja stawała się coraz nieznośniejsza, a przecież miał przed sobąjeszcze tak daleką drogę. Rawlins wykazał przynajmniej tyle taktu, by nie pytać Smitha o efekty rozmowy. Spotkali się na parterze i wspólnie przeszli przez posterunek ochrony. Logan głęboko pogrążył się w myślach, rozważając kolejny ruch. Czuł, że postępując tak jak obecnie tylko marnuje czas, a jednocześnie coś cennego umyka jego uwadze. Wciąż powtarzał sobie, iż rozgrywka znajduje się dopiero we wstępnej fazie i nie ma co liczyć na nagłe postępy. Rawlins ponownie załatwił za niego wszystkie formalności umożliwiające opuszczenie gmachu. - Powodzenia - powiedział już przy drzwiach. Smith podniósł na niego wzrok i pokręcił głową, jakby sam udzielając sobie reprymendy. - W biurze Petersonajest wspaniała kolejka. Wygląda na to, że zbudował ją prawdziwy pasjonat. Jestem ciekaw, skąd się u niego wzięła. - To on jest tym pasjonatem. Właśnie dlatego nazywamy go Inżynierem. ROZDZIAŁ 15 Smith już zamierzał odjechać z parkingu, gdy zabrzęczał telefon komórkowy. Dzwoniła Lucille. - Chodzi o linie lotnicze i Collins? - zapytał. - Tak. Nie mam dla ciebie niczego interesującego. Nic z San Francisco na Wschodnie Wybrzeże. Ale Delta przyłożyła się do roboty i sprawdziła wszystkie loty w przeciągu ostatniego tygodnia. Opłaciło się, bo są dwa trafienia. Lot numer 1410 z lotniska krajowego z międzylądowaniem w Atlancie do Phoenix. I lot 1066 - ten sam samolot, tylko zmiana oznaczenia, do Los Angeles. - Teraz wiemy przynajmniej, jak się dostała do Carmel. - I więcej. Podałam im dane Mollie, by przy okazji ją także sprawdzili. Okazuje się, że była pasażerką tych samych lotów. Smith popatrzył przez okno, na sójkę siedzącą na jednym ze słupów rozwieszonych wokół parkingu. A zatem Mollie była w Los Angeles ostatniego dnia przed śmiercią. - Zabrała się stamtąd najbliższym lotem na waszyngtoński National. Nie pozostała na ziemi dłużej niż dziewięćdziesiąt minut. Nie miała nawet czasu na opuszczenie lotniska. Mollie tam była i nie zadzwoniła do mnie... Nie spuszczał wzroku z ptaka i nie ocierał łez płynących mu po policzkach. Lucille musiała dwukrotnie powtórzyć jego imię, nim oderwał się od swych myśli. - Jestem - rzekł przez zaciśnięte gardło. - Interesuje mnie, dlaczego Jessup nic o tym nie wiedział. Jak to możliwe, że nikomu nie przyszło do głowy, by sprawdzić? - Logan, spokojnie. Oni poszli w zupełnie innym kierunku, prawda? Nawet gdyby przyszło im do głowy sprawdzenie lotów, nie dysponują tak szerokimi uprawnieniami jak my. -Nie mają ciebie. Krótkie milczenie z drugiej strony słuchawki powiedziało Smithowi, że jego komplement wprawił Lucille w zażenowanie. - Co dalej? - zapytała. - Wyślij list gończy za Collins. Niech dotrze do wszystkich posterunków na wschód od Missisipi. Spreparuj odpowiedni nakaz, gdyby ktoś zadawał pytania. Zaakcentuj, że chodzi o operację na szczeblu federalnym. Jeśli służby stanowe ją namierzą, niech podejmą obserwację i natychmiast meldują. Nie wolno im jej aresztować. - Jeśli chcesz wziąć ich na smycz, musisz na przynętę rzucić kość. - Niech myślą, że w grę wchodzi podejrzenie o szpiegostwo. - Logan, jesteś pewien, że należy rozegrać to właśnie w ten sposób? - Mollie nie zostawiła mi żadnego śladu. Możemy spędzić kolejne dwa, trzy dni na bezskutecznych poszukiwaniach. Jeśli będę musiał, zastawię sieć na Collins i spróbuję ją schwytać. -"Jeśli"? - Mam w zanadrzu jeszcze jedną możliwość. Powodzenie zależy wyłącznie od tego, w jakim stopniu uda mi się przewidzieć jej ruchy. Jeżeli nic się nie zmieni, skontaktuję się z tobą pod koniec dnia, mojego czasu, i wówczas zajmiemy się zarzucaniem sieci. - Dla jej dobra mam nadzieję, że ci się uda - powiedziała Lucille. - Uważaj na siebie. I nie zapominaj o jedzeniu. Bili Rawlins wrócił do biura Petersona. Stał pochylony, zaglądając do tunelu wykutego w miniaturowej górze, i zastanawiał się, czy współpracownik wyposażył lokomotywy w fotokomórkę włączającą reflektory, gdy pociąg wjeżdża do tunelu. Wyprostował się, czując na sobie wzrok Petersona. - Tak, lampy mają czujniki - rzekł ten. - Jak się zorientowałem, nie byłeś w stanie pomóc Smithowi. - Biedak. Jego siostra zginęła, a on ściga cienie, które w ogóle mogą nie istnieć. - Dostał COSMIC - przypomniał Rawlins. - Biały Dom musi wierzyć w te cienie. - Jak dużo wiesz o sprawie? - Zbieramy dopiero wiedzę. Do końca dnia będziemy mieć wszystko, co jest osiągalne. A przy okazji, chciałem cię zapytać o Wonderland Toys. Jak tam sobie radzisz? - Firma wykaże w tym roku umiarkowane zyski. - Nie o tym mówię. - Jezu, uspokój się, Bili. Wonderland ma się dobrze i serdeczne dzięki za troskę. Inżynier wytrzymał spojrzenie Rawlinsa, doskonale wiedząc, czego powinien się teraz spodziewać. - Mamy pewne małe zadanie dla twoich ludzi. -Gdzie? - W Pekinie. - Wiesz, że chwilowo uśpiłem całą sieć. Komitet Bezpieczeństwa Publicznego wciąż szaleje po ostatniej dostawie materiałów. - Prośbę wyraził sam szef. - W czym rzecz? Rawlins najeżył się. Peterson był jedyną osobą w Agencji, która miała prawo bezkarnego domagania się wyjaśnienia od przełożonego. Uzyskałje dzięki temu, że przed zajęciem się programem Szkło Powiększające kierował najlepszą siecią agentów, jaką kiedykolwiek dysponowała Agencja w Chinach. Właściwie wciąż ją nadzorował. Zwerbowani szpiedzy odmawiali współpracy z kimkolwiek oprócz niego. Rawlins doskonale o tym wszystkim wiedział. Kiedyś próbował odsunąć Petersona. Przez następnych sześć miesięcy z Chin nie nadszedł ani jeden meldunek, ale gdy tylko przywrócono go na dawne stanowisko, współpraca wróciła do normy. - AT&T przygotowuje nowy system telekomunikacyjny dla Chińczyków - wyjaśnił Rawlins. - Zamierzają okablować ponad czterdzieści procent kraju, włącznie ze wszystkimi większymi miastami i instalacjami wojskowymi. - I chcesz zapewne, aby moi ludzie umieścili w niej kilka dodatkowych przyłączy. Żebyś mógł wszystko przechwytywać i podsłuchiwać. Rawlins skinął głową. - Czy będą w stanie włączyć się do realizacji tego projektu? Inżynier zastanawiał się przez chwilę. - Jeśli będą mieć wystarczająco dużo czasu. - A twój oswojony baron narkotykowy... Czy zdoła dostarczyć im nasz sprzęt? - O jakim przedziale czasowym mówimy? - Inżynierowie AT&T wciąż jeszcze są na etapie projektowania. Przechwycimy gotowe kopie, zanim wyschnie na nich atrament. Według wstępnych ustaleń trzy, cztery miesiące. - Otrzymam te plany, a wtedy Wonderland Toys będzie musiało zająć się przesłaniem w ustalone miejsce specjalistycznego sprzętu. Nie mylę się? -Nie. - Na jaką prowizję może liczyć firma? - Siedmiocyfrową. Rawlins ruszył w stronę drzwi. - Powiem ci, gdy już będę miał coś konkretnego. - Jakieś raporty? Uśmiech wychodzącego przypominał raczej grymas. - Nawet nie żartuj na temat takiego gówna. Skoro Inżynier to najlepsze uszy i oczy Agencji w Chinach, mógł dyktować warunki. CIA musiało taką sytuację cierpliwie znosić, dopóki Wonderland Toys zapewniał stały strumień najwyższej jakości informacji. Inżynier wyjrzał przez okno na morze liści i westchnął. Gdyby tamtego pamiętnego dnia nie został zdradzony w Hongkongu, wciąż pozostawałby pracownikiem operacyjnym. Ale istniało duże ryzyko, że podwójny agent przed śmiercią przekazał Chińczykom dane umożliwiające jego identyfikację. Teraz Peterson nie mógł ryzykować powrotu do Chin, by przekonać się o tym osobiście. Został więc sprowadzony do domu w aureoli bohatera, szczególnie dlatego, iż jego siatka pozostała nienaruszona. Obecnie kierował nią z sześcianu z zielonego szkła -TransDulles Center - klejnotu w koronie wydziału azjatyckiego Agencji. Jednocześnie Inżynier zajmował się programem Szkło Powiększające. Cieszył się opinią osoby, która potrafiła ukryć każdego tak, że nikt na całym globie nie był w stanie go znaleźć. Skoro sieci w Chinach powierzano głównie zadania obserwacyjne, Inżynier miał mnóstwo czasu na zapewnianie nowego życia starym agentom i wyeksploatowanym lub spalonym informatorom. Bardzo tęsknił za pracą w terenie. Cierpiał, dopóki nie zaproponowano mu powrotu - oczywiście poza strukturami Agencji. Teraz służył pomocą ludziom w szczególnie trudnym położeniu. Ludziom, którzy nigdy by go nie zdradzili, płacili bez słowa sprzeciwu i zapewniali znakomite referencje. Myślami wrócił do rozmowy ze Smithem. Uznał, że to bardzo stanowczy facet, ale teraz zaślepiony chęcią zemsty i przez to łatwy do manipulacji. Jednak musiał przyznać, że pomimo przeżywanego bólu, a może właśnie dzięki niemu, działał szybko. Inżynier nie miał wątpliwości, że Smith wkrótce znajdzie Rachel Collins. Dojechałaby do Baltimore przed południem, gdyby potężna ciężarówka nie złożyła się jak scyzoryk i na dobre półtorej godziny nie zablokowała dwóch pasów na autostradzie międzystanowej 295. Kiedy ruch został przywrócony, była już trzynasta. Upłynęło kolejnych czterdzieści minut, nim znalazła się w okolicach komendy baltimorskiej policji. Na ulicy nie było żadnego wolnego miejsca parkingowego, więc stanęła przed Omni Inner Harbor. Odźwiernemu powiedziała, że przyjechała na lunch, po czym przeszła przez hol i wyszła drzwiami od strony Hanover Street. Minęła kilka przecznic i zatrzymała się przy budce z hot dogami. Kupiła pepsi i popijając ją, przyglądała się policyjnemu budynkowi. Z odległej wieży dobiegło bicie zegara. W Wirginii Zachodniej trudno jej było zwalczyć w sobie chęć jak najszybszego udania się do Atlanty. Ale obraz Mollie przed oczami sprawił, że zmusiła się do cierpliwości. Przykazała sobie myśleć jak szefowa, której przecież była tak bardzo oddana. Jeszcze w motelu numer 6 poświęciła sporo czasu na uporządkowanie sobie w głowie zdobytych do tej pory informacji. Wszystkie zdarzenia miały miejsce po tym, jak wyjawiła Mollie, co powiedział umierający Dunn. To wtedy przełożona zdecydowała się natychmiast przenieść Copelanda i Underwood, polecieć z nią aż do Los Angeles... i wrócić do Waszyngtonu, gdzie już czekał na nią zabójca. Mollie wracała, by wydobyć coś z danych personalnych Dunna. W imieniu wydziału Jessup zapewnił baltimorską policję, że sierżant jest czysty, ale po usłyszeniu relacji Rachel Mollie nabrała co do tego poważnych podejrzeń. Niestety, nie zdążyła ich potwierdzić. Siedząc w pokoju motelowym, słysząc szum jadących drogą samochodów, Rachel zdała sobie sprawę, że musi dokończyć to, co rozpoczęła Mollie. Ale akta Dunna znajdowały się w Fort Belvoir, teraz więc były dla niej niedostępne. To kolejny argument przemawiający za niezwłocznym udaniem się do Atlanty. A jednak jakiś wewnętrzny głos wciąż szeptał, że coś umyka jej uwadze. Sugerował, że gdyby udała się prosto do Copelanda, w jakiś sposób zawiodłaby swoją nauczycielkę. Dopiero następnego ranka, po kilkugodzinnym śnie, dokonała ważnego odkrycia. Stojąc pod prysznicem, jeszcze nieco rozespana, oczami wyobraźni zobaczyła się na rozgrzanym dachu magazynu w Baltimore, gdy po raz pierwszy ujrzała Dunna, wysiadającego z wozu... A kto znajdował się obok niej? Dowódca oddziału specjalnego Robert Burns. To właśnie jemu Jessup wysłał dane osobowe Dunna. I nadal zapewne u niego były. Rachel przyłożyła zimną puszkę do ust, ryknęła nieco i stwierdziła, że napój jest dla niej zbyt słodki. Wyrzuciła pepsi do kosza i wyszła do sklepu na róg. Nie miała pewności, czy Burns jest wciąż w posiadaniu akt, ale szanse były duże. Otrzymał je przecież zaledwie trzy dni temu. Jeśli tylko Jessup nie zażyczył sobie szybkiego zwrotu, w co wątpiła, powinny leżeć gdzieś na biurku dowódcy. Włączywszy się w strumień pieszych, przeszła na drugą stronę ulicy. Budynek policyjny wznosił się tuż obok, przysłaniając słońce. Lawirując w tłumie, ruszyła do wejścia. Kwestia posiadania danych przez Burnsa nie była w obecnej sytuacji jej największym zmartwieniem. Stojąc w kolejce do wykrywacza metalu uświadomiła sobie, że wydział mógł podjąć już jej poszukiwanie korzystając z oficjalnej drogi. Teoretycznie przecież od czterdziestu ośmiu godzin była dezerterką. Ale jak wiele zdążono w tej sprawie zrobić? Jak głęboko w struktury wojska i policji mógł sięgnąć wszczęty alarm? Czy dotarł do szefa oddziału specjalnego? Doczekała się swojej kolejki. Była w mundurze. Wartownik wziął jej identyfikator, popatrzył na zdjęcie, na twarz właścicielki i przesunął detektorem wzdłuż jej ciała. - W porządku - mruknął wyraźnie znudzonym tonem, oddając dokument. Przeciwległy róg holu był odgrodzony rusztowaniem i brezentowymi płachtami, które pamiętała ze swojej pierwszej wizyty. Właśnie tamtędy wiodła droga do siedziby oddziału specjalnego. Dalej były tylko nie oznakowane drzwi. Panel alfanumeryczny świadczył o tym, iż to główne wejście do ich gospodarstwa. Dziewczyna popatrzyła na laminowany dokument w dłoni. Dzięki swemu identyfikatorowi będzie mogła pokonać tę przeszkodę. Ale jeśli Burns wiedział, że jest poszukiwana, nie zdoła już tędy wyjść. Zwolniła, zbliżając się do wejścia. Jej zmysły rejestrowały czujnie wszystkie zewnętrzne bodźce: ruch kamer w rogu sufitu i szum dziesiątków butów na szerokich schodach. Mollie była przekonana, że osoba Dunna ma duże znaczenie dla sprawy. Więcej - kluczowe. A teraz ona sama mogła się o tym przekonać, kontynuując dzieło szefowej. Idź albo się wycofaj, rozkazała sobie. - Co tu robisz, u licha? Odwróciła się nagle, słysząc wyraźną zaczepkę w głosie pytającego. Tuż za nią, z rękami wspartymi na biodrach, stał Burns. Powstrzymała się przed odruchowym odskoczeniem do tyłu. Co więcej, dała krok do przodu, nadeptując na jego idealnie czysty but. Policjant odskoczył gwałtownie. - Cholera, Collins! Co z tobą? - Słucham? Burns podniósł wzrok znad butów. - Czego tu szukasz? Nic nie wie, pomyślała. - Przepraszam - powiedziała cicho i dodała to, co dla policjanta mogło być satysfakcjonujące: - Przestraszył mnie pan. - Rozumiem. Więc o co chodzi? - Przyjechałam po odbiór dostarczonych panu akt Dunna. Burns zamrugał zaskoczony. - Dunna? Do diabła z nim! - popatrzył na nią podejrzliwie. - Jeszcze cię nie wyrzucili? Doskonale wiedziała, co chciał usłyszeć, i zamierzała mu tego dostarczyć. Popatrzyła na rozmówcę z wyraźną złością. - Wysyłają mnie w różne miejsca w sprawach tak bzdurnych jak ta. Widok jej w takim stanie sprawił mu najwyraźniej przyjemność. Nie starał się nawet ukryć zachwytu. - Wciąż je macie, prawda? - zapytała udając, że zależy jej na zmianie tematu. - Chodzi mi o to dossier. - Owszem. Czeka, aż wojsko przyśle po nie jakiegoś gońca. Ale nie miałem nadziei, że to możesz być ty. - Ostatnio odwiedzam wiele rządowych budynków... - rzekła cicho agentka. Burns kiwnął ręką, dając do zrozumienia, by za nim szła. Wstukał kod na panelu i rozległo się brzęczenie zamka. Rachel trzymała się tuż za nim, gdy maszerowali wąskim korytarzem do biurka dyżurnego. - Poczekaj tu -rzucił przez ramię, nie raczy wszy się nawet zatrzymać. Popatrzyła na biurko stojące na podwyższeniu, a później na siedzącego za nim policjanta. To był ten sam potężnie zbudowany czarnoskóry sierżant o twarzy przypominającej księżyc w pełni, którego widziała z pokoju przesłuchań tamtego ranka. Na tabliczce z nazwiskiem odczytała: "Sierżant Tom LaPeer". - W czym mogę pomóc? Może kawy? - Nie, dziękuję. Chyba nie zdążyłabym jej wypić. - Pani z Wydziału Dochodzeń Kryminalnych, prawda? -Tak. Wychylił się przez biurko, wsparty na dłoniach wielkich jak bochny chleba. - Tom LaPeer. - Rachel Collins. - Przyszła pani po akta Dunna? Burns wciąż nie może przejść do porządku dziennego nad tym, co się zdarzyło tamtej nocy. - Gdybym jeszcze raz znalazła się w podobnej sytuacji, postąpiłabym tak samo. - Większość oddziału, włącznie ze mną, przesłuchała taśmy operacyjne. Jeśli to ma jakieś znaczenie, jesteśmy po pani stronie. Rachel pokiwała głową, przestępując z nogi na nogę. - Odstawili panią na boczny tor przez Burnsa? - zapytał LaPeer. - Powiedzmy, że miewałam lepsze okresy. - Słyszałem o zabiciu tej Smith. Znała ją pani? - Była moim dowódcą. I przyjaciółką. - Przykro mi. Wyraźnie zakłopotany policjant sięgnął po jakieś dokumenty i zabrał się do pracy. To była chyba najlepsza okazja z możliwych. - Pamięta pan dzień, kiedy tu byłam? Rozmawiał z panem pewien facet. Widziałam go przez okno w pokoju przesłuchań. Miał chyba na sobie kurtkę Redskins... Sierżant wywrócił oczami, po czym rozejrzał się sprawdzając, czy nikogo nie ma w pobliżu. - Mieliśmy tu przez niego niezły bajzel. - Jak to? - Podał się za posłańca z naszego laboratorium. Miał wszystkie wymagane dokumenty. Więc Burns przekazał mu dowód, a gość okazał się podstawiony. Zniknął bez śladu razem ze zdobyczą. - Wiem, że major Smith kontaktowała się z wami w sprawie jakichś dowodów dotyczących sprawy Dunna. Nigdy do nas nie dotarły. LaPeer parsknął. - Nic dziwnego. Burns musiał się wtedy gęsto tłumaczyć. Rachel podeszła do biurka i nieco zniżyła głos. - Ale pan rozmawiał z tym gońcem. Na pewno mógłby go pan dokładnie opisać. Wyraz twarzy policjanta pozostał absolutnie obojętny. Dziewczyna miała świadomość, że przekroczyła granicę dobrych obyczajów i mogła się spotkać co najmniej z ostrzeżeniem, by nie wtykać nosa w nie swoje sprawy. Postanowiła jednak zaryzykować. - Wraz z major Smith miałybyśmy zapoznać się z zawartością tej kasety. To było przecież nagranie dokonane wewnątrz magazynu. Ale zanim się tu pojawiłyśmy, kaseta zniknęła. Wkrótce potem major Smith została zamordowana. Właśnie dlatego interesuje mnie ten człowiek - ciągnęła Rachel po chwili przerwy. - Może mi pan coś o nim powiedzieć? Cokolwiek? LaPeer patrzył na nią przez chwilę zdającą się trwać wieczność. - Co dokładnie chce pani wiedzieć? - zapytał w końcu. Dziewczyna była przekonana, że policjant jest zbyt inteligentny, by dał się łatwo nabrać. - Niech to zostanie między nami, dobrze? - Zgoda. - Pracuję nad powiązaniem kradzieży tej taśmy ze śmiercią major Smith. Podejrzewam, że złodziej i zabójca to ta sama osoba. Z oczu sierżanta wyzierało zdziwienie. Jednocześnie usłyszała gdzieś w głębi podniesiony głos Burnsa. - Skoro waszemu dowódcy oberwało się za wydanie kasety fałszywemu posłańcowi, musiał pana pytać o jego rysopis. Teraz ja proszę o to samo. W tym momencie drzwi za biurkiem otworzyły się gwałtownie, jakby ktoś uderzył w nie z całych sił. W progu stanął Burns i wyciągnął w jej stronę zaklejoną kopertę. - Twoje dossier. Znasz drogę powrotną - wskazał drzwi i przyjął wyczekującą pozę. - Szefie? - odezwał się LaPeer. - Tak, sierżancie? - Minutę temu miał pan telefon. Z O'Malley. Rachel zobaczyła, jak Burns się waha, aż wreszcie odwrócił się na pięcie i zniknął tam, skąd przybył. Dyżurny skinął zaś na nią. - O'Malley to nazwa baru. Burns obstawia tam pewną kelnerkę, Kelly. - Uśmiechnął się złośliwie. - Jego żona o niczym nie wie. Przynajmniej na razie. Poszperał w zakamarkach biurka i wreszcie znalazł złożoną kartkę papieru. - To rysopis tego gońca, jaki przygotowałem dla szefa. Nie ma tego dużo. Kiedy dłużej się nad tym zastanowiłem, doszedłem do przekonania, że facet był ucharakteryzowany. Jak prawdziwy profesjonalista. Ale może na coś się to pani przyda. Rachel wzięła podaną kartkę i wsunęła ją do kieszeni. - Dziękuję. - I jeszcze jedno. Burns chce, żeby sprawa przyschła. Nie może pogodzić się z myślą, że ktoś go wykiwał. Jeśli uda się pani połączyć kropki i coś znaleźć, lepiej kontaktować się ze mną niż z nim. Po powrocie do swego biura Burns rzeczywiście sięgnął po telefon, ale nie zadzwonił do jasnowłosej Keely z baru O'Malley. Połączył się z furgonetką brygady obserwacyjnej zaparkowaną na East Fayette. - Obiekt wychodzi. Przejmujcie. - Zrozumiałem. W komfortowo wyposażonym vanie z wygodnymi fotelami i klimatyzacją trzej mężczyźni z uwagą lustrowali przez lornetki przeciwną stronę ulicy. Namierzyli Rachel, kiedy tylko wyszła na zewnątrz. Włączono kamerę. - Mamy ją. Skręca w St. Paul. - Wiecie, co robić - rzekł Burns. - Obserwujcie ją i dajcie działać pieszym. Kobieta w garsonce i mężczyzna w podkoszulku i szortach wtopili się w tłum, podążając za Collins. - Piesi są na ogonie figurantki. - Meldować na bieżąco. Burns sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął niewielką kartkę. Rozprostował ją rozmazując atrament. Nie miał jednak problemu z odczytaniem zapisanego numeru. Wybrał go i w słuchawce rozległ się głos: -Tak? - Inspektor Smith? - Kto mówi? - Burns. ' - Co macie? - Dobrze pan wie. Zjawiła się po te akta, dokładnie jak pan... -Gdzie jest teraz? - Na ulicy. Posłałem do bezpośredniej obserwacji dwójkę, a trzech prowadzi ją furgonetką. - Nic nie podejrzewa? -Nie. - Kieruje się zapewne do swojego samochodu. Proszę to przekazać do furgonetki. I wysłać jeszcze dwa wozy. - Mogą ją bez trudu zdjąć... - Burns, posłuchaj uważnie. Nie chcę, żeby ktokolwiek ją zdejmował. Ma być tylko śledzona. I nie może zobaczyć żadnego z pańskich ludzi, bo zniknie, tym razem zapewne na dobre. - A jeśli wjedzie na autostradę i opuści granice stanu? Możemy mieć wtedy kłopoty prawne. - To nie będzie stanowiło żadnego problemu. Zresztą nie bardzo mogę wam zaufać po tym, co zdarzyło się z kasetą. Uszy Burnsa nabrały purpurowej barwy. Był wyjątkowo wybuchowy, ale tym razem nie pozwolił sobie na danie upustu wściekłości. Ten inspektor Smith, kimkolwiek był, ze swoimi uprawnieniami musiał siedzieć po boskiej prawicy. Rozkaz "zapewnienia mu wszelkiej możliwej pomocy bez zadawania zbędnych pytań" nadszedł od samego szefa departamentu policji. ROZDZIAŁ 16 Rachel szybkim krokiem ruszyła z powrotem do Omni. Tłumek licealistów wysypał się właśnie z autobusu turystycznego, więc skierowała się do bocznego wejścia. Czym prędzej weszła do łazienki, gdzie oparła się o zimną ścianę. Trzęsły się pod nią nogi, a spocone dłonie przykleiły do koperty otrzymanej od Burnsa. Położyła ją na suszarce, nad umywalką, przemyła twarz i palcami przygładziła włosy. Wycieczka młodzieży nie dotarła jeszcze do holu, ale już słychać było wywoływany przez nich hałas. Kierownik grupy podczas rozdzielania bagaży wydawał dyspozycje przez megafon. Jego głos dobiegał nawet do najdalszego końca kawiarni, dokąd przeszła i zamówiła filiżankę czarnej kawy. Długą chwilę siedziała z przymkniętymi oczami, mieszając parującą kawę. W końcu wyjęła akta Dunna i położyła je przed sobą na stole. W porządku, Mollie, pomóż mi teraz. Czego właściwie tu szukamy? Czytała już setki podobnych dossier, wszystkie napisane w ten sam sposób monotonnym, wojskowym żargonem. Nawet sześć pochwał otrzymanych od przełożonych nie wywoływało większego wrażenia. Skończyła czytać, łyknęła nieco kawy i zaczęła od początku. Pochodził z typowej rodziny. Był najstarszym dzieckiem właściciela sklepu metalowego. Nieźle się uczył w szkole średniej i już tam przejawiał zdolności do mechaniki, szczególnie samochodowej. Wstąpił do wojska dwa dni po ukończeniu szkoły. Wojsko słynęło z braku umiejętności wykorzystywania ludzkich talentów. Świetny fotograf lądował na przykład w szkole dla czołgistów, a kucharz szedł do artylerii. Ale Dunn trafił wyjątkowo dobrze. Wysłano go na intensywne szkolenie z zakresu mechaniki. Początkowo chodziło o pojazdy czterokołowe, później ciężkie uzbrojenie, na koniec wyspecjalizował się w technicznej obsłudze czołgów. Na sprawdzianach wykazywał się sprawnością fizyczną zdecydowanie powyżej średniej. Trzykrotnie proponowano mu przystąpienie do egzaminów wstępnych do szkoły oficerskiej, lecz za każdym razem odmawiał. Rachel zastanowiła się przez chwilę. Może Dunn nie był na tyle ambitny, by chcieć wspinać się na wyższe szczeble kariery. Albo też ten skubaniec postępował tak z myślą wyłącznie o wyrobieniu sobie odpowiedniej pozycji w służbach kwatermistrzowskich, gdzie przy dobrych układach można było uzyskać wprost nieograniczone profity. Kiedy Rachel rozpoczynała służbę w Wydziale Dochodzeń Kryminalnych, ze zdziwieniem odkryła, że w szkoleniu z zakresu obsługi komputerów uczestniczą głównie podoficerowie. - Zastanów się nad tym - powiedziała jej Mollie. - Większość z tych ludzi życie nauczyło sprytu. Doskonale wiedzą, że już wkrótce inwentaryzacje, rozliczenia, zakupy i transfery będą realizowane wyłącznie za pomocą komputerów. Kończy się era kartek i ołówków. Ci tutaj już dziś chcą wiedzieć, jak kiedyś będzie funkcjonować ten system. A część z nich pragnie więcej. Przewidują, że właśnie dzięki komputerom będą żerować na owym systemie. Dziewczyna spędziła wystarczająco dużo wieczorów przed komputerem, by zdawać sobie sprawę, iż byle sierżant zaopatrzenia stukając w klawisze mógł sprawić, że czterysta skrzyń M-16, zamiast w Fort Benning, w magiczny sposób pojawiło się w Juarez, za meksykańską granicą, w rękach przemytników narkotyków. Podobnej sztuczki próbował Dunn, tyle że na mniejszą skalę. Ale był kimś więcej niż tylko zwykłym złodziejem. Został świetnie wyszkolony i można mu było zaufać. Ktoś przyjrzał się dokładniej jego życiu i spodobało mu się. Chyba Dunn miał coś szczególnego do zaoferowania. Tylko co? Rachel zerknęła na zegarek. Wyobraziła sobie Stevena Copelanda ze wzrokiem utkwionym w aparacie telefonicznym, wyczekującego aż zadzwoni. Musiała się spieszyć, ale nie mogła pozwolić sobie na lekkomyślność. Profil psychologiczny okazałby się pomocny, ale go tu nie znalazła. Dunn nigdy nie był angażowany do prac wymagających dokładniejszego sprawdzenia go. Właśnie dlatego nikt nie zwrócił uwagi na fakt, iż mógł być członkiem organizacji rasistowskiej. Wiedziała, że w środowisku wojskowych nie byłby pod tym względem odosobniony. Od czasu Oklahoma City i celowego wykolejenia pociągu Amtraku w Arizonie Wydział Dochodzeń Kryminalnych sprawdzał wszystkie sygnały na temat związków żołnierzy z supremistami. Liczba mundurowych sympatyków rasizmu była znikoma, ale zdaniem Połączonego Dowództwa nawet jeden to zbyt wiele. "...Masz przed sobą szczęściarza... który załatwił tego czarnego skurwiela!..." Jak to zrobiłeś, Dunn? - zastanawiała się agentka. Kto cię znalazł i jakimi argumentami nakłonił do wykonania tej roboty? Rozejrzała się po kawiarni, po czym wróciła do dokumentu wymieniającego ostatnie zadania sierżanta. Fort Riley w Kansas. Został tam wysłany, by szkolić mechaników z obsługi czołgów M-1 Abrams. Później wrócił do Belvoir... Komputerowy wydruk wielkości połowy arkusza wysunął się spomiędzy kartek. Dziewczyna podniosła go z podłogi, położyła na wierzchu dokumentów i zaczęła czytać. Było to uzupełnienie przebiegu pracy dotyczące ostatnich ośmiu miesięcy. W marcu skierowano go do Fort Bragg, w Karolinie Północnej, na sześciotygodniowe intensywne szkolenie w obsłudze helikopterów bojowych Apache. Ukończył je z wynikiem celującym i natychmiast został wytypowany do kolejnego, tym razem chodziło o samoloty. Po nim uzyskał uprawnienia do pracy przy wszelkiego rodzaju samolotach, włącznie z C-12 - wojskową wersją odrzutowca dalekiego zasięgu Lear. Wzmianka o C-12 poraziła Rachel jak grom z jasnego nieba. Czuła, że ma ona ogromne znaczenie, lecz nie była jeszcze w stanie dokładnie sprecyzować czemu. Idź dalej tym tropem. Dunn znał się na samolotach. Co jeszcze? Sprawdziła następnie wszystkie pełnione przez niego funkcje, po czym sięgnęła po kartkę, na którą wcześniej tylko pobieżnie rzuciła okiem: terminarz urlopów Dunna. Po opuszczeniu Fort Bragg miał zaplanowane tydzień wolnego. Wyjechał stamtąd zgodnie z planem, ale wrócił po zaledwie siedemdziesięciu dwóch godzinach. Następnie poleciał bezpośrednio do Bazy Lotnictwa Andrews nieopodal Waszyngtonu... Gdzie zgłosił się jako rezerwowy szofer generała Griffina Northa, bo dotychczasowy został potrącony przez samochód. Odchyliła się w krześle i wyjrzała na zewnątrz. Młodzież dreptała wkoło, wciąż strofowana pokrzykiwaniami wyraźnie sfrustrowanego opiekuna. Ich autokar właśnie odjeżdżał. Odetchnęła głęboko. Dunn był kierowcą Northa przez dwa dni. Twierdził, że posłał go do piachu. North zginął w katastrofie... C-12. Samolotu, który Dunn znał niemal na wylot. Rachel siedziała w milczeniu, z niedowierzaniem kręcąc głową. Zebrała wreszcie wszystkie papiery, podeszła do lady i zapłaciła dziesięciodolarowym banknotem. - Mogę prosić o resztę w ćwiartkach? W holu znajdowały się rozmaite placówki - kwiaciarnia, agencja wynajmu samochodów, kiosk i niewielkie biuro podróży. Weszła do tego ostatniego, gdzie otyły mężczyzna w średnim wieku pisał coś na komputerze. - Za moment kończę - powiedział. Upłynęła pełna minuta, nim powitał ją uśmiechem, odsłaniając zżółkłe od tytoniu zęby. - Czym mogę pani służyć? - Kiedy jest ekspres Amtraku do Atlanty? - Zaraz, sprawdzę... -Postukał w klawiaturę i rzekł: -Wyjeżdża z Baltimore o siedemnastej siedem. Na miejscu jest o pierwszej trzydzieści dwie w nocy. Pasuje pani? - Nie ma nic szybszego? Urzędnik popatrzył na nią tak, jakby pochodziła z innej planety. - To przecież ekspres. - Może więc samolot? - Z lotniska Dullesa czy Baltimore-Waszyngton? - B-W. Jest bliżej stąd, prawda? - Tak. - Znów chwila przerwy. - Najlepsza będzie Delta, lot 457. Odlatuje za półtorej godziny. Pokiwała głową. - Poproszę w jedną stronę. - Na pewno? Biorąc powrotny po sobocie zaoszczędzi pani co najmniej setkę. - Aż tyle? - zapytała, udając zainteresowanie. - To świetnie. Niech więc będzie z powrotnym na niedzielę, późnym popołudniem. Wyjęła z kieszeni sześć pięćdziesięciodolarowych banknotów i położyła je na ladzie. - Muszę zadzwonić i powiedzieć rodzinie, że przylatuję. Tyle wystarczy? Mężczyzna zwrócił jeden z banknotów. - Bilet będzie czekał, kiedy pani wróci. Aha, pani godność? - Sarah Martindale - rzuciła przez ramię, biegnąc do rzędu automatów obok wejścia do hotelowego baru. Poprosiła operatorkę o zamiejscową, podała numer do Ritz-Carlton w Buckhead i wrzuciła tyle ćwierćdolarówek, że mogła spokojnie rozmawiać przez pięć minut. Copeland odebrał po drugim dzwonku. - Steven, tu... - Spóźniłaś się. Miałaś zadzwonić dwie godziny temu. - Przepraszam. Właśnie potwierdzałam lot do Atlanty. Steven, wszystko w porządku? - Jasne. Tylko przez to czekanie... Wyraźnie brakowało mu tchu, jakby biegał lub ćwiczył. - Dyszysz jak parowóz. - Byłem w centrum rekreacyjnym. Kiedy przyjdziesz? - Za półtorej godziny. Jak daleko jest z lotniska do hotelu? - Jakieś dwadzieścia pięć minut samochodem. Ale to będą godziny szczytu, więc trochę więcej. - Rozumiem. Zatelefonuję z dołu, dobrze? - Chcę, żeby to jak najszybciej się skończyło. Jego głos był na pozór spokojny, ale Rachel wyczuła w nim strach. - Ja też, Steven. Świetnie sobie radzisz. Czekaj spokojnie. Do zobaczenia za kilka godzin. - Zadzwoń, gdyby samolot miał opóźnienie. - Dobrze. Rozłączyła się i głośno wypuściła z płuc powietrze. Steven Copeland wyraźnie pękał. Popatrzyła na zegarek. Czas ruszać. Musiała jeszcze odebrać bilet i zabrać worek z samochodu przed znalezieniem środka transportu na lotnisko międzynarodowe Baltimore-Waszyngton. To, co chodziło jej po głowie, mogłoby poczekać, ale nie potrafiła się opanować. Wyjęła wydruk i wyszukała kontaktowy numer telefoniczny, który Dunn zostawił w jednostce wykorzystując ostatni urlop, kiedy przestał wozić Northa, a sam generał wyleciał z Andrews do Kalifornii. Wsunęła ćwiartkę i wystukała szereg cyfr. - Nie ma takiego numeru. Proszę skontaktować się z operatorem - dało się słyszeć w słuchawce. Po plecach przebiegł jej dreszcz. Musiała się spieszyć. Pracownik biura podróży wyszedł na zewnątrz w poszukiwaniu klientki. Uśmiechnął się widząc, że biegnie w jego stronę. Cofnął się zaskoczony, gdy nie zatrzymując się wyrwała mu bilet z ręki i popędziła dalej. Kobieta biznesu w granatowej garsonce była teraz urodziwą biegaczką, a jej partner przedzierzgnął się w poważnego profesora w okularach. To kobieta jako pierwsza zauważyła figurantkę wyjmującą worek z bagażnika i opuszczającą hotelowy parking. - Porzuca wóz - zameldowała przez radio. - Zrozumiałem - odpowiedziano z furgonetki. - Miejcie ją na oku. Inteligencik, zbliż się. Nie zgub jej między tymi dzieciakami. Profesor przeszedł na drugą stronę ulicy, akurat w momencie kiedy przed hotelem zatrzymał się autobus linii lotniczej. Pasażerowie furgonetki okazali wyraźne zdenerwowanie. - Profesor, co widzisz? -Wysiadają z autobusu. To chyba pełen skład 747 prosto z Tokio. Czekaj, jedynka. Agent zajął pozycję na skraju tłumu złożonego z przemieszanych między sobą Azjatów i nastolatków. - Nie widzę jej - meldował zdenerwowany. - Biegaczka? - Mam ją - odpowiedziała spokojnie kobieta. - Jest w zasięgu wzroku. Profesor wypatrzył partnerkę truchtającą wzdłuż chodnika obok zatoczki przed hotelem. Młodzi chłopcy z wyraźnym zainteresowaniem przyglądali się atrakcyjnej sportsmence zbliżającej się do autobusu. - Kończą już wysiadać - zameldowała. - Obserwowana wciąż w zasięgu wzroku. Zaczynają wsiadać. Profesorze, do środka. - Biegaczka, coś nie tak? - Jeszcze nie. Ale może być, jeśli profesor nie wsiądzie do autobusu, a w górze nie będzie helikoptera. Przecież ja nie mogę jechać. - Dlaczego? Kobieta zwolniła, aż wreszcie się zatrzymała, pochyliła i dla zyskania na czasie masowała nogi. Pot na jej ciele był jak najbardziej prawdziwy. Grupka wsiadających do autobusu nie zwracała już na nią uwagi. Usta kobiety poruszały się niemal niezauważalnie, a przy tym ani na chwilę nie spuszczała z oka Rachel Collins, która dopiero co przekazała kierowcy swój worek, by włożył go do schowka bagażowego. - Bo gdybyście sprawdzili tablicę z przodu, zobaczylibyście, że autobus jedzie na lotnisko. Nerwowe okrzyki kolegów sprawiły policjantce wyraźną satysfakcję. Z uśmiechem patrzyła, jak jej partner gwałtownie przedziera się do jeszcze otwartych drzwi. - Smith, słucham. - Burns. Ruszyła się. Jedzie na Baltimore-Waszyngton. Logan Smith odwrócił się zniecierpliwiony, bo ciągnik wyjeżdżający przez otwarte wrota hangaru przeszkadzał mu w rozmowie. Na Andrews było gorąco i duszno. Dziesięć metrów dalej, obok gulfstreama FBI stała jego załoga. Czekali na sygnał Smitha od ponad dwóch godzin, więc patrzyli na niego z coraz większą złością. Logan, trzymając telefon przy uchu, jakby znudzony przyglądał się ażurowej konstrukcji hangaru. Jego stosunki z Burnsem od samego początku nie układały się dobrze, a teraz dowódca policyjnego oddziału specjalnego zupełnie nie krył swej niechęci, może nawet wrogości. Przykazał sobie zachować spokojny, profesjonalny ton. - Rozumiem, że pańscy ludzie śledząjej samochód. - Nie ma takiej potrzeby. Nie porusza się samochodem. - Smith z łatwością wyczuwał przekąs w tych słowach. - Jest w lotniskowym autobusie. Mam tam swojego człowieka, za nim jadą dwa wozy, a z powietrza wszystko nadzoruje śmigłowiec. - Będziemy potrzebować kogoś na lotnisku, żeby sprawdził, dokąd leci. - Jest pan bardzo zapobiegliwy. Ale to zbędne. W hotelu znajduje się biuro podróży. Pańska podopieczna leci do Atlanty pod nazwiskiem Sarah Martindale. Gulfstream kołował już na pas startowy, mając pozwolenie na start, kiedy Lucille skontaktowała się ze Smithem. - Burns może być dupkiem, ale mówi prawdę - powiedziała. - Sarah Martindale rzeczywiście ma wykupione miejsce w Delcie, lot 457 do Atlanty. - To nie wystarczy. Odetchnął głęboko, kiedy samolot oderwał się od ziemi i wzbił w powietrze. - Bilet to jeszcze nie wszystko. Muszą się upewnić, że Collins z niego skorzysta. Możesz tego dopilnować? - Postaram się. Poczekaj chwilę. Logan siedział ze słuchawką przy uchu, czekając na dalszy ciąg. Przy okazji zauważył, że ton pracy silników uległ zmianie i teraz jest nieco wyższy. - Jesteś tam? - rozległo się wreszcie. -Mów. - Właśnie sprawdzają listę pasażerów. Chwileczkę... coś mam. Smith zapatrzył się przez okienko na statki stłoczone w porcie. Żołądek podszedł mu do gardła, kiedy pilot wykonał ostry zwrot na południowy zachód. - Właśnie zamknięto drzwi samolotu - zameldowała Lucille. - Lądowanie w Atlancie za godzinę i pięćdziesiąt sześć minut. Sarah Martindale bez wątpienia znajduje się na pokładzie. Jej wygląd zgadza się z rysopisem Collins. - W porządku. Teraz chcę, abyś wzięła się za coś innego. Współpraca z Burnsem nie układa mi się najlepiej. Niewykluczone, że skontaktuje się z Jessupem i powie mu, co do tej pory uzyskaliśmy. A nie chciałbym, żeby Fort Belvoir wytoczył teraz swoje armaty. - Mam więc zająć się Jessupem. - Niech potraktują to jako przysługę z naszej strony. Collins to w końcu ich człowiek. Może wykażą na tyle rozsądku, że widząc, co się dzieje, pozostaną na uboczu. - A jeśli zacznie robić szum? - Ugłaszcz go jakoś. Inżynier śledził wszelkie działania oddziału specjalnego, od chwili gdy Jessup wysłał do nich swojego obserwatora. Policjanci korzystali z częstotliwości VHF i prostego scramblingu. Umożliwiało to zabezpieczenie się przed typowymi skanerami, ale on dysponował nieporównanie nowocześniejszym i skuteczniejszym sprzętem. Dodatkowo miał ułatwione zadanie dzięki agentom w cywilu, którzy komunikowali się bez używania kodów, a ponadto rozmawiali o Collins posługując się jej nazwiskiem. Inżynier miał ogromną ochotę podsłuchiwać także rozmowy między Smithem a Burnsem, ale niestety nie miał wystarczająco dużo czasu, by założyć podsłuch na stacjonarne linie telefoniczne oddziału specjalnego. Z informacji sprzed dwudziestu dziewięciu minut wynikało, że Collins znajduje się przy stanowisku Delty na lotnisku Baltimore-Waszyngton. Składający ten meldunek policjant na szczęście podał także numer lotu, co umożliwiło Inżynierowi natychmiastowe sprawdzenie informacji własnymi kanałami. Ostatni przekaz, zaledwie sprzed trzech minut, potwierdzał, iż Collins znajduje się na pokładzie samolotu kołującego już na start. Wreszcie zadzwonił telefon. - Przegapiłeś ją. Opuściła Baltimore i kieruje się... - Wiem, dokąd się kieruje - uciął Inżynier. Wydało mu się, że na pozór opanowanym głosie Esterhausa czai się strach. - A Smith jest na Andrews - ciągnął sędzia. - Właśnie wystartował w odrzutowcu FBI. A co z tobą? Inżynier roześmiał się beztrosko. - Smith potrzebuje dwóch godzin na dotarcie do Atlanty. Ja zaś... Wyjrzał przez okno samolotu. Osiem tysięcy metrów niżej wznosiły się Apallachy. Znajdował się teraz niecałe dwieście kilometrów na północ od Greenboso, w Karolinie Północnej. - ...Będę w Atlancie za czterdzieści minut. Na pańskim miejscu, sędzio, nie szedłbym spać i obejrzał wieczorne wiadomości. Na pewno będzie warto. ROZDZIAŁ 17 Lot zdawał się nie mieć końca. Chyba wszyscy wokół uwzięli się, by ją rozdrażnić. Chrapiący gruby facet obok niej przy oknie, płaczące dziecko nieco z przodu, jakoś dziwnie sztywne stewardesy, jakby z łaski obsługujące pasażerów. Rachel skuliła się w fotelu, chcąc uniknąć nieprzyjemnego podmuchu zimnego powietrza. Spróbowała skupić myśli na osobie Dunna i najcenniejszej, a jednocześnie frustrującej rzeczy, której się przy okazji dowiedziała - numerze telefonicznym, który Dunn zostawił w jednostce wyjeżdżając na urlop, teraz odłączonym. Przypomniała sobie ostrzeżenia Mollie dotyczące oddziaływania instynktu. Ślepe kierowanie się nim z łatwością mogło doprowadzić do zbagatelizowania oczywistych faktów. Ale w tym przypadku była głęboko przeświadczona, że ów numer stanowił bezpośrednie połączenie między Dunnem a kimś, kto zatrudnił go do pomocy w przeprowadzeniu zamachu na Griffina Northa. Zupełnie inną sprawą było jednak ustalenie, do kogo należał. Jej wojskowe uprawnienia nie były wystarczające w kontaktach z Bell Atlantic. Przymknęła oczy. Ta sprawa mogła jeszcze poczekać. Numer był jak odcisk palca - jedyny i niepowtarzalny. Osoba, do której należał, nie była w stanie wyprzeć się jego posiadania. Steven Copeland. O niego powinna się teraz martwić. Wymagał ciągłego kierowania i dodawania otuchy. Będzie musiała przejąć dowodzenie od chwili spotkania z nim, być wobec niego twarda i mocno prowadzić za rękę. Powinien zostać w Atlancie, ale już pokazał, jak źle znosi zamknięcie i samotność. Musiała zaproponować mu alternatywę, którą uzna za bezpieczną. Należało więc zrobić tak, by spotkał się z Beth Underwood. To go uspokoi. Jednocześnie w osobie Beth Rachel zyskałaby potencjalnego sprzymierzeńca, który był w stanie skłonić Stevena do pełnej współpracy. Na początek postanowiła ograniczyć się do spędzenia wielu godzin na nagrywaniu rozmów. Była przekonana, że nic nie zdziała, jeśli nie usłyszy tego, co mają do powiedzenia informatorzy. Była więc gotowa udzielić im nawet mało realnych obietnic i wszelkimi dostępnymi środkami wpłynąć na psychikę obojga, byle tylko zdobyć te informacje. Ponadto przez ustawiczne powtarzanie, że to, o czym wiedzą, w połączeniu z posłuszeństwem wobec niej gwarantuje wyjście z tej sytuacji z życiem, zaskarbi sobie ich zaufanie. Zaszumiały siłowniki, wysunęło się podwozie i samolotem gwałtownie zatrzęsło. Rachel za oknem zobaczyła Atlantę w półmroku. Jej myśli powędrowały ku Mollie, zimnej i skatowanej, której nie pomogąjuż współczucie i łzy. Obiecała jej w duchu, iż nie będzie starała się za wszelką cenę wydobyć prawdy z Copelanda. Skoncentruje się raczej na głównym celu - Gońcu. I nie spocznie, dopóki nie zostanie znaleziony i unieszkodliwiony raz na zawsze. - Mamy potwierdzenie. Delta 457 jest już przy rękawie. Logan ocknął się z zamyślenia, słysząc zniekształcony głos pilota dobiegający z głośnika. Rozprostował zaciśnięte dłonie i popatrzył na przesuwający się w dole rząd równo zaparkowanych samolotów. Spieszył się i teraz ponosił za to karę. Kazał pilotowi polecieć inną trasą, którą powinni dotrzeć na miejsce kwadrans przed maszyną pasażerską. Ale wpadli w gwałtowną burzę na południe od Cape Hatteras i stracili cenne minuty, szukając w miarę bezpiecznego korytarza. Smith sięgnął do interkomu. - Zatrzymaj się obok 457 - polecił pilotowi. - Tak jest. Ale wieża nie będzie tym zachwycona. - Wyrzuć mnie i odkołuj. Samolot wylądował znacznie bardziej twardo niż jakikolwiek pasażerski. Logan odczekał, aż huk silników ustawionych na wsteczny ciąg nieco ucichnie i zatelefonował do Lucille. - Jestem już na ziemi. Co słychać? - Na miejscu jest Abbot - poinformowała asystentka. - Ma z sobą sześciu ludzi z regionalnego biura - mieszane towarzystwo. Mówi, że to ty odpowiadasz za spóźnienie. Logan uśmiechnął się pod wąsem. Chris Abbot był jego przyjacielem jeszcze z czasów studiów na akademii. W pewnym momencie drogi ich kariery w FBI się rozeszły, ale spotykali się przy każdej sprzyjającej okazji. Abbot był numerem dwa w biurze w Atlancie i specjalizował się w walce z fałszerstwami na terenie całego Południa. Skompletowana przez niego ekipa pracowników operacyjnych uchodziła za najlepsząw kraju. - Powiedz mu, że za dziesięć minut będę przy wyjściu 23 A. - Po chwili dodał: - Świetnie się spisałaś, montując to w ten sposób, Lucille. - Może zasłużę w końcu na podwyżkę. Powodzenia, Logan. Maszyna kołowała z dużą szybkością obok pasażerskich odrzutowców, rozświetlonych niczym choinki. Smith przez okna widział pasażerów przyglądających się z zainteresowaniem samolotowi dla VIP-ów. Wreszcie maszyna się zatrzymała. Logan zbiegł rampą i ruszył truchtem za umundurowanymi policjantami z lotniskowego komisariatu. Przekroczyli jakieś drzwi i wdrapali się po metalowych schodach do wyjścia ewakuacyjnego. Jeden z policjantów kluczem wyłączył alarm i otworzył drzwi. Znaleźli się w sali odpraw. - Witaj, Logan, dawno się nie widzieliśmy. Co cię zatrzymało? Chris Abbot był łysiejącym mężczyzną o twarzy, którąjuż po chwili się zapominało. Tylko jego oczy zdradzały ponadprzeciętną inteligencję. Smith uścisnął mu rękę, nie zatrzymując się nawet. - Mam u ciebie dług. - Nie ma sprawy. Lucille trafiła na jeden ze spokojniejszych dni. Chcesz wiedzieć, co dzieje się z twoją damą? -Mów. - Przechwyciliśmy ją przy wyjściu z rękawa i obserwowaliśmy w hali bagażowej. Miała tylko worek marynarski - typowe wyposażenie każdego żołnierza. Nie zdecydowała się na wynajęcie wozu. Wzięła taksówkę. - Zerknął na zegarek. - Jakąś minutę temu wjechała na autostradę numer 85. - Dokąd prowadzi? - Właściwie donikąd. Może skorzystać z jednego z odgałęzień do centrum bądź też jechać do skrzyżowania z 75. -Co tam jest? - Ekskluzywna dzielnica Buckhead. Nie wykluczam możliwości, że twoja dama zmierza do jakiegoś prywatnego domu. Co ty na to? Smith wyprzedził rozmawiającą głośno grupkę Europejczyków. Prywatny dom? Nie, to nie miało sensu. Nic w dossier Collins nie wskazywałoby, iż kiedykolwiek była w Atlancie, nie mówiąc już o posiadaniu tu jakichkolwiek kontaktów. - Nie wydaje mi się to prawdopodobne. A jeśli nie zjedzie z 85? - Będzie jechać do Decatur albo na lotnisko Peachtree DeKalb. Wszędzie po drodze też są dzielnice mieszkaniowe. Abbot sięgnął do radia, z którego doleciał sygnał wywołania. W czasie gdy rozmawiał, Smith spróbował zastanowić się, dokąd może zmierzać agentka. - Twoi ludzie nie zgubili jej jeszcze? - zapytał. Abbot żachnął się, wyraźnie urażony. - Skąd wiesz, że taksówkarz nie jest jednym z nich? -A jest? - Zadajesz zbyt dużo pytań. Nie martw się. Posłałem za nią dwa wozy. Taksówka właśnie zjechała z autostrady na Lenox Road. Panienka jedzie na Lenox Square albo Phipps Plaza, gdzie dziane babki z Buckhead robią zwykle zakupy. - Co jeszcze mogą tam robić? - Wpadają do Ritza na popołudniową herbatę i koktajle. Abbot przyjrzał się uważnie minie przyjaciela, a potem poprowadził go do chevy luminy, czekającego z pracującym silnikiem. - Teraz Collins jest jakieś pięć minut drogi od Buckhead Loop i Peachtree Road. Wkrótce się dowiemy, dokąd jedzie. Smith przytaknął ruchem głowy. Inżynier znał już cel Rachel Collins. Przyleciał na międzynarodowe lotnisko Hartsfield Atlanta dwadzieścia pięć minut przed lądowaniem Delty 457. Przechadzka obok wyjścia numer 23 A wystarczyła, by rozpoznać miejscowych agentów FBI. Przed budynkiem portu, obok parkingu dla limuzyn, stała furgonetka obserwacyjna i dwa podrasowane wozy pościgowe. Dokonał formalności niezbędnych do wynajęcia lincolna i przejechał nim na tyły terminalu. Za szybą umieścił plakietkę służbowej limuzyny, na głowę nałożył granatową czapkę z daszkiem pasującą do reszty stroju i stanął przy wozie, wchodząc w rolę cierpliwego szofera. Rachel Collins szybkim krokiem opuściła budynek i skierowała się w stronę postoju taksówek. Zanim wsiadła do jednej z nich i odjechała, Inżynier siedział już za kierownicą i podążył jej śladem, oczywiście w stosownej odległości, dbając by dzieliło ich co najmniej kilka wozów. Pół godziny później taksówka skręciła na podjazd hotelu Ritz-Carlton w Buckhead. Śledzący ją agenci pojechali na parking Monarch Plaza. Pozwalało to bezbłędnie zorientować się, w jaki sposób Smith prowadzi operację. Inżynier wiedział, że Smith się spieszy. Pilot samolotu Wonderland Toys nieustannie sprawdzał pozycję rządowej maszyny. Burza nad Karoliną Północną była zrządzeniem losu. Dzięki niej Smith przez pewien czas bezpośrednio nie mógł uczestniczyć w działaniach. Obserwując, jak Collins płaci taksówkarzowi, wyliczył, że ma jakieś trzydzieści pięć minut do przyjazdu Smitha. To w zupełności wystarczy, pod warunkiem że uda mu się skłonić Collins do nieświadomej współpracy. Odczekał, aż portier wyjmie z bagażnika worek Rachel, po czym opuścił szybę i oświadczył odźwiernemu, iż przyjechał odebrać klienta. Wsunął mu do ręki dziesięciodolarowy banknot, prosząc o pozostawienie wozu w pobliżu wejścia, i podążył za agentką do środka. Była pora kolacji. Hol zapełniali goście zmierzający do restauracji lub baru. Inżynier widział, jak dziewczyna rozgląda się uważnie. Jej oczy zdawały się patrzeć jednocześnie w wielu kierunkach, co świadczyło o dużych umiejętnościach. Liczył na jej zmęczenie i zdenerwowanie. Może popełni jakiś błąd. Rachel podeszła do recepcji, gdzie z uśmiechem przywitał ją pryszczaty chłopak. Kątem oka wciąż obserwowała otoczenie, lecz nie wykryła nic podejrzanego. Zerknęła przez lewe ramię: również wszystko w porządku. Nie patrzyła już więc przez prawe. - Szukam pana Todda Bannistera. Pokój 1004. Recepcjonista zajrzał do listy gości. - Tak, pan Bannister zatrzymał się u nas. Może pani skorzystać z wewnętrznego telefonu. Życzy sobie pani również zameldować się u nas? - Najpierw chciałabym skontaktować się z panem Bannisterem. Podeszła do wyłożonej marmurem lady i sięgnęła po słuchawkę jednego z trzech białych telefonów. Kiedy odezwała się centrala, podała fałszywe nazwisko Copelanda. Gdy nikt nie odbierał mimo sześciu sygnałów wywołania, zaklęła pod nosem. Wreszcie ponownie włączył się operator pytając, czy chce zostawić jakąś wiadomość. Podziękowała, odłożyła słuchawkę i wróciła do recepcji. - Mógłby pan sprawdzić czy pan Bannister nie opuścił hotelu? - zapytała. - Nie mam jego kluczy, proszę pani. Większość naszych gości zostawia je opuszczając hotel. - Poszukam go w barze. Kilka chwil później Inżynier skorzystał z tego samego aparatu telefonicznego co Rachel Collins. Gdy rozmawiał z kierownikiem sali restauracyjnej, wyczuł zapach jej kremu do rąk na słuchawce. Todda Bannistera tam nie było i nie rezerwował stolika. Taką samą odpowiedź uzyskał w kawiarni. Przeszedł do baru. Rozejrzał się leniwie po twarzach licznych zgromadzonych. Nigdzie nie zauważył samotnie pijącego mężczyzny. Upewnił się co do tego, gdy Collins na chwilę zajrzała do środka, po czym skierowała się do kawiarni. Tutaj go nie znajdziesz, pomyślał. Właściwie nie było sensu tu go szukać. Inżynier szybkim krokiem przeszedł do windy i wskoczył do niej, gdy już zamykały się drzwi. Droga do hotelowego centrum rekreacyjnego zajęła mu niecałe trzydzieści sekund. Przeszedł pokrytym dywanem korytarzem wypełnionym zapachem chloru. Otworzył szklane drzwi do centrum i w twarz uderzyło go gorące, wilgotne powietrze. Po lewej stronie znajdował się basen. W końcu pomieszczenia stał rząd rowerów treningowych, obok zaś maszyna wioślarska, atlas, sztangielki i sztangi. Inżynier zatrzymał się przy stoliku obok wejścia. Leżał na nim stos ręczników, a na nich kartka z napisem: "Brak obsługi. Ze szczególnymi życzeniami proszę dzwonić pod numer 111". Na sali treningowej panowała cisza, a podwieszone pod sufitem telewizory były wyłączone. Nawet najdrobniejsza falka nie znaczyła powierzchni wody. Przeszedł na skraj basenu, wzdłuż szklanej ściany otwierającej się na patio. Tam też było pusto. Pozostawały więc tylko sauna i łaźnia rzymska. Najpierw sprawdził tę ostatnią. W środku było ledwie ciepło, co świadczyło o tym, iż nie korzystano z niej od co najmniej kilku godzin. Ale przez szybę w drzwiach prowadzących do sauny sączyło się światło. Rachel jeszcze raz przespacerowała się po barze, by się upewnić, czy Copeland nie przyszedł tu w czasie, gdy ona była w restauracji. Wróciła do holu i aby uniknąć pytań obsługi, usiadła w fotelu, skąd mogła obserwować wszystkich wchodzących i wychodzących, mając równocześnie w zasięgu wzroku windy. Starała się przekonać samą siebie, że Copeland musi gdzieś tu być. Z pewnością nie znajdował się w żadnym z salonów przeznaczonych do spotkań. Może w sklepie z pamiątkami? Nie, bo do tej pory wyszedłby już stamtąd. Z jakiegoś powodu musiał opuścić hotel. Może chciał zaczerpnąć świeżego powietrza i odważył się na to wiedząc, że ona jest już blisko. Co za pieprzony dupek! Spróbowała zapanować nad ogarniającą ją złością. Aby wrócić do swojego pokoju, musiał ją minąć. Do tego czasu nic nie mogła zrobić. Steven Copeland siedział na trzecim poziomie ławek w saunie, z ręcznikiem owiniętym wokół pasa. Był sam w miejscu mogącym pomieścić co najmniej piętnaście osób. Oddychał ciężko, a pot lał się strumieniem po jego ciele. Dwadzieścia minut temu polał wodą rozgrzane do białości kamienie i podkręcił zawór temperatury. Chciał, by gorąco oczyściło go fizycznie i ukoiło nadszarpnięte nerwy. Chciał czuć się zregenerowany i odzyskać zdrową cerę przed spotkaniem z tą wojskową. Zwiesił głowę i wsparł brodę na piersi. Ogarnął go głęboki spokój, aż kuszący do snu. Był pewien, że dzisiejszej nocy wreszcie będzie dobrze spać, po raz pierwszy od kilku dni. Drzwi uchyliły się z lekkim skrzypieniem. Copeland powoli uniósł głowę. Wydawała mu się ciężka, jakby była odlana z ołowiu. Z trudem był w stanie mówić. - Kto tam? - Pan Bannister? Tu Frank z recepcji. Ktoś stał za uchylonymi drzwiami. Przez zniekształcającą obraz szybę widać było tylko jego ciemny ubiór i niewyraźny zarys twarzy. - Tak, to ja - odpowiedział, walcząc z ciążącą głową. - Szuka pana jakaś młoda kobieta. Oficer Rachel Collins. - Dobrze. Spodziewałem się jej. Steven oparł stopy na niższej ławce. Drewno było bardzo gorące, więc szybko przebierał nogami schodząc na dół. Kiedy już się tam znalazł, obluzowany ręcznik niemal zsunął mu się z bioder. Schylił się, by go poprawić, a kiedy uniósł wzrok, stwierdził, że pracownik wszedł do pomieszczenia, zamknął drzwi i stoi teraz tuż przed nim. Zobaczył błysk i poczuł coś twardego i ciepłego na szyi. Kamienie na palenisku zaskwierczały. Copeland był zdziwiony, skąd wzięła się woda, aż wreszcie uświadomił sobie, że to krew. Jego krew. Teraz na jego szyi zacisnęły się palce napastnika. Ostrze noża pojawiło się przed oczami, a do uszu dobiegł szept: - Powiedz, gdzie jest Beth. Zrobisz to i będziesz żył. Jeśli nie, cofnę rękę i pomaluję twoją krwią wszystkie ściany. Upłynął kwadrans i wciąż ani śladu Copelanda. Rachel wstała z fotela i przeszła do głównego wejścia. Odwróciła się, słysząc dzwonek obwieszczający przyjazd windy. Przyjrzała się trzem czekającym parom. Skoro nie spodziewała się, że Copeland może zjechać z góry, nie zwróciła baczniejszej uwagi na wysiadających. Tylko prześlizgnęła się wzrokiem po wysokim mężczyźnie w ciemnym garniturze i czapce szofera. Wróciła na fotel. Upłynęło kolejnych dziesięć minut. Niecierpliwość zaczęła powoli przeradzać się w strach, gdy ruch w holu wyraźnie rzedł. Dwóch pracowników recepcji rozmawiało, pokazując ją sobie wymownymi spojrzeniami. - Rachel Collins? Podniosła spojrzenie na mężczyznę, który bezgłośnie pojawił się obok, i serce zabiło jej w piersiach niczym młot. Nigdy wcześniej nie widziała tej opalonej twarzy, ale natychmiast ją rozpoznała. - Logan Smith? Dopiero wtedy zobaczyła stojących za nim dwóch facetów, których natychmiast zidentyfikowała jako agentów federalnych, i poderwała się na równe nogi. - Spokojnie. Nie ścigam cię, jasne? Głos miał cichy i przyjazny, ale Rachel była pewna, że z trudem udaje mu się zachować takie brzmienie. Wyczuła, jak bardzo się spieszy. Powtórzyła jego nazwisko, chcąc mieć absolutną pewność. - Fotografie - powiedział. - Stąd się znamy. Przez fotografie Mollie. - Co tu robisz? - wyszeptała. - To samo co ty. Staram się odszukać Copelanda. Nie ma go w pokoju, prawda? W przeciwnym wypadku nie siedziałabyś tutaj. Czekasz, aż wróci. - Wiedział, że do niego jadę. Powinien być na miejscu. Upłynęło już niemal pół godziny... Smith wykonał gwałtowny ruch i chwycił za łokieć przechodzącego obok hotelowego pracownika ochrony. Okazał mu swój identyfikator. - Co się stało? Ochroniarz popatrzył na dokument, a później na twarz Logana. Doskonale znał uprawnienia federalnych. - Wypadek w saunie. Jeden z naszych gości... - Który? - Nazywa się Bannister. Smith zerknął na pobladłą twarz Rachel i pchnął pracownika ku windom. - Jak poważny wypadek? Ochroniarz spuścił wzrok, czując na sobie przewiercające go spojrzenia. - Jeszcze nie wiadomo. Jeden ze sprzątaczy zemdlał. Bredził coś o gotującej się krwi. CZĘŚĆ TRZECIA ROZDZIAŁ 18 Słodki, duszący odór spalonych włosów przypomniał Rachel ćwiczenia wojskowe, kiedy podczas symulowanych walk jedna strona użyła miotaczy ognia, najwidoczniej zapominając, że to nie prawdziwa wojna. Nie potrafiła zidentyfikować jeszcze innego zapachu, równie intensywnego i przyprawiającego o mdłości, dopóki przez uchylone drzwi do sauny nie zobaczyła, w jakiej pozie leży ciało Copelanda. Jego stopy i dłonie dotykały podłogi, podczas gdy piersi oparte były o palenisko z rozgrzanymi prawie do białości kamieniami. Uświadomiła sobie, że to swąd wytapiającego się ludzkiego tłuszczu. W centrum rekreacyjnym były teraz cztery osoby. Sprzątacz w średnim wieku o hiszpańskiej urodzie klęczał na skraju basenu i wymiotował. Hotelowy ochroniarz, który wpadł tu wraz z nią i Smithem, zatrzymał się gwałtownie, jakby natrafił na niewidzialną ścianę. Po chwili zgiął się wpół z chusteczką przyciśniętą do ust. Smith odetchnął głęboko, nim wbiegł do sauny i ściągnął ciało z paleniska, pozwalając, by osunęło się w kałużę krwi. - Rachel, nic ci nie jest? - zapytał po powrocie. - Chyba nie zamierzasz wymiotować jak oni? Stał zaledwie kilkanaście centymetrów od niej, z zaczerwienioną od gorąca twarzą. Jego głos był wyraźnie zmieniony, ale przynajmniej nie drżał. - Wszystko w porządku - usłyszała własną odpowiedź. Popatrzyła mu prosto w oczy, by dodatkowo go przekonać, że się trzyma. - Zamknij drzwi. Nie chcemy tu przecież zbiegowiska. A później znajdź telefon. Powiedz recepcjoniście, żeby odszukał agenta specjalnego Abbota. Jest gdzieś w holu. Powiadom mnie, kiedy już będzie na linii. Rachel przytaknęła, zrobiła krok do tyłu i zamarła. Nie była w stanie oderwać wzroku od wciąż dymiących zwłok. - Zrobiłaś dla niego wszystko, co było możliwe. A jeśli chcesz pomóc, postępuj dokładnie tak, jak ci powiedziałem. To stało się niedawno. Sukinsyn wciąż może być gdzieś blisko. - Goniec - szepnęła dziewczyna. - Tak nazywała go Mollie. Poczuła, że Logan popycha ją do wyjścia. - No idź już. Recepcjonista zaczął dopytywać się o ochroniarza. Nie odpowiedziała, natomiast kazała mu natychmiast znaleźć Abbota i ściągnąć go do telefonu. Wsłuchała się w szum panujący w holu i fortepianową melodię rozbrzmiewającą z głośników. Gdy przyszedł Abbot, przedstawiła się. i poprosiła, by poczekał na połączenie ze Smithem. - Zabierz stąd sprzątacza i ochroniarza - powiedział Smith, kiedy wróciła na górę. - Zaprowadź ich do sali treningowej. Sprzątacz może mieć problemy z angielskim. Mówisz po hiszpańsku? - Wystarczy, żeby się dogadać. - To dobrze. Spróbuj z niego jak najwięcej wyciągnąć. Logan sięgnął po słuchawkę i cichym głosem uzgadniał z Abbotem przysłanie ludzi w celu zabezpieczenia miejsca zbrodni. Później agenci FBI mieli przesłuchać personel. Zabójca zapewne nie ryzykował pozostania na terenie hotelu, a zatem recepcjonista bądź portier mogli zauważyć kogoś zachowującego się nietypowo lub w pośpiechu opuszczającego budynek. W następnej kolejności Abbot miał się skontaktować z wydziałem zabójstw policji w Atlancie. Ważne było, aby przysłali wystarczająco dużo ludzi niezbędnych do zabezpieczenia tego miejsca przed wścibstwem przedstawicieli mediów, którzy zapewne zlecą się tu jak sępy. W końcu polecił przysłanie miejscowego koronera. Rachel podeszła do sprzątacza, wciąż klęczącego nad basenem i mamroczącego coś pod nosem. Już miała położyć mu rękę na ramieniu, gdy wyprostowała się i odwróciła do Smitha. Popatrzył zaskoczony jej wyrazem twarzy. Tymczasem dziewczyna pospiesznie sięgnęła do kieszeni i wyjęła zmiętą kartkę. - To on. Logan odczytał rysopis, po czym podniósł wzrok na Collins. - Poczekaj chwilę - powiedział do przyjaciela po drugiej stronie słuchawki. - Kto to? - zapytał Logan ponownie czytając rysopis z kartki. - Nie wiem, jak się nazywa. Opis pochodzi od dyżurnego policyjnego oddziału specjalnego z Baltimore. To posłaniec, który wykradł im nagranie z akcji na Dunna. Zapewne niewiele to dla ciebie znaczy, ale Mollie, podobnie jak ja, wierzyła, że to on poluje na Copelanda i Underwood. - Ale nie masz co do tego pewności. - Nigdy go nie widziałam! Zorientowała się, że mówi zbyt ostrym tonem, i nakazała sobie nieco więcej opanowania. Smith nie wiedział o wielu sprawach, które ona znała, a nie było teraz czasu na szczegółowe wyjaśnienia. - To jedyny rysopis, jakim dysponujemy, sporządzony przez osobę, która z nim rozmawiała, a więc widziała go dokładnie, i to z bliska. Ale ów sierżant poniewczasie doszedł do wniosku, że facet był ucharakteryzowany. Może miał perukę. Broda i wąsy także mogły być przyprawione. - Jeśli podam to w biuletynie, możemy skończyć ścigając zupełnie niewłaściwego faceta. - Więc niech będzie bez zarostu i z krótszymi włosami. W Baltimore był posłańcem na motorze. Tutaj musiał wystąpić w innym przebraniu. Logan przeniósł spojrzenie na lekko falującą powierzchnię basenu. - To twoja gra - powiedział, a później do telefonu: - Chris, dysponuję przypuszczalnym rysopisem zabójcy, pochodzącym z Baltimore. Niech twoi ludzie zapoznają z nim wszystkich pracowników. Zacznij od tych przy drzwiach i innych, którzy mogli go widzieć, jak wchodził lub wychodził. Resztą zajmiemy się, kiedy przyślą nam wsparcie. Gotowy? Podejrzany to biały mężczyzna, wiek trzydzieści pięć, czterdzieści lat, wzrost około metra osiemdziesięciu, waga osiemdziesiąt kilka kilo, piwne oczy, włosy ciemnoblond. Przystojny. Może sprawiać wrażenie menadżera średniego szczebla. Bez wątpienia przyjechał tu własnym środkiem lokomocji, bo nie mógł ryzykować oczekiwania na taksówkę. Jeśli na coś trafisz, niech odszukająjego kwit parkingowy. Dzięki temu poznamy numer rejestracyjny wozu i dowiemy się, o której odjechał. Podejrzany jest każdy, kto opuścił to miejsce dwadzieścia, dwadzieścia pięć minut temu. Rachel słyszała tę rozmowę, prowadząc sprzątacza na jeden z foteli. Dała mu świeży ręcznik ze stosu na stoliku i wodę mineralną z chłodziarki. Dołączył do nich także ochroniarz. - Jak ci na imię? - zapytał go Smith. - Hogan. Bobby Ray. - Wiem, że jest ci teraz bardzo ciężko, Bobby Ray, ale proszę o pomoc. Agentka była zaskoczona, z jaką łatwością Logan przybrał ten sam akcent co strażnik. Słysząc go, gotowa była przysiąc, że rzeczywiście pochodzi zza południowej granicy. - Ilu was jest na służbie podczas jednej zmiany, Bobby Ray? - Sześciu. - I to ty odebrałeś zgłoszenie. Byłeś wtedy w holu? - Nie. Byłem w naszym biurze, na zapleczu. Właśnie skończyłem kolację i piłem kawę. Zapaliła się kontrolka alarmowa z centrum rekreacyjnego, więc pobiegłem sprawdzić, co się tam dzieje. - Nie widziałeś nikogo rzucającego się w oczy, kiedy wyszedłeś z biura? Kogoś, kto się spieszył? Kogoś zdenerwowanego? - Nie. Ale rozmawiałem wtedy przez krótkofalówkę. - Ruchem głowy Hogan wskazał sprzątacza. - Emanuel krzyczał histerycznie o wypadku naszego gościa... O morzu krwi... Podniósł wzrok na drzwi sauny i jego ciałem wstrząsnął dreszcz. - Na dole powiedziałeś, że ten gość miał na nazwisko Bannister. Skąd o tym wiedziałeś? - On mi powiedział... jąkając się tak, że z trudem mogłem go zrozumieć. - Wskazał tabliczkę wiszącą nad stolikiem. - Musiał to odczytać z listy odwiedzających centrum. - Jesteś w stanie zidentyfikować ofiarę, Bobby Ray? Ochroniarz zaprzeczył ruchem głowy. - Był dla mnie tylko jednym z wielu gości. - Nigdy z nim nie rozmawiałeś? Nie sprawiał żadnych kłopotów? Nie miał specjalnych życzeń? -Nie. - Nikt o niego nie pytał ani się z nim nie spotykał? - Słyszałem, że Wendy Prince - agentka obrotu nieruchomościami - spotkała się z nim raz, a może i więcej. Rachel wyczuła wątpliwości Smitha. Po co, do diabła, Copeland miałby interesować się miejscowym rynkiem nieruchomości? Czyżby w ten sposób został wywabiony z hotelu? Ale w takim razie po co było pozwalać mu wrócić i czekać z zamachem? Przecież znacznie łatwiej byłoby dokonać zbrodni w jakimś cichym, ustronnym miejscu. Collins odwróciła się na dźwięk głośnego dobijania się do drzwi. Smith poklepał strażnika po ramieniu. - Posiedź tu sobie jeszcze. Mój partner się tobą zajmie. Logan skinął na dziewczynę i oboje podeszli do drzwi. Otworzył je i do środka wszedł zupełnie nie rzucający się w oczy mężczyzna wyglądający na księgowego. Dopóki Smith ich sobie nie przedstawił, Rachel myślała, że to zarządca hotelowy. - Zdziałaliście coś z tym rysopisem? - zapytał. - Jeszcze nie. W ogóle to mało prawdopodobne. Na dole jest istny cyrk. Mielibyśmy wyjątkowe szczęście, gdyby ktoś w tym tłumie rozpoznał własną matkę, więc co tu mówić o jakimś nieznajomym. I miałeś rację co do reporterów. Już tu są. - Dasz sobie z nimi radę? - Tak. Chłopaki z kryminalnej powinni pomóc. Już wcześniej współpracowaliśmy w podobnych sprawach. Abbot wciągnął powietrze do płuc, po czym podszedł do drzwi sauny i zajrzał do środka. Kiedy wrócił, jego twarz była tak spokojna, jakby odszedł właśnie od konfesjonału. - Byłoby lepiej, gdyby nie powstało w związku z tym zbyt duże zamieszanie - stwierdził. - Co zatem robimy? Smith ruchem głowy wskazał sprzątacza i strażnika. -Niech twoi ludzie ich przesłuchają. Policja może zająć się resztą personelu, z wyjątkiem bagażowych i portierów. Tych trzeba przepytać szczególnie dokładnie, może da się coś z nich wydobyć. Abbot uchylił drzwi prowadzące do centrum rekreacyjnego i rzucił dwa nazwiska. Zjawili się mężczyzna oraz kobieta, lekko ukłonili się obecnym i usłyszawszy dyspozycje, zajęli się dwoma pracownikami hotelu. Pracownik miejscowego FBI sięgnął po radio i rozmawiał z ludźmi na dole. Rachel przyglądała się w tym czasie Loganowi, który stał nieruchomo, z rękami wbitymi w kieszenie, wpatrzony w podłogę. - Muszę zobaczyć dokładnie, co zrobił Copelandowi - powiedziała wreszcie. Smith dopiero po długiej chwili podniósł na nią wzrok. Czuła, jak mierzy ją pełnym smutku i bólu wzrokiem. - Po co? - Bo dla nas jest jak duch. Jeśli zobaczę, jak to robi, może będę umiała... jakoś go zidentyfikować. - Milczała kilka sekund. - Może dzięki temu zawczasu będę w stanie się zorientować, jeśli sama zostanę jego następnym celem. - Wytrzymasz to? - Jak dotąd dawałam sobie radę. Logan pokiwał głową i ruszył w stronę sauny. Podążyła za nim, jednocześnie biorąc kilka głębokich oddechów. Teraz będzie oddychać tylko przez usta. Smith zatrzymał się na skraju kałuży krwi i wskazał ranę z boku szyi trupa. - Twój napastnik zaatakował szybko, ale delikatnie, wbijając ostrze, lecz nie tnąc. - Przecież mógł pociągnąć nożem i jednym ruchem rozpłatać gardło. Dlaczego się wstrzymał? - Bo chciał, żeby Copeland uwierzył mu, że ma szansę przeżycia. Przycisnął ranę, aby w ten sposób go przekonać. - Copeland był człowiekiem, który mógł mu uwierzyć - stwierdziła Rachel. - Zapewne nie zdawał sobie sprawy, że już jest martwy. - Pytanie tylko, dlaczego zabójca zwlekał. Przecież w ten sposób dodatkowo ryzykował. Drzwi do centrum były przez cały czas otwarte. W każdej chwili mógł zjawić się ktoś z obsługi bądź inny gość... - Goniec czegoś potrzebował. Czegoś, co tylko Copeland mógł mu dostarczyć. Smith poruszył się gwałtownie. - Przecież on znał kryjówkę drugiego informatora!? Dziewczyna przymknęła oczy i z rezygnacją pokiwała głową. Nie oponowała, gdy brat Mollie mocno nią potrząsnął. -Gdzie? - W Arizonie. Tam właśnie mieliśmy pojechać z Copelandem. Chwycił ją za łokieć i zdecydowanie pociągnął wzdłuż basenu. Otworzył przesuwne szklane drzwi i wyszli na taras. Docierał tu gwar, tłum gromadził się trzy piętra niżej, przed hotelem. Migające policyjne światła rozświetlały okolicę, nieprzyjemnie drażniąc oczy. - Muszę to natychmiast wiedzieć - rzucił Smith, ściskając barierkę z taką siłą, że aż pobielały mu kostki. - Kim jest drugi informator Mollie i gdzie teraz jest? - Nazywa się Beth Underwood. Jest w miasteczku Carefree, w Arizonie. Pokiwał głową, raczej do własnych myśli niż w odpowiedzi na jej słowa. - Rozmawiałaś z nią? Czy masz pewność, że w tej chwili jeszcze żyje? Collins zawahała się. Smith nie wiedział dużo. Zbyt wiele musiałaby mu wytłumaczyć, by mógł zrozumieć. - Żyje - odpowiedziała z przekonaniem. - Musi. Gdy Logan patrzył na niąuważnie, jej twarz znajdowała się w półcieniu. Widział tylko blask oczu i zębów. - Skąd wiesz? Czy możesz mieć pewność, że Copeland był pierwszym przystankiem na trasie tego Gońca? Smith wrócił do centrum. Obserwowała go, jak podszedł do strażnika - Billy'ego Raya. Wciąż myślała o pytaniu, które z taką natarczywością zadał jej na tarasie. - Jest stąd tylne wyjście - powiedział po powrocie, pokazując klucz. Otworzył drzwi w przeciwnym końcu tarasu i Rachel zobaczyła metalowe schodki przytwierdzone do ściany budynku. Zeszli po nich na występ poniżej i przeszli do kolejnych drzwi otwieranych tym samym kluczem, aż znaleźli się przy stacji energetycznej, obok hotelowej instalacji klimatyzacyjnej. Podążyli betonową ścieżką prowadzącą na podjazd. Przed wejściem widać było cały rząd policyjnych radiowozów. Tuż za nimi stały zaparkowane bezładnie dwie furgonetki reporterskie, zupełnie blokujące przejście gościom. - Zostawiłaś coś w hotelu? - zapytał, kiedy przeszli za róg w drodze na parking. - Worek. Został zabrany do hotelu, kiedy przyjechałam. - Potrzebujesz coś z niego? - Dane Dunna. Będziesz chciał się z nimi zapoznać. Nie zwalniając kroku, sięgnął po telefon komórkowy i przekazał Abbotowi prośbę o natychmiastowe dostarczenie na parking jej bagażu. Otworzył drzwi dla pasażera chevroleta luminy, sam usiadł za kierownicą i odwrócił się w jej stronę. - Skąd pewność, że ta Underwood wciąż żyje? - Bo gdyby Goniec wiedział, gdzie Mollie ukryła tę dwójkę, zlikwidowałby Copelanda znacznie wcześniej. On zaś siedział tu trzy dni, bezbronny jak kaczka w czasie polowania. - Więc ten facet nie wiedział, gdzie go szukać... Dziewczyna popatrzyła na swoje odbicie w szybie. - Jedynym sposobem na znalezienie go było śledzenie mnie. Nie, to nie tak. Zawczasu musiał wiedzieć, dokąd zmierzam. I był na miejscu przede mną. Uświadomienie sobie tego faktu sprawiło, że jej serce zabiło szybciej. Zawsze potrafiła zorientować się, czy jest obserwowana - z ciekawości czy pożądania, nie miało to znaczenia. A Goniec musiał robić to już od dłuższego czasu. Niczego nie podejrzewała. Nawet przez myśl jej to nie przeszło. Nie uchwyciła choćby jednego, pospiesznie odwracanego spojrzenia. Musiała przyznać się do zawodowego błędu. - Wy robiliście to samo, prawda? - zapytała patrząc mu prosto w oczy. - Śledziliście mnie. Właśnie dzięki temu mnie znaleźliście. Smith milczał, ona zaś nie naciskała. Przynajmniej na razie. - Załóżmy, że rzeczywiście Copeland był pierwszy - rzekł brat Mollie. - A to znaczy, że jeżeli Goniec wydobył z niego, co zamierzał, teraz jest już w drodze do Arizony, natomiast my wciąż tu siedzimy. Gorycz w jej słowach poruszyła Smitha. Widział nieraz, jak niepowodzenie prowadzi ludzi do desperacji, ta zaś staje się przyczyną kolejnych błędów. Rachel Collins nie mogła darować sobie śmierci Copelanda. Wzbudziła w niej wściekłość i żądzę zemsty, które mogą okazać się tragiczne w skutkach, jeśli tylko pozwoli, aby nią kierowały. - Mimo wszystko możemy coś zrobić - powiedział Logan. - Pod jakim adresem przebywa Underwood? Rachel nie śmiała spojrzeć mu w oczy. - Mam tylko adres poczty. Underwood musiała podać Mollie dokładne miejsce zamieszkania, kiedy razem wysiadły w Phoenix. Copeland zapewne także go znał. - Dlaczego tak myślisz? - Bo oboje tkwili w tym od samego początku. Ich związek... - Byli kochankami - wyręczył ją Smith. Przytaknęła. - Później mi o tym opowiesz. Dzwoniłaś do Underwood, prawda? Firma telekomunikacyjna ustali dokładny adres na podstawie numeru. Podaj mi go. - Natychmiast powinieneś skontaktować się z Beth. Nic nie musisz mówić, tylko upewnij się, że żyje. Przynajmniej będziemy mieć pewność. Logan w zamyśleniu pokręcił głową. - To by ją tylko wystraszyło. Nie mam pojęcia, co można by jej powiedzieć. A ty? Lepiej poczekać, aż będziemy mogli przekazać coś pewnego. To, co się tu zdarzyło, nie trafi do ogólnokrajowych wiadomości przynajmniej jeszcze przez godzinę. Jeśli mamy trochę szczęścia, to Beth Underwood w ogóle nie dysponuje kablówką ani anteną satelitarną. - Muszę się upewnić, że z nią wszystko w porządku. Proszę... Smith zawahał się. - Dobrze. Podaj mi numer. Wystukiwał cyfry, po czym ustawił telefon tak, by oboje słyszeli, kto odbierze. Po szóstym dzwonku zamknęła oczy i zrezygnowana pokręciła głową. - To jeszcze o niczym nie świadczy - powiedziała, starając się przekonać samą siebie. - Tam jest dopiero popołudnie. Może gdzieś wyszła, na przykład coś zjeść. Odrzuciła inne, napawające ją przerażeniem myśli. - Ktoś tu idzie - szepnęła, wyrywając się z zamyślenia. Smith zerknął we wsteczne lusterko. - To ktoś od Abbota. Pomóż mu, dobrze? Powiedział to uprzejmie, lecz zabrzmiało jak rozkaz. Wyskoczyła z wozu i podeszła do agenta trzymającego w ręku jej marynarski worek. - Dziękuję. Wezmę go już - rzekła. Zaskoczony agent przyglądał się, jak wyjęła mu go z ręki, otworzyła tylne drzwi samochodu i rzuciła na siedzenie. Smith obejrzał się przez ramię, z telefonem komórkowym przy uchu. Zanim wróciła na siedzenie pasażera, zdążył już skończyć rozmowę. - Mollie mówiła, że pracujesz w Krajowym Zespole Antyterrorystycznym. Ale ta sprawa nie ma przecież nic wspólnego z terroryzmem. Widzę, że nie działacie zespołowo. Jesteś na polowaniu? - Milczała przez chwilę. - Muszę wiedzieć, co tu się dzieje. Logan potarł palcem nos. - To bardzo specyficzne zadanie. Mollie... Jej śmierć wywołuje określone implikacje. - Dla kogo więc pracujesz? - Bezpośrednio dla Białego Domu. -Jezu... - Posłuchaj. Muszę teraz coś zrobić. Dla Beth Underwood. Ale umówmy się, że nic nie słyszałaś. Rachel kiwnęła głową. Smith wybrał numer i westchnął ciężko, nim zaczął mówić do słuchawki: - Lucille? Nie, nie pytaj. Kompletna klapa. Copeland nie żyje. Ktokolwiek robi porządki, dotarł do niego pierwszy. Collins jest ze mną. Mamy parę spraw do załatwienia. Gotowa? Beth Underwood jest w Arizonie, w miasteczku Carefree. Masz tu adres pocztowy i numer telefonu. Nie kłopocz się z dzwonieniem tam. Próbowałem, ale nikt nie podnosi słuchawki. Mam nadzieję, że może wyszła po zakupy. Wyślij tam zespół interwencyjny. Niech uważają. Nie chcę, żeby wyglądali na federalnych w tej spokojnej okolicy, gdzie ludzie są przekonani, że dodaje im się coś do wody, aby zamienić ich w demokratów. Dziewczyna przyglądała mu się, kiedy prawdopodobnie słuchał potoku pytań zadawanych z drugiej strony słuchawki. - Nie, nie mam rysopisu Underwood. Ale Collins ją widziała. Daję ci ją. Podał jej telefon i szepnął: - Poznaj Lucille. - Halo? - Słucham cię - powiedział miły głos. Skupiła myśli na lotnisku krajowym, Beth Underwood wysiadająca z niebieskiej jetty Copelanda, jej obraz, gdy siedziała w samolocie i szeptała coś do ucha Stevena. Była gotowa. - Beth Underwood ma około metra siedemdziesięciu siedmiu centymetrów wzrostu. Dobrze zbudowana, ale bez nadwagi. Długie blond włosy. Migdałowe oczy. Pieprzyk pod lewym kącikiem ust. Miała na sobie ciemne spodnie, zieloną koszulkę i lekką kurtkę. Rachel zastanawiała się przez moment, po czym pokręciła głową i zwróciła aparat. - Underwood pracowała w Waszyngtonie - dodał do słuchawki Logan. - Spróbuj dotrzeć do akt personalnych. Przefaksuj jej fotografię do mnie do samolotu i chłopcom. Jeśli ją odszukają, nie wolno nawiązywać kontaktu. Chcę, by miała zapewnioną pełną ochronę, i to wszystko. Przez chwilę milczał, słuchając. - Lucille, powiedz naszym, żeby na siebie uważali. Facet, który załatwił Copelanda, należy do tych, którzy zmiatają wszystko z szachownicy. Jeśli tylko zobaczą, że ktoś interesuje się Underwood, wystarczy jedno ostrzeżenie, a później niech nie wahają się działać. Lucille miała jeszcze pytania, ale nie dał jej dojść do słowa: - Teraz muszę dostać się na lotnisko. Omówimy operację później. Dopiero się okaże, czy będziemy mogli zrobić coś więcej. Wcisnął telefon do ładowarki i ruszył z parkingu na Lenox Road. Tam opuścił boczną szybę, ustawił na dachu niebieskiego koguta i uruchomił syrenę. Kiedy znaleźli się na autostradzie międzystanowej numer 85, połączył się jeszcze z pilotem odrzutowca, a następnie zwrócił do Rachel. - Nadeszła odpowiednia pora - rzekł, nie odrywając oczu od drogi. - Musisz opowiedzieć mi wszystko, od samego początku. Miała zamiar zaoponować i zachować fakty dla siebie, bo doskonale wiedziała, co się święci. Jeśli przekaże mu wszystko, co wie, stanie się bezużyteczna. Ale nie mogła zataić prawdy. Zaczęła od donosu w Baltimore, Dunna, jego słów wypowiedzianych tuż przed śmiercią i wrażenia, jakie wywarły na Mollie. Z całych sił starała się, by nadać relacji obiektywny charakter, jakby była tylko biernym obserwatorem. Dwukrotnie uchwyciła badawcze spojrzenia Smitha, gdy opowiadała, co zdarzyło się w Greenbrier i w jaki sposób weszła w posiadanie akt Dunna. W rejonie lotniska znaleźli się, akurat gdy zrelacjonowała ostatnią rozmowę ze Stevenem Copelandem. Smith skręcił do sektora Atlanta International przeznaczonego dla prywatnych samolotów. Zahamował przed bramą, okazał strażnikowi identyfikator i pomknął wzdłuż szeregu hangarów. Na końcu pasa startowego dziewczyna zobaczyła wysmukłą sylwetkę grzejącego silniki odrzutowca. Logan sięgnął do klamki, lecz chwyciła go za rękę. - Powiedziałam ci wszystko, co wiem. Teraz ty wskoczysz do samolotu, a ja mam złapać lot do Waszyngtonu, zameldować się w Belvoir i mocno beknąć za to, co zrobiłam, tak? - Znałem cię tylko z fotografii. - Jego głos był ciepły i delikatny, jakby mówił do dziecka. - I z tego, co mówiła mi o tobie Mollie. Widzę, że zostałaś wciągnięta w tę sprawę i zaangażowałaś się w nią chyba bardziej, niż powinnaś. Ten facet śledził cię, może miał cię już nawet na muszce, a jest profesjonalistą, i to wyraźnie lepszym od innych. Ale i ty byłaś świetna. Zbyt dobra i szybka, aby pozwolić mu na pełne rozpo starcie skrzydeł. A poza tym dopisywało ci szczęście, Rachel. Nie zapominaj o tym. - Nie odsyłaj mnie - rzekła cicho. - Opowiedziałam ci wszystko, co wiedziałam, nie dlatego że musiałam ani też bo o to poprosiłeś. Jestem po prostu przekonana, że moja wiedza pomoże go znaleźć. Nie wykorzystuj mnie w taki sam sposób, w jaki on mnie wykorzystał. Pozwól sobie pomóc w tym, co rozpoczęła Mollie. Wreszcie zdecydowała się wyjawić ostatni z sekretów: - Jesteś tu, bo Biały Dom wie, a przynajmniej podejrzewa, że Griffin North został zamordowany. Może chodzi o spisek na tle politycznym, chociaż tak naprawdę akurat to niewiele mnie obchodzi. Musisz jednak wiedzieć, dlaczego zginęła Mollie. Była kochanką Northa. Zginęła, ponieważ to ona pierwsza nie uwierzyła, iż ta katastrofa lotnicza była zwykłym przypadkiem. Patrzyła, jak jego twarz wykrzywia grymas pełen bólu i zaskoczenia. Loganowi Smithowi nawet do głowy nie przyszło, że jego siostra mogła być w taki sposób powiązana z jedną z najważniejszych osobistości w kraju. Samolot zaczął kołować, zanim jeszcze Rachel dotarła na miejsce. Była wdzięczna Loganowi za to, że nie starał się jej zatrzymać w drodze do mikroskopijnej wielkości łazienki. Nim opadła na kolana i otworzyła pokrywę muszli, zdążyła jeszcze zamknąć za sobą drzwi. W takiej pozycji przetrwała cały start. Potem zajrzała do apteczki. Połknęła cztery aspiryny i popiła je wodą. Wyjęła z torebki foliowej szczoteczkę, umyła zęby, później twarz i przeczesała włosy. Spojrzenie w lustro upewniło ją, że nic więcej nie da się w tej chwili zrobić. Gdy wróciła do kabiny, Smith siedział przy stoliku i pracował na przenośnym komputerze. Zajrzała mu przez ramię na ekran, gdzie wyświetlone były dane osobowe. - Usiądź sobie tam, na tyle - powiedział. - Zaraz do ciebie przyjdę. Siedzenie pod tylną wręgą przypominało raczej niewielką sofę. Zapadła się w jej miękkie poduszki, podciągnęła pod siebie nogi. Nie miała zamiaru się kłaść, ale grube podłokietniki były wyjątkowo miękkie, a silniki szumiały usypiająco. W pomieszczeniu panował półmrok, bo paliła się jedynie lampa oświetlająca miejsce pracy Smitha. Popatrzyła przez okno na pomarańczowy księżyc przeświecający spomiędzy chmur. Logan siedział przy komputerze jeszcze przez kwadrans po zakończeniu pracy. Nie chciał się ruszać, dopóki nie uzyska pewności, że Rachel śpi. W końcu wstał ostrożnie i popatrzył na tył kabiny. Docierało tam wystarczająco dużo światła, by zauważyć jej na wpół otwarte usta i regularnie poruszającą się pierś. Sięgnął po koc, ale się zawahał. Żołnierze byli nauczeni czujnie spać. Zamiast okryć Rachel, podkręcił regulator temperatury w kabinie. Przeszedł w stronę kabiny pilota, włączył światło nad głową, sięgnął po telefon i połączył się z Los Angeles. - Wydajesz się zmęczony - powiedziała na powitanie Lucille. - Kiedy będziesz w Phoenix? - Za trzy i pół godziny. - Musisz pewnie podpierać powieki zapałkami. - Prawie. Zaraz po starcie polecił pilotowi rozwinąć maksymalną możliwą prędkość i wybrać najkrótszą drogę do celu. Wynikło z tego nieco kłopotów, ponieważ część podróży musiała odbyć się w przestrzeni powietrznej niedostępnej dla zwykłych maszyn. Musiał skontaktować się z oficerem dyżurnym NORAD-u w Cheyenne Mountains i poczekać, aż sprawdząjego uprawnienia, nim uzyskał stosowne pozwolenie. - Gdzie zespół interwencyjny? - zapytał. - W drodze. Lądują w Sky Harbor za pół godziny. Przekazałam im już ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. - Co z danymi, o które prosiłem? - Sprawdź swój faks. Przeszedł do biurka i wyjął kartkę z urządzenia wbudowanego w blat. Fotografia nie była idealna, ale widniejąca na nim kobieta bez wątpienia przypominała opisaną przez Collins. - Prezentuje się całkiem nieźle - orzekł. - Ale to zdjęcie pochodzi z prawa jazdy z Waszyngtonu. Nie znalazło się nic z Arizony? - Mnóstwo Underwoodów, ale nikt nie odpowiada jej rysopisowi. To i tak dobrze, że chłopcy będą dysponować jej podobizną. - Może w międzyczasie uda się nam dostarczyć im coś bardziej aktualnego. Skontaktuj się z FAA i ustal mi wszystkie loty, prywatne i służbowe, z Atlanty na Sky Harbor w Phoenix. Lucille przez chwilę zastanawiała się nad sensem polecenia. - Czyżbyś uważał, że nasz zabójca znów ma nad tobą przewagę czasową? - Posłuchaj, Copeland został zamordowany dwadzieścia pięć do trzydziestu pięciu minut przed ujawnieniem tego. Zabójca miał dość czasu, by dotrzeć na lotnisko Atlanta International. Pytanie tylko, czy wsiadł do rejsowego samolotu, czy też skorzystał z własnego? Nie wydaje mi się, by wybrał tę pierwszą ewentualność. Musiałby kupić bilet, czekać na odprawę, a poza tym wziąć także pod uwagę mogące wystąpić kłopoty z przedłużonym kołowaniem lub opóźnieniem startu z innego powodu. Wszystko to składa się na zbyt dużą liczbę nieprzewidywalnych przeszkód, zwiększając ryzyko niepowodzenia. - O tej porze ruch między tymi dwoma lotniskami jest niewielki - stwierdziła Lucille. - Chcesz zrobić trochę zamieszania i zamknąć Sky Harbor? - Zorganizowanie tego wymagałoby zaangażowania zbyt wielkiej liczby ludzi. A jeśli facet zauważy przygotowaną pułapkę, z łatwością się z niej wymknie. Przy okazji zaś może dojść do niezłej jatki. - Mogłabym wysłać drugi zespół na lotnisko podając rysopis, który przekazałeś. - Nie bardzo wierzę temu opisowi. Właściwie nie mamy pojęcia, jak naprawdę wygląda zabójca. Jeśli chłopcy zaatakują niewłaściwego człowieka, miejscowi się wściekną. - W porządku. Pozostaje więc czekać na coś, co rzuci się nam w oczy. Wiemy przecież, że musi jak najszybciej opuścić lotnisko i odszukać Underwood. -Teraz ona jest naszą przynętą... To dobrze. Musimy zastanowić się, jak najlepiej wykorzystać tę przewagę. Ale szybko zdobądź mi te informacje z FAA. - Będziesz je miał za dwadzieścia minut. - Lucille zawahała się. - Logan, kto to może być? - Collins mówi, że to duch. Ale może już niedługo poznamy także jego ciało. Wystarczy, że jako pierwsi dotrzemy do Underwood i przykryjemy jąochronnym parasolem. - Collins jest z tobą, prawda? - Ona dużo wie, Lucille. Takie rzeczy, o których nawet mi się nie śniło. Nie mogłem jej tak po prostu zostawić. - Zadzwonię do Jessupa albo kogoś innego w Belvoir i powiem, że z nią wszystko w porządku i jest pod opieką federalną jako kluczowy świadek. To powinno wystarczyć żandarmerii i spowodować usunięcie jej nazwiska z rejestru poszukiwanych dezerterów. - Wybiegasz myślami o całe lata świetlne przede mnie. - Więc w rewanżu wyświadcz mi przysługę. -A mianowicie...? - Kiedy będziesz przejmować Underwood, trzymaj Collins gdzieś na zapleczu. Chciałabym mieć okazję poznać tę dziewczynę. ROZDZIAŁ 19 Prośba ze strony FBI o informacje wywołała natychmiastową reakcję FAA - Federalnego Urzędu Kontroli Ruchu Lotniczego. i Lucille Parker została przełączona do szefa placówki w Waszyngtonie, który piastował swą funkcję od czternastu lat, więc i przez sen potrafił nacisnąć właściwy klawisz. Jednocześnie skontaktowano się z Atlantą i Phoenix. Szefowie kontroli ruchu lotniczego odłożyli bieżące zajęcia i zajęli się zbieraniem informacji, których żądała centrala. Między tymi trzema miastami nastąpiła intensywna wymiana wiadomości. Wszystkie ośrodki przechodziły specjalne szkolenie w tego typu działaniach na wypadek porwań samolotów lub zagrożeń bombowych. Nieoficjalnie prowadzono ranking szybkości zbierania i przesyłania danych z poszczególnych ośrodków. Jak dotąd najsprawniejsi byli chłopcy z Denver, lecz tego wieczoru przodownictwo przeszło w ręce Atlanty, która dostarczyła pełną listę liniowych i prywatnych lotów do Phoenix po upływie zaledwie dwunastu minut. Kolejnych trzydzieści sekund zajęło potwierdzenie tych informacji na Sky Harbor. W swoim biurze na szesnastym piętrze budynku federalnego w Los Angeles Lucille rozłożyła otrzymane faksy na biurku. Skoncentrowała się na prywatnych lotach. Dwa z nich wykonały odrzutowce stanowiące własność firm: jeden należący do międzynarodowego producenta napojów, drugi do przedsiębiorstwa z branży rolnej. Trzy inne należały do osób prywatnych: promotora wiozącego gwiazdę rocka na koncert do Phoenix, trzykrotnie rozwiedzionej piosenkarki country oraz magnata prasowego. Skrupulatnie sprawdziła listy pasażerów, lecz nie trafiła na nic godnego zainteresowania. Zdecydowała się ponownie skontaktować z FAA i poprosiła o wykaz pilotów i członków załóg z podejrzanych lotów. Nadszedł po upływie kolejnych dwudziestu minut. Tu też nie znalazła niczego interesującego. Jeszcze raz przejrzała wszystkie uzyskane materiały, aby mieć pewność, że niczego nie przeoczyła. Odchyliła się w fotelu i nie widzącym wzrokiem wpatrywała się w papiery, pozwalając włączyć się podświadomości. Ale i w ten sposób nie wychwyciła niczego choćby z pozoru podejrzanego. Kiedy wreszcie ponownie zatelefonowała do Smitha, była pewna, że zabójca Copelanda nie mógł być teraz na powietrznym szlaku do Phoenix. Nie wiedziała jednak i nie mogła tego podejrzewać, że doszło do pewnego niedopatrzenia. Nie w samych informacjach ani też podczas ich zbierania, lecz już na etapie ustalania ich zakresu. Logan prosił bowiem o podanie wszystkich lotów z Hartsfield Atlanta International na Phoenix Sky Harbor. Takie dyspozycje Lucille przekazała kontrolerom, a ci, postępując zgodnie z nimi, całkowicie pominęli Bazę Lotniczą Lakeland, położoną trzydzieści pięć kilometrów od Phoenix. Kontrola lotów założyła, że chodzi wyłącznie o komunikację cywilną i nie wspomniała nawet o gulfstreamie IV, którego celem było Lakeland. Samolot znajdował się czterdzieści minut drogi od Lakeland i został właśnie przejęty przez wojskową kontrolę lotów. Inżynier, który spał od dwóch godzin, wstał i skontaktował się z szefem bazy w celu potwierdzenia zezwolenia na lądowanie. Mieli okazję zetknąć się ze sobąjuż wcześniej. Pół roku temu spotkali się w Nevadzie, w miejscu zwanym Groome Lake, które oficjalnie w ogóle nie istniało. Wspólnie spacerowali wzdłuż szeregu bunkrów, pośród sprzętu jakby żywcem wyjętego z jakiegoś filmu science fiction i omawiali ewentualne operacje w Azji. Pułkownik znał pozycję Inżyniera w strukturach CIA i miał nadzieję na zaskarbienie sobie jego przychylności. Nie oponował ani nie zadawał zbędnych pytań, gdy Inżynier zapowiedział, że zapewne będzie odwiedzał Lakeland. Teraz, korzystając z wojskowych, kodowanych częstotliwości mogli swobodnie rozmawiać, nie obawiając się podsłuchania przez jakiegoś ciekawskiego cywila. Inżynier powołał się na tamtą rozmowę, podziękował za osobistą przysługę i rozłączył się. Przeszedł na tył maszyny, by spakować swoje rzeczy. Nie chodziło jednak o ubrania czy też zwykły bagaż. Gulfstream był wyposażony w cały arsenał broni, amunicji, ładunków wybuchowych i sprzętu - wszystko czego samodzielni agenci operacyjni mogli potrzebować w trakcie działań od tundry poczynając, a kończąc na tropikach. Inżynier fachowym okiem zlustrował magazyn i nim pilot podszedł do lądowania, dokonał wyboru i zapakował wszystko, co uznał za niezbędne. Odrzutowiec minął eskadrę F-18 wyruszających na nocne manewry i zatrzymał się przed niewielkim hangarem obok wieży kontroli lotów. Pasażer wysiadł z plecakiem w ręku i podszedł do oczekującego nieopodal pułkownika. Obok zaparkowany był jeep cherokee na cywilnych numerach. W chłodzie nocy dwaj wojownicy przywitali się w milczeniu. Szef bazy nie zapytał, w jakim celu gość tu przyleciał i czemu poprosił o cywilny środek transportu. Nawet nie przyszło mu do głowy, że mógłby się tym bliżej zainteresować. Swoim wozem wojskowy pilotował Inżyniera aż do granic bazy. Gdy zatrzymał się, funkcjonariusz CIA pomachał mu ręką i wyjechał na pustynię Sonoran, wzbijając za sobą tumany pyłu. Inżynier wydostał się na autostradę. Starał się nie przekraczać dozwolonej szybkości. Nie spieszył się, a wolał nie zwracać na siebie uwagi policji stanowej. Po okazaniu stosownych dokumentów z pewnościąuniknąłby mandatu, ale straciłby zbyt wiele czasu i zostawił po sobie niepotrzebny ślad. Skierował się na południowy zachód, mijając pogrążone we śnie miasteczka rozrzucone wokół Phoenix. Przejeżdżał obok centrów handlowych, magazynów i rzęsiście oświetlonych stacji benzynowych. Opuścił boczną szybę i oddychał pustynnym powietrzem, suchym i świeżym. Popatrzył z uwagą na ogromną tablicę informującą o trzech następujących po sobie zjazdach z autostrady. Przed drugim włączył kierunkowskaz i wjechał na ślimak. U jego stóp, w dolinie leżało Carefree. Trzej mężczyźni, wysiadający z helikoptera Bell Ranger na lotnisku Sky Harbor, wyglądali niemal identycznie. Wszyscy barczyści, ubrani w traperki, luźne spodnie i kamizelki z niezliczoną liczbą kieszeni. Lotniskowi ochroniarze przypatrywali się zaskoczeni i nieco rozbawieni ich wyposażeniem: wielkimi plecakami o aluminiowej konstrukcji z przytroczonymi śpiworami i podłużnymi futerałami mieszczącymi zapewne myśliwskie strzelby. Zostali wzięci za wesołą grupkę myśliwych, zwłaszcza że głośno naśmiewali się ze swego kolegi Boba z Los Angeles, który nie mógł uczestniczyć w wyprawie, zmuszony przez żonę do wyjazdu na Hawaje. Przy okazji wspominali ostatnie wyprawy do Idaho oraz na Alaskę i sprzeczali się o wagę kozła, którego jeden z nich miał na rozkładzie w ubiegłym roku. Najbliższy strażnik, do którego się zwrócili, poradził im, gdzie można zjeść dobre steki, i poinformował, jak daleko jest do Sedona - ich pierwszego przystanku. Był zaskoczony widokiem przerobionego chevy suburbana czekającego na nich na parkingu. Powiedzieli mu, że wóz należy do ich mieszkającego tu przyjaciela, który akurat wyjechał w interesach. Ochroniarz obserwował, jak pakowali bagaże do wozu. Zdziwiło go, że tak potężnie zbudowani faceci poruszali się niezwykle sprawnie i miękko jak koty. Zawodowa podejrzliwość nakazała mu zapytać, czym zajmują się na co dzień. Jeden z mężczyzn uśmiechnął się wesoło i otworzył portfel. Gdy szukał wizytówki, strażnik zauważył kalifornijskie prawo jazdy i identyfikator pracownika Lockheeda. Wizytówka, którą otrzymał, także posiadała logo Lockeeda i przedstawiała właściciela jako wiceprezydenta firmy do spraw badań i rozwoju. Gdy kierowca uruchomił silnik, pracownik lotniska życzył im powodzenia, a później przyglądał się, jak auto wyjeżdża na drogę dojazdową do autostrady. Kiedy już zniknęło z pola widzenia, uświadomił sobie, że właściwie nie dowiedział się, dokąd jadą i na co zamierzają polować. Zespół interwencyjny FBI udający weekendowych myśliwych pozostawił za sobą Phoenix i zmierzał autostradą na północ. Po krótkiej podróży zjechali na dwupasmową drogę prowadzącą do leżącego w dolinie Carefree. - Ładna okolica - mruknął kierowca. W dolinie i na stokach nieregularnie rozrzucone były skupiska świateł. Jadąc drogą mijali wysokie na dwa metry ogrodzenia okalające poszczególne osiedla. Każde miało przy wjeździe wartownię, a obok wielkimi literami wypisane były ich nazwy: Desert Hawk, Windhaven czy Painted Desert. Niekiedy za murami znajdowały się puste place bądź prowadzono tam prace budowlane. Dalej za skupiskami jednakowych domków znajdowała się dzielnica rezydencji. Domy były tu dużo większe, intensywnie oświetlone, ustawione na co najmniej półhektarowych działkach. - Zbliżam się do rozjazdów - rzekł kierowca. - W lewo czy w prawo? Pełniący funkcję pilota trzymał na kolanach mapę, a w dłoni latarkę. - W prawo. Następne dwie parcele były nie zagospodarowane. Dalej budynek w stylu Tudorów, a na końcu alejki ultranowoczesna budowla z kamienia i szkła. Na piętrze paliło się światło. - To musi być tu - rzekł kierowca. Pilot porównał adres wyryty na murze z dostarczonym przez Southwest Bell. - Zgadza się. Kierowca wyłączył bieg i chevy toczył się jedynie siłą rozpędu. Po obu stronach tego tak charakterystycznego domu znajdowały się nie zabudowane jeszcze parcele pełne buldożerów, koparek i wywrotek. Problem w tym, że alejka kończyła się pętlą. Nie dało się więc zatrzymać nigdzie w pobliżu nie wzbudzając zainteresowania, a przecież musieli zająć stanowisko w odległości nie większej niż sto metrów od chronionego obiektu. Pilot wskazał budynek w stylu Tudorów. - Jest oświetlony jak świąteczna choinka. Naliczyłem przed nim siedem wozów. Niewykluczone, że akurat wyprawiają tu parapetówkę. Można sądzić, że w takim razie nikt w najbliższym czasie nie będzie wyjeżdżał. Może tam się ulokujemy? Kierowca popatrzył na kolegę, który dotychczas nie brał udziału w rozmowie -łącznościowca. - Co o tym sądzisz? - Może być. Podczas gdy podjeżdżali pod upatrzony dom, łącznościowiec odbezpieczył zamek i otworzył właz w dachu suburbana. Sięgnął po jeden z plecaków i z jego aluminiowych elementów sprawnie zmontował mikrofon kierunkowy. Drugi plecak zawierał elektroniczny odbiornik i wzmacniacz, które umieścił w przeznaczonych do tego miejscach w wozie. Na uszy nałożył słuchawki i korzystając z joysticka nakierował czaszę mikrofonu na oświetlone okna domu na końcu uliczki. Wyregulował zakres i odległość, a na koniec głośność. Pierwsze dźwięki były skrzeczące jak gdakanie kury. Po uruchomieniu odpowiednich filtrów głosy stały się zupełnie wyraźne. Później nagranie zostanie elektronicznie obrobione i dodatkowo wyczyszczone z wszelkich zakłóceń, ale łącznościowiec uznał, że to niepotrzebne. Był pewien, że właśnie podsłuchuje parę uprawiającą seks. - Jeden mężczyzna, jedna kobieta - przekazał towarzyszom. - W bardzo intymnej sytuacji. Możecie skontaktować się ze Smithem i poinformować go, że cel został namierzony. Członkowie zespołu interwencyjnego sądzili, że mają tylko jeden kłopot: odległość między obserwowanym domem a zajętym przez nich stanowiskiem. Istniał jednak inny. Zespół nie zwrócił baczniejszej uwagi na sprzęt budowlany stojący nieopodal. Te maszyny zdawały się naturalnymi elementami tutejszego krajobrazu. Może gdyby któryś z agentów rozejrzał się uważniej, zauważyłby choć fragment cherokee. Ale dżip, zaparkowany obok walca, był skutecznie ukryty za jego potężnym cielskiem. Inżynier zmierzający w stronę domu znajdował się w połowie zbocza, kiedy zobaczył reflektory suburbana. Ukrył się za łychą buldożera i obserwował, jak wóz manewruje w alejce. Dzięki noktowizorowi bez trudu wypatrzył, gdzie wreszcie się zatrzymał i jakie działania podjęli przybysze. Był zaskoczony sprzętem użytym przez agentów FBI, choć i tak nie było to w stanie zburzyć, a nawet w najmniejszym stopniu zakłócić jego planu. Ruszył przed siebie schylony prawie do ziemi, sprawdzając grunt pod stopami przy każdym kroku. Ziemia była sucha i miejscami spulchniona. Dodatkowo przecinały ją koleiny, odciśnięte przez potężne opony i gąsienice, oraz rowki na rury do nawilżania terenu. Noktowizor z uwagi na małą odległość nie nadawał się do obserwacji trasy, a przecież nietrudno było tu o skręcenie kostki lub uszkodzenie kolana. Wreszcie Inżynier dotarł do kamiennego murku na tyłach budynku. Poczuł zapach chloru unoszący się z basenu, wymieszany z wonią świeżej ziemi torfowej. Automatyczne zraszacze trawników musiały pracować wcześniej tego wieczora. Z łatwością przeskoczył murek i sunąc po śliskiej od wilgoci trawie jak łyżwiarz po lodowisku, przedostał się na wyłożony terakotą taras. Tam starannie wytarł podeszwy butów. W ciągu ostatnich dziewięćdziesięciu sekund życia Stevena Copelanda dowiedział się nie tylko adresu, ale i cennych szczegółów dotyczące miejsca pobytu Beth Underwood - że dom znajduje się w dopiero zagospodarowywanej okolicy, jest pozbawiony bezpośredniego sąsiedztwa i nie przyłączono go jeszcze do systemu ochrony. Teraz się to potwierdziło. Obok schowka na sprzęt na ścianie znajdował się panel kontrolny. Inżynier otworzył drzwiczki i zobaczył emblemat agencji ochroniarskiej Guardsman Home Protection Services oraz zwisającą swobodnie wiązkę przewodów. W piętrowych domach sypialnie niemal zawsze znajdują się na górnym poziomie. To pozwalało mu na sforsowanie zamka w drzwiach od zaplecza i dostanie się do środka bez obawy, że może zostać usłyszany. We wnętrzu panował chłód. Inżynier przeszedł do kuchni i zatrzymał się w drzwiach, czekając, aż dom do niego przemówi. Usłyszał szum agregatu lodówki i tykanie zegara ściennego. Zapach jedzenia - chyba chińszczyzny na wynos - wisiał w powietrzu. Ceramiczna podłoga musiała być niedawno umyta, bo pachniała jeszcze sosnowym detergentem. Nie wyczuł odoru długo leżących śmieci ani żadnego zwierzęcia. Copeland wcale o to nie pytany powiedział, że Beth nie ma żadnego zwierzątka, choć w Waszyngtonie trzymała kota. Do salonu na dole przez wielkie okna wpadała na dywan księżycowa poświata. Pozostając przez cały czas w cieniu, zbliżył się do schodów prowadzących na piętro. Gdzieś na górze paliło się światło i słychać było charakterystyczne odgłosy flirtującej pary. Zapewne dobiegające z sypialni. Posłuchał przez chwilę i uśmiechnął się z przekąsem. Działając z zaskoczenia i wykorzystując przerażenie Copelanda, zdołał wydobyć z niego między innymi przyznanie się do miłości do Beth. Ale ona widać niewiele sobie z tego robiła i już znalazła jakiegoś ogiera. W obecnej sytuacji ten facet wyraźnie mu przeszkadzał. Wiedział, że chłopcy z FBI skupili całą uwagę na oświetlonej sypialni. Nie było więc raczej szans na dostanie się tam i zlikwidowanie obojga bez zaalarmowania obserwatorów. Jeszcze przez chwilę zastanawiał się, jak postąpić, i wreszcie obiema rękami z całych sił nacisnął jeden ze stopni. Rozległo się ledwie słyszalne skrzypnięcie, tak jak się tego spodziewał. Gdyby jego ofiara spała, mógłby zdecydować się na błyskawiczne dotarcie na górę i atak. Ale przyjął inne, nieco bardziej skomplikowane, lecz równie efektowne rozwiązanie. Na dole w salonie, jadalni i bibliotece znajdowały się gazowe kominki. Czerwono-niebieskie płomienie wypełzały spomiędzy ceramicznych imitacji polan drewna. Inżynier wygasił je, a następnie we wszystkich trzech do maksimum odkręcił zawory gazu. Przeszedł do panelu sterującego instalacją klimatyzacyjną umieszczonego na ścianie i wyłączył ją, by uniemożliwić jakąkolwiek wentylację wnętrza domu. Wreszcie udał się do spiżarni obok kuchni i tam zajął się rozkręcaniem rur doprowadzających gaz. Sześć minut później był z powrotem u stóp schodów. Kostki ładunków wybuchowych zostały przytwierdzone do ściany i drugiego stopnia. Cienka, prawie niewidoczna żyłka, jakiej używają wędkarze, była rozciągnięta między nimi na wysokości pięciu centymetrów nad stopniem. Jej końce zostały umieszczone w sprężynowych detonatorach, a te z kolei podłączone do sześciowoltowej baterii. Zgodnie ze scenariuszem opracowanym przez Inżyniera, kiedy Beth i jej kochanek skończą uprawiać seks, wyczują zapach ulatniającego się gazu. Któreś z nich, a może nawet oboje zejdą na dół, aby sprawdzić, co się dzieje. Światło na schodach nie da się zapalić, bo właśnie je uszkodził. A to oznaczało, że pozostanie im jedynie poblask padający z sypialni. W półmroku nie da się zauważyć żyłki, która w efekcie zostanie potrącona nogą. Eksplozja urwie obie nogi idącemu, a wybuch nagromadzonego gazu dokończy dzieła zniszczenia. Odtworzył jeszcze raz w myślach ciąg zdarzeń skradając się przez kuchnię, do garażu i wychodząc na zewnątrz. Postanowił, że da kochankom dwadzieścia minut. Jeśli przez ten czas nie dojdzie do wybuchu, wtedy w jakiś inny sposób wywabi ich na dół. Najprościej będzie zatelefonować. Rachel wolno uniosła się na łokciu. Spała w takiej pozycji, że teraz bolał ją kark. Starając się go jakoś rozruszać, masowała obolałe mięśnie. Nie spała już od kilku minut i obserwowała, jak Smith kręci się po kabinie. Jego nienaturalne ruchy świadczyły, że robi wszystko, by jej nie obudzić. Kiedy już się napatrzyła, odchrząknęła, chcąc dać znać, że nie musi się już trudzić. Teraz siedział naprzeciw niej, z głową wspartą na pięściach. Nikłe oświetlenie pogłębiało cienie pod oczami i zmarszczki na czole. Prawie wcale nie spał i widać było, jak bardzo jest zmęczony. Tylko w jego oczach gorzała niespożyta energia. Rachel usiadła i wykonała kilka obrotów głową jak rozgrzewający się sportowiec. Przez okna zobaczyła bliskie światła i domyśliła się, że już zbliżają się do lądowania. - Zgłosił się zespół interwencyjny z Los Angeles. Znaleźli dom Underwood. Już go obstawili. Gwałtownie pochyliła się naprzód, niemal uderzając o głowę Logana. - Jest w domu? Są tego pewni? - Ona i ktoś jeszcze. Wyczuła wahanie w jego głosie i doszła do wniosku, że to zażenowanie. - Poszła z kimś do łóżka - wyjaśnił. - Chłopcy mówią, że są dość... aktywni. Spodziewasz się, kto może tam z nią być? Przecząco pokręciła głową. - To się nie trzyma kupy. Powinna być sama od chwili przerzucenia jej tutaj. Poza tym Copeland dzwonił przecież do niej regularnie. On jest... był bardzo zazdrosny. Zorientowałby się, gdyby próbowała go okłamać. Poza tym wiem, że bardzo za nim tęskniła i nie mogła się doczekać ponownego spotkania. Zaszumiało sprężone powietrze wysuwające podwozie. - No nie wiem - mruknął Smith. - Jest tam, a z nią jakiś facet. Rachel była w łazience, gdy koła dotknęły pasa startowego. Musiała chwycić się umieszczonej tam rączki, by utrzymać równowagę. Kiedy samolot zatrzymał się, stała już przy drzwiach, ze swoim workiem marynarskim w ręku. Szef biura operacyjnego FBI w Phoenix czekał już z przygotowanym dla nich samochodem. Powitał Smitha uprzejmie, lecz chłodno. Wiedział, że na jego terenie dzieje się coś poważnego, lecz uznano, że nie należy go o niczym informować. Logan nie przedstawił Rachel. Skinął na nią tylko, by zapakowała bagaż. Rozmawiał z miejscowymi agentami, gdy wrzucała do bagażnika swoje i jego rzeczy, po czym demonstracyjnie z całych sił trzasnęła klapą. - Spieszy ci się? - zapytał Logan, gdy usiadł za kierownicą. - Czy twoi agenci mogą dostać się do domu i wyciągnąć stamtąd Underwood? - Nie otrzymali takich rozkazów. A dlaczego pytasz? - Ta sytuacja mi się nie podoba... - Chcesz, żeby przyłapali ją in flagranti? - Nie, chcę, żeby wyszła z tego z życiem. - Zespół interwencyjny to najlepsi fachowcy. Każdy, kto będzie chciał wtargnąć do domu, będzie musiał najpierw poradzić sobie z nimi. A nie życzę mu tego. - Więc dobrze by było, gdyby tego spróbował - rzekła odruchowo. Logan wyjechał na międzystanówkę i wcisnął pedał gazu. Rachel pomyślała, że szef placówki FBI ostrzegł już zawczasu arizońską policję, by nie wchodziła im w drogę. Tymczasem brat Mollie skorzystał z radia, by połączyć się z szefem zespołu. Ten zameldował, że wokół cisza i spokój. Wyliczyli, że spotkają się za czterdzieści minut. Dziewczyna jednym uchem słuchała rozmowy, spodziewając się, że za chwilę Smith popatrzy na nią, jakby chciał powiedzieć: "a nie mówiłem". - Twierdziłaś, że akta Dunna odgrywają bardzo ważną rolę w tej sprawie - zagadnął zamiast tego. - Dlaczego? Wyjaśniła, że to dossier było punktem wyjściowym dla Mollie. Powiązała ze sobą zupełnie typową karierę sierżanta, jego świetną znajomość budowy samolotów i fakt, że pracował jako kierowca Northa. - Nie ma żadnych dowodów, przynajmniej nam znanych, że Dunn zajmował się obsługą C-12, którym podróżował generał. - Zgadza się. Ale moim zdaniem wystarczy zbieżność faktów. Dlaczego Dunn dobrowolnie rezygnował z urlopu, żeby wozić Northa? - Został przydzielony do tego zadania, czy też zgłosił się na ochotnika? - W dokumentach nie ma o tym mowy. A co stało się z etatowym kierowcą Northa? Podobno został potrącony przez samochód. Przecież to także mogło być zaplanowane. - Aby na gwałt potrzebny był ktoś na jego miejsce? Całkiem prawdopodobne. - Powinniśmy skontaktować się z owym szoferem i przyjrzeć się dochodzeniu w sprawie jego wypadku. - Chyba masz rację. Rachel zerknęła na zegar na desce rozdzielczej. Nie miała pojęcia, gdzie są, ale czas wskazywał na to, że Carefree jest już blisko. - Nie powiedziałeś, czego spodziewasz się po mnie, kiedy już przejmiemy Underwood - zagadnęła, zmieniając temat. - Tego samego, co w przypadku Copelanda. Ustalenia prawdy. Tylko ty wiesz, jak Mollie z nią postępowała. Underwood powinna nabrać do ciebie zaufania. A jeśli ci zaufa, wówczas zgodzi się wyjawić nam, co wie. Zdawała sobie sprawę, że Smith nie zechce powiedzieć jej niczego więcej. - Kiedy już będziemy ją mieć, co zrobisz z jej kochankiem? - Chłopcy będą mieć go pod opieką, dopóki nie skończymy rozmowy z Underwood. Jeżeli zechce... Nie musiał kończyć. I tak z pewnością ta noc nie będzie należeć dla owego Romea do najprzyjemniejszych. Smith ponownie wywołał agentów i powiadomił ich, że spotkają się za trzy, cztery minuty. Zapytał, czy wciąż nic się u nich nie dzieje. Na szczęście wszystko pozostawało bez zmian. Ulica była pusta, tylko w rezydencji w stylu Tudorów w najlepsze trwała zabawa. Właściwie dobiegające stamtąd hałasy stanowiłyby dobrą osłonę, kiedy będą podkradać się do domu Underwood. Logan polecił, by przygotowali się na skryte dostanie się do środka i mieli w zanadrzu środki obezwładniające. - Granaty akustyczne i gaz łzawiący? - zapytała Rachel. - Underwood nie powinna stawiać oporu, ale jej facet może być agresywny. Skręcili w alejkę. Dom, w którym się bawiono, jasno oświetlony i głośny, przypominał złoty ząb w pustej szczęce. - Nikt nie kontaktował się z tobą w sprawie Gońca? - zapytała. - Lucille sprawdzała go podczas naszego lotu, kiedy spałaś. Prześwietliliśmy każdy prywatny samolot lecący do Phoenix. Wszystkie czyste. -A jeśli zgłaszał, że leci do Tucson lub Flagstaff i w ostatniej chwili zmienił kurs na Phoenix? - W ten sposób jeszcze bardziej zwróciłby na siebie uwagę, nie sądzisz? - Nawet gdyby informował, że musi awaryjnie lądować? - Szczególnie wtedy. Musiałby dać sobie jakoś radę z czekającym na niego orszakiem powitalnym. Co najmniej straciłby w takim przypadku mnóstwo czasu. Podjechali do suburbana, nietrudnego do rozpoznania dzięki wystającemu ponad dach mikrofonowi kierunkowemu. Smith opuścił szybę po stronie dziewczyny i szeptem polecił dowódcy oddziału, by pojechali za nimi na koniec alejki. Podobno od samego początku w sypialni na piętrze paliło się światło. Teraz zapaliło się następne, w łazience lub korytarzu. - Ktoś się poruszył - zauważyła. - My też. Tylne drzwi chevroleta otworzyły się, zanim jeszcze ten się zatrzymał. Rachel obserwowała, jak ze środka wyskoczyli członkowie zespołu interwencyjnego, cali ubrani na czarno, w butach z grubymi zelówkami, w kapturach osłaniających większą część twarzy, z przymocowanymi do nich lekkimi mikrofonami i słuchawkami. Dwaj z nich trzymali pistolety z tłumikami, trzeci sztucer z celownikiem noktowizyjnym. Do pasów mieli przytroczone po trzy granaty i nóż. Kiedy Smith zwracał się do nich, nie używał imion. Ci z krótką bronią nosili pseudonimy Bolo Jeden i Dwa, snajper - zaś Bolo Trzy. Mieli przeprowadzić klasyczną akcję: jeden człowiek z tyłu, przez drzwi prowadzące do garażu, drugi przez taras i francuskie drzwi do kuchni i jadalni. Snajper miał zająć pozycję obserwacyjną, w kabinie buldożera zaparkowanego na sąsiedniej posesji. Stamtąd miał świetny wgląd do salonu, jadalni i części sypialni na górze, a jednocześnie doskonałą pozycję do ostrzelania każdego, kto opuszczałby dom. Smith przypomniał mu tylko, że jeśli już będzie musiał strzelać, niech nie zabija, lecz jedynie rani. - Co robimy? - zapytała Rachel, gdy agenci zniknęli w ciemnościach. Logan zamocował na głowie mikrofon ze słuchawkami, powiedział coś cicho i wyprostował się, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi. - Daj im czterdzieści pięć sekund na zajęcie pozycji. Później ja podejdę do głównego wejścia. Włączył radio samochodowe i kręcił gałką, aż złapał rockandrollową stację. Wręczył dziewczynie swój telefon komórkowy i wskazał dom, w którym się bawiono. - Wykorzystamy, co mamy. Underwood i jej przyjaciel wciąż nie śpią. Widzą, a zapewne i słyszą, że w sąsiedztwie odbywa się prywatka. Zadzwoń i powiedz, iż biesiadnikom skończył się lód. Przeproś, że przeszkadzasz, a później poproś o pomoc. W ten sposób ktoś, kto jest z Underwood, nie będzie niczego podejrzewać, jeśli podejdą do drzwi. - Gdzie ja mam czekać? - W wozie. - A co z Romeo? - Dopadniemy go i obezwładnimy. - Smith popatrzył na nią z troską. - Dasz sobie z tym radę? Kiwnęła głową. -Lepiej już ruszaj. Patrzyła, jak szybkim krokiem idzie pustą uliczką, trzymając się cienia. Kiedy znalazł się przed podjazdem domu Underwood, wybrała jej numer, a jednocześnie głośniej nastawiła radio. Rolling Stones śpiewali "Sympathy for the Devil". - Halo? - głos w słuchawce znamionował raczej ciekawość niż strach czy złość. - Beth? Beth Underwood? - Kto mówi? Co to za hałas? - Beth... - Jesteście z sąsiedztwa? - Tak. Posłuchaj. Przepraszam, że przeszkadzamy. Wiem, że jest późno, ale spieprzyła się nam maszynka do lodu. Mogę wpaść i wziąć trochę od was? Usłyszała męski głos gdzieś w tle. I znów kobiecy: - Kenny, to ci balowicze z sąsiedztwa. Potrzebują lodu. - Powiedz im, że mogą sobie wziąć, ale niech przyniosą za to trochę piwa. Aha, Shel? Żeby to tylko nie był ten gówniany Amstel Light. Shel? Inżynier zaparkował na zakręcie w taki sposób, że przed sobą miał jak na dłoni całą dolinę. Cierpliwie czekał na efekt swej pracy. Ale wciąż panowała cisza. Westchnął ciężko. Do tego czasu na dole musiało ulotnić się już mnóstwo gazu, lecz widać kochankowie nie wyczuli go jeszcze. Powinien więc im w tym pomóc. Wybrał numer do Beth Underwood, przygotowawszy sobie zawczasu bajeczkę o wykrytym uszkodzeniu instalacji gazowej i konieczności jak najszybszego opuszczenia zagrożonego domu. Numer był zajęty. Wyskoczył z wozu i przyjrzał się alejce przez noktowizor. Naliczył siedem samochodów przed sąsiednim domem, pikap federalnych i jeszcze jeden osobowy... Chyba ktoś siedział za kierownicą... Ktoś, kogo nawet z tej odległości rozpoznał jako oficera operacyjnego Rachel Collins. Przy uchu trzymała telefon komórkowy. Odchylił głowę i roześmiał się głośno. Ten śmiech wciąż odbijał się echem od okolicznych skał, gdy inżynier wskoczył do wozu i odjechał. Shel? Rachel wypadła na uliczkę krzycząc do Smitha: - Tam nie ma Underwood! To nie ona! Była wystarczająco blisko, by widzieć, jak odwraca się w jej stronę i daje dwa kroki, oddalając się od drzwi frontowych. Wpadła na podjazd i machała do niego rozpaczliwie, podczas gdy Logan ruszył szybko w jej stronę, kipiąc aż z wściekłości. - Co ty wyprawiasz, do diabła!? - To nie ona! Kobieta w środku... Eksplozja uderzyła w nią jak betonowa pięść. Rachel zdążyła jeszcze zauważyć niedowierzanie w oczach Smitha, nim potężny podmuch cisnął nimi jak szmacianymi lalkami. Głową wyrżnęła o trawnik, lądując po drugiej stronie wysokiego na metr murku. Jej palce wpiły się bezsilnie w wilgotną ziemię, gdy próbowała wstać. Wtedy nastąpił drugi wybuch. Oślepiający błysk, a później już tylko ciemność. ROZDZIAŁ 20 Rachel rzucała się dziko i krzyczała, choć nie była w stanie usłyszeć własnego głosu. Gardło paliło ją, jakby ktoś wlał tam żywy ogień. Każdy oddech wywoływał trudny do zniesienia ból, sięgający aż gdzieś do płuc. Kolanem trafiła na coś twardego i zimnego. Wtedy wróciła świadomość. Uniosła rękę i palcami wymacała chropowatą powierzchnię. Zmusiła się do przetarcia oczu i zobaczyła, że dotyka ceglanego murku. - Nie ruszaj się. Para rąk umazanych krwią wsunęła się pod jej ramiona i Smith uniósł ją z wyraźnym trudem. - Nie czujesz, żebyś miała coś złamanego? Jego twarz była pokryta grubą warstwą ziemi zmieszanej z krwią i popiołem. - Ty krwawisz - wyszeptała. - To odłamki szkła. Pełno ich tu wszędzie. Masz ich mnóstwo we włosach. Odruchowo uniosła rękę, ale Logan ją powstrzymał. - Musimy stąd jak najszybciej uciekać. Z jego pomocą pokonała murek. Szła słysząc chrzęst szkła pod nogami i dopiero czując na karku gorący powiew odwróciła głowę. -O mój Boże... Z domu pozostało bardzo niewiele. Eksplozja zburzyła ściany nośne, dach zapadł się do wnętrza. Nocne niebo rozświetlały płomienie i snopy iskier. Wiatr zmienił kierunek i ogarnęły ich kłęby dymu. Podtrzymując się wzajemnie, wydostali się na uliczkę, którą biegli już w ich kierunku ludzie. Pierwszy znalazł się przy nich dobrze zbudowany mężczyzna w średnim wieku. - Jezu Chryste! - wykrzyknął. - Co się stało? Nic wam nie jest? Smith sięgnął po swój identyfikator z Departamentu Sprawiedliwości. - Jestem oficerem służb federalnych - wysapał. - Jak się nazywasz? - Jerry. Jerry Pabst. Jestem właścicielem tego... - Ktoś zadzwonił już na policję i straż? - Tak. Ale straż będzie tu dopiero za jakieś dwadzieścia minut. Nowa remiza jest jeszcze nieczynna... - Jerry, zajmij się swoimi znajomymi. Natychmiast wszyscy wracajcie do domu. Pabst, wczuwając się w rolę, uniósł ramiona i głośno zawołał do tłoczących się wokół gości: - W porządku, moi drodzy! Chodźcie! Tutaj na nic się nie przydamy! Wracamy. Rozległy się okrzyki i pytania, a ci z tyłu wspinali się na palce chcąc zobaczyć coś więcej. Rachel i Logan patrzyli na płonące gruzowisko. - Zespół interwencyjny... Musimy... Smętnie pokręcił głową. - Z wyjątkiem snajpera byli już w środku. Uniósł rękaw koszuli do twarzy, by otrzeć łzy płynące po policzkach. - Goniec... - wyszeptał ledwie dosłyszalnie. - Teraz wie już wszystko... Wszystko. - Zaniósł się kaszlem. Wreszcie wyprostował się i odetchnął głęboko. - Ale to nie może być koniec. On zbyt dużo wie! I zbyt wiele może! Jerry Pabst z trudem zapędzał swoją trzódkę z powrotem do domu. Obejrzał się na Logana, który podszedł do niego. Nie słyszała ich rozmowy, ale wystarczyło, że zobaczyła wyraz twarzy Pabsta. Zwiesił głowę i Rachel domyśliła się, że właśnie usłyszał, iż w eksplozji straciło życie czworo ludzi. Siedziała już w samochodzie, kiedy wrócił Smith. Gdzieś w dali dało się słyszeć wycie syreny, a na horyzoncie zamigotały kolorowe światła. - Goniec tym razem spieprzył sprawę, nie sądzisz? - zapytał Logan. Dziewczyna pokiwała głową. Tak bardzo chciała się dowiedzieć, kim była ta kobieta. Shel... i jej Romeo, chcący wymienić lód za piwo. Skąd wzięli się w domu, w którym powinna przebywać wyłącznie Beth Underwood? Kim byli? Jej przyjaciółmi? - Gdzie ona jest? - wyraziła na głos swe myśli. - Dlaczego opuściła kryjówkę? Dokąd się udała? - Popatrzyła z przestrachem na Smitha. - Może ją porwał? Sprowadziła tu przyjaciół, żeby dotrzymywali jej towarzystwa, i Goniec uprowadził ją, a tamtych zabił? Logan dotknął dłonią jej policzka. - Dowiemy się - zapewnił. - Gdybyś mnie nie ostrzegła, stałbym dalej przed tamtymi drzwiami i... Rachel zamknęła oczy, gdy ją objął. Czuła, jak drży, a jednak wargi na jej czole paliły niczym rozgrzane żelazo. Jako pierwsi przybyli strażacy, którzy sprawnie dogasili dopalające się już ruiny. Smith rozmawiał przez telefon, więc Rachel odciągnęła na bok dowódcę zespołu gaśniczego i wyjaśniła niektóre szczegóły. Zaklął, gdy dowiedział się o stratach w zespole interwencyjnym. Popatrzył na snajpera siedzącego na trawie, ze sztucerem wspartym między nogami, zapatrzonego gdzieś w dal. - Co tu robiliście, u licha? - zapytał. - Wojsko, federalni... Dziewczyna wskazała mu Smitha. - On panu to wyjaśni. - Opowie jakąś bajeczkę... - Stracił dwóch ludzi. Dowódca zwiesił tylko głowę. Rachel siedziała na szerokim zderzaku ambulansu i czekała, aż sanitariusz oczyści jej włosy z odłamków szkła. Kiedy obok zjawił się Smith, drugi z załogi zaraz do niego podbiegł. - Trzeba opatrzyć panu oparzenia - powiedział zdecydowanym tonem. - Ma pan coś złamanego? -Nie. Logan usiadł ciężko obok dziewczyny. - Policja z Phoenix obstawiła całe Sky Harbor. Nikt nie wyląduje ani nie wystartuje, dopóki nie zostanie sprawdzony każdy prywatny samolot. Rzecz jednak w tym, że w ciągu ostatniej godziny nikt nie zgłosił chęci startu. - Coś tu nie pasuje. Przecież Goniec nie może korzystać z transportu naziemnego. - Lucille na wszelki wypadek skontaktowała się z policją drogową. Poza tym miejscowy zespół pirotechniczny jest już w drodze. - Do kogo należał ten dom? - zapytała Rachel. - Musimy zapytać Pabsta... - Ja mogę wam powiedzieć - odezwał się sanitariusz smarujący oparzenia Smitha jakąś maścią. - Właściciel ma firmę budowlaną. Wiem, bo byłem tu już kilkakrotnie przez roboli dostających sześć dolarów na godzinę, którzy ciągle włazili na sterczące gwoździe. Ryk potężnego silnika i pisk hamulców sprawiły, że wszyscy odwrócili się jak na komendę. - Oto sam pan budowniczy - szepnął medyk. Mężczyzna, który wyskoczył z pikapa, był niewysoki i miał wyraźnie krzywe nogi, potężnie rozbudowany tors, a ramiona grube jak udo dorosłego człowieka. Szybkim krokiem podszedł do ambulansu i poprawił słomkowy kapelusz, odsłaniając przy okazji rzednące włosy. - Popatrz na logo na jego wozie - szepnęła Rachel. Logan wstał i zerknął w tamtą stronę. Na drzwiach wymalowany był zielony kaktus, a poniżej napis składający się z żółtych liter: UNDERWOOD CONSTRUCTIONS &DEVELOPMENT. - Pan Underwood? Przybysz z otwartymi ustami przyglądał się ruinom. Sięgnął po zmiętą czerwoną bandanę i otarł nią czoło. - Kurwa, nie wierzę własnym oczom - wyszeptał i odwrócił się do Smitha. - Kim pan jest? Agentka obserwowała, jak zareagował na okazanie przez Logana identyfikatora. Zsunęła się ze zderzaka i podeszła do obu mężczyzn. - Pan Roy Underwood? - Już mówiłem, że tak. - To pan jest właścicielem? - Tak, do diabła! A to mój cholerny dom wzorcowy. To był dom... - Wiedział pan, że ktoś tu przebywa? - Powinien być pusty. - Byli tam mężczyzna i kobieta. I najwyraźniej znajdowali się w mocno zażyłych stosunkach. Underwood popatrzył w niebo i zaklął siarczyście. - To pewnie Kenny Lassiter, mój majster. Słyszałem, że czasami tu przychodzi. Ale ostrzegałem go... - A kim była kobieta? - To jakaś kelnerka, którą Kenny sobie przygadał. Rachel miała dość. Podeszła jeszcze bliżej do Underwooda, tak że czuła jego oddech i widziała kropelki wody na bakach. Wyobraziła sobie, jak ktoś zawiadomił go o wypadku, a on w ciemnościach po omacku szukał ubrania i klnąc zmoczył twarz, chcąc się orzeźwić. - W tym domu znajdował się działający telefon - powiedziała. - Wiemy, że pańska córka Beth korzystała z niego. I zatrzymała się w tym miejscu. Gdzie ona teraz jest, panie Underwood? Skrzywił się, widząc wyraz twarzy dziewczyny. - A gdzie miałaby być, do cholery? W domu, z moją żoną. Pewnie jeszcze śpi. Nie zważając na ich uprawnienia, Roy Underwood uznał, że ten federalny i wojskowa baba to szaleńcy. Kiedy powiedział im, gdzie jest Beth, radowali się conajmniej tak, jakby każde z nich wygrało z milion dolarów. Opierał się, gdy oboje pociągnęli go do samochodu i zażądali, by jak najszybciej wracał do domu. Kategorycznie uciszyli jego protesty. Kiedy zbliżali się do Mesa Hills - jego pierwszego, samodzielnego dzieła budowlanego - Underwood ku swemu ogromnemu zdziwieniu zobaczył, że cała ulica jest zablokowana przez dwa wozy. Stojący przy nich mężczyźni wyglądali jak żywcem wyjęci z policyjnych filmów. Każdy trzymał M-16 z podwójnym magazynkiem. Na niewielkim, nie zabudowanym terenie, mającym w przyszłości być skwerem, stał helikopter, którego łopaty jeszcze się kręciły. Werandy i trawniki wokół pełne były sąsiadów Underwooda w piżamach i szlafrokach. Kilkoro znajomych pomachało na powitanie, widząc go w samochodzie. - Resztę drogi przejdziemy - oświadczył Smith. Właściciel firmy budowlanej zauważył w głębi ulicy kolejnych uzbrojonych mężczyzn, otaczających jego dom, w którym paliły się chyba wszystkie światła. - Kim są ci ludzie? - zapytał. - Policja federalna z Phoenix. - Musi mi pan powiedzieć... - Jak tylko wejdziemy do środka, panie Underwood. - Nie! Muszę wiedzieć, czy Connie i Beth nie grozi niebezpieczeństwo! Logan przewiercił go wzrokiem, ale odpowiedział spokojnie: - Już nie. We frontowych drzwiach domu Underwoodów znajdowała się sporej wielkości szyba. Widać było przez nią sylwetkę kobiety, którą Rachel wzięła za matkę Beth. Underwood pomachał do niej i zawołał po imieniu, nim weszli do środka. - Roy, co się dzieje? Kim są ci ludzie? Mąż objął ją ramieniem, ale ona zaintrygowana wciąż wyglądała na zewnątrz. Sprawiała wrażenie kompletnie zdezorientowanej po gwałtownym wyrwaniu ze snu. Na widok Rachel zawstydzona przeciągnęła dłonią po włosach, starając się je nieco przygładzić. - Musimy mówić z Beth, pani Underwood - powiedziała miękko agentka. - W środku nocy? Wtargnęliście do nas, zachowując się jak... jakbyśmy byli handlarzami narkotyków albo jeszcze gorzej... - Mamo, wszystko w porządku. Rachel uniosła głowę. Za foyer znajdowały się schody, w połowie których stała Beth Underwood w długiej koszuli nocnej i puchatych kapciach z wizerunkami bohaterów kreskówek Disneya. Na policzkach miała wypieki, a jej długie włosy lśniły, jakby szczotkowała je kilka godzin. - To ty jesteś Rachel Collins - stwierdziła raczej, niż zapytała. -Tak, to ja. - Pracowałaś z Mollie... z major Smith. - Zgadza się. - Ona nie żyje. Beth westchnęła ciężko i zapatrzyła się w wysokie okno obok drzwi. Rachel podążając za jej wzrokiem zobaczyła migający kogut na jednym z radiowozów. - Steven też nie żyje, prawda? - Beth, zejdź tutaj, żebyś nie stała przy oknie. Proszę... Wyciągnęła rękę jak do przerażonego, pozostawionego bez matki zwierzątka, wahającego się czy podejść, czy też uciec. - Zginął kilka godzin temu. Przykro mi, naprawdę bardzo mi przykro. Beth zadrżały wargi, po policzkach popłynęły jej dwie grube łzy. Odezwała się bardzo zmienionym głosem: - Powiedział, że się do niego wybierasz. Mówił, że rozmawiał z tobą i że jutro tu przyjedziecie i zostaniemy już razem. Ale bardzo się martwił. - Jej histeryczny śmiech przypominał kaszel. - Zawsze się o mnie martwił. Powiedział, że za długo już jestem tu sama. Nie chciał, żebym nadal siedziała w tamtym domu. - Ty też byłaś w naszym wzorcowym domu? - zdziwił się ojciec. Rachel uciszyła go gestem dłoni, ale właściwie nie było takiej potrzeby. Beth kontynuowała, jakby wcale go nie słyszała. - Więc właśnie wieczorem wróciłam do rodziców... Usiadła na stopniu i popatrzyła na młodą agentkę. - Pomożesz mi? Możesz to zrobić? Czy on mnie też zabije? Underwoodowie stanowiliby nie lada problem, gdyby Beth nie włączyła się i jakoś ich nie ugłaskała. Zaprowadziła Rachel i Logana do pokoju ojca, po czym chwilę rozmawiała z rodzicami. Roy Underwood przewiercił agentkę wrogim spojrzeniem, nim Beth zamknęła drzwi. Pomieszczenie było przestronne, urządzone częściowo jak biuro, częściowo zaś jak pub w typowo angielskim stylu, z barem, wysokimi stołkami, półkami pełnymi trunków i kieliszków, tarczą do gry w strzałki i stołem bilardowym. Przy oknie stało biurko, a dalej znajdowała się nisza z wbudowanymi szafami na akta i półkami na książki. - Czy mogę skorzystać z telefonu? - zapytał Smith. Beth kiwnęła głową i zajęła się przyrządzaniem kawy. Z lodówki pod barem wyjęła mleko oraz śmietankę i postawiła je na granitowym blacie. Zabulgotał ekspres. Rachel zaciągnęła zasłony w dużym oknie wychodzącym na tyły domu i basen. Ani na chwilę nie spuszczała wzroku z Beth nalewającej właśnie kawę. Na barze leżały różne ostre narzędzia, więc była zadowolona, że gospodyni potrzebuje obu rąk do przeniesienia trzech kubków na stolik naprzeciw skórzanej sofy. Obejrzała się na Logana, który wciąż rozmawiał przez telefon. - Na początku chciałabym ci wyjaśnić, kim jesteśmy - rzekła. - I co się zdarzyło. Dobrze? Beth przytaknęła. Opadła na sofę i obiema dłońmi objęła gorący kubek. Rachel była zaniepokojona jej pozornym spokojem, świadczącym o szoku. Musiała jakoś skłonić ją do mówienia. Bez trudu wyjaśniła związek swój i Logana z Mollie. Beth zaskoczona popatrzyła na Smitha, słysząc, że to brat pani major. Później agentka przeszła do zrelacjonowania najważniejszych zdarzeń z ostatnich kilku dni: swej pomocy Mollie w ewakuacji ich obojga oraz pobieżnym przedstawieniu tego, jak trafili do Carefree. Z rozmysłem pominęła okoliczności śmierci Mollie i Stevena. Smith wreszcie skończył rozmowę. Podniosła na niego pytające spojrzenie. W odpowiedzi pokręcił głową, co zinterpretowała jako informację, że to, co ma miejsce gdzie indziej, jest teraz bez znaczenia. Na stoliku postawił pracujący już dyktafon. - Musimy mieć nagranie naszej rozmowy - wyjaśnił. - Nie przeszkadza ci to? Beth długo mu się przyglądała. - Nie. Jeśli tylko nie będziecie mnie okłamywać. - Zwróciła się do Rachel. - Steven mówił, że według ciebie Mollie zginęła w jakimś bandyckim napadzie, który nie ma nic wspólnego z naszą sprawą. Nie wierzył w to. Był przekonany, że ten, kto zabił Mollie, chce dopaść także nas. Agentka zamknęła oczy, zrozumiawszy, jak bardzo niedorzecznie brzmiała jej wersja. - Nie wiedziałam, co innego mogłabym powiedzieć Stevenowi. Wtedy nie przypuszczałam nawet, że ten ktoś może was szukać. Nie miałam pewności, że to ten sam, który zabił Mollie. - Ale teraz już masz. - Tak. W Atlancie ubiegł nas dosłownie o kilka minut. Był bardzo szybki i przebiegły. Dzięki temu odnalazł Stevena przed nami. - Tutaj też był przed wami. - Tak, to prawda. -Wiecie już kto to? - Mamy ogólny rysopis, ale nic bliższego. To niewiele... i właśnie dlatego ściągnęliśmy tu tylu policjantów. Niewykluczone, że jest przekonany, iż nie żyjesz. Znając jego postępowanie sądzę, że poczekał, by na własne oczy zobaczyć eksplozję w tamtym domu. - Więc kiedy dowie się, że jednak żyję, spróbuje ponownie. Rachel zawahała się i rzekła, nie reagując na ostrzegawcze spojrzenie Logana: - Jeśli w takim przypadku znajdzie do ciebie dojście, zapewne tak będzie. Ale nie pozwolimy mu na to. Właśnie dlatego powinnaś powiedzieć nam, co wiesz. Mollie zrobiła wszystko, by cię ochronić. Teraz my mamy obowiązek wziąć to na swoje barki. Dlatego musimy wiedzieć, jakich informacji jej dostarczyliście. Łzy zakręciły się w oczach Beth. Odstawiła kubek i otarła je rękawem. Podciągnęła pod siebie nogi i skuliła się w rogu sofy. - Kochaliśmy się ze Stevenem - powiedziała cicho. - Wszystko wynikło stąd, że się kochaliśmy... i że Steven został zdradzony. - Przez kogo? - zapytał Smith. Underwood okręciła kosmyk włosów na palcu. - Miał doskonałą pracę w Bell & Robertson. W wielkiej firmie prawniczej. Świetnie sobie radził, choć ciężko pracował, dopóki nie pojawiła się sprawa PSX. - Zbankrutowali, prawda? - W końcu tak. Ale Stevenowi wcześniej powierzono reorganizację firmy. Nie miał pojęcia, że szefowie Bell & Robertson i dyrektorzy PSX wrabiają go, zamierzając pokierować sprawą tak, by jego obciążyć odpowiedzialnością za działania mające na celu zrujnowanie firmy. Rachel kątem oka zauważyła, że Logan w zamyśleniu kiwa głową. Skandal związany z PSX przez długie miesiące nie schodził z pierwszych stron gazet. - Steven został oskarżony o całą masę rzeczy, których wcale nie zrobił... - ciągnęła Beth. - W końcu została mu już tylko jedna osoba, do której mógł się zwrócić o pomoc. To wtedy właśnie się poznaliśmy. - Kto to taki, Beth? - Sędzia Esterhaus. Smith aż jęknął. Rachel zaniepokojona, że Logan może zakłócić przyjętą przez nią strategię rozmowy, zapytała pospiesznie: - W jaki sposób Steven poznał Esterhausa? - Sędzia był jednym z jego wykładowców w Georgetown. Poznali się wtedy bliżej. - A ty znałaś Esterhausa z... - Byłam jego sekretarką. Underwood opisała, jak zdenerwowany był Steven po spotkaniach z sędzią. Dopiero po pewnym czasie nieco się uspokoił. - Czy Esterhaus obiecał mu pomoc? - Tak. Razem omówili wszystko, co Steven zrobił w sprawie PSX. Sędzia był zdania, że obciążenie go winą to skandal. Obiecał znaleźć jakiś sposób, żeby mu pomóc. - Właśnie od tego czasu datuje się wasza bliższa znajomość? - Bardzo wielu ludzi go nie lubiło - ciągnęła Beth, jakby się tłumacząc. - Ale oni go nie rozumieli i nie wiedzieli, co czuje. Mógł sprawiać wrażenie aroganckiego, nawet ja czasami tak o nim myślałam. Dopóki nie zrozumiałam, że po prostu się boi. Trudno to zrozumieć, ale on cały czas ciężko pracował i zawsze był bezgranicznie posłuszny. Liczył, że będzie za to nagradzany. Zasługiwał na wyróżnienia. Kiedy nie nadchodziły, był zdezorientowany. Taka sytuacja wyzwalała w nim agresję i wrogość wobec otoczenia. - Czy kiedykolwiek cię skrzywdził? - zapytała cicho Rachel. -Nie, nie... nie chodzi mi o agresję fizyczną. Miałam na myśli jego nastroje i podejrzliwe traktowanie innych. Ta narastająca gorycz była dla niego jak trucizna. - Mówiłaś, że Esterhaus zamierzał mu pomóc. - Ale powiedziałam też, że został zdradzony - przypomniała Beth. Na moment zapadła cisza, którą przerwał Logan: - Lecz Esterhaus... Esterhaus nigdy oficjalnie go nie poparł. Przygotował raport, w którym potwierdził wersję Bell & Robertson, wskazując jako winowajcę właśnie Copelanda. Departament Sprawiedliwości przyglądał się tej sprawie. Po odtrąceniu, czy też jak to nazwałaś "zdradzeniu" przez Esterhausa, Steven zwrócił się do ciebie. Czego konkretnie chciał, Beth? - Zemsty. Nie mógł uwierzyć, że sędzia bez osobistych powodów odwrócił się do niego plecami. Wściekał się i powtarzał, że znajdzie sposób, by ujawnić jego prawdziwe oblicze. - Wybrał właśnie ciebie, bo byłaś sekretarką Esterhausa. Znałaś więc na wylot jego życie osobiste i zawodowe. Stevenowi chodziło o jego ciemne sprawki? Coś, czego opublikowanie miałoby wpływ na jego dalszą karierę? Underwood przytaknęła. Sięgnęła do kieszeni szlafroka i wyjęła zmiętą chusteczkę. - O to właśnie cię prosił, prawda? - powtórzyła Rachel. - Żebyś wyjawiła coś z prywatnego życia sędziego? - To był jedyny sposób... - Ale przecież pracowałaś dla Esterhausa. Nigdy nie miałaś z nim kłopotów? - Nie! Zawsze dobrze mnie traktował. Był wymagający, ale uczciwy. Przypominał mi nieco tatę. Ale kiedy zobaczyłam, co zrobił Stevenowi... - Pytałaś go o to? - Powiedział tylko, że to nie moja sprawa. Był wyraźnie zły, że w ogóle poruszyłam ten temat. - I właśnie wtedy zdecydowałaś się pomóc Stevenowi? Bo Esterhaus go zdradził? Beth zwiesiła głowę i załkała cicho. Logan i Rachel wymienili spojrzenia. Zaszli tak daleko, czekali tak długo i zapłacili za to ogromną cenę. Wystarczy im cierpliwości, by poczekać jeszcze tych kilka chwil. Beth pociągnęła nosem i wytarła go głośno - O co konkretnie chodziło? - wyszeptała agentka. - Co takiego znaleźliście na Esterhausa? Underwood patrzyła na nią z tępym wyrazem twarzy. - Od czego to wszystko się zaczęło? - nie ustępowała Rachel. - Co to było, co kazało zabić Mollie, a później Stevena... - Skąd mogliśmy o tym wiedzieć? - nie wytrzymała Beth. - Nie mogliście. Ale teraz musisz nam powiedzieć, co znaleźliście. Żebyśmy mogli skompletować wszystkie elementy układanki. A kiedy już nam się to uda, będziemy potrafili znaleźć zabójcę. Beth ścisnęła dłonie w pięści i tarła nimi oczy jak małe dziecko. - Steven powiedział, że prawdopodobnie nie był pierwszym, którego Esterhaus oszukał. Podejrzewał, że musieli być jeszcze inni. Tego właśnie szukałam w aktach. Sprawy podobnej jak ta z PSX, w którą ktoś również został podstępnie wplątany. - Miałaś swobodny dostęp do wszystkich akt sędziego? - zapytał Logan. - Także do personalnych? - Przez przypadek odkryłam jego osobiste hasło. Nigdy się nie domyślił, że je znam. - I znalazłaś coś interesującego w danych komputerowych? - Nie. Tam nic nie było. Ale natrafiłam w starych papierach, odesłanych do archiwum wiele lat temu. - Co to było, Beth? -AktaNortha. - Generała Northa? - Początkowo myśleliśmy, że te materiały mają jakiś związek z raportem komisji, której przewodniczył sędzia, a do archiwum trafiły przez przeoczenie. Ale myliliśmy się. Dokumenty były rzeczywiście stare. Mnóstwo notatek zostało sporządzonych własnoręcznie przez sędziego. Innego charakteru pisma nie byłam w stanie zidentyfikować. - Beth westchnęła ciężko i kontynuowała: - Esterhaus wiedział wszystko o Norcie. Poznał całe jego życie. Znaleźliśmy na przykład informacje o każdej jego podróży, czasie wylotu, typie samolotu, jakiego używał, jego załodze, stanie technicznym maszyny... - Informacje o stanie technicznym maszyny? - powtórzyła z niedowierzaniem Rachel. - Były tam także nazwiska mechaników z obsługi naziemnej, zajmujących się przygotowaniem samolotu? Underwood zaprzeczyła ruchem głowy. - Tylko jedno. Jakiegoś sierżanta. - Dunn? - włączył się Smith. - Czy tak się nazywał? Beth uniosła głowę. -Tak, chyba tak. - Co w tych materiałach wzbudziło twoje podejrzenia? - To oczywiste, gdy miało się je w ręku: sędzia od lat szpiegował Northa. - Beth, posłuchaj mnie uważnie - rzekła mocno poruszona Rachel. - Czy natknęłaś się tam na jakąkolwiek sugestię, że Esterhaus miał złe zamiary wobec generała? Proszę, zastanów się, zanim odpowiesz. I opieraj się tylko na niezaprzeczalnych faktach. Beth ponownie zwiesiła głowę. - Był tam arkusz z wykazem podróży generała Northa do Kalifornii. Wszystkie akapity, z wyjątkiem pierwszego, dotyczącego lotu z Waszyngtonu, były przekreślone czerwonym pisakiem. Ktoś napisał w poprzek kartki "odwołane". - Czy właśnie te dokumenty pokazaliście Mollie? - Nie. Steven postanowił, że pozostawimy je na miejscu, na wypadek gdyby sędzia chciał do nich sięgnąć. Obawiał się, że Esterhaus nabrałby podejrzeń, bo od razu wiadomo by było, że ja w tym uczestniczyłam. Steven powiedział, że weźmiemy te akta dopiero wtedy, kiedy będą potrzebne. Gdyby sędziemu nie zależało na ich zachowaniu, to już dawno temu by je zniszczył. - Nie zrobiliście nawet kopii? - Nie było takiej możliwości. - Rozumiem. Teraz powiedz, dlaczego zwróciliście się z tym do Mollie. Czy była o niej jakaś wzmianka w tych materiałach? Na przykład coś, co sugerowało, że była kochanką Northa? -Tak. - Uznaliście więc, że jest osobą, której możecie zaufać. Była oficerem armii, a poza tym zapewne jej szczególnie zależało na ustaleniu prawdy. - Tak mi przykro... Gdybyśmy tego nie zrobili, nic by jej się nie stało. Smith wyciągnął zaczerwienioną, osmaloną dłoń i położył jąna ramieniu dziewczyny. Zwiesił głowę i dłuższą chwilę trwał w takiej pozie. - Beth, zanim zwróciliście się do Mollie, czy staraliście się znaleźć więcej informacji o całej sprawie? - zapytała Rachel. - Tylko raz. Dostałam się wtedy do prywatnych plików w komputerze sędziego. Ale system się zablokował i więcej już nie próbowałam. Beth delikatnie zdjęła z barku dłoń Logana, wstała, okręciła się szlafrokiem i zaczęła chodzić po pokoju w tę i z powrotem. - Tyle wiem. To wszystko. I właściwie nie wyjaśnia to wam niczego, prawda? Bo sędzia nie mógł przecież osobiście zabić Mollie i Stevena. W domu zapanował spokój. Roy Underwood i jego żona byli na górze, w największej sypialni. Rachel podkradła się tam i przez podwójne drzwi usłyszała, że się sprzeczają. Beth pozostała na dole. Położyła się w pokoju gościnnym. Uzbrojony policjant federalny zajął posterunek przed prowadzącymi do niego drzwiami, a dwaj inni patrolowali na zewnątrz. - Nic jej nie będzie - powiedziała Collins bardziej do siebie niż do Logana. - Chyba masz rację. Miała cholerne szczęście decydując się opuścić tamten dom. Rodziców Beth nie było na miejscu, kiedy po raz pierwszy zjawiła się u nich. Postępując zgodnie z zaleceniami Mollie, nie miała zamiaru się tu zatrzymać. Od początku planowała zamieszkanie we wzorcowej rezydencji, zbudowanej przez firmę ojca. Było tam wszystko, czego mogła potrzebować, włącznie z telefonem. W ciągu dnia kręciło się w tym rejonie mnóstwo ludzi, przede wszystkim robotników budowlanych, a w nocy w pobliżu znajdowali się sąsiedzi. To było bezpieczne, spokojne miejsce. Tyle tylko, że niestety Copeland wyjawił zabójcy, że tu właśnie się ukryła. - Ona musi się mylić - rzekł Smith. - Mam na myśli Esterhausa. Rachel była zdziwiona, w jaki sposób on jest jeszcze w stanie funkcjonować. - Powiedziałeś, że Goniec wie wszystko. Że zawsze jest o krok przed nami. Teraz można by sądzić, iż właśnie Esterhaus kierował jego poczynaniami. - Trudno uwierzyć, ale wszystko na to wskazuje - rzekł ochrypłym głosem. Sięgnął pod bar po plastikową butelkę z wodą i napił się nieco. - Naprawdę wszystko na to wskazuje. Rachel zrozumiała, jak bardzo Logan musi się teraz czuć winny. Wiedziała już o spotkaniu z prezydentem i jego rozkazie, by o wszystkim meldował Esterhausowi. A sędzia zadawał mnóstwo pytań i akceptował każdą decyzję Smitha. Zbierał wszystkie szczegóły, upewniał się, czy Logan niczego przed nim nie ukrywa... a później przekazywał wszystkie uzyskane informacje mordercy. - Dlaczego? - zapytała. - Dlaczego Esterhaus miałby chcieć zabić Northa? Co mogło nim powodować? - Musimy o to zapytać sędziego. - I dlaczego wcześniej sądził, że Beth i Copeland nie stanowią dla niego zagrożenia. Dobrze byłoby wiedzieć na ten temat coś bliższego przed podjęciem zdecydowanych działań. - To prawda, ale nie ma teraz czasu na zagłębianie się w przeszłości. A gdybyśmy spróbowali, sędzia mógłby zorientować się, co robimy. - A co z tymi materiałami? Uważasz, że Esterhaus zostawił je w tym samym miejscu, gdzie zostały odnalezione przez Beth? - Jak dotąd nie miał chyba powodu, by je stamtąd zabrać - rzekł Smith. - Wkrótce mu ich dostarczysz. Bo oczekuje od ciebie kolejnego meldunku, a nie zdołasz przecież ukryć przed nim, co tu się zdarzyło. Poskrobał nasadę nosa. Kiedy opuścił rękę, na nosie pozostały czerwone ślady. - Nie chodzi o to, co wie Esterhaus. Kluczem jest facet od mokrej roboty. Jak sądzisz, co on wie? Rachel zmusiła się do myślenia. - Widział eksplozję. Zaczekał do tego momentu, by mieć absolutną pewność, że wszystko poszło po jego myśli. - Był przekonany, że Beth jest wewnątrz? - Tak. Nie mógł myśleć inaczej. Wiedział, że Copeland go nie okłamał. - A co zrobił później? - Wyniósł się stąd. I już w drodze skontaktował się z sędzią. -A dalej? - Misja wykonana. Czas na drinka i sen. Agentka miała świadomość, że rozdrażnienie dodaje goryczy jej słowom. Ale myśl o zadowolonym z siebie Gońcu doprowadzała ją do wściekłości. - Chyba masz rację - stwierdził Smith. - Zapewne postąpił właśnie w ten sposób: złożył raport i zniknął. Po urządzeniu takich fajerwerków nie miał już przecież po co interesować się Carefree. - Jest więc prawdopodobne, że nie będzie śledził wiadomości. - Miejmy nadzieję. Bo to nasza jedyna szansa. Esterhaus zapewne poszedł już spać, usłyszawszy pomyślną dla siebie informację. Zabójca -twój Goniec - zrobi to samo, zadowolony z efektu swej pracy. Nie spieszy się z realizacją kolejnego etapu, jeśli w ogóle jest planowany... - A Esterhausowi nie zależy specjalnie na twoim meldunku, bo doskonale wie, co od ciebie usłyszy. Smith zerknął na zegarek. - W Waszyngtonie jest teraz po piątej. Sędzia wstanie za dwie, trzy godziny. Upłynie jeszcze kilka, nim zacznie się niepokoić, dlaczego się do niego nie odzywam. - A my w tym czasie spróbujemy dotrzeć do owych materiałów. Zadziałamy z zaskoczenia, nim będzie miał czas zorientować się, co jest grane. - Nie doceniasz go. Uważaj - przestrzegł. Wskazał łazienkę. - Masz dwie minuty na odświeżenie się i przebranie. Później moja kolej i ruszamy. - A co z Beth? - Powiedz jej, żeby w żadnym wypadku nie opuszczała domu. Policjanci ze swej strony dopilnują, by nikt jej tu nie niepokoił. Rachel sięgnęła po swój worek marynarski i skierowała się do łazienki. Zamykała już za sobą drzwi, gdy w dużym lustrze nad umywalką zobaczyła odbicie towarzysza. Znów rozmawiał przez telefon, z głową wspartą na dłoni. Do jej uszu dobiegły słowa "martwy" i "transport lotniczy" i była pewna, że informuje Lucille, iż nie będzie towarzyszył swym nieżyjącym ludziom w podróży do domu. ROZDZIAŁ 21 Jadalnia Rodzinna znajduje się na tyłach Białego Domu, wciśnięta między Jadalnię Stanową a hol. Obecna pierwsza dama urządziła ją na sposób, który według Pameli Esterhaus stanowił próbę wprowadzenia tu wiejskiego, swobodnego nastroju. Tapety w zielono-białe pasy, stół, krzesła i kredens wykonane z fornirowanego drzewa wiśniowego. W wielkich miedzianych naczyniach rosły fikusy. Całość sprawiała rzeczywiście miłe, przytulne wrażenie. Podano posiłek złożony z owsianki, tostów, miodu i dżemu, dzbanka soku pomarańczowego z lodem oraz kawy, wszystko na srebrnej zastawie. Stewardzi marynarki wojennej prawie bezszelestnie krzątali się wokół, czekając, aż prezydent oraz Esterhausowie zaspokoją głód. Już kilkakrotnie sędziego z żoną zapraszano tu na śniadania. Gospodarz Białego Domu był rannym ptaszkiem. Nawet w weekendy poranne godziny lubił poświęcać na nieoficjalne dyskusje i zapewne dlatego w posiłkach nigdy nie uczestniczyła jego małżonka. Dzisiejszym tematem był zauważalny ostatnio wzrost liczby zwerbowanych do współpracy wyższych oficerów obcych armii. - Sekretarz obrony twierdzi, że Pentagon ma poważny problem - rzekł prezydent. - Po wyssaniu wszystkich istotnych wiadomości nie ma właściwie co z nimi robić. Kątem oka Pamela zauważyła, że mąż językiem szoruje po sztucznych zębach. Zapewne łuski ze zbóż dostały się między protezy a dziąsła. Przecież mógł przeprosić i przejść do łazienki. - Panie prezydencie - włączyła się do rozmowy. - Nie wątpię, że Pentagon potrafi wyciągnąć wszystko, co się da z tych ludzi, przynajmniej w zakresie spraw militarnych. Ale oni wszyscy posiadają także szeroką wiedzę socjologiczną i psychologiczną. Może więc wziąć pod uwagę możliwość zatrudnienia ich na cywilnych etatach, na przykład jako instruktorów w West Point lub Citadel? Przy okazji ułatwiło by to obserwację i wyeliminowanie zagrożenia ze strony ewentualnych podwójnych agentów. Prezydent przyjrzał się j ej uważnie znad talerza owsianki. - Nie ufasz zbyt wielu ludziom, prawda? - Nie o to chodzi, panie prezydencie. Trzeba być po prostu ostrożnym. W Departamencie Sprawiedliwości odnosimy sukcesy kamuflując chronionych świadków w środowisku akademickim. - Wiem. Właśnie dlatego cię o to pytam. Gospodarz przełknął ostatnią łyżkę owsianki, napił się kawy i odchylił na krześle. - Zajmij się tą możliwością, Pamelo. - Splótł palce i przez chwilę wyglądał przez okno. - Znasz Sama Petersona z CIA? - To specjalista od ukrywania ludzi. Prowadzi program Szkło Powiększające. Miałam już okazję z nim współpracować. - Zastanów się, czy go do tego nie włączyć. - Prezydent zwrócił się w stronę sędziego. - Simon, podać ci nazwisko mojego dentysty? Sędzia zaczerwienił się jak przyłapany na psotach uczniak. - Przepraszam, panie prezydencie. Czasami... Gospodarz machnął tylko ręką. - Mój brat ma ten sam problem. - Spojrzał na zegarek. - Co tam słychać u Logana Smitha? - Dzisiaj jeszcze się ze mną nie kontaktował. Sędzia wstrzymał oddech, nie wiedząc, czy prezydent słyszał już coś o zabójstwie w Atlancie. Sam milczał na ten temat, czekał, aż śmierć obojga informatorów zostanie potwierdzona. Wtedy mógłby wyrazić opinię, że ani Logan Smith, ani ktokolwiek inny nie zdoła już w tej sprawie niczego zdziałać. Kontynuacja dochodzenia dotyczącego okoliczności śmierci Northa po utracie informatorów, a więc i możliwości uzyskania za ich pośrednictwem niezbędnych dowodów, byłaby bezsensownym brnięciem przez ruchome piaski. A gdyby mimo wszystko nie udało mu się przekonać prezydenta, dysponował jeszcze asem ukrytym w rękawie: oświadczy, że udało się ustalić, iż Mollie Smith była kochanką Northa. To przecież podważało obiektywizm jej działań i podawało w wątpliwość zdobyte do tej pory informacje. Taka argumentacja powinna skłonić prezydenta do podjęcia decyzji o definitywnym zamknięciu śledztwa. Nie tak łatwo będzie jednak poradzić sobie z Loganem Smithem. Wobec czego Esterhaus ściągnie go tu, do Białego Domu i pozwoli prezydentowi wykonać za siebie czarną robotę. Smithowi bez wątpienia nie spodoba się ta decyzja i będzie prosił o danie mu jeszcze nieco czasu, lecz w końcu honor i przyzwyczajenie do dyscypliny zmuszą go do posłuszeństwa. - Chcę, żebyś mnie poinformował, gdy tylko Smith się zamelduje - powiedział szef państwa wstając. - Uważam za niezbędne wyjaśnienie sprawy, zanim w przyszłym tygodniu komisja senacka zacznie cię przesłuchiwać. Sędzia już miał przytaknąć, gdy do pokoju wślizgnął się steward i wręczył mu karteczkę. - Mam pilny telefon, panie prezydencie. Gospodarz wskazał aparat telefoniczny na stoliku w rogu. - Przykro mi, ale się spieszę. Muszę cię zostawić, Simon. Pamelo, masz ochotę mi towarzyszyć? - Dziękuję bardzo, ale chyba zostanę, panie prezydencie. Dziś wieczorem mamy iść na przyjęcie i wolałabym już teraz wiedzieć, czy Simon znajdzie na nie czas. Esterhaus odczekał, aż gospodarz opuści pomieszczenie, zanim podniósł słuchawkę. - Smith? - Chciałbyś. Sędzia odwrócił się plecami do żony. - Dlaczego, do diabła, tu dzwonisz? Gdzie jesteś? Głos Inżyniera był tak wyraźny, że można by sądzić, iż stoi w pokoju obok. Oczywiście to niemożliwe, ale... - Smith jeszcze nie dzwonił, prawda? - Nie, właśnie czekałem... - Nie sądzę, by szybko się z tobą skontaktował. Jest akurat nieco zajęty. Jedzie tu, do Waszyngtonu. - Nie rozumiem. - Chce dobrać się do twojej dupy. - To niemożliwe! - szepnął Esterhaus. - Mówiłeś... - W Phoenix wystąpiły pewne komplikacje. Underwood nadal żyje. Ale wiem, dokąd zmierzają Smith i Collins. Wszystko już zaplanowałem. Sędzia szukał w głowie stosownych słów, lecz ich nie znalazł. - Kiedy Smith się odezwie, wysłuchaj wszystkiego, co będzie miał ci do powiedzenia, a nie będzie tego dużo - ciągnął Inżynier. - Pamiętaj, że on już rozmawiał z Underwood. Wie o twoich związkach z Northem dokładnie tyle co i ona. Esterhaus zamknął oczy. Nie słyszał, że żona stanęła za jego plecami. - Zadzwoń do mnie do biura - powiedział do słuchawki. - Będę tam za dwadzieścia minut. Muszę wiedzieć, co naprawdę zdarzyło się w Phoenix. Zanim zadzwoni Smith. - To może być niewykonalne. Sprawy rozgrywają się zbyt szybko. Smith i Collins są w drodze i już niedługo lądują. Zanim cokolwiek mu powiesz, pamiętaj, to naprawdę szczwany lis. W słuchawce rozległ się trzask przerywanego połączenia. Sędzia stał bez ruchu, aż poczuł dłoń żony na swojej, kierującą słuchawkę na widełki. Ujęła go za ramię i odwróciła twarzą do siebie. - Już czas, Simon. Opowiedz mi o Phoenix. O wszystkim. Inżynier odwrócił się w fotelu i zapatrzył w okno swojego biura. Była niedziela. Na parkingu niemal pusto. Za nim zieleń liści poprzetykana była już jesienną szarością i złotem. Bezruch i cisza uspokajały Inżyniera, starającego się wyrzucić z siebie złość i frustrację. Wreszcie opanował emocje i odzyskał zwykłą pewność siebie. Odrzutowiec Wonderland Toys właśnie przeleciał nad Missisipi, kiedy Inżynier w trakcie jedzenia usłyszał przez słuchawki wiadomość, która doprowadziła go do wściekłości. Radio w Phoenix podało w swym serwisie informację o eksplozji i pożarze w Carefree. Zginęło czworo ludzi - mężczyzna i kobieta śpiący na piętrze i dwaj agenci federalni. Słysząc to Inżynier z zadowoleniem włożył sobie do ust dojrzałe winogrono. Jak dotąd wszystko w porządku, ale w następnym zdaniu prezenter przedstawił ową parę z sypialni jako majstra budowlanego i kelnerkę z miejscowego baru. Zniszczony budynek należał do Roya Underwooda. Jego córka - Beth - wcześniej zatrzymała się w tym domu, ale poprzedniego wieczoru przeniosła się do rodziców. Beth Underwood jest obecnie przesłuchiwana przez policję federalną. Wprowadzona została blokada informacyjna, więc żadnych innych szczegółów nie udało się do tej pory uzyskać. Inżynier z westchnieniem wstał zza biurka i wszedł do prywatnej windy. Opuścił budynek biurowy w kształcie zielonego szklanego sześcianu i przeszedł na parking, do niemal nowego służbowego samochodu. Doskonale wiedział, co chciał znaleźć Smith i gdzie będzie tego szukać. To oczywiste, że towarzyszyć mu będzie Rachel Collins, równie zdecydowana, by poznać prawdę. Oboje będą podekscytowani, ale zapewne bardzo zmęczeni. Inżynier popatrzył na niebo. W oddali usłyszał dzwony kościelne, wzywające wiernych do modlitwy. Wyobraził sobie, że te same dzwony wzywają Smitha i Collins do Baltimore, gdzie tego pięknego ranka czeka na nich śmierć. Pilot połączył się ze Smithem już po raz trzeci. Wiatr od strony ogona był silniejszy, niż przewidywano w prognozie, więc mieli wylądować na lotnisku Baltimore-Waszyngton International nieco przed czasem, za czterdzieści minut. Rachel poruszyła się w fotelu i odsłoniła okienko. Był już ranek i ostre światło słoneczne poraziło jej oczy. Tuż po starcie Logan proponował, aby zażyła tabletkę nasenną, ale odmówiła. Chciała być rześka i gotowa służyć mu pomocą. Podczas lotu niemal nieustannie pracował faks, przekazując mapy i plany interesującego ich budynku. Wspólnie zapoznali się z dokładnymi informacjami na temat rozkładu pomieszczeń, wyglądu zewnętrznego, a także danymi o rozmieszczeniu okolicznych zabudowań, ulicach i mogących znajdować się na nich pojazdach. Wreszcie opracowali wspólnie plan dostania się do środka i prowadzenia poszukiwań. Teraz Smith stał obok jej fotela, trzymając w ręku kubek z sokiem pomarańczowym. Wypił duszkiem i nalał sobie następny. Obserwowała go, bezskutecznie starając się odgadnąć myśli kryjące się za przymrużonymi oczami. Pytanie, które od kilku godzin uporczywie powracało, ciążyło jej tak, że wreszcie nie wytrzymała: - Dlaczego nie skontaktujesz się z oddziałem SWAT Biura? Smith nawet na nią nie spojrzał. Ręka trzymająca kubeczek ani drgnęła. - Po co miałbym to robić? - A jeśli Goniec ma do wykonania jeszcze jedno zlecenie? Skoro Beth wie, gdzie są te materiały, znał to miejsce także Steven. Więc... - Goniec też się o nim dowiedział. - I może starać się je zabezpieczyć. Nie rozumiesz? Te dokumenty stanowią poważne zagrożenie dla Esterhausa. Jeśli Goniec dotrze do nich przed nami... Doskonale rozumiał. Rachel uświadomiła to sobie dopiero teraz i gwałtownie starała się opanować ogarniające ją podniecenie. Przyjrzała się uważnie Loganowi, a ten na ułamek sekundy pozwolił, by odczytała to, co kryło się w jego myślach. Zobaczyła w nich prawdę. W tej chwili uświadomiła sobie, że Smith wie wszystko to co ona i jeszcze znacznie więcej. I chciał, by zdawała sobie z tego sprawę. Czekał tylko, jak na to zareaguje. - Mogę zadzwonić do biura operacyjnego w Baltimore - powiedział. - SWAT dotrze na miejsce za pół godziny. Dzisiaj jest niedziela, więc w dokach będą pustki. Ale nawet im trudno będzie się ukryć. Sama zdecyduj, co mamy zrobić, Rachel. Dziewczyna poczuła chłód. Plastikowy kubeczek wysunął się jej z ręki i potoczył pod fotel. Logan stanął tuż przy niej. Zdjął kurtkę i otulił ją. Objął ramieniem i przycisnął tak, że poczuła miarowe bicie jego serca. Doskonale wiedziała, iż nie poprosi o wykonanie tego telefonu. Tak musi się to zakończyć: ona, Smith i zabójca Mollie, który tak czy inaczej miał do wykonania jeszcze jedno zadanie. Logan zawczasu wydał dyspozycję, by jego samochód został przetransportowany z Bazy Sił Lotniczych Andrews na parking przy Baltimore-Waszyngton International. Kluczyki ukryto w rurze wydechowej. Rachel pokiwała głową, gdy znalazła w bagażniku prawdziwy arsenał. Logan włożył kamizelkę kuloodporną. - Od tego zaczniemy. Na to włożysz co zechcesz. Agentka wsunęła się na tylne siedzenie, zdjęła golf i z trudem włożyła kamizelkę bezpośrednio na stanik. Wysiadła i z powrotem wdziała golf, spod którego i tak wystawała dolna część stroju kuloodpornego. Smith cierpliwie na nią czekał. W kamizelce wyglądał potężnie jak kulturysta. Zlustrowała zgromadzoną w bagażniku broń i wybrała sobie dziewięciomilimetrowy H-K. Do kieszeni wcisnęła trzy dodatkowe magazynki, a do pasa przytroczyła dwa granaty z gazem łzawiącym. Logan przyglądał się temu w milczeniu. Sam wziął strzelbę krótkolufowąMossberg, dodatkową amunicję i kilka granatów akustycznych. W niedzielny poranek ruch na ulicach był wyjątkowo mały. Szybko przebyli drogę z Baltimore do Waszyngtonu, przejechali przez centrum i wyskoczyli na autostradę numer 95. Opuścili ją w McComas i skierowali się do Portu Północno-Zachodniego. Rachel z zainteresowaniem wyglądała przez okno. W świetle dnia port prezentował się zupełnie inaczej niż widziany poprzednio. Wydawało się, że stojące jeden obok drugiego magazyny w każdej chwili mogą się rozlecieć. Bocznice były puste, a stalowe bramy zamknięte na kłódki. Z koszów na śmieci wysypywała się zawartość, a wokół piętrzyły się jeszcze plastikowe worki. Wiatr, hulający w tym zbudowanym przez człowieka kanionie, miotał rozrzuconymi papierami. Smith zwolnił do zaledwie kilku kilometrów na godzinę, gdy posuwali się po wyboistym bruku. Dziewczyna przez opuszczoną szybę lustrowała trasę, bacząc czy gdzieś w zakamarku nie kryje się przyczajona postać, choć wiedziała, że trudno na to liczyć. - To tam - mruknął Logan. Popatrzyła na potężną budowlę. Ze swoimi zardzewiałymi, obłażącymi z farby ścianami i brudnymi oknami bardzo przypominał magazyn, w którym Charliego Dunna dopadła śmierć. Ponad wrotami było wypisane wyblakłymi, czarnymi niegdyś literami: MAGAZYN McHENRY'EGO. Smith przejechał obok nie zatrzymując się i dziewczyna musiała odwrócić głowę, by jeszcze przez chwilę nie stracić budynku z oczu. - Zainstalowano zamek elektroniczny - powiedziała. -Znam jego kod. Wraz z planami wnętrza magazynu Lucille zdobyła kod dostępu do głównego wejścia oraz sekwencję wyłączającą system alarmowy. - Mamy towarzystwo - poinformował. Zza rogu wyjechał wóz patrolowy prywatnej firmy ochroniarskiej. Rachel odruchowo wsunęła broń pod fotel. Samochody zatrzymały się obok siebie. Logan opuścił szybę i okazał swój identyfikator. - Coś się stało, że przyjechaliście tu w niedzielę? - zapytał umundurowany strażnik. - Szukamy ewentualnych punktów obserwacyjnych. Wygląda na to, że dość tu spokojnie. Nic się ostatnio nie dzieje? -Całąnoc spokój. Kierowca był młody, o wąskiej, lisiej twarzy i ciemnych, podejrzliwych oczach. - Pokręcimy się trochę po okolicy. I wolałbym, żebyś nie przekazywał tej wiadomości dalej. Ochroniarz uśmiechnął się pod nosem. - Jasne. Chcecie się rozejrzeć, a ja mam się do tego nie wtrącać. Wóz patrolowy odjechał. Smith zdjął nogę z hamulca i powoli przejechał na koniec uliczki, a następnie zawrócił. - Sądzisz, że nie będzie z nim kłopotów? - zapytała. - Jeśli nie wejdzie nam w drogę. Rozejrzała się po okolicznych budynkach. - Powinniśmy przejechać jeszcze raz, żeby sprawdzić dachy. Auto znów ruszyło powoli. Pochyliła się tak, by widzieć krawędzie wszystkich dachów, nie wystawiając przy tym głowy z samochodu. - Czasami taki spokój mnie przeraża - mruknęła. Logan znowu zawrócił i zatrzymał się przy interesującym ich magazynie, tak by z głębi uliczki nie było ich widać. - Zapalamy światło? - zapytał. - Tak. Jeśli czeka w środku, ma zapewne noktowizor. Włączając oświetlenie wyrównamy szanse. Pokiwał głową i sięgnął pod fotel po mossberga. Drugą ręką delikatnie pogładził dziewczynę po policzku. - Trzymaj się blisko mnie. Jednocześnie wyskoczyli z samochodu i dopadłszy ściany ukryli się pod daszkiem. Rachel osłaniała go, rozglądając się bacznie, kiedy przystąpił do wprowadzania kodu dostępu. Wreszcie rozległo się brzęczenie otwieranego zamka. Zajęli pozycje po obu stronach wejścia. Logan nacisnął klamkę i kopniakiem otworzył drzwi. Były ciężkie i rozwarły się tylko do połowy, ale to wystarczyło. Wpadli do pogrążonego w półmroku wnętrza. Słońce wisiało jeszcze nisko nad horyzontem i jego promienie nie przedostawały się do środka przez wysoko umieszczone okna. Rachel przeskoczyła na prawo i przywarła do ściany. Słyszała oddech towarzysza i pikanie klawiszy, gdy rozbrajał system alarmowy. Według planów główny panel kontrolny powinien znajdować się na lewo od centralki alarmu. Usłyszała skrzypienie zawiasów pokrywy. Oczami wyobraźni zobaczyła Logana poszukującego po omacku właściwego przełącznika. - Osłoń oczy - poradził. Przymknęła powieki patrząc w dół, gdy rozległ się trzask przełącznika i pomieszczenie zalało ostre światło. Jeśli on tu jest i czeka na nas, to właśnie teraz zaatakuje. Trzask włącznika zabrzmiał jak wystrzał i rozpłynął się w powietrzu. Obok siebie dostrzegła wnękę, chwyciła Logana za rękaw i pociągnęła za sobą. Dobrze było poczuć za plecami dającą poczucie bezpieczeństwa ścianę. - Z zewnątrz wyglądało to zupełnie inaczej - zauważył cicho. Zniszczony fronton był tylko kamuflażem. Wnętrze magazynu było nowocześnie wyposażone, a każdy z jego trzech poziomów zajmował powierzchnię równą mniej więcej połowie boiska piłkarskiego. Parter miał podłogę z gładzonego betonu. Długa, sięgająca do pasa lada odgradzała wejście od reszty pomieszczenia. Stały na niej cztery komputery przykryte tkaninami antykurzowymi. Zapewne używano ich do obsługi bazy danych. Za ladą znajdowała się plątanina szerokich na pięć centymetrów stalowych kształtek tworzących kratownicową konstrukcję regałów. Każda półka miała blaszane dno i mieściła chyba zawartość ciężarówki. Wszystkie dźwigały kartonowe pudła, w jakich zwykle przechowuje się dokumenty, które należy zachować, i to nie tylko w pamięci komputera. Spiralne schody przytwierdzone do podłogi prowadziły na wyższe poziomy. Drugi i trzeci niczym nie różniły się od pierwszego, tyle że ich podłoga była wykonana z perforowanych stalowych płyt. Spoglądając w górę, Rachel widziała przez otwory konstrukcję dachu. Zwieszały się z niej potężne świetlówki, których blask odbijał się od pomalowanych na biało betonowych ścian. Zwróciła także uwagę na plątaninę czerwonych rur rozpiętych na każdym poziomie i wystające z nich miedziane dysze spryskiwaczy systemu przeciwpożarowego. - Mów do mnie - rzekł Smith. -Jest chłodno. Musi tu działać klimatyzacja. Ten trzask... to chyba jedna ze świetlówek nawala. A papiery pachną zupełnie jak drożdże. Podniosła wzrok na Logana. - Nie wiadomo, czy on tu był albo jeszcze jest. Trudno orzec. Popatrzyła w głąb korytarzy tworzonych przez regały. Za każdym mógł ukrywać się snajper. Wiedziała, że jeśli będzie stale o tym myśleć, sparaliżuje ją strach. - Drugi poziom, szósty szereg, trzecia półka. Wejdziemy tam po schodach. Ja prowadzę, ty mnie osłaniasz. Smith pochylony podkradł się do schodów. Był na czwartym stopniu, kiedy ona stawiała nogę na pierwszy. Odgłos ich kroków wywoływał potężne echo. Jeśli Goniec znajdował się tutaj, mógł poruszać się zupełnie przez nich nie słyszany. Dziewczyna wysoko trzymała broń i prowadziła lufę za wzrokiem. Szła tak, by w każdej chwili móc błyskawicznie umknąć z linii strzału bez konieczności oglądania się na boki. Logan, znalazłszy się na drugim poziomie, natychmiast uskoczył w prawo. Z bronią gotową do strzału zajrzał między regały, zanim zdecydował się ruszyć naprzód. Rachel trzymała się blisko niego, obserwując głównie to, co znajdowało się nad ich głowami. W rezultacie wpadła na Logana, gdy gwałtownie się zatrzymał. Na pudłach widniały wypisane ręcznie numery identyfikacyjne oraz kody kreskowe. Smith odstawił strzelbę i rozpoczął poszukiwania. Już po chwili chwycił jedno z nich i zestawił na dół. -Mam. Przeciągnął po nim dłonią, zbierając grubą warstwę kurzu. - Wygląda na to, że od dawna nikt go nie ruszał. Ty masz drobniejszą dłoń. Sprawdź, co jest w środku. Ja będę cię krył. Oddała mu pistolet i przykucnęła przy kartonie. Pokrywa nie była niczym zabezpieczona. Mogła ją bez trudu zdjąć. Nie tak szybko, przykazywała sobie w myślach. Do wnętrza wsunęła końcówki palców i delikatnie obmacała wszystko, co było w ich zasięgu. Nie natrafiła na żaden drut ani czujnik nogący uruchamiać detonator. Ale jeszcze istniała możliwość, że coś zostało przytwierdzone do wewnętrznej strony wieka. - Jak dotąd czysto. Smith zwrócił jej broń. - Cofnij się trochę. Odgadła, co zamierza zrobić: stanąć między nią a pudłem i dopiero unieść pokrywę. Jeśli czekała ich jakaś niespodzianka, osłoni ją własnym ciałem. - Na co czekasz! - warknął. - Cofnij się. Z pewnej odległości obserwowała jego plecy. Zaczęła liczyć tak, jak uczyli w szkole: tysiąc jeden, tysiąc dwa, tysiąc trzy... Doliczyła do tysiąca piętnastu, nim Logan odwrócił się do niej, trzymając przykrywę w dłoniach. Nic się nie stało. Ponownie stanęła obok niego. W środku było mnóstwo akt, przeważnie w kremowych obwolutach, ale były także zielone i szare. Beth twierdziła, że te dotyczące Northa znajdą w kremowej. - Mógł opróżnić pudło, na dnie umieścić zapalnik i włożyć wszystko z powrotem -powiedziała. - Kiedy zaczniesz przeglądać papiery... - Beth powiedziała, że były oznaczone. Miały czerwony znak wykonany długopisem na etykietce. Rozłożył dłonie i kciukami delikatnie zaczął odsłaniać poszczególne etykiety. Pierwsza, druga, trzecia... Starała się nie zwracać uwagi na szelest jego palców po papierze. Wciąż lustrowała otoczenie, nie zaniedbując żadnego kierunku. Szczególną uwagę skupiła na dźwigarach pod samym sufitem, na których mógł się ukryć leżący człowiek. - Jest czerwony znaczek! Zobaczyła, jak jego dłonie znikają pomiędzy teczkami. - Nic nie czuję... Wyciągam ją. Odsuń się. Rachel posłuchała, lecz tym razem nie musiała długo czekać. Usłyszała głośne westchnienie Logana i jego siarczyste przekleństwo. Gdy się obejrzała, w jego rękach znajdowała się otwarta teczka. Pusta. Inżynier obserwował ich od chwili, gdy pojawili się na ulicy. Leżał na blaszanym dachu budynku położonego niemal czterdzieści metrów od magazynu McHenry 'ego. Słońce przypiekało coraz ostrzej i pocił się w swym maskującym kombinezonie. Myślami wrócił do chwili, gdy przyglądał się Rachel Collins przyczajonej na innym dachu. Wtedy także był upał. Wiedział, że agenci nie mają dość czasu, by dokonać dokładnych oględzin okolicy. Z pewnością dysponowali planem budynku i jego sąsiedztwa, ale na tym koniec. Nie podejrzewali więc, że z dachu, na którym się teraz znajdował, przez wysokie okna widział wszystkie przejścia między regałami na każdym z trzech poziomów. Smith i Collins znajdowali się teraz w trzecim przejściu, w odległości sześćdziesięciu pięciu metrów od niego, oddzieleni tylko szybą. Był przekonany, że domyślali się, iż był już tam przed nimi. Ale zbyt szybko nie chciał ich rozczarować. Obserwował ich ruchy wewnątrz magazynu. Zdawał sobie sprawę, jak są zdeterminowani, a jednocześnie pełni nadziei, gdy coraz bardziej zbliżali się do celu. Przez lunetkę karabinu snajperskiego widział krople potu na czole Smitha, gdy ten otwierał kartonowe pudło. Troska, jaką okazywała mu Collins, ujmowała wprost za serce. Wreszcie Smith sięgnął do pudła, wyjął jedną z teczek i otworzył ją... Inżynier wstrzymał oddech i nacisnął spust. Głowa Smitha odskoczyła do tyłu, krew trysnęła mu z szyi. Inżynier opuścił nieco lufę, strzelił ponownie i patrzył, jak Rachel zatoczyła się trafiona. Rachel usłyszała przekleństwo Logana, gdy otworzył teczkę. Przyglądała się jej z niedowierzaniem, gdy usłyszała brzęk tłuczonego szkła i coś gorącego przemknęło jej tuż obok ucha. Mignęła jeszcze pięść Smitha, której cios odrzucił ją w bok na ułamek sekundy wcześniej, nim jego ciałem targnął wstrząs. Po chwili poczuła znacznie mocniej sze uderzenie w bark, które pozbawiło ją oddechu i obróciło. Padając uderzyła głową o stalową belkę i straciła przytomność. Inżynier oglądał efekty swojego działania przez lunetę. Widział krew płynącą z szyi Smitha, której ilość sugerowała skuteczne trafienie. Krew pojawiła się także we włosach i na policzku Collins. Mógłby już właściwie zakończyć zadanie, ale wolał nie powtórzyć tego samego błędu jak w przypadku Beth Underwood. Odłożył broń, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małe płaskie pudełeczko. Nacisnął znajdujący się na nim przycisk i cztery następujące po sobie eksplozje wstrząsnęły magazynem McHenry'ego. Cały budynek zatrząsł się, lecz nie zawalił. Dokładnie według założeń, chodziło bowiem o wzniecenie ognia i towarzyszącego mu gęstego, duszącego dymu. Wcześniej, w ciągu zaledwie piętnastu sekund, unieszkodliwił system przeciwpożarowy. Eksplozje sprawiły, że Rachel odzyskała przytomność. Pomimo bólu zmusiła się do otwarcia oczu. Poczuła ucisk metalowej krawędzi wbijającej się w policzek. Odwróciła się i zawadziła o coś nogą. Poprzez dym zobaczyła, że obok niej leży Logan. Chwyciła się jakiegoś elementu konstrukcji i wstała. Chwilę tkwiła bez ruchu, starając się złapać równowagę. Oczy łzawiły od gryzącego dymu. Unosił się gdzieś z dołu, ale nie była w stanie dojrzeć płomieni. Podniosła wzrok na czerwone rury oraz miedziane końcówki spryskiwaczy i uświadomiła sobie, że musiały zostać zablokowane. Ani przez chwilę nie miała wątpliwości, co powinna robić. Przykucnęła przy Loganie. Jego szyja i bark były zbroczone krwią. Rozsunęła poły kurtki i zaczęła rozpinać paski kewlarowej kamizelki. Ponad nią znalazła coś jeszcze - osłonę szyi, przypominającą koloratkę księdza, wykonaną ze zbrojonego polimeru. Znajdowało się w niej głębokie wgniecenie w miejscu trafienia pociskiem, który osunąwszy się, przeorał ciało tuż poniżej szczęki, aż do ucha. Zrzuciła z siebie bluzę, oderwała rękaw koszuli i z bawełnianego paska zrobiła opatrunek uciskowy. Krwotok ustał, więc rozebrała Logana z kurtki i kamizelki. Dym wciąż gęstniał. Gryzł ją w oczy i zmuszał do płytkich oddechów. Gdzieś z dołu dochodził trzask płomieni. Jej ciałem wstrząsnął spazm wywołany bezsilnością. Osunęła się na kolana. Odwróciła Logana na wznak, chwyciła go pod pachy, powoli uniosła strażackim chwytem. Aż zatoczyła się pod ciężarem. Na szeroko rozstawionych nogach ruszyła w stronę schodów. Kurczowo trzymając się barierki, zdołała zejść na sam dół. Wciąż dźwigając bezwładne ciało, oparła się o ladę. Dopiero teraz dojrzała ogień płonący w rogu hali. Wstrzymała oddech. Drzwi prowadzące na zewnątrz znajdowały się zaledwie kilka kroków od niej... Wreszcie wyciągnęła rękę i wpadła na nie. Z ogromnym trudem wytoczyła się na zewnątrz i dopiero tutaj odetchnęła głęboko. Stała na rampie załadunkowej, a przed nią były schody na ulicę. Ktoś coś krzyczał. Kto to mógł być? Niespodziewanie przytłaczający ciężar został zdjęty z jej barków. Nogi ugięły się pod nią, jakby były z waty. Osunęła się na ziemię. Kiedy uniosła głowę, zobaczyła poznanego wcześniej ochroniarza. Zdążył już przenieść Smitha do swojego wozu i wrócił do niej. - Nic ci nie jest? - zapytał. Jego słowa dobiegały jakby z bardzo daleka. Popatrzyła na niego zaskoczona, dlaczego zadał tak niedorzeczne pytanie. Wyraźnie przyglądał się prawej stronie jej głowy. Podniosła rękę do ucha, co wywołało trudną do zniesienia falę bólu. Zatoczyła się. Strażnik podtrzymał ją i poprowadził do samochodu. Już w wozie zobaczyła swoje odbicie w szybie. Z miejsca, gdzie powinna znajdować się małżowina uszna, zwisał jakiś bezkształtny ochłap. ROZDZIAŁ 22 Rachel nie opuściła Logana Smitha, dopóki w uliczce nie pojawiła się karetka. Kiedy sanitariusze przekładali go na nosze, poszła za róg budynku i przestawiła samochód na Crown Victoria, parkując go za śmietnikiem. Zanim wróciła, przed magazynem byli już strażacy. Rachel weszła do ambulansu i zamknęła za sobą drzwi. Logan leżał na noszach, a nad nim pochylali się dwaj sanitariusze. Metalowe okucia noszy zbryzgane były krwią. - Wyjdzie z tego? Jeden z sanitariuszy mruknął coś pod nosem, nie przerywając pracy. Drugi odwrócił się i zatrzymał przerażony wzrok na wysokości jej pasa. Zorientowała się, że wciąż ma przy sobie granaty. - Wyjdzie z tego? - powtórzyła głośniej. - Stracił mnóstwo krwi. Ale na szczęście pocisk nie trafił bezpośrednio w tętnicę. Trudno powiedzieć, co uszkodził. Pani założyła opatrunek uciskowy? Przytaknęła. - Jeśli się wyliże, wyłącznie pani będzie zawdzięczał życie. A teraz trzeba opatrzyć panią. Poczuła na twarzy chłód tamponu nasączonego alkoholem, lecz wciąż nie odrywała oczu od Logana. Na szyi miał teraz gruby opatrunek, a do gardła włożoną rurkę ułatwiającą oddychanie. Rozmawiający z nią sanitariusz gwizdnął cicho. - Pani ucho... - Wiem. Źle z nim? - Z daleka wyglądało znacznie gorzej. Rana bardzo krwawi, bo kula urwała większą część małżowiny. Dziewczyna znów popatrzyła na swoje odbicie w jakimś pojemniku ze stali nierdzewnej. Sanitariusz starannie oczyścił posiniałą twarz z krwi i brudu. - Gdzie go zabieracie? - zapytała. - Do St. Mary's. Wykonała przeczący ruch głową. - To oficer służb federalnych. W kieszeni ma identyfikator. Musi znaleźć się w Johns Hopkins. - Nic mi na ten temat nie... - Jego życie może być w dalszym ciągu zagrożone. Sanitariusz przez moment przyglądał się jej w milczeniu, aż wreszcie pokiwał głową. Znał przepisy. - Jedziemy do Hopkinsa - zwrócił się do towarzysza. - Zawiadom kogo trzeba, dokąd go odstawiamy. Kod drugi. Obejrzał się mówiąc: - Lepiej niech się pani przypnie pasami. Ale agentka już zniknęła. Rachel omijała biegających strażaków i grube węże wijące się na ulicy. Bruk był mokry od wody. Pojawiła się baltimorska policja i ochroniarz przedstawiał im właśnie swoją wersję zdarzeń. Bez wątpienia powie policjantom i o niej. Pobiegła tam, gdzie wcześniej przestawiła samochód Smitha. Wślizgnęła się do środka, zdjęła kamizelkę kuloodporną i wraz z granatami wcisnęła ją pod siedzenie. Kiedy wkładała golf, obok przejechał ambulans. Ucho promieniowało bólem, ale nawet on nie był w stanie zburzyć ogarniającego ją głębokiego poczucia spokoju. Wszystko wokół wydawało się nieruchome i jasne, jak w szczególnie wyrazistych snach. Miała świadomość, że Logan może umrzeć. Wiedziała także, gdzie powinna się teraz udać i co zrobić. - Zostaliśmy tylko ty i ja. To jak sport - powiedziała do mężczyzny, którego przecież nigdy nie widziała. Koła zabuksowały na wilgotnym bruku. Dogoniła karetkę na McComas i jechała jej na ogonie. Gdy wydostała się na autostradę numer 95, sięgnęła po telefon komórkowy i wybrała numer 1 - szybkie połączenie z Lucille Parker. Simon Esterhaus siedział w wyłożonej tekową boazerią bibliotece w swym domu na Cooke's Row. Telewizor grał na tyle cicho, że sędzia słyszał skrzypienie podłogi, gdy żona chodziła na piętrze. Odchylił się w skórzanym fotelu i zapatrzył na francuskie drzwi prowadzące na niewielki taras, a stamtąd do ogrodu. Delikatnie pomasował szczękę. Podrażnienie nie ustąpiło, choć zaraz po powrocie do domu wyjął protezy. Ból dziąseł nie dał się porównać z tym tkwiącym głęboko w jego duszy. Pozornie niepokonany Inżynier wyraźnie zawiódł. Smith i Collins wiedzieli teraz, gdzie ukryte są jego tajemnice. Inżynier obiecał, że zajmie się i tą dwójką, ale wcześniej zapewniał także, że wyeliminuje Beth Underwood. Gdy sędzia wracał do siebie z Białego Domu, oczami wyobraźni widział już Logana Smitha czekającego na niego z kajdankami. Wzrokiem omiótł pokój, zatrzymując go kolejno na oprawionych w ramki dyplomach, plakietkach i zdjęciach wiszących na ścianach, będących pamiątkami związanymi z jego długą, wspaniałą karierą. Władza i reputacja, którą potwierdzały, były jak stalowa zbroja. Nigdy nie wysunięto pod jego adresem żadnych oskarżeń ani nawet zastrzeżeń. Aż do obecnej chwili... Teraz uratować go mogło jedynie okrucieństwo człowieka, którym gardził. Z trudem rozpoznał się w lustrze. Jego ciałem wstrząsnął dreszcz. - Wracasz myślami do dawnej chwały? Pamela stała w drzwiach oparta o futrynę. Miała na sobie beżową jedwabną spódnicę i zieloną bluzkę - te same, w których była na śniadaniu w Białym Domu. W prawej klapie żakietu miała wpiętą szpilkę - złotą różę z diamentami i szmaragdami na płatkach. Doskonale pamiętał, gdzie i kiedy ją dla niej kupił. U Tiffany'ego w Nowym Jorku, na piętnastą rocznicę ślubu. Jedli wtedy kolację w Rainbow Room i wręczył klejnocik przed deserem. Pamiętał także, jak rozpaliły się jej oczy, lecz nie było w tym zaskoczenia czy zachwytu, ale czysta żądza posiadania. - Czego chcesz, Pamelo? - Żebyś przestał się gryźć. To nudne. Ty jesteś nudny. - Czekam tylko na... Zacisnął bezzębne szczęki i sięgnął po pilot, którym przerzucił kanał w telewizorze. W lokalnym programie właśnie rozpoczęły się wiadomości. Reporterka stała na tle wozu strażackiego. Za nią strażacy polewali magazyn sikawkami. Przez dym przezierał umieszczony na nim napis MAGAZYN McHENRY'EGO. - Wczesnym rankiem znajdującym się w dokach budynkiem wstrząsnęła eksplozja - mówiła, jakby w ogóle nie potrzebowała nabierać powietrza. - Strażacy zdołali już zapanować nad pożarem. Według wstępnych ustaleń poszkodowane zostały conajmniej dwie osoby. Obraz na ekranie się zmienił: oddział intensywnej terapii szpitala Johns Hopkins, przed wejściem dwaj sanitariusze prowadzą nosze na kółkach. Esterhaus aż wstrzymał oddech na widok twarzy Logana Smitha. - Jedna z ofiar wybuchu, zidentyfikowana jako agent federalny, znajduje się w stanie krytycznym - ciągnęła reporterka. - Druga, podobno kobieta, nie została jeszcze odnaleziona. Pamela wyłączyła telewizor, chwyciła męża za ramię i potrząsnęła nim mocno. - Wszystko się uda, słyszysz mnie? To nie ma z tobą nic wspólnego! Musisz tylko trzymać buzię zamkniętą na... Sędzia wykonał gwałtowny ruch, strząsając z siebie jej rękę. - Czyś ty oszalała? - wyszeptał ochryple. - Smith wciąż żyje! A ta dziewczyna... - Smith wyzionie ducha, zanim zdąży trafić na stół operacyjny! A jeśli chodzi o Collins, zapewne nie udało się jej wydostać na zewnątrz. To koniec! Wszystko skończone! Późno, ale wreszcie dopięliśmy swego. Esterhaus z niedowierzaniem popatrzył żonie w oczy. - Wszystko zaczyna się rozpadać - jęknął. Otwartą dłonią wymierzyła mu policzek. - Tylko jeśli ty na to pozwolisz! Rozległ się trzytonowy dzwonek przy wejściu. Posłała piorunujące spojrzenie mężowi i szybkim krokiem wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Zatrzymała się na chwilę w holu przed lustrem w bogato zdobionej ramie. Zrobiła to odruchowo, bo przecież wiedziała, że wygląda wspaniale. Jak zawsze. - Dzień dobry, Pamelo. Inżynier był ubrany w swobodny, niedzielny strój mieszkańców Georgetown: miękkie buty, sprane dżinsy i luźną bluzę z logo Redskins na piersi. - Sam, co za miła niespodzianka. Obejrzała się przez ramię. - Może przychodzę nie w porę... - Ależ nie, wejdź proszę. Minął ją i poczekał cierpliwie, aż zamknie drzwi. Powiew wiatru sprawił, że nozdrza podrażnił mu zapach jej perfum. Uśmiechnął się wesoło, gdy odwróciła się w jego stronę, wyraźnie spięta. Ich oczy się spotkały. Poczuł ogarniającą go żądzę. - O to chodzi? - zapytała Pamela, wskazując dużą kopertę w jego dłoni. - Drobny prezent. Ale taki, którego nie powinnaś zachować. Wyciągnęła rękę po kopertę, pieszczotliwie muskając jego palce. Do połowy wysunęła znajdującą się w kopercie teczkę. Wiedziała, co zawiera. Inżynier popatrzył na zamknięte drzwi prowadzące do biblioteki. - Oglądał wiadomości, widział Smitha - rzekła. - A Collins ciągle jeszcze nie znaleźli. - Z Johns Hopkins donoszą, że Smith nie wyżyje. Znajduje się w śpiączce. Nawet jeśli ujdzie z życiem, będzie wegetować jak warzywo. Jeśli zaś chodzi o Collins, nie ma już praktycznie gdzie się ukryć. Bez tych dokumentów w żaden sposób nie jest w stanie potwierdzić swoich słów. - Zamierzasz zostawić ją w spokoju? - Tego nie powiedziałem. Teraz bardziej niepokoję się o Simona. Łamie się, prawda? -Tak. Uchylił drzwi od biblioteki i zajrzał do środka. Sędzia siedział za biurkiem, nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w obwieszoną pamiątkami ścianę. Inżynier cichutko zamknął drzwi. - Naprawdę jest w złym stanie. A obawiam się, że może być jeszcze gorzej. Pamela wzruszyła ramionami. Jej oczy lśniły, usta miała lekko rozchylone, a głos stał się nieco bardziej zachrypnięty. - Nie możemy do tego dopuścić. - Nie, nie możemy. Czy mogę skorzystać z łazienki? -Wiesz, gdzie jest. Inżynier ruszył łukowatymi schodami na piętro. Wyłożonym dywanem korytarzem przeszedł obok sypialni do pokoju gościnnego. Znalazł się w wyłożonej marmurem i szkłem łazience, gdzie na granitowej półce stały przybory toaletowe Esterhausa. Były tam szczoteczka do zębów, maszynka do golenia, grzebień, kosmetyki i flakonik drogiej wody kolońskiej. I wreszcie szklanka z jakimś płynem, na dnie której leżały dwie protezy. Z kieszeni wyjął niewielki plastikowy pojemniczek, odkręcił zabezpieczone przed dziećmi wieczko i wlał do szklanki piętnaście kropli. Pojemniczek schował do kieszeni, po czym szpatułką wymieszał płyn, przełamał ją na pół, wrzucił do toalety i spuścił wodę. Pamela czekała na niego u podnóża schodów. Wskazał kopertę leżącą na stoliku obok kluczy i torebki. - Nie zostawiałbym jej w takim miejscu. Już sprawiła wystarczająco dużo kłopotów. W odpowiedzi odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się beztrosko. - Czego chciał? - Mam ci przekazać, żebyś się nie martwił. Przykucnęła przed kominkiem, otworzyła szklane drzwiczki. Wraz z kawałkami papieru położyła na ruszcie kopertę, sięgnęła po polana leżące w koszyku i ułożyła je równo na palenisku. - Pamelo... Odwróciła się do męża, trzymając w ręku długą zapałkę. - Przynieś mi moje proszki. Proszę... Ten ból mnie wykańcza. - Jak tylko rozpalę - odparła. Wsunęła zapałkę między papiery, które zajęły się błyskawicznie, a płomienie zaczęły lizać drewno. Zamknęła drzwiczki, odsunęła się od kominka i pogłaskała męża po policzku. - Zaraz wracam. Środki przeciwbólowe były na swoim miejscu, w kuchni. Ich znalezienie oraz przygotowanie szklanki wody zajęło jej niecałe pół minuty. Simon nadal siedział w fotelu z przymkniętymi oczami. Patrzyła, jak trzęsą mu się ręce, gdy sięgał po lekarstwo. - Muszę wyjść - szepnęła. - A ty masz wypoczywać. Pamiętaj, co powiedział prezydent: wszystko musi zostać załatwione, nim staniesz przed senacką komisją. I tak będzie. Wychodząc popatrzyła jeszcze na kominek. Bierwiona paliły się już, a ze spoczywającej pod nimi koperty pozostała tylko kupka popiołu. Pół godziny później, kiedy Pamela Esterhaus wyszła na Cooke's Row, nie zwróciła uwagi na beżowy samochód Rachel zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Zapięła kolorową kurtkę żeglarską i szybkim krokiem ruszyła w stronę Wisconsin Avenue. Agentka była zadowolona, że żona sędziego opuściła dom. Przyglądała się ich rezydencji już od kwadransa i przez okno widziała sylwetki obojga. Coraz intensywniej zastanawiała się, jak wywabić z domu Pamelę, nie płosząc sędziego. Położyła broń na siedzeniu pasażera i przykryła ją kocem wyjętym z bagażnika. Pistolet był przeznaczony dla Gońca i nie traciła nadziei, że będzie miała okazję z niego skorzystać. Była przekonana, że zabójca skontaktuje się z Esterhausem po wykonaniu zadania w magazynie. Ale jak dotąd chyba nie zrobił tego osobiście. Na pewno nie zdążył przed jej przyjazdem tutaj. Potrzebował przecież trochę czasu na przedzierzgnięcie się z mordercy w zwykłego cywila. A może i on czeka, aż pani Esterhaus opuści dom... Dla pewności popatrzyła we wsteczne lusterko. Był już dosyć późny ranek, a na ulicy wciąż nic się nie działo. Na chodnikach rzędem parkowały samochody. Miała sporo szczęścia, bo akurat gdy podjechała, jeden z nich odjeżdżał, więc zajęła wolne miejsce. Gdyby Goniec pojawił się w tej chwili, musiałby spory odcinek drogi pokonać pieszo. Śledziła uważnie przechodzących z rzadka ludzi, wypatrując kogoś nie pasującego do tutejszego otoczenia. Nie zaprzestając obserwacji, sięgnęła po telefon i wybrała numer do Lucille Parker. -To ja, Rachel. - Cześć, kochanie. Nic ci nie jest? - W głosie Lucille wyraźnie słychać było niepokój, ale już nie taki jak godzinę temu, kiedy dziewczyna skontaktowała się z nią po raz pierwszy. -Wszystko w porządku. Jestem przed domem Esterhausa. -Jest sam? -Teraz już tak. - Sprawdziłam parę rzeczy. On i jego żona jedli dziś śniadanie z prezydentem. - To był ostatni taki posiłek, jaki spożył - syknęła Rachel. - Co z Loganem? Lucille milczała długo, jak wcześniej, kiedy dziewczyna skontaktowała się z nią z prośbą o pomoc i z informacjami o tym, co stało się Smithowi. - Lekarze nie chcą powiedzieć nic konkretnego. Ale mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze... Modlę się o to. - Ja też. - Posłuchaj, chcę, żebyś naprawdę zastanowiła się nad tym, co zamierzasz zrobić. Nie ma choćby jednego powodu na całym świecie, byś sama musiała wchodzić do tego domu. Trzymam w pogotowiu oddział uderzeniowy Biura. Daj im dwadzieścia minut, a załatwią tego drania na szaro. Rozumiała niepokój współpracownicy Logana. Gdyby zamieniły się rolami, mówiłaby dokładnie to samo. - Esterhaus dużo wie - odpowiedziała. - Jeśli go zaskoczę i odpowiednio przycisnę, może coś z niego wydobędę. Gdyby wasz oddział interweniował, musieliby odczytać mu jego prawa i postępować zgodnie z zasadami. Ja nie jestem do tego zobligowana i wcale nie zamierzam go aresztować. Wiedziała, że Lucille zastanawia się teraz rozpaczliwie, co może zrobić zamiast aresztowania. Ale nawet gdyby została o to zapytana wprost, nie zamierzała odpowiadać. Później Lucille będzie mogła z czystym sumieniem zeznać pod przysięgą, że nie znała planów oficera operacyjnego Rachel Collins. - Czułabym się znacznie lepiej, gdybyśmy mogły przez cały czas pozostawać w kontakcie - rzekła współpracownica Smitha. -Ja także. - Podaj mi więc ostateczny czas, po którym powinnam interweniować. Jeśli zostanie przekroczony, wysyłam swoich ludzi. Rachel długo zastanawiała się nad odpowiedzią. - Pół godziny. - To strasznie długo... - Będę uzbrojona. Nie zaskoczy mnie. Potrzebuję nieco czasu, żeby skłonić go do mówienia. Jeżeli będzie udawał głupiego i nic nie uda się z niego wydobyć, dam ci znać. Milczenie Lucille świadczyło ojej zastrzeżeniach. W ciągu tych kilku sekund Rachel przypomniała sobie coś, co umykało jej uwadze, a było niezwykle ważne dla sprawy. - Mogłabyś sprawdzić dla mnie pewien numer telefonu? - zapytała. - Poprzedza go kierunkowy 703, więc chodzi zapewne o Wirginię. - Podała z pamięci ciąg cyfr, które wbiła sobie głęboko do głowy. - Zapisałam. Co to ma wspólnego z Esterhausem? Dziewczyna skwapliwie wyjaśniła, że znalazła ten telefon w papierach Dunna. - Został wyłączony i dlatego do tej pory nie udało mi się ustalić, do kogo należał - wyjaśniła. - Nie jestem pewna, czy doprowadzi nas do sędziego, ale przynajmniej poznamy tego, kto bezpośrednio był zleceniodawcą Dunna. - Zerknęła na zegarek. - Jest dokładnie dziesiąta czterdzieści pięć. Daj mi pół godziny. - I ani minuty dłużej. Rachel, uważaj na siebie. Jeszcze raz rozejrzała się po ulicy. Pojawiło się kilka nowych samochodów poszukujących miejsca do zaparkowania. Niektóre zatrzymywały się obok jej wozu, gdy kierowcy zauważali, że ktoś siedzi w środku. Tych zbywała niecierpliwym gestem. Sięgnęła po swojego bulldoga i sprawdziła bębenek. Spłonki nabojów lśniły nowością. Amunicję rozpryskową wymieniła na śrutową. Znakomicie nadawała się na małe odległości, a co najważniejsze - nie zabijała. Po raz ostatni omiotła wzrokiem dom Esterhausa. Trzymała już dłoń na klamce, gdy rozległ się sygnał telefonu. To musiała być Lucille. Ale przecież tak szybko nie zdołałaby ustalić właściciela tego numeru... W słuchawce rozległ się słaby, ochrypły głos: - Obserwowałem cię. ROZDZIAŁ 23 Rachel kurczowo zacisnęła rękę na kolbie bulldoga. Gwałtownie obejrzała się przez ramię. Na chodniku nie było nikogo. Żaden samochód nie zatrzymał się także w pobliżu niej. Sukinsynu, gdzie jesteś? Szeleszczący głos drażnił jej uszy. - Jesteś tam jeszcze, Rachel Collins? Musiała wysiąść z samochodu. Wewnątrz była prawie bezradna. Facet mógł podejść, przyłożyć lufę do szyby i rozwalić ją bez zmrużenia oka. Może wcale nie jest blisko. Lubi przecież dalekie strzały. Może nie ma właściwego kąta do strzału i chce, by wysiadła. Wtedy będzie ją miał jak na dłoni... - Rachel? -Kto mówi? - Ach, zupełnie zapomniałem. Dotychczas się nie poznaliśmy. Ale nadrobimy to, jeśli zrobisz dokładnie to, co ci powiem. Z trudem panowała nad strachem. - Nie kiwnę nawet palcem, jeśli nie powiesz mi, kim jesteś. - Oczywiście. Nazywam się Simon Esterhaus. Sędzia Esterhaus. Rachel odchyliła się w fotelu. Na moment jej chwyt na kolbie zelżał, dopóki nie uświadomiła sobie: Nigdy nie widziałaś Esterhausa. Nie znasz jego głosu i nie wiesz, jak wygląda. Goniec jest z nim powiązany. Może to on, udając sędziego, chce cię wywabić z wozu... - Chce się pan ze mną spotkać - raczej stwierdziła, niż zapytała. - Nawet bardzo. To naturalne... w związku z tym, co się zdarzyło. Uważam, że to niezbędne. - Wybrał pan numer, który przecież nie należy do mnie. - Logan Smith jest podobno nieosiągalny. Przymknęła oczy. - Jednak wiedział pan, że ja tu będę? - Obserwuję cię z domu. Widzę, że siedzisz w samochodzie. - Dlaczego więc pan nie wyjdzie? Rozległ się krótki, rechotliwy śmiech. - Nie miałem takiego zamiaru. Ani nie mam zamiaru zapraszać cię do siebie. I tak byś nie weszła, prawda? Nie teraz... Ma rację, sukinsyn! - Może spotkamy się więc... - Naprzeciwko biura poligrafii i rytownictwa. Jest tam niewielki port, gdzie można wynajmować łodzie wiosłowe. W dzień taki jak dzisiaj będzie tam mnóstwo ludzi. Powinnaś czuć się bezpiecznie. Zastanawiała się przez chwilę. Sama nie wybrałaby lepszego miejsca. - Kiedy? - Za dwie godziny. Odjedź stąd teraz. Kup sobie "New York Times". Na czternastej stronie znajdziesz moje zdjęcie. Połączenie zostało przerwane. Zlustrowała wzrokiem okna rezydencji Esterhausa. Wydało się jej, że brzeg jednej z zasłon zafalował lekko. Pamela zobaczyła Inżyniera przy narożnym stoliku na tarasie French Market na Wisconsin. Wydał się jej szczególnie pociągający, wysportowany i opalony, z gęstymi włosami rozwianymi przez wiatr i w eleganckich okularach przeciwsłonecznych. Uśmiechnęła się, gdy pomyślała, jak wielką ma na niego ochotę. Mijała ludzi niosących piknikowe koszyki pełne jedzenia. - Czy to miejsce jest wolne? Inżynier uśmiechnął się w odpowiedzi i zaprosił jągestem ręki. Ani na moment nie uniósł głowy, lecz była pewna, że śledził ją od momentu, gdy pojawiła się na ulicy. Oboje byli do siebie podobni - utalentowani profesjonaliści, zawsze wierni swoim przyzwyczajeniom. Obserwowała, jak uniósł głowę rozglądając się. Niemal natychmiast obok niego pojawiła się młoda kelnerka. Niewątpliwe zainteresowanie, jakie budził wśród kobiet, bawiło ją. Ale gdyby nie wyjątkowe panowanie nad sobą, zachowywałaby się podobnie jak one. Kiedy zamówił dla niej kawę, zapytała: - Co teraz? - Poczekamy. Jego głos był tylko nieco głośniejszy od otaczającego ich gwaru. - Naprawdę uważasz, że Simon spróbuje skontaktować się z dziewczyną? A ona zgodzi się z nim spotkać? - Co do niego nie jestem pewien, ale ona nie ma wyboru. Wszystko, co Collins widziała i słyszała, prostą drogą prowadzi do niego. Teraz spodziewa się, że jeśli tylko dotrze do niego, dowie się, kto jest zabójcą. - Popatrzył na pasaż. - Chodzi jej nie tylko o Simona. Oczywiście, że nadal chciałaby go żywcem wypatroszyć, ale tak naprawdę poluje na osobę, która kryje się za nim. Bo dotychczas przez cały ten czas ścigała cień... Cień, który zabił jej najlepszą przyjaciółkę, a może także przyszłego kochanka. Pamela wybuchnęła śmiechem. - Collins i Smith? Chyba żartujesz! - Ludzie mogliby powiedzieć to samo o nas. Zastanów się, w rzeczywistości nie bardzo się od nich różnimy. - My przetrwamy - mruknęła Esterhaus. - Tak. Ale niekoniecznie dlatego, że jesteśmy lepsi. - Więc dlaczego? - Nie wierzymy w cnoty. Że pewne rzeczy są dobre, a inne złe. - Uśmiechnął się do niej. - Wiemy tylko na pewno, jak wywalczyć sobie miejsce w życiu, i tylko to nami kieruje. Ujęła jego silną dłoń i przesunęła końce palców po swych wargach. - Mów tak dalej, a pomyślę, że sam się w niej zakochasz. - W Collins? Nie. Ale mimo wszystko powinnaś ją podziwiać. Przebyła daleką drogę, poruszając się praktycznie po omacku. - I naprawdę sądzisz, że będzie starała się doprowadzić sprawę do końca, nie zważając na konsekwencje? - Nie zważając na konsekwencje - powtórzył. - Zrobi tak, bo od początku traktowała jąjak sprawę osobistą. Stało się tak z powodu śmierci Mollie Smith. Zrobi to, bo musi na mnie spojrzeć, choćby przez sekundę czy dwie. Nie może i nie chce zginąć, dopóki do tego nie doprowadzi. Pamela otworzyła torebkę ze słodzikiem i wsypała jej zawartość do kawy. - A jeszcze później? - zapytała podnosząc do ust filiżankę. Inżynier dotknął kosmyka włosów nad jej czołem. Poczuła jego oddech na twarzy. - Wtedy sprawa będzie definitywnie załatwiona i osiągniesz to, czego chciałaś. Esterhaus zakręcił kieliszkiem z koniakiem i patrzył, jak miodowej barwy płyn spływa po ściankach. Lek powoli rozmywał ból dziąseł. Alkohol uspokajał, pozwolił powrócić do wspomnień. Tam właśnie kryły się demony - podjęte przezeń decyzje, upokorzenie i tłumiona wściekłość. Wszystko tam było, ale teraz panował nad sprawami, które krążyły niczym ćmy wokół żarówki. Dzięki drinkowi miał odwagę zatelefonować do Rachel Collins. Przekonywał sam siebie, że w każdej chwili może zmienić zdanie. Nic bowiem nie zobowiązywało go do stawienia się w umówionym miejscu. Nic - z wyjątkiem powracających nieustannie wyrzutów sumienia. Zapatrzył się w płomienie tańczące w kominku. Uniósł do ust kieliszek i napił się jeszcze. Przed oczami stanęła mu zakrwawiona twarz Logana Smitha i nie chciała zniknąć. Jak musi Smith wyglądać teraz, będąc na granicy śmierci? Później pojawili się i inni: agenci federalni, którzy zginęli w Arizonie, Mollie Smith, generał Griffin North... Łańcuch, którego ogniwa sam pomógł połączyć. Jedno z nich było inneywyjątkowe - człowiek, który kiedyś był jego przyjacielem. Zwrócił się do niego o pomoc, ufał mu. A on go zniszczył bez najmniejszych skrupułów. Od chwili, w której Steven Copeland przestąpił próg jego biura, Esterhaus wiedział, że i tak nie będzie mógł mu pomóc. Poza tym uległ namowom pracodawców Copelanda, którzy kiedyś przyczynili się do zrobienia przez niego błyskotliwej kariery. Miał zwodzić chłopaka wystarczająco długo, by Bell & Robertson i PSX zakończyły przygotowywanie "dowodów" mających doprowadzić tego młodzieńca do zawodowej klęski. Posłuchał ich. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby odmówić. Stevenowi nie był przecież nic winien. Co najwyżej lubił go. Wobec tamtych zaś miał rozmaitego typu zobowiązania. Gdyby go nie zniszczył... Oczywiście, że wiele spraw potoczyłoby się innym torem. Copeland nie stałby się jego wrogiem i nie pałałby żądzą zemsty. Może on i Beth Underwood i tak zostaliby kochankami, ale nie ośmieliliby się sięgnąć do jego tajemnic. Nie natrafiliby na akta Northa i narzędzie zemsty nigdy nie znalazłoby się w ich rękach. Mógł ocalić wszystkich. Nawet Stevena Copelanda... nawet siebie. To epitafium było już nieaktualne. Teraz nie mógł już niczego zmienić. Pozostała ostatnia deska ratunku. Widok Logana Smitha, z którego powoli wycieka życie, definitywnie otworzył mu oczy na to, czego się dopuścił. Odstawił kieliszek na stolik i przeszedł przez pusty dom do łazienki na górze, gdzie obmył twarz chłodną wodą. Starał się nie patrzeć w lustro. Przyczesał włosy i wreszcie z wyraźną odrazą sięgnął po protezy. Mógł mówić w miarę wyraźnie i bez nich, ale robił to tylko w obecności Pameli. Tak elokwentny i szanujący język człowiek jak on nie mógł sobie pozwolić na seplenienie wśród ludzi. A już na pewno nie w trakcie spotkania z Rachel Collins. Opłukał ręce, wziął lekką wiatrówkę i zszedł po schodach. W holu przystanął i rozejrzał się pełnym krytycyzmu wzrokiem. Pomyślał, że ten dom wcale nie jest miejscem, o którym marzył przez całe życie. Dziewczynka o długich blond włosach popatrzyła podejrzliwie, kiedy odezwał się telefon komórkowy. Rachel wysupłała go z kieszeni kurtki i uśmiechnęła się ciepło do dziecka, które w odpowiedzi pokazało jej język i uciekło do rodziców. - Gdzie jesteś? - zapytała Lucille. - Po hałasie poznaję, że to chyba jakiś plac zabaw dla dzieci. - Jestem przy Tidal Basin. Znasz to miejsce obok wypożyczalni łodzi? - Jasne. - W parku jest masa ludzi. Pogoda dopisała i całe rodziny przyszły tu na spacer. Właśnie z uwagi na panujący tu gwar i tłok Esterhaus wybrał to, a nie inne miejsce. - Widzisz go? - Jeszcze nie. - Ponownie zajrzała do "The New York Timesa". - Ale wiem przynajmniej, na kogo czekam. - Na wrednego drania - mruknęła Lucille. - Nie wydaje mi się, żeby coś knuł. Wybrałby spokojniejsze miejsce i zapewne późniejszą porę. Musimy zaryzykować. - Może i masz rację. Pamiętasz numer, który mi podałaś? Należał do firmy noszącej nazwę Wonderland Toys, mieszczącej się w TransDulles Center, nieopodal lotniska. Mówi ci to coś? Rachel wysiliła pamięć, starając się przypomnieć sobie wszystko, co mówili Mollie i Logan oraz co czytała w dokumentach. - Nie. Pierwszy raz słyszę tę nazwę. - Ja także wcześniej się z nią nie zetknęłam. - Jesteś pewna, że chodzi właśnie o Wonderland Toys? - Dwukrotnie sprawdzono to w Bell Atlantic. Co mogłoby łączyć Dunna z firmą zajmującą się zabawkami? - Czy wiadomo, że działają właśnie w tej branży? - zapytała Rachel. - Z taką nazwą... - Również zastanawiałam się nad tym. Właśnie zleciłam sprawdzenie. Dziewczyna odwróciła głowę, bo raziło ją słońce. Popatrzyła na grupkę dzieci bawiących się w pobliżu fontanny i nagle zobaczyła sędziego idącego w jej stronę. - Widzę go - powiedziała do słuchawki. - Ten sam układ: jeśli nie skontaktuję się w ciągu pół godziny, napuść na niego swoich ludzi. Zrobię tak, by co najmniej kilka osób widziało nas razem, żeby nie mógł się później wyprzeć tego spotkania. Wypatrzył ją i szedł prosto w tę stronę. Rachel oddaliła się od dwóch rodzin dźwigających koszyki z lunchem i skierowała kroki ku grupie studentów grających w futbol. Dziewczyny obserwowały, jak ich chłopcy biegają po trawie, i oklaskiwały każde udane przyłożenie. Za boiskiem stał potężny dąb. Nie spuszczając Esterhausa z oczu, plecami wsparła się o chropowaty pień. Prawą dłoń wsunęła pod kurtkę i uchwyciła kolbę rewolweru. Celowo ustawiła się tak, by mieć za sobą słońce. Sędzia wyglądał mniej dostojnie niż na zdjęciu w gazecie, gdzie miał na sobie elegancki szary garnitur i ciemnoczerwony krawat. Tylko rysy twarzy pozostały te same, choć gdy podszedł bliżej, zobaczyła, jak bardzo wisi na niej skóra i jak jest blady. Miał na sobie granatową wiatrówkę, szare spodnie i lakierowane mokasyny. Z zadowoleniem stwierdziła, że bluza ma zapięty suwak i kieszenie. Ręce trzymał z dala od ciała, demonstrując, że nic nie trzyma w dłoniach. Z odległości półtora metra wyczuła od niego zapach alkoholu, a w podkrążonych oczach zobaczyła blask świadczący o tym, że niedawno zażył jakiś specyfik. Rozejrzała się na wszelki wypadek, lecz za nią także nic złego się nie działo. - Rachel Collins. Pracując w Wydziale Dochodzeń Kryminalnych miała okazję widzieć wielu przestępców, ale nigdy nie stanęła twarzą w twarz z kimś tak do szpiku kości zdegenerowanym. Uświadomiła sobie, że odczuwana ciekawość, a może nawet fascynacja jest naturalną ludzką reakcjąna personifikację zła. Później, kiedy już Esterhaus wyląduje za kratkami, może spróbuje przyjrzeć mu się bliżej, by zrozumieć. - Zdaję sobie sprawę, jaką nienawiścią do mnie pałasz - zaczął sędzia. - To niedobrze, jeśli chcesz negocjować. - Nic już nie zostało do negocjowania. - Jej głos nie drżał, lecz czuła, że brzmi nieco inaczej. - Wszyscy już nie żyją. Esterhaus patrzył gdzieś w dal. - Nie wszyscy zginęli, lecz zbyt wielu... Teraz trzeba to przerwać. Sięgnął do suwaka bluzy. - Niech pan tego nie robi. - Więc nie zobaczysz, co ci przyniosłem. Możesz być pewna, że nie jestem uzbrojony. Miała co do tego wątpliwości, widząc pod bluzą wyraźne wybrzuszenie. Trzymała rękę na kolbie rewolweru, gdy sędzia powoli rozpiął ekler. Z wewnętrznej kieszeni wystawał plik papierów. - To tylko kartki. Mogę? Rachel była pewna, że jest w stanie wyjąć broń w ciągu trzech dziesiątych sekundy. A ruchy Esterhausa były dodatkowo spowolnione alkoholem i Bóg wie czym jeszcze. - W porządku. Wyjął papiery spięte w rogu zszywaczem, na oko ponad dwadzieścia kartek. - Co to? - Nie domyślasz się? Na czas dotarłaś do Beth. Musiała powiedzieć ci o tych aktach. Miała ochotę rzucić się na niego i wyrwać z ręki dokumenty, ale się opanowała. Podeszła bliżej, aby lepiej widzieć. Byli mniej więcej tego samego wzrostu, więc lufa rewolweru znalazła się akurat na wysokości jego nerki. Czuła, że w pełni panuje nad sytuacją. - To plan podróży Northa? Sędzia przytaknął i Rachel wydało się, że gdyby nie powaga sytuacji, uśmiechnąłby się do niej. Przewracał kartki, aż znalazł właściwąi podsunął jej tak blisko, by zobaczyła, co zawiera. Znajdował się tam napisany na maszynie wykaz podróży Northa do Kalifornii. Dokładne terminy odlotów z Andrews oraz przyloty do Palm Springs zajmujące większą część strony były na skos przekreślone grubym czerwonym pisakiem. Dużymi literami ktoś dopisał "odwołane". - Mam wrażenie, że mocniej bije ci serce - rzekł Esterhaus. - Poznajesz to, prawda? Odsunęła się od niego i ponownie przywarła plecami do pnia drzewa. - Tak, Beth mówiła mi o tym. - Przewierciła go wzrokiem. - Dlaczego pan tego nie zniszczył? Przecież to dokument sprzed kilku lat. Dlaczego więc go pan zachował? - Jesteś dochodzeniowcem, więc powinnaś mieć nieco wiadomości z dziedziny psychologii. Może jak każdy przestępca czuję się mocno związany z tym, co zrobiłem, i pomimo strachu przechowuję dowody, które mogą mnie pogrążyć. Tym razem rzeczywiście się uśmiechnął, odsłaniając wyjątkowo lśniące, jakby przed chwilą wypolerowane zęby. - Tak naprawdę nie potrafiłem zmusić się do ich zniszczenia - ciągnął. - Jesteś młoda, ale kiedy przeczytasz je, zapewne to zrozumiesz. Wydawało mi się, żejestem niezwykle sprytny. Byłem święcie przekonany, że nikt nigdy się o tym nie dowie. Że na zawsze pozostanie to moją tajemnicą. Ale zapomniałem o hubris. Wiesz, co to takiego? -Duma... Esterhaus przytaknął, po czym skrzywił się, dłonią dotykając policzka. Ze zdziwieniem obserwowała, jak masuje okolice szczęki. Przesunął dłonią po ustach i na jego palcach pojawiła się biała smuga. - Musi go pan ujawnić - rzekła Rachel. Sędzia popatrzył na nią ze zdziwieniem. - Zabójcę, którego pan zatrudnił. Musi go pan wydać - dodała. - Tak, to prawda. Ponownie potarł szczękę, tym razem wyraźnie mocniej. - Aresztuję pana - powiedziała. - Najpierw proszę powoli podać mi te papiery. Esterhaus posłuchał. Wzięła je i schowała do kieszeni kurtki. - Powiem ci kim jest Inżynier. Ale i tak go nie dopadniecie. Rozejrzała się po parku, szukając dogodnej trasy, którą wyprowadzi stąd sędziego. - Jest tutaj? - zapytała. - Nie wspominałem mu, że wybieram się na spotkanie z tobą. - Dlaczego mówi pan, że go nie dostaniemy? - To człowiek, którego nie da się dopaść. Zrozumiesz to, kiedy powiem, z kim masz do czynienia. To stwierdzenie uznała za pozbawione sensu. Przecież wystarczyło odpowiednio dużo czasu i możliwości, by znaleźć i pochwycić każdego. A ona miała jednego i drugiego pod dostatkiem. To bez sensu... Tak samo jak... - Wiem o Wonderland Toys. Sędzia szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Rachel odczuła trudną do wyjaśnienia radość. Miała widać w ręku coś bardzo ważnego. Natychmiast, gdy będzie to możliwe, zatelefonuje do Lucille, która uruchomi wszystkie kontakty, by ustalić coś więcej na temat tej firmy. - Skąd? - wychrypiał Esterhaus. Skrzywił się i głośno westchnął. Nagle uniósł rękę do ust, a za moment całe jego ciało ogarnęło drżenie i osunął się na kolana. Rachel zaczęła krzyczeć, gdy runął na trawę wijąc się w drgawkach. Przyklękła przy nim, odwróciła na plecy i przytrzymała w tej pozycji. Tylko głowa sędziego poruszała się na boki, coraz to uderzając o ziemię. Krzyk zwrócił uwagę przebywających wokół ludzi. Kilku mężczyzn, wyraźnie zaniepokojonych, podbiegło do nich. - Proszę dzwonić po pomoc! - krzyknęła dziewczyna przez ramię. Nagle sędzia przestał się miotać. Sięgnęła do jego kieszeni po telefon komórkowy i rzuciła go w stronę jednego ze studentów grających uprzednio w piłkę. Ponownie zajęła się Esterhausem, któremu oczy niemal wychodziły z orbit. Gwałtownie poruszał ustami, jakby przeżuwał coś kleistego. Rozerwała mu koszulę i przyłożyła dłoń do piersi. Serce waliło jak oszalałe. - Pamela... Słowo zostało wypowiedziane trudnym do zrozumienia szeptem. Sędzia oddychał z coraz większym trudem, świszcząco. Agentka pochyliła się jeszcze niżej. Zobaczyła, że z kącików ust sędziego zaczyna spływać krew. - Jak on się nazywa! Popatrzył na nią dziko. Poruszał wargami, jakby chciał coś ważnego powiedzieć, ale zrozumiałe było tylko imię żony. Znów zadrżał, odrzucił głowę do tyłu i ostatkiem sił wychrypiał: -Pamelawie! - Nie umrzesz teraz - szepnęła z wściekłością dziewczyna. -Nie wolno ci! Przyłożyła obie dłonie do jego klatki piersiowej i zaczęła miarowo uciskać. Wkładała w to wszystkie siły, ale czuła, że bez efektu. Otaczał ją milczący tłum, aż wreszcie ktoś zawołał: - Zastosuj usta-usta! Zbliżyła głowę do jego twarzy i rozwarła usta umierającego. Wypłynął spomiędzy nich strumień białego płynu zmieszany z krwią, która nadawała mu różową barwę. Nie była w stanie dotknąć jego ust swoimi. Powoli odwróciła ciało. Przez długą chwilę trwała w bezruchu, na kolanach, ze zwieszoną głową. Ktoś podszedł, okrył jąkocem. Zsunęła go z siebie i przykryła nim twarz i tors Esterhausa. Z trudem wstała i rozejrzała się wokół. Wreszcie wypatrzyła studenta z telefonem, który czując na sobie jej wzrok powiedział: -Ambulans jest już w drodze. Pokazała mu swój identyfikator i odebrała telefon. - Poproś ludzi, żeby się cofnęli, dobrze? I poczekaj tu na karetkę. - Dobrze. Kiedy wraz z kolegami przystąpił do odsuwania zgromadzonych od ciała, Rachel przepchnęła się między gapiami i stanęła na chwilę za pniem dębu. Jeszcze raz popatrzyła na gęstniejący z każdą chwilą tłum i biegiem ruszyła w przeciwnym kierunku. ROZDZIAŁ 24 Myślała intensywnie: Esterhaus nie żyje. Mężczyzna nazwany Inżynierem - Goniec - w jakiś sposób go podszedł. Przed śmiercią sędzia powiedział: "Pamela wie". Wie zapewne to, czego on nie zdążył powiedzieć - zna nazwisko zabójcy. Na ulicy obok parku pojawił się ambulans z włączoną syreną. Ktoś z tłumu, zapewne tamten student, powie sanitariuszom i policji o kobiecie, która towarzyszyła zmarłemu. Próbowała go ratować, a później zniknęła. Rachel nie mogła dopuścić, by waszyngtońska policja weszła jej w drogę. Przebiegła przez ulicę, przeskoczyła szpaler krzewów oddzielający ją od chodnika i wreszcie dopadła samochodu zaparkowanego przy Raoul Wallenberg Place. Zatrzasnęła drzwi i obiema dłońmi z całych sił chwyciła kierownicę. Siedziała tak bez ruchu dłuższą chwilę, wsłuchana w pulsowanie krwi w skroniach. Podniosła głowę i zobaczyła własną twarz we wstecznym lusterku. Była aż wykrzywiona wściekłością. Sięgnęła do kieszeni po telefon. -Lucille? - Już kończył ci się czas. Wszystko w porządku? - Esterhaus nie żyje. Wyglądało to na zawał. Chyba został otruty jakąś neurotoksyną. Przekazał mi wszystko. Prawie wszystko. Nazwał zabójcę Inżynierem. Kiedy wspomniałam mu o Wonderland Toys, niemal wyszedł z siebie. Widać to strzał w dziesiątkę. - Bardziej niż myślisz. Starałam się sprawdzić tę firmę w ogólnodostępnej bazie danych, ale nie ma o niej nawet wzmianki. Wygląda na to, że wszystkie dotyczące jej informacje są utajnione. - Utajnione? - Ty może pierwszy raz słyszysz o czymś podobnym, ale my z Loganem zetknęliśmy się już z podobną sytuacją. Wonderland Toys stanowi przykrywkę dla federalnej agencji rządowej mieszczącej się w Langley. -WLangley?! -A jakże. - Więc Inżynier może pracować dla CIA? - Znasz jego nazwisko? - Sędzia zmarł, zanim zdążył mi je podać. - Więc będziemy potrzebować sporo czasu, żeby go zidentyfikować. - Może nie. Esterhaus powiedział: "Pamela wie". Chodzi o jego żonę. - A wiesz, kim ona jeszcze jest? Szefem programu ochrony świadków w Departamencie Sprawiedliwości. Dziewczyna się zawahała. - Nie wydaje mi się, żeby miało to dla nas jakiekolwiek znaczenie, Lucille. Ale ona może być jedyną osobą, która jest w stanie zdemaskować mordercę. Chyba że już dobrał się i do niej. - Domyślam się, dokąd wędrują twoje myśli. Ale najpierw uważnie mnie posłuchaj. Ktoś wyjątkowo nadęty skontaktował się z moim przełożonym. Ten z kolei przyczepił się do mnie. Już wcześniej wściekał się z powodu tego, co spotkało Logana, a teraz dowiedział się, że ja próbuję zdemaskować tajemnice Agencji. Wprost wrzeszczał na mnie, domagając się wyjaśnień. Starałam się jakoś go obłaskawić. Oświadczył, że wie o tobie, natomiast ja pomagam ci znaleźć pewną śmierć. Lucille zamilkła na moment, by złapać oddech. - Rzecz w tym, że muszę meldować mu o wszystkim, co razem robimy. I wydał rozkaz, byś natychmiast się z nim skontaktowała... - Nie jestem jego podwładną. Nie może mi rozkazywać. - Zwróci się więc do twojego szefa. Zapewne już to zrobił. - Przekaż mu więc, że jeśli on albo ktokolwiek inny będzie teraz interweniował starając się mnie powstrzymać, Pamela Esterhaus może zginąć. Spróbuj zagwarantować mi nieco czasu. Powiedz mu o sędzim, zanim dowie się z wiadomości. Zostań przy mnie... To ostateczna rozgrywka. Cisza, jaka zapadła w słuchawce, aż dzwoniła Rachel w uszach. - Co zamierzasz zrobić? - zapytała wreszcie koordynatorka działań Krajowego Zespołu Antyterrorystycznego. - Dotrzeć do Pameli Esterhaus przed Inżynierem. I zapewnić jej bezpieczeństwo. -Gdzie? - W najbliższym komisariacie policyjnym lub budynku federalnym. Później przełożeni mogą umieścić moją głowę na talerzu. - Ile na to potrzebujesz? - Nie wiem. Ale mogę ci obiecać, że jeśli natrafię na przeszkodę nie do przebycia, odezwę się, żebyś mogła przysłać swoich chłopców. - W porządku, mała - powiedziała miękko Lucille. - Spróbuj ją znaleźć. Ale wiedz, że muszę powiadomić swoich szefów, co planujesz. - Postaraj się tylko, by zrozumieli, że Pameli grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Pomiędzy samochodami, na tle drzew Rachel zobaczyła światła policyjnego koguta. Nie odkładając telefonu wybrała numer rezydencji Esterhausów. Cztery dzwonki i brak odzewu. Wreszcie w słuchawce rozległ się kobiecy głos. - Dzień dobry. Departament Sprawiedliwości. - Pamela Esterhaus? - Nie, to jej biuro. Rozmowa została więc automatycznie przełączona. - Nazywam się Collins i jestem oficerem operacyjnym w Wydziale Dochodzeń Kryminalnych z Fort Belvoir. Muszę mówić z panią Esterhaus. To pilne. - Proszę chwileczkę poczekać. Oczekiwanie zdawało się trwać całą wieczność. Zniecierpliwiona dziewczyna bębniła palcami w kierownicę. Wreszcie zaczęła się zastanawiać, czy połączenie nie zostało już przerwane. - Mówi Pamela Esterhaus. Głos był spokojny, oficjalny. Rachel poraziła świadomość tego, co musi powiedzieć tej kobiecie, której przecież nigdy wcześniej nie widziała. - Pani Esterhaus, nazywam się Rachel Collins. - Podała wszystkie swoje dane, włącznie z numerem identyfikatora wojskowego. - Co mogę dla pani zrobić? Zebrała się w sobie i poinformowała Pamelę o śmierci jej męża. Milczała, słysząc w słuchawce cichy płacz, i wreszcie zdecydowała się opisać okoliczności jego tragicznego zgonu. - Jest pani tego pewna? - zapytała rozmówczyni. - Niestety, tak. - I była pani z moim mężem, kiedy... to się stało? - Tak. - Ale zostawiła go pani. I to nie sanitariusze ani policja się ze mną kontaktują, ale właśnie pani. Dlaczego? - Pani mąż zmarł na atak serca. Przynajmniej tak to wyglądało. Ale ja wiem, że został zamordowany. A teraz człowiek, który go zabił, może dybać i na pani życie. - Simon zamordowany? Czy pani oszalała! - Proszę skontaktować się z policją, pani Esterhaus. Potwierdzą, gdzie do tego doszło i kiedy. Ale oni nie zdają sobie sprawy, co pani grozi. Ja natomiast doskonale o tym wiem. I mam dowód potwierdzający moje słowa. Mogę pani wszystko wyjaśnić. Departament Sprawiedliwości znajduje się zaledwie w odległości dziesięciu minut drogi od miejsca, z którego dzwonię... -Nie jestem u siebie. - Słucham? - Jestem na Capitolu. Moja dyżurna sekretarka przełączyła rozmowę. To niedobrze! To bardzo niedobrze! - Pani Esterhaus, gdzie dokładnie teraz pani się znajduje? - W kongresowej czytelni kobiecej. - Czy jest tam ktoś jeszcze? - Nie. Ludzie, z którymi się spotykałam, właśnie wyszli. - A co z ochroną? - Mam już tego dość. Przecież nie znam pani i nawet o pani nie słyszałam... -Już tam jadę. - Odkładam słuchawkę, pani Collins... jeśli rzeczywiście tak się pani nazywa. Dzwonię na policję... - A później proszę oddzwonić pod mój numer, kiedy będzie już pani miała pewność, że nie kłamię. Proszę. - Dobrze. Proszę podać ten cholerny numer! Ledwie Rachel zdążyła skończyć dyktowanie, w słuchawce rozległ się trzask przerywanego połączenia. Oparła głowę o zagłówek. Pamela Esterhaus zachowywała się jak dumna suka. A ty jak byś zareagowała słysząc tak niewiarygodną historię? - zadała sobie pytanie. Stłumiła wzbierającą w niej złość. Najważniejsze, że Pamela Esterhaus jest teraz w budynku Capitolu i przynajmniej na razie nie grozi jej niebezpieczeństwo. Nawet Inżynier nie zdecyduje się jej tam zaatakować. Sięgnęła po papiery otrzymane od sędziego. Trzymała je w dłoni, czując ciężar i strukturę papieru. Świadomość ich posiadania sprawiała jej radość, a może nawet uczucie triumfu. Zaczęła przeglądać dokumenty. Miała czas tylko na ich pobieżne przerzucenie, ale i to wystarczyło. Co takiego powiedziała Beth Underwood w Arizonie? To oczywiste, kiedy ma się te papiery w ręku: sędzia od lat szpiegował generała Northa... Tak. To było jednoznaczne, a przy tym przerażające i świadczące o zimnej premedytacji. Tyle tylko, że treść nie wszystkich dokumentów była dla niej jasna. Na skraju parku pojawił się patrolowy radiowóz. Policja dysponowała jej rysopisem. Zdecydowała się nie ryzykować i ruszyła zmierzając w stronę Independence Avenue, którą dojedzie do Capitolu. Myślała usilnie, co powinna zrobić, i bardzo żałowała, że nie ma więcej czasu na podjęcie decyzji. Była już jednak przy Muzeum Lotnictwa i Kosmosu, zaledwie kilka minut drogi od celu. Ponownie sięgnęła po telefon i trzymała go w dłoni, aż się rozgrzał. Wnioski, które teraz jej się nasunęły, wydawały się co najmniej szalone. A jeszcze większym szaleństwem będzie podzielenie się nimi. Jeżeli tego nie zrobisz i zostaną tam tylko zwłoki, to dopiero będzie głupota, tłumaczyła sobie. Zadzwoniła do Lucille i przekazała jej swoje obawy. - Nie wydaje mi się, żeby to było tak niedorzeczne, jak ci się wydaje - zawyrokowała koordynatorka. Rachel znalazła miejsce do zaparkowania naprzeciw ogrodu botanicznego. Z prawej strony niczym forteca wznosił się Capitol z brązową Statuą Wolności na kopule, z lewej znajdowała się jedna z dwóch miejskich sadzawek. Zazwyczaj panował tu tłok, a ludzie siedzieli jeden obok drugiego na obrzeżu, zwieszając nogi nad wodą. Dzisiaj było niemal pusto. Zapewne mieszkańcy stolicy i turyści wybrali się na spacer brzegiem Potomacu, zanim zrobi się zimniej. Badała wzrokiem strome schody prowadzące do Capitolu. Do tego czasu Pamela Esterhaus powinna wiedzieć już, do którego szpitala został zabrany jej mąż. Wie, że nie musi się spieszyć do niego. Szok i ból spowolniąjej ewentualne działanie. Pozostała więc zapewne w czytelni. Wystarczy tam wejść. Rachel szła w kierunku schodów, kiedy rozległ się sygnał telefonu. - Pani Collins, mówi Pamela Esterhaus. Ostry ton jej głosu zniknął. Zastąpił go smutek. - Gdzie pani jest? Pamela udała, że nie słyszy pytania. - Miała pani rację... o moim mężu. Zabrali go do George Washington Hospital - mówiła powoli. - Lekarz powiedział, że wyglądało to na zawał, lecz stwierdzono pewne anomalie. Co to znaczy, do diabła? Świadkowie z parku podali policji rysopis kobiety. Domyślam się, że to była pani. - Pani Esterhaus, proszę mi pozwolić, abym stąd panią zabrała. Jestem przed Capitolem. - Wyszłam na spacer. Nie mogłam wytrzymać w murach... - Gdzie pani jest? - W Spring Grotto. - Zaraz tam będę. - Rachel puściła się biegiem, cały czas przyciskając telefon do ucha. - Proszę bez przerwy do mnie mówić. - To chyba niemożliwe. Czuję się... Sama nie wiem... Co mam robić? Dziewczyna jeszcze przyspieszyła. To jak ćwiczenia, pomyślała. Trzeba jak najwyżej unosić kolana, biec ile sił w nogach i nie spuszczać oka z celu. Trzysta metrów, to nic wielkiego. Ale trzeba uważać, bo wokół rosną drzewa. Świeci słońce, więc należy wypatrywać odbić słońca w lunecie snajperskiej. Spring Grotto to niewielki staw w kształcie półksiężyca, z rosnącym przy brzegu gajem. Przytulne, zaciszne miejsce omijane przez turystów. Rachel pokonała mały pagórek i oddychając ciężko, zatrzymała się u jego podnóża, jakieś pięćdziesiąt metrów od stawu. Na kamiennym murku przy samej wodzie siedziała kobieta w spódnicy i żakiecie, ze zwieszoną głową, końcem buta grzebiąc w grubym żwirze, którym była wysypana ścieżka. Stanowiła idealny cel dla dobrego strzelca. Przed oczami Rachel stanął Logan Smith. Odepchnął ją i przez to sam został trafiony. Rozpięła kurtkę i biegnąc chwyciła kolbę rewolweru. Widząc, że nieznajoma podnosi głowę, wyciągnęła przed siebie wojskowy identyfikator. Pamela Esterhaus płakała, miała rozmazany makijaż, a eleganckie ubranie zdawało się na niej wisieć. Zmierzyła wzrokiem dziewczynę, która nagle się przed nią pojawiła. Rachel dostrzegła w jej oczach coś przerażającego. Żona sędziego sięgnęła po okazany identyfikator i przyglądała mu się uważnie. - To wyjaśnia posiadanie broni - powiedziała. - I wiele innych rzeczy. Jest pani naprawdę szybka. - Pani Esterhaus, ukryjmy się między drzewami, dobrze? Tutaj jest pani zbyt widoczna. - Zbyt widoczna? - Proszę! - Nie. Najpierw oczekuję wyjaśnień, o co tu chodzi i jaki to ma związek ze zgonem mojego męża. Albo morderstwem, jak pani twierdzi. - Pani mąż podał mi nazwisko swego zabójcy. Muszę zajrzeć do pani podręcznej książki adresowej. - Słucham? - Powiedział, że zawsze ma pani przy sobie notatnik z adresami. Chyba w skórzanej oprawie. Proszę mi go pokazać, a ja wszystko wyjaśnię. Pamela Esterhaus zawahała się, ale w końcu sięgnęła do torebki. Notatnik był formatu A-5. Gdy agentka otworzyła go, zobaczyła równe litery. Sprawdziła literę B, potem H, P i W. W jej oczach zakręciły się łzy. - Oficer Collins, ręce do góry, bardzo proszę! W męskim głosie było coś złowieszczego, jak w zapachu lilii otaczających leżące w trumnie zwłoki lub głosie nieznajomego proponującego dziecku cukierka. Ale Rachel posłuchała, wypuszczając notatnik z dłoni. Pamela schyliła się po niego, po czym odskoczyła do tyłu. - Zabij ją - rzuciła. Agentka odwróciła się. Stał za jej plecami: wysoki mężczyzna z ciemnymi, kręconymi włosami, w bluzie z emblematem Redskins. Colt woodsman kalibru 22 wydawał się naturalnym przedłużeniem jego ręki. - Teraz poproszę o broń. Nie muszę ci chyba mówić, jak masz to zrobić. Posługując się kciukiem i palcem wskazującym, wyjęła bulldoga z kabury i rzuciła na ziemię. - Zastrzel ją! - powtórzyła Pamela zdecydowanym tonem. - Zalazła ci za skórę, co? - roześmiał się Inżynier. - Muszę ci powiedzieć, że dopiero mnie naprawdę dała się we znaki. Wiesz, Pamelo, że ona i ciebie rozszyfrowała? - Co masz na myśli? - zapytała ostro. Inżynier nie odrywał spojrzenia od dziewczyny i teraz zwrócił się do niej: - Ten notatnik. Nie szukałaś nazwisk, prawda, Rachel? Sędzia nie podał ci żadnego. Gdyby to zrobił, znalazłabyś mnie bez takich podchodów. - Milczał przez moment. - Tak myślałem. Chciałaś tylko zobaczyć jej pismo i sprawdzić, czy to ona robiła notatki na dokumentach, które masz w kieszeni. Na pismach sędziego. Mam rację? Rachel popatrzyła na panią Esterhaus, w której aż wrzała wściekłość. - Wszystko pasuje, prawda? -Tak. - Już zapoznałaś się z treścią dokumentów? - W większości. - I o czym świadczą? - Twój mąż nie miał nic wspólnego ze śmiercią Northa - rzuciła Collins prosto w twarz przeciwniczki. - To ty chciałaś zabić generała. Zapewne przez jakiś czas był twoim kochankiem. Ale cię porzucił. Twój mąż wiedział o tym romansie. Powinnaś przeczytać, co na ten temat napisał. On naprawdę cierpiał. Pomimo niewierności, upokorzeń i jeszcze większych krzywd, jakie mu wyrządziłaś, nie przestał cię kochać nawet wówczas, kiedy stałaś się morderczynią. Milczała chwilę, po czym kontynuowała, starając się zyskać jak najwięcej czasu. - North powiedział ci, że kończy tę przygodę, ale ty nie mogłaś tego znieść. Później zakochał się w Mollie, jakiejś byle wojskowej. Zadawałaś sobie pytanie, jak mógł to zrobić. Mówiąc szczerze, wystarczyłoby tylko uważnie popatrzeć w lustro. To było straszne, prawda? Świat zawsze leżał u twoich stóp i zawsze wybierałaś to, na co przyszła ci ochota. We własnych oczach stałaś się ofiarą. Miałaś prawo do zemsty i byłaś gotowa na wszystko, byle tylko jej dokonać. Ale jak tu załatwić narodowego bohatera? Jak znaleźć się dostatecznie blisko, by dopilnować realizacji swych zamiarów, a jednocześnie nie zabrudzić rąk? Znalazłaś kogoś takiego jak Inżynier - najlepszego z najlepszych. I wtedy zaczęliście mordować. Ale nagle coś poszło nie tak. Do sprawy włączyła się niepowołana osoba, później następna i wreszcie zaczęłaś tracić nad wszystkim kontrolę. Ale mąż i tak cię kochał. Był gotów na wszystko, by tylko cię ochronić... nawet za cenę pozorów, że to on dybał na życie Northa... Powiedz mi jedno. Dlaczego Mollie musiała zginąć? Dlaczego zwróciłaś się przeciwko niej, kiedy już skończyłaś z generałem? Pamela Esterhaus przewierciła agentkę szyderczym wzrokiem. - Wcale nie musiała zginąć! - wykrzyknęła. - Ale głupi Simon nie chciał dać mi spokoju. Nie mógł ścierpieć mojego związku z Griffinem. Głupi cierpiętnik śledził nasz każdy krok. Czasami wydawało mi się, że wciąż nas obserwuje. To było nie do zniesienia. - Dość już tych pogawędek, moje panie - przerwał Inżynier. Ale Pamela nie miała zamiaru kończyć. - Jego chorobliwa zazdrość była właściwie niegroźna, dopóki Copeland i Underwood nie położyli łap na notatkach. A później, chcąc się mścić, nawiązali kontakt z Mollie. Ona zaś, gdyby była wystarczająco sprytna, nie pakowałaby się w całą tę sprawę. - Naprawdę wierzyłaś, że Mollie po prostu zignoruje otrzymane informacje? - zapytała oburzona Rachel. - Czasami, moja droga, rozsądniej jest pozwolić sobie wyłącznie na żałobę. Nienawidziłam Mollie Smith za to, że odebrała mi Griffina. Nikt nie znał nadziei, jakie z nim wiązałam. Tylko ja dostrzegałam jego rzeczywistą wartość. Korzystając z moich kontaktów mogłam uczynić go prawdziwym przywódcą. Mógł wziąć Biały Dom jak swój. Wystarczyło tylko pokazać mu, jak tego dokonać. - Może to i prawda. A może North przejrzał cię i zrozumiał, że jesteś żądną władzy, bezduszną suką i postanowił, że nie da ci się zdominować. To był mocny człowiek, prawda? Z pewnością niełatwo przyszło mu przemóc się i zerwać z tobą. Ale byłaś dla niego gorsza niż heroina... Żona sędziego uśmiechnęła się złowrogo. - Był pierwszym mężczyzną, który opuścił moje łóżko nie wykopany z niego. Nawet nie wiesz, jak mnie uraził. Czegoś takiego nie da się zapomnieć i... wybaczyć. Chciałam, żeby i ta suka cierpiała. Mogłam sprawić, by szybko poszła w jego ślady. Ale wolałam, żeby cierpiała. Należała do tego typu ludzi, którzy stawiają przed sobą wzniosłe cele. Rachel zwróciła się w stronę Inżyniera. - Copeland i Underwood musieli zginąć, bo znaleźli dokumenty sędziego - powiedziała. - Z ich słów wynikało, że to on cię zatrudnił. Że zamach na Northa był jego pomysłem. Po zapoznaniu się z tymi papierami wydawało się, że wszystko już jest jasne. Sędzia nawet słowem nie wspomniał, nie sugerował nawet, że chciał jedynie chronić żonę. Kłopoty rozpoczęły się przez Dunna. Wolnego strzelca, który pewnie zbyt dużo pił i miał zbyt długi język. Sama się o tym przekonałam. Kiedy przekazałam Mollie to, co od niego usłyszałam, obie znalazłyśmy się na celowniku. Najpierw zabiłeś ją. Później Copelanda. Nie udało się z Underwood, ale to już nieważne. Teraz pozostała ci do zlikwidowania tylko jedna przeszkoda, czyż nie? Inżynier przytaknął. - Muszę ci coś jednak wyznać, Rachel. Wielu próbowało się ze mną zmierzyć. Nikt nie był jednak tak bliski sukcesu jak ty. Mało brakowało, byś to ty wyszła z tej konfrontacji z tarczą. Kątem oka agentka zobaczyła, jak Esterhaus napina mięśnie i w oczekiwaniu rozchyla usta. Patrzyła na broń w ręku Inżyniera, która uniosła się powoli, i wreszcie zimna lufa dotknęła jej czoła. To, co zdarzyło się później, było jak sen na jawie. Inżynier błyskawicznym ruchem wsunął lufę do rozchylonych ust Pameli i nacisnął spust. Podskoczyła niczym porażona prądem. Była martwa, zanim jeszcze padła na ziemię. Coś twardego uderzyło Rachel w policzek. Niemal natychmiast dotarło do niej, że to fragment zęba. Wiedziała, że tak właśnie potoczą się wypadki. Wyczuła to na chwilę przed tym, nim Inżynier strzelił. W ciągu tych kilku milisekund miała jedyną szansę, na jaką mogła jeszcze liczyć. Przykucnęła lekko i skoczyła do stawu. Woda była bardzo zimna i głęboka zaledwie na metr. Ale przecież Inżynier dysponował tylko bronią kalibru .22. W konfrontacji z tak małymi pociskami ratunkiem było ukrycie się pod wodą. Płynęła jak najszybciej, trzymając się blisko mulistego dna, przygotowana na ból spowodowany trafieniem. Na przeciwległym końcu stawu wynurzyła się, by zaczerpnąć powietrza. Inżynier znajdował się w odległości około siedmiu metrów. Porzucił swą małokalibrową broń i teraz trzymał w ręku jej bulldoga. Rachel chwyciła się kamiennego murku i stanęła. Tkwiła po pas w wodzie, drżąc z zimna. Odpowiedziała hardo na jego spojrzenie. - Okłamałaś ją! - zawołał. - Pozostały jeszcze dwie przeszkody. Wiedziałaś o tym. O co ci chodziło? Chciałaś spowodować, by zginęła w nieświadomości? Dziewczyna milczała. Wysoko uniosła głowę, odsłaniając szyję i pierś. Wiedziała, że Inżynier zrozumie ten gest: bezradność zwierzyny przed lufą myśliwego. Zastanawiała się jednocześnie, czy słyszy to samo co ona i czy wyczuwa jej narastające zniecierpliwienie. Helikoptery często pojawiały się na niebie nad Waszyngtonem. Inżynier nie zwracał jednak uwagi na dźwięk silnika, dopóki nie zorientował się, że śmigłowiec leci zbyt nisko jak na maszynę należącą do agencji turystycznej. Rozległ się odgłos strzału z długiej broni, ale pocisk trafił w murek metr od niego. Drugi był tylko odrobinę celniejszy. Inżynier od razu pojął, co się dzieje. Pilot nie był w stanie zapewnić idealnie równego toru lotu, więc snajper miał utrudnione celowanie. Inżynier obejrzał się przez ramię, po czym wrócił wzrokiem do miejsca, gdzie stała Rachel, której udało się dzięki temu zyskać kilka cennych sekund. Dziewczyna ponownie skryła się pod powierzchnią wody. Opróżnił w jej kierunku cały bębenek naboi śrutowych. Śmigłowiec był coraz bliżej. Zabójca cisnął broń do wody i zniknął między drzewami. Doskonale znał metody działania grupy interwencyjnej. Zamierzali zaskoczyć go z powietrza, a to oznaczało, że wciąż miał jeszcze szansę. ROZDZIAŁ 25 Dla znajdującej się pod wodą Rachel strzały zabrzmiały jak zwykłe klaśnięcia. Sprężyła mięśnie, w każdej chwili spodziewając się trafienia, lecz zapadła cisza, a ona wciąż nie czuła bólu. Tak niewielka warstwa wody okazała się wystarczająca do wyhamowania pocisków. Jak to dobrze, że zmieniła amunicję, wyjmując naboje rozpryskowe. Przed nimi nie miałaby żadnej obrony, ale śruciny odbijały się od tafli wody, nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy. Wypłynęła na powierzchnię, chwyciła się obmurowania i wydostała na brzeg. Ogłuszył jąhuk potężnego silnika śmigłowca. Z trudem utrzymywała równowagę. Trzej uzbrojeni ludzie w czerni biegli w jej stronę. Pierwszy z mężczyzn powalił jąna murawę i przygniótł całym ciężarem. Dwaj pozostali przyklękli, z bronią wymierzoną w stronę drzew. -Nic ci nie jest? - Nie trafił mnie - odpowiedziała, mając usta pełne trawy. - Puszczaj! Trzymał ją jednak, dopóki na ziemi nie znalazła się cała grupa. Słyszała tupot nóg i okrzyki, zapewniające, że okolica jest bezpieczna. Wreszcie ciężar ustąpił i ktoś pomógł jej się podnieść. Stanęła naprzeciwko potężnie zbudowanego agenta. Kiedy spojrzała mu prosto w oczy, wydało się jej, że na pokrytej maskującym malunkiem twarzy pojawił się lekki uśmiech. Wskazał helikopter z wolno obracającym się wirnikiem, stojący kilkanaście metrów dalej. - Gotowa? - Macie go? Uciekł między drzewa... - Znajdziemy. Został oznaczony najwyższym priorytetem. Nie ma mowy, żeby się wywinął. - Nie znacie go. - A on nie zna nas. Odwróciła się i zobaczyła ciało Pameli Esterhaus. Zatrzymała się tak gwałtownie, że idący z tyłu agent wpadł jej na plecy. - Nic już nie da się dla niej zrobić - mruknął. Niepewnie stawiając kroki, ruszyła do śmigłowca. Ktoś będący w środku pomógł jej wsiąść do kabiny, przypiął do fotela i owinął kocem. Żołądek podszedł jej do gardła, gdy szybko unosili się w powietrze. Już z góry dostrzegła czarne postacie krążące po parku. Furgonetki i wozy pościgowe zablokowały pobliskie ulice. Sięgnęła po wiszące obok słuchawki i wsłuchiwała się w prowadzone na dole rozmowy. Wciąż szukali. Minuty upływały jedna za drugą, a Inżynier pozostawał nie zauważony. Ogarniało ją coraz bardziej oczywiste poczucie przegranej. Klepnęła w ramię siedzącego obok agenta i gdy ten odchylił słuchawki, krzyknęła: - Potrzebuję torebki na dowody! Sięgnął pod siedzenie i podał jej plastikowy pojemnik. Ostrożnie sięgnęła po ociekające wodą notatki Esterhausa. Znajdowały się w opłakanym stanie, ale nie było czym się przejmować. Laboratorium FBI bez trudu przywróci im czytelność. Testament sędziego ocaleje. Zespół medyczny oczekiwał na szczycie budynku Hoovera. Członkowie oddziału uderzeniowego odpędzili ich niecierpliwymi gestami i poprowadzili Rachel schodami kończącymi się dwa piętra niżej. Przeszła posłusznie długim korytarzem do dużego pomieszczenia przypominającego apartament hotelowy. - Prysznic jest tam - wskazał przewodnik. - A tam są mundury. Na pewno znajdziesz swój rozmiar. - Przyjrzał się jej uważnie. - Nie sądzisz, że warto, żeby obejrzał cię lekarz? - Chcę, by od razu powiadomiono mnie, gdy zostanie schwytany. Albo gdy zginie. -W porządku, dopilnuję tego. A teraz pospiesz się. Szef wie już o wszystkim i nie może się doczekać spotkania z tobą. - Skąd wie, że jestem w jego typie? Agent uśmiechnął się wesoło. - Słyszałem, że lepiej ci się nie narażać, bo może się to źle skończyć. - Zabierzesz te dokumenty do laboratorium? - Zaraz się tym zajmę. Przeszła do łazienki i natychmiast zdarła z siebie przemoczone ubranie. Puściła tak gorącą wodę, że pomieszczenie wypełniło się parą. Czuła, jak powracają jej siły, ale jednocześnie nie była w stanie uspokoić się i opanować niecierpliwości. Otulona w welurowy szlafrok przeszła do sypialni. Tam w szafie znalazła mundury w różnych rozmiarach oraz damskie i męskie podkoszulki, bieliznę i miękkie obuwie. Ubrana wróciła do łazienki, gdzie wysuszyła włosy. W salonie stały cztery aparaty telefoniczne. Opadła na wygodny, szeroki fotel i zadzwoniła do Los Angeles. - Podobno skierowali cię prosto do apartamentu dyrektora - powiedziała na przywitanie Lucille. - Nie wiedziałam, że należy do szefa. - Korzysta z niego podczas sytuacji kryzysowych, kiedy nie może opuścić budynku. - Całkiem tu miło. Co słychać? - Ten drań jest naprawdę jak duch. Nie znaleźli go jeszcze, choć polowanie jest prowadzone na szeroką skalę. - On im zwieje, Lucille. - To niemożliwe. Dyrektor już złożył raport prezydentowi, który był, jak to można określić, więcej niż zdziwiony. Słyszałam, że do poszukiwań włączone zostały wszystkie służby specjalne. Biały Dom odezwał się już do Langley i zapowiedział, by przygotowali się na zimny prysznic. Teraz dostaniemy od nich wszystko na temat Wonderland Toys. Nawet gdyby Inżynier i tym razem się wymknął, będzie bezradny. Uzyskamy przecież wszelkie informacje na jego temat. - A co z Loganem? - zapytała Rachel po chwili milczenia. - Wyliże się jakoś - odpowiedziała Lucille ciepłym tonem. - Przez dłuższy czas jego życie wisiało na włosku, ale operacja się powiodła. Lekarze twierdzą, że teraz potrzebuje wyłącznie wypoczynku. W oczach Rachel zakręciły się łzy. - To świetnie... - Muszę kończyć, kochanie. Chyba zbliżamy się już do lądowania. -Myślałam... - Wyleciałam z Los Angeles już kilka godzin temu. Przełączali cię do samolotu. Niedługo się spotkamy. Collins, świetnie się spisałaś... Lucille się rozłączyła, ale Rachel długo jeszcze trzymała słuchawkę. Nadal miała ją przy uchu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Mężczyzna, który wszedł do pokoju, poruszał się ostrożnie, jakby znalazł się w klatce z dzikim zwierzęciem i nie wiedział, czego się może po nim spodziewać. Miał na sobie elegancki szary garnitur i drogi krawat, a w jego butach można by się przejrzeć. Lśniły niemal tak jak jego nabrylantynowane, zaczesane do tyłu włosy i oczy przypominające węgle. - Rachel Collins, tak? - W jego słowach przebijała ciekawość. - Charles Skinner, jestem tu dyrektorem. - Dzień dobry panu. Uścisnęli sobie dłonie. - Podobno nic ci się nie stało? - Tak jest. Skinner biodrem oparł się o sofę i splótł ręce na piersi. - Ciągle nie mamy tego mężczyzny, którego nazwałaś Inżynierem. Jeden z naszych chłopców powiedział, że ostrzegałaś ich, iż możemy go nie dostać. - Jest świetnym fachowcem. Spotkanie przy stawie nie było pomysłem Pameli Esterhaus, lecz jego. Stąd wniosek, że zawczasu przygotował sobie drogę ucieczki, na wypadek gdyby coś poszło nie tak. Ma zwyczaj planować dwa, trzy ruchy naprzód i niczego nie pozostawia przypadkowi. - Rozmawiałaś z Lucille Parker? - Tak. Dowiedziałam się od niej, że niedługo tu będzie. Dyrektor spróbował nadać swojemu głosowi karcące brzmienie, lecz wreszcie skapitulował. - Uważa, że i jej dotyczą uprawnienia COSMIC Logana. - Czy mogę zapytać, co zostało przedsięwzięte w ramach poszukiwania informacji o Wonderland Toys? Skinner skrzywił się z niesmakiem. - Parker powiedziała mi o Langley. Jak na razie, zapewne ty wiesz na ten temat więcej ode mnie. Ale z prezydenckim błogosławieństwem wyrwę im wszystko z gardła. Przez chwilę milczał przyglądając się swoim dłoniom. - Z Loganem znamy się od niepamiętnych czasów. To, co dla niego zrobiłaś... Dziękuję. - Czy to możliwe, bym mogła się z nim zobaczyć? - Twoje nazwisko już zostało umieszczone na liście gości. Parker dopilnuje wszystkiego. Zatrzymał sięjeszcze przy drzwiach i obejrzał. - Jakkolwiek potoczą się dalsze zdarzenia, wiedz, że spisałaś się wspaniale. - Dziękuję. Bili Rawlins wiedział, że przelot helikopterem z centrum Waszyngtonu do Langley trwa dwadzieścia minut. Inżynier zatelefonował do niego pół godziny temu i powiadomił, że dyrektor Skinner jest już w drodze. Potrzebował trzydziestu cennych sekund na wytłumaczenie, jaka nawałnica nadciąga nad Agencję. Rawlins nie marnował czasu na domaganie się bliższych wyjaśnień. Sekretarka zameldowała, że helikopter Biura właśnie wylądował. Skinner działał szybko, ale komputery Agencji znajdowały się daleko w przodzie. Rawlins rozejrzał się po biurze, którego Sam Peterson - Inżynier - nigdy już nie ujrzy. Jego wzrok spoczął na elektrycznej kolejce. Chyba właśnie za nią Inżynier będzie tęsknił najbardziej. Drzwi otworzyły się gwałtownie. Stanął w nich Skinner w towarzystwie umundurowanej eskorty CIA i trzech agentów. Jeden z nich bez słowa minął Rawlinsa i zajął się komputerem stojącym na biurku Inżyniera. -Witaj, Bili. - Charlie, szkoda, że nie spotykamy się w nieco przyjemniejszych okolicznościach. Skinner zmierzył go wzrokiem od stóp do głów. - Nie powinieneś tu być, Bili. Nie masz nic wspólnego z tą sprawą. - Wprost przeciwnie. Jestem zastępcą dyrektora, a jednocześnie występuję tu w roli obserwatora. Dobrze wiesz, że mamy prawo powierzyć komuś tę funkcję. Skinner wzruszył ramionami, po czym skinął na swych ludzi. Zaczęli bezceremonialnie opróżniać zawartość szuflad biurka, pakując wszystko do tekturowych pudeł. - Czekajcie chwilę. Co to za gówno? Skinner podszedł do podwładnego przy komputerze. - O co chodzi? - Proszę popatrzeć. Wprowadzam kod dostępu wyższego stopnia niż posiada Peterson, a mimo to jego pliki pozostają niedostępne. Na ekranie migały duże litery układające się w napis SKASOWANE. - Bili, chyba wiesz, że działam na podstawie Uprawnień otrzymanych bezpośrednio od prezydenta - zwrócił się Skinner do gospodarza. - Jeśli próbujesz... Rawlins uniósł ręce w geście poddania. - Nie dotykałem się do tego cholerstwa. - Dane wydziału Petersona zostały wymazane! - wykrzyknął agent, jak opętany przebierając palcami po klawiaturze. - To może być jakiś wirus. Albo ktoś wydaje polecenia ze znajdującego się gdzie indziej terminalu. - Możesz go wytropić? I jakoś zablokować? - Spróbuję. Operator zabrał się do pracy, lecz za każdym razem na ekranie pojawiał się ten sam napis: SKASOWANE. Wreszcie zaklął pod nosem. - Niedobrze. Nie jestem w stanie przerwać tego, co tu się dzieje. Skinner stanął zaledwie kilkanaście centymetrów przed Rawlinsem. - Muszę dostać jego zdjęcie, Bili. Odciski palców, numery paszportu i kont bankowych oraz wszystko inne, czym dysponujecie. Natychmiast! - Z chęcią bym ci to przekazał. Rzecz jednak w tym, że wszystko powinno być w komputerze, Charlie. Skinner wyobraził sobie nagle, że jego rozmówca to worek treningowy, na którym wyżywał się na sali sportowej. Miał ochotę zamierzyć się do ciosu, lecz na szczęście w tym momencie rozległ się brzęczyk jego telefonu komórkowego. - Skinner. Głos po drugiej stronie należał do szefa oddziału wysłanego do TransDulles Center, siedziby Wonderland Toys. - Wygląda na to, że mamy kłopoty. - O co chodzi? - Ktoś najwidoczniej włamał się do środka. Zamki zostały sforsowane, a alarm wyłączony. Ale wygląda na to, że niczego nie ruszono. Co dziwne, włączone zostały komputery. To może... -Wyłączcieje! -krzyknąłdyrektor. - Słucham? - Natychmiast je wyłączcie! Jeśli trzeba, powyciągajcie wtyczki z gniazdek! Zwrócił się do Rawlinsa. - Dobrze znasz Wonderland Toys, prawda? - Właściwie bardzo mało. Jak wiesz, każdy z nas ma tu ściśle określony zakres obowiązków. - Ale jesteś przecież szefem Petersona. Przeglądasz jego raporty i to ty zlecasz mu zadania. Musisz wiedzieć o tej firmie. - Do czego zmierzasz, Charlie? - Sądzę, że to, co wymazuje dane Petersona, nie znajduje się w tym budynku. Ktoś wtargnął do Wonderland Toys. Ktoś, kto wiedział, jak wyłączyć alarm. Ktoś, kto najwidoczniej nie zamierzał niczego ukraść, tylko uruchomił komputery. Można więc podejrzewać, że za ich pośrednictwem zostały zniszczone interesujące nas informacje. - Nic mi nie wiadomo na ten temat. Mówię poważnie. Skiner cofnął się i zmierzył pracownika CIA jadowitym wzrokiem. - Mam nadzieję, że tak jest. Bo teraz zabiorę się za twoje akta. Szczególnie interesują mnie ostatnio przeprowadzone przez ciebie rozmowy telefoniczne. Jeśli tylko natrafię na jakieś powiązanie... Rawlins miał wciąż ten sam wyraz twarzy, ale nie był w stanie zapanować nad innymi odruchami. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Widząc to, Skinner uśmiechnął się w duchu. Widok agentki FBI, która wniosła do apartamentu przenośny komputer, rozbudził nadzieje Rachel. Zniknęły jednak szybko, gdy tylko dowiedziała się, że ma do czynienia ze specjalistką od tworzenia portretów pamięciowych. Dyrektor chciał wiedzieć, jak wygląda podejrzany. I to jak najszybciej. Rachel nie marnowała czasu na zadawanie zbędnych pytań. Stłumiła dręczący ją niepokój i zabrała się do pracy. Oczami wyobraźni zobaczyła Inżyniera z bulldogiem w dłoni, stojącego na obmurowaniu stawu, opanowanego i skupionego. Utrwaliła sobie ten obraz, koncentrując się przede wszystkim na jego twarzy. Portrecistka była świetnym fachowcem i po dwudziestu minutach z ekranu wyzierała wierna podobizna Inżyniera. Tym razem, w odróżnieniu od rysopisu podanego przez policjanta z Baltimore, podobieństwo było uderzające. Dziewczyna miała nadzieję, że ten portret okaże się pomocny. Że Inżynier nie miał czasu na kolejną zmianę swego wyglądu. Ale widać zdążył zniszczyć swoje dane personalne. Bo przecież nie prosiliby jej o rysopis, gdyby posiadali choć jedno jego zdjęcie... - Czy jest podobny? Dziewczyna przytaknęła. W tym momencie cicho weszła czarnoskóra kobieta w średnim wieku. Miała na sobie piaskowy uniform przyozdobiony wielobarwną apaszką. Gdy uśmiechnęła się, Rachel od razu wiedziała, z kim ma do czynienia. Portrecistka zabrała się do zbierania sprzętu. Tymczasem Lucille rozejrzała się po pokoju, po czym podeszła do Collins i mocno ją do siebie przytuliła. - To ty, prawda? - szepnęła. - Logan nigdy mi nie mówił, jak wyglądasz. -Wskazała wychodzącą właśnie pracownicę. - Po co to? - Skinner powiedział, że wybiera się do Langley. Chyba spodziewał się otrzymać akta Inżyniera. Zapewne niczego nie osiągnął. - Agencja troszczy się o swoich pracowników. Zawsze tak było. - Lucille sięgnęła po telefon. - Na dole rozpoczął działanie zespół kryzysowy. Zobaczmy, co mają. W trakcie rozmowy telefonicznej na jej twarzy malowała się coraz większa złość. - Skinner nic nie zdziałał - wyjaśniła, odłożywszy słuchawkę. - Langley wykpiło się, a on jest zupełnie bezradny. Mówią, że jest wściekły jak diabli. - Inżynier planuje ucieczkę drogą powietrzną - szepnęła dziewczyna. - Dokąd? - Nie wiem, ale takie mam przeczucie. Trzyma w zanadrzu plan awaryjny, opracowany już dawno temu. Jeśli Skinner odszedł z kwitkiem, to dlatego, że Inżynier zawczasu przygotował program umożliwiający skasowanie wszystkich ważnych informacji. Z jego kompetencjami wcale nie było to takie trudne. Na pewno dysponuje trzema, czterema tożsamościami, z przygotowanymi już dla nich dokumentami i odłożonymi na czarną godzinę pieniędzmi. -Wiesz, kim był w CIA? Rachel zaprzeczyła ruchem głowy. - Rawlins musiał widocznie dać coś Skinnerowi. Otóż tak naprawdę Inżynier nazywa się Sam Peterson. Kierował Szkłem Powiększającym - agencyjnym programem ochrony zwerbowanych współpracowników i spalonych agentów. Wcześniej działał w Hongkongu, skąd zawiadywał siatką agentów na terenie całych Chin. Coś się zdarzyło i trzeba go było stamtąd ewakuować. Dziewczyna ponownie pokręciła głową. Ta ironia losu sprawiała, że do oczu cisnęły się jej łzy. - Ukrywa ludzi. Jest w tym najlepszy. A teraz zadba o to, by samemu zniknąć już na zawsze. To on zabił generała Northa dla Pameli Esterhaus. Czy na tym świecie w ogóle nie ma sprawiedliwości? - Opowiedz teraz, co ustaliłaś. Rachel zrelacjonowała wszystko, czego zdołała się dowiedzieć. Opierała się tylko na faktach, które poznała osobiście: żądzy zemsty Pameli na kochanku, który się z nią rozstał, jej stosunkach z Inżynierem, miłości Simona Esterhausa do żony, która skłoniła go do osłaniania jej i pokierowania pracami komisji senackiej tak, by nikt nie dowiedział się, że dokonano sabotażu. - Gdyby sędzia nie zdradził Copelanda, a ten nie starał się za to zemścić, sprawa w ogóle nie wyszłaby na światło dzienne. -Ale pojawił się także Dunn. - To jedyny przypadek, w którym Inżynier popełnił błąd. Dunn musiał zginąć, bo to on uszkodził podwozie samolotu Northa. A poza tym miał zbyt długi język. Inżynier powinien zlikwidować go po cichu, ale zdecydował się uczynić to cudzymi rękami. To on był owym anonimowym donosicielem, który kontaktował się z baltimorską policją. Wiedział, że przyciśnięty do muru Dunn podejmie walkę, w wyniku której zapewne zginie. Gdyby te rachuby zawiodły, był w pobliżu, by wziąć sierżanta na muszkę i nacisnąć spust. Fakt, iż Dunn wygadał się na temat Northa, nie miałby praktycznego znaczenia, gdyby nie istniały dowody potwierdzające jego słowa. A były nimi niewątpliwie dokumenty, na które natknęli się Copeland i Underwood. - Okazuje się więc, że Inżynier, eksponowany pracownik Langley, działał jednocześnie na własny rachunek jako płatny zabójca. Rachel kiwnęła głową. - Musiał bardzo lubić to, czym zajmował się Hongkongu. Istnieją przyzwyczajenia, których człowiek nie chce albo nie może się wyzbyć. Lucille podeszła do wyposażonego w kuloodporne szyby okna i popatrzyła na wieżę zegarową starej poczty. - Więc sądzisz, że będzie chciał uciec samolotem...? Dziewczyna zobaczyła w oddali smugę kondensacyjną za maszyną, która wystartowała z lotniska Dullesa. - Już to robi. - Skinner zamknął wszystkie małe lotniska w trzech najbliższych stanach. National, Dullesa i BWI zostały obsadzone agentami. Nie uda mu się ich ominąć. - Oni wciąż posługują się starym rysopisem. A nawet gdyby dysponowali tym sporządzonym obecnie, potrafiłby ich przechytrzyć. Lucille, nie wyobrażasz sobie nawet, jaki jest dobry. - Do czego zmierzasz? - Mówiłaś, że wiele łączy go z Chinami. Może właśnie tam się wybiera. Może wróci do znanego sobie miejsca, gdzie dobrze się czuje, gdzie ma kontakty. Tam zaś pomyśli o radykalnej zmianie swojego wyglądu. Lucille ponownie sięgnęła po telefon. Rozmawiała dobrych dziesięć minut. - W ciągu trzech najbliższych godzin będzie sześć lotów z Dullesa do Azji - powiedziała. - Do Tokio, Taibei, Hongkongu i Bangkoku. Skinner polecił już, by się nimi szczególnie zainteresować. - Nie złapią go korzystając tylko z rysopisu - orzekła Rachel. - Sama muszę go zobaczyć. Jeśli będzie tam i spojrzę mu prosto w oczy, rozpoznam go w każdym przebraniu. Lucille przygryzła dolną wargę. - Skinner zlecił mi opiekę nad tobą. Mamy siedzieć tu i rozmawiać sobie w spokoju, żebym później mogła złożyć stosowny raport. - I sądzisz, że tak właśnie powinnyśmy postąpić? Pan-Asian Airlines była nową linią na rynku międzynarodowych przewoźników, założoną cztery lata wcześniej przez prężną singapurską korporację. Firma wdarła się na pole okupowane przez gigantów - United, Cathay Pacific oraz JAL - i błyskawicznie zdobyła siedemnastoprocentowy udział w rynku przewozów przez Pacyfik. Gwałtowny rozwój gospodarczy Azji sprawiał, że coraz więcej Amerykanów odwiedzało ten region, szukając dla siebie miejsca na tamtejszym rynku. W biurze na piętrze terminalu międzynarodowego szef operacyjnej ochrony czekał, aż drukarka zakończy pracę. Wyjął z podajnika trzy kartki i przyjrzał się leżącej na wierzchu. Lot linii PAA numer 66 miał planowy start za dziewięćdziesiąt sześć minut. Trzysta dwanaście spośród trzystu sześćdziesięciu czterech miejsc zostało zarezerwowanych i opłaconych. Na pokładzie będzie także dwunastu członków załogi. Sprawdził nazwiska pilota, drugiego i mechanika. Znał ich osobiście. Na liście zauważył także nazwiska dwóch stewardes, które miał okazję poznać także od nieco innej strony. - Wydaje mi się, że są czyści- zwrócił się do stojącego obok agenta federalnego. Przekazał mu listę, którą ten zaczął uważnie studiować. Szef był zaniepokojony obecnością ludzi z FBI, choć zapewniono go, że nie chodzi o żadną bombę ani uprowadzenie. Szukali defraudanta, który chciał uciec i żyć dostatnio z dala od Stanów. Dyskretnie skontaktował się z kolegami z innych linii i dowiedział się, że federalni wszystkim opowiedzieli tę samą historyjkę. Może to i prawda, ale na dobrą sprawę nikt w nią nie wierzył. Można było oceniać, że obecnie na terenie terminalu znajdowało się co najmniej stu agentów - trochę za dużo jak na polowanie na sprytnego księgowego. - Co to takiego? Szef podążył wzrokiem za palcem wymierzonym gdzieś w dolną część strony. Agent wskazywał nazwisko "David McFadden", obok którego znajdował się szereg cyfr i gwiazdka. - To pracownik linii nadzorujący pracę stewardów i stewardes wracający do Hongkongu. - Zna go pan? - Oczywiście. Jego nazwisko już wcześniej pojawiało się na liście załogi. - Mimo wszystko chciałbym go sprawdzić. Szef wzruszył ramionami i sięgnął po wykaz pracowników linii lotniczej. Znalazł go: David McFadden - Kanadyjczyk, który został zatrudniony w placówce w Hongkongu tuż po powstaniu firmy. Fotografia pokazywała sympatycznego z wyglądu mężczyznę przed czterdziestką, o równo przyciętych rudawych włosach, takichż wąsach i zielonych oczach. - To on - oświadczył. Te słowa uśpiły czujność agenta, który uznał, iż rozmówca osobiście zna McFaddena, co było oczywistą niemożliwością. Spotykał bowiem tylko jego nazwisko na listach lotów. Nie mógł przewidzieć, że mieli do czynienia z fikcyjnym pracownikiem, powołanym do życia przez jednego z założycieli PAA. McFadden posiadał nawet własne dane personalne, włącznie z potwierdzeniami odbioru pensji, planem lotów i kartą zdrowia. Jednak gdyby zapytać o niego pracowników linii, to okazałoby się, że nikt nigdy kogoś takiego nie spotkał. - W porządku - mruknął agent. - Przekażę tę listę moim ludziom na dole. Gdyby zjawił się jakiś spóźniony pasażer, proszę mnie natychmiast o tym zawiadomić. Nikt, kogo nazwisko nie figuruje na liście, nie ma prawa wejść na pokład. Szef sięgnął po telefon, by zadzwonić do swego odpowiednika w Pan-Asian's North American, kiedy asystent przekazał mu notatkę. Wóz kateringowy dla lotu 66 był spóźniony. Mogło zabraknąć kawioru dla pierwszej klasy. Porzucił więc poprzedni zamiar i połączył się z kuchnią. Zgodnie z oczekiwaniami Inżyniera, pomieszczenia dla personelu były puste. Pan-Asian lokowało załogi w hotelu Hyatt, dwadzieścia minut drogi od lotniska. Zazwyczaj, gdy nie było konieczności dokonania zmian w ostatniej chwili, pracownicy jechali prosto z hotelu na terminal. Inżynier przejrzał się w dużym lustrze w męskiej przebieralni. Był czysty i odświeżony po gorącym prysznicu. Stwierdził, że kolor włosów jest wystarczająco naturalny, a sztuczne wąsy pomimo wilgoci w pomieszczeniu mocno trzymają się wargi. Idealnie wyprasowany mundur leżał na nim jak ulał. Leniwie myślał, wiążąc krawat. Konieczność posłużenia się osobąDavida McFaddena była ostatecznością, z której nie spodziewał się nigdy skorzystać. Stanowiła wyjście awaryjne wyłącznie na jeden raz. Jeszcze przed rozpoczęciem pracy na własny rachunek stworzył ją korzystając z pośrednictwa Wonderland Toys. Od czasu do czasu to nazwisko pojawiało się na liście członków załogi. Nieważne było, iż jego posiadacz nigdy nie był widywany. Przy tak ogromnym ruchu nikt nie zwrócił na to uwagi. Tym razem Inżynier odczuwał pewien niepokój. Nie dlatego, że wątpił w bezpieczeństwo, jakie dawała mu nowa tożsamość. Był przekonany, że FBI obstawiło to i wszystkie inne pobliskie lotniska, ale on prześlizgnie się przez wszystkie kordony. Nie przejmował się także Rawlinsem. Nawet gdyby był skłonny do współpracy z Charliem Skinnerem i jego ekipą, co dosyć wątpliwe, nie mógł zdradzić tego, czego po prostu nie wiedział. A z pewnością nie miał pojęcia o przykrywce w postaci McFaddena. Niepokój zrodził się z innego powodu. Inżyniera gnębiło niepowodzenie operacji, która powinna zostać zrealizowana w stu procentach. Teraz już wiedział, że poważniej należało potraktować oficera operacyjnego Rachel Collins. Bezwzględnie powinien zastrzelić ją tamtej ciepłej nocy w Baltimore. Reszta wydarzeń potoczyłaby się wówczas bez żadnych zakłóceń. Niepewność wywoływał także fakt, iż nie zdołał ustalić, czy Collins żyje. Ucieszyłby się słysząc wiadomościach informację o jej śmierci, ale przecież nawet gdyby było już po niej, federalni mogli zabronić jakichkolwiek publikacji na ten temat. Zaciągnął węzeł krawata, przygładził klapy marynarki i poprawił umieszczony na jednej z nich emblemat linii lotniczej. Do patki kieszeni miał przyczepiony stosowny identyfikator. Podniósł z podłogi średniej wielkości torbę podróżną i skierował się do wyjścia. Rozweseliła go myśl, iż udaje się na dłuższy czas na drugi koniec świata z bagażem takim, jakby miał tam spędzić zaledwie jedną noc. Ale w Hongkongu i okolicach czekało na niego mnóstwo pieniędzy, cały wachlarz nowych możliwości i tożsamości oraz starzy przyjaciele, którzy się nim zajmą. Był niemal pewien, że pewnego dnia w Azji zjawi się Bili Rawlins. To spryciarz, który na pewno spróbuje zapewnić ponowny kontakt z najlepszą siatką szpiegowską w Chinach. Wonderland Toys zostanie wywrócone na drugą stronę, ale nie natrafią na nic naprawdę ważnego. Dyrekcja i pracownicy firmy będą mieli niepodważalne alibi na czas, gdy dokonano włamania. Jeśli zaś chodzi o fakt uruchomienia komputerów i ich wykorzystania... no cóż, nie da się w stu procentach udowodnić, czemu to posłużyło. Jego ludzie z Wonderland Toys pozostaną więc poza podejrzeniami, a za jakiś czas w "International Herald Tribune" pojawi się zgoła niewinne, lecz jakże wymowne ogłoszenie personalne. Inżynier stwierdził więc, że rysuje się przed nim zgoła świetlana przyszłość. Lucille wgniotła w podłogę pedał gazu, mknąc autostradą międzystanową. Widać było, że z wyróżnieniem ukończyła kurs szybkiej jazdy organizowany przez Biuro. Podróż na lotnisko Dullesa zajęła jej i Rachel zaledwie trzydzieści pięć minut. - Z tyłu na podłodze leży wyposażenie awaryjne - powiedziała Lucille. - Może ci się przydać. Rachel sięgnęła za siedzenie mercedesa i wyjęła stamtąd lnianą torbę. W środku znalazła niebieską kurtkę z tworzywa sztucznego, kajdanki, spray pieprzowy i dziewięciomilimetrowego sig-sauera. Dziewczyna pokazała go towarzyszce, posyłając jej jednocześnie pytające spojrzenie. - Standardowe wyposażenie w Biurze. Amunicja jest ostra. Trzeba uważać ze strzelaniem w miejscu takim jak lotnisko. Collins przypięła sobie pod pachą broń i ukryła ją pod kurtką, podczas gdy pracownica FBI zajęła się załatwieniem wjazdu do sektora dla limuzyn. Okazała swój identyfikator policjantom w lotniskowym radiowozie i w odpowiedzi zobaczyły uniesione do góry kciuki. Rachel kilkakrotnie korzystała z portu lotniczego Dullesa, lecz zawsze jego ogrom wywierał na niej przytłaczające wrażenie. Jak większość mieszkańców stolicy wolała korzystać z mniejszego lotniska krajowego, położonego znacznie bliżej od Waszyngtonu i Fort Belvoir. W niedzielne popołudnie terminal był zatłoczony bardziej niż zwykle. Gdy znalazła się w głównej hali, jednocześnie słyszała co najmniej tuzin różnych języków. Musiała przyspieszyć kroku, by wydostać się spomiędzy idącej wolno dużej grupy turystów. Lucille pociągnęła ją pod sklep wolnocłowy i wskazała wiszące nad głowami monitory. Pasażerowie lecący do Azji zbierali się w sektorze C. - Najpierw będzie lot do Tokio - zauważyła Rachel. - Zdążymy dotrzeć na miejsce, zanim wezwą pasażerów do odprawy. Później będą kolejno Bangkok i Hongkong. Lucille ruszyła w takim samym tempie, w jakim prowadziła samochód. Agentka podążyła za nią do szerokiego tunelu i ruchomego chodnika, na którym wymijały stojących spokojnie podróżnych. Przy stanowiskach odprawy panował tłok. Rachel przepchnęła się do bramki, przez cały czas przyglądając twarzom stojących w kolejce. Sami Japończycy. Podobnie jak członkowie załogi, pchający przed sobą wózki z bagażami. Jedynymi białymi w zasięgu wzroku byli dwaj rośli mężczyźni stojący przy wejściu do rękawa łączącego terminal z samolotem. Byli ubrani jak wszyscy wokół, ale ich rozbiegane oczy i słuchawki w uszach nie pozostawiały wątpliwości, kim są. - Nie ma mowy, by Inżynier spróbował zabrać się tym lotem - orzekła Rachel, kierując się dwie bramki dalej, gdzie rozpoczynała się odprawa pasażerów zdążających do Tajlandii. - Nie może przecież zmienić koloru skóry. - Widziałaś naszych ludzi? - Jasne. On też by ich natychmiast zobaczył. Dziewczyna ani na chwilę nie przestawała przypatrywać się morzu twarzy wokół niej. Nie zwracała uwagi tylko na Azjatów. Nawet Inżynier nie był w stanie ucharakteryzować się, zdradziłby go wysoki wzrost. - Druga - mruknęła Lucille, zerkając na zegarek. Rachel zwróciła się w lewo, gdzie dostrzegła dwóch mężczyzn i kobietę krążących po poczekalni. Byli świetni; udawali znudzonych, rozleniwionych turystów, lecz jednocześnie zwracali baczną uwagę na każdego białego mężczyznę w zasięgu wzroku. Tutaj było więcej białych, głównie starszych, w zorganizowanych grupach. Wszyscy mieli na piersiach plakietki z napisem "Orientalna Fiesta!", a poniżej wypisane drukowanymi literami swoje nazwiska. Krążyła pomiędzy nimi, świadoma, iż Inżynierowi dość łatwo byłoby się postarzyć. Wystarczyła dobra peruka, makijaż, może laska... - No nie wiem - rzekła Lucille. - Ci ludzie wyglądają tak samo podejrzanie jak wszyscy inni. Jeśli dłużej się tu zatrzymamy, nie zdążymy na lot do Hongkongu. Rachel zerknęła na monitor. Do lotu numer 66 linii Pan-Asian pozostało dwadzieścia pięć minut. Gdyby się pospieszyła, zdążyłaby przynajmniej pobieżnie przyjrzeć się odprawianym podróżnym. Mogła też zostać tu i dalej prowadzić poszukiwania razem z Lucille. - Muszę tam iść - zadecydowała wreszcie. - Hongkong to jedyny konkret, jakim dysponujemy. - Więc powinien unikać go jak zarazy. Założę się, że już dawno zauważono jego związek z tym miejscem. - Spojrzała na swą towarzyszkę i poddając się uniosła ręce. - Idź. Dołączę do ciebie. Agentka zaczęła przedzierać się przez tłum. Miała ochotę biec ile sił w nogach, by zagłuszyć wciąż powracającą myśl: On odleci... Odleci... Zobaczyła otwierające się drzwi, prowadzące do służbowych pomieszczeń lotniskowych. Wychodzący mężczyzna miał na sobie garnitur, ale na lewej łydce zauważyła wprawnym okiem wybrzuszenie, w miejscu gdzie miał ukrytą broń. To dobrze. Skinner obstawił wszystkie podejrzane miejsca. Doszła do końca hali, gdzie znajdował się obszar w kształcie podkowy, tylko z jedną bramką kontrolną pośrodku. Kłębiły się tu setki ludzi. Kolejka do stanowiska odpraw ciągnęła się na trzydzieści metrów. Rachel najpierw zajęła się właśnie nią. Przeszła wzdłuż rządka ludzi, zdecydowanie rozpychając się łokciami. W zasięgu wzroku pojawili się członkowie załogi - trzej wysocy biali mężczyźni, opaleni i dobrze zbudowani. Przyspieszyła kroku, by znaleźć się blisko nich. Rozpędziła się tak, że wpadła na kapitana, który podtrzymał ją za łokieć. - Spokojnie. Gwarantuję, że nie odlecimy bez pani. Miał wyraźny australijski akcent, podobnie jak drugi pilot i mechanik. Rachel wycofała się więc i skoncentrowała uwagę na pracownikach obsługi pasażerów. Naliczyła dziewięć kobiet - cztery Azjatki i pięć białych oraz czterech mężczyzn. Ruszała już w ich stronę, lecz zauważyła robiącego to samo agenta federalnego, który zatrzymał dwóch białych stewardów i wylegitymował się. Słuchali go uważnie, po czym wskazali ladę odpraw. Agent długo patrzył na nich, potem podziękował i ponownie zaczął się rozglądać. On odleci... Odleci... Dało się słyszeć pierwsze wezwanie dla podróżnych, którzy zaczęli sięgać po bagaże i przepychać się do odprawy. Wzrok Rachel na chwilę zatrzymał się na dwóch facetach przed trzydziestką, lecz szybko uznała, że żaden z nich nie może być Inżynierem. Wokół niej tłoczyły się matki z dziećmi na ręku, ciągnące za sobą starsze potomstwo. Ojcowie zajmowali się w tym czasie składaniem wózków i zmaganiami z bagażem. Pojawiło się też kilkoro starszych ludzi. Zauważyła błysk metalowego wózka inwalidzkiego. Siedziała w nim dobrze ubrana, siwowłosa kobieta po sześćdziesiątce. Wózek pchał czarnoskóry chłopak w uniformie lotniskowym. Rozglądała się dalej, gdy nagle usłyszała władczy, ostry głos o wyraźnie brytyjskim akcencie: - Młody człowieku! Hej, młody człowieku! Obejrzała się i stwierdziła, że dama na wózku stara się zwrócić uwagę jednego z pracowników linii lotniczej PAA. Odwrócony był do Rachel tyłem, ale widziała jego naramienniki bez oznaczeń. - Młody człowieku! Mężczyzna zwolnił, ale się nie obejrzał. Rachel poczuła dla niego współczucie: spieszysz się do roboty, a tu ktoś cię zaczepia... - Młody człowieku, ogłuchłeś? Proszę przekazać mój rachunek ze sklepu wolnocłowego! Mężczyzna zawahał się. Był w mundurze, więc nie wypadało mu nie pomóc pasażerce. - Oczywiście, proszę pani. Proszę mi go tylko podać... Rachel zamarła. Znała ten głos. Przypomniała sobie wypowiedziane nim słowa: "Oficer Collins, ręce do góry, bardzo proszę!" Patrzyła, jak Inżynier wyjął z ręki kobiety rachunek i podał go jednemu z agentów obszaru wolnocłowego, który musiał porównać numery z widocznymi na stojącej przy wózku plastikowej torbie. Uchwyty torby aż się rozciągnęły, gdy Inżynier ją podniósł. Rozległ się brzęk szkła. Butelki z alkoholem... Teraz, kiedy ma zajęte ręce... Rachel odepchnęła jakiegoś mężczyznę zagradzającego jej drogę. Jednocześnie sięgnęła pod kurtkę, skąd błyskawicznym ruchem wyjęła broń. Inżynier usłyszał krzyk i odgłos ciała padającego na podłogę. Odwrócił się i dostrzegł dziewczynę, unoszącą lufę w jego kierunku. Nadal trzymał w ręku plastikową torbę. Zakręcił nią i uderzył o ścianę. Butelki rozprysły się, a odłamki szkła i płyn zaścieliły podłogę. W ręku Inżyniera pozostała jednak szyjka jednej z nich o postrzępionych brzegach. Poderżnie nią gardło tej starej, wywoła panikę i uniemożliwi w ten sposób działanie Collins. Na pewno nie będzie strzelać, mając w polu rażenia taką masę panikujących ludzi. Na pewno. Rachel skrzywiła się, słysząc dźwięk tłuczonego szkła, lecz nie cofnęła ręki. A kiedy Inżynier trzymając obtłuczoną szyjkę butelki odwrócił się do kobiety na wózku, nacisnęła spust. Dwukrotnie. Ramię Inżyniera podskoczyło, jakby należało do marionetki. Fontanna krwi wywołała paniczne krzyki. Ludzie padali, zataczali się i rozbiegali w różnych kierunkach. Na moment straciła Inżyniera z pola widzenia. Znów się pojawił, lecz kolejne dwie osoby weszły jej na linię ognia. Krzyknęła coś nieartykułowanego i wreszcie miała go przed sobą, zwróconego plecami do ściany, z okrwawioną ręką wiszącą bezwładnie. Ich oczy się spotkały. Usta zabójcy wykrzywił grymas, który zapewne miał być uśmiechem. Zdrową ręką sięgnął do kieszeni. - Nie rób tego! - krzyknęła. Wyzywająco odpowiedział na jej spojrzenie. Jego ochrypły głos aż ją zmroził: - Zrobiłabyś to samo. Rzucił się na nią z wprost niewiarygodną szybkością. Gdy dzieliły ich zaledwie dwa metry, strzeliła ponownie. Pocisk przeszedł przez jego ciało i wybił w ścianie dziurę wielkości pięści. EPILOG Dwadzieścia cztery godziny po strzelaninie na lotnisku Dullesa zdołano ustalić, co się zdarzyło. Ofiara, która podobno zaatakowała pasażerów lotu numer 66 linii Pan-Asian, została zidentyfikowana jako David McFadden - Kanadyjczyk mieszkający w Hongkongu, który od pięciu lat był zatrudniony u tego przewoźnika. Linie szybko dostarczyły akta McFaddena, z których wynikało, że był idealnym pracownikiem i człowiekiem zdrowym jak ryba. Autopsja przeprowadzona przez władze federalne doprowadziła jednak do wykrycia w jego mózgu guza wielkości orzecha włoskiego. Fakt ten skojarzono z wystąpieniem identycznego schorzenia u Richarda Specka -zabójcy pielęgniarek w Chicago. Już wstępne badania wykazały, że w obu przypadkach obecność nowotworu miała ścisły związek z zaburzeniami zachowania i utratą oporów natury moralnej. Jeśli chodzi o kobietę, która unieszkodliwiła McFaddena, została określona jedynie jako agentka federalna, wraz z zespołem FBI poszukująca próbującego uciec z kraju malwersanta. Z powodu zamieszania podczas strzelaniny dziennikarzom nie udało się nawet ustalić, jak wyglądała. Media nie zdołały także powiązać incydentu na lotnisku ze śmiercią pracownicy Departamentu Sprawiedliwości, Pameli Esterhaus. Źródła zbliżone do Capitolu doniosły, że właśnie była na spotkaniu z kongresmanami, gdy dotarła do niej informacja o śmierci męża - sędziego Simona Esterhausa - spowodowanej zawałem serca. W drodze do szpitala pani Esterhaus została napadnięta przez nieznanych sprawców. Ślady wskazują na to, że usiłowała się bronić i w efekcie zginęła. Gdy ciało zostało znalezione, nie było przy nim pieniędzy ani biżuterii, nawet obrączki. Dramat żony spieszącej do umiłowanego męża, która podzieliła jego tragiczny los, został wyeksponowany przez media z iście szekspirowskim kunsztem. Ta swoista ironia przyćmiła podobno naturalną śmierć Simona Esterhausa. Podczas pospiesznie zwołanej konferencji prasowej prezydent wyraził smutek i niedowierzanie z powodu straty "dwojga tak wspaniałych i oddanych służbie publicznej ludzi, których poświęcenie dla kraju pozostanie w pamięci nas wszystkich". Prezydent odmówił jednocześnie podania nazwiska nowego kandydata na stanowisko sędziego Sądu Najwyższego. Rachel dowiedziała się tego oraz kilku innych szczegółów już w Fort Belvoir. Została tam zabrana helikopterem natychmiast po zajściu na lotnisku. Siedmiu agentów ujawniło się w hali odpraw, gdy tylko padł pierwszy strzał. Mieli jąjuż na muszce, kiedy pojawiła się Lucille, wrzeszcząc ile sił w płucach: - To nasza! Nie strzelać! Rachel była przekonana, że gdyby nie Lucille, co najmniej jeden z nich by nie wytrzymał i nacisnął spust. Otoczona trzema agentami została wyprowadzona z terminalu na płytę lotniska, gdzie czekał śmigłowiec Biura. W Belvoir dwaj żandarmi odebrali ją z maszyny. - Nic ci nie jest, Collins? Wróciła myślami do teraźniejszości. Znajdowała się w gabinecie generała majora Richarda Hollingswortha. Facet miał sześćdziesiąt dwa lata, był ostry w obejściu, ale cieszył się reputacją przełożonego, który gotów jest skoczyć w ogień za swoimi ludźmi. Pomyślała, że sprawia wrażenie zmęczonego. Zapewne praca pochłaniała go tak bardzo, że nie miał czasu się porządnie wyspać. Jeśli miał jakąkolwiek wadę, to była nią dążność do ustalenia prawdy w każdej sprawie, która została mu przedstawiona. Sądząc z tego, co zostało zaprezentowane w wiadomościach, w tym przypadku miał do czynienia ze szczególnym deficytem rzetelności. - Wszystko w porządku, panie generale. - Lekarze już cię obejrzeli? -Tak jest. Nie wspomniała, że otrzymała także środek uspokajający. Wprawdzie odpędził od niej nocne koszmary, lecz i tak obudziła się z krzykiem. - Słyszałaś relacje federalnych - mruknął Hollingsworth. Jego oczy za okularami w drucianych oprawkach nabrały drapieżnego wyrazu. - Słyszałam tylko to, co podają w wiadomościach. - Na jedno wychodzi. Zdajesz sobie sprawę, że to bzdury. - Jego spojrzenie złagodniało. - A ty wiesz znacznie więcej, prawda? - Jestem gotowa napisać pełny raport. Generał rzucił na biurko trzymany w dłoni ołówek i odchylił się w fotelu, splatając palce na karku. Rachel podążyła za jego wzrokiem omiatającym gabinet. Nigdy wcześniej nie była tu wzywana. Pokój wydał się jej urządzony po spartańsku, co pasowało do natury przełożonego. - Wygląda na to, że nikt nie chce, byś go pisała, Collins. Biuro nie zażądało go ode mnie, a Pentagon stwierdził, że skoro wojsko nie ma nic wspólnego z zajściem na lotnisku Dullesa ani ze śmiercią któregokolwiek z Esterhausów, nie zamierza interesować się tą sprawą. - Rozumiem. Poza tym, że pan chce? -Tak? - Wszystkie osoby odgrywające istotną rolę w całej sprawie nie żyją. Nie ma nikogo, kogo można by pociągnąć do odpowiedzialności. Nawet gdybym sporządziła raport, będzie miał tylko wartość informacyjną. Zrobię, co pan rozkaże, ale sprawozdanie co najwyżej zaspokoi pańską ciekawość, choć zapewne jednocześnie wzbudzi wiele wątpliwości. Hollingsworth zastanawiał się nad jej słowami. Gdyby zażądał wyjaśnień, poznanie szczegółów sprawy rzeczywiście mogłoby przynieść mu więcej problemów niż korzyści. Miał wystarczająco duże doświadczenie, by zrozumieć, że czasami zdarzenia następują niezależnie od ludzkiej woli. Wyglądało więc na to, że Collins jest nad wyraz rozsądna. Postanowił przyjrzeć się bliżej możliwościom tej dziewczyny. - Skąd bierze się taka postawa? Rachel sama wielokrotnie zadawała sobie to pytanie. Była zdziwiona własnym spokojem. - Każdy z nas zasługuje na ostatnią posługę, panie generale. Właśnie pragnienie jej spełnienia kierowało moimi poczynaniami. Takiej odpowiedzi spodziewał się Hollingsworth, więc przyjął ją z zadowoleniem. Pochylił się nad biurkiem w stronę Rachel. - Wróć myślami do tamtej chwili. Jesteś przekonana, że musiałaś strzelić, gdy skoczył w twoją stronę? Zatem wiedział więcej, niż się do tego wcześniej przyznawał. Widać ktoś wcześniej zreferował już przebieg zdarzeń na lotnisku. Odtworzyła w pamięci te ostatnie chwile, nim blask w oczach Inżyniera zgasł na zawsze. - Tak, musiałam. To była ta właśnie ostatnia posługa, która należała się Mollie. Hollingsworth pokiwał głową. Świetnie rozumiał to niepisane prawo zakodowane w świadomości każdego żołnierza. Elegancko można by nazwać to zadośćuczynieniem. Ale znał lepsze określenie - zemsta. Wstał, Rachel także się podniosła. - Możesz odejść - powiedział wyraźnie ciepłym tonem. - Do zobaczenia. Rachel wróciła do swej tymczasowej kwatery, upewniła się, czy mundur dobrze na niej leży, po czym pojechała na cmentarz Arlington. Oddział ceremonialny, składający się z sześciu żołnierzy spuszczających trumnę do grobu, siedmiu strzelców i trębacza, był już na miejscu. Rachel popatrzyła na równe rzędy krzyży i przypomniała sobie, że po raz ostatni oglądała je z powietrza. Przypominały kwiaty na łące. Wolała myśleć o nich właśnie w ten sposób. Obok ustawiona była trumna okryta flagą, a dalej dwa rzędy krzeseł i sterta ziemi osłonięta zieloną materią. Podeszła do trumny, położyła dłoń na gwiazdach i pasach flagi. - Niech Bóg ma cię w swojej opiece... Uniosła głowę i załzawionymi oczami popatrzyła w niebo. Pamięcią wróciła do chwili, gdy po raz ostatni widziała i słyszała śmiech Mollie, gdy w Innat Glen Echo, nad Potomakiem jadły kraby. Nagle za jej plecami dał się słyszeć cichy głos: - Rachel. Logan Smith zatrzymał się kilka metrów od niej. Dłonie miał wciśnięte w kieszenie lekkiego płaszcza, a golf niemal w całości zasłaniał opatrunek na szyi. Obok stała Lucille, która zrobiła kilka kroków naprzód i mocno uścisnęła Rachel, po czym wróciła na poprzednie miejsce. Dziewczyna podeszła do Logana i wyciągnęła dłoń, chcąc dotknąć jego policzka. Twarz Smithabyła niemal przezroczysta. Ale oczy jak zawsze lśniły inteligencją i błyskotliwym humorem, jakby przyszedł tu porozmawiać z Mollie, a nie ją opłakiwać. Przyglądał się Rachel zdającą się trwać wieczność chwilę, z policzkiem przechylonym w stronę jej dłoni. Wreszcie ujął dziewczynę za rękę i poprowadził do pierwszego szeregu krzeseł, gdzie usiedli obok siebie, spleceni palcami i wsłuchani w wiatr szumiący pośród krzyży. PODZIĘKOWANIA Autor pragnie podziękować panu Paulowi Boyce - rzecznikowi prasowemu Wydziału Dochodzeń Kryminalnych Armii Stanów Zjednoczonych - za poświęcony czas i niezwykle cenne informacje. Składa także wyrazy wdzięczności oficerowi operacyjnemu Rayowi Kangasowi za ujawnienie szczegółów dotyczących funkcjonowania Wydziału Dochodzeń Kryminalnych. PHILIP SHELBY