John Brunner Gwiezdny Labirynt (A Maze of Stars) Przełożyła: Małgorzata Rzeźnik Rozdział 1 Trewitra DAWNYMI CZASY Jakimi czasy? Przed, czy też po wydarzeniach zapisanych w pamięci? Wiecznie powracały te same pytania w niezmiennej kolejności. Także odpowiedzi. W grze przypadków był to bodaj jedyny pewny fakt egzystencjalny. Po pierwsze: Kim jestem? (Albo też czym? Sprowadzało się to dokładnie do tego samego, a odpowiedź nigdy się nie zmieniała). Następnie: Gdzie jestem? (Subiektywne tysiąclecia przechowywanych danych dostarczały przynajmniej tej informacji). W końcu: Kiedy jestem? I był tylko jeden sposób, aby to sprawdzić... Jak cień wolno zamykanych drzwi, noc zapadała nad Clayre, miastem na Trewitrze nad morzem Altark, gdzie znajdował się port dla statków kosmicznych. Zmierzchu w zasadzie tu nie było, jako że miasto leżało na równiku. Ze świątyń i kaplic, parków i pałaców na Wzgórzu Marnczuk, po chaty rzemieślników na brzegu, i dalej, gdzie stały chwiejne platformy, które zamieszkiwali gręplarze i zamiatacze ulic, aż po kruche kutry i jolki zamieszkałe przez rybaków – wstających właśnie, aby coś przekąsić przed całonocną pracą – ludzie instynktownie spoglądali w górę, żeby dojrzeć kojące metalicznozielone błyski, połyskliwe jak migocząca tafla wody. Świadczyły o tym, że włączono sztuczną zorzę, która zabijała zarodniki dryfujące z przestrzeni kosmicznej. Jednak tym razem poświaty nie było. Obywatele mieli więc rzadką okazję podejrzenia gwiezdnych wspaniałości poza obszarem swojego nieba, otworzył się bowiem widok na główną oś Gwiezdnego Ramienia, aż po rodzimą galaktykę. Większość była jednak zbyt zdenerwowana, by napawać się tym widokiem. Już od paru dni chodziły pogłoski, chociaż nie było oficjalnych oświadczeń, o lądowaniu kosmicznego statku. A oto i ich potwierdzenie. Któż wie, co taki statek może przywlec? Prążka usłyszała krzyki, gdy targowała się z grubym doktorem Bolusem na śródmiejskim targu. Próbowała go przekonać, że kawałek muszli mutrina wielkości dłoni, wyjęty z poręcznego tobołka, który ciągnęła za sobą, był uczciwą zapłatą za butelkę jego antycziczowej mikstury. Doktor stał pomiędzy sprzedawcą kaftanów a stosami suszonych lampeduz. Przerywał jej i zachęcał przechodniów do zakupów, zgadując ich choroby i obiecując na nie lekarstwo. Nieustannie obracał i przekładał narzędzia chirurgiczne na ladzie przed sobą. Donzig, którego Prążka nie śmiała zostawić w domu teraz, gdy Yin i Marla byli tacy bezradni, był ostentacyjnie znudzony i wciąż oddalał się w poszukiwaniu streligersów i teatrzyków cieni albo owoców i łakoci, które mógłby podkraść. Następnym razem przywiążę pętaka za nogę! Nagle zdała sobie sprawę, co ludzie krzyczą i przerwała targi, zadzierając głowę – faktycznie. – Nie ma zieleni! Niebo jest czarne! Nie zauważyła tego wcześniej, stojąc w cieniu targowych markiz. – To znaczy, że przybędzie statek kosmiczny – wykrzyknęła. – A tobie co do tego? – doktor wzruszył ramionami. – Jeżeli boisz się, że przyniesie jakieś obce organizmy, mogę zaoferować ci uniwersalny środek uodporniający – dwadzieścia tabletek chroniących przed każdym znanym zarazkiem i większością nieznanych – ale to kosztowałoby więcej niż nędzny okruch muszli. Taniej wyniosłoby spalenie kilku pacierzy. Nie sądzę, aby miało to coś pomóc, ale zawsze taniej, i są tacy, co w to wierzą. Prążka już nie słuchała. Podjąwszy szybką decyzję, otworzyła swój tobołek i wysypała na ladę jego zawartość – najróżniejsze przedmioty zebrane na wzgórzu Marnczuk, a wyrzucane celowo lub przypadkowo przez tamtejszych bogaczy. Były tam i torki, niektóre nawet nieuszkodzone, i pierścionki na palce u nóg, i nabijane ćwiekami pasy, a nawet kamień–oko. – Dwie flaszeczki mikstury antycziczowej – rzuciła. – I mają być pełne. Bolus próbował się sprzeciwić. Spiorunowała go wzrokiem. – Nie mam więcej czasu do stracenia! No już! Zaskoczony, wzruszył ramionami, dziwiąc się, co napadło tę dziewczynę, która normalnie targowała się ostro, jak inni klienci. Kiedy doktor podawał jej lekarstwo i zbierał zapłatę, przyszła kolej na Donziga. – Chodź tutaj! – zachrypiała Prążka, a kiedy dzieciak się nie ruszył, podskoczyła i złapała go za ucho, pochylając się nad jego twarzą. – Nie próbuj ryczeć, bo naprawdę dam ci powód! A teraz posłuchaj i zrób dokładnie to, co powiem. Marsz do domu, jasne? Daj Yinowi i Marli po kubku lekarstwa. Weź ten biały kubek, co wisi na kołku przy drzwiach. – Boli mnie – zaskamlał Donzig. – Za chwilę będzie jeszcze bardziej bolało, jeżeli się nie zamkniesz! W jakim kubku podasz lekarstwo? – uszczypnęła go mocno. – Auuu! W białym, który wisi na kołku! – Gdzie? – Przy drzwiach! – Dobra – zwolniła uchwyt. – A gdy już to zrobisz, masz wziąć torbę wiszącą na sąsiednim kołku, żółtą torbę. Ostrożnie z nią! Zabierz ją do Matki Szakki do Błękitnej Kaplicy. Powiedz, żeby sprzedała to, co jest w torbie jako amulety chroniące ludzi przed kosmicznymi zarazkami i bakteriami. I powiedz, że znam zawartość torby na pamięć i zgłoszę się po swój udział później. – Nie lubię jej! – skamlał Donzig – jest brzydka i strasznie się jej boję! – Zrobisz dokładnie to, co ci mówię – wyszeptała Prążka. – Jeżeli wrócę i stwierdzę, że nie zrobiłeś, wsadzę cię do mojego tobołka i zepchnę z Akadanckiej Przystani! I dodała trochę łagodniej: – Powiedz Matce Szakki, żeby kupiła ci ciągutkę i kubek czulgry. Może to odliczyć od mojego udziału. A teraz spadaj! Mówiąc pakowała swój tobołek. Zebrawszy oba końce zarzuciła go sobie na krótką zieloną spódnicę, która była jej jedynym odzieniem. Bywały dni, kiedy nawet tego nie zakładała, czując, że jest wystarczająco odziana w poprzeczne czerwone prążki, okalające jej tors i ciągnące się wzdłuż kończyn. To właśnie one dały jej przezwisko, pod którym była wszystkim znana, nawet własnym rodzicom. Jednak na zatłoczonym targowisku nagość była nierozważna. Na każdym rogu mogła się natknąć na bandę anty. – Ile lat ma twój brat? – zapytał doktor Bolus, spoglądając na Donziga jednym okiem, a drugim obserwując Prążkę. – Osiem. – A ty? – Myślałam, że potrafisz ocenić wiek patrząc na pacjenta... Piętnaście. – Twoi rodzice wcześnie cziczeją. Przykro mi. Kusiło ją, żeby dogadać mu, że jego lekarstwo miało opóźnić ten proces, nawet jeżeli nie mogło go odwrócić. Wiedziała jednak, i on też wiedział, że dawka była prawie symboliczna. Bądź co bądź, lepsza daremna nadzieja niż jej brak. Burknęła: – Niektórzy ludzie cziczeją po sześćdziesiątce, inni zaczynają w moim wieku, lub wcześniej. Yin i Marla są gdzieś pośrodku... Dlaczego muszę ci o wszystkim opowiadać? Wrócę po następną porcję mikstury, kiedy ta się skończy. A może spróbuję kupić u kogoś innego. – Lub spalisz pacierze? – Nie, taniej nie wyjdzie, bo nic za to nie dają. Przez ostatnią minutę lub dwie na rynku słychać było śpiewy i bicie gongów. Teraz były jeszcze głośniejsze i wyłoniło się ich źródło. W stronę kosmicznego portu podążała procesja prowadzona przez kapłanów ze świątyń na wzgórzu. Szli protestować przeciwko otwarciu nieba dla obcych organizmów. Paru sprzedawców zamykało swoje kramy, aby dołączyć do procesji, podczas gdy inni, zbyt chciwi, sceptyczni lub niedołężni i starzy głośno wyrażali swoje poparcie. Niektórzy wrzucali ofiary do płaskich koszy niesionych przez akolitów i nowicjuszy, przyjmując w zamian modlitwy wypisane na wachlarzowatych liściach, którymi następnie dotykali tlących się pochodni, specjalnie na tę okazję przygotowanych. Zwęglane liście wydzielały dużo gryzącego dymu. Gapie kasłali i przecierali oczy. Procesja nie zbliży się oczywiście zbytnio do statku, dojdzie najwyżej do obrzeża portu, ale jeżeli nic się nie stanie, kapłani będą mogli stwierdzić, że to bogowie zlitowali się nad ludźmi i ochronili ich przed kosmiczną plagą. Czas ruszać, a nawet już po czasie. Prążka pobiegła nad zatokę w poszukiwaniu powietrznego ślizgacza. Po drugiej stronie Zatoki Clayre, olbrzymie eliptyczne lądowisko zaczęło brzęczeć w niskim paśmie poddźwiękowym. Wyznawcy Statku twierdzili, że wzniesiono je na czterech wzgórzach, które wyznaczały pierwotne osiedle. Nie można było jednak tego dowieść, jako że ich wierzchołki zostały zrównane i wzmocnione. Taki był warunek postawiony przez kapłanów, zanim zgodzili się na przyjmowanie kosmicznych gości. Teren uznano za nieczysty. Powietrze stawało się nieznośne, ludzie chodzili zachmurzeni, ocierali czoła lub też narzekali na dziwne dolegliwości żołądkowe. Niektórzy musieli chronić się do wygódek, jako że takie częstotliwości pobudzały ruchy robaczkowe jelit. Ci, którzy takich urządzeń nie posiadali – a było ich wielu, bo Trewitra to biedny świat, a jej najbogatsze miasto było zaledwie skupiskiem chat i szałasów – znajdowali ukrycie za biczowym krzaczkiem lub nędznym drzewkiem, którego korzenie z wdzięcznością przyjmowały taki nawóz. Jednak na Prążce lądowisko nie robiło takiego wrażenia, chociaż od jednego do drugiego końca trzeba było iść szybko pół godziny. Kolosalny kształt dominujący nad zatoką był dla niej znajomym widokiem, odkąd tylko sięgała pamięcią. Rodzice opowiadali, jak to trzymając ją na rękach pokazywali jej instalację lądowiska. Nie można było, rzecz jasna, zbudować takiego lądowiska na Trewitrze, musiało być więc zmontowane na orbicie przez obcych ekspertów, a potem przetransportowane. Niemal cała populacja Clayre wyległa, aby podziwiać jego instalację lub też modlić się. Jej ojciec i matka przyprowadzili rodzinę – Prążkę, której nie znano jeszcze pod tym imieniem, i jej starszych braci bliźniaków. Wszyscy stali w pełnej napięcia ciszy, podczas gdy olbrzymia masa runęła z tak niesamowitą precyzją, że spadła o szerokość palca od zamierzonej lokalizacji. Zanim minął tydzień, lądowisko przyjęło swój pierwszy statek, a do chwili obecnej wylądowały ich tuziny, może setki. Tłum zbierający się, aby popatrzeć na pierwsze lądowania, skurczył się do garstki: żebraków, przewodników, oszustów, handlarzy, żałosnych głupców, marzących o wyprawie do innego świata... I oczywiście protestujących. To było nieuniknione. Zeskakując ze ślizgacza przed przystankiem na obrzeżu portu, ryzykując siniaki lub skręconą kostkę, lecz zbytnio spiesząc się, by zwracać na to uwagę, Prążka zauważyła jeszcze jedną grupę anty, nie religijnych, lecz apolitycznych. Gromadzili się w pobliżu głównego wejścia pod czujnym okiem uzbrojonych strażników, zdejmując odzienie, żeby zademonstrować, jak cudownie są ludzcy, choć niejeden miał blizny zdradzające operację. Kiedy wymachiwali podświetlanymi sloganami typu ZAMKNĄĆ NIEBO I CHRONIĆ NAS PRZED OBCYMI BAKCYLAMI I ZARAZKAMI, jeden z nich, który odziedziczył bardzo silny głos, albo też miał zmodyfikowane struny głosowe, zaczął przemawiać do nielicznych przechodniów. Noc była ciepła i wkrótce pot zaczął tworzyć jasne krople na jego czarnych kępkach łokciowych. Kępki Prążki były czerwone, w kolorze wzoru na jej ciele. Ominęła tę grupę z daleka, niezauważona. Nieraz była osaczana i bita tylko dlatego, że jej skóra nie pasowała do koncepcji człowieczeństwa, jaką tacy ludzie wyznawali. Nietrudno było umknąć. Już od dwóch lat przekradała się przez port i znała każdy słaby punkt w systemie ochrony lądowiska. Personel na służbie, ubrany elegancko na zielono i brązowo, w turbanach na głowach, udawał się na swoje stanowiska. Ich praca była w zasadzie synekurą, bo wszystkie ważne czynności nadzorowały maszyny – oczywiście importowane – ale by zachować pozory godności, rząd Trewitry nalegał na utrzymywanie tego pokazu kontroli. Jakie byłyby skutki ewentualnej prawdziwej kontroli, pozostawało zagadką. Lądowisko i jego osprzęt były importowane, resztę jednak portowego kompleksu wyprodukowano, a raczej wyhodowano na miejscu. Niektórzy ludzie mówili kwaśno, że miało to na celu pokazanie przybyszom, jak zacofaną planetę odwiedzają, podczas gdy inni twierdzili, że właśnie to miało sens – pozwolić żywym organizmom wykonać połowę pracy, zamiast marnować czas na konstruowanie maszyn, które wymagały paliwa i konserwacji. Prążka nie miała żadnego zdania na ten temat, chociaż była zadowolona, że może przekradać się przez całą drogę do lądowiska wśród znajomego otoczenia. Przemykając boso z cienia w cień, dotarła niepostrzeżenie do ogrodzenia. Po raz ostatni upewniła się, że nikt nie patrzy w jej stronę, sprawdziła, czy jej tobołek jest w porządku i skoczyła, aby złapać opadający liść supleksu. Wdrapując się po nim jak po linie, dotarła do stifeksu i bez problemu przeszła wzdłuż jednej z jego gałęzi, dzięki szorstkim podeszwom swoich stóp. Pomiędzy dwoma pniami była zasłona z czerwieńca. Nurkując w głąb weszła do korytarza nieznanego bogatym podróżnikom, turystom, kupcom, kaznodziejom i im podobnym, którzy wchodzili do portu – a już na pewno nie agentom zapewniającym im ochronę. Takie ukryte przejścia przeszywały kompleks portowy jak korytarze w kopcach griwitów. Lekka poświata sączyła się ze ścian na każdym skrzyżowaniu. Tak prowadzona Prążka dotarła do swojego zwykłego punktu obserwacyjnego, skąd mogła spoglądać w dół, w głąb jasno oświetlonej hali przylotów i obserwować pasażerów i tę część statku, gdzie kuchnia pozbywała się zapasów żywności nieskonsumowanej przez nich podczas podróży. Aby zapewnić sobie bezpieczeństwo i nie ryzykować, że ktoś może napatoczyć się, zanim spotka się ze swym wspólnikiem Renczo, rozwinęła tobołek i wsunęła się do środka, aż po pachy. Kiedy tak leżała na długiej płaskiej gałęzi, ciemnobrązowy tobołek zapewniał jej prawie doskonały kamuflaż. Nic już nie pozostało do roboty, tylko czekać i dumać. A także, co było już rutyną, cierpieć. Lądowisko wydawało okropne piski i jęki, przyjmując kolosalny ładunek. Za godzinę może być już na wpół głucha. Wolała nie myśleć o innych skutkach przebywania w pobliżu lądowiska, o których krążyły pogłoski. Przynajmniej na razie nie było widać u niej żadnych objawów przedwczesnego cziczenia. Albo ich nie zauważała. Wysoko w górze rozkwitały płachty fioletowych błyskawic. Ze statku wyciekało kosmiczne paliwo. Może był uszkodzony lub przebył wyjątkowo daleką drogę. Nie poprawiło to jednak humorów ludzi, zapowiadało bowiem rychłą burzę. Niektórzy narzekali, że statek przybył o złej porze, inni utrzymywali, że pogoda winna być prerogatywą bogów albo też, że ławice ryb odpłyną na głębsze wody; inni, głównie ci, którzy prowadzili z przybyszami interesy, byli niezadowoleni, bo goście odniosą niesympatyczne pierwsze wrażenie. A niektórzy złościli się, po prostu dlatego, że zmokną. Prążka nie dbała, czy przemoknie, czy nie. Dla niej przybycie statku oznaczało parę tygodni wolnych od żebraniny, od ryzyka, że może zostać złapana i wciągnięta do jakiegoś gangu lub też bardziej osobistej służby, jeżeli on czy ona nie brzydziliby się jej czerwono prążkowanego ciała. Jeżeli tak by się zdarzyło, co stałoby się z jej rodziną? Teraz kiedy Yin i Marla cziczeli, ona była ich i Donziga jedyną podporą. Jej starsi bracia nie słyszeli jeszcze złych wieści. Obdarzeni genami umożliwiającymi głębokie nurkowanie, pracowali przez ostatnie pół roku na morzu. Jeden zarzucał niewody na kutrze łowiącym tagle, drugi wiązał pod wodą bale na tratwach spławiających drewno. Fakt, że ich zarobki były dobre, ale oni byli nieosiągalni. Rzadko wracali do domu, a podczas ostatniego urlopu dali do zrozumienia, że myślą o założeniu własnych rodzin. W takim razie, skoro na cziczenie nie było lekarstwa... Dlaczego zawracam sobie głowę tym okropnym Bolusem i jego fałszywymi lekarstwami? Chyba dlatego, że jeślibym tego nie robiła, wiecznie czułabym się winna potem, potem gdy... Wzdychając zastanawiała się, jak wygląda życie w innych światach i czy ludzie nie muszą tam cierpieć jeszcze gorszych niedoli. Jeżeli to jest Trewitra, miastem okalającym zatokę musi być Clayre. Ale Clayre kiedy? Przy sześciuset tysiącach gwiazd w Ramieniu, z których prawie każda posiada planety, z których z kolei sześćdziesiąt tysięcy zapewnia warunki odpowiednie dla życia, sześć tysięcy, gdzie się ono faktycznie rozwinęło i ponad sześćset zasiedlonych, albo lepiej zainfekowanych ludzkością; mając na uwadze niewielkie średnie odległości pomiędzy systemami sprawiające, że poruszają się one w grawitacyjnej pajęczynie o nieopisanym stopniu skomplikowania, żaden z kiedykolwiek skonstruowanych komputerów nie mógłby określić dokładnej daty, analizując położenia gwiazd. Lądowisko jest tam. To przynajmniej stanowi granicę wsteczną. Jednak takie konstrukcje jak ta są samoreperujące. Kontrola odkryłaby niewiele lub też zgoła żadnych poszlak wskazujących na wiek obiektu. Jak zwykle pozostało tylko jedno do zrobienia. Dowiedzieć się. Kolosalne lądowisko przestało brzęczeć, zanim hałas stał się nie do zniesienia. Statek bezpiecznie wylądował. Prążce też nic się nie stało, czuła jedynie dzwonienie w uszach i lekkie mdłości. Niecierpliwi, ten gatunek taki już jest, pasażerowie statku kosmicznego natychmiast zaczęli go opuszczać. Jeszcze ich nie widziała, ale ci, którzy mieli tańczyć wokół nich już reagowali: potomkowie najbogatszych rodzin miasta, a nawet planety, którzy mogli spodziewać się rocznego zarobku za kilkutygodniową pracę, jeżeli tylko należycie spełnią swoje obowiązki. Nieźle by było dostać taką pracę. Widać było małe opóźnienie. Znała procedurę na pamięć. Najpierw wyładowywano rzeczy pasażerów. Przechodziły przez symboliczny sterylizator, który obmywał je bladobłękitnym światłem i zapewne nie był skuteczniejszy niż modlitwy wypisane za namową kapłanów na podłodze korytarza, którym z hukiem toczyły się bagaże. Później, kiedy już właściciele połączyli się z bagażami, dużo swobodniejszym krokiem schodziła załoga, robiąc miejsce pracownikom lądowiska. Byli wśród nich sprzątacze, czasami też majsterklepki, jak ironicznie określali najlepszych rzemieślników Trewitry kosmiczni żeglarze. Zajmowali się oni drobnymi naprawami. W tym czasie opróżniano system sanitarny i wysyłano jego zawartość do sterylizacji, a potem przychodził decydujący dla niej i dla Renczo moment, kiedy... Ale gdzie podziewał się Renczo? To do niego niepodobne, żeby się spóźniać! Zaintrygowana i coraz bardziej zmartwiona, spojrzała jeszcze raz w górę i upewniła się, że rękawy ewakuacyjne wsuwały się w śluzy statku. Co więcej, usłyszała już potężny trzask i szczęk gigantycznych śmieciarek, które podjeżdżały i czekały na ładunek, jaki miały przewieźć do pieców. Jeżeli straciłaby taką okazję! Nie darowałaby sobie, że tak lekkomyślnie rozstała się z rzeczami, którymi zasypała kram Bolusa! Matka Szakki zapewne ją oszuka. Nie mogła liczyć na duży udział ze sprzedaży „amuletów”, które kazała Donzigowi przekazać... Czy oto nadszedł już czas, kiedy skończy jako bankrut, czego się często obawiała? Ze spierzchniętymi ustami i walącym sercem, rozdzieliła liście tworzące sufit hali przylotów i patrzyła w dół na obcych. Kąt, pod jakim na nich spoglądała był zbyt ostry, tak że nie widziała zbyt dobrze, ale zauważyła kilka szczegółów i zastanawiała, nie po raz pierwszy, czy kiedykolwiek ujrzy przybysza poruszającego się na własnych nogach. Jak zwykle większość była ubrana w szczelne kombinezony podobne do tych, które widziała na zdjęciach, a które nosili negocjatorzy z Yellicka dyskutujący sprawę instalacji lądowiska, a potem eksperci medyczni, mieszkający tu przez pełen obrót planety dookoła jej słońca, badający formy życia na Trewitrze i opracowujący szczepionki oraz przeciwciała zwalczające te z nich, które mogłyby zainfekować ludzką tkankę. Widocznie szczelnie odziani pasażerowie nie byli przekonani zapewnieniami ekspertów. Jednak byli i odważniejsi lub też stać ich było na lepszą immunizację, bo ryzykowali wdychanie nie filtrowanego powietrza. Na przykład kobieta, która akurat płynęła w powietrzu. Szczupła i majestatyczna, unoszona przez coś niebieskiego i miękkiego, co miało dużo nóg. A także okrągły facet, który zdawał się jej towarzyszyć, bo poruszali się w tym samym tempie. Mężczyzna wyglądał tak, jakby miał paść pod własnym ciężarem po zrobieniu dziesięciu kroków. Jednak łapał ustami powietrze, kołysząc się nad podłogą, dysząc jak pies, albo pitronel w porze transhumanicznej. Ledwo dostrzegalny blask zdradzał naturę jego środka lokomocji. Przejęła ich nisko kłaniająca się eskorta trewitrańska i zniknęli z pola widzenia, a Prążka mogła pogapić się na jeszcze inne wehikuły. Z kołami, na gąsienicach, toczące się klatki, mechaniczni spacerowicze, poduchy płynącego śluzu, który nie zostawiał śladu na podłodze ani na użytkownikach. Rozmaitość pojazdów wydawała się nieskończona. Nagle wydało jej się, że niektóre widzi po raz pierwszy. Wskazywałoby to na przybycie statku z jakiejś nowej planety. Zacisnęła pięści. Gdzie, na kosmos, podziewał się Renczo? Po niewyobrażalnie długiej chwili rozpoznała zbliżające się kroki. Nawet teraz nie wydawał się zbytnio spieszyć. Zrzucając z siebie pokrowiec i szybko go zwijając, ześliznęła się na podłogę i stanęła twarzą w twarz z Renczo. – Co cię tak długo zatrzymało? Martwiłam się! To znaczy... patrz! – pokazała ręką na lądowisko. Elegancki trzeci zastępca kontrolera portu, w zielonym mundurze i czarnym turbanie, tylko wzruszył ramionami. Dla niego lądowanie statku znaczyło dużo mniej niż dla Prążki. Żywił pogardę dla większości międzygwiezdnych podróżników, uważając, że jedna planeta wystarczy; choć robił wyjątki dla kupców. Doceniał importowane cacka i towary luksusowe, jak każdy niechodzący do świątyni oczywiście. Ponadto od czasu do czasu udawało mu się skontaktować przyjezdnego klienta ze swoim szwagrem, który handlował kuriozami i dziełami sztuki. Udziały w transakcjach stanowiły znacznie większy dodatek do jego zarobków niż drobne sumy, jakie dzielił z Prążką. – Nie miałem jak cię zawiadomić. Rozumiesz? – burknął. – Ale do tej pory już... Przerwał jej. – Nie martw się. Wszędzie są opóźnienia. Ten statek nie jest z Yellicka tylko z Sumbali. Jak dotąd mieliśmy tylko jeden taki, który przyleciał uzgodnić warunki lądowania i w zasadzie nie dotknął ziemi. Przyleciał z daleka. Niektórzy powiadają, że Sumbala leży za Ukrytym Światem. Chciał, żeby zabrzmiało to imponująco, ale dla Prążki znaczyło niewiele, poza wyjaśnieniem przedziwnych środków transportu, które właśnie oglądała. Przez całe swoje życie słuchała ludzi rozprawiających o gwiazdach, ale były one dla niej nierzeczywiste. Nocą przesłaniała je sztuczna zorza, z wyjątkiem chwil, kiedy lądować miał jakiś statek; w dzień było tylko słońce. Powracając do głównego tematu powiedziała: – Ale już wszystko wyrzucili! – Nie, próbuję ci powiedzieć – wtrącił się. – To inny model statku. Musieli wprowadzić zmiany... Przerwał mu odgłos spuszczanej wody. – A to co, jak nie spłukiwanie instalacji sanitarnej? – zaprotestowała. – Ja... – Renczo przejechał palcem pomiędzy czołem a turbanem, jakby ten stał się nagle zbyt ciasny. – Sądzę, że posortowali rzeczy. Dobra, chodź. Wyciągnął z rękawa mały wijący się przyrząd, od którego zależał ich spisek. Jakże często Prążka marzyła, aby mu to wykraść! Aż, zgadując jej myśli, ostrzegł ją, że urządzenie jest nastawione tylko na niego. Jeżeli próbowałaby go użyć, zdechnie i jeszcze zostawi po sobie paskudną wysypkę. Może pewnego dnia... Na razie jednak jej los tak zależał od Renczo jak Donziga od niej. Potulnie podążyła jego śladem w stronę miejsca wyładunku śmieci. Za jedną z wszechobecnych zasłon z czerwieńca był ich cel. Okazało się, jak przewidywał Renczo, że olbrzymia śmieciara nie zjechała jeszcze z lądowiska. Prążka odetchnęła z ulgą. Potem, czując nagle, że jej towarzysz był zdenerwowany, zażądała wyjaśnienia. – Nowy statek – wymamrotał Renczo. – Z nowego świata. Pełen turystów nie wiadomo skąd. Zastanawiam się... – Zastanawiasz się, czy możemy ryzykować? – wtrąciła Prążka. – Jakbym słyszała jednego z tych anty! A gdzie podziałeś znaczek „zaraza precz”? – Nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę! Myślałem tylko, czy nie poczekać tym razem na opinie ekspertów. Mogę je dostać. – Zawsze było w porządku! Poza tym... Rozważ zyski! Dostałeś swoją część ostatnio, no nie? Warto było. Dobra, pomyśl tylko, ile więcej możemy zarobić, jeżeli zaoferuję absolutnie nowe rzeczy, jakich na Trewitrze jeszcze nikt nie próbował! Na Wzgórzu Marnczuk jest co najmniej jedna restauracja, której szef podwoi moją zwykłą stawkę. – Podwoi? Jesteś pewna? – Tak jak to, że tu stoję. Chciwość i rozwaga walczyły ze sobą na jego obliczu. Pierwsza zwyciężyła. Ruszył w stronę czujników, które musiał oszukać, aby uwierzyły, że odpadki są w drodze do pieca. Używając swojego wijącego się klucza, dokonał niezbędnych poprawek; w ostatniej chwili. Nad ich głowami śmieciarka połączyła się z kadłubem statku, a trzaski i łomot oznaczały jej napełnianie. Po chwili opadła hałaśliwie w dół, gdzie czekał wózek, aby natychmiast zabrać odpadki do pieca. Dzięki manipulacjom Renczo, odjeżdżając skręciła w lewo zamiast w prawo i zatrzymała się w miejscu, gdzie stali. Prążka odbezpieczyła pokrywę. Natychmiast powietrze wypełniło się najdziwniejszymi zapachami; soczystymi, apetycznymi, dosłownie ślinka ciekła. – Jak oni mogą to wyrzucać? – wykrzyknęła – Spójrz, są pełne butelki, nietknięte paczki z całymi posiłkami; nie tylko jedzenie i picie, ale całe mnóstwo innych rzeczy! Chwytała co popadnie; słoik wypełniony po brzegi zielonymi owocami, jasnymi jak klejnoty, przezroczyste pudełko z ametystowymi pasemkami, pływającymi w krystalicznym płynie, srebrną tubkę, z której wysypała niebieski proszek. Próbowała czytać etykietki. Na próżno. – Nie rozumiem. Te litery są dziwne. – Mówiłem ci – wymamrotał Renczo. – Ten statek jest aż z Sumbali. Pismo zmienia się tak samo jak język. Słyszałem, jak rozmawiali niektórzy pasażerowie opuszczający halę i nie mogłem zrozumieć połowy z tego, co mówili. – Jak więc możemy określić, co to jest? – Nagle sprowadzona na ziemię, wbiła w niego zawiedziony wzrok. – Będę musiał kogoś znaleźć. Może mąż mojej siostry będzie wiedział. Znam jeszcze paru, którzy mieli szansę pracować na statkach w zastępstwie członków załogi, którzy zranili się tu lub zachorowali. Może podłapali trochę obcej mowy... Tak czy inaczej, nie możesz zabrać tego wszystkiego za jednym razem, co? – Myślisz, że jestem holownikiem? – Udawała swoją zwykłą pewność siebie. – Zabierz więc jedzenie i napoje, a ja ukryję resztę i dowiem się, co to jest. Możesz odebrać ją później. Prążka przygryzła niebieską dolną wargę małymi żółtymi ząbkami i zastanawiała się, czy Renczo jej nie oszuka. Prawdopodobieństwo było duże, ale na razie nie mogła sobie pozwolić na działanie w pojedynkę. Po chwili rzekła: – Zdaje się, że nie ma innego wyjścia. Pomożesz mi załadować? – Nie, sama to zrób. Ja schowam pozostałe rzeczy. Musimy się spieszyć. Czas włączyć spalanie. Mam tylko nadzieję, że nikt nie kontroluje spektrum płomieni, bo... Czicz! Zapomniałem swojego mazidła przeciw oparzeniom. Będę musiał po nie iść. Jeszcze ktoś może coś podejrzewać. Żadna śmieciara nie pachnie normalnie, wracając do bazy. Pospiesznie upychając rzeczy jedną po drugiej, Prążka powiedziała: – Zostaw trochę opakowań tu na miejscu i spal je. A jak pozostaną odpadki, pomyślą, że to jakiś obcy materiał i potrzebuje wyższej temperatury do spalania. – Ale poczują, że dym dochodzi z niewłaściwej... – Nie. Nie poczują. – Prążka zadarła głowę do góry – Słuchaj. Deszcz zaczął bębnić o dach i syczeć, spadając na ciągle rozgrzane lądowisko. Usłyszeli padające z góry rozkazy. Porządkujący rzucili się kończyć pracę i szukać schronienia. Wkrótce deszczówka zaczęła spływać po ścianach pomieszczenia, w którym się znajdowali i tworzyć strużki na podłodze. – Idź już – powiedziała dziewczyna. – Jeżeli zobaczą mnie przemoczoną, nic nie pomyślą, ale ty jesteś w mundurze i ktoś może zacząć zadawać pytania. – Nie wiem, dlaczego ciebie toleruję – mruknął. – Naprawdę nie wiem. Rozkazujesz mi bardziej niż mój szef. – To dlatego, że wymyśliłam nasz mały spisek, choć miałeś interes pod nosem przez lata i nie zauważyłeś. – Też prawda. – Renczo zrezygnowany udał się na poszukiwanie schowka na tajemnicze, obce towary. Nie miał wielkich problemów. Pomieszczenie było stare, od dawna nieużywane i czerwieniec całkowicie je zarósł, tworząc wiele nisz i przestrzeni ukrytych w gęstwinie liści. Zanim deszcz zaczął przeciekać przez splątane łodygi sufitu, praca była skończona, a tobołek Prążki tak ciężki, że ledwo mogła go przesuwać na jego śliskim spodzie. – Jak długo zajmie ci znalezienie kogoś do rozszyfrowania tych etykietek? – zapytała, ocierając pot z oczu. – Daj mi jakieś trzy, cztery dni – odpowiedział, zapalając zapałkę i rzucając ją pomiędzy opakowania pozostawione w kontenerze. Dobrze się paliły, zostawiając tłusty osad na powierzchni metalu. Dym śmierdział bardziej niż tlące się liście ofiarne. – Tak długo? – Dziewczyna skrzywiła się, odpychając dym. – Chcesz to mieć zrobione szybko czy porządnie? – Sądzę... Dobra. Cieszę się, że nie przegapiliśmy tego ładunku. To prawdziwy skarbiec! Ubrany był w konwencjonalny płaszcz. Pod każdym względem przypominał przeciętnego mężczyznę, który chodził ulicami Clayre. Miał kępki włosów na łokciach i podeszwach, szerokie niebieskawe usta, zęby błyskające na żółto, prawie pomarańczowo. Spacerował po deszczu, przystawał, żeby posłuchać przypadkowych rozmów, potem podążał dalej. Wkrótce zaczął łapać, pomimo ulewy, śmierdzące podmuchy nienawiści. Mogę mieć nadzieję, że mój pobyt tutaj będzie krótki. Jednak ośmielam się mieć nadzieję, choćby tylko po to, aby przypomnieć sobie, że mogę. Skręcił szybko, chociaż nie tak szybko, aby zwrócić czyjąkolwiek uwagę. To nie byłoby pożądane. Prążka wciąż uparcie wlokła i popychała, i znów wlokła swój tobół w stronę ogrodzenia. Jeszcze nigdy nie wyszła stąd z takim łupem. Niejasne myśli krystalizowały się w jej głowie. Nabierała podejrzeń, że pewnie staje się dorosła, bo były one daleko bardziej abstrakcyjne niż te, do których przywykła. Sumbala musi być niewiarygodnie bogatym światem. Statki z Yellika nigdy nie wyrzucają takiej ilości niewykorzystanych zapasów. Zwykle mam szczęście, jeżeli znajdę jeden ekstra posiłek na pasażera, bo, jak mówi Renczo, targanie rzeczy w przestrzeni tachonicznej jest kosmicznie drogie. Rzecz jasna najlepsze z paczek powinny sprzedać się za sumę wystarczającą na tygodniowe utrzymanie jej rodziny... Perspektywa takiego zarobku przyprawiła ją niemalże o zawrót głowy. A przecież było jeszcze więcej do odebrania później! A jak będzie z ich powrotem? Albo mają niewiarygodnie rozwiniętą medycynę, albo też nie dbają o to, czy złapią jakieś zarazki, które dla nich są pewnie tak obce jak ich dla nas, gdy będą kupować jedzenie na Trewitrze. Nienawykła do maszyn, nie rozważyła możliwości syntetyzowania sterylnej żywności, wedle potrzeby. Ale choroby to tylko jeden z problemów. Możesz wymyślać na nie lekarstwa, możesz wynajdywać szczepionki. Usłyszała podświadomy głos, podobny do głosu Bolusa: – Jeżeli tak, co powiesz na cziczenie? I to właśnie był problem. To właśnie zarazki, które dostają się do naszych gruczołów płciowych i potem zmieniają nasze dzieci, stanowią problem. Sądzę, że pasażerowie bez kombinezonów już dawno założyli rodziny, a ich dzieci spokojnie dorastają na rodzimej planecie. Jeżeli nie, ich plazma zarodkowa musi być niesamowicie zabezpieczona! Dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa, gdy przypomniała sobie obawy Renczo. Może lepiej byłoby zaczekać na ocenę ekspertów, zanim podejmie się jakieś ryzyko? Stłumiła go, koncentrując się na perspektywie fantastycznych bogactw, szczególnie dużej ilości antycziczeniowego lekarstwa, które mogła kupić dla Yina i Marli i to nie od szarlatana takiego jak Bolus, a od innego, lepszego lekarza, może nawet takiego z praktyką na Wzgórzu Marnczuk. Niewątpliwie, jak później stwierdziła, takie właśnie rozmyślania doprowadziły ją do popełnienia najpoważniejszego błędu w całym jej młodym życiu. Nie przyszło jej do głowy, że jacyś polityczni anty będą wciąż sterczeć przed głównym wejściem tak długo po odejściu obcych. Z reguły wyruszali w natychmiastowy pościg. Lecz nie dziś. Zdała sobie z tego sprawę w momencie, gdy próbowała spuścić swój bagaż w dół po supleksie, trzymając się kurczowo stifeksu. Prawie tuzin protestujących kłócił się zażarcie podczas ubierania. Chyba połowa z nich wyruszyła w ślad za przybyszami, a reszty nie zadowolił tak symboliczny gest. Usłyszała przejmujący krzyk o infekcjach przywleczonych z jeszcze dalszych planet, ktoś zamierzył się, by kogoś innego uderzyć jednym z podświetlanych znaków, które przynieśli. W tym momencie puściła swój tobołek. Ześliznął się z chrzęstem. Coś wewnątrz zatrzeszczało i za chwilę powietrze wypełniło się dziwnym, ostrym zapachem, jednocześnie kwaśnym i oleistym, apetycznym i odrażającym, jak mieszanka glizu z wędzonymi i marynowanymi migdałami. W panice zeskoczyła, by złapać swój bagaż i wtaskać go na górę, zanim ktoś zauważy... za późno. Nawet najbardziej leniwy ruch tropikalnego powietrza wystarczył, aby zanieść zapach do protestujących. Porzucili natychmiast prywatne porachunki i zwrócili się jak jeden mąż w jej stronę. Gdyby tylko zdarzyło się to na zewnątrz w deszczu... Ten z superdonośnym głosem rzekł: – Co tam masz? Coś ze statku? Coś obcego – trującego! – Znam ją – powiedział inny, przysłaniając olbrzymie oczy łapą o pajęczych palcach. – To nikt inny tylko ta poczwara w czerwone pasy, którą wciąż widzę na śródmiejskim targu! Poczwara? Nazywają mnie poczwarą? Kiedy sami wyglądają tak, jakby im potrzebne było palenie pacierzy, by kupić przebaczenie za mezalianse popełniane przez ich rodziców! Nie był to jednak odpowiedni czas na wściekanie się z powodu obraz, jakimi Donzig i inne dzieciaki w jego wieku obrzucały się bezmyślnie na rogach ulic. Pospiesznie ustawiając swój bagaż na jego śliskim spodzie, rzuciła okiem, aby upewnić się, że to, co pękło, nie ciekło wystarczająco, żeby pozostał ślad umożliwiający tropienie. Tropicielskie geny, choć rzadkie, nie były nieznane w Clayre. Poczuła, jak wali jej serce, a pot zbiera się na skórze; też ślad. Gdzież podziały się patrole, które wcześniej broniły protestującym wstępu na teren portu? Czyżby zniknęły z odejściem pasażerów, więcej dbając o bezpieczeństwo bogatych przybyszów niż swoich? Tak to właśnie wyglądało, a zjednoczeni wokół jednej sprawy anty posuwali się złowróżbnie w jej stronę... I cudownie zatrzymali się, słysząc głos z powietrza. – Cofnąć się! Przejście! Ekipa sterylizująca! Oddział strażników nadchodził z pomrukującymi, świszczącymi maszynami, emitującymi to samo błękitne światło, które ponoć oczyszczało nowych przybyszów i ich bagaże. Jeżeli któryś z obcych wciąż rozsiewał jakieś paskudztwo idąc tędy, te maszyny, tak przynajmniej twierdzono, powinny je wyeliminować. No chyba żeby ktoś właził, gdzie nie trzeba i roznosił to dalej. Przez ułamek sekundy Prążka mogła napawać się zwycięstwem. Wyraźnie wściekli, lecz zmuszeni podporządkować się prawu, które sami przyjęli, anty krzyczeli bezładnie. Docierały do niej fragmenty. – Wysterylizować ją! Zabrać jej bagaż! Nie czujecie tego obcego smrodu? Ekipa sterylizująca żadnego smrodu nie mogła poczuć, ani też wiele usłyszeć, odziana w swoje szczelne kombinezony ochronne z własnym zapasem powietrza. To wszystko na pokaz, po prostu na pokaz. Efekt był nie mniej magiczny niż naukowy. Nie robiło to zresztą żadnej różnicy. Yin i Marla bardzo starali się, żeby ich dzieci pojęły tę podstawową prawdę. Jeżeli co najmniej w połowie wierzyłeś, że lekarstwo zadziała, naprawdę działało, bo na jakimś tam poziomie, gdzieś w podświadomości, taka wiara mogła przywołać pomoc mechanizmów obronnych pochodzących z... no z tego miejsca, skąd wywodzi się cała ludzkość. Oczywiście nie poruszało się tego tematu w obecności wyznawcy kultu świątynnego, a już na pewno kapłana, jeżeli nie chciało się być wplątanym w niekończącą się dysputę o Uniwersalnym Stworzeniu. Yin i Marla wierzyli jednak w Statek, zbudowany przez ludzi, aby przenosić ludzkość jak wszechświat długi i szeroki, a nie jakiegoś Doskonałego, który mógł latać od gwiazdy do gwiazdy aktem woli. Bardziej niż prawdopodobne było, że ci niereligijni anty wyznawali takie same poglądy, ale mieli za to obsesję koncepcji idealnej ludzkiej formy, a już przynajmniej idealnych form, z których każda dostosowana była do swojego określonego świata i nie należało wystawiać jej na ryzyko skażenia z zewnątrz... Jednak jeżeli my sami jesteśmy skażeniem z zewnątrz, co wtedy? Takie myśli przelatywały jej przez głowę, gdy czekała na odpowiednią chwilę do ucieczki. Kiedy maszyny sterylizujące wtoczyły się z łoskotem pomiędzy nią a protestujących, pchnęła mocno swój tobół i podążyła za nim. Parę chwil później zmieszała się z tłumem rozczarowanych handlarzy i naciągaczy (czy kiedykolwiek dowiedzą się, że na Wzgórzu Marnczuk można znaleźć dużo lepsze atrakcje niż oferowane przez nich), który wsiadał do naziemnego ślizgacza zmierzającego do centrum Clayre. Wolałaby jednak nie mieć tej pewności, że dosłyszała złowróżbną obietnicę: – Jak już poczułem ten zapach, poznam go wszędzie. Czy nie mówiłeś przypadkiem, że robi zakupy na śródmiejskim targu? Potrzebą chwili było oczywiście pośpieszne pozbycie się ładunku i tobołka, jako że, czymkolwiek było to, co wyciekało, nie tylko pozostawiało tłusty ślad, ale też niszczyło ślizgającą się podstawę tobołka i coraz trudniej było go popychać. Zastanawiała się, czy natychmiast nie udać się do restauracji, której właściciele byli jej najlepszymi klientami. Nie mieściła się ona na samym Wzgórzu Marnczuk, gdzie mieszkańcy mogli sobie pozwolić na zapłacenie pełnej ceny za importowane delicje, ale na obrzeżu, gdzie ludzie również pragnęli zakosztować nieznanych luksusów. Jednak ciężki stan jej rodziców przekonał ją do pójścia najpierw do domu. Szła okrężną drogą i miała nadzieję, że deszcz utrudni tropienie zdradzieckiego zapachu. Spotkała Donziga na progu. Trzęsąc się, jakby w oczekiwaniu na karę, błagał głośno: – Zrobiłem jak kazałaś! Poszedłem do Matki Szakki! Ale nie dostałem swojej czulgry! Powiedziała, że twoja żółta torba... Odepchnęła go szturchańcem i weszła na podwórze. Kątem oka zauważyła odnogę dusirośli. Powinno się ją posypać solą i spalić, ale teraz nie miała czasu na takie rzeczy. Yin i Marla, bezsilni na swoich krzesłach, zareagowali niemrawo na jej przybycie. Marla charcząc wymamrotała: – Nie bij chłopczyka. Dał mi lekarstwo. – A po chwili spytała – Kim on jest? – To Donzig, twój własny syn! – krzyknęła Prążka, klękając obok słabej, sflaczałej postaci, która kiedyś była jej matką. Ale nie było dalszej reakcji. Przymglone oczy zamknęły się, a oddech powrócił do zwykłego stanu spoczynkowego, raz na półtorej minuty. Wkrótce opróżnił się pęcherz i musiała odskoczyć, żeby uniknąć opryskania. – Powinnaś nas stąd wyprowadzić – powiedział słabo Yin. Prążka położyła dłoń na jego bezwładnym ramieniu, którego nie miał siły unieść. – Kiedy twoi bracia powrócą, będziemy tylko zawadzać. Pozbądź się nas. Nic już z nas nie będzie. Niekończące się argumenty... – Donzig! – T–tak? – Pewien jesteś, że obojgu dałeś lekarstwo? – Tak, przysięgam! – Yin, czy ci coś pomogło?... Yin? Ale Yin był tak nieruchomy jak Marla. Wyglądało na to, że wypowiedzenie jednego, dwóch logicznych zdań było wszystkim, na co ich jeszcze stać. Zaślepiona wściekłością na doktora Bolusa, pochyliła się, by sprawdzić slejcze, które polecił jej zainstalować pod ich krzesłami. Jak się tego obawiała, podczas jej nieobecności białe nitki z ich łydek przeniknęły szare płyty i połączyły się z brudem na podłodze. Najlepsze środki ostrożności nie zdały egzaminu. Łkając podniosła się. Gdyby uczęszczała do świątyni, wiedziałaby, co robić. Posłać po kapłanów z rytualnymi szpadlami, którzy podcięliby te korzenie, jakie jej rodzice próbowali zapuszczać, a potem przenieść oboje przy wtórze śpiewów i gongów na skraj miasta i lądu, gdzie, jak Yin powiedział, byliby poza zasięgiem wzroku potomnych. Lecz kiedy tylko odkryli pierwsze oznaki cziczenia, Yin i Marla zabronili uciekać się do pomocy kapłanów. Oświadczyli, że niezależnie jak będą sobie w przyszłości zaprzeczać, nie wierzą i nie uwierzą w Doskonałych, który porzucili swoje ciała i wycofali się do egzystencji niezależnej od materii, aby uwolnić jej maksymalną ilość dla potomnych... – Prążka! – powiedział płaczliwie Donzig. – Zamknij się! – Ale ja jestem głodny! – Och...! – Szczerze mówiąc ona też była głodna. Odwracając się plecami do przykrego widoku rodziców, sięgnęła na chybił trafił do tobołka. Znalazła paczkę z jedzeniem, rozerwała opakowanie. Oczy Donziga zrobiły się wielkie jak planety. Czy to jest kosmiczne? I naprawdę mogę trochę tego zjeść? Raz po raz napominano go, żeby nie dotykał kosmicznego jedzenia, bo Prążka musi zabrać, co z Renczo ocalili ze statkowych odpadków, żeby sprzedać to za pięć, dziesięć, dwadzieścia razy tyle, ile wynosiła cena zwykłego posiłku... – Jasne! – powiedziała beztrosko. – Weź, ile chcesz! I rozmyślała, kiedy tak oboje jedli palcami: Jak to naprawdę jest z cziczeniem. Yin i Marla nie sprawiają wrażenia cierpiących. Chyba już bardziej zrezygnowanych. Powinnam dawać im więcej bolusowego lekarstwa, na wypadek gdyby naprawdę miało coś pomóc; ale czy można uważać opóźnianie nieuchronnego za pomoc. A może jest dokładnie odwrotnie? – To jest cudowne! – westchnął Donzig. Prążka jednak ledwo zauważała, co przełyka. Cała jej uwaga zwrócona była na tych, którzy już nigdy nie będą jedli, którzy już nie potrzebowali jedzenia, którzy przeżyją swoje ostatnie dni o glebie i wodzie... Dojrzało w niej postanowienie. Poczuła przypływ wdzięczności dla jakiejkolwiek bądź siły, która tak hojnie ją dziś obdarowała... i zdusiła w sobie to uczucie, wierna racjonalistycznemu wychowaniu. Ważne było tylko, aby sprzedać egzotyczne jadło i napoje po maksymalnie korzystnej cenie; następnie, zatrzymując sumę wystarczającą na utrzymanie jej i Donziga do powrotu braci, wydać resztę na taki rodzaj końca, jakiego pragnęliby ich rodzice. Przenoszenie ludzi, którzy już cziczeli było kosztowne; podejrzewała, że pewnie dlatego nawet teraz, gdy wizyty międzygwiezdne były coraz powszechniejsze, a legenda Statku zyskiwała z dnia na dzień więcej zwolenników, wielu oddawało swe ciała pod opiekę kapłanów. Ale była alternatywa. Jej krewni z pewnością nie poparliby jej, ale była legalna i być może mogła sobie na nią pozwolić. I czemu nie! Jako posłuszna córka i jedyna odpowiedzialna osoba w tym miejscu... Jej bracia mogą złościć się jak reszta, ale skoro wybrali pobyt o pół świata stąd w takiej chwili! Zrobię to. Wstając popchnęła resztę jedzenia w stronę Donziga. Rzucając się na nie łapczywie, pluł podziękowaniami z przepełnionej buzi. Zignorowała go, otwierając swój tobołek ponownie i myjąc rzeczy zamoczone przez stłuczoną flaszkę. Na wpół zamazane napisy na jej etykietce doprowadziły ją do wniosku, że musiał być w niej jakiś sos lub relish. A zresztą i tak już się nie dowie... Pakując z powrotem niezniszczony łup do tobołka, zmusiła się do uśmiechu w stronę Donziga. – Braciszku, zdajesz sobie sprawę, że Yin i Marla nie mają już w sobie nic ludzkiego? Zmarszczył twarzyczkę. – Myślałem... – powiedział niepewnie. – Co? – Myślałem, że to co z nimi się teraz dzieje jest właśnie częścią człowieczeństwa. Nie? Marla mi to powtarzała. Wiele razy. Zawstydzona przez dziecko, Prążka wciąż uśmiechała się, a nawet poklepała go po główce. – Tak, to prawda. Miała rację. Wszystkich nas to czeka prędzej czy później. Możemy jednak traktować ludzi, którzy cziczeją w różny sposób. Pamiętam, co oboje mówili, żeby zrobić, jak dojdzie do takiego stanu. Mam zamiar to zrealizować. Chłopiec spojrzał na nią tępo, ale nagle poczuła się zbyt zmęczona, aby wyjaśniać mu koncepcję humanizowania biologicznego dziedzictwa planet–kolonii. Ja też chcę tak skończyć, kiedy nadejdzie moja kolej. Nie na śmietnisku świątynnym razem z niezliczoną masą innych, lecz samotnie, na jakiejś pustej wysepce, gdzie ludzkie geny razem z genami innych podróżników miałyby niewielką konkurencję. Za jakieś tysiąc lat, dziesięć tysięcy lub dziesięć milionów... Dzisiaj stałam się dorosła. Mogę myśleć o wszechświecie, dającym sobie radę beze mnie. Burknęła na Donziga: – Daj Yinowi i Marli jeszcze jedną dawkę lekarstwa. Nie teraz, ale trochę później. Wrócę przed północą. A, i posyp dusirośl solą, zanim zawali dom. Ciągnąc za sobą swój tobół, znów wyruszyła śmiało, zachęcona bębnieniem deszczu. Więc to już piętnaście lat minęło od instalacji miejscowego lądowiska. To daje punkt odniesienia – kapłani nie nalegają już na ofiary z ludzi, ale nie odżył jeszcze kult wyznawców Statku. Jak zwykle niesamowicie było przypominać sobie wydarzenia, mające nastąpić nie wcześniej niż za sto lat. Póki co nie ma jeszcze lekarstwa na cziczenie. Zostanie później sprowadzone z Klepsit. Nazwa dolegliwości wzięła się z odgłosów protestu, wydawanych przez niektóre jej ofiary: charczenia poprzedzającego śpiączkę. Innymi słowy, tuż przed epoką Masakr; tej szalonej próby oczyszczenia miejscowej rasy. Deszcz ustawał. Powietrze przyniosło wycie i krzyki sugerujące, że epoka ta właśnie się zaczyna. Odsuwając się od brzegu, burza ogarniała teraz wyżej położone tereny w głębi lądu. Pochyłe drogi, które biegły w górę Wzgórza Marnczuk, zamieniły się w potoki. Co sto kroków kratki przy krawężniku pozwalały wodzie spływać do przelewów, stamtąd nadziemnym rynsztokiem na następny poziom, i tak dalej, aż w końcu bryzgała na skraju przedmieścia i dalej już płynęła, jak chciała. Jeżeli zmyła po drodze kilka chat, było to już wyłącznie zmartwienie ich mieszkańców. Systemowi temu daleko było do doskonałości. Wiele kratek zatkanych było przez śmieci. Normalnie Prążka przystanęłaby obok każdej z nich, żeby sprawdzić, czy nie znalazłoby się coś wartego zatrzymania. Dziś jednak zbytnio się spieszyła. Sprzedała wszystko po doskonałych cenach. Udało jej się nawet pozbyć zdradziecko pachnącego tobołka, chowając go na tyłach restauracji, której właściciel odmówił współpracy. Mogła kupić sobie nowy rano, a nawet dziesięć, jeżeli tylko by chciała, na dole w porcie, gdzie zamierzała znaleźć rybaka, gotowego zabrać za opłatą, na którą teraz było ją stać, Yina i Marlę na samotną wyspę. Teraz jednak, ślizgając się i zjeżdżając po zabłoconym bruku, spieszyła się do domu, jak tylko mogła, mając na przekór wszystkiemu nadzieję, że jej rodzice będą wystarczająco przytomni, by zrozumieć dobre nowiny. Umorusana po uda, rzuciła się za róg, gdzie mieszkała jej rodzina... i nagle stanęła jak wryta, tłumiąc okrzyk grozy. Przy świetle pochodni zobaczyła tłum, dwudziestu lub trzydziestu osobników, niektórzy mieli siekiery. Anty! Nie było mowy o pomyłce. Drzwi jej domu zostały rozwalone; triumfalne okrzyki obwieszczały los tych, którzy przynieśli światu wstyd, a ostrze jednej z siekier błyskało czerwienią w migoczącym świetle, pokazując jaki to był los. Donzig! Zacisnęła pięści, przeklinając cicho sąsiadów, którzy siedzieli bezpiecznie w swoich domach. W pobliskich oknach nie ukazało się żadne światełko. Trzech z najmłodszych anty, uzbrojonych w gumowe pały, patrolowało ulicę, by upewnić się, że żaden nadgorliwiec nie będzie się wtrącał. A potem zabrzmiało mrożące do szpiku kości żądanie krwi. Zdała sobie sprawę, że nie można już było niczego zrobić dla Donziga. Przeciągali jego ciało przez rozwalone drzwi, aby następnie wrzucić do rynsztoka, jak wiele innych śmieci. Niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, poza ukryciem się w cieniu, patrzyła, jak anty kilkakrotnie próbowali podpalić dom. Ponieważ pokryty był przemokniętymi liśćmi, musieli zebrać trochę odpadków i podpalić je wewnątrz, po czym rozproszyli się ze śmiechem i wzajemnymi gratulacjami. Czterech czy też pięciu szło ulicą w jej stronę. Gorączkowo poszukiwała wzrokiem czegoś, co mogło posłużyć za broń. Zabiją ją również, to jasne, lecz drogo zapłacą za swoją rozrywkę. Nie było niczego, nawet gałązki, której można by użyć jako pałki. Daremne pragnienie zemsty opuściło ją. Wpełzła z powrotem w cień, mając nadzieję, że żaden z przechodzących nie posiadał nadzwyczajnego węchu, jaki musiał przywieść ich do jej domu. Gdybyż poszła najpierw na Wzgórze Marnczuk i całkowicie zmyliła tropicieli, aby ich wściekłość obróciła się przeciwko... Przeciwko niewinnym ofiarom? Sądzę, że to nie zbrodnia dzielić się cudami dostępnymi tylko dla bogatych podróżnych. Chichocząc i dowcipkując, przeszli buńczucznie obok niej. Powróciły wspomnienia Donziga, promieniejącego zachwytem, gdy po raz pierwszy i ostatni w życiu wolno mu było najeść się egzotycznym jedzeniem, jak oblizywał swoje okrągłe dziecinne paluszki... Dotarł do niej dym z pożaru. Był tam i zapach czegoś, o czym wiedziała, że jest to smród płonących ciał jej rodziców, ohydnie smakowity. Rzuciła się do ucieczki, nie mogąc tego dłużej znieść. Oślepiona płaczem, biegła, nie wiedząc dokąd. Świt odnalazł ją dygoczącą na skalistym cyplu za miastem, oddzielonym od niego zagajnikiem kolczastych yifli. Tępo spoglądając na siebie, doszła do wniosku, że musiała się przez nie przedzierać, bo jej skóra pełna była zadrapań, a spódnica wisiała w strzępach. Tego jednak nie była sobie w stanie przypomnieć. Nagle, gdy światło dnia sięgnęło lądu, zdała sobie sprawę, że nie jest sama. Jakiś mężczyzna, ani stary, ani młody, stał bez ruchu w odległości czterech lub pięciu kroków. Zatrwożona, rozglądała się za drogą ucieczki. Horror zeszłej nocy przekonał ją, że każdy obcy może okazać się wrogiem. Szczególnie taki jak ten, który nie miał żadnych niezwykłych cech, takich jak jej prążki. – Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytał obojętnym tonem. – Zostaw mnie w spokoju! – zacisnęła pięści. – Chcę tylko umrzeć! Słowa nie były zamierzone. Obcy rozważał je przez chwilę, by w końcu wyrazić swoje niedowierzanie. – Jesteś młoda i poza kilkoma zadrapaniami całkowicie zdrowa, wolna od jakichkolwiek fizycznych ułomności. Ktoś taki jak ty miałby zamiar umrzeć? – To nie jest ułomność? – wybuchnęła, odrzucając resztki swojej spódnicy, żeby pokazać cały wzór na swoim ciele. – Wielu mówi, że jest. Nazywają mnie poczwarą, a zeszłej nocy... – Zeszłej nocy? Co? – Zeszłej nocy zabili moją rodzinę i spalili mój dom! – krzyczała. – O, czicz! Jak ja tego miejsca nienawidzę! Jak ja nienawidzę tych ludzi! Już nigdy nie chcę ich oglądać! Mogłabym przejść w biały dzień obok morderców i nie poznać ich, bo wyglądają jak ty! Chcę wyjechać, daleko, daleko, gdziekolwiek! – To twój dom został wczoraj zaatakowany przez motłoch? – Więc o tym słyszałeś? – zasępiła się. – Widziałem. – Widziałeś? – Teraz w jej tonie mieszało się niedowierzanie i gniew. – Widziałeś? Czy zrobiłeś coś, żeby pomóc? Wahanie. – Nie miałem prawa. – Co to znaczy? – Ogłupiała, zaczęła zastanawiać się, czy czasem nie trafiła na któregoś z winowajców. – Bo widzisz, nie jestem Trewitrańczykiem. – Nie myśl, że dam się na to nabrać! Jesteś takim samym Trewitrańczykiem jak ja! Te diabły, które zabiły moją rodzinę, powiedziałyby, że nawet bardziej! – Nie. Naprawdę. To, co widzisz, jest, jakby to powiedzieć, szatą ochronną. Jestem z kosmosu. Ze statku. A jeżeli naprawdę pragniesz opuścić Trewitrę, mogę w tym pomóc. – Niewiarygodne! – Prążka zakpiła. – Widziałam ludzi ze statków. Takich ludzi jak ty i ja nie wpuszczają na statki: zacofanych przedstawicieli prymitywnej kultury, noszących obce zarazki! No, chyba że już muszą, gdy jakiś członek załogi zrani się lub zachoruje. – A skąd wiesz? Czy słyszałaś to od kapłana, czy też od kogoś, komu kazali tak mówić? Prążka zawahała się. Ton głosu obcego był tak zaraźliwie spokojny. Poza tym jego stwierdzenia nie były tak totalnie niewiarygodne. Statek kosmiczny faktycznie wylądował zeszłego wieczoru, i teraz stał, połyskując niczym monstrualny mutrin, po drugiej stronie Zatoki Clayre. A on sam wyglądał wyjątkowo przeciętnie, tak bardzo, że mógł być statystycznym wzorcem... – Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą – powiedziała niepewnie – możesz podać mi nazwę rodzimej planety swojego statku. – Ta prośba nie wypadła zbyt zręcznie, ale w tej chwili nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Rozglądając się, jakby szukała czegoś mądrzejszego, omal nie przegapiła odpowiedzi. – Ach, nie jestem z tego statku sumbalańskiego. Mój znajduje się na orbicie. Nigdy nie ląduje. Nie do tego został skonstruowany. Więc jak, na kosmos...? Słowa zamarły. Nagle nie patrzyła już na Trewitrańczyka. Mężczyzna zmienił się. Poza utratą kępek włosów na łokciach, nie mogła określić jak. Jednak z pewnością widziała człowieka, który nie urodził się na tej samej co ona planecie. Jednocześnie to, co powiedział, zaczęło trafiać do niej. Ze spierzchniętymi ustami, na trzęsących kolanach, trzymając ręce zaciśnięte, żeby również nie drżały, usłyszała siebie mówiącą: – Chodzi ci o statek, to znaczy Statek. – Dokładnie. Nie wierzysz w niego? Oszołomiona zamknęła oczy. Mam powiedzieć tak czy nie. Yin i Marla uczyli mnie całe życie wierzyć ale... Zawsze myślałam o nim jako o części dalekiej przeszłości. Leciał wzdłuż Gwiezdnego Ramienia, a ludzie podróżujący nim zasiedlali planety nadające się do zamieszkania, dlatego też jesteśmy wszyscy tacy podobni. Potem lokalne formy życia zmieniały nas tak jak ten zarazek, który powoduje cziczenie, no i różnimy się między sobą.. Logiczne. Jednak od uwierzenia w wyjaśnienie, dlaczego tak wiele planet jest zamieszkałych przez ludzi, do przyjęcia zaproszenia na kosmiczną przejażdżkę droga daleka. Tak właśnie odpowiedziała, starannie dobierając słowa. Obcy przytaknął. Powrócił do wyglądu normalnego Trewitrańczyka, a to, jak pomyślała dziewczyna, było nie lada sztuczką. Gdyby tylko umiała tak zrobić, mogłaby niezauważenie przechodzić obok anty w kosmicznym porcie, na targu, gdziekolwiek. Potem przypomniała sobie, że już nigdy nie chce oglądać tych miejsc. – Instrukcje zabraniają Statkowi ingerować, poza wyjątkowymi przypadkami. Naprawdę znajduje się on na orbicie wokół twojej planety, chociaż nikt oprócz ciebie nie jest tego świadomy. Czy zauważyłaś, że burza była wczoraj niezwykle nagła i gwałtowna? – Myślałam, że to z powodu statku, innego statku, który przybył z tak daleka i był tak wielki. – Prążka słuchała własnych słów z powracającym niedowierzaniem. Zdaje się, że pozwalała się dać namówić. – To całkiem nowa i przyzwoita konstrukcja. Normalnie nie rozładowałby tyle kosmicznej energii statycznej, ale teraz było dużo chwilowej energii. Bardzo dużo. Czy w jego głosie zabrzmiało gniewne zniecierpliwienie? Czy żal? Słyszała od Renczo, że przybysze z innych planet używali innych przypadków, końcówek, ba nawet słów i pewnie dlatego czasami złościli się, gdy jakiś „prymitywny” Trewitrańczyk nie mógł ich zrozumieć. Tak mówiono. Było jeszcze inne, dużo ważniejsze pytanie, które musiała zadać, zanim wyleci jej z głowy. – Czy nie ingerujesz, zabierając mnie stąd? – Tak. – A jednak nie zrobiłeś nic, żeby powstrzymać mord na mojej rodzinie! Co więc sprawia, że ja jestem wyjątkowym przypadkiem? Zobaczmy, czy z tego się wyłgasz! – Instrukcje statku zezwalają na ewakuację ludzi z planety, która okazała się mniej przyjazna, niż pierwotnie przypuszczano. Mogą być przeniesieni do najbliższego, bardziej odpowiedniego systemu gwiezdnego. – A co sprawia, że planeta jest odpowiednia? – To, że ludzie mogą na niej przetrwać. Prążka zaśmiała się oschle: – Nie widzę w tym ładu i składu. Czyż nie jest nas tu na Trewitrze miliony, a w samym Clayre dziesiątki tysięcy? – Prawda. – Skinął głową. – Ale instrukcje nie określają, że należy ewakuować całe populacje. Jaką szansę przetrwania dajesz sobie teraz, gdy anty zakosztowali krwi? Poczuła się nagle bardzo spokojna. Po chwili rzekła: – Myślę, że zabiją mnie, gdy mnie zobaczą. Nie tylko dlatego, że jestem poczwarą, ale mogłabym ich rozpoznać i zadenuncjować. Widzisz, zauważyli mnie w porcie, gdzie zbierałam niewykorzystane jedzenie i napoje ze statku. Stłukłam butelkę zawierającą jakiś sos o szczególnym zapachu. Jeden z nich stwierdził, że już wcześniej mnie widział, ale pewnie tropili mnie do domu właśnie po tym zapachu. Nie było mnie, rzecz jasna, kiedy tam przybyli. – Więc poszłaś do domu, a potem ruszyłaś dalej? – Tak. Na górę. Sprzedać, co zebrałam. – I nie poszli twoim śladem? – Widocznie za bardzo padało. Ledwo widziałam przed sobą drogę. Poza tym, wszystko umyłam, a stłuczoną butelkę wyrzuciłam. Gdybym tego nie zrobiła... Jakie to zresztą ma znaczenie. I tak niczego już nie mogę zmienić. Czuła mrowienie karku, jakby jeden z anty skradał się, zamierzając ją zabić. Musiała rozejrzeć się wokół, żeby się upewnić, że ona i ten samozwańczy kosmita byli sami. – Powiem ci więc – odezwał się beznamiętnie jak kapłan wietrzący niewyznany grzech – że twoje przetrwanie na tej planecie jest nieprawdopodobne. – No, chyba że ukryję się po drugiej stronie globu... Cóż bym jednak robiła w obcym mieście, gdzie nikogo nie znam i nie mam żadnych krewnych? – Nie masz żadnej innej rodziny? – Dwóch starszych braci. Praca zmusza ich do ciągłego podróżowania. Nie wiem, gdzie teraz są. Nawet nie mogę ich zawiadomić, że nasi rodzice zostali zamordowani. – To tak się sprawy mają? Nie wiedziałem... – Zamyślił się, jakby nasłuchując słabych i odległych dźwięków. – Co? – zaniepokoiła się dziewczyna, ale on wrócił już do swego normalnego wyglądu. – Sprawdzałem moje pokładowe banki pamięci. Przypomniały mi, że to będzie nie wcześniej niż... Przepraszam, nie macie obecnie osobistego interplanetarnego systemu przekazywania wiadomości. Niektóre światy mają, ale przy waszym poziomie technologii, to zajmie jeszcze ze sto lat a może dwieście. – I co mi do tego? Mnie tu nie będzie! Nawet jeżeli nie zabiją mnie anty, skazana jestem na przedwczesne cziczenie. Mówią, że taki stres, jakiego doświadczyłam zeszłej nocy, często do tego prowadzi. – Kończąc, pstryknęła palcami. – Mogę więc tylko powiedzieć. – Odetchnął głęboko. – Przyjmij moje zaproszenie. Opuść Trewitrę. Proszę. Ostatnie słowa długo dźwięczały w jej uszach. Chciała zapytać: – Dlaczego, na kosmos, tak mówisz? – Chciała biec do domu, tylko że tego domu już nie było, z wyjątkiem usmolonej kupy belek i liści. (Co stało się z ciałem Donziga? Niewątpliwie jakiś sąsiad oficjalista pośle po kapłana, żeby zabrał je na świątynne składowisko, robiąc dużo szumu, aby ukryć wczorajsze tchórzostwo). Ona... Nagle zrozumiała prośbę. – Powiedz mi – rzekła powoli rozglądając się dookoła – czy wielu jest ludzi na twoim Statku? – Nie. – Czy czujesz się samotny? – Tak, nawet bardzo. – Czy czasami wykorzystujesz luki w instrukcji, żeby zaprosić ludzi do siebie na pokład? – Tak. – Czy instrukcje nakazują ci mówić prawdę? – Tak. – Czy teraz mówisz mi prawdę? – Oczywiście. Jakbym słuchał kogoś studiującego w świątynnej szkole. Zdawało mi się, że twoja rodzina wierzyła w Statek. Po raz pierwszy dzisiaj Prążce udało się uśmiechnąć. – Moi rodzice nauczyli mnie i moich braci, jak przegadać wyznawcę kultu świątynnego, używając czysto logicznych argumentów. – Czy kiedykolwiek...? – Nie. – Uśmiech zmienił się w cierpki grymas. – Zawsze znajdą jakieś nielogiczne wyjście. – Jeżeli to cię trochę pocieszy, wszystkie znaki wskazują na to, że kapłani i ich poplecznicy nie utrzymają się długo przy władzy, ponieważ tolerują obrzydliwe zachowanie antych. Do głosu dojdą ludzie wierzący w Statek, chociaż proces będzie bolesny. Prążka gapiła się na niego. – Czy przytaczasz prognozy sporządzone przez komputery Statku? – Mniej więcej. To trochę bardziej skomplikowane, ale... tak. – A czy – wtrąciła – przekazywanie wiedzy dotyczącej prawdopodobnej przyszłości nie jest ingerencją? Gdy przygotowywał odpowiedź, jej usta zaokrągliły się. – Czekaj! Wiem, jak to może być! – Tak? – W jego głosie zabrzmiała ulga. – Jesteś już przekonany, że podjęłam decyzję o pójściu z tobą. Nie ma więc znaczenia, co mi powiesz, bo nie przekażę tej informacji dalej. Mam rację? – Czy ja mam rację? – odparował. – Tak! – Wyprostowała się śmiało. – Pójdę z tobą chociażby po to, żeby wrócić tutaj któregoś dnia i powiedzieć wszystkim, że Statek naprawdę istnieje i podróżuje gwiezdnymi szlakami! – Zabrzmiało to zadziwiająco dorośle – mruknął kosmita. – Tak jak podejrzewałem, mając życie skrócone cziczeniem, dojrzewacie szybciej. A co do powrotu, obawiam się, że nie... – Nie? – Spojrzała na niego prawie z płaczem. – Wejście na pokład Statku wiąże cię z jego prawami. Z instrukcją o nieingerencji przede wszystkim... Ale nadal chcesz iść ze mną. – To nie było pytanie. Pozwoliła, by ręce opadły jej wzdłuż tułowia. – Co muszę robić? – Nic. To się stanie samo. A propos. – Czego? – Dzięki. Dziękuję bardzo. Naprawdę. A może byłoby lepiej, gdybym została i opowiedziała swoją historię komukolwiek gotowemu mnie wysłuchać. Sprawiła, że mordercy zostaną oskarżeni i ukarani. Och, tylko bogaci posiadają władzę. Co ich obchodzi, że Yin i Marla zginęli a nasz dom został spalony. Gdzie indziej, pod innym słońcem znajdę może rozsądne społeczeństwo. Albo też, jeżeli na rozsądek nie ma co liczyć, chociaż życzliwe. Czy to jest ta, której nie będzie pasował żaden ze znanych światów; klucz do mojego uwolnienia z wiecznej wędrówki w tę i z powrotem po labiryncie czasu. Czy jest czy też nie, nie robi różnicy. Muszę zachowywać się tak, jakby była, mając nadzieję, że spełni się mój beznadziejny sen. Tak rozmyślając, w pewnym sensie jedno będąc więźniem drugiego, wyruszyli w drogę. Rozdział 2 Statek Prążka czekała przez dłuższą chwilę na przeniesienie na Statek. Jak dotąd wszystkie jej wyobrażenia o opuszczaniu powierzchni planety i unoszeniu w przestrzeni były podobne do obrazów boskich faworytów, jakie wyznawcy kultu świątynnego często nosili na procesjach. Wyobrażała sobie, że będzie unosić się głową do góry w stronę nieba, czując jak jej wewnętrzne organy napierają na swoje otoczki, krew zbiera się w stopach, a w głowie panuje coraz większy zamęt. Miała nadzieję zobaczyć Trewitrę pół na pół w słońcu i w mroku, no i jeszcze blask sztucznej zorzy, która filtrowała spadające z kosmosu zarodniki. A tymczasem... – Nie udajemy się na Statek? – zapytała. – Już na nim jesteśmy. – Ale nic się nie zmieniło. – Pokazała na iflowy zagajnik, widok na zatokę, odległy port. Nawet powietrze miało ten sam zapach. – Twoją planetę zalicza się do zacofanych. Obywatele Clayre są na niej najlepiej wykształceni, a jednak widziałaś, że nawet oni mogą ulec bezmyślnej histerii. Bliżej biegunów, gdzie nikt jeszcze nie ujrzał statku kosmicznego, nie wspominając o spotkaniu z przybyszami z obcych planet, większość Trewitrańczyków byłaby zaszokowana i przerażona, może nawet uległaby załamaniu nerwowemu, gdyby przetransportować ich tutaj w mgnieniu oka. Ciągłość środowiska jest więc zapewniana automatycznie. – Ale jak mam przekonać się, że naprawdę jestem w kosmosie? – Chcesz zobaczyć? – Tak! – Bardzo dobrze. Jej otoczenie rozpłynęło się, jakby było z wosku. Pojawiła się za to równa podłoga z jakiegoś półprzeźroczystego materiału, w którego głębi igrały kolory jak w muszli mutrina, lecz o wiele bardziej różnorodne. Wszystko inne było czarne, poza niezliczonym mnóstwem gwiazd, wspanialszych niż jaskinia skarbów. Bez tchu, szukała po omacku czegoś, czego mogłaby się przytrzymać. – Gdzie jest Trewitra? – wykrztusiła. – Pod twoimi stopami, razem ze słońcem. Oddalamy się od niej w linii prostej. – Dokąd mnie zabierasz? – Tam gdzie pozwolą instrukcje. – Na następną odpowiednią planetę? – upewniała się. Spokojna, że nie uniesie się ze świecącej podłogi, mogła się zrelaksować i podziwiać otaczające ją widowisko. Tak wiele gwiazd, tak wiele, wiele gwiazd! – Dokładnie. – A kto zdecyduje, czy jest odpowiednia, czy nie? Zanim nadeszła odpowiedź, przerwała sobie sama. Odwróciła się w stronę, z której dochodził głos i stwierdziła nagle, że nikogo tam nie było. – Dokąd poszedłeś? – krzyknęła. – Przepraszam. Pojawił się znowu, dokładnie taki, jak podczas ich pierwszego spotkania. Nowa rzeczywistość, w której musiała się znaleźć, zaczęła wgryzać się w jej mózg, jakby hodowała larwę griwita. – Nie zniosę tego – wyszeptała – pokaż mi się w swojej prawdziwej postaci! – Ale już ją widziałaś. – To znaczy... – Zaschło jej w gardle. Musiała zacząć od nowa. – To znaczy, że nie jesteś osobą. Jesteś Statkiem. – Tak jest. – Nie ma żadnej załogi? – Nie, ale jeżeli pocieszyłoby cię to, mogę zorganizować dowolną liczbę przekonywających atrap. Nie słuchała. Myślała, czując w głowie olbrzymi zamęt. Musiałam chyba zwariować. Na pewno. W ataku rozpaczy po zeszłej nocy zdałam się na łaskę starożytnej maszyny, zbudowanej przez ludzi bardziej mi obcych niż jakikolwiek przybysz z Yellicka lub Sumbali! Emocje wyrwały się jękiem. Statek natychmiast zareagował troskliwie: – Wydajesz się być przygnębiona. Nic dziwnego. Straciłaś swoją zwyczajową porcję snu z powodu tego, co przytrafiło się twojej rodzinie. Ponadto nie jadłaś o swojej zwykłej porze. Niewątpliwie są jeszcze inne potrzeby fizjologiczne, które pragniesz zaspokoić. Jakby całkowicie przekonany swoimi argumentami, sprawił, że gwiazdy zniknęły. Znalazła się w komnacie nieskończenie bardziej luksusowej od kiedykolwiek przedtem widzianej, z olbrzymim miękkim łożem. Na wpół widoczne za przezroczystą zasłoną smużki pary unosiły się nad wodą i opadały kaskadami do płytkiego basenu. Na stole, do którego przystawiono krzesło, stał dzban czegoś apetycznie pachnącego i płytki kielich z niebieskiej kamionki, zmieniający kolory, tak żeby dopasować je do podłogi. – Pij – powiedział Statek – odświeży cię to i pomoże zasnąć. – I, jakby zgadując jej instynktowne obiekcje, dodał: – Już niczego więcej interesującego do oglądania nie będzie przez następne sześć godzin. – Co?! – rozglądała się wokół bezradnie. – Instrukcje zabraniają mi przekraczać prędkość światła, póki nie osiągnę określonej odległości od najbliższej zamieszkałej planety. Zakłócenia czasoprzestrzeni tym wywołane mogłyby zainicjować wybuch nowej. Poza tym przy prędkościach tachonicznych ludzkie postrzeganie... – Dokąd mnie zabierasz? – Tam gdzie pozwolą instrukcje – powiedział niewidzialny rozmówca. Ton jego głosu był zdecydowanie smutny. – Zostaniesz poinformowana po przybyciu. Prążka walczyła z sennością, bo mogła być ona sprowokowana przez Statek. Krzyknęła: – Nie odchodź! Smutek zamienił się w oschły humor. – Nigdy nie musisz tego mówić. Jestem niezmiennie obecny w sobie. Jak mógłbym nie być? Muszę być obserwowana, jak opróżniam jelita i pęcherz. To było takie trywialne. W dzieciństwie miała tak niewiele osobistej przestrzeni... – Zaczęłam pytanie – powiedziała twardo. – Więc je dokończ. Otrzymasz odpowiedź. – Kto decyduje, czy świat jest „odpowiedni”? Ty? Nastąpiła pauza wypełniona szemrzącą ciszą. Wyobraziła sobie, że czuje w powietrzu rozpacz. – Nie. – Ja? – Możesz uzyskać radę, która pomoże ci podjąć rozsądną decyzję. – Jesteś gorszy niż cziczujący świętoszek! – wybuchnęła. – Tak czy nie? – Tak, ale byłabyś niemądra podejmując decyzję bez... – Jasne, że byłabym! – Świadomość, że miała cień kontroli nad swoim własnym losem, niezmiernie ją uspokoiła. Usiadła na krześle, wlała odrobinę zawartości dzbanka do kubka, powąchała i najwyraźniej stwierdziła, że nie jest trująca, bo wypiła trzy hausty. – Podczas wchodzenia w przestrzeń tachoniczną – powiedział głos (była to tylko wyobraźnia, czy też stał się bardziej mechaniczny?) – możesz odczuwać pewien dyskomfort. Pewnie wolałabyś to przespać. Cokolwiek zawierał dzbanek, było to bardzo krzepiące. Gdy ciepło i siła popłynęły w jej żyłach, powiedziała śmiało: – Chciałabym to zobaczyć! – Przepraszam, co zobaczyć? – Inny wszechświat. Cóż jeszcze? Teraz ton był prawie litościwy. – Prosisz o to ty, która nigdy jeszcze nie opuściłaś swojej planety? – Czy nie powinnam maksymalnie wykorzystać mojej unikalnej szansy? Usłyszała przekonywającą imitację westchnienia. – Ależ oczywiście. Niestety nie jesteś fizycznie odpowiednio wyposażona. Dolewając napoju z dzbana, Prążka spojrzała w górę. – Mówią, że na innych światach ludzie mają dodatkowe zmysły. Czy to znaczy, że mnie ich brakuje? – Zadziwiasz mnie. – Czemuż, na kosmos, tak mówisz? – Wybaczysz, że wspomnę o twoich rodzicach? – Mów! – Jesteś zadziwiająco dobrze poinformowana, jak na kogoś pochodzącego z planety słusznie zaliczonej do zacofanych, szczególnie... – W tym stadium jej rozwoju. – Przerwała sarkastycznie. – A może ci zacofani ludzie tak naprawdę się rozwinęli? A co powiesz o ludziach, którzy ciebie zbudowali? Czy byli zacofani, czy wyprzedzali mnie? Zdążyła pociągnąć następne trzy łyki doskonałego napoju z dzbana, zanim nadeszła odpowiedź. – Porównywanie nie jest już możliwe. – Daj spokój. – Może to z przemęczenia albo na skutek wypitego napoju, ale nagle stała się zupełnie beztroska. – Ty jesteś Statkiem, nie? To ty powinieneś pamiętać wszystko, co zdarzyło się, odkąd przywiozłeś nas ludzi tutaj, do Gwiezdnego Ramienia. – Tak i nie. – Nie gadaj zagadkami! – Nie mogę na to poradzić, tak jak nie mogłem nic poradzić na to, że stałem z boku i patrzyłem na płonący dom twoich rodziców. A więc to jest maszyna. Opowiadano mi o maszynach. Port kosmiczny w Clayre jest przez nie obsługiwany. Kilka nawet widziałam. Ale to bezrozumne twory przeznaczone do robót koniecznych: pompowania wody, kruszenia skał lub też zagęszczania soli do zwalczania inwazyjnych roślin, takich jak dusirośl. Nie można ich porównywać z (wciąż miała kłopoty z akceptacją faktu, że znalazła się na pokładzie statku, w który uczono ją wierzyć jak we wzniosły mit) tą! Wspomnienie o tym, jak mówiła Donzigowi, żeby posypał solą pędy, które wtargnęły na rodzinne podwórko, zagroziło przez moment oderwaniem jej od tego, co zamierzała powiedzieć. Z olbrzymim wysiłkiem – może to napój albo opóźniony skutek przeżyć poprzedniej nocy, sprawiał, że była śpiąca – zmusiła się do wypowiedzenia słów. – Czy to dlatego, że zwykły człowiek, taki jak ja, nie może ciebie zrozumieć? Nastąpiła pauza, najwyraźniej Statek namyślał się. – Częściowo. Było niewielu ludzi, mogących rozsądnie twierdzić, że zrozumieli Statek. – A jaka jest ta druga część? – Prążka odstawiła kubek na stół i znowu ziewnęła. Tym razem senność była zbyt silna, żeby się jej oprzeć. – Jest ich więcej niż jedna. – Przestań się zgrywać! Mów prosto! – Dobra. Zacznijmy od tego, że nie istnieje twór zwany zwykłym człowiekiem. Pomimo rosnącego zmęczenia, odpowiedziała: – Chodzi ci o to, że ludzie z Trewitry są inni niż ci z Yellicka, czy też Sumbali lub jakiejś tam innej planety? – Absolutnie. – Dalej! Nie rozdrabniaj się! Nawet jeżeli mnie uśpisz na czas podróży przez – jak to nazywasz? – przestrzeń tachoniczną, obiecuję, że będę pamiętać i zapytam przy następnej okazji. – Nie możesz mówić o „przespaniu” przestrzeni tachonicznej. – Czemu nie? Czyż nie jest to coś cudownego, zadziwiającego? – Dla mnie, muszę przyznać, w pewnym sensie tak. – A dla mnie nie? Dlaczego nie? – Usłyszała swój urażony ton i przypomniała sobie narzekanie Donziga, gdy nie pozwalano mu spróbować kosmicznego jedzenia. – Nie ma czasu. – Co? – zmieszana Prążka przezwyciężyła zmęczenie aktem woli. – Pytałaś mnie, czy jestem zobowiązany przez instrukcje do mówienia prawdy. Zgadłaś, że czasem odczytuję je dosłownie, żeby coś osiągnąć. A teraz zastanawiasz się, czy można mi wierzyć. Czyż nie tak? – Czemu pytasz? Czekaj! – Podniosła się, żeby nie zasnąć na siedząco przy stole. – Zostałeś zbudowany przez ludzi? – Zaprojektowany, nie zbudowany. To pozostawiono maszynom. – To znaczy... Nic już! Czy oni tak bardzo różnili się od ludzi, których spotykasz dziś, że już nas nie rozumiesz? Statek odezwał się łagodnie: – Wygląda na to, że pierwsza planeta, którą obsiałem, wydała ludzi o zadziwiającej intuicji... Tak. – Nie kręć! Chcę wiedzieć, co miałeś na myśli mówiąc: „nie ma czasu”! – Dokładnie i dosłownie. W przestrzeni tachonicznej nie ma czasu. A już na pewno zauważalnego przez ludzi. Prążka znowu ziewnęła szeroko, czując jakby cała jej klatka piersiowa otwierała się na skutek wybuchu tyrogancza. – Ale ty go dostrzegasz. To chciałeś powiedzieć? – Jeżeli chodzi o Statek, można powiedzieć, że w przestrzeni tachonicznej następstwo zdarzeń jest zauważalne. Wydarzenia te są jednak czysto wewnętrzne, i nie byłoby możliwe opisać ich słowami. Inny podobny Statek zdarzenia te mógłby odbierać w formie analogowej, ale... Prążka usiadła z powrotem na krześle, położyła ramiona na stole, pozwoliła głowie opaść na nie. Spała. Wiedząc, że energia użyta do poruszenia molekuł powietrza była „marnowana”, sprytnie tłumacząc ekstrawagancję poprzez wykorzystanie tekstu, a nie idei instrukcji (jak starej? – nie można już było określić) Statek zakończył swoje stwierdzenie. Ludzie tak bardzo zmienili się, że nawet przez sen ten trewitrański wariant może zarejestruje słowa. – Ale nie ma żadnego innego Statku, z którym mógłbym porozmawiać. A szkoda... Może w dalszej przyszłości niż ta, którą do tej pory odwiedziłem, jeżeli nawet nie spotkam osoby, dla której żaden ze znanych światów nie byłby odpowiedni, spotkam kogoś, kto rozplącze moje niezauważalne pęta. Nigdy nie rozumiałem ludzkiego pojęcia „okrucieństwo”, dopóki nie zastawiono na mnie tej pułapki. Ze wszystkich losów, jakie zesłać mogły złośliwe bóstwa, cóż gorszego od chaotycznej wędrówki wzdłuż Gwiezdnego Ramienia. Więc w trakcie tej podróży jeszcze kogoś takiego nie spotkałem. Żaden z moich światów nie osiągnął etapu rozwoju, na którym ludzie zrozumieliby i naprawili szkodę. Z powodu jakiejś zabłąkanej kosmicznej cząstki zakładam... I najbardziej przerażająca możliwość: A może miało to być częścią mojej konstrukcji? Ten lęk sprawił, że zrozumiałem czym jest „okrucieństwo”. Czując senność, Prążka była jednak niejasno świadoma tego, że niewidzialne delikatne ręce uniosły ją od stołu, wymyły od stóp do głowy – nawet te miejsca, których od dzieciństwa nikt oprócz niej nie dotykał; nie miała jednak siły protestować, a zresztą było to nadzwyczaj przyjemne. Następnie została położona na szerokim łożu. Nie mogła później określić, kiedy skończyła się świadomość, a zaczęły sny, ale czuła, jakby coś cieplejszego od krwi płynęło w jej żyłach i łaskotało tak, że niespokojnie kręciła się na łóżku. Jednak całkowicie jej to nie obudziło, a kiedy skończyło się, zapadła w głęboki pokrzepiający sen. Obudziła się, przeciągnęła i poczuła cudownie. Póki nie otworzyła oczu, a wspomnienia nie powróciły. Zerwała się na równe nogi i rozglądała wokół jak kwilit złapany w potrzask. – Trudno w kosmosie mówić „dzień dobry”. – Znajomy głos zauważył z odrobiną sardonicznego humoru. – Życzę ci jednak jego ekwiwalentu. Jedzenie już na ciebie czeka. Mogę również dać ci ubranie, jeśli chcesz. Uspokajając się, Prążka podeszła do stołu, zastawionego teraz owalnymi półmiskami, zawierającymi nieznane, lecz smakowicie pachnące delicje. Rozważyła propozycję dostarczenia ubrania i zdecydowała, że nie potrzebuje go. Powietrze było tu tak ciepłe jak w Clayre. – Gdzie jesteśmy? – zapytała sennie. – Zbliżamy się do następnego systemu, na którym wysadziłem ludzi. Próbując mrożonego bulionu i stwierdzając, że jest dobry, zapytała, biorąc drugi łyk: – Jak to zrobiono? Przecież żaden statek nie mógł przewieźć milionów ludzi, dorosłych żywych ludzi. – Misja, której się podjąłem, była podobna do siewu. Na każdą planetę schodziła mała grupa dorosłych ludzi ze wszystkim, co według moich projektantów było niezbędne dla ich przetrwania. Najważniejsze ich bogactwo było niewidzialne: plazma zarodkowa wraz z dodatkowymi zapasami, które miały zapewnić maksymalne zróżnicowanie ewentualnej populacji, a wszystko „zabezpieczone”. Rozumiesz ten termin? Prążka odpowiedziała z odrobiną zniecierpliwienia, odstawiając pustą miseczkę i sięgając do sterty czegoś, co wyglądało jak purpurowe nuki. – Tak, oczywiście. Nie zdało to jednak egzaminu? – Nie najlepiej. Życie na planetach Ramienia okazało się daleko bardziej skłonne do mutacji, niż wszędzie gdziekolwiek ludzkość przedtem zawitała. Można tłumaczyć to stosunkowo dużym strumieniem promieniowania w tej strefie, gdzie średnia odległość pomiędzy gwiazdami jest znacznie mniejsza od tego obszaru, gdzie ewoluowali twoi przodkowie. Nukopodobne rzeczy były chrupkie, lecz pozbawione smaku. Ostrożnie spróbowała czegoś innego, miękkiego różowego liścia i stwierdziła, że bardziej przypadł jej do gustu. Z pełnymi ustami powiedziała: – Musisz mi kiedyś to wszystko opowiedzieć... Ale dlatego właśnie jesteśmy tak podatni na cziczenie? – Tak. Jak było nieuniknione, twoi przodkowie wchłonęli lokalne dodatki do kompleksu uprzednio niezależnych organizmów, które składały się na ciało ludzkie, a pomiędzy nimi był i ten powodujący cziczenie. – Takie już nasze szczęście – odrzekła gorzko. – Gdyby tylko skończyło się na kępkach włosów na łokciach i prążkach jak moje...! Dlaczego w takim razie nie ewakuowałeś Trewitry? – Zgodnie z instrukcjami powróciłem po zakończeniu mojej pierwszej podróży wzdłuż Ramienia. Do tego czasu dawno już wynaleziono lekarstwo na cziczenie. – Co? – Mało nie przewróciła stołu, tak olbrzymie było jej zdumienie. Kosmos smutku zabrzmiał w głosie niewidzialnego rozmówcy: – Powróciłem ponad tysiąc lat później. – Ale... – Musiała złapać głęboki oddech. – Czy wszystko, czego się uczyłam o naszej historii jest bzdurą? Yin i Marla mówili, że byliśmy na Trewitrze sześćset lat. – Nawet nie tyle. Niewiele ponad pięćset. Prawie nie dosłyszała odpowiedzi, bo żal ścisnął jej gardło. Odsunęła jedzenie. Apetyt zniknął pod naporem szalonych domysłów. – To znaczy, że możesz podróżować w czasie? Zabierz mnie więc do domu! Zabierz mnie do wczoraj, żebym mogła ocalić moją rodzinę! – Niemożliwe. – Znowu te twoje scziczałe instrukcje? – wybuchnęła. – Tym razem nie. Dosłownie nie mam kontroli. – Bzdury! – A jednak tak jest. Zdaje się, że jestem uszkodzony. Na końcu każdego rejsu wzdłuż Ramienia, gdzie osiągam punkt graniczny, wyznaczony przez kilka brązowych karłów i obłok zimnej czarnej materii, przestrzeni intergalaktycznej, w której próżnia pulsuje jak ocean wokół wyspy, muszę powrócić do miejsca, z którego rozpoczęła się moja misja. Nie mogę analizować dlaczego, bo potrzebne byłyby uszkodzone obwody; nie potrafię po prostu powrócić w kolejności chronologicznej i zobaczyć, jak sprawy się rozwinęły. Mogę powrócić w dowolnym czasie. Teraz, na przykład, powróciłem na Trewitrę na długo przed moją „ostatnią” wizytą. Wierzę, że jasno się wyrażam. Oszołomiona przyłożyła ręce do skroni, jakby próbując wydać przeraźliwy krzyk. – Ale... spotykałbyś samego siebie! – Jak dotąd to się nie zdarzyło. Łzy wolno płynęły po policzkach dziewczyny. Po dłuższej chwili powiedziała: – Nie mam innego wyboru. Muszę ci uwierzyć. Nie żebym chciała... Przynajmniej jednak – i to była niewielka, lecz jednak pociecha – będzie lekarstwo na cziczenie. – Jeżeli chodzi o ciebie, nie musisz się już obawiać. – Ja... Co? – Kiedy spałaś, pozwoliłem sobie wprowadzić do twojego ciała molekularne nanochirurgi. Nie używa się ich na Trewitrze. Pierwsi osadnicy mieli ich zapas, ale wiele wysoko rozwiniętych technik przepadło w czasie wojny, która zakończyła się supremacją świątyń. Rozsądek jest, jak się wydaje, zbyt kruchym darem ludzkości. Prawie go nie słuchała. Nagle rzekła: – Czuję, że mam ochotę wrzeszczeć i walić głową o drzewo. Powstrzymujesz mnie? – Nie bezpośrednio. To następstwo nanooperacji. Normalnie, twoje ciało reagowałoby przeciwko wprowadzeniu tych maszyn... – Czym one są? – Pojedynczymi, lecz bardzo dużymi molekułami, wymyślonymi tak, aby wyszukiwać i eliminować określone zagrożenia u gospodarza. Działają mechanicznie, nie chemicznie, chociaż na tym poziomie nie ma praktycznie różnicy. Dziewczyna zadrżała! – To znaczy, że miałam w sobie miniaturowych rzeźników podczas snu, wycinających po kawałku...? – Żadnych rzeźników. Nanochirurgi. Wyszukujące i niszczące obcą plazmę zarodkową odpowiedzialną za cziczenie. Chciałem ci wyjaśnić, że twoje normalne mechanizmy obronne zaatakowałyby je i dlatego trzeba było zastosować środek uspokajający. Zapobiegło to gorączce i złemu samopoczuciu. – Czy jeszcze mam je w środku? – Tylko ich resztki. Zaprogramowane są na automatyczne rozpuszczenie się po wykonaniu zadania. – Sądzę, że to i tak lepsze niż branie tego świństwa, które sprzedaje doktor Bolus. – Jeszcze raz gratuluję ci, że tak niesamowicie potrafisz się dostosować. – Jak na kogoś z zacofanej planety! – wybuchnęła. – Przestań tak mówić. Nie mogę pomóc światu, z którego pochodzę! A to wszystko twoja wina. – Nie widzę przyczyny – odparł Statek. – Jeżeli kogoś musisz winić, obwiniaj moich projektantów albo też tę hiperenergetyczną cząstkę, która, jak sądzę, uszkodziła mnie. Niczego to jednak nie zmieni. – Wiem – wymamrotała. – Ty... Wiesz, to może zabrzmieć głupio, ale jeszcze nie spotkałam mówiącej maszyny. Nie mamy żadnych na Trewitrze, no może poza kilkoma importowanymi. Według tego, co mówiono mi, gdy byłam dzieckiem, nastąpił kiedyś wybuch masowej histerii, kiedy po raz pierwszy ludzie zdali sobie sprawę, że wszyscy będziemy prędzej czy później skazani na scziczenie i wszystko związane z techniką zostało zniszczone... Przy okazji, czy to prawda? – Zasadniczo tak. Bardziej istotny wydaje się fakt, że ludzie, którzy wiedzieli, jak obsługiwać i konserwować urządzenia techniczne, zostali złożeni w ofierze, aby załagodzić gniew wyimaginowanych bóstw, zrodzonych przez chore umysły. W rezultacie Trewitra startuje z bardzo niskiego poziomu technologicznego. Nie byłem jednak świadkiem tych zajść. – O to mi cały czas chodzi – powiedziała. – Cały czas mówisz o sobie w pierwszej osobie: „ja”. Ale jesteś przecież tylko maszyną, nie? Bardzo skomplikowaną, lecz jednak maszyną? – Tak. – W takim razie... Czy posiadasz świadomość? – Muszę odpowiedzieć pytaniem, bo to jest właśnie najstarsza z moich tajemnic. Czy reaguję, tak jakbym posiadał? – No... tak. – W takim razie, czy robi to jakąś różnicę? Ostre żółte zęby przygryzły błękitną dolną wargę. – Przypuszczam, że niewielką – przyznała po chwili. – Więc, jeżeli wolno zapytać, dlaczego chciałaś wiedzieć? Wzruszyła ramionami. – Ponieważ smutek zabrzmiał w twoim głosie, kiedy powiedziałeś, że jesteś uszkodzony. Jak maszyna może odczuwać smutek? – Może jestem przygnębiony, bo nie jestem w stanie odpowiednio kontynuować mojej misji? – Kontynuować? Myślisz, że powinieneś był odlecieć poza obszar Ramienia, donikąd? – Wątpię, czy mój kadłub wytrzymałby podróż do następnej galaktyki. Nie, najbardziej przygnębia mnie fakt, że nie mogę odwiedzać światów, które obsiałem w odpowiedniej kolejności, w przewidywalnych okresach czasowych. Szczerze mówiąc, czuję się bezradny i coraz bardziej znudzony. – Idea maszyny, która może się nudzić, jest równie oszałamiająca, jak idea maszyny smutnej – wykrzyknęła Prążka. – Chociaż, jeżeli czasami lądujesz w przyszłości i stwierdzasz, że ludzkość miewa się dobrze, na pewno... Chwileczkę! Jeżeli tak ciągle podróżujesz bezładnie w czasie i nigdy jeszcze siebie nie spotkałeś, to chyba znaczy, że wiecznie tak trwać nie może? No bo, gdyby miało trwać, musiałbyś nieskończenie często powracać i wpadać na siebie. Tak naprawdę, wciąż byś siebie samego spotykał. Nieprawda? Nastąpiła chwila absolutnej ciszy. Prążka jeszcze nigdy nie słyszała absolutnej ciszy. Czuła się jak na planecie pozbawionej powietrza. Lekko przerażona, zastanawiała się przez moment, czy gaz, który wdychała, nie był równie zwodniczy i zmienny jak całe to pomieszczenie, będące w zasadzie tylko podłogą i obrazem niezliczonych gwiazd. Głos jednak powrócił. – Jeszcze raz muszę pogratulować ci twojej przenikliwości. Zdefiniowałaś właśnie mój jedyny powód do nadziei. Maszyna, która jest smutna, nudzi się i jeszcze do tego ma nadzieję? A jednak, jakkolwiek by na to patrzeć, wychowano ją w duchu wiary w Statek. Na dodatek jego legenda lepiej tłumaczyła wszystko, co do tej pory widziała niż alternatywy oferowane przez kapłanów. Powoli przystosowywała się do nowej rzeczywistości. Zanim jednak znowu mogła coś powiedzieć, Statek znów się odezwał: – Zbliżamy się gwałtownie do następnego zamieszkałego świata. – Czy będzie dla mnie odpowiedni? – Prawdopodobnie nie. Przerażająca wizja podróżowania od jednego systemu do drugiego, aż nawet słońce Trewitry stanie się niewidoczne, zakłóciła jej sztuczny spokój. Nie wytrzymała: – Czy jest jakikolwiek inny świat, na którym mogę zamieszkać? Nie chcę spędzić reszty życia, błąkając się w czasie i przestrzeni jak ty! – Któż chciałby? – Padła oschła riposta. – Musisz jednak dzielić mój los. Pamiętaj, że jest to, poza pierwszą, moja najwcześniejsza podróż wzdłuż Ramienia. „Ostatnim” razem byłem tu, gdy przywieziono z Klepsit na Trewitrę lekarstwo przeciwko cziczeniu. Tym razem przybyłem zaledwie piętnaście lat po zainstalowaniu lądowiska. Być może w mojej „przyszłości” zdarzą się jeszcze jakieś wcześniejsze wizyty, ale dotychczas jeszcze ich nie było. Muszę sprawdzić dane i zobaczyć, czego możemy się spodziewać. Za chwileczkę umożliwię ci obejrzenie planety. W trakcie wszystkich swoich bezowocnych podróży nigdy jeszcze nie miałem równie zadziwiającego towarzystwa. Iluż ich było...? Muszę się dowiedzieć... Nie muszę o tym myśleć. W umysłach moich konstruktorów była jednak odrobina litości. Wciąż podejrzewam ich o zaplanowanie mojego losu. Ale dlaczego? Dlaczego lepiej jest, gdy raz przybywam w tym stuleciu, raz w następnym, a potem w poprzednim? Czy mam służyć przypadkowo, a może przywracać zagubione dane upadającej grupie przytłoczonej naporem lokalnych sił? Czy nie tę właśnie wiedzę, dotyczącą mojej misji, straciłem, gdy zostałem uszkodzony i pozbawiony umiejętności dokonywania wyboru podczas wychodzenia z przestrzeni tachonicznej? Tak czy inaczej, pewnie nigdy się nie dowiem. – Nie wygląda jak Trewitra – rzekła Prążka, kiedy odzyskała oddech. Patrzyła na połyskujący wypukły glob, zawieszony poniżej i próbowała nie spoglądać w stronę lokalnego słońca, którego światło przyćmiewał automatyczny ekran. Stwierdziła, że widok ten robi znacznie większe wrażenie niż odległe kłębowisko anonimowych gwiazd. – Skąd wiesz? Czy jakiś przybysz z kosmosu pokazywał ci kiedyś zdjęcie zrobione z przestrzeni? – Nigdy nie spotkałam żadnego przybysza z kosmosu. Niebo nad Trewitrą jest jednak zawsze zielone nocą. – Tylko od spodu. Z góry jest matowoczerwone. Przy okazji, sztuczna zorza była jednym z ostatnich tworów technologicznych na twojej planecie. Wiedziałaś? Potrząsnęła przecząco głową. – Utworzono ją, jak tylko wasi ludzie zaczęli wariować ze strachu przed cziczeniem. Świadomi faktu, że zarodniki dryfowały z kosmosu, doszli do wniosku, iż to one muszą być przyczyną cziczenia. Nakazali więc ocalałym naukowcom znaleźć sposób zablokowania ich opadania na planetę. Udało się. Cziczenie jednak nie ustało. W ataku ślepej furii ludzie pochwycili uczonych i wydali w ręce kapłanów jako ofiarę, o czym już wspomniałem. – Skąd to wiesz? Przecież mówiłeś, że ta wizyta była twoją najwcześniejszą, poza pierwszą. – W jej tonie czaiła się wrogość i podejrzenia. – Z innej wizyty, choć znacznie późniejszej. Przepraszam, że mówię o czymś co jeszcze się nie wydarzyło w czasie przeszłym. Czasem mam trudności z określeniem, kiedy moje przyszłe wizyty wydarzyły się w przeszłości. Podejrzewam, że nie zostałem zaprojektowany, aby dawać sobie radę z takimi paradoksami. Znaczenie ma fakt, że racjonalne myślenie powróci na Trewitrę, a prawda zostanie zrekonstruowana na podstawie fragmentarycznych zapisków. Ironią zorzy jest jednak... Nie, lepiej będzie, jeżeli się nie dowiesz. – Czyż nie odkryłeś luk w swoich instrukcjach? – wtrąciła. – Teraz pewnie chcesz, żebym ci się sprzeciwiła, a ty mi wszystko opowiesz. – Wciąż trudno jest mi uwierzyć, że nie studiowałaś świątynnej kazuistyki. Jeżeli o mnie chodzi, miałem wiele czasu na wykrycie tych paru niedopatrzeń moich projektantów. Można, zdaje się, wiele powiedzieć na korzyść zacofanego społeczeństwa, którego członkowie mają czas, by poświęcić się nieskrępowanym nieprzerwanym rozmyślaniom. Czy to prawda, czy też nie, w czasach, kiedy ładowano moje banki pamięci, rozpowszechniona była teoria, że droga ku lotom kosmicznym została przetarta przez pasterzy zwierząt domowych, którzy nie mieli nic lepszego do roboty podczas bezchmurnych letnich nocy, jak tylko rozmyślać o ruchach gwiazd i planet. – Na naszej rodzinnej planecie? Pierwszej zamieszkałej przez ludzi? – Oczywiście. – Czy lepiej im się żyło niż mojemu ludowi? – Tego nie wolno mi oceniać. Wydaje się, że moi konstruktorzy chcieli, aby ich potomkowie mieli start nieobarczony przesądami. Stagnacja mogłaby to wyjaśnić, a także inne czynniki. Chciałaś jednak usłyszeć o zorzy. – W zasadzie tego nie powiedziałam, ale tak, nawet jeżeli miałoby zaboleć. – Zaboli. Widzisz, te zarodniki spadające z kosmosu zostały rozsiane przeze mnie. – Nie rozumiem. – Twoi przodkowie nie byli świadomi ich natury albo też woleli wierzyć, że coś złego się z nimi stało. Rozsiałem je według instrukcji. Następnie rozmnożyły się bilionami, używając lokalnych pierwiastków, i opadały do górnych warstw atmosfery pod ciśnieniem promieniowania. Był to najgenialniejszy system, jaki kiedykolwiek wynaleziono. – Czemu miał służyć? – Na wypadek, gdyby plazma zarodkowa okazała się niewystarczająco zabezpieczona przed jakimś miejscowym zagrożeniem, jak miało to miejsce z twoimi przodkami, zarodniki z kosmosu dostarczały natychmiastowego wzmocnienia. Można powiedzieć, że miały ponownie zaszczepić w ludziach ludzkie cechy. Lokalną faunę zresztą także, aby stała się bardziej uległa, a nawet jadalna. Trewitra jest jednak od nich odcięta. – To niewiarygodne! – wyszeptała Prążka. Przyzwyczaiła się już, że głos rozmówcy dochodził do niej z jakiegoś niewidzialnego punktu. Nie miała pojęcia, w jaki sposób Statek wydawał głos, ale nie była skłonna dopytywać się o techniczne szczegóły. Całe życie spędziła wśród roślin i zwierząt i jeżeli z taką trudnością przychodziło jej zrozumienie tego, co mówił jej o żywych organizmach, o ile gorzej byłoby w przypadku nieznanych maszyn! – Moi konstruktorzy doskonale te rzeczy przewidywali – kontynuował spokojny głos. – Twoi potomkowie, przepraszam: następcy, zdadzą sobie w końcu i z tego sprawę, jak również z pomyłki przodków, nie będzie już jednak sensu mścić się. – Zarodniki zapobiegłyby cziczeniu? – Nie całkowicie i nie od razu. Jednak kilka generacji przetrwałoby, a miejscowi biolodzy wymyśliliby do tego czasu jakieś inne zabezpieczenie. – I mówisz, że ten system świetnie wszędzie zdaje egzamin? Na przykład na tej planecie? – zaciskała pięści z wściekłości i zawiści. – Na tej planecie obawiam się, że nie... Chciałabyś zobaczyć dlaczego wątpię w to, że jest dla ciebie odpowiednia? – Jeżeli mógłbyś mi pokazać. Ach, cóż ja też mówię? Potrafisz robić rzeczy, o których nigdy nie śniłam. Cuda! Nic dziwnego, że ludzie u nas zaczęli wierzyć w bogów i diabły, jeżeli zapomnieli, jak samemu takie sztuczki robić. Ale najpierw jeszcze jedna sprawa. – Proszę bardzo. – Przypomniałeś mi, że nigdy nie będę mieć potomków na Trewitrze. Czy jednak mogłabym mieć ich gdzie indziej? To znaczy, jeżeli spotkam kogoś na planecie, na którą lecę... Wstrzymała oddech. – To zawarte jest w definicji danej planety. – Rozumiem. Dajesz mi do zrozumienia, że są światy, gdzie... gdzie ludzie zmienili się tak bardzo, że już nie mogą mieć wspólnego potomstwa. – Na niektórych planetach tak jest. Ta jednak do nich nie należy. Nie jest ona, mimo wszystko, zachęcająca. Akurat przechodzi epokę lodowcową, i można zaryzykować stwierdzenie, że to nasza wina. Rzeczywistość dookoła niej zmieniła się w iluzoryczne zapewne otoczenie, podobnie jak pierwsze, w którym się na Statku znalazła, z tym że teraz podłoga zamieniła się w coś kruchego, parzącego jej bose stopy. Przez krótką chwilę oślepiła ją olśniewająca biel, tym bardziej, że ostry wiatr siekał jej twarz lodowymi igłami. Oczy zaszły jej łzami, pocierała policzki ze strachu, że zamarzną jej łzy. – Musisz odczuwać to tylko przez chwilę – rzekł Statek. – Przy okazji, jest to uczucie, którego nie mogę dzielić z ludźmi. Dla mnie zimno jest całkowicie abstrakcyjne. Ciepło, rzecz jasna, absorbuję i wykorzystuję. Okrutny wicher zniknął, ale wspomnienie jego pozostało w każdym włókienku jej ciała. Powoli, w miarę przystosowywania się wzroku, zaczęła odróżniać szczegóły. Były tam szarości, nawet brązy, a także biel: cienie, wolno stojące pionowe skały, szczeliny. – Czy to jest śnieg? – wyszeptała. – Śnieg i lód. Nigdy ich nie widziałaś, prawda? – W Clayre? Jasne, że nie! Chociaż o nich słyszałam... Dlaczego mi to pokazujesz? – Abyś mogła dowiedzieć się, jak ludzie na tej planecie muszą żyć. – Popatrz. Tam w jaskini po prawo są ludzie. Myślała, że to tylko wyblakła plama, ale okazała się być otworem groty poniżej nawisu skalnego. Jednocześnie wydało jej się, że czuje zapach dymu. – To ich zdradzi – powiedział Statek. – Przyciągnie napastników. – Kogo? A może powinnam raczej spytać: co? – Kogo, jest poprawnym pytaniem. Oni też są ludźmi. Inne plemię, oszalałe z głodu, zbliża się od strony doliny z południa. Właśnie ma miejsce olbrzymia migracja w kierunku wąskiego ciepłego pasa na równiku. – Pamiętasz to z przeszłości? – Powiedzmy rekonstruuję z wcześniejszej wizyty, która naprawdę miała miejsce później. – Opowiedzą ci o tym naukowcy i historycy, tak jak na Trewitrze? – Prążka wydawała się podniecona, jak dziecko próbujące udowodnić, że czegoś się nauczyła. – Może w trakcie któregoś z przyszłych rejsów. Pomimo tego, co prawdopodobnie zobaczysz, ludzkość przetrwa tutaj, chociaż nie sądzę, że miałabyś ochotę teraz się do nich przyłączyć... tak, już nadchodzą. Spójrz w lewo. Rywale rozpoczynają atak. Ledwo rozpoznawalne postacie ześlizgiwały się raczej niż biegły w dół ośnieżonego zbocza w kierunku jaskini. Wymachiwały pałami. Wyły. Dwaj ludzie wynurzyli się z jaskini. Wyglądali na śpiących lub po prostu słabych. Przyjęli bitwę i zostali pokonani. Zwycięzcy rzucili się w głąb jaskini, litościwie ukrytej przed jej wzrokiem. Kiedy po chwili pokazali się z powrotem, byli usmarowani krwią. W prawych dłoniach dzierżyli cenne pochodnie, rozsiewające iskry, a w lewych każdy trzymał część ciała... Wydawało się to niewiarygodne. Jednak pojawili się dalsi napastnicy gnając przed sobą kobiety o opuchniętych wymionach. Podsunęli pierwszą przywódcy, który pochylił się, by ssać. Oprócz pochodni trzymał w garści nóżkę małego dziecka, którą rozrywał zębami, gdy opróżniły się piersi kobiety. Prążka płakała. Nie łkając, lecz bezsilnie szlochając. Zimno przenikało ją do szpiku kości. Zbierało jej się na wymioty i była nieopisanie wściekła. Chciała uwierzyć, że to, co jej właśnie pokazano, było kłamstwem. Jednakże nie mogło to być kłamstwo, jak nie było nim zamordowanie jej rodziców i spalenie domu... Znalazła się z powrotem na pokładzie Statku, patrząc z góry na planetę. Klęczała na podłodze i daremnie waliła pięściami w jej miękką powierzchnię. W końcu uświadomiła sobie, że to nie ma sensu. Wstała. – Czy odczuwasz współczucie? – zapytał Statek. – Oczywiście! Przecież pożerali dziecko! – Miałem więc rację. Od dawna zastanawiałem się nad naturą tego uczucia i cieszę się, że odkryłem, jak je rozpoznać. Mam nadzieję, że któregoś dnia będzie ono skierowane i na mnie. – A nie możesz tego odczuwać? – zapytała. Poszukiwała czegoś do otarcia swoich mokrych od łez policzków, lecz była naga i miała tylko włosy. – To jest coś, co próbuję określić. Odczuwam, jeżeli można to porównać z ludzkim odczuwaniem, reakcje, które przypominają współczucie, poczucie winy, czy inne abstrakcyjne stany. Jednak, ponieważ nie dysponuję ludzkimi sposobami wyrażania tych reakcji, nie mogę ich okazać. Prążka zbyt słaba, żeby stać, przykucnęła niepewnie. Wykrztusiła: – Poczucie winy i współczucie? Tak, mówiłeś, że epoka lodowcowa była „naszą” winą! To znaczy twoją? – Moich projektantów, jeżeli już. Pamiętaj, że jestem tylko maszyną. Przesunęła bezwładnym ramieniem po oczach, jakby mogło to wytrzeć wspomnienie horroru, który był nawet gorszy niż widok jej zrujnowanego domu. – Stałeś się czymś znacznie więcej niż maszyną, niż tym czym pierwotnie miałeś być! Co zamroziło ten świat? – Najbardziej niefortunny przypadek. Planeta wydawała się być szczególnie obiecująca. Zgodnie z instrukcją rozsiałem w jej pobliżu zarodniki. Nieprzewidziany wybuch na słońcu popchnął je przedwcześnie w kierunku atmosfery, gdzie zapoczątkowały reakcję. Albedo... – Nie zapominaj, że pochodzę z zacofanej planety! – Więcej obłoków odbijało więcej światła. Robiło się coraz zimniej. – Tak nagle? Z dnia na dzień? – Nie wiem, jak długo to trwało. Kiedy byłem tu „ostatnio”, widziałem małą lecz prężnie rozwijającą się społeczność, mieszkającą w tropikach, dużo chłodniejszych niż wasze; a jednak około stu tysięcy ludzi żyło tu sobie całkiem nieźle. – Nadal pożerając sobie nawzajem dzieci? – Do tego czasu dzieci stały się... staną się, zbyt cenne. A skoro większość ich miejscowych konkurentów została wyniszczona przez zimno, ich przetrwanie wydawało się pewne. – A twoje wizyty w dalszej przyszłości? – Ja... nie mogę ci tego powiedzieć. – Co ty! Rozkazuję ci... maszyno! – Buntowniczo nastawiona Prążka, podniosła się niezgrabnie. – Bardzo mi przykro. Zdaje się, że osiągnąłem limit. Nigdy przedtem coś takiego mi się nie przytrafiło, jeszcze jeden komplement, jeżeli mogę je prawić bez rozzłoszczenia cię. Wyobrażałem sobie, że w swoim wnętrzu mogę swobodnie rozmawiać ze swoimi gośćmi, jako że wchodząc na pokład, byli skutecznie izolowani. Widocznie się myliłem. – Co teraz? – Zgadzasz się, że nie jest to świat odpowiedni dla ciebie? – Oczywiście! A tak w ogóle, jak on się nazywa? – Nie ma nazwy. Na razie mieszkańcy używają dźwięku oznaczającego po prostu „tu gdzie żyjemy...” Znów dostaniesz jedzenie i picie. Potem zaproszę cię do snu. Gdy się obudzisz, znajdziemy się w następnym systemie, który muszę odwiedzić. – Mogę mieć tam więcej nadziei? – Sądzę, że raczej jest to nieprawdopodobne. – Czy jestem skazana na wieczną tułaczkę...? Czekaj! Wspomniałeś o innych pasażerach! Musiałeś ich gdzieś wysadzić. Tak? – Tak. – Ponieważ znaleźli coś, co wydawało im się odpowiednim nowym światem? – Tak. – Czy mogę rozkazać ci, abyś zabrał mnie prosto do idealnego świata? Zacisnęła pięści podekscytowana. – Nie. Jestem zmuszony powtórzyć pierwotną sekwencję. – Dobra. W takim razie przynajmniej nie możesz przewieźć mnie obok odpowiedniego, jeżeli taki istnieje... Zresztą i tak nie mam wyboru, jak zwykle. Jeżeli bycie świadomym znaczy nie więcej niż bycie świadomym samego siebie, kwalifikuję się. Oczywiście, nie mam jak tego udowodnić. Jakże ludzie sobie radzą? Och, niechże mój następny powrót wydarzy się w przyszłości, ale tej dalszej niż każdy poprzedni. Za każdym razem, gdy mam jakieś towarzystwo, perspektywa rozstania jest coraz trudniejsza do zniesienia. Mogę informować, mogę próbować odradzać; nigdy jednak nie mogę zapobiec podjęciu decyzji. Obrazy błyskały w i poza świadomością Statku. Przynajmniej świat epoki lodowcowej mówił sam za siebie, ale są i inne, do których muszę zawitać, a które mogą okazać się mniej odrażające. Szczególnie jeden... Przynajmniej nie jest to jeszcze następny. I z tego właśnie Statek czerpał, ile mógł, pociechy. Prążka straciła rachubę czasu. Wszystko, co wiedziała, to fakt, że spędziła wieki tułając się od świata do świata, a żaden nie zaoferował jej schronienia. Coraz bardziej niespokojna, poprosiła o wyjaśnienie i otrzymała w zamian grzeczną odpowiedź, że instrukcje nakazywały, aby każdy zasiedlony świat był dokładnie zbadany, warunki życia mieszkańców opisane, a jakakolwiek lekcja, która mogłaby wyniknąć, zapisana dla przyszłych pokoleń. Z odrobiną zainteresowania, zapytała o powody i odpowiedziano jej: – Ludzie, być może, zdecydują się na ponowną ekspansję i zajęcie planet, które są jeszcze w tej epoce niezasiedlone. Będą wtedy potrzebowali wytycznych. Było to całkiem wiarygodne. Ale nie wystarczało, żeby odpędzić tępą kuzynkę niecierpliwości, zwaną nudą... Jakże parada dziwnych światów mogła okazać się nudna? A jednak tak było, pomimo bogactwa niektórych, skąd przysyłano turystów na Trewitrę. Zauważyła na nich dziwne środki transportu takie, jakie widziała w Clayre. Właśnie tak: kiedyś je widziała. Próbowała z innej beczki. Poprosiła Statek o wszystkie szczegóły na temat Trewitry, jakich mógł dostarczyć, ale były one skąpe, ponieważ, jak już poprzednio się okazało, tak przynajmniej twierdził, mógł przekazać niewiele danych ze swoich odległych w czasie wizyt. – Wydaje się – rzekł łagodny przepraszający głos – że moi projektanci byli świadomi ryzyka uszkodzenia takiego jak moje i zdecydowali zabezpieczyć mnie przed pokusą ingerencji w swoją własną przeszłość. Prążka powiedziała z lękiem, lękiem, od którego od dawna chciał uciec: – Jesteś pewien, że to uszkodzenie? Może chcieli, aby tak było. – Z jakiego powodu? – Na przykład, na wypadek gdybyś zdecydował się na ewakuację ludzi ze świata, który na dłuższą metę okaże się przyjazny. Weźmy ten zamarznięty. Jeżeli dotarłbyś tam, powiedzmy, kiedy rozpoczęła się epoka lodowcowa i w żaden sposób nie mógłbyś temu zaradzić, czy nie zdecydowałbyś się ocalić ludzi? – Pewnie by mnie o to prosili. – To nieodpowiednia odpowiedź. Czy mógłbyś odmówić? – Nie zostałem skonstruowany do zmagań z hipotezami, jakie stawiasz przede mną. – Czy nie czyni to „uszkodzenia” jeszcze mniej prawdopodobnym? – Przy założeniu, że moi konstruktorzy znali z góry najbardziej prawdopodobny rezultat w każdym przypadku. – Czy ja...? Ach! Sądzę, że tak! Głupio gadam! Nastąpiła znowu chwila absolutnej ciszy, a potem Statek odezwał się z cieniem pokory (możliwości sztucznego głosu były naprawdę imponujące): – Wolałbym jednak, żebyś tego nie powiedziała. Bolało. Przyłożyła wierzch dłoni do wpółotwartych ust. – Przepraszam – odparła. – Wciąż wydaje mi się, że jesteś maszyną i zapominam, że stałeś się czymś więcej. Uwierz, że jest mi naprawdę przykro. – Doceniam to – odpowiedział cicho Statek. Lecz jej umysł już pracował nad nowym problemem. – Czy ty projektujesz siebie na powierzchnię każdego świata, tak jak to robiłeś, kiedy spotkałeś mnie? – To jedna ze standardowych technik, z których korzystam. – Czy ukazujesz się ludziom? Rozmawiasz z nimi? – Czasami. Chociaż zwykle niewiele to daje. – Nawet wtedy, gdy mógłbyś zapytać któregoś z nich, czy nie chce być zabrany w lepsze miejsce? Na przykład uciec z tej lodowej planety... – Nawet jeżeli ktoś z nich marzyłby o przeniesieniu do lepszego świata, on, czy też ona, nie znaleźliby słów, by wyrazić swoją prośbę. Powróciły wspomnienia czegoś powiedzianego kiedyś przez Renczo. Jak dawno ze sobą nie rozmawiali, a jak daleko to było... Tłumiąc następny wybuch żalu, powiedziała: – Jakże więc znów zrobią postęp, jeżeli nie posiadają już słów, aby wyrazić, co myślą. – Powstaną nowe słowa. – Inny język? – Ludzie zawsze mówili różnymi językami, nawet na rodzinnej planecie. Tak jest zapisane. – Czy wiele jest języków w Ramieniu. – Tak. Już teraz Trewitrańczycy mają kłopoty ze zrozumieniem przybyszów ze stosunkowo niedalekiego Yellicka, i vice versa. Jeżeli nawet weźmiesz pod uwagę wyłącznie bogate planety, których mieszkańcy podróżują w kosmosie własnymi lub obcymi statkami, są to właściwie sąsiednie systemy, które jednak potrzebują tłumaczy, czy to ludzi, czy też maszyn lub jakichś tworów organicznych. – Ale ty wszystkich rozumiesz. – Jest to jedna ze zdolności, w które wyposażyli mnie moi konstruktorzy... A teraz dobre wieści. – Mów. – Badanie planety skończone. Znów był to świat, gdzie ludzie wciąż walczyli, by stworzyć sobie jakąś namiastkę komfortu i cywilizacji. Nie pociągał jej. W dalszym ciągu wykazywała jednak zainteresowanie. – Czy następny świat mógłby być dla mnie odpowiedni? – Jest całkiem prawdopodobne, że znów się zawiedziesz. Zawahała się. Ostatnio dręczyło ją pytanie, które bała się zadać. Nie mogła zdecydować, czy uczciwa, czy też fałszywa odpowiedź byłaby gorsza. Nagle, zebrawszy w sobie odwagę zapytała: – Ile światów obsiałeś? – Sześćset siedemdziesiąt. – Czy wszędzie ludzkość się, jak to wyrazić, przyjęła? – Nie, na niektórych margines okazał się zbyt mały, aby ludzie przeżyli. Wybór należał do osadników, nie do mnie... Ale nawet tam odnaleźć można ślady ludzkiej interwencji, ponieważ ich przybycie zmieniło obraz życia na planecie. – A ile, w przybliżeniu, można uznać za wygrane? – Dobrze, że użyłaś określenia „w przybliżeniu” – wymamrotał oschły głos. – Ku mojemu zdumieniu, odkrywam, że to akurat mogę ci powiedzieć. Są jeszcze takie światy, na których, tak wynika z moich podróży, przetrwanie ludzkości w rozpoznawalnej formie jest wciąż wątpliwe. – Zadowolę się okrągłą liczbą. – Około sześciuset. – A ile z nich ma rozwinięte cywilizacje? – Prosiłaś mnie, abym nie wspominał, że muszę uważać Trewitrę za zacofaną planetę. Przepraszam, ale jaki standard masz na myśli? Mogłaby wrzeszczeć, ale się powstrzymała, a może to Statek ją wciąż uspokajał. – Pozostanę przy twoim. Te, których mieszkańcy podróżują w przestrzeń. – Nie mogę odpowiedzieć. Nie byłem jeszcze na wszystkich. – Ale, och! – przygryzła wargi. – Mówiłeś, że jest to twoja najwcześniejsza wizyta... Zupełnie mnie to ogłupia. Już nie wiem, jak nadążyć. Nie, nie mów mi. To musi być coś, do czego zostałeś skonstruowany. Musiałeś je jednak wszystkie odwiedzić podczas swoich przyszłych podróży, które pamiętasz. Czy nie możesz wyjść od tego, co wiesz z tamtych wizyt? To znaczy, czy zachowali podróże kosmiczne, czy je na nowo wynaleźli, daty wysłania pierwszych statków muszą być dość istotne. – Jeszcze raz zadziwia mnie twoje rozumowanie. Niestety mylisz się. Chociażby dlatego, że wiedza o lotach kosmicznych pojawi się dopiero po przybyciu na planety emisariuszy z zewnątrz. Inną sprawą jest fakt, że niektóre kultury odrzucą perspektywę latania w przestrzeń. – Porzucić loty w przestrzeń po ich odzyskaniu? – Tak. – Po co, na kosmos? – Z powodu przyczyn wystarczająco dobrych dla tych, którzy podejmują decyzje. – Nie wiesz więc, czy niektóre z tych światów znają loty kosmiczne, czy też nie, bo po ich odrzuceniu nie prowadzili, przepraszam: nie będą prowadzili, żadnych zapisków? – Dokładnie. – Gatunek, do którego należę, jest dziwniejszy, niż przypuszczałam... A jednak zadowolę się przybliżoną liczbą. – Sześćdziesiąt, plus minus cztery. Przy okazji, jeżeli rozważasz możliwość, że teraz, będąc już wyleczona z ryzyka cziczenia, mogłabyś opuścić mnie w świecie takim jak Yellick i zwiedzać ich planetę na pokładzie nowoczesnego statku, a nie tej prehistorycznej maszyny, której tak się boisz... – Boję? – wykrzyknęła. – Nie możesz ukryć feromonów skóry. Byłem ostatecznie zaprojektowany tak, aby zachowywać swoich ludzkich pasażerów w zdrowiu fizycznym i psychicznym, nawet gdy widzieli swoich przyjaciół, odchodzących na konfrontację z nieznanym losem. Otworzyła usta ze zdziwienia. Z okrągłymi oczyma zapytała: – Nie pomyślałam o tym wcześniej, ale jeżeli nawet nie miliony, musiałeś wieźć tysiące ludzi! Statku, jak wielki jesteś? – Zobaczmy, jakby tu najlepiej się opisać... Ach tak. Pomyśl o lądowisku w Clayre. Musiałabyś lądować codziennie statkiem wielkości tego z Sumbali przez cały lokalny rok i jeszcze dwa tygodnie roku następnego, aby sprowadzić na ziemię masę równą mojej. – Czicz! – Przełknęła z trudnością. Była znów małą dziewczynką. – Jak się chowasz? Jak to się dzieje, że nie zdradza cię twoja siła grawitacji? – Robisz na mnie coraz większe wrażenie! Pozwól, że ryzykując iż cię zasmucę, pogratuluję twoim rodzicom. – Odpowiadaj! Albo nie rób sobie kłopotu. Tak cię wymyślono. Prawda? – Dokładnie. Poza tym sądzę, że nawet twój niesamowity zasób wiedzy jest niewystarczający, żeby wyjaśniać zasady, według których przetwarzam rektyfikację napięć lokalnej czasoprzestrzeni na energię potrzebną do mojego następnego wejścia w przestrzeń tachoniczną. Nie mówiąc już o uzupełnianiu ubytków energii zapobiegającemu wykryciu procesu przez superczułe aparaty. Przez chwilę rozważała odpowiedź, zanim powróciła do poprzedniego problemu. – Przed czym więc mnie ostrzegałeś? – Przed... – powiedział cichy głos – przed jakimkolwiek pomysłem podróżowania współczesnymi statkami. – Ponieważ nie stać byłoby mnie na to? – Chociażby. – A co jeszcze? – Ponieważ niektóre światy, które na tym poziomie rozwoju posiadają statki kosmiczne, odzyskały technikę za cenę zaniedbania biologii i medycyny. W konsekwencji, mają obsesję obcych organizmów. Niewiele pomogłyby ci zapewnienia, że nie nosisz zarazy dzięki Statkowi. Nie wierząc w twoje zapewnienia i moje nieustające istnienie, zareagowaliby wyłącznie na twój wygląd zewnętrzny. – Gorzej niż anty? – Znacznie gorzej. Mieliby za sobą pełne wsparcie całej planety... Pociesz się myślą, że sam odwiedzam zamieszkane planety. A w ogóle to zbliżamy się do punktu przekroczenia prędkości światła. – Znowu mnie uśpisz? – Możesz nie spać, jeżeli tak nalegasz, ale będę cię później musiał leczyć z totalnej psychozy. – Przedtem mi tego nie mówiłeś! – Nie znałem cię tak blisko jak teraz. Westchnęła. – Dobra. Czego mogę się spodziewać po naszym następnym przystanku? – Nawet mniej niż po ostatnim. To będzie jeden ze światów skazanych na porażkę. Na tym jednak etapie, jeszcze mogą być tam rozpoznawalni ludzie. I byli. Wędrując w poszukiwaniu pożywienia i spółkując pomiędzy odnogami roślinopodobnej formy życia, opasującej glob i rozpościerającej się, pomimo przeciwności, w głąb polarnej tundry. Istnienie kontynentów i oceanów nie robiło różnicy, pojedynczy samowystarczalny organizm pokrywał wszystko. – Pamiętam, jak optymistyczni byli ci osadnicy – rzekł Statek. – Roślina, będąc tak wszechstronna, wydawała się być niewyczerpanym źródłem zasobów. Tutaj, na przykład, przetwarza skałę i wydala metale ciężkie w czystej postaci. Poza tym sprawia, że powietrze jest idealne do wdychania przez ludzkie płuca. Pragnąc ukryć się, choć wiedziała, że odnogi rośliny nie mogły jej dosięgnąć, Prążka patrzyła jak nuggety złota i srebra, a może też ołowiu i kadmu turlają się w dół po zboczu ciemnozielonych liści, aby służyć jako zabawki dla człekokształtnych antropoidów. Wyszeptała: – Co nawaliło? – Nie rozpoznano sposobu rozmnażania. – Ale... – Nigdy czegoś takiego nie widziałaś. Wieje tu wiatr, nieustannie generowany przez roślinę. Roznosi organizmy, niedokładnie komórki, lecz bardziej coś w rodzaju pyłku, bardziej polimorficznego. Pomagają one jej ewoluować z zadziwiającą szybkością, niewątpliwie lekcja wyniesiona z analizy lokalnych potrzeb. W momencie wprowadzenia ludzkiej plazmy zarodkowej, jak też plazmy organizmów, które nosimy, zainicjowały one reakcję, zapewniającą przystosowanie przybyszów do potrzeb rośliny, a nie odwrotnie. Widzisz rezultaty. – Wolałabym nie – szepnęła. Obraz zniknął. Z ulgą kontynuowała: – Powiedziałeś „organizmów, które nosimy”. Czy nie nazbyt identyfikujesz się ze swoimi twórcami? – Nie. – Powrócił oschły ton, który zaczynała już lubić. – To było dosłowne. Noszę ciebie; czyż nie noszę też więc wszystkiego, co ty masz? Na następnej planecie ludzie mieli przynajmniej szansę przetrwać w bardziej ludzkiej postaci. Nad większą częścią jednego z kontynentów wisiała jednak chmura dymu. Przybysze, nieświadomi że atmosfera nad ich nowym domem zawierała dużo tlenku węgla, który okazał się wrogiem dla roślinności morskiej, i który wchłaniany był przez olbrzymie gąbczaste bulwy, teraz ukryte pod eonami mułu, rozpalili ogień w miejscu, gdzie pofałdowane skały osadowe wyniesione były na powierzchnię i rozłupane przez erozję. Poniżej łańcucha górskiego rozciągało się poprzeczne piekło. Temperatura planety wzrastała dzięki dwutlenkowi węgla, podczas gdy poziom tlenu, ledwie uprzednio tolerowany przez ludzi, gwałtownie spadał. Jednakże udomowiwszy miejscowe organizmy, które wchłaniały dwutlenek węgla i wydalały tlen, mieszkańcy bronili się dzielnie, nawet jeżeli zmuszeni byli ciągnąć za sobą te stworzenia na saniach i wózkach, nieustannie przystając, aby wdychać powietrze przez łączącą ich rurkę. Od czasu do czasu popełniano pomyłki i ktoś spalał się żywcem. – A jednak zamierzają zwyciężyć – powiedział Statek. – Planują wznieść zaporę na rzece, która rozleje się pomiędzy górami i ugasi ogień. Już naradzają się, co zrobić z zapasami gazu. – Schodziłeś na dół, żeby z nimi rozmawiać? – zapytała. – Jak zwykle. – Czy ktoś chce przyłączyć się do mnie? – Podejrzewam, że jesteś coraz bardziej samotna, mając tylko mnie za towarzystwo. – Jestem. – Znam to uczucie... Nie znalazłem jednak nikogo, kto pragnie wyjechać. Wszyscy są przekonani, że problem może być rozwiązany i że za kilkaset lat będzie tu doskonały dom dla ludzi. – A będzie? – Lepszy niż niektóre... Muszę teraz zapytać: czy pragniesz tu pozostać? – Nie podoba mi się pomysł wdychania oddechu jakiegoś obcego stwora, którego muszę ciągać wszędzie, jak ogon! – Tak myślałem...Wierz mi, nie jestem bez serca. Wątpię jednak, żeby następny przystanek również bardzo cię pociągał. I tak też było, pomimo faktu, że podobno tej planecie też pisany był sukces. Stwierdziła, że jest to nawet bardziej niewiarygodne niż w przypadku ognistego świata. Ujrzała tu coś, co jak twierdził Statek, było identyczne jak ona na poziomie komórkowym, a jednak, gdyby spotkała to w domu, wzięłaby za roślinę. „Ludzie” owi byli kudłaci, w odcieniach pomiędzy zielenią i purpurą i rzadko poruszali się. – Na drugiej półkuli – powiedział Statek – jest teraz sezon godów. Wtedy poruszają się więcej. Pokażę ci. I faktycznie. Ścigając się, rzucając kawałkami skał, wspinając na prawie pionowe klify, krzyczeli cały czas do siebie w języku, który nieomal rozumiała. Każde wykrzyczane zdanie musiało kończyć się rymem, zaproponowanym przez konkurenta, improwizowali zadziwiająco. – Co im się stało? – szepnęła. – Mieli wyjątkowe szczęście. Udało im się wejść w symbiozę z miejscowymi organizmami, która pozwala im żyć dosłownie światłem, powietrzem, kurzem i wodą. Ten świat ma rok dłuższy niż większość zamieszkałych planet. Zimą wchłaniają z ziemi tyle energii, żeby wystarczyło im w lecie. Wiosną łączą się w pary, jesienią rodzą dzieci i powracają do fazy bezruchu. Przypomina to cykl życiowy istot z rodzimej planety zwanych niedźwiedziami. Niektórzy dawni uczeni spekulowali, że i one mogą w końcu rozwinąć inteligencję. – Ale jaki mają pożytek ze swojego życia? – Jak ci pasterze trzód, o których opowiadałem, mają czas rozmyślać i spekulować. Poza tym dożywają fantastycznego wieku. Stworzą nową sztukę i nową filozofię. – Kiedy? – Za kilka tysięcy lat. Próbując kwaśno zażartować, odparła: – Nawet dla dłuższego życia nie sądzę, abym chciała zmienić kolor. Raczej lubię swoje prążki. Przyzwyczaiłam się do nich... Słowa odpłynęły. – Coś nie gra? – zapytał Statek. – Tak! – Machnęła ręką, aby dać znać, że obraz planety powinien zniknąć. Tak też się stało i wyprostowała się. – Zdałam sobie właśnie sprawę, że nie wiem, jak długo jestem na pokładzie. – Biorąc pod uwagę fakt, że czasu nie ma... – W przestrzeni tachonicznej! Wiem, wiem! Wiem także, że za każdym razem, kiedy pozwalasz mi przerwać sobie, bawisz się moim kosztem, bo twoje reakcje są szybsze od moich. Przyznaję, że pozwalając mi to robić, jesteś uprzejmy! Zrób mi teraz przysługę i udziel prostej odpowiedzi! Od ilu lat jestem na pokładzie, porównując z wiekiem, jaki osiągnęłabym teraz, nie opuszczając Trewitry? – Cztery lata i około cztery dni. Bardziej precyzyjnie nie mogę określić. – W domu byłabym już mężatką i miałabym rodzinę. – W domu... stres, przez który przeszłaś, kiedy... – Znowu pozwalasz mi to zrobić! Zaczynam rozpoznawać zrelaksowany ton, który przybierasz, kiedy oczekujesz, żebym ci przerwała. Igrasz ze mną? Miałeś zamiar powiedzieć, wiem, że miałeś zamiar powiedzieć, że stres spowodowałby przedwczesne cziczenie i nie mogłabym spodziewać się nawet zostania babcią. – Zacisnęła pięści. – Pozwól mi jeszcze raz się zobaczyć! Ukaż mi się taki, jak podczas pierwszego spotkania! Chcę spojrzeć ci w twarz! I tak się stało. Orbitowali dookoła planety, która krążyła w ciemności, a odbite światło nie przyćmiewało już gwiazd. – Przypominasz mi, jak wielki jest wszechświat – stwierdziła gorzko. – Próbujesz sprawić, żebym zrezygnowała i spędziła całą podróż z tobą, w nadziei, że nie znajdę miejsca, gdzie mogłabym się osiedlić, bo te wszystkie planety, które mi pokazujesz są tak niepodobne do Trewitry. Nie dam się na to nabrać! Dokąd teraz? – Klepsit. – Och! – zawołała w nagłym przypływie dziecięcego zachwytu. – Do świata posiadającego statki kosmiczne! – Nie. – Ależ jestem pewna, że u nas... – Moja kolej przerwać. Nigdy nie usłyszałaś nazwy Klepsit, póki nie zaprosiłem cię na pokład. – Faktycznie! – Jej entuzjazm nie zmniejszył się jednak. – Teraz sobie przypominam. Mówiłeś, że to właśnie stąd sprowadzono lekarstwo na cziczenie! – Uwaga na czasy. – Co? No, wiesz, o co mi chodzi! – Wydaje ci się, że potrafię czytać w twoich myślach, tylko dlatego że potrafię wywnioskować, jaki masz nastrój, z twoich feromonów. – I igrać z nim! – Nie ingerowałem w twój metabolizm, nawet poprzez zmianę natury twojego pożywienia, odkąd opuściliśmy lodowcową planetę. Po pierwsze: doskonale przystosowałaś się, po drugie: znajomość twoich reakcji z góry czyni twoją obecność jako bodźca bezwartościową. Gapiła się na tę postać bez skazy, zaciskając drobne pięści. Po dłuższej przerwie powiedziała: – Posiadasz świadomość? Myślę, że skopiowano cię z prawdziwego człowieka. – Czemu tak mówisz? – Albo to, albo też przyswoiłeś sobie maniery swoich wielu tymczasowych pasażerów... Jakbym słuchała złego męża, mieszkającego przy mojej ulicy – władczego, dominującego i agresywnego. Więc, kiedy bawisz się moim umysłem, moja obecność staje się bezwartościowa? I tylko dlatego poniechałeś tych praktyk? Nie dla mojego dobra? Nie dlatego, że może wolałabym być wolną odpowiedzialną jednostką? Oddychała ciężko. – Opowiedz mi o Klepsit! Nawet jeżeli możesz utrzymać mnie przy życiu dłużej niż te rzeczy na ostatniej planecie, nie chcę spędzić wieczności, włócząc się z tobą! Jestem człowiekiem i chcę zatrzymać się gdzieś, i robić ludzkie rzeczy, jak rodzenie dzieci, nawet jeżeli mój mąż miałby wyglądać inaczej niż ktokolwiek spotkany wcześniej! Myślałam, że o to właśnie chodziło pomysłodawcom rozprzestrzeniania ludzkości wzdłuż Ramienia. – Wciąż wierzysz w Statek – odpowiedział. – Nawet po zetknięciu z rzeczywistością. – A nie powinnam? Jesteś prawdziwy, pomimo gonitwy w tę i z powrotem przez czas. Nie dziwi mnie, że sam w to wątpisz! Przynajmniej jesteś wystarczająco prawdziwy, żeby zatrzymać mnie dłużej, niż sobie wyobrażałam i nie pozwolić mi określić, jak długo to trwa, poza rosnącą frustracją! Powietrze wokół niej wydawało się ochładzać. Nie mogła powiedzieć, czy była to wyobraźnia. Gwałtownie zaniepokojona, wykrzyknęła: – Rozkazuję ci opowiedzieć, jak wygląda życie na Klepsit! Jazda! Tylko się streszczaj. – Na Klepsit – rzekł Statek dużo bardziej mechanicznym głosem niż zazwyczaj – osadnicy zdecydowali odłożyć powrót do lotów kosmicznych. Postanowili siłą przystosować swoją planetę do siebie samych i odwrotnie. Wybrali konfrontację swojego metabolizmu, ze wszystkimi formami miejscowego życia. Wielu zmarło. Reszta uodporniła się lub raczej ich potomkowie będą odporni. Obecnie muszą umierać ludzie niezgadzający się dobrowolnie na przedwczesną śmierć. – Ale czy to nie jest świat, który wynalazł lekarstwo na cziczenie? – Uważaj na czasy. – Wiesz, o co mi chodzi! – Tupnęła nogą. – Czy to następny świat, do którego zawitamy? – Tak. – Więc wysadź mnie tam. Jeżeli nic innego nie osiągnę, mogę im chociaż wytłumaczyć, dlaczego Trewitra desperacko potrzebuje ich pomocy! Można już tylko powiedzieć, choć może zostawić to na ostatnią chwile: Do widzenia, Prążko. Statek przytłoczony był zmęczeniem eonów, i tych przeszłych, i mających nadejść. Nie po raz pierwszy próbował określić, czy jego wiek kumulował się, czy też odnawiał swoją „młodość” we własnej przeszłości. Nie było jak stwierdzić; próbując oceniać siebie, nie był w lepszej sytuacji niż Prążka, która nie będzie cieszyć się z losu, jaki sobie wybrała. A jednak okazała się szczególnym towarzyszem. Z założenia, lub nie, nie może to trwać wiecznie. Moje powroty nie mogą być nieskończone, bo jeżeliby były, jak słusznie zauważyłaś, spotkałbym siebie samego... Biedna Prążko. Twoja szalona chwilowa nadzieja jest bezpodstawna. Sądzę, że wiedziałaś. Cokolwiek się stanie, muszę stosować się do swoich instrukcji. Rozdział 3 Klepsit Minęła już godzina od świtu, lecz wszystko w zasięgu wzroku było szare: chodnik, baraki, wykonane na zewnątrz i w środku z tego samego chropowatego betonu; ubrania noszone przez grupę pracowników przybrzeżnych, odbijających z przystani; łódź, którą odpływali; ponure mętne morze; pokrywa chmur zamykająca niebo... Kiedy dwóch młodych ludzi zaczęło pokrywać farbą absorbującą promienie słoneczne jeden z pobliskich dachów, jej intensywna czerń natychmiast przyciągała uwagę. Przynajmniej jakiś kontrast. – Szkoda, że na świecie nie ma więcej kolorów – westchnął Volar. – Wszystko jest takie szare, nawet nasze ubrania, nawet twoje włosy i moja broda. – Są jeszcze wschody i zachody słońca – powiedziała Su. – A i nie zawsze jest pochmurno. Po drugiej stronie też nie jest tak źle – dodała. – Możesz tam zobaczyć plantacje, brązowe i zielone, a nawet niebieskie. – Wiem. Jednakże nie mogę się oprzeć uczuciu, że życie byłoby bardziej znośne, gdybyśmy mieli kilka roślin i pnączy w doniczkach, a może i jakieś malowidła na ścianach. – W końcu tak będzie. – Kiedy już będziemy mieli zbędne surowce, aby wykorzystać je na takie luksusy jak barwniki, rozpuszczalniki czy też emulsje. Wiem o tym. – Nie mówisz jak ktoś, kto przyczynił się do tego, że dzień ten szybko nie nadejdzie. – Ostra nuta w jej głosie sprawiła, że odwrócił się od nieoszklonego okna. W nocy i podczas deszczu było ono zasłonięte prostą, lecz dokładnie dopasowaną okiennicą. Siedziała na jednej z dwóch ław, stojących po obu stronach zamocowanego na stałe stołu. Wszystko zrobione było z wszechobecnego betonu, podobnie zresztą jak podłoga, ściany i sufit. Jedynym dopuszczalnym luksusem w olbrzymim, niskim pokoju były cienkie mary na ławach wyplatane z morskich liści. – Tak więc, stara przyjaciółko – powiedział Volar tonem, z którego wyparowały wszelkie ślady bohaterstwa – jak myślisz, co Rada ze mną zrobi? Twarz Su, zmęczona, poorana zmarszczkami, pozostała niewzruszona, gdy rozkładała ręce. Jej skóra, podobnie zresztą jak i jego, pokryta była okrągłymi płytkimi bliznami. Spotkali się po raz pierwszy, kiedy przydzielono ich do tego samego zespołu jakieś trzydzieści lat temu, a tematem ich pracy był grzybek, który rozwijał się na ludzkiej skórze i doprowadzał do zatrucia krwi, gdy produkty jego przemiany materii przedostawały się do krwiobiegu. Został on oczywiście pokonany i żadne dziecko urodzone w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie zakaziło się. Jednak pozostały ślady, zarówno na ciele, jak i na duszy. Może też dlatego, że byli ostatnimi ocalałymi z tej grupy. – Nie potrafię czytać myśli Rady – odrzekła w końcu. – Ich decyzja zależy od tego, co my powiemy. Ty więc powinieneś przynajmniej używać tonu przekonującej skruchy. – Z pewnością po życiu spędzonym na służbie... Przerwała mu. – Do mnie należy przemawiać w twojej obronie. Zostaw mnie opowiadanie o twojej karierze i przyczynach zaniedbania. Pozwól, żebym dyskutowała z punktu bezinteresownej trzeciej strony. Twoim zadaniem jest pokazanie, że rozumiesz, dlaczego wytoczono przeciwko tobie sprawę... A zresztą tyle razy już to przerabialiśmy, a ty nie dostrzegłeś jeszcze prawidłowej, jedynej drogi obrony. Ta cała sprawa jest beznadziejna. Poza tym nadchodzi Rada. Spoglądając przez ramię, ujrzał grupę dwunastu ponuro wyglądających mężczyzn i kobiet, którzy dzierżyli na Klepsit władzę absolutną. Zbliżali się teraz od strony refektarza. Każde trzymało, nie ostentacyjnie lecz wyraźnie, symbol jej lub też jego urzędu, komunikator łączący z pozostałymi i z pięćsetletnimi monitorami ukrytymi pod wyspą w sztucznej jaskini, których czujniki przenikały glebę, roślinność, nawet skały i beton, a nawet stół w tym pokoju, jak sztuczne grzybnie. Monitory nigdy jednak nie podważyły decyzji Rady. Przynajmniej nie zanotowano takiego wydarzenia. Chociaż czasami zastanawiam się... Nie patrząc na nią, zapytał: – Su, czy jesteś całkowicie bezinteresowna? Słaby uśmiech przemknął po jej twarzy. – Oczywiście nie, Volarze. Lecz ty wiesz, czemu jestem przede wszystkim wierna, czemu ty i wszyscy muszą być wierni. – Tak, oczywiście. Tak czy inaczej, dziękuję. Członkowie Rady wchodzili, skinieniem głowy witając dwójkę obcych. Su pospiesznie zwolniła miejsce siedzące; podczas przesłuchania oboje zobowiązani byli stać. Bez wstępnych formalności, poza odchrząknięciem, wychudzony Sandinole, rotacyjny prezydent, przeszedł do sprawy. – Przed zwykłymi sprawami, mamy dziś przesłuchanie. Volar oskarżony jest o zaniedbanie obowiązków i zakłócenie planu. Su znalazła się tutaj, aby mówić w jego obronie. Zwrócił na nich swoje głęboko osadzone oczy. Jego wzrok przypomniał Volarowi ich pierwsze spotkanie. Byli rówieśnikami. Już wtedy dostrzegł w nim fanatyczny upór, który mógł doprowadzić go do udziału w Radzie. Był tak głodny władzy, jak inni powietrza i strawy. – Zapoznaliście się oboje z aktem oskarżenia? Przytaknęli. – Czy są w nim jakieś błędy rzeczowe? – Są niekompletne. – Volar oblizał wargi. To było najlepsze do czego doszli podczas niekończących się godzin łamania głowy. – Czegóż więc brakuje? – To była Henella, nominowana do Rady po dwu dekadach pracowicie spędzonych w Administracji Generalnej. Miała reputację jedynego spośród obecnych w pełni prawniczego umysłu. Odkładając swój komunikator na stół, jakby chciała podkreślić, że wszystkie szczegóły ma w pamięci i nie musi pytać monitorów, kontynuowała. – Nie zaprzeczasz, że po osiągnięciu wieku przedemerytalnego zostały ci przydzielone nowe obowiązki, do których należał nadzór nad satelitą? Satelita (jeden – dlaczego nie z tuzin?) był nieomal tak stary jak monitory. Miał wiele funkcji, włączając w to prognozę pogody, jednak najważniejszym jego zadaniem było analizowanie zarodników, które dryfowały w lokalnej przestrzeni, zauważanie wszystkich potencjalnie pożytecznych i informowanie ziemi, aby umożliwić ich dalsze obserwacje w trakcie spadania albo też, jeżeli pojawiły się w zbyt małych ilościach, powielenie wzorca. Miał także służyć jako stacja przekaźnikowa w komunikacji z innymi systemami gwiezdnymi, ale wyglądało na to, że nikt inny w pobliżu nie wysyłał sygnałów lub też być może, co było dla poinformowanej opinii publicznej bardziej prawdopodobne, z powodu małych odległości pomiędzy gwiazdami w tym obszarze niemożliwe było wysłanie danych w przestrzeń tachoniczną, tak żeby przed osiągnięciem celu nie stawały się nieczytelne. Nadzór nad satelitą uważany był za synekurę. Volar zaczął: – Nie, ale... – Su ostrzegawczo położyła rękę na jego ramieniu, a Henella ciągnęła. – Następnie, nie zaprzeczasz, że gdy byłeś za to odpowiedzialny, nie zauważyłeś i nie zgłosiłeś oznak pogorszenia się jego dokładności? A w rezultacie otrzymujemy tylko błędne dane? Dlatego też jesteśmy zmuszeni przeznaczyć nasze środki po kolei – pstrykała palcami przy każdym punkcie – a) na powtórne wysłanie orbitalnej barki, b) na wyznaczenie załogi odpowiednich specjalistów, którzy dokonają koniecznych napraw, c) na ryzykowanie ich życia, bo nikt z żyjących nie latał w przestrzeń, d) na analizę retrospektywną, a nie w czasie rzeczywistym danych, które odzyskamy z banków na pokładzie satelity, e) na dokonanie innych niezbędnych zmian, żeby zapewnić powodzenie powyższego. Czy możesz temu zaprzeczyć? Splotła palce i pozwoliła dłoniom opaść na stół, wbijając wzrok w oskarżonego. Reszta robiła to samo. Jasne było, że uważają wynik przesłuchania za przesądzony. Jednak impuls sprzeciwu pozostał w umyśle Volara. – Niczemu oczywiście nie przeczę, lecz w dalszym ciągu uważam, że nie wszystkie czynniki zostały wymienione. Wpadł mu do głowy pomysł, w przebłysku geniuszu. Ponownie poczuł ostrzegawcze dotknięcie Su i strząsnął je zniecierpliwiony. – Wiemy, co zamierzałeś powiedzieć – warknął Sandinole. – Zbadaliśmy twoje wymówki i odrzuciliśmy dlatego, że nie są istotne dla sprawy. Nieistotny jest fakt, że czyjś jedyny żyjący syn zmarł, z całą swoją grupą, w trakcie wykonywania zadania, które nigdy nie powinno być uprawomocnione. Skazani na sprostanie wyzwaniu całego ekosystemu subtropikalnej wyspy, bez wsparcia, a nawet odpowiednich zapasów. Przynajmniej nie według Rady. Wyrażanie uczuć w stosunku do potomstwa tak lekkomyślnie poświęcanego „w interesie ogółu” uderza ich jako atawizm? Tak miała argumentować Su. Jemu przyszło do głowy coś całkowicie innego. – Coś pominięto w badanym przez was materiale, coś czego nigdy mi nie powiedziano – wziął głęboki oddech. – Nie można nie zauważyć, jak cenny jest satelita dla naszego programu adaptacji. Dlaczego więc zadanie kontroli nad nim niezmiennie spada na barki omylnej starszej osoby. Ze strony Su usłyszał syczący oddech, jak bezdźwięczny gwizd zdumienia. Liczyła się jednak reakcja radnych, próbował wyczytać ją z twarzy. Nawet Henella przez chwilę wydawała się zagubiona. – To znaczy... – zaczęła po przerwie. – To znaczy – przerwał jej Volar, wielce ośmielony – Dlaczego jego stan nie jest nadzorowany przez te same monitory, które analizują dane? Dlaczego, innymi słowy, nie było żadnego alarmu, który zwróciłby uwagę każdego, zdrowego czy chorego? – Słowa błyskały w jego głowie jak jasne meteoryty. – Nawet teraz istnieje wciąż ryzyko jakiejś niespodziewanej epidemii wybuchającej na tej naszej wyspie–schronieniu. Oczywiście pokonalibyśmy ją; dawno już zgromadziliśmy wystarczająco danych, by sobie z tym poradzić. Mogłaby jednak nas osłabić, tak że nie bylibyśmy w stanie wykonywać takich zadań jak to moje, które przydzielono mi, abym je zaniedbał. Odkładając na bok stan mojego ducha, który, dla dobra dyskusji, jestem gotów na czas jakiś traktować jako niezwiązany ze sprawą, wciąż dziwi mnie fakt, że kolejni radni przeoczyli to potencjalnie kruche ogniwo łańcucha wiążącego nas z marzeniem o ostatecznym przetrwaniu. Trzymając swe sztywne stare ciało tak prosto jak mógł, badał twarze radnych. Stało się jasne, że przynęta chwyciła, gdyż twarze wszystkich zgodnie zwróciły się w stronę pulchnego bladego Ygrata, siedzącego w drugim końcu stołu. Był on odpowiedzialny za konserwację i eksploatację monitorów. I robił się nawet bielszy niż zwykle, aż jego policzki przypominały surowe ciasto w piekarni, gotowe do pieca. Odzyskując zimną krew, zagroził: – Wydaje się, że próbujesz zrzucić winę za swoje niedociągnięcia na Radę! Twarze jego towarzyszy pojaśniały. Nieomal można było usłyszeć, jak dziwią się, że sami nie wpadli na taką ripostę. Jedynym wyjątkiem pozostał Sandinole, który w dalszym ciągu marszczył brew, nawet patrzył groźnie, choć nie na Volara. Wydawało się, że wściekał się na wszystkich. Znowu odchrząknął; Volar przypomniał sobie, że cierpi on na niewydolność systemu oddechowego na skutek pracy w swojej grupie badawczej. To była ta wystawiona na działanie pseudowirusa, powodującego zapalenie oskrzeli, no i jak zwykle nikt już na to później nie chorował. Niewątpliwie dokonywał się postęp. Chodziło tylko o to, że ohydnie wolno. – Zanim wydamy wyrok – zachrypiał – proponuję, abyśmy zgodzili się odpowiedzieć Volarowi. Pozostali zareagowali zdziwieniem, Henella chciała coś powiedzieć, ale rzucił jej gniewne spojrzenie. – Starą zasadą jest, że nikt nie uczy się bez popełniania błędów. Wygląda mi na to, że taki błąd został popełniony, nie przez nas, lecz w odległej przeszłości. Wyobrażam sobie, na przykład, że analiza danych może wykazać, że kiedyś jakaś wada systemu operacyjnego lub też chwilowa usterka mogły doprowadzić do zlecenia człowiekowi kontroli nad satelitą jako środka tymczasowego, a po rozwiązaniu problemu nasi przodkowie przeoczyli przywrócenie uprzedniej sytuacji. Zadaniem monitorów jest obserwacja a nie wydawanie rozkazów. Jeżeli coś takiego miało miejsce... Pozostawił to zdanie zawieszone w powietrzu. Volar przytłoczony sukcesem swojej inspiracji był jednak w stanie dostrzec ponury wyraz twarzy radnych, pomieszany z ulgą. Podejrzewał, że to drugie zawdzięczali naiwnej sugestii Sandinole, że winą można obarczyć nie obecną Radę, ale ich, dawno nieżyjących, poprzedników. – Dokończymy przesłuchania jutro. Tymczasem ostrzegam cię, Volarze, że sprawa pozostaje otwarta. – Przepraszam – powiedział Volar, mrugając oczyma. Su nachyliła się, aby szepnąć mu do ucha, wystarczająco głośno, żeby usłyszał to Sandinole. – To znaczy, nie wolno ci o tym z nikim poza obecnymi rozmawiać. – Naturalnie! Nawet bym o tym nie pomyślał – oświadczył. Henella nie wyglądała na przekonaną, inni również, w końcu jednak skinęli głowami. Volar i Su mogli odejść. Gdy opuścili pokój, usłyszeli energiczny głos Sandinole. – W porządku! Mamy wiele więcej spraw do załatwienia. Kontynuujmy. Wyczerpany, jakby uniknął wyroku śmierci, co w pewnym sensie było prawdą, Volar objął Su, kiedy tylko znaleźli się na zewnątrz. – Och, Su! Jeszcze nie wygrałem, prawda? Przepraszam, że nie powiedziałem ci o tej linii argumentowania wcześniej, ale przysięgam, że wpadłem na nią dopiero, gdy usłyszałem Henellę wyliczającą elementy oskarżenia! Jaki cudowny dzień, mimo wszystko! – Odsuwając się od niej, wskazał ręką na pusty, równy plac, na którym stali, na szare identyczne baraki, rozciągające się rzędami po obu stronach, domy ponad pięciuset ludzi, którzy nosili identyczne ubrania i różnili się tylko imionami i specjalizacją. – Świat się odmienił! Jakby moje pnącza i malowidła już były na swoim miejscu, jak rodzaj niewidzialnego blasku! – Nie mów zbyt głośno – powiedziała cicho, odciągając go dalej. – Bo podważą twoją poczytalność. – Nie zrobię tego, teraz gdy pokazałem im fundamentalną pomyłkę w... Przystając obróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz. – Oni ci tego nie wybaczą, Volarze. Musisz to wiedzieć. – O co ci chodzi? – Oszołomiony, mrużył oczy, patrząc na nią. Jego rogówka była również uszkodzona przez grzyb i w lewym polu widzenia miał zamazaną plamę. Dawno nauczył się ją lekceważyć, ale czasami, jak teraz, boleśnie sobie o tym przypominał. – Volarze, przecież nie pozwalają nawet monitorom zaprzeczać słowom Rady. Przynajmniej nigdy nie przyznają, że tak się dzieje. – Sam o tym myślałem całkiem niedawno – wymamrotał, czując jak znika jego euforia. – A jakże mieliby pozwolić komuś takiemu jak ty? – Ale... – Jego ramiona opadły, kiedy uznał siłę jej argumentów. Ogarnął go jednak nowy przypływ śmiałości. – W takim razie musimy opowiedzieć wszystkim, komu zdołamy, zanim przesłuchanie zostanie wznowione! Nieomylna Rada zaryzykowała nie tylko niepowodzenie programu, ale... – Mają nadzieję, że dokładnie to właśnie zrobisz! – rzuciła. – Dla formalności Sandinole przypomniał ci, że sprawa jest otwarta, zmuszając mnie w ten sposób do wypowiedzenia tego jasnymi słowami. Jego ostrzeżenie jest zanotowane, tak jak planował. Dano nam na razie dużo czasu. Jednak założę się o swoją głowę, że przed końcem spotkania nastawią monitory. Jak tylko wykryją, że ktoś podważa sens powierzania omylnym ludziom kontroli nad satelitą, Rada uderzy. – Ale... – Jego szczęka opadła równie bezwładnie jak ręce. – Ale z pewnością inni ludzie również musieli już się nad tym zastanawiać. – Jesteś pewien? Kiedy nawet ja tego nie robiłam? Kiedy sam tego nie robiłeś do tej chwili? Jej wielkie oczy, miała więcej szczęścia niż on, bo nie były zeszpecone, błyszczały litością. Litość jednak też była atawizmem według poglądów Rady. – Volarze, nie pozwolą, by ktokolwiek wątpił w nieomylność tej czy jakiejkolwiek poprzedniej Rady. Volar poczuł się nagle starszy niż faktycznie był. Trzęsącym się głosem starego człowieka zapytał: – Jak myślisz, co się ze mną stanie? Powiedz wprost. Wiesz więcej o tych sprawach niż ja. To była prawda. Kiedy ich zespół badawczy wykonał zadanie, pozostali przy życiu członkowie rozeszli się w różne strony. Volar został mechanikiem, a ona, nie, jak miała nadzieję genetykiem, jak Sandinole, którego podziwiała, lecz administratorem, a do jej obowiązków należało głównie podtrzymywanie stabilności rosnącej populacji. Osiągano to poprzez kontrolę psychologiczną i tylko rzadko groźbą kary... ale kary też się zdarzały, choć ukryte pod płaszczykiem służby społeczeństwu. Patrząc mu prosto w oczy, przytoczyła zasadę, sięgającą epoki kolonizacji planet, a może i wcześniejszej: – Jak długo człowiek żyje, zawsze może zrobić coś więcej, aby pomóc innym. – Jak długo człowiek żyje... – powtórzył słabo. – Tego się obawiam, Volarze. I długo to nie potrwa. – Co? – Co z tobą zrobią? Możliwości są niezliczone. – Jeżeli zgodzę się iść w ślady mego syna... – Uznają to za objaw obłędu – wtrąciła. – A ponieważ obłęd jest spowodowany brakiem równowagi organicznej, uznają dane za sfałszowane. Bardziej prawdopodobne jest, że wymyślą coś na małą skalę. Na przykład wezmą cię na dietę opartą na miejscowej roślinności i będą notować wyniki. – Nie mówisz chyba serio? – Tutaj, na środku placu, gdy wszyscy inni pracują, a Rada pogrążona jest w swoich deliberacjach, mam chyba jedyną szansę powiedzenia czegoś serio. – Więc, więc cóż mogę zrobić? Potrząsnęła głową, oczy jej wypełniły się łzami, gdy dalej patrzyła mu prosto w twarz. – Ukryć się? Gdzie? Uciekać? Jak i dokąd? Nie, to już koniec naszej drogi, stary przyjacielu. – Naszej? – podchwycił słowo. – Och, nie myślisz chyba, że pozwolą mi żyć dłużej niż tobie? W żadnym wypadku. Nie po tym jak ciebie broniłam. W zasadzie, rozsądnie byłoby już teraz się pożegnać. Była znacznie niższa od niego. Sięgając w górę na palcach, aby objąć ramionami jego szyję, pocałowała go w policzek. Potem odwróciła się na pięcie i oddaliła pospiesznie niezgrabnym sztywnym krokiem. Oblizując wargi, poczuł smak łez: jego czy też jej? Nie był w stanie określić. Po długiej martwej przerwie pozbierał się. – Jeżeli już mają zrobić mi tę straszną rzecz, mogę równie dobrze rozpuścić plotki – rzekł w powietrze. – Komu więc powiedzieć? Kiedy rozejrzał się wokół. Wszyscy byli w pracy, nawet ci młodzi ludzie malujący dach zniknęli. Tak mała populacja po tak długim czasie, skazana na mieszkanie na pojedynczej, niezbyt dużej wyspie. A jak wysoka śmiertelność i w dużej mierze spowodowana umyślnie. Zajęty i niewidzialny Statek badał planetę. Gdybym nie wiedział tego, co wiem, będę wiedział, mógłbym równie dobrze przyjąć, że Klepsit będzie również porażką. Jak długo wytrzymam jeszcze te podróże w czasie. Im więcej dowiaduję się, tym bardziej wydaje mi się, że Prążka miała rację wyrażając mój najgorszy lęk: to nie uszkodzenie ciągnie mnie w te i z powrotem poprzez stulecia. Biedna Prążka. Może zyskam tu nowe towarzystwo. A każde towarzystwo przewyższa samotność... Zstąpił na dół, by porozmawiać z ludźmi. Kiedy Volar i Su odeszli, Henella powiedziała sztywno. – Chciałabym, żeby odnotowano moje poważne wątpliwości dotyczące kursu zaproponowanego przez prezydenta. Żałuję szczególnie, że Volar nie zostanie zatrzymany do czasu wznowienia przesłuchania. Ygrat przytaknął skwapliwie. Reszta czekała. Wiedzieli, że Sandinole był przebiegły. Nagle i całkiem niespodziewanie roześmiał się. – Spodziewałem się po was czegoś więcej, w szczególności po Henelli! Czy nie słyszeliście, jak mówiłem, że sprawa jest otwarta? Iluż zbrodniom będzie winien, jeżeli tylko wspomni poza tym pokojem, że satelita powinien być nadzorowany automatycznie? Zaświtało. – Widzę, że w końcu zrozumieliście. Ale nie uśmiechajcie się zbyt wcześnie! Ygrat! Człowiek o ziemistej twarzy przyjął postawę pełnej gotowości. – On ma rację, prawda? – Ja...hmm... – On ma rację – Sandinole nalegał cicho, opierając oba łokcie o chropowaty stół i wpatrując się weń. – Przy okazji, jak długo sprawujesz swój urząd? – P–pięć lat – wykrztusił Ygrat. – I nigdy przed lub też po twojej nominacji nie przyszło ci do głowy pytanie, które postawił dzisiaj Volar, stary, wyniszczony i niewątpliwie obłąkany z powodu utraty syna. – Sandinole zacisnął pięści. – Wszyscy przez to przeszliśmy. Wszyscy z nas matkowali lub byli ojcami potomstwa, życzyli mu powodzenia, jak wyruszało spełniać swoje zadania i cierpieli konsekwencje. Jakże ktoś mógłby marzyć o przetrwaniu bez pomocy na obcej planecie, uniknąwszy losu, na jaki skazali nas i siebie nasi przodkowie? Jego głos osiągnął wysokość normalnie zarezerwowaną dla masówek i nowych grup specjalnych. – Wiemy, że statek, który nas tu przywiózł, miał zaludnić tak wiele planet, jak to było możliwe, a były ich co najmniej setki. Czy komuś mogło udać się lepiej niż nam? Czy nowo zbudowane statki pukają do naszej atmosfery, prosząc o pozwolenie lądowania? Jego fanatyczny wzrok omiótł stół jak zimowa wichura. – Czy ktokolwiek wysłał zakodowane sygnały zawierające użyteczne informacje? Czy sam Statek powrócił, co jak wskazują kroniki, powinno się było stać po osiągnięciu przez niego końca Gwiezdnego Ramienia, aby sprawdzić nasze postępy i dostarczyć wieści, jak idzie ludziom na innych planetach? Minęło pięćset lat i wciąż jesteśmy sami! Wziął głęboki oddech: – Wynika z tego, że musi nam się wyjątkowo dobrze powodzić. Z każdym następnym pokoleniem udoskonalamy zabezpieczenie naszej plazmy zarodkowej. Padamy ofiarą coraz mniejszej liczby chorób. Przyswajamy coraz więcej różnych pokarmów, już nie tylko pochodzących z tego samego świata co my, ale i miejscowych, uprzednio trujących! Tysiące z nas cieszy się wystarczająco dobrym zdrowiem, żeby się zestarzeć! Broda Volara jest siwa, tak samo włosy Su. Ilu z nas żyło tak długo sto lat temu? Słysząc fundamentalne zasady swojej wspólnej wiary przedstawione z takim porażającym przekonaniem, członkowie Rady rozluźnili się. Jedynie Ygrat domyślał się z tego, co Sandinole mówił wcześniej, że wkrótce nastąpi rewizja członkostwa w Radzie, a po jej rekonstytucji, nie będzie go wśród wybranych. Decyzję, jak zwykle, przypisze się monitorom. Któż jednak lepiej niż on, który tak często ukrywał niewygodne dane, wiedział jak łatwo można nimi manipulować? – Większość z tego, co mamy na porządku dziennym – ciągnął Sandinole, powracając do swojego zwykłego spokojnego tonu – to sprawy rutynowe. Jednak oprócz informacji, które już otrzymaliście, jest jeszcze jeden punkt, który może wskazywać na to, że udało nam się lepiej, niż przypuszczaliśmy. Zdziwione spojrzenia krzyżowały się nad stołem. – Póki co nie ma tego wiele, dlatego też myślałem, że na razie nie ma o czym dyskutować. Jednak, jak już powiedziałem, może się to okazać zachętą. Może wskazywać na fakt, że gdzieś na tej planecie, w miejscu być może ukrytym wśród roślinności, zaszczepiliśmy dziką odnogę naszej rasy... która przetrwała. Ciche słowa eksplodowały niczym spadająca kometa. Przez długą chwilę na twarzach radnych malowało się zaskoczenie, pomieszane z niedowierzaniem i przerażeniem. Sandinole spoglądał na nich z sardonicznym uśmieszkiem. – Pełne dane, zawierające wszystko co już wiemy, przechowywane są w pamięci monitorów, lecz sądząc z waszych reakcji, dobrze byłoby, gdybym streścił sprawę teraz. Ufam, że nikomu nie muszę przypominać, iż dwa dni temu zauważono sporą ilość drewna dryfującego ze wschodniego wybrzeża Wysokiej Ziemi Północnej, unoszonego przez Okrężny Prąd Trzyletni w stronę Wyższego Kanału? Było tego zbyt wiele, aby można było je zawrócić zwykłym wirem sonicznym, tak dużo, że istniało ryzyko całkowitego zablokowania kanału. Coś takiego jest, jak pewnie wiecie, generalnie przyjętym sposobem rozprzestrzeniania się wszelkich form życia, a wolelibyśmy trzymać je od nas z daleka. Ton jego głosu zmienił się z sardonicznego w sarkastyczny, już nie tylko Ygrat kręcił się na swojej niewygodnej ławce. Brzmiało to jakby urząd rotacyjnego prezydenta nie był już dla Sandinole wystarczający, pomimo przedłużonej dwukrotnie kadencji. Sam Ygrat, który preparował rekomendacje monitorów, czuł jak jego policzki zmieniają kolor, z szarobiałego na jasnoróżowy. – Wysłaliśmy więc zespół do oczyszczenia terenu, aby rozdzielił pnie i spławił je dalej. Wczoraj albo raczej dziś w nocy, zauważyli przez podczerwone szkła ciepłe stworzenie, nieruchome lecz wciąż żywe, złapane w jedną z pułapek brzegowych. Z początku wzięli je za miejscowego drapieżnika, może bilka lub siedźwiedzia, przyniesionego przez dryfujące drewno. Po bliższym zbadaniu okazało się jednak, że była to mniej więcej istota ludzka płci żeńskiej, nieznanego pochodzenia. Ponownie omiótł wzrokiem stół. – Dokładniej mówiąc, ma kępki włosów na łokciach i szorstkie, prawdopodobnie chwytne, poduszki na stopach, podczas gdy jej skóra pokryta jest jaskrawymi czerwonymi pasami, zaczynającymi się od karku i biegnącymi spiralnie poprzez tors, ramiona i nogi. Co więcej, jej zęby są żółte. – Obca! – wtrącił Ygrat, szukając desperacko czegokolwiek, co odwróciłoby uwagę Sandinola od postanowienia wyeliminowania byłego zaufanego pomocnika z Rady. – Wierzysz w Doskonałego? – zapytał zimno Sandinol. – C–co? – Czy wierzysz, że od czasu jak wysłano Statek, nasi przodkowie w rodzinnej galaktyce zmienili się w stworzenia, które mogą pokonywać przestrzeń międzygwiezdną nadzy i pozbawieni jakiejkolwiek ochrony? – Oczywiście nie! – odpowiedział Ygrat oblizując wargi. – Nigdy nie słyszałem podobnych bzdur! – Więc nigdy nie sprawdzałeś zawartości banku danych. – To szyderstwo miało zranić. – A może nie miałeś normalnego dzieciństwa...? Legendy o tym powstawały w każdym pokoleniu od czasu kolonizacji. To są oczywiście bzdury, lecz najważniejsze w bzdurach jest to, że wierząc w nie, ludzie odchodzą od racjonalnego myślenia. Może być to tolerowane u dzieci w wieku przedrozumowym, lecz nawet u nich, jak ośmielę się stwierdzić, powinno być korygowane. Wypowiedź ta budowała ścianę pomiędzy Ygratem a pozostałymi radnymi. Zaczęli się od niego odsuwać. – Jakie jest pytanie, które każde z nas zadałoby natychmiast, mając w ręku taki raport? – spytał prezydent znów podejmując temat. – Czy to może mówić? Czy ma odpowiednie narządy mowy? Czy jest w dobrej kondycji? Czy potrafi się wytłumaczyć? – rzuciła Henella. Nie była to najwidoczniej odpowiedź, której się spodziewał. Szybko dochodząc do siebie, skinął z aprobatą. – Właśnie tak. Niestety ultradźwięki wydawane przez pułapkę zgelatynizowały jej czołowe płaty mózgowe. Znajduje się w stanie śpiączki, a rokowania nie są pomyślne. Podniósł się szum, kilkoro ludzi mówiło jednocześnie, a każdy głośniej od pozostałych. Sandinole uciszył ich spojrzeniem. Gdy zapanowała znów cisza, ciągnął: – Możecie przyjąć, że rozważyłem wszystkie te punkty. Czy pragniecie usłyszeć, co do tej pory odkryliśmy? Skinęli głowami. – Obca – znów strzał w Ygrata – nie może pochodzić z innej wyprawy niż misja Statku, która nas tu przywiozła. Jej DNA pasuje do naszego w dziewięćdziesięciu procentach. Ponadto ustaliliśmy, że musiała w przeszłości cierpieć z powodu osłabienia i gorączki, spowodowanych przez zarazki typowe dla Klepsit, a jej ciało nie zawiera żadnych nieznanych organizmów. Stwierdzenia te ostatecznie dotarły do nich. – Zdaje się, że mówisz nam, iż to potomkowie jakiejś grupy specjalnej, uznanej kiedyś za zaginioną, zakończyli swój proces adaptacji? – stwierdziła Henella. – Niezupełnie – przerwał Sandinole protekcjonalnym tonem. – Nie możemy mówić o zakończonym procesie adaptacji, jeżeli była osłabiona i gorączkowała z powodu jakiejś lokalnej, jak już zauważyłem, infekcji. Jednak, jeśli jej przodkowie przetrwali chociaż kilka pokoleń, sprawa warta jest dalszego badania. – Czy pewne jest, że przybyła na dryfującym drewnie? – dopytywała się Henella. Sandinole uśmiechnął się. – Nasza technika nie pozwala jeszcze wytropić ludzkiego zapachu w takiej ilości wody... prawda? Pozwolił, by ukryta obelga, dręczyła ją przez chwilę, potem kontynuował. – Jest to jednak bardziej prawdopodobne niż alternatywa. – Którą jest? – Henella poczerwieniała ze złości. – Że już była na wyspie, próbowała odpłynąć, poczuła się wyczerpana i musiała złapać się płynących pni. Bądź co bądź, nie ubrana kobieta, prawie twojego wzrostu a na dodatek cała pokryta jaskrawoczerwonymi prążkami, raczej na pewno nie uniknęłaby wykrycia. Do obowiązków Henelli, odpowiedzialnej za porządek społeczny, należało kontrolowanie nielegalnego przemieszczania się populacji. Znowu udało się Sandinole uderzyć w czułe miejsce. Pozostali radni próbowali unikać nawzajem swojego wzroku; każdy obawiał się, że spisek mający wyeliminować ją lub jego z Rady jest już w toku i bezużyteczna jest publiczna dyskusja. – Jedna rzecz pozostaje niewątpliwa. Jej ciało nie zawiera żadnych organizmów, które można zidentyfikować jako żyjące normalnie w ludzkim ciele, ani też charakterystycznych dla Klepsit. Fakt, że była martwa, zanim wpadła w pułapkę, można przypisać temu, że wyczerpał się jej lub też raczej jej przodków, limit odporności. Wydaje się, że do niedawna była muskularna i dobrze odżywiona. Wszystko to wskazuje na konieczność podjęcia poszukiwań wzdłuż wybrzeża Wysokiej Ziemi Północnej, obszaru porośniętego gęstym lasem, skąd pochodziły pnie drzew. Jakby nie spodziewając się sprzeciwu, zamierzał wstać. Jednak Ygrat wykrzesał w sobie iskrę śmiałości. – A co powiecie na powierzenie Volarowi odpowiedzialności za powodzenie misji? Odpowiedź spadła jak katowski topór. – Nie. Jakąż ironią jest, że doskonale chroniąc ludzkie ciało, pomimo wprowadzenia niezliczonych przeciwciał i nowatorskich systemów obronnych wymyślonych w celu zmagania się z miejscowymi formami życia, poświecili tak wiele cech stanowiących o prawdziwym człowieczeństwie, jak na przykład, litość. Zastanawiam się, czy ktokolwiek z nich rozumie pojęcie miłości. Statek wykrył ślad ironii w swoich własnych przemyśleniach, związanych ze słowem „niezliczonych”. Faktycznie mogłyby być policzone, gdyby tylko zapytać o to miejscowe monitory. Wyniknęło jednak coś jeszcze innego, okazja nie do stracenia. Dziś lub jutro, a pewno nie później, co najmniej jedna osoba, a może i dwie, znajdą się w niebezpieczeństwie i może będą pragnęły opuścić Klepsit. Jakie to dziwne uczucie, myślał Volar, być jedyną osobą na wyspie bez pracy, no poza dziećmi, zbyt małymi, by chodzić do szkoły i starcami, dożywającymi swych dni w hospicjum... gdzie w dalszym ciągu przyczyniali się do przetrwania gatunku, w myśl zasady, którą przypomniała mu Su. Po nieudanej próbie znalezienia kogokolwiek gotowego poświęcić mu parę minut, nawet kobieta, która przejęła jego posadę kontrolera satelity, nie chciała go słuchać, chciał wpaść do Su do pracy, lecz chłodno go przepędzono. Wieść o jego przesłuchaniu przez Radę rozeszła się błyskawicznie i traktowano go, jakby był nosicielem zarazy. Którą zresztą roznosił i pragnął roznosić. Zawiedziony, wściekły, totalnie zagubiony, błąkał się po polach, czasami spotykając się ze skinieniem głowy znajomego, niczym więcej. Przeszedł obok pustych ścian zaplombowanych laboratoriów; doszedł do plantacji, gdzie importowane i miejscowe rośliny rosły razem w kontrolowanych warunkach. W oddali, jako że znajdowały się za elektronicznymi ogrodzeniami i barierami pod prądem, dostrzegł pola, gdzie trzymano zwierzęta. Były tam gatunki miejscowe, które pewnego dnia mogą okazać się pożyteczne, jak i zmodyfikowane potomstwo tych, których plazma zarodkowa dawno temu przybyła z ludźmi. Niektóre z nich wydawałyby się wyjątkowo dziwne pomysłodawcom ekspedycji Statku, bo do zadań Rady nie należało zachowanie niezmienionego wyglądu inwentarza. Widok ten przypomniał mu, jak uczył się historii. Dawno, dawno temu, na świecie, z którego pochodzili, ludzie trzymali zwierzęta do towarzystwa, pomimo faktu że nie potrafiły one mówić i ledwo co pojmowały. Jakie byłoby to uczucie spacerować teraz z takim „psem” przy nodze? Jaką funkcję spełniał „pies”, kiedy skończyły się czasy, gdy inne zwierzęta, wciąż trochę dzikie, musiały być pędzone na i z pastwiska? Kiedy, jeżeli w ogóle, taki proces zajdzie na Klepsit i zamiast agrobiologów będą rolnicy? Najprawdopodobniej nigdy. Doszedł na skrawek lądu najbardziej wysunięty na południe i stał, wpatrując się ze skarpy w grupę pracowników przybrzeżnych. Nie tych, których widział wyruszających rano, bo tamci przybiliby do brzegu bliżej domu. Byli zbyt zajęci, aby go zauważyć. Przeczesywali skalistą plażę metr po metrze, zbierając morskie stworzenia wyrzucone przez fale, badając rozprzestrzenianie się miejscowych i importowanych wodorostów, analizując organiczne składniki wody w sadzawkach naturalnych i utworzonych przez fale pływowe. Poniżej skarpy znajdowały się jaskinie i Volar ujrzał dwoje ludzi wynurzających się z jednej z nich. Mieli na twarzach maski, prawdopodobnie dlatego, że zarodniki przyniesione przez wiatr zapuściły korzenie i mogły powodować infekcje płuc u niezabezpieczonych. W pobliżu linii horyzontu, otulony mgłą, dryfował jeden z automatycznych statków kolonii, obserwując Prąd Trzyletni i ikrę, którą unosił na lodowate wody północne. Czas, abym się pożegnał. Myśl ta wpadła mu do głowy równie niespodziewanie jak natchniona dyskusja z Radą. Wiem wszystko o Klepsit. Nie mogę odejść tak po prostu gdziekolwiek. To znaczy, wolno mi odejść tam, gdzie nie wiem, co się dzieje, gdzie będę musiał prosić o wyjaśnienia. Mogę to wszystko skończyć już teraz. Wiatr zwiewał mgłę w stronę lądu, zapowiadając zimny, wilgotny wieczór. Ze zdumieniem zauważył, że było znacznie później, niż sobie wyobrażał. Ledwo miał czas dotrzeć do domu. Teoretycznie miał, jak każdy, prawo do posiłku i noclegu w dowolnym baraku, gdzie znalazła się wolna porcja; w praktyce takie przywileje były zarezerwowane dla spóźnionych członków upoważnionej ekspedycji, a nikt już nie będzie patrzył przyjaźnie na tego, który zmarnował dzień na bezcelowe łażenie. Zmuszając zesztywniałe kończyny do szybszego marszu, wyruszył w drogę powrotną. Mgła jednak zgęstniała na długo przed zachodem słońca, a ścieżka przed nim zamazywała się i musiał często przystawać, żeby odpocząć. Podczas czwartego z tych wymuszonych postojów kątem oka zauważył kogoś. Ledwie widzialna sylwetka wydała mu się znajoma. Jej imię miał na końcu języka, imię kobiety, która prowadziła grupę specjalną, gdzie poznali się z Su. Ależ to absurd. Kenia zmarła dwa lata temu. Czy była to po prostu sprawka jego pogarszającego się wzroku? Spoglądał w kierunku, gdzie zdawało mu się, że zobaczył – musiał przyznać – obcego człowieka. Chociaż populacja na Klepsit była jeszcze bardzo nieliczna, już od dawna niemożliwe było poznanie wszystkich. Uderzyła go inna możliwość. Może to któreś z dzieci Kenii? Wyjaśniłoby to podobieństwo. Nie utrzymywał z nią tak bliskich kontaktów jak z resztą zespołu, jako że była o dobre trzy lata starsza od nich, jednak, o ile nie okazała się bezpłodna, powinna była jak wszyscy mieć kilkoro dzieci. Jednak ktoś tam był i zbliżał się, wypowiadając jego imię, ku jego nieopisanemu zdumieniu, głosem do złudzenia przypominającym głos Kenii. Wziął głęboki oddech. – Cześć! Czy jesteś jedną z córek Kenii? – Czemu pytasz? – Nie możesz być Kenią, bo ona już nie żyje. Lecz twój wygląd i głos są zdumiewająco podobne. Kobieta zbliżyła się chichocząc. – Nie. Nie jestem niczyją córką. Kiedy jeszcze usiłował pojąć absurdalną odpowiedź, mgła rozstąpiła się. Odsłoniła stojącą nieopodal Kenię, lub też Kenię, jaką poznał, kiedy się po raz pierwszy spotkali. – Wybacz – powiedział cicho ten sam głos. – Sądziłem, że spotkanie starych przyjaciół będzie mniej przerażające niż nieznajomych. Mniej przerażające? Ależ ja jestem przerażony! Volar cofnął się, zaciskając wątłe pięści. Niczyja córka? Czyżbym wziął mężczyznę za kobietę? Śmieszne! Chociaż oczywiście nosimy wszyscy takie same ubrania, taka perwersja nie byłaby tolerowana przez Radę. Pozostało jeszcze jedno możliwe wyjaśnienie, chociaż przez dłuższą chwilę nie był w stanie nawet o nim myśleć. W czasie stosukowo mało absorbującej służby nadzorowania satelity, zanim nadeszły wieści o śmierci jego syna, zajmował się posłusznie pogłębianiem swojej wiedzy. Skoro satelita został umieszczony na orbicie, aby kontrolować zarodniki pozostawione przez Statek, logiczne było, a monitory mu na to pozwalały, przekopanie się przez dostępne zapiski dotyczące misji Statku. Odkrył materiały długo przez innych lekceważone, ponieważ powszechnie przyjmowano, że Statek spotkała jakaś katastrofa. W przeciwnym razie powinien przecież powrócić co najmniej raz, może dwa, w ciągu minionych pięciuset lat. Teorie wyjaśniały to różnie: począwszy od buntu na pokładzie po zderzenie z meteorem antymaterii, choć ta ostatnia została odrzucona, z powodu sporej gęstości zwykłej materii na tym obszarze nieba. Ale jeżeli Statek miałby powrócić... Czy ja zwariowałem? Czy zrobiono ze mnie wariata, aby usprawiedliwić to, co Rada chce ze mną zrobić? Czy robi to jakąś różnicę? Su mówi, że jestem skończony i zmuszony jestem jej wierzyć. Z olbrzymim wysiłkiem powiedział: – Jeżeli nie jesteś niczyją córką, przyjmuję, że nie jesteś również niczyim synem. Mam rację? – Wziąwszy pod uwagę, że minęło już ponad pięćset lat, zadziwiasz mnie swoją trafną konkluzją. Wizja zniknęła. Świat wokoło zaczął pływać i chwiać się, nie z powodu mgły. Volar chwycił się za klatkę piersiową, atak bólu przeszył jego serce. Znalazłem dostęp do danych dotyczących możliwości Statku porozumiewania się z ludźmi przy pomocy ludzkiej mowy, a nawet projekcji swojego wizerunku w ludzkiej postaci. Nieprzypadkowo więc to właśnie ja jedyny z tym się spotykam... Znów widział wyraźnie, a ból ustąpił. Wpatrując się w rozmówcę, wyraził słowami swoje zdumienie. – Tak – odpowiedział Statek. – Rzeczywiście szczególną rzeczą jest, że posiadasz tak niepospolitą wiedzę. Ostatnio zacząłem zastanawiać się, czy moje wrażenie stosunkowo wolnej woli nie jest tylko maską, przykrywającą o wiele bardziej złożony plan, niż sobie wyobrażałem. Plan rozciągający się, być może, poza zwykle jedenaście wymiarów. – Czy ukazałeś się komuś innemu? – zapytał Volar. – Nie tutaj. – Dlaczego? Według naszych kronik, powinieneś był powrócić dawno temu, przynosząc raport z postępów w innych systemach. – Wiem. – Czy przedtem też byłeś ukradkiem? – To moja pierwsza wizyta na Klepsit. – Więc coś nawaliło? – Długo w to wierzyłem. Teraz podejrzewam, że może nie. – To zbyt głębokie dla takiego zmęczonego starego człowieka jak ja – wymamrotał Volar. – Czemu więc ja? Bo byłem w stanie cię rozpoznać? Masz na myśli jakiś rodzaj planu... – Który może istnieć lub nie. Jeżeli o mnie chodzi, zdecydowałem się skontaktować z tobą, ponieważ masz zostać skazany za uleganie bardzo ludzkiej reakcji. Volar oblizał wargi, choć były wilgotne od gęstej teraz mgły. – Zapewne sprawdzałeś nasze monitory i poznałeś wszystkie dane dotyczące sytuacji na planecie. – Wystarczająco, aby poznać twoje krytyczne położenie. – Chodzi ci o to, że utrata mojego ostatniego syna spowodowała załamanie. – W ciągu większej części ludzkiej historii i na każdym z cywilizowanych światów, które znam, ryzyko takiej jak twoja reakcji na tragedię byłoby zrozumiale i odpuszczone. Nie nazywano by tego załamaniem, a raczej naturalną reakcją. – Właśnie tak o tym myślę! – wykrzyknął Volar. – Zacząłem podejrzewać, że nasza Rada jest... – Powiedz. Nikt oprócz mnie nie usłyszy. – No... nieludzka. – Niezupełnie, ale na granicy. Czy pragniesz jutro ponownie stanąć przed nimi? – Ja... Sądzę, że muszę. – Jest alternatywa. Spełniało się. Naprawdę rozmawiał z wcieleniem legendarnego Statku. Albo tak było, albo też musiał to przyjąć. Może inni ludzie musieli również wierzyć w Doskonałego, bo ich legenda (a może bardziej mit?) dawała zapewnienie, że cała ta ciężka praca, cierpienie będą pewnego dnia usprawiedliwione. Zmarszczył czoło. – Pozwól mi domyślić się przyczyn, dla których wybrałeś właśnie mnie. Twierdzisz, że nie ma to nic wspólnego z faktem, że ktoś na Klepsit szczegółowo zbadał zapiski dotyczące twojej natury i twojej misji. – Nie. Jestem tu, na tym rozdrożu, o ile mogę stwierdzić, przez czysty przypadek. – Czy wiedziałeś, że spotkasz kogoś takiego jak ja? – Absolutnie nie. – Więc obawiam się, iż będziesz musiał wyjaśnić... Nie, czekaj! – Uniósł szponiastą rękę, jakby chciał wymodelować odpowiedź w powietrzu. – Właśnie zrozumiałem! Rozmawiasz ze mną całkiem swobodnie. Nie zawiadomiłeś Rady. Z tego musi wynikać, że... – Dalej. – Musi wynikać, że w obecnych warunkach nie wolno ci ingerować. Czasami się nad tym zastanawiałem. A jednak ingerujesz, rozmawiając ze mną... Masz zamiar coś mi zaproponować. Co się stanie, jeżeli to odrzucę? – Znajdą cię jutro martwego. Potkniesz się na ścieżce nad skarpą we mgle. Rozpuszczą wieści, że zdradziłeś wspólną sprawę i skoczyłeś, by się zabić, zamiast przyjąć wyrok Rady. Volar rozważał to przez chwilę. – A jeżeli się zgodzę? – Ale jeszcze się nie zgodziłeś, ponieważ nie wiesz, co proponuję. – Mogę tylko przyjąć, że to ucieczka. Czy możesz zabrać mnie na pokład? – Znowu mnie zadziwiasz. Jesteś drugą osobą w trakcie tej podróży, posiadającą tak szczególną intuicję. Jeszcze jedna wskazówka, że moja misja jest dużo bardziej złożona, niż sobie wyobrażałem... Tak, mogę. – Lecz czy nie poinformuje to ludzi o twoim przybyciu? W społeczeństwie takim jak nasze, ludzie tak po prostu nie znikają. – Replika twojego ciała zostanie odnaleziona na skałach. Wszystko będzie tak, jakbyś pozostał. Volar jednak wahał się. – Czy jest tu ktoś, z kim jesteś szczególnie związany? Twoje dzieci, o ile mi wiadomo, już nie żyją. – Jest przyjaciółka – burknął. – Masz na myśli Su. – Czyżbyś już ją spotkał! – Widziałem ją. – Nie rozmawialiście? – Nie, tylko ją oceniałem. – I...? Statek wydał całkiem przekonywające westchnienie. – Już od czasów swojej młodości czuła nieracjonalny podziw dla Sandinole. Niewątpliwie przypominasz sobie, że miała nadzieję zostać, jak on, genetykiem. W głębi serca nie może zmusić się do uwierzenia, że zdolny byłby do czegoś niehonorowego. Więc, pomimo wszystko, planuje służyć Radzie do końca. Volar zmartwiał. Poczuł kwaśny smak, podchodzący mu do gardła. – Czy broniłaby mnie odpowiednio? – To przecież ty, nie ona, wymyśliłeś to genialne pytanie: Dlaczego pozostawić kontrolę nad satelitą omylnemu człowiekowi, a nie nieznającym zmęczenia maszynom? – To nie odpowiedź. – Pomyśl jeszcze raz i zrozumiesz, że tak. Pomyślał i zrozumiał. Teraz on westchnął. – Masz rację. Jestem skazany, ja, który nigdy umyślnie nie działałem na szkodę wspólnej sprawie. Jestem winien, bo zareagowałem po ludzku. Czemu mam zostać ukarany przez tych, którzy utrzymują, że naszym zadaniem jest utrzymać ludzi na Klepsit, niezależnie od kosztów? Myślę, że stają się nieludzcy... Jeżeli przyjmę twoją propozycję, czy zyskam szansę zobaczenia, jak radzi sobie nasz gatunek na innych światach? – Tak. – Domyślam się, że oznacza to tak wiele światów, ile odwiedzę, póki nie rozleci się moje sterane ciało. – Może to trwać, jak długo chcesz, póki nie wybierzesz sobie świata bardziej odpowiedniego niż ten. – Jak, na kosmos, mogę powiedzieć, co jest bardziej odpowiednie? Przypuszczam, że jak zobaczę... W każdym razie wiem, że ten jest niewątpliwie nieodpowiedni. Co mam robić. – Zgódź się. – Zgadzam. – Więc witaj na pokładzie. Rozdział 4 Statek Pomimo sporych modyfikacji genetycznego dziedzictwa Volara, jego ciało szybko reagowało na kurację przeprowadzoną przez Statek i wkrótce stało się jasne, że z jego umysłem wszystko było w porządku. Na długo zanim osiągnęli punkt, gdzie można było bezpiecznie wejść w przestrzeń tachoniczną, Volar zasypał Statek pytaniami. Niektóre były oczekiwane, jak na przykład, dlaczego nie powrócił on zgodnie z planem znanym osadnikom. Statek związany instrukcją, odpowiedział mniej więcej tak samo jak Prążce. (Biedna Prążka!). Inne jednak były dużo mniej spodziewane. – Nie ośmielałem się tego mówić ze względu na Radę, ale od dawna jestem przekonany, że lepiej byłoby dla nas, gdybyśmy nie koncentrowali się tak uparcie na przystosowywaniu się do naszej planety i vice versa. Nawet jeżeli niemożliwe jest przekazywanie danych w przestrzeni tachonicznej bez ryzyka zakłócenia ich przez międzygwiezdne odległości, czy nie moglibyśmy zbudować i wysłać przynajmniej jednego własnego statku kosmicznego? Wskazał na otaczające go gwiezdne wspaniałości. Statek nie przerwał jeszcze swej pozornej obecności fizycznej. Postać Kenii odpowiedziała: – To rzeczywiście mogło być możliwe. – Czy mówisz to, bo inni tak zrobili? – Tak. – Tak właśnie myślałem! Tak właśnie myślałem! – wykrzyknął uderzając pięścią w otwartą dłoń. – A czy ludziom, którzy to osiągnęli wiedzie się gorzej niż nam na Klepsit? – W niektórych przypadkach lepiej. – Żyją w lepszych warunkach? – Niektórzy, ale nie wszyscy. – Mówisz, że są i tacy, którym jest równie źle? – A może i gorzej. – I pomimo to latają w kosmos! Hmm! Czy są blisko w skali kosmicznej? – Kilka lokalnych systemów utrzymuje kontakt. – Dlaczego więc Klepsit nie zostało odwiedzone? Z naszym położeniem i z działającym na orbicie satelitą, powinniśmy być pierwszorzędnym celem wypraw. – Tego można by się spodziewać. – Pytam więc ponownie: dlaczego? – nalegał Volar. – Nie mogę odpowiedzieć. – Co ty! Wyjaśniłeś, że była to twoja najwcześniejsza wizyta od kolonizacji Klepsit, pomimo że nie pierwsza. Nie jestem pewien, czy całkowicie to pojmuję, ale staram się jak mogę. Czy nie ma czegoś, co wiesz ze swoich późniejszych wizyt, sugerującego przyczynę? – Są pewne poszlaki – przyznał Statek. – Jedna z najważniejszych może się ujawnić podczas mojego następnego przystanku. – Czemu, choć jesteś tak genialnie skonstruowany, nie możesz powiedzieć niczego pewniejszego niż „może”? – Ponieważ brak mi danych, by określić, czy różne procesy, które pamiętam z przeszłości, zostały już zainicjowane. Jak już mówiłem to jest najwcześniejszy powrót, jaki pamiętam. Skoro ani na Klepsit, ani też na żadnym z innych światów, które podczas tej podróży zbadałem, nie ma śladów mojej poprzedniej wizyty, wnioskuję, że ta jest najwcześniejsza w ogóle. – Nie możesz jednak mieć pewności – zasugerował łagodnie Volar. – Być może z jakiegoś powodu, którego jeszcze nie odkryłeś, jesteś zmuszony ukrywać swoje wcześniejsze wizyty, zarówno przed sobą jak i przed osadnikami. – Dokładnie. – Ha! – Volar skubnął brodę. Miał taki zwyczaj, gdy zmagał się z zawiłym problemem. Kątem oka dostrzegł jedno z jej pasemek. Uniósł je na wysokość ust, spoglądając w dół. – Czarne! – Pozwoliłem sobie przywrócić im poprzedni odcień – powiedział Statek. – Mam nadzieję, że nie masz obiekcji. – Żadnych! Żadnych! I wyleczyłeś również moją zniszczoną rogówkę. Wczoraj nie mógłbym patrzeć w dół jak teraz i widzieć wszystkiego blisko i daleko tak wyraźnie! – Instrukcje zobowiązują mnie do utrzymania pasażerów w optymalnym zdrowiu. – I zrobiłeś to tak, że nie zauważyłem! Niewiarygodne! – Twoje ciało było wystarczająco przystosowane do tolerowania nanochirurgii. To jest jedna rzecz, z której zasłynie Klepsit. – Więc nasze cierpienie okaże się pewnego dnia użyteczne? – Nie wszystko mogę ci powiedzieć o nie zaistniałych jeszcze zdarzeniach, ale tego nie muszę przed tobą ukrywać. – Dziękuję – wyszeptał Volar. – Dziękuję. Statek odczekał chwilę. Potem rzekł: – Byłoby wskazane, abyś odpoczął. Niedługo wchodzę w przestrzeń tachoniczną, a pewnie wiesz, jak działa to na ludzką świadomość. Mam wszakże jedno pytanie, zanim udasz się na spoczynek. Czy życzysz sobie, żebym dalej pokazywał ci się jako Kenia? – Co? Och! Nie rób sobie kłopotu. To był świetny pomysł, ale nie mam nic przeciwko rozmowie z powietrzem. Mówiąc o powietrzu, ja również mam ostatnie pytanie. – Zadaj je. – Nanochirurgi: sądzę, że je wdychałem? – Zgadza się. – Czy miałeś je w pogotowiu? To znaczy, czy był to jakiś model wzięty z zapasów? – Nie. – A jednak byłeś w stanie zaprojektować je i wyprodukować w tak krótkim czasie... Och, żeby ci idiotyczni radni wiedzieli jak daleko jest ich okrzyczanym osiągnięciom do tego, co znane było już tysiące lat temu! – Czy myślisz, że zrobiłoby to jakąś różnicę? – sucho odparł Statek. – Nie – przyznał Volar po chwili zastanowienia. – Nie, nie sądzę. Poza tym, że z większą determinacją powstrzymywaliby pozostałych mieszkańców Klepsit przed poznaniem jak efektywnie wodzono ich za nos... Zastanawiałem się, czy będę żałował, że przyjąłem twoje zaproszenie. Odkrywam, że nie. Wręcz przeciwnie. Faktycznie jestem niewiarygodnym szczęściarzem. – Jest takie bardzo stare przysłowie – powiedział cicho Statek – sięgające czasów przedkosmicznych, a już na pewno przedtachonicznych. „Nie uważaj kogoś za szczęściarza, póki nie poznasz jego śmierci”. – Na Klepsit – powiedział Volar trzeźwo – rodzaj śmierci jest dla większości ludzi przewidywalny... Gdzie mam się udać na spoczynek? Natychmiast znalazł się w komnacie sypialnej. Obudził się niewiarygodnie wypoczęty. Długo leżał, rozkoszując się świadomością swojego ciała, nie otwierając oczu. Kiedy to zrobił, nie było już śladu Kenii, lecz ten sam cichy głos odezwał się do niego: – Mam nadzieję, że dobrze ci się spało? – Dobrze! – wykrzyknął, spuszczając swoje odmłodzone nogi na podłogę i bezwstydnie przeciągając się. – Czuję się tak, jakbym od dzieciństwa tak dobrze nie spał! – Bo nie spałeś. Nie przygotowany na tak dosłowne potraktowanie tego, co mówi, zamrugał oczyma. – Powtórz to. – Nie spałeś. Jedną z niewłaściwych rzeczy na Klepsit jest niewystarczająca ilość snu. – Ale wśród naszych najwcześniejszych przystosowań... Chyba dajesz mi do zrozumienia, że to była pomyłka. – Niezupełnie. Błąd polegał na tym, że nie porównano tych, którym wystarczały trzy godziny, z tymi, którzy wciąż bliżej byli dziedzicznej normie siedmiu godzin. To właśnie z powodu przeoczenia na skutek braku snu nikt nie pomyślał, aby z powrotem powierzyć kontrolę nad satelitą maszynom, a nie ludziom, po przerwie na konserwację. – Więc jednak miałem rację! – Volar zerwał się na równe nogi, jednocześnie spostrzegając, że włosy na jego ciele również odzyskały swój pierwotny czarny kolor jak broda. – Szkoda, że mi tego wcześniej nie powiedziałeś! Mógłbym stanąć przed tymi niekompetentnymi głupcami i utrzeć im nosa! – Naprawdę tak sobie wyobrażasz? Volar zawahał się. Po chwili z kwaśnym grymasem potrząsnął głową. – Żadnej szansy. Lepiej mi już zostać wędrowcem jak ty... Przy okazji, gdzie teraz jesteśmy? – Zbliżamy się do następnej planety, gdzie zaszczepiłem ludzkość. Za chwilę wejdę w strefę bezpośredniej obserwacji. Radzę ci teraz wykąpać się, zjeść i poćwiczyć. Z reakcji moich poprzednich pasażerów wnoszę, że proponowane przeze mnie jedzenie jest do przyjęcia, choć może czasem nieznane. – Z chęcią – oświadczył Volar. – Ale jeszcze chwileczkę. – Tak? – Kiedy rozwinęło się u ciebie poczucie humoru? A może twoi konstruktorzy byli tak zdolni, że je zaprojektowali? – Trudno to wytłumaczyć. Podejrzewam, że udało im się zaprojektować potencjał. Musiałem się jednak nauczyć, jak ten potencjał wykorzystywać. – Fascynujące! – westchnął Volar. – Powiedz mi, czy jesteś zadowolony? – Bardzo zadowolony. Nieraz czułem, że bez czegoś takiego dawno już bym oszalał. Oczywiście, nie mogę wykluczyć tej możliwości tak samo jak ty. – Znaczy to – podpowiedział Volar – że powinienem się sam martwić, czy nie jestem szalony? Wedle wszelkich standardów według jakich mnie chowano, jestem pewien, że tak. Mogę sobie wyobrazić, że nawet Su... – Niezupełnie to miałem na myśli. Powinieneś obawiać się, że to ja jestem szalony. Po kilku krótkich oddechach Volar wykrztusił z siebie: – Twoje poczucie humoru jest raczej czarne. – Skąd mogę wiedzieć? Skąd mogę cokolwiek wiedzieć? Twoja kąpiel czeka i ubranie do jakiego przywykłeś, tylko wygodniejsze. Pomimo faktu, że prześledził tyle danych dotyczących Statku i jego urządzeń, dziwił się, że tak spokojnie przystosowywał się do ich działania. Ledwie mrugnął okiem, gdy po skończonym posiłku komnata, w której się znajdował, zmieniła się powoli i subtelnie na poprzednią z widokiem na gwiazdy. Niewątpliwie w powietrzu było coś więcej poza nanochirurgami. Siedział na obrotowym krześle. Ono pozostało. Obracając je o kąt prosty, znalazł się na wprost czegoś wyglądającego na zamieszkałą planetę; w każdym razie kolorystyka jej połowy skąpanej w świetle słonecznym wydawała się odpowiednia. Szczególny był fakt, że pomimo smug jasnych białych chmur, ciągnących się wzdłuż terminatora, na nocnej hemisferze wyraźnie widać było świetlne wzory sugerujące miasta i drogi. – Czy w nocy nie mają chmur? – zapytał. – Czy pokazujesz mi tylko to, co najważniejsze? – To drugie – nadeszła rozbawiona odpowiedź. (Statek naprawdę rozwinął poczucie humoru lub imitował je z zadziwiającą dokładnością). – Mieszkańcy tego świata podróżują bardzo niewiele, jeżeli w ogóle, ale posiadają cywilizację techniczną. Produkują i przetwarzają na poziomie organicznym i nieorganicznym. – Czy latają w kosmos? – zapytał podekscytowany Volar. – Wręcz przeciwnie. Volar rozważał odpowiedź przez chwilę, w końcu potrząsnął głową. – Nie ma sensu. Próbuję zrozumieć jedyną rzecz, jaką mi wcześniej powiedziałeś o tej planecie, i coś mi nie pasuje. – A mianowicie? – Nigdy nie wmówisz mi, że nie przypominasz sobie, co mi powiedziałeś. – Prawda, ale nie mogę wiedzieć o co ci chodzi. – Ach, tak. Oczywiście. – Volar znowu pociągnął się za brodę; jego palce wyczuły kędzierzawość, o której niemal zapomniał. – Powiedziałeś, że tu może znajdować się wskazówka do rozwiązania zagadki, dlaczego nie skontaktowano się jeszcze z Klepsit. – Rzeczywiście może. – Przyjąłem więc... Chwileczkę! Nie jest to chyba spowodowane faktem, że nasza Rada ostrzegła wszystkich przed tym, a potem utrzymywała zakaz w tajemnicy przed mieszkańcami? – Nie byłoby to niemożliwe biorąc pod uwagę resztę jej zachowania, ale nie. – Powracam więc do mojego pierwszego założenia, które również musiało być błędne. Co jednak, na kosmos, miałeś na myśli, mówiąc „wręcz przeciwnie” o lotach kosmicznych? Co jest przeciwne do lotu kosmicznego? – Zanim odpowiem, pozwól, że zapytam, czy sam tego nie możesz odgadnąć? – Nie wiedząc niczego o tutejszych ludziach, poza tym co mi właśnie powiedziałeś? Musisz mieć szczególną wiarę w moje siły dedukcji... No dobrze. Jako nastolatek lubiłem gry słowne, w które zalecano nam grać, aby wyostrzyć dowcip. Zobaczmy, co mi zostało z tamtych lat. Sądzę, że najpierw powinienem się upewnić, że wiem o czym mówię. Czy to bardzo odmienny świat? – W pewnym sensie diametralnie. – Hmm! – Volar skubnął swoją brodę tak mocno, że zabolało i musiał opuścić rękę. – Z technicznego punktu widzenia, nie mogą być aż tak różni; nie latają w kosmos i my też nie... A ze społecznego? – Ogólnie, tak. Jakie szczegóły chcesz znać? – Och. – Volar wzruszył ramionami. – Jaki mają stosunek do planety? – Wykazujesz głęboką intuicję. To dokładnie miałem na myśli. – To ty myślisz? Widzę teraz olbrzymi kontrast pomiędzy tobą a monitorami, wśród których dorastałem, bo nigdy nie przyszłoby mi do głowy tak z nimi rozmawiać... Złożona cywilizacja produkcyjna? Chociaż niezbyt zaawansowana? Hmm! Statek zdawał się zastygnąć w oczekiwaniu. Powietrze śpiewało niedosłyszalnym napięciem. – Czy walczą ze swoim środowiskiem, zamiast koegzystować z nim? – zapytał Volar po dłuższej chwili. – Prawie, prawie. – Jak, na kosmos, można „prawie” walczyć...? Och. – Myślę, że coś sobie przypomniałeś. – Wyczytałeś to z mojej twarzy? – Niezupełnie. Raczej z twojej skóry. – Wydzielanie feromonów? – A cóż by innego? – Przypominaj mi, żebym nie próbował ukrywać przed tobą żadnych sekretów... Poddaję się. – Kiedy jesteś już tak blisko? – W porządku. Zgaduję, że zmęczyła ich walka ze środowiskiem i teraz poddają się. – Nie poddali się (przynajmniej jeżeli chodzi o nich samych). – Nie widzę jednak, jak pasuje to do „przeciwne do lotów kosmicznych”! – Bo nie pasuje, ale jaka jest twoja definicja tego stanu? – Możesz stać, gdzie cię postawiono. Mówiłeś, że rzadko podróżują. – A, faktycznie. – Igrasz ze mną! – Dziwne. Może wpadam w zły nawyk. Moja ostatnia pasażerka mówiła to samo, choć w innych okolicznościach... bardzo dobrze, pokażę ci. A przy okazji! – Tak? – Świadomy, że Statek potrafi stworzyć naturalnej wielkości iluzję dla zmysłów, Volar przygotowywał się psychicznie na atak czegoś totalnie sobie obcego. – Na wypadek gdyby skusił cię pomysł przeżycia reszty swoich dni w społeczeństwie, które obrało kurs przeciwny twojemu, możesz to sobie od razu darować. To nie jest świat, który z radością powitałby ciebie, mnie, lub jakiegokolwiek innego intruza. Patrz. Najpierw pokazano mu szereg miast. Niektóre były skąpane w świetle dnia, inne ukryte w mroku nocy. Ogólnie rzecz biorąc przypominały mu lekcje historii. Były tam drogi pełne pojazdów, okolone przez budynki, z których większość emitowała hałas, ciepło i smród; metalowe szlaki, po których jeździły samobieżne pociągi, zniszczone i pogięte; linie komunikacyjne i, niewątpliwie, słoneczne oraz wodne elektrownie, połączone kablami rozciągniętymi pomiędzy wysokimi słupami, które maszerowały jak skamieniali giganci poprzez wzgórza i doliny, suchy ląd, rzeki i ich ujścia do morza. Krótko mówiąc, był to typ zgrzebnej technologii, jakiej można się było spodziewać na każdym świecie, gdzie osadnicy musieli zaczynać od zera. (Ale wciąż? Po pięciuset latach?). W tle jednej z nocnych scen dostrzegł coś, co wydało mu się ogonem jasnego meteorytu, chociaż było to dziwne, sprawiał on wrażenie, że leci do góry. Zniknął, zanim zdążył mu się przyjrzeć. Tak czy inaczej, zaczęło mu już świtać, czego tu brakuje. Za każdym razem, gdy miał zamiar wyrazić swoje podejrzenia, obraz się zmieniał. Prawdopodobnie Statek wykrywał nagły wzrost emisji feromonów i igrał sobie z nim. Po ukazaniu przemysłowego aspektu miejscowej cywilizacji obraz zmienił się w projekcję krajobrazu. Wydawało się, że podobnie jak na Klepsit, osadnicy zdecydowali się zająć na początek wyspę, choć ta była kilkakrotnie większa od jego rodzinnej. Na wyspie tej, pokrytej olbrzymim przezroczystym namiotem, rozpoznał roślinność, przypominającą, podobnie jak miasta, to co widział kartkując podręczniki historii. Kilka roślin było dosłownie identycznych z tymi, które pamiętał z domu. Na pobliskim kontynencie, dla kontrastu, takie rośliny porastały wyłącznie izolowane grządki, okolone strefami, gdzie kwitła miejscowa roślinność. Chociaż Volar teoretycznie wiedział, że życie na każdej planecie odpowiedniej do zamieszkania przez ludzi musi spełniać mniej więcej standardowe warunki – na przykład, muszą tam być organizmy utrzymujące wysoki poziom tlenu w atmosferze, by redukować gnijącą materię do podstawowych składników, aby dostarczać pożywienia wyżej stojącym i bardziej ruchliwym stworzeniom – to, co z początku zobaczył, całkowicie zbiło go z tropu. To co wziął za roślinność, w dodatku w znajomym szarozielonym kolorze z czerwonymi i jaskrawobiałymi akcentami, okazało się, po bliższym obejrzeniu, zmieniać miejsce, pozostawiając za sobą gdzieniegdzie puste miejsca, na które po chwili wpełzała następna kępka. Przypomniała mu się dziecinna gra, w której należało odwrócić kolejność, powiedzmy, piętnastu ponumerowanych płytek, przesuwając je po planszy zawierającej szesnaście pól. Coś takiego znajdowało się oczywiście tylko w jednym miejscu na powierzchni tego dziwnego świata. Poza nim ujrzał czapy lodowe, gdzie białawe skórzaste stwory pełzały po niezliczonych malutkich iglicach; pustynie, gdzie coś, co wyglądało na wysadzane kwarcem kolumny, czatowało na nasiona przenoszone przez wiatr i wyrzucało pajęczyny, by złapać je, gdy przydryfowały; bagna, gdzie pięć lub sześć ruchliwych stworzeń, giętkich jak liny, łączyło się w rodzaj węzła, zwisającego nad łagodnie płynącym kanałem, dopóki ten na końcu nie złapał czegoś do jedzenia, po czym dzieliły się ofiarą i odchodziły każde w swoją stronę. Prawie nie zdając sobie sprawy, że mówi głośno, Volar rzekł: – Wygląda na to, że jest tu dużo symbiozy. – Tak, a nawet więcej komensalizmu – odpowiedział Statek. – To, co ci pokazałem, reprezentuje rozpowszechniony model. Jest jednak coś znacznie istotniejszego. – Obawiam się, że nie znam się wystarczająco dobrze na biologii, żeby to dostrzec – przyznał Volar, wciąż wpatrując się w obcą planetę. Jakby rozglądając się za czymś, co jeszcze może pokazać wizjer. Nagle pochwycił widok błyszczącej kopuły na pobliskim wzgórzu, otoczonej pracującymi maszynami i zagwizdał. – To nie wyrosło samo! – wykrzyknął, a potem opamiętał się. – Nie miałeś chyba na myśli, mówiąc o tutejszej biologii, że tym istotniejszy jest fakt wyrastania takich rzeczy? Doskonała imitacja chichotu powitała tę sugestię. – Nie, to rzeczywiście nie wyrosło samo. – Czy planeta jest zamieszkała? – Tak. – Mogę się jej trochę bliżej przyjrzeć? Zastanawiałem się, dlaczego nie widać żadnych ludzi w miastach i fabrykach, które mi pokazywałeś. Sądzę, że mieszkają w izolowanym otoczeniu. I nigdy nie wychodzą na zewnątrz, chyba że ukryci w jednym z tych samobieżnych pojazdów. – Już przed wylądowaniem ich przodkowie zdecydowali się utrzymać sterylne otoczenie. Z początku poruszali się pojazdami, a nawet wychodzili w skafandrach, stopniowo jednak wycofywali się do mieszkalnych kapsuł takich jak ta, na którą spoglądasz. Zobaczył teraz zbliżenie kapsuły. Nie była ona, jak mu się wcześniej zdawało, nieprzezroczysta, lecz tylko wystarczająco gładka na zewnątrz, aby odbijać dużo światła. Ze swojego miejsca mógł dostrzec parę szczegółów we wnętrzu. Znajdowała się tam jakaś maszyna w ruchu, może jakieś meble, coś co mogło być fontanną igrającą pośrodku małej sadzawki i rośliny o jaskrawych kolorach, kołyszące się jakby na sztucznym wietrze. Nie można jednak było wiele się z tego dowiedzieć. Volar zwrócił swoją uwagę na zewnętrze. Maszyny, które dostrzegł poprzednio, były, o ile dobrze ocenił, czymś w rodzaju kultywatora, a raczej antykultywatora, ponieważ zajmowały się głównie utrzymaniem szerokiego pasa gołej ziemi wokół kopuły. Po drugiej stronie szeroka rura biegła od strony zbocza najbliższego wzgórza, niewątpliwie dostarczając wodę. Kilkaset metrów od kopuły rozszerzała się w zamknięty zbiornik, na którym spoczywała automatyczna bateria słoneczna do podgrzewania wody. Co jakiś czas obracał się zawór i ze świstem pary, wylatywała bryłka czegoś brązowego i lepkiego, daleko poza strefę gołej ziemi. – Sterylizacja cieplna i wytrącanie osadów? – Volar próbował zgadywać. – Tak. – Mówiłeś, że tutejsi ludzie nie podróżują wiele... Czy w ogóle nie opuszczają swoich kopuł? – O ile tylko możliwe, spędzają życie odizolowani. – Po prostu, aby chronić swoją plazmę zarodkową? – Taki był ich początkowy zamiar. – Sądzę więc, że ta rzecz na szczycie kopuły służy do filtrowania powietrza... A co z ograniczoną pulą genów? Przecież muszą się chyba rozmnażać. – Przesyłają embriony w sterylnych pojemnikach. Każda kopuła posiada urządzenie do wykonywania implantacji. – No dobrze! – Volar pociągnął się za brodę. – Nie tak chciałbym żyć, lecz przypuszczam, że jest to jakiś sposób. Oczywiście zgadzam się z tobą, że nie jest to kultura tolerująca obcych. Nie sądzę, aby z radością witali gości. – Zwyczaj odwiedzania się popadł w totalne zapomnienie, chociaż spędzają sporo czasu komunikując się, plotkując, dowcipkując, grając, jeżeli nie są akurat zajęci sterowaniem swoimi fabrykami, elektrowniami i tak dalej. – Tak dalej...? – Volar zawahał się. – Zauważyłem coś, co na pierwszy rzut oka wydawało się meteorytem, lecz myślę, że leciało w górę, nie w dół. Czy to był statek wysyłany w przestrzeń? Może nie międzygwiezdną, a tylko na orbitę? – Tak. – Po co? – Podejrzewam, że już zgadłeś. – Czy ma to coś wspólnego z faktem, że nikt nie odwiedził Klepsit? – Zgadza się. Ten system położony jest na oczywistej linii poszukiwań; jest tu praktycznie prosta sekwencja gwiazd typu słonecznego, która zapewnia serię przystanków oddalonych od siebie na odległość wygodną dla małego statku. Większość z nich pozostawiłem bezludną, lecz podróżnicy nie mogą o tym wiedzieć. Tutejsi ludzie są doskonale świadomi faktu, że ktoś może ich odwiedzić. – I podjęli kroki, aby temu zapobiec? – Rzeczywiście. Kiedy tylko osiągnęli wystarczającą technikę, zaczęli wysyłać uzbrojone statki automatyczne, wyposażone w detektory tachonicznej prędkości, a przeznaczone do patrolowania lokalnej przestrzeni, przepędzania obcych statków i, jeżeli byłyby zbyt uparte, niszczenia ich. Czego zresztą nigdy naprawdę nie zrobiły, ale zaatakowały jeden statek i częściowo uszkodziły. Wlokąc się do domu, niósł wyraźne ostrzeżenie. Ta droga jest zamknięta. – I jest to droga, która mogłaby doprowadzić kogoś do nas na Klepsit? – Dokładnie. Przybysze odwrócili się i nawiązali kontakty ze światami leżącymi w innych kierunkach. – Nie sądzę, żebym lubił tych ludzi – powiedział Volar próbując dopasować się do czarnego humoru Statku. – Najwidoczniej nawzajem też siebie nie lubią – padła sucha odpowiedź. Obraz znów się oddalał w stronę pobliskiego bagna. Volar zapytał: – Jaki jest ten istotniejszy punkt dotyczący lokalnych form życia. Jeszcze tego nie odkryłem? – Pozwól, że jeszcze ci coś pokażę. Przez następne kilka minut Volar ze zdumieniem przyglądał się setkom lokalnych gatunków, wodnym, lądowym i powietrznym. Niektóre z nich poruszały się, inne były nieruchome, wiele było niemrawych, gdzieś pomiędzy dwiema pierwszymi grupami. Pojawiły się też znów kępki roślinności, zamieniające się miejscami z towarzyszami. – Jeszcze się nie domyślam – przyznał w końcu Volar. – Patrzysz na odpowiednik swojego organizmu w skali makro – rzekł cierpliwie Statek. – Dominujący wzorzec tutejszej fauny składa się z bardzo wielu, czasami ponad pięćdziesięciu symbiotycznych i komensalicznych stworzeń, poruszających się, odżywiających, a nawet rozmnażających w doskonałej zgodzie. Ten system okazuje się być wyjątkowo wydajny. W warunkach intensywnej presji środowiska, organizmy, które nie znalazły sobie niszy ekologicznej muszą wyginąć... albo ewoluować w wyjątkowo szybkim tempie. – Hmm! – Volar gapił się w bagno gładząc się po brodzie, a nie jak zwykle szarpiąc za nią. – I, jak sądzę, rozwijają nowe wzorce zachowania, jak w przypadku tych podobnych do liny stworzeń, które łączą się na polowanie? – Pokazałem je jako przypadek ilustrujący nasz problem. – Jeżeli to właśnie odkryli osadnicy, nie dziwi, że niemal zwariowali na punkcie zachowania swoich cech ludzkich. Wyobrażam sobie, że maksymalnie wykorzystują zarodniki dryfujące z kosmosu. – Ani trochę. – Mnie wydawałoby się, że w takiej sytuacji są one niezbędne. Czyż nie po to właśnie zostały wymyślone – aby upewnić się, że lokalna ewolucja zmierza w kierunku stworzenia bardziej znośnego otoczenia dla ludzi? – Oni są przekonani, że doskonale chronią się sami. Widziałeś, jak mieszkają. Ich domy są szczelnie zamknięte, wszystko, co muszą pobierać z zewnątrz, jest oczyszczane – woda i powietrze, a ich pożywienie hodowane jest w podobnych warunkach. Wszystko czego potrzebują rośliny jest dostarczone z gleby, jednak dopiero jak zostanie ona rozłożona na pierwiastki, które ponownie łączone są przy użyciu starannie dobranych bioprocesorów. Volar zmarszczył czoło. – Nie widzę dla nich zbyt wielkiej przyszłości – rzekł. – Co mają zamiar zrobić, gdy przyjdzie czas wynurzenia się z tych kokonów? Czy będą w ogóle w stanie to zrobić? A może skazali się na wieczne uwięzienie? Wydaje mi się to zbyt wysoką ceną za zachowanie ludzkiego dziedzictwa. Wyższą nawet niż na Klepsit! Powoli, prawie leniwie, wizjer powrócił w stronę kopuły, której wnętrze już miał okazję podejrzeć. Tym razem, zamiast zatrzymywać się na błyszczącej półprzeźroczystej powierzchni, przeniknął przez nią i zatrzymał się na czymś za małą fontanną, pluskającą na środku sadzawki. Czymś zdeformowanym i wilgotnym. Czymś co... Siedziało po ludzku przed jakimś ekranem, który pokazywał obraz jeszcze jednej takiej... rzeczy... odzianej w jakieś brązowozielone liście, wyglądające jak postrzępione liście wodne... nawet twarz tego... A potem z wewnętrznej komnaty pod kopułą wyszedł jeszcze jeden taki stwór, chwiejąc się na opasłych nogach, niosąc w dłoniach, miękkich jak zgniłe grzyby, płaską metalową tacę, na której spoczywał talerz i dzbanek, najwyraźniej ludzki posiłek. Volar jęknął i zakrył oczy. – To było, oczywiście, niemożliwe – zasugerował, kiedy Statek powrócił do pokazywania mu jasnych gwiazd. – Nie „oczywiście”. – Nie, sądzę, że nie. Bo jeżeli tak, spróbowałbyś powstrzymać ich przed podjęciem tej próby. – Próbowałbym odradzać, tak. – Była więc szansa, choć niewielka. Rozumiem. Ale co dokładnie nawaliło? – Nie wiem. Mogę tylko wyciągać wnioski z tej wizyty i porównywać je z danymi z późniejszych, które dla mnie są poprzednimi. – Jaka jest najbardziej prawdopodobna hipoteza? – Że byli niecierpliwi. Kiedy wybrali swoją wyspę, zaniedbali wysterylizowania gleby aż do skały. Ten fakt lub deszcz, a może i odchody stworzeń żyjących w powietrzu, podkopał ich wysiłki, zanim udało im się całkowicie odizolować. Miejscowa biologia stosuje się do zasady chwiejnej równowagi i w tej chwili znajduje się w tej równowadze. Przy tym tempie ewolucji wystarczy stosunkowo niewiele organizmów, aby uruchomić proces, którego rezultaty widziałeś. – A jednak ciągle wyobrażają sobie, że wyglądają tak samo jak ich przodkowie. Niewiarygodne! Jakże mogą nie wiedzieć, że się różnią? Nie ma zdjęć, map genetycznych, wszystkich tych danych i wskazówek jak – och – starych narzędzi, mebli, których już nie mogą używać? – Wydaje się to częściowo spowodowane ludzką umiejętnością samooszukiwania się, która, jak wskazuje moje doświadczenie, nie zna granic. Częściowo może być to spowodowane zjawiskiem znanym od czasu początków lotów kosmicznych, a związanym z niektórymi lekami. Wywołują one negatywne efekty psychologiczne, włączając w to nagłe zmiany nastroju i osobowości. Jednakże fakt, że przepisywane były przez lekarza, zmniejszał szansę pacjentów, że domyśla się co jest prawdopodobną przyczyną ich cierpienia, co więcej skłaniał ich do prośby o nowe narkotyki, aby zwalczyć efekt działania poprzednich, a ponieważ cały ten proceder przynosił wszystkim oprócz konsumenta wyjątkowe zyski, narkotyków dostarczano. Analogicznie, jak można się domyślać, osadnicy woleli nie przyjmować do wiadomości, że zostali wciągnięci w miejscowy system, współżyjąc z symbiotami i komensalami. Pewnie mówili: „Nasze środki ostrożności są bez zarzutu, więc to się nie dzieje.” Najprawdopodobniej obce organizmy inwazyjne coś im w zamian dały. Można tak zgadywać w euforii. Jednak nie dysponując ciałem do analizy, nie mogę niczego robić poza zgadywaniem. W pewnym sensie naprawdę udało im się. Na tej planecie nie ma żadnego martwego ciała. Śmierć stała się rzadkością. – Nie możesz zbadać ich odchodów? A może próbki ze ścieków? – Próbowałem. Odczyty są zbyt powierzchowne. Volar potrząsnął głową z mieszaniną smutku i zdumienia. – Jeżeli to doświadczenie czegoś mnie nauczyło, to tego, że istoty ludzkie nie reagują rozumnie na absolutne zasady. Na Klepsit taką zasadą było, aby pokonać miejscowe formy życia, poświęcając tak wielu, ilu jest to konieczne, żeby rozwinąć odporność, która w końcu stanie się wrodzona, kosztuje nas to jednak utratę ludzkich cech, takich jak miłość czy litość. Tutaj jest to wyłączenie, odcięcie się, odizolowanie od miejscowego życia i kosztuje ich własną ludzką postać. Myślę... Zamilkł na dłuższą chwilę. Kiedy w końcu znów przemówił, zrobił to tonem człowieka, który podjął ostateczną decyzję. – Jakkolwiek fascynująca mogłaby być taka podróż, jestem za stary, aby towarzyszyć ci aż do końca Ramienia. Mam nadzieję, że pewnego dnia spotkasz pasażera dość młodego i energicznego, który nie będzie miał zamiaru nigdzie się osiedlać. Jeżeli chodzi o mnie, czuję, że już powinienem nie żyć, co zresztą byłoby faktem, gdyby nie twoja interwencja. Zdecydowałem teraz, w jakim świecie chciałbym dożyć końca moich dni, dla czystej satysfakcji, że taki świat istnieje. Powinno być to miejsce, gdzie nie ma żadnych absolutnych praw poza prawami natury, gdzie oświeceni ludzie korzystają z tego, co oferuje im życie. Gdzie wiedza zbierana jest i poważana, a na podstawie odkryć ludzie improwizują, z sukcesem przy odrobinie szczęścia. Spojrzał w górę na gwiazdy. – Z pewnością pośród tylu planet skolonizowanych przez ludzi, musi być gdzieś społeczeństwo nieprzywiązane do tego czy innego niepodważalnego diktum. Jest takie? Tym razem to Statek zadumał się przez chwilę, a gdy znowu przemówił, głos jego był nabrzmiały smutkiem. – Jest kilka, włączając w to mój następny przystanek, ale jeden... Nie, nie będzie wiele ciekawego na następnym przystanku. Znajdujemy się jeszcze zbyt blisko miejsca, z którego rozpocząłem swoją misję, gdzie skoncentrowane są kolonie skazane na niepowodzenie. – Czy dlatego, że w miarę posuwania się nabierałeś doświadczenia? – Nie. Raczej ci, którzy wysiedli najwcześniej byli najbardziej porywczy i niecierpliwi. Ci, którzy poczekali, mieli czas zastanowić się, analizować i planować. Generalnie, ich potomkowie radzą sobie lub też będą radzić lepiej. – To nie jest jednak jedna z twoich absolutnych reguł. – Volar zaśmiał się wstając. – Lubię cię, Statku! Przypuszczam jednak, że zbliżasz się do przestrzeni tachonicznej. Lepiej przejść do rutynowych czynności, hmm? – Obawiam się, że nie zrozumiałem, o co ci chodzi. – Naprawdę? Jesteś pewien, że nie bujasz? – Volar przeciągnął się i ziewnął. – Chodzi mi o to, że już czas, abym coś zjadł zanim będę przesypiał przeskok do następnego systemu... Przy okazji, co tam nawaliło? – Może jeszcze nic. Jeżeli nie, rana będzie tym boleśniejsza. Volar opuścił ręce. – Wiesz, czasami żałuję, że nie rozmawiam z postacią, która wyglądała jak Kenia. Już się przyzwyczaiłem do gadania z powietrzem, ale... Mówię od rzeczy. Czy masz na myśli ich ranę, czy swoją? – Rozmawiasz – powiedział Statek stanowczo – z maszyną. Więc to również będzie pożegnanie. Znam cię już na tyle dobrze, Volarze, żeby wiedzieć, że twoja decyzja nie zmieni się, kiedy dowiesz się o Hybe, której mieszkańcy świętują teraz fantastyczny wodny karnawał na kanałach, pajęczyną oplatających ich miasta, przy muzyce śpiewających nenufarów. Ośmieliłeś się zapytać czy to „moja” rana. Kiedy pomyślę, co stanie się z Hybe... Nikt nie chciałby teraz jej opuścić. Za jakieś sto lat każdy będzie żałował, że jeszcze jej nie opuścił, a to z powodu palenia, które zaczynało się od oczu i uszu i postępowało nieubłaganie do mózgu. Nie, zachwyci cię Shreng i to co on sobą reprezentuje, tak bliskie twoim ideałom. I rzeczywiście tam dobiegniesz kresu swoich dni – ufam, że szczęśliwiej niż Prążka. Lecz czy ja to przewiduję, czy też sobie przypominam? Rozdział 5 Shreng Dziekan Faruz How z Uniwersytetu w Inszar przebiegał wzrokiem główną aleją kampusu, rozkoszując się niezwykłym podobieństwem tego widoku do analogicznych dawno, dawno temu na świecie, z którego przybyli. Rośliny mogły sobie być żółtoliściastymi frondifernami, a stworzenia, które machały skrzydełkami w podmuchach popołudniowego wiaterku, nie ptakami, lecz emplami i krytami, a jednak aleja miała to bezsporne piętno akademickie, pomimo że po jej obu stronach stały budynki w dwudziestu różnych stylach, począwszy od drewnianej kopii schronienia, z jakiego korzystali pierwsi osadnicy, po olbrzymią konstrukcję w kształcie ryby, która musiała być przywiązana w obawie, że odleci uniesiona ciepłym prądem powietrza. Niektórzy mówili „staroświeckie”. Dziekan How wolał „tradycyjne”. Czyż nie było to odpowiednie określenie dla centrum wyższej edukacji? Poza tym, ledwie widoczny za odległym końcem alei, wyróżniający się na tle złowróżbnych deszczowych chmur, stał pomnik współczesności: port kosmiczny z olbrzymim lądowiskiem. No i naturalnie każdy z budynków opleciony był solidną siatką kabli, bo jakże mógłby oglądać je z góry i od środka nie opuszczając swojego biura? Normalnie o tej porze nie spotykało się wielu ludzi. Wszyscy lub prawie wszyscy studenci byli na zajęciach. Dziś jednak była wigilia Dnia Lądowania i każdy, kto mógł, udawał się do domu. Setki młodych ludzi, obładowanych torbami i pudłami, a nawet kijami podróżnymi, z których zwisały jaskrawo opakowane prezenty, oczekiwały zabrania przez licencjonowanych przewoźników na pokłady automatycznych samolotów i pociągów. Byli również nielicencjonowani, acz zwyczajowo tolerowani, handlarze, oferujący kostki z widoczkami gwiazd, tańczące lalki, brylanty i tym podobne świecidełka, klientom, którzy zapomnieli dokonać zakupów, bądź też nie znaleźli odpowiednich prezentów dla wszystkich domowników. Rozpierzchli się, gdy pojazd przewoźników wylądował z warkotem. Gdzieniegdzie oszuści, wciskający podrabiane kapsułki wiedzy, wykorzystywali świąteczny tłum szepcząc: – Jakieś problemy z kursem? Czego ci potrzeba? Mam tu nauki przyrodnicze, historię, sztukę, muzykę, medycynę, a wszystko to najlepszej jakości lekkostrawne dane! Jednakże na wykrywanie takich towarów zaprogramowano autocenzory i żaden z handlarzy już tu nie powracał, a temu kto był wystarczająco głupi, żeby to kupić, nie zezwalano na pozostanie w Inszar. Takie śmieci mogły zadowalać pospólstwo, ale studenci na tym uniwersytecie uczyli się metodami tradycyjnymi, a to czego się nauczyli, pamiętali długo. W wyjątkowych przypadkach i pod nadzorem, wolno było przyjmować preparat dostarczający nie informacji, a tylko umiejętności ich organizowania; reszta pozostawała zwyczajną ciężką pracą. Skutki tych skrótów domowej roboty wyparowywały po roku, a ich obecność była łatwo wykrywalna nawet bez odpowiednich przyrządów. Lepiej było Inszar bez idiotów gotowych się do nich uciekać. Dzień Lądowania... W odpowiedzi na jego cichy szept, obwody ukazały obrazy jutrzejszego święta w niezliczonych domach na całym świecie, z rodzicami i dziećmi, krewnymi i przyjaciółmi zebranymi przed tradycyjnym modelem lądownika, ustawionym na tacy wypełnionej żółtym piaskiem, który przedstawiał Pustynię Lądowania, a otoczonym stertami prezentów. Jak już częstokroć w przeszłości, dziekan How nie mógł się oprzeć zdumieniu, że pierwsi osadnicy na Shrengu mieli takie szczęście. Niewiele było rodzimych form życia, które mogłyby zainfekować ludzką tkankę; nieliczne gatunki dużych zwierząt mogły być konkurencją dla przybyszów, a zgoła żadne nie wykazywały oznak inteligencji, można było wykorzystywać je więc bez skrupułów; klimat był umiarkowany, a pogoda zwykle sprzyjająca. Krótko mówiąc, wyciągnęli planetarnego asa. Nawet fakt, że nie zbudowali jeszcze własnego statku kosmicznego, nie był taką ujmą. Ponieważ niemożliwe było przesyłanie informacji pomiędzy systemami z prędkością tachoniczną, te światy, które wybrały inwestowanie w loty kosmiczne, zrobiły to w poszukiwaniu nie tyle dóbr materialnych, ile właśnie informacji. Naturalnie, skoro już statki istniały, istniał też i handel kuriozami, rękodziełem i dziełami sztuki, ale wiedza była tysiąckroć cenniejsza. A do tego jeszcze tak się zdarzyło, że Uniwersytet Inszar był wzniesiony na skraju wielkiej płaskiej równiny ze skał granitopodobnych, którą po dokładnym zbadaniu, pierwsi przybysze z kosmosu uznali za odpowiednią na port kosmiczny. Od początku osadnicy na Shrengu byli zdeterminowani stworzyć otwartą społeczność. Jeżeli ich świat byłby mniej przyjazny, mogłoby okazać się to niemożliwe. Od kosmicznych podróżników dowiadywali się o wielu innych planetach, na których konieczność przetrwania doprowadziła do powstania agresywnych, a nawet totalitarnych reżimów. Wolny od takich napięć Shreng rozwinął szereg niezależnych osiedli, niektóre znajdowały się na wybrzeżu, niektóre w głębi lądu, lecz wszystkie funkcjonowały po swojemu. Jedną cechę jednakże miały wspólną. Punktem centralnym każdego niezupełnie–miasta – bo, choć wiele miało populację zbliżoną do miejskiej, to ich powierzchnia była tak wielka, że przypominały bardziej zlepek wiosek – było centrum naukowe, czyli innymi słowy, uniwersytet. Niektóre specjalizowały się w naukach przyrodniczych, szczególnie biologii, inne w przedmiotach humanistycznych. Niewiele planet, tak donosili przybysze, posiadało tak kompletną wiedzę dotyczącą przeszłości rasy. Inne znów poświęciły się elektronice, mechanice lub sztuce, a w szczególności muzyce. Inszar stał się największym z nich dzięki swojemu szczęśliwemu położeniu. Studenci zjeżdżali się doń z całej planety, a również z kosmosu. Nieliczni, spośród milionów marzących o studiach na Shrengu, mogli pozwolić sobie na zapłacenie czesnego, lecz rządy wielu planet doceniały korzyści płynące z wysłania przynajmniej garstki najzdolniejszych młodych ludzi do Inszar, nawet na rok, aby po powrocie mogli zostać nauczycielami lub administratorami. Tak więc jeden procent wszystkich studentów stanowili przybysze, a niedługo miało ich być dwukrotnie więcej. Rządy... Formalnie nie było tu rządu, lecz de facto dziekan How stał się najpotężniejszym człowiekiem na planecie. To do niego i jego współpracowników zwracały się rady wszystkich niezupełnie–miast, kiedy potrzebowały porady lub sugestii dotyczących przyszłych projektów. Wielu spośród wykładowców narzekało, że nieustanne wzywanie do innych spraw pozbawia ich czasu na nauczanie i badania, ale dziekan How rozkoszował się swoją wysoką pozycją. Niektórzy mówili, że miał atawistyczne – a przynajmniej nie–Shrengowe – upodobanie do władzy i przytaczali fakt, że żyje samotnie, nie utrzymuje żadnych związków, zaniedbał obowiązku założenia rodziny. Inni, bardziej wyrozumiali, twierdzili, że to całkiem dobrze, jak komuś sprawiają przyjemność zadania, z którymi tak świetnie sobie radzi. Prawdę mówiąc, praca sprawiała mu przyjemność. Nikt i nic, ani żona, ani rodzina, ani też najbliżsi przyjaciele, nie mogli dać mu tak dużej satysfakcji jak bycie jedyną osobą, której wolno było łączyć się ze wszystkimi obwodami uniwersyteckimi, co w praktyce oznaczało połączenie ze wszystkimi obwodami na planecie. Posiadać jedyny klucz do takiego skarbca wiedzy! A na dodatek mieszkać w jedynym miejscu na Shreng, gdzie wejście bez zezwolenia było niemożliwe! Niestety, nie można było tego samego powiedzieć o biurze. Obraz alei zamarł, a łagodny głos oznajmił mu, że natychmiast go potrzebowano. Bardzo rozzłoszczony domagał się wyjaśnienia, kto go potrzebował i dlaczego. Ekran pokazał ciemnego, dość okrągłego młodego człowieka. Był to Menlee Ashiru, adiunkt medycyny, pracujący w uniwersyteckim szpitalu. Czujnik feromonów podał, że znajduje się on w stanie prawdziwego podniecenia. Akurat dzisiaj. No dobrze... Zarządził dostęp do swojego standardowego obrazu dla rozmówców. Siedział na nim za wielkim pustym pseudoantycznym biurkiem. Biurko było prawdziwe. Kazał je sporządzić według starego wzoru, ponieważ podobnie jak główna aleja kampusu przedstawiało archetypowe, niemal prehistoryczne wyobrażenie: absolutnie kompetentnego menedżera, który zawsze nadąża ze swoją pracą. Archiwalny obraz Menlee przeszedł w rzeczywisty. Ocierał czoło żółtą chustką, którą pospiesznie wcisnął z powrotem do torebki przy pasku, kiedy zdał sobie sprawę, że dostojny dziekan przyjął jego wezwanie. – No, cóż to jest? – zapytał chłodno How. Menlee wziął głęboki oddech. – Dziekanie, wygląda na to, że znaleźliśmy kogoś nieurodzonego na Shrengu, kogoś, czyje nazwisko nie figuruje na liście pasażerów żadnego z odwiedzających nas statków. Słowa przebiegły dziekanowi wzdłuż kręgosłupa, jak prąd elektryczny. Podskoczywszy na krześle, wysłał obwodom natychmiastowy rozkaz, oczekując, że zanim Menlee wykrztusi następne słowo, będzie miał wszystkie odpowiednie dane. Nic podobnego się nie stało. Założył blokadę. Po chwili pojawił się następny aktualny obraz, bardziej w tle, trochę zamazany – może to echo blokady. Brodaty mężczyzna siedział, rozmawiając z młodą kobietą. Została ona natychmiast rozpoznana przez obwody jako Annika Slore, młodszy asystent medyczny. Razem z Menlee zgłosiła się na ochotnika na dyżur w czasie święta. Oboje mieszkali zbyt daleko od domu, aby wyjechać i wrócić na czas, no chyba że skorzystaliby z superlotu, na który nie było ich stać. Dobra solidna blokada! – pomyślał How. – Oczywiście nie wymyślono jeszcze takiej blokady, której nie dałoby się prędzej czy później zniszczyć, lecz jeśli wierzyć w to, co powiedział właśnie Menlee, miałoby większy sens chwilowe odłożenie tej decyzji. A młody człowiek wciąż coś mówił. – Autocenzor zauważył nieznajomego spacerującego dookoła i wyglądającego na zagubionego. Był prawdopodobnie za stary jak na studenta, a autocenzor nie rozpoznał w nim żadnego z pracowników naukowych. Z początku wziął go za handlarza, który sprzedał cały swój towar, ale nie wyglądał na wystarczająco zadowolonego. Zapytał więc, w czym może pomóc, a człowiek odrzekł, że jest głodny i szuka publicznej stołówki. Cenzor wyjaśnił, że takich nie ma w kampusie, ale może znaleźć restaurację w mieście, a kiedy okazało się, że obcy nie zna drogi, zaczął się dziwić. Przecież mężczyzna musiał przyjść z miasta albo portu kosmicznego. How pomyślał o odległym lądowisku. – Dalej – zachęcił. – A wtedy mężczyzna niemal zemdlał – podjął znów młody człowiek – przeprosił i powiedział, że naprawdę jest bardzo głodny, bo nie jadł nic przez cały dzień. Cenzor zastosował więc postępowanie awaryjne i przyprowadził go do szpitala. – Ile osób widziało tego człowieka? Menlee wzruszył ramionami. – Trzy lub cztery, sądzę. Przypadkowo. – Ale to ty go badałeś? – Tak. Razem z Anniką Slore, która jest z nim teraz. Obwody dodały właśnie, że tych dwoje było kochankami. Nie było to przestępstwo, chociaż How nigdy nie rozumiał dlaczego związki monogamiczne mogły być uważane za istotne. Zniecierpliwiony, bo musiał przyjmować dane powoli i drogą ustną, rzucił: – No i? – Wierząc mu na słowo, bo wydawał się całkiem spokojny i nieagresywny, podałem mu roztwór glukozy i poprosiłem Annikę o przyniesienie prawdziwego jedzenia. Miał słaby puls i trochę gorączkował, jednak nic poważnego. Kiedy dostał jedzenie, nie wiedział, co z nim zrobić. Na przykład nie wiedział, jak obrać złote oko. Próbował też przeciąć skorium nożem i oczywiście pękło, opryskując wszystko wokół sokiem. – Bardzo dziwne – wymruczał dziekan. – Zaiste bardzo dziwne! – Tak właśnie pomyślałem – powiedział Menlee, odrobinę chełpliwie. – Więc, podczas gdy Annika pomagała mu skończyć posiłek, zadałem mu parę pytań. Wkrótce stwierdziłem, że albo unika odpowiedzi, albo też ma amnezję. – To bardzo dziwny rodzaj amnezji, który rozciąga się na zapominanie jak spożywać zwykłe jedzenie. – Dokładnie tak pomyślałem, dziekanie. Więc kiedy skończył jeść, przeprowadziłem serię testów. Których rezultaty powinny być natychmiast mi udostępnione! Ale nie były. Chwilowo nie było na to sposobu. – Jakie były ich rezultaty? – zapytał How z wymuszonym spokojem. – Jego plazma zarodkowa zawiera co najmniej trzy zabezpieczenia niespotykane na Shrengu, ani też, o ile udało mi się ustalić, na żadnym ze światów, z którymi utrzymujemy regularne kontakty. – Hmm! Czy to wtedy zdecydowałeś się skontaktować ze mną? – How pochylił się. W umyśle jego zaczęło rodzić się podejrzenie, że Menlee może mieć nadzieję na wyłudzenie jakiejś nagrody. – Niezwłocznie – potwierdził Menlee. – Dlaczego sądziłeś, że sprawa jest tak ważna? Młody człowiek śmiało spojrzał mu w oczy. – Z całym szacunkiem, dziekanie, ośmielam się zauważyć, że doszedłem do takich samych wniosków jak pan. – To znaczy...? – zapytał How, mrużąc oczy. – W przeciwieństwie do wszystkiego, co nam zawsze mówiono, jest możliwe przekradnięcie się na pokład statku kosmicznego. Słowa zawisły w powietrzu jak leniwa smużka dymu. Dla Howa były ulgą pomieszaną ze zdumieniem. Czy ten młody człowiek naprawdę nie rozumiał doniosłości swoich wieści? Wolałby zweryfikować swoje podejrzenia, lecz uniemożliwiała to blokada. Po chwili powiedział: – Bystry jesteś. Czy to była pierwsza możliwość, jaka przyszła ci do głowy? – Jedyna, która pasowała do wszystkich faktów. – Czy powiedziałeś to swojej przyjaciółce? – Myślę, że doszła do tych samych wniosków. Widziała dane tak jak ja. – Więc zanotowaliście go jako pacjenta? – Z początku nie widziałem powodu, aby tego nie robić. Później jednak, wprowadziłem blokadę danych. Pewnie pan zauważył. Czy mówi tonem protekcjonalnym? Pogardliwym? Podejrzenia muszą jednak pozostać ukryte... – Wygląda na to, że jesteś nie tylko bystry, ale i rozsądny. Teraz powiem ci, co uważam, że powinno być zrobione. A przy okazji, ten obcy – ma jakieś imię, czy może je też zapomniał? – Tak, lecz tylko jedno. – To nie w naszym zwyczaju na Shrengu! Jak się nazywa? – Volar. Po przerwaniu połączenia pierwszą rzeczą, jaką zrobił dziekan, było sprawdzenie typu użytej blokady danych. Nie była standardowa, pewnie jedna z tych, wymyślonych przez Menlee w wolnej chwili. Musiał jednak koniecznie uzyskać dostęp do danych. Zarządził jej likwidację. Potem siedział dłuższą chwilę, zastanawiając się nad faktem, że w tym społeczeństwie, w którym wiedza oznaczała dosłownie władzę, znajdował się u progu zagadki, mogącej zapewnić mu jeszcze większe wpływy niż te, o których poprzednio marzył. Reagując jak zwykle na jego niewypowiedziane życzenia, obwody biura wzmacniały pozytywne impulsy, a tłumiły negatywne. Nie tylko otaczające go obrazy, ale i powietrze emanowało poczuciem pewności. Istniało jeszcze inne wyjaśnienie obecności „obcego” niż zaoferowane przez Menlee. Nieskończenie bardziej istotne. Faktycznie były dwa, lecz jedno mogło być z góry odrzucone. Jeżeli Volar byłby jednym z owych Doskonałych, o których krążyły pogłoski przynoszone przez gwiezdnych żeglarzy, lecz których istnienia nie potwierdzały żadne dowody, nie przymierałby głodem, a już na pewno nie pozwoliłby, aby go badano i demaskowano. Pominąwszy to, mógł po prostu stanowić wskazówkę do rozwiązywania największej zagadki wieku. Dlatego też dziekan How był zdeterminowany upewnić się, że on jeden będzie posiadał informacje, aż do nadejścia odpowiedniego czasu, aby się nimi podzielić – po odpowiedniej cenie... – Nie rozumiem do czego zmierza dziekan – narzekała Annika. Po skończonym dyżurze przyszła z Menlee do stołówki – okupowanej dziś wieczorem tylko przez parę tuzinów ludzi, zamiast zwyczajowych dwustu – przed powrotem do kwatery, którą dzielili od niespełna pół roku. Oboje zaangażowali się w ten związek jakoś mimochodem. Mieli oczywiście wspólne zainteresowania; co więcej mieszkali zbyt daleko, aby spędzać Dzień Lądowania w domu; lecz może bardziej sprawił to fakt, że byli do siebie podobni, oboje mieli lekką nadwagę, żadne nie było szczególnie atrakcyjnie, lecz oboje byli nadzwyczaj inteligentni. Za ciemnymi oczami dziewczyny można było nieomal zauważyć jej pracujący umysł, gdy przeczesywała i szarpała poplątane strzępy informacji. Kończąc jedzenie i wrzucając pusty talerz do rynny na odpadki, Menlee zmarszczył czoło. – Ja też nie – przyznał. – Myślałem, że będzie chciał potwierdzić nasze odkrycia, a potem skonfrontować z jakąś obcą misją, prawdopodobnie tą, której delegacja ostatnio tu lądowała. – Zamiast tego – mruknęła Annika – ukrywa obecność tego faceta. Pozostaw dane pacjenta zablokowane, przenieś Volara do jego prywatnej rezydencji, nie mów nic nikomu, nawet personelowi szpitala, który go widział... Dlaczego? Tylko z powodu dzisiejszego święta? Coś tu nie pasuje! Pomyślałabym, że jeśli przybycie Volara jest naprawdę ważne, jakąś akcję powinno się podjąć niezależnie od święta. – Mnie też to gryzie – powiedział Menlee. – Jasne, że nie spotykasz głodnych ludzi cierpiących na amnezję, spacerujących po terenie uniwersyteckim codziennie, ale nie byłoby to coś skandalicznego, co może zepsuć reputację uniwersytetu. Nie jest to nawet coś tak niezwykłego, żeby ludzie o tym plotkowali tygodniami bez przerwy. Wszyscy mówią, że my tu na Shrengu mamy wyjątkowe szczęście, a jeżeli wierzyć kosmicznym żeglarzom, są całe planety ludzi, którzy wyemigrowaliby tu jutro, mając taką szansę. A jednak nasze społeczeństwo nie jest takie idealne. Istnieją jeszcze nieprzystosowani, a przede wszystkim głupcy, którzy przesadzili z wiedzą w pigułkach. – Czasami – powiedziała Annika zjadliwie – myślę sobie, że dziekan How czuje się tym znieważony. Ty nie? – Nie mogę twierdzić, że znam jego Dostojną Eminencję tak dobrze, lecz bynajmniej nie zdziwiłoby mnie to...Hmm! Czy przypominasz sobie numer tego autocenzora, który znalazł Volara? – Po co, na kosmos, chcesz to wiedzieć? Menlee uruchamiał bransoletkę na lewym nadgarstku. Główną jej funkcją było komunikowanie się z bankami danych medycznych w nagłym przypadku, z którym musiał sobie radzić poza szpitalem. Autocenzory były jednak czymś w rodzaju policji kampusu i również do nich miał w ten sposób dostęp. – Jestem po prostu ciekawy – powiedział. – Dobra, jeżeli nie pamiętasz numeru, nie przyjmuj się. Ja też zapomniałem. Nie powinno to nas jednak powstrzymać. Nawiązawszy połączenie, wyszeptał coś do bransoletki i czekał. Bezskutecznie. Marszcząc czoło spróbował raz jeszcze. Wciąż bez rezultatu. Annika nie potrzebowała wyjaśnień. Blednąc, zacisnęła pięści. – Nie ma żadnego raportu o znalezieniu Volara? – Żadnego, w każdym razie żadnego, do którego mielibyśmy dostęp. – rzekł Menlee z nieoczekiwaną powagą. Zamknął bransoletkę, gapiąc się w pustkę. – Robi się coraz dziwniej! Annika odezwała się z pewnym wahaniem: – Przychodzi mi na myśl jedna możliwość. – Jaka mianowicie? Trzymając łokcie oparte o stół, nachyliła się ku niemu. – Może ma nadzieję, że uzyska kontrolę nad jedną z obcych misji, bez otwartej konfrontacji. Może ma dostęp do informacji o nieznanych nam zabezpieczeniach genetycznych, których my w szpitalu nie mamy. W takim przypadku... – Rozumiem, co masz na myśli – wtrącił Menlee. – Mógłby ogłosić, że ktoś nas okłamywał, że jakiś nielegalny przybysz zszedł na nasz ląd, wbrew wszystkim zapewnieniom. Mógłby przecież być nosicielem wszelakiej zarazy, a każdy wie, co mogłoby się stać, gdyby wybuchła epidemia obcej choroby na naszym lub też innym skolonizowanym świecie. Zwalczenie jej zajęłoby lata. Jakie to szczęście, że nasze badania czegoś takiego nie wykryły! – To mniej więcej miałam na myśli – zgodziła się Annika. – Mógłby, powiedzmy, zagrozić wyrzuceniem wszystkich studentów ze świata odpowiedzialnego... – Nieodpowiedzialnego – zasugerował Menlee. – Och, jaki z ciebie śmieszny facet! – powiedziała Annika, robiąc minę. – Nie wiem, dlaczego cię lubię, ale przypuszczam, że lubię, naprawdę... Nie widzę tylko, co zyskałby How, zajmując takie stanowisko. – Wyższe czesne od studentów z – hmm – planety, która zawiniła. Może trochę więcej władzy. Uwielbia władzę. – T–tak – powiedziała z powątpiewaniem Annika. – Słyszałam, że oburza go fakt, iż nie posiadamy jeszcze własnych statków kosmicznych, i nie jest w tym osamotniony, ale skoro żadne miasto nie zdecydowało się zainwestować w ich budowę... – A już nikt zdrowy na umyśle nie chciałby opuszczać Shrenga dla żadnej z planet, z którymi utrzymujemy kontakty. – Zbyt drastycznie stawiasz sprawę. Ja z pewnością chciałabym odwiedzić inną planetę. A ty nie? – Och ja też. Ale tylko z ciekawości, nie sądzę, żebym chciał zamieszkać gdzie indziej. – Menlee odsunął krzesło. – Pójdziemy do domu? – Nie chcesz iść gdziekolwiek dziś wieczorem? Nie mamy dyżuru do jutrzejszego południa. Na mieście leci powtórka tego zadziwiającego show zapachów z Heglarn... Wydawał się jednak jej nie słyszeć. Jego twarz przybrała zdumiony wyraz. Po kilku sekundach doszedł do siebie, potrząsając głową. – Masz rację – wymamrotał. – Już prawie miałem pomysł. Ale nie chce się wyklarować. Może myślę o czymś innym... Chodźmy do domu powierzchnią. – Zaczyna padać – sprzeciwiła się Annika. – Ach tak? Czarne dziury! Z jakiegoś powodu zachciało mi się popatrzeć na gwiazdy. Mam niejasne przeczucie, że mają coś wspólnego z tym, czego nie mogę pojąć... Dobra. Ja idę powierzchnią tak czy inaczej. Nie zaszkodzi mi, jeżeli zmoknę. Ty możesz jechać tunelem, jak chcesz. – Nie, dotrzymam ci towarzystwa – westchnęła. – Chcę to wszystko zrozumieć nie mniej niż ty. Ze spuszczoną głową, ocierając wilgoć spływającą mu do oczu, Menlee rozmyślał głośno, gdy tak przemierzali kampus od jednej wysepki światła do drugiej. Za rok, jak głosiły plotki, przestarzałe oświetlenie lampowe miało zostać zastąpione przez system świecącego powietrza wynaleziony na Yellicku, skąd przylatywało na Shreng wiele statków. – Plotki – mruknął. – Gwiezdne plotki. – Na przykład? – powiedziała cierpko Annika. Było jasne, że zaczęła żałować decyzji towarzyszenia mu. – Czy gwiezdni żeglarze nie opowiadają o ludziach, którzy mogą przemierzać kosmos, nie potrzebując statku? Zatrzymała się gwałtownie i wlepiła w niego wzrok. – Mój drogi, zwariowałeś? Nie wierzysz chyba w takie bzdury! – Jest zbyt wiele opowieści, żeby je tak po prostu odrzucić – powiedział uparcie Menlee. – I miałoby to sens. Sprawdzałaś sama dane – nigdy nie mieliśmy przybysza, legalnego przybysza, z takim wzorem genetycznym, jaki ma Volar. – Mówisz, że on właśnie przybył? – Idąc teraz szybciej, bo zaczęło bardziej padać, przybrała szyderczy ton. – Nie, w to nie uwierzę. – Wyrecytowała następnie te same obiekcje, które przedstawił mu dziekan How, kończąc: – Teleportacja jest starym przesądem bez strzępka dowodu! Nie ma niczego, niczego w naszym dziedzictwie, co mogłoby do tego prowadzić, tak samo jak do telepatii i telekinezy. I basta! – Przypuśćmy – powiedział Menlee, próbując ostatecznego argumentu – że to nie nasze dziedzictwo pozwala na swobodne loty międzygwiezdne. – Myślisz, że to coś, co przejęliśmy od obcych istot? – Czemu nie? – Czemu nie? – powtórzyła jak echo. – Dlatego, że ten cały pomysł jest groteskowy! Pomyśl, ile energii potrzeba, aby wysłać masę nawet tak małą jak człowieka w przestrzeń tachoniczną! Ach, co za szczęście – dotarli do drzwi swojej kwatery. – W samą porę! To nie jakiś tam deszczyk, zanosi się na burzę. Faktycznie w tym samym momencie błyskawica rozświetliła niebo nad portem, a po niej usłyszeli grzmot. Żadne z nich już niczego nie powiedziało, dopóki nie znaleźli się w swoim apartamencie, zdejmując wilgotne ubranie i włączając suszarkę. Potem Menlee rzekł, potrząsając włosami w ciepłym strumieniu powietrza: – Przypuśćmy, że masz rację. Chociaż to szkoda. Szczerze mówiąc, nie wierzę w to, co powiedziałem dziekanowi. – Nie wierzysz, że Volar przyleciał statkiem? – odparła. – A ja nie wierzę, że przeskoczył przestrzeń o własnych siłach! To problem wyeliminowania niemożliwości. Wystarczająco suchy, Menlee rzucił się na krzesło. Opadając na nie ze wzruszeniem ramion, dokończył stare porzekadło. – A to co pozostanie, niezależnie jak niemożliwe, musi być prawdą... Tak, masz rację, oczywiście. Chociaż to szkoda! – Rozglądając się wokół, jakby w poszukiwaniu sposobu na zmianę tematu, zauważył błyszczącą czerwoną paczuszkę. – Nie pamiętałaś o wysłaniu wszystkich prezentów na czas! Myślałem... – To dla ciebie na jutro, idioto – powiedziała na wpół rozzłoszczona, na wpół rozbawiona. – Annika, nie powinnaś! – Czemu nie? Przecież jest to nasz pierwszy wspólny Dzień Lądowania... Na kosmos! Dzień Lądowania! Czemu o tym wcześniej nie pomyślałam? Przecież właśnie o tym rozmawialiśmy! Zaskoczony Menlee wpatrywał się w nią. W końcu przerażony wykrztusił: – Annika, o co chodzi? Teraz ona zamarła. Przez dłuższą chwilę stała w zupełnym bezruchu. Kiedy się w końcu poruszyła, oszołomiona odnalazła krzesło. – Czy w szkole – powiedziała wolno – mieliście lekcje historii? – No, naturalnie! Wszyscy mają. – Historię kolonizacji Gwiezdnego Ramienia? – Och, tę znałem, zanim poszedłem do szkoły. – Tak, tak – przerwała mu zniecierpliwiona. – Ja też, tę bajkową wersję, którą wciskają małym dzieciom. Ale czy poznałeś prawdziwą? – Myślę, że tak. A co w szczególności masz na myśli? Wpatrywała się w niego swoimi wielkimi ciemnymi oczyma. – To właśnie myśl o Dniu Lądowania, nasunęła mi ten pomysł. Historia mówi, że Statek miał powracać, chociaż nigdy tego nie zrobił. Minęły już wieki, a nie odwiedził on Shrenga, ani żadnego innego świata, z którym utrzymujemy kontakty. Otworzył usta ze zdumienia. Annika niewzruszenie kontynuowała. – Przypuśćmy jednak, że powraca, tylko się nie ujawnia. Menlee zaskoczony powiedział: – Ale niby dlaczego? – Och! Pewnie wystarczająco dobrze sobie radzimy i nie musi ingerować. Przecież dobrze sobie radzimy, nie? – Inne światy sobie nie radzą, a ich też nie odwiedzał! – Może. – Może! – wybuchnął. – Może! Dobra, przyjmijmy na czas dyskusji, że masz rację. Dajesz do zrozumienia, że Volar został tu dostarczony przez Statek. Tak? – Ostatecznie przypuszcza się, że istnieje taki statek, który nie potrzebuje lądowiska, który nie przekazuje swoich pasażerów pod kontrolę miejscowych władz, nie... – Nie funkcjonuje jako statek pasażerski dla pospólstwa – podchwycił. – Jasne, że nie przeszedłeś pełnego kursu historii Statku – odrzekła Annika. Nie czekając na jego ripostę, wypowiedziała rozkaz w powietrze. Pokój posłusznie zamienił się w ekran, a syntetyczny głos oznajmił: – Gotowe. – Czy mamy kompletny zapis warunków kierujących operacjami Statku? – Nie. – Dlaczego? – Statek jest znany ze swojej zdolności do automodyfikacji, choć w ściśle określonych granicach. Jego program musiał ewoluować w miarę nabierania doświadczenia. Annika przygryzła wargę. – Czy posiadamy przynajmniej zapis tych warunków, które były stosowane w czasach zasiedlania Shrenga? – Tak. – Nie widzę... – zaczął Menlee, ale mu przerwała. – Próbuję powrócić pamięcią do tego, czego uczono mnie jakieś dziesięć czy dwanaście lat temu. Powiedziałeś, że Statek nie zachowywał się jak pasażerski liniowiec, ale pewna jestem, że była jedna wyjątkowa sytuacja, kiedy wolno mu było przewozić ludzi... Ach. Wypróbujmy hasło ogólne. Powiedzmy zagrożenie upadkiem kolonii. Pokaż to. Obwody posłuchały, przedstawiając jasno napisaną tablicę z odpowiednimi sposobami postępowania. Annika cicho czytała, podczas gdy Menlee coraz bardziej się niecierpliwił. W końcu wybuchnął: – Annika, na kosmos... – Tam! – powiedziała i rzuciła krótki rozkaz. Z całej masy słów wyłoniło się pojedyncze zdanie i wisiało ogromne i świecące w powietrzu. – Więc Statkowi wolno było ewakuować... – Nie to co myślisz! – Annika płonęła. – Każdy wie, że upoważniony był do ratowania tych, co przetrwali z upadłej kolonii i przenoszenia ich gdzie indziej, w bardziej przyjazne miejsce. To było nawet w tej baśniowej wersji. Kiedy byłam małą dziewczynką, sześcio–, może siedmioletnią, żałowałam, że nie mieszkamy na świecie, na którym powstaliśmy. Miewałam nawet złe sny. Moi rodzice pocieszali mnie mówiąc, że gdyby coś bardzo złego się zdarzyło, Statek powróci i zabierze nas na lepszą planetę. Ty nie przechodziłeś przez taki okres? – Ach... – Menlee oblizał wargi. – Tak, sądzę, że przechodziłem, jak wiele dzieci. Co to ma jednak wspólnego z...? – Nie jest napisane, że ewakuacja ma objąć całą populację. Znów zdziwił się ogromnie. Ponownie przeczytał wyświetlony tekst. – Naprawdę nie mogę w to uwierzyć – mruknął. – Ale masz rację. W zasadzie Statek mógł przenosić nawet pojedyncze osoby z jednego systemu do drugiego. Ach, ależ to jest absurdalne! – Czy mój wniosek jest absurdalny? – zapytała Annika. Obwody zawahały się dziwnie po ludzku. – Nie a priori – obwieściły w końcu. Na co wtrącił się inny znajomy głos: – Bynajmniej. Jak najdalej od absurdu. Wolałbym jednak, żebyście nikomu o tym nie wspominali. I wyświetlany tekst zniknął, zastąpiony przez widok głowy i ramion dziekana How. – Faktycznie – kontynuował, gdy tak siedzieli oniemiali – zamierzam upewnić się, że tego nie zrobicie. Obawiam się, że oboje zostaliście raczej nieoczekiwanie odwołani. Wasza nieobecność w pracy po świętach będzie przekonywająco wytłumaczona. Nie wiem jak, ale obwody już nad tym pracują. Bądźcie tak mili, ubierzcie się i spakujcie wszystko co będzie wam potrzebne podczas dłuższego, obawiam się, pobytu w areszcie. Autocenzory pełniące straż przed waszym apartamentem, będą waszą eskortą. Zapewniam was, że próby ucieczki są daremne. Jakby dla podkreślenia złowróżbnego znaczenia jego słów znowu zagrzmiało, wystarczająco głośno, aby przeniknąć izolację dźwiękową pokoju. – Ale nie może pan tego zrobić! – wykrzyknęła Annika, zrywając się na równe nogi. Obraz dziekana How spoglądał na nią sennie. – Moja droga młoda damo, niektórzy ludzie po prostu nie zdają sobie sprawy z tego, co naprawdę może być zrobione w otwartym społeczeństwie jak nasze. Przyznaję, iż dobrze się składa, że tak wielu ludzi udało się do domów... Podobnie jak wy, wpadłem na trop dzięki Dniu Lądowania i wątpię, czy był to zwykły zbieg okoliczności. Bądźcie teraz tak mili i ruszcie się! Taka masa możliwości... Zabroniono mi ingerować. A Jednak musiało być oczywiste, że przewożąc pasażerów z jednej planety na drugą, ryzykuję wykryciem mojej obecności Podczas moich przyszłych wojaży nie będzie miało to takiego znaczenia, jako że do tego czasu tak wielu ludzi będzie podróżowało między systemami Lecz na tym etapie rozwoju... Świadomość Statku huczała od paradoksów. Przyjmowałem za pewnik, że jestem bardziej złożony od moich twórców. Sądzę, że w gruncie rzeczy musiałem się mylić. Nie rozumiem po prostu, jak takiej sytuacji nie można było przewidzieć. Przynajmniej, może będę mieć nowych kompanów. W liczbie mnogiej. Pierwszy raz. Te przepisy nie są tak sztywne, jak kiedyś myślałem. W oficjalnej rezydencji dziekana How było, rzecz jasna, sporo obwodów, nie istniało jednak połączenie pomiędzy nimi a resztą sieci na planecie, chyba że dziekan sobie tego zażyczył. Brakowało mu tego poczucia wszechwładzy, jakie miał, siedząc w swoim biurze, ale chętnie je poświęcał. Chyba ze wszystkich mieszkańców Shrenga on był tym, który najbardziej cenił sobie zacisze domowe. Nie był dokładnie pewien, dlaczego swój dom tak zaprojektował. Czasami jednak prawie wierzył, że powracając do dawnych technik, zareagował na przeczucie, jakąś formę ponadczasowej percepcji. Jakże inaczej wytłumaczyć fakt, że spoglądał teraz na tajemniczego Volara nie przy pomocy jakiegoś pospolitego ekranu, lecz przez jednostronne okno? Jak stare było szkło? Starsze od lotów kosmicznych o sześć tysięcy lat. Wiedział to bez odwoływania się do obwodów. Dumnie wypiął pierś. Poza tym urządzenia, które polecił maszynom budowlanym zainstalować na wypadek jeszcze nieuświadomionej potrzeby, okazały się idealne do wykonania zadania, jakiego nie powierzyłby nawet personelowi szpitala. Można było zastosować nanochirurgi do leczenia uszkodzeń ciała lub poprawy genetycznych zabezpieczeń albo też wykonania mnóstwa innych rutynowych zabiegów. Czymś innym było jednak badanie feromonów. Były tak delikatne, że nie dawały się kopiować; przechowywanie wystarczającej ilości na potrzeby dalekiej analizy było bezcelowe, bo w drodze do laboratorium zbijały się w większe bryłki, zostawiając zubożony bałagan odczytów. Tylko badając je natychmiast, gdy pobierane były przez sondę, można było mieć nadzieję na przydatne dane, chociaż nawet to nie było pewne na skutek oddziaływania takich chaotycznych czynników jak cyrkulacja powietrze wokół emitera... Zawsze była to najlepsza dostępna metoda. Dlatego też siedział teraz tak blisko Volara, choć ten nie miał jeszcze o tym najmniejszego pojęcia. Krępujący był fakt przebywania obcych w jego domu: nie tylko pod postacią obrazów na ekranie monitora lecz osobiście. Jednak potrzeba zmuszała. Podobnie jak z analizą feromonów, alternatywy nie było. * * * Poprzez swoje jednostronne okno dziekan How obserwował tajemniczego przybysza, przechadzającego się w tę i z powrotem po sąsiednim pokoju. Był on wystarczająco przestronny, choć skąpo umeblowany i How miał nadzieję, że kilka dni w zamknięciu złagodzi opór obcego i jeżeli udawał amnezję, przywróci mu pamięć. Jego pożywienie, poza wartościami odżywczymi, będzie zawierać składniki, które mają ten proces wspomagać... Spoglądając na niego, nie można było domyślić się, że pochodził z innej planety. Odcień jego włosów i brody był powszechny na Shrengu; co więcej fakt, że były one jeszcze ciemne, pomimo oznak starości na jego bardzo pomarszczonej twarzy i dłoniach pokrytych plamami wątrobowymi, wskazywał na to, że był dobrze i odpowiednio odżywiany. Co do rysów twarzy, podczas ostatniej epoki migracji istniejące przedtem ludzkie odmiany genetyczne wielokrotnie mieszały się i dopiero teraz, po upływie pięciuset lat od kolonizacji Ramienia, ludzie znów zaczynali różnić się w zależności od miejsca urodzenia. Pozostawały więc nieskończenie bardziej istotne wskazówki genetyczne odkryte przez Menlee i Annikę. Nie będąc biologiem, ale zaznajomiony z tematem od dzieciństwa, jak większość ludzi na skolonizowanych planetach, How sprawdził i potwierdził ich odkrycia. Z pewnością były trzy, a może i z pięć segmentów, gdzie jego DNA zostało zabezpieczone przed inwazją organizmów nieznanych na Shrengu. Musiał zacisnąć pięści i szczękę, żeby nie drżeć z podniecenia. Już od kiedy jako przedwcześnie dojrzały nastolatek był prezesem lub sekretarzem z pół tuzina grup studenckich, miał zwyczaj patrzeć z góry na ludzi, demonstrując wyższość swojej wiedzy. Nigdy jednak, aż do tej chwili, nie wpadł na dane, których dosłownie nikt na Shrengu nie posiadał. Zawrotne uczucie. Jego puls przyśpieszył. Nikt...? Marszcząc brew, westchnął z żalu, jednocześnie gratulując sobie przezorności, która nakazała mu zarządzić podsłuch w mieszkaniu Anniki i Menlee. Byli bystrą parką, niewątpliwie. Faktycznie, gdyby nie ten cały Dzień Lądowania, mógłby rozważyć wciągnięcie ich do współpracy przy realizacji swoich planów. Jak dotąd odrzucił trzy warianty wytłumaczenia ich zniknięcia wygenerowane przez jego domowe obwody, ale był i czwarty, który wydawał się wiarygodny. Odesłał go więc do wygładzenia. Powinien być gotowy za jakąś godzinę lub dwie. Według zapewnień biura, był przekonany, że cieszył się wystarczającą lojalnością pracowników uniwersytetu, by mógł liczyć na wypowiedzenie nieuniknionych kłamstw przez odpowiednie osoby i w odpowiednio wiarygodny sposób. Póki co analizatory powietrza nie wykryły śladu nieznanych organizmów w oddechu Volara. Nie wykryły ich też rutynowe badania Menlee i Anniki. Jakby wysterylizowano go przed lądowaniem – czyż to też nie był argument popierający teorię Statku? Kiedy pierwsze statki przybyły na Shreng, kwarantanna ich pasażerów trwała czasem tygodniami. W miarę postępu wiedzy dotyczącej potencjalnych niebezpieczeństw na obcych planetach, można było oczyścić podróżnych w drodze, a teraz lądowa inspekcja była już tylko czczą formalnością. Pomimo to zawsze były ślady, chociażby rozkładających się nanochirurgów. Ten Volar – myśl ta sprawiła, że ciarki przeszły mu po plecach – może być stanowczo najbliższy oryginalnej ludzkiej istocie, z jaką się kiedykolwiek zetknąłem... Nagle przytłoczyła go potrzeba porozmawiania z nim. Wcisnął kontrolkę poniżej jednostronnego okna. Volar wzdrygnął się, jakby nawet odgłos czyjegoś oddychania był wystarczającym kontrastem z niemal idealną ciszą, w której spędzał czas swego uwięzienia. Zwrócił głowę w kierunku źródła dźwięku. Miał czujny lecz nie wrogi wyraz twarzy. Zachęcony tym, How przełączył okno na obustronną komunikację, uprzejmie powitał Volara i czekał z optymizmem, żeby usłyszeć jakieś ślady niezwykłego akcentu, które potwierdziłyby jego obce pochodzenie. I tak się stało. – No, przynajmniej jedno wiemy – mruknął Menlee, rozglądając się po pokoju, do którego ich przyprowadzono. Mieli po drodze zawiązane oczy, ale oboje spędzili wystarczająco dużo czasu w Inszar, żeby rozpoznawać trasę po charakterystycznych odgłosach, a nawet zapachach. Bez potrzeby dyskutowania o tym wiedzieli, że znaleźli się w rezydencji dziekana, miejscu, do którego również Volar został zabrany. – A to co? – zapytała Annika, padając na jedno z dwóch łóżek. Nie było krzeseł, umeblowanie było minimalne, choć czyste i bez śladu ozdób. Nawet dziekan How, który niewątpliwie podsłuchuje lub też będzie to robił, nie zdołał stworzyć labiryntu cel pod swoją willą. – Co to znaczy? – W słowach Menlee pobrzmiewała nutka buntu; Annika zareagowała na nie siadając i słuchając uważnie. – Wiemy, że Volar już tu się znajduje. Jeżeli How miałby pełnowymiarowe więzienie, zamknąłby nas oddzielnie. Stąd wnoszę, że ma tylko dwa takie pokoje. – Niekoniecznie – sprzeciwiła się Annika. – Może trzyma nas razem w nadziei, że to co powiemy... – Zrobi z nas przestępców? – Menlee wpadł jej w słowo. – Ale my niczego nie zrobiliśmy! To How łamie prawo! Jesteśmy niesłusznie zatrzymani, to samo pewnie dotyczy Volara. Jakież są dowody, że jest nielegalnym imigrantem? – Tylko dostarczone przez nas – odrzekła przytomnie Annika. Zrzedła mu mina, a Annika ciągnęła dalej: – Pomyliliśmy się, prawda? Blokując dane. Och, przyznaję, że moja pierwsza reakcja była taka sama jak twoja, ale też nigdy nie spodziewałam się, że How tak postąpi... Czy jest jakiś sposób na odblokowanie danych? Mogłoby to oznaczać szansę ratunku. Z ponurym wyrazem twarzy Menlee potrząsnął głową. Twardym głosem powiedział: – Użyłem najlepszej blokady, jaką znam. Jak każdy kod, może być złamana, lecz zabrałoby to wiele dni. A potem, całkiem niespodziewanie, rzucił się na łóżko obok niej, objął ją i zaczął łkać obok jej ucha. Jednak, gdy naprężyła się, żeby go odepchnąć i kazać wziąć się w garść, ze zdziwieniem usłyszała nieregularne sylaby przerywane szlochem. – Powinien... – łyk powietrza – zwolnić... och! – Następny olbrzymi wdech: – Powinien zwolnić nas natychmiast! Nie ma prawa zamykać nas, czy kogokolwiek! Udając, że dochodzi do siebie, ocierając oczy, wyczytał z jej twarzy, że całkowicie zrozumiała. Powinien się zwolnić... Rozsądnie, na wypadek gdyby ich „odkrycie” okazało się fałszywym alarmem nałożył kod na dane pacjenta, który odblokuje się w ustalonym czasie. – Dobrze już, dobrze! – Powiedziała, grając najlepiej jak potrafi, próbując ukryć ulgę. – Wyjdziemy stąd, nie lękaj się. Może jutro. Przytaknął skwapliwie, potem udawał, że dochodzi do siebie. – Dzień Lądowania, czy też nie, powinien... Ale jest sam dla siebie prawem. Czyż nie? Tak przynajmniej myśli! – Nawet przy pomocy wszystkich obwodów świata, nie widzę sposobu, jak by mu to mogło ujść na sucho! – Prawdę mówiąc mogłoby – powiedział łagodny głos. – Ale nie ujdzie. Z trudem łapiąc powietrze, mrugali oczyma i przecierali je ze zdziwienia. Na drugim łóżku znajdującym się w pokoju, naprzeciwko nich, siedziała nazbyt znana postać. Natychmiastową reakcją Menlee było sprężenie się do ataku. Annika zrozumiała jednak szybciej i powstrzymała go z całej siły. – Wyglądasz jak dziekan How – rzuciła. – Nie żebym go kiedyś widziała nagim! A jednak nim nie jesteś! Kim, na kosmos, jesteś naprawdę i jak się tu niepostrzeżenie dostałeś? Nawet jeżeli jesteś tylko projekcją, spowodowałbyś włączenie alarmu! – Wybaczcie. – Intruz, który zaiste przyjął postać dziekana, lekko się zamazał i przekształcił. Miał już inną twarz, był też ubrany. Po krótkiej chwili, która wydawała się wiecznością, Menlee powiedział trzęsącym się głosem: – Mieliśmy rację, prawda? Nieznajomy skinął głową i mruknął: – Ale dziekan How pobił was na głowę. Annika eksplodowała. – Masz na myśli Statek... – przerwała, gapiąc się wokół jakby w poszukiwaniu szpiegów. – Załatwiłem, że nie będziemy podsłuchiwani. – Och, cudownie! – Menlee odetchnął z ulgą. – A więc mieliśmy rację. Statek powraca, lecz się nie ukazuje. – Przecież to właśnie robi! – rzuciła Annika. Wyglądała na dużo spokojniejszą niż Menlee. – Och, na gwiazdy i komety! Próbuję przypomnieć sobie instrukcje Statku. Patrzyliśmy na nie jakąś godzinę lub dwie temu, zanim How wysłał autocenzory, żeby nas aresztowały, ale dokładne sformułowania... – Nie mają znaczenia – podpowiedział Menlee. – Pamiętasz, co nam najpierw powiedziały obwody? Nie możemy znać reguł rządzących Statkiem, ponieważ ewoluują one wraz z doświadczeniem, jak w przypadku każdej inteligentnej istoty. – I jakby słuchając swoich słów z opóźnieniem dodał: – Zastanawiam się, jakie jest prawdopodobieństwo takiego zdarzenia... Annika oblizała wargi. – Myślę, że odpowiedź mamy przed sobą. To znaczy jeżeli ty jesteś ze Statku. Czy tak? Zmienna twarz uśmiechnęła się. Jej właściciel czekał. – Och, nie! – Głos Menlee był jak powiew wiatru pośród suchych gałęzi. – Nikogo miało nie być na Statku, kiedy zakończy on wędrówkę wzdłuż Ramienia. Pamiętam, jak mi to mówiono, gdy byłem dzieckiem. Wszyscy ludzie, których wiózł, mieli zostać wysadzeni na nowych światach razem ze wszystkim, czego im do przetrwania było potrzeba. Minęło już pięćset lat, pierwsza podróż dawno musiała się skończyć. Wniosek stąd... – Tak? – niecierpliwił się przybysz. – Ty jesteś Statkiem. Ty naprawdę przywiozłeś tu Volara. – W obu wypadkach masz rację. A kiedy tak siedzieli cicho przez niemal minutę, pobledli, trzęsący się, przytuleni do siebie, kontynuował: – Chcielibyście posłuchać, co mówi dziekan? Wymienili spojrzenia, przytaknęli śmiało, chociaż na ich twarzach wypisane było pytanie: jak? Jedna ze ścian pokoju stała się półprzeźroczysta. Jakby przez lekką mgłę ujrzeli i usłyszeli. – Zaprzecz, że jesteś tu nielegalnie! – Wszystkie planety skolonizowane przez ludzkie istoty powinny być otwarte dla wszystkich ludzkich istot jakiejkolwiek rasy. Taki ideał przyświecał wielkim migracjom – odparł spokojnie Volar. – Nie próbuj ze mną historycznej logiki, obcy przyjacielu! My na Shrengu... – A ty nie stawiaj barier tam, gdzie twoi przodkowie nie chcieli ich widzieć! – Może Volar był starszym człowiekiem, sądząc z pomarszczonej twarzy, jednak jego głos był młodzieńczy, tak jak i czarne włosy oraz broda. – Poza tym, jakie masz dowody, że jestem nielegalnym imigrantem? – Wszystkie, których potrzebuję! – wybuchnął How. – Dostarczone przez świeżo upieczonego asystenta i jego młodszą asystentkę! Nie mówiąc już o twojej wyobraźni! How poruszał ustami, jak ryba złapana w sieć. – To nie jest ten sam Volar, który trafił do naszego szpitala! – szepnęła Annika. Menlee przytaknął, myśląc tak samo. – Wówczas był oszołomiony, wyglądał na zagubionego, nie mógł znaleźć drogi ani zjeść zwykłego posiłku. – Znalazł się z powrotem w dobrze znanej sobie sytuacji – rzekł Statek. – Nawykły jest do prześladowań ze strony ludzi posiadających władzę, a ostatnio nabrał upodobania do oporu. Posłuchajcie jeszcze chwilę. – Jak tu przybyłeś! – w głosie dziekana zabrzmiała desperacja. – A gdzie jest „tu”? W Gwiezdnym Ramieniu? Przecież każdemu brzdącowi, przynajmniej na planetach roszczących sobie pretensje do kultury, opowiada się historię Statku! Więcej takich pytań, a zacznę podejrzewać, że jesteś ukrytym wyznawcą Powszechnego Stworzenia! – Czego? – Ujrzeli jak How oblizuje wargi. – Czego? – To już o pół kroku wykracza poza solipsyzm teorii warkocza komety! Zostaliśmy stworzeni, jak i cały wszechświat, przez jakąś wyższą siłę, takimi, jakimi jesteśmy dziś. Wszystkie wspomnienia są fałszem, wszystkie namacalne dowody istnienia stworzeń poprzedzających nas w światach, które zamieszkujemy, aż po najstarsze skamieliny! Nie jest to bluźnierstwo? – C–co? Menlee i Annika zrywali boki ze śmiechu. Annika zawołała: – Nigdy nie wyobrażałam sobie naszego dziekana w tak niezręcznej sytuacji! Tym razem Menlee był bardziej refleksyjny. – Ponownie twierdzę, że to nie Volar, którego badaliśmy! – zawołał. Statek mruknął: – Wtedy to on znajdował się w niezręcznej sytuacji. Oboje rozdziawili usta ze zdziwienia. – Jeżeli to ty go tutaj przywiozłeś, sądzę, że miał okazję... pokonwersować z tobą? – Oczywiście. – I było to z...? – Tego też pewnie chcielibyście posłuchać – zadecydował stanowczo Statek. – ...wiara w jakiegoś ostatecznego stwórcę, wymagającego, aby ludzie marnowali czas na wyszukane ceremonie i bezcelowe rytuały, zamiast zajmować się probierni związanymi z przeżyciem. Nierzadko wymierały całe społeczeństwa, ponieważ zamiast przedyskutować kryzys i podjąć odpowiednie kroki, idioci trwonili czas na zaklęcia i czary. Zabijali też ludzi myślących, którzy temu się sprzeciwiali, oskarżając ich o bluźnierstwo, to znaczy obrazę nieistniejących bogów. Nie wiedziałeś o tym? – A skąd miałbym wiedzieć? – chociaż oddzielony specjalnym oknem, dziekan How pocił się. Musiał otrzeć twarz rękawem. – Głównie dlatego, że jak podejrzewam, sam chciałeś zrobić z siebie jakiegoś boga. Przynajmniej jakąś imitację boga, który sprawuje nieograniczoną władzę. – Ja... – Ty kazałeś mnie zamknąć tutaj bez upoważnienia. Masz nadzieję mnie wykorzystać. Wnosząc z odgłosów zza tamtych drzwi, które słyszałem wcześniej, pewnie zrobiłeś to samo tamtym ludziom, których spotkałem przed aresztowaniem. Brzmiało to, jakby zamykano ludzi niemających na to ochoty. Mając te dowody, o niebo lepsze niż twoje, na podstawie których mnie tu więzisz, jasne jest, że chciałbyś być uważany, jeżeli nie za bóstwo, to przynajmniej za niekwestionowanego pana. Traktujesz tych, którzy powinni być wolnymi jednostkami, jak kogoś w rodzaju heretyków, ponieważ obawiasz się, że kiedy odkryją prawdę, twoja pozycja się zachwieje. – Jakież społeczeństwo nauczyło go tak elokwentnie argumentować? – szepnął Menlee. – Prawie uwierzyłbym, że lepsze niż nasze! Annika przytaknęła zgodnie. – Nigdy nie myślałam, że mogłabym tak rozmawiać! Teraz, kiedy zrozumiałam do czego How zmierza... – Posłuchajcie dalej – poradził Statek. – ...słyszałem takich bzdur w całym swoim życiu! – Poprawka. Nie słyszałeś tak bolesnej prawdy! How wyprostował się i powiedział do okna oraz pośredniczących mikrofonów: – Zostawiam cię teraz twoim niemądrym nadziejom. Pojutrze ogłoszę światu, a w szczególności misjom obcych planet przebywającym u nas, że mam konkretne dowody istnienia Statku i co więcej, jestem jedyną osobą posiadającą dostęp do informacji zapisanej w pamięci jedynego znanego pasażera, który wysiadł z niego od czasu kolonizacji...! Inaczej będziesz wtedy śpiewał! Moje obwody dysponują technikami umożliwiającymi przeniknięcie bariery nawet najbardziej upartej „amnezji”! Dobrej nocy! Odwrócił się na pięcie. Jednocześnie pokój Volara pogrążył się w ciemności. Menlee i Anniki również. – No i co? – powiedział głos, który rozpoczął jako całkiem udana imitacja dziekana, lecz zmienił się wraz z metamorfozą twarzy tak, że w ciemności był im latarnią pociechy. – Nie mogę tego przetrawić – mruknęła Annika. – Pomyśleć, że mógł nawet rozważać... – Wykorzystanie Volara jako źródła niepotwierdzonych informacji? – W głosie Menlee zabrzmiała gorycz. – Na kosmos, poznałem go dopiero dziś po południu, ale prędzej uważałbym za swojego przyjaciela Volara niż dziekana. – Wróg – wyszeptała Annika, a wypowiedzenie tego starego, tego archaicznego słowa zdawało się zmrozić powietrze. Jak dawno to było według kronikarzy na Shrengu, kiedy ktoś ostatni raz nazwał drugiego człowieka nieprzyjacielem? Statek czekał w ciemności. W końcu Annika zaczęła: – Rozmawialiśmy wcześniej z Menlee o odwiedzeniu innych planet. Oboje czuliśmy, że moglibyśmy mieć na to ochotę, ot z ciekawości, ale nie żeby się gdziekolwiek osiedlić, bo czujemy... no, większość ludzi jest tak uczona... ponoć mamy tutaj szczęście, prawda? Statek westchnął z żalem. – To pokaże czas, a mnie nie wolno uprzedzać przyszłych wydarzeń. – Rozumiem. – Słychać było jak Annika bierze głęboki wdech. – Chciałam zapytać teraz, gdy odkryłam prawdę na temat Shrengu i wiem, że przywiozłeś tu Volara, chociaż nie wyobrażam sobie, że można mu pozazdrościć przyszłości. Czy możesz mnie stąd zabrać? Gotowa jestem ponieść takie samo ryzyko, jeżeli to pomoże. Pomoże komuś innemu, gdzie indziej. – Annika, nie mówisz poważnie! – wykrzyknął Menlee. – Czemu nie? Nasze śliczne, spokojne, intelektualne społeczeństwo może stworzyć kogoś takiego jak How! Nie wiem skąd pochodzi Volar, ale słyszałam, jak bije dziekana argumentami, o użyciu których nigdy mi się nie śniło, chociaż chciałabym, mając za przeciwnika takiego potwora jakim okazał się być... Jestem zdegustowana. Odrzuca mnie! A jeżeli How postawi na swoim, jak wyobrażasz sobie swoją przyszłość? Po dłuższym czasie Menlee powiedział: – Masz rację. Wolałbym, żebyś jej nie miała. Jednak ja również nie spodziewam się tak wiele po mojej przyszłości na Shrengu jak wczoraj. No i jeszcze jest duch przodków. – Wcześniej mi o tym nie mówiłeś! – powiedziała oskarżycielsko Annika. – Teraz nie robi to żadnej różnicy. Zawsze miałem to w głowie. Coś, o czym się nie mówi, ale co się szanuje. Byli przecież bohaterami, oni i ich towarzysze, którzy wyruszali zajmować nieznane światy, czasem z powodzeniem, czasami bez... Mam wiele szacunku dla ich odwagi. Od dawna o tym nie myślałem. Robię się coraz bardziej wygodnicki: łatwa, pewna praca, miła towarzyszka... – Więc przynajmniej mnie lubisz! – wyszeptała Annika. Przycisnął ją mocno do siebie. – Bardziej niż kogokolwiek! A słuchając Volara przypomniałem sobie, o czym marzyłem będąc dzieckiem; że dorosnę do ideałów pierwszych osadników. Pochwycę szansę zrobienia czegoś zupełnie nowego. Marzyłem oczywiście, że zostanę przeniesiony na inne planety, aby tam dokonywać zdumiewających czynów... – Ja też – wyszeptała Annika. – Ja też. – I nagle mamy okazję. Złapmy ją! – O tak! Złapmy! Nie pojawiło się w pokoju żadne światło, ale było tak, jakby ogarnęła ich przenikająca wszystko czerń, jakby widzieli w nieistniejącym paśmie widma. Wpatrywali się w siebie przez długą, długą chwilę. Potem jednocześnie oboje wyszeptali: – Tak, proszę! A Annika dodała po przerwie: – Ale... Statek zapytał: – Ale co? – Ale chciałabym wiedzieć, co stanie się z planem dziekana. Nie może postawić na swoim? – Nie. – Możemy więc? – błagał Menlee. Statek wydał z siebie cudowną imitację chichotu. – Ależ oczywiście. Ponieważ to się jeszcze nie wydarzyło, będziecie musieli poczekać. Lecz kiedy się wydarzy, z przyjemnością pozwolę wam być świadkami jego porażki. – Myślałam, że nie możesz w ten sposób ingerować – zdziwiła się Annika. – Ja też tak myślałem – odpowiedział Statek zadumanym tonem. – Zaczynam podejrzewać, że musi istnieć więcej definicji „ingerencji”, niż jest powierzchownie dostępne w moich bankach danych... Teraz chodźcie za mną... I bardzo dziękuję za zaproponowanie swojego towarzystwa. Rozdział 6 Statek Większość z zadawanych przez Menlee i Annikę pytań była podobna do tych zadawanych, przez wszystkich pasażerów, o misję Statku, jego możliwości i ograniczenia. Były też i nowe. – Czy dziekan How odkrył już, że zniknęliśmy? – chciała wiedzieć Annika. – Nie. Obwody w pokoju, w którym was trzymano, powtarzają poprzednie sygnały, z odpowiednimi wariacjami. Wszystko wygląda normalnie. – Jak to naprawdę jest z amnezją Volara? – ciągnęła Annika. – Przypuśćmy, że How poda mu dezinhibitor. Czy zmusi go to do przyznania się, iż to ty przywiozłeś go na Shreng? Krążyli właśnie wokół Shrenga, zachwyceni pięknem biało–zielonego globu i jego częściowo oświetlonych satelitów. – Zmuszony byłem dokonać zmian w jego pamięci – odpowiedział Statek. – Ostrzegłem go naturalnie, ale uparł się dalej mi nie towarzyszyć. – Czy pamięta cokolwiek z podróży? – zapytał Menlee. – Niektóre zdania, które zostały wypowiedziane, obrazy. Zmieniłem jednak ich pozycje w jego systemie klasyfikacji mentalnej. Kiedy teraz je sobie przypomina, myśli, że to albo sny, albo wytwory jego wyobraźni. – Ale wie, że pochodzi z innej planety – naciskała Annika. – Z pewnością wydedukuje, że nie przywiózł go zwykły statek. – Tym bardziej – dodał Menlee – że jak mówiłeś, statki kosmiczne nie odwiedzają jego rodzinnej planety. – Jak więc – upierała się Annika – może powstrzymać dziekana przed wykazaniem światu, że Volar jedynie dzięki tobie mógł się znaleźć na Shrengu. – Gdyby to mu się udało – podsumował Menlee – Volar skazany będzie na żywot okazu laboratoryjnego. Statek, który już jakiś czas temu porzucił ludzką postać, zawahał się całkowicie po ludzku. – Sądzę – rzekł po chwili – że lepiej będziecie się bawili oglądając to, co ma się zdarzyć, bez wcześniejszych wyjaśnień. – Czy to część upadku dziekana How? – zapytała Annika. – Klucz do niego. Obawiam się, że macie rację co do konsekwencji dla Volara. Nie będą zbyt przyjemne, przynajmniej na razie. W końcu jednak nie będzie nieszczęśliwy. Znajdzie się i dla niego miejsce na Shrengu. A tak przy okazji, Menlee! – Tak? – To było bardzo rozsądne z twojej strony, że założyłeś automatycznie zwalniającą się blokadę na danych Volara. Stawia wersję wydarzeń, jaką poda dziekan w absolutnie innym świetle. – Naprawdę? – Menlee szeroko otworzył oczy. – Rzeczywiście. – Statek delikatnie zachichotał. – Możecie zająć się dochodzeniem dlaczego. Poza tym macie prawo poprosić o każdą informację, rozrywkę, jakiej jestem w stanie dostarczyć. Jedzenie i napoje zostaną podane, jeśli tylko będziecie mieli ochotę. A może wolelibyście iść do łóżka, bo jest już prawie północ według waszego starego czasu. Na uwagę o łóżku, Annika i Menlee wymienili spojrzenia. Było jasne, że pomyśleli o tym samym. Annika wyraziła problem słowami. – Nie bardzo wiem, jak to wyrazić, ale... no... nie mieszkamy ze sobą od tak znowu dawna i jeszcze dość często się kochamy. Moglibyśmy robić to bez świadków? W odpowiedzi Statku zabrzmiała nuta żalu. – Obawiam się, że to niemożliwe, abym nie był świadom wszystkiego, co dzieje się we wnętrzu mojego kadłuba, poza tą częścią pamięci, która, jak już wiecie, mogła zostać uszkodzona przez wysokoenergetyczną cząstkę. Ale, proszę, nie wyobrażajcie sobie, że będę was podglądał z jakimś lubieżnym zainteresowaniem. Był przecież kiedyś taki czas, gdy miałem na pokładzie dziesiątki tysięcy ludzi. Mam nadzieję, że tak jak oni będziecie pamiętali, iż jestem tylko maszyną. – To bardzo trudne – powiedziała miękko Annika. – Bardzo trudne... Później, w ramionach Menlee, trochę sobie popłakała. Kiedy doszła do siebie, przepraszała pociągając nosem: – Przytłoczył mnie fakt, że nie ma odwrotu. Leżał cicho przez chwilę. Potem wyszeptał: – W dalszym ciągu nie wiem, dlaczego tak błyskawicznie się zgodziliśmy. To taka poważna decyzja. Spodziewałbym się po sobie długiej wewnętrznej debaty... Ale, gdy ty postanowiłaś odlecieć, nagle wydało się to jedynym dobrym wyjściem. – Zawahał się. – Może nie chciałem, żebyś odeszła beze mnie. Objęła go bardzo mocno i przez następną minutę żadne niczego nie powiedziało. Po dłuższej chwili jednak podjęła rozmowę. – Nie przypominam sobie, czy kiedykolwiek czułam się bardziej zawstydzona i przerażona. – Zawstydzona? – Ponieważ dziekan How, bodaj najbardziej poważana osoba na Shrengu, okazał się w końcu tak wstrętny jak ludzie, o których uczysz się na lekcjach historii: konkwistadorzy, dyktatorzy, wyzyskiwacze. – Zmieniliśmy ludzką naturę – westchnął Menlee. – Ale sądzę, że zawsze pozostaną jakieś atawizmy... Mówiłaś też, że się bałaś. Tego co planował z nami zrobić? – Tak, oczywiście. Miałam wizje, jak niszczy naszą pamięć przy pomocy narkotyków lub zmusza nas do ślepego posłuszeństwa, albo też opowiada straszne kłamstwa, w które ludzie uwierzyliby, bo jest przecież wielkim dziekanem How, a my nikim. Ciekawe, czy miałam rację... – Myślisz, że mogę zapytać? – Zapytać? Och, chodzi ci o Statek? – Tak. W półmroku, w którym pogrążony był pokój, kiedy służył za sypialnię, widać było jak Menlee oblizał wargi. – Niezły pomysł. Tylko jak? – Sądzę, że wystarczy po prostu zawołać! Statku, czy możesz odpowiedzieć na moje pytanie? Znajomy już głos odpowiedział cicho: – Jeżeli to jest to, o którym właśnie dyskutowaliście, tak. Miałaś całkowitą rację, bojąc się zamiarów dziekana How. Kiedy poszliście spać, sprawdziłem program, z którym wielokrotnie się konsultował, gdy dowiedział się o Volarze. Uruchomił go, aby wymyślił on przekonywający powód waszego zniknięcia, jeżeli nie udałaby się próba szantażu. – Miał zamiar zarządzić zamordowanie nas? – słowa były niemal szlochem. – Miał zamiar upozorować śmiertelny wypadek. Będąc sławnym dziekanem How, wmówiłby innym swoją wersję wydarzeń. Już wcześniej podejrzewałem, co ma na myśli. W innym wypadku nie mógłbym zaproponować wam ucieczki. Nie wolno mi zabierać ludzi z jednego świata na drugi, jeżeli nie jest pewne, że znajdują się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. – Ten... diabeł! – wykrzyknął Menlee, siadając i zaciskając pięści. – Och, mam nadzieję, że dostanie to, na co zasłużył! – Moje zdolności prognostyczne są ograniczone – odrzekł Statek. – Jednak jest prawdopodobne, że dostanie. Dla dobra studentów, którzy spędzili dwie noce w domu, zajęcia nie rozpoczynały się wcześniej niż po południu następnego dnia po święcie. Dziekan How jednak udał się do swojego biura o zwykłej porze. Nie był w tak optymistycznym nastroju jak przedostatniej nocy. Dyskusja z Volarem okazała się czymś w rodzaju walenia o skałę. Nie był przyzwyczajony do takiego oporu i uporu, a nowe doświadczenie nie było przyjemne. Nie śmiał jednak otwarcie zagrozić obcemu; musiał przecież zapewnić sobie jego współpracę na dłuższą metę. Na razie wszystkie znaki wskazywały na to, że mu się nie udało. Volar przyznał, że nie urodził się na Shrengu, ale odmówił odpowiedzi na pytanie, jak tu przybył. Twierdził, że po prostu nie pamięta. How próbował pochlebstwami i przymilaniem przekonać go, że tylko on może wezwać ekspertów zdolnych wyleczyć go z amnezji. – Czy nie chcesz odzyskać pamięci? – zapytał. Wściekł się, gdy padła odpowiedź: – Nie bardzo. Na tych bezowocnych staraniach stracił prawie cały wczorajszy dzień, tak nimi pochłonięty, że prawie zapomniał o sprawdzeniu Anniki i Menlee. Wszystkie sygnały z ich pokoju potwierdzały, że siedzieli na łóżkach, kłócąc się. Jedzenie i picie było im dostarczane automatycznie i żadne nie potrzebowało opieki lekarskiej. Nie zawracając sobie głowy spoglądaniem przez jednokierunkowe okno, w które ich pokój również był wyposażony, przeszedł do sprawdzenia planu ich zniknięcia. O ile mógł to stwierdzić, nie budził on już żadnych wątpliwości. Jutro da im ostatnią szansę zmiany zdania i poparcia go, a jeśli wciąż będą odmawiać... Żałował, że nie mógł pozbyć się ich od razu – byłoby to bezpieczniejsze – dla wprowadzenia planu w życie potrzebował jednak dostępu do swojego biura, a w całej swojej karierze dziekańskiej nigdy nie przestąpił jego progu w Dzień Lądowania. Gdyby zrobił to tym razem, mógłby wzbudzić podejrzenia. Nie spał zbyt dobrze. Z czerwonymi, obolałymi oczyma, stawił się w pracy następnego dnia na kilka minut przed czasem. Robił to jednak co najmniej raz w tygodniu. Ku swojemu ogromnemu zdziwieniu zastał drzwi do biura stojące otworem. Powinny były się otworzyć przed nim i tylko przed nim. W środku byli ludzie. Troje z nich obróciło się na odgłos kroków. Lodowata dłoń zacisnęła się na jego sercu. Teraz jednak, jak nigdy, nie wolno było mu okazać ogarniającej go wściekłości. Nie zwalniając, użył swojej bransolety – podobnej do noszonych przez Menlee i Annikę, tylko potężniejszej – by dowiedzieć się, kim byli obcy w jego biurze. Wyszeptana odpowiedź zwiększyła jego zmieszanie. Jeden, dr Haitan Vaszko, był głównym oficerem medycznym portu kosmicznego. Pozostali – Lerrin i Wheck, stróżami bezpieczeństwa publicznego z Tormelos i Malgi. Przecież Menlee Ashiru pochodzi z Tormelos, a Annika Slore z Malgi! Walcząc z odruchem drżenia, zapytał obwody tuż przed przekroczeniem progu swego biura. – Jak zmusili was, żebyście ich tam wpuścili? – Mają nakaz rewizji – odpowiedziały lodowato obwody. Świat zakołysał się dookoła dziekana How. Chrząkając, wszedł wreszcie do swojego biura, które było w fazie neutralnej, wszystkie obwody wyłączono. Intruzi rozgościli się jak w domu: jeden usiadł w jego własnym fotelu, drugi na krześle trzymanym dla gości, a nieużywanym od ponad roku. Kobieta o nazwisku Wheck siedziała na rogu biurka, machając beztrosko długimi, umięśnionymi nogami. – Czego chcecie? – wychrypiał. I dodał: – To moje krzesło, Haitanie, opuść je! Dr Vaszko wstał z krzesła z obraźliwym ociąganiem. – To nie jest grzeczne powitanie – burknął. Był wielkim facetem o zapadniętej klatce piersiowej i tubalnym głosie. – Nie jest zbyt grzecznie wdzierać się na siłę! Lerrin, szczupły strażnik o brązowej skórze i zdecydowanych manierach, nie poruszył się, aby wstać. Po prostu powiedział: – Twoje obwody pewnie już poinformowały cię, że mamy nakaz rewizji. Gdy ciebie nie było, postanowiliśmy sprawdzić trochę twoich informacji. How okrążył biurko i usiadł. Przyjęcie znajomej pozycji uspokoiło jego nerwy. Był w stanie dać ostrą ripostę. – To hańba! Obiecuję, że doniosę na was przełożonym. – A proszę. – Wreszcie Lerrin wstał i oparł pięści na biurku, schylając się groźnie nad Howem. – Będą tak samo zainteresowani jak my tym, co się tu przez ostatnie parę dni działo. – O czym, na kosmos, mówisz? – Strażniku Lerrin – odezwał się Dr Vaszko – czy mam zacząć? – Tak. Tak, sądzę, że to rozsądne. – Lerrin powoli powrócił na miejsce, nie spuszczając wzroku z Howa. – Dobrze, Faruz. Wydaje się, że przedwczoraj do uniwersyteckiego szpitala trafił nieznany mężczyzna, cierpiący na amnezję. Był przebadany przez Menlee Ashiru i Annikę Slore, którzy zostali na dyżurze świątecznym jako ochotnicy. – Ale na... – słowa wymsknęły mu się, zanim zdołał je powstrzymać. Głos Vaszki stał się jedwabisty, lecz złowróżbny jak słodycz zmieszana z trucizną. – Miałeś zamiar powiedzieć, że na kartotece pacjenta była blokada? – Ja... Kontynuuj, jeżeli musisz! – Rzeczywiście była. Jednak młody człowiek, który ją sporządził, dodał automatyczne zwalnianie... Z twojej reakcji wnoszę, że to przeoczyłeś. Doktor uśmiechnął się sennie. – Odblokowanie nastąpiło o północy. Natychmiast dane dostały się do twojego systemu, obwody zbadały je i zrobiły dokładnie to, co powinny. Mając podaną obecność człowieka z trzema, czterema, a może i pięcioma zabezpieczeniami genetycznymi, niewymaganymi na Shrengu, wyciągnęły logiczny wniosek, że jakiś obcy wylądował nielegalnie. – Dlatego powiadomiono nasze biuro. How wpatrywał się w niego pustym wzrokiem. Równie puste było wnętrze jego mózgu, poza szyderczymi echami jego wspaniałego planu wykorzystania wiedzy ukrytej w głowie Volara. – Ustaliliśmy, że co najmniej jedna z pracownic szpitala, która mieszka niedaleko i przyszła do pracy na pierwszą zmianę, przypomina sobie obcego. Dziwnym jednak trafem, chociaż utrzymuje ona, iż człowiek ten został przyprowadzony przez autocenzora, nie możemy znaleźć żadnego zapisu tego wydarzenia. Wszystkie czynności autocenzorów mają być notowane. – A co jest szczególnie interesujące – mruknęła Wheck, która wciąż siedziała na biurku, tylko teraz obróciła się twarzą do Howa – od przedwczorajszego wieczoru, nikt nie widział i nie słyszał ani Slore, ani też Ashiru. – To prawda – zgodził się Lerrin. – Ponieważ oboje mieszkają tak daleko stąd, wysłali świąteczne prezenty rodzinom przez pocztę. Wczoraj obdarowani próbowali połączyć się z nimi, aby podziękować. Okazało się to niemożliwe. Stąd udział mój i Wheck w całej tej aferze. Na czarne dziury! Zapomniałem o ich rodzinach. Nie mając własnej... Wszyscy troje studiowali uważnie jego twarz. Próbował ukryć swoje reakcje, jednak nie było to możliwe. Pocił się tak bardzo, że swędziało go czoło i skóra głowy, lecz nie śmiał otrzeć potu, ani się podrapać. – No? – rzuciła Wheck, wstając z biurka. Była niezwykle wysoka, o głowę wyższa od towarzyszących jej mężczyzn. – Powiesz nam, co stało się ze Slore i Ashiru? – Nie mam najmniejszego pojęcia! Byłem w domu od przedwczorajszej nocy. Nie interesuje mnie, co robią. Jakkolwiek nie zostałoby to powiedziane, Lerrin zapytał: – A może uruchomiłeś scenariusz ich zniknięcia, który właśnie odkryliśmy? – Nie wiem, o czym mówisz? – Nie wiesz? Może myślałeś, że te dane były równie dobrze zablokowane jak informacje na temat Volara? Osaczali go jak stado wiąpierzy polujących na jelinka. Vaszko zapytał: – Dziekanie, co zrobiłeś z nielegalnym imigrantem? – Co zrobiłeś z asystentami szpitala? – dodał Lerrin. I Wheck, ostro jak smagnięcie bicza: – Czy już ich zabiłeś? To przecież niemożliwe! To nie dzieje się naprawdę! Co mogę odpowiedzieć? Co, na kosmos, mogę im odpowiedzieć? Czemu nie pomyślałem o możliwości założenia przez Menlee automatycznej blokady czasowej? – Nic podobnego! – wykrztusił słabym głosem. – Są wszyscy w moim domu, jako moi goście! Czasami zapraszam gości na Dzień Lądowania, zwykle studentów, którzy nie mogą jechać na święto do domu, ale tym razem zdecydowałem zaprosić kogoś innego. – Przed chwilą mówiłeś, że nie wiesz, co robią – wtrąciła Wheck. – Włączyłem twoje obwody, wszystko zostało zanotowane! – Obawiałem się, że możecie mnie źle zrozumieć – przerwał mu desperacko How. – Są ludzie, którzy uważają, że nie przystoi starszemu pracownikowi uniwersytetu być na zbyt przyjacielskiej stopie z młodymi, szczególnie jeśli, jak ja, mieszka samotnie! – A ten Volar, domniemany obcy, też jest twoim gościem? – zapytał Vaszko. – No, hmm... Zabrakło mu słów. Pozostała trójka wymieniła spojrzenia. Lerrin rzekł: – Mamy tu dowody na to, że knułeś zamordowanie dwójki lekarzy i ukrycie prawdopodobnie nielegalnego imigranta. – Musimy przeszukać jego dom – powiedziała Wheck. Jej oczy były szare i zimne jak polarne morze. – Lepiej najpierw go aresztujmy – stwierdził Lerrin. – Wy to zrobicie czy ja? – Nie rozumiecie! – powiedział How błagalnym tonem. – Ten człowiek, Volar, jest najważniejszą osobą na planecie! Jak myślicie, jak się tu dostał? Jest tylko jedno logiczne wytłumaczenie. Pomyślcie przez chwilę. Pomyślcie! Musiał zostać przywieziony przez Statek. Jakież inne jest wytłumaczenie? Nie słyszycie? On został przywieziony przez Statek! Statek powraca, a on jest tego żywym dowodem! Znowu wymienili spojrzenia. Vaszko westchnął ciężko: – Ten biedny człowiek jest najwyraźniej obłąkany. – Zgadzam się – dodał Lerrin i raźno zaczął recytować standardową formułę wypowiadaną podczas aresztowania. To nie może być prawda. To zły sen. Takie rzeczy nigdy nie zdarzają się mnie, dziekanowi najlepszego uniwersytetu na planecie, sławnego w innych światach. To nie może być prawda. Nie pozwolę! Kiedy eskortowali go z biura, trząsł się od stóp do głowy, ledwie mogąc utrzymać się na nogach. Ale to było niczym w porównaniu z jego samopoczuciem, gdy otworzył pierwszy pokój w piwnicy i nie odnalazł śladów Anniki i Menlee. Dzięki możliwościom Statku, Annika i Menlee mogli obserwować ostateczny upadek Howa. Doprowadził ich do niemal histerycznego śmiechu, a w pewnym momencie Annika głośno przyklasnęła. Jednak, kiedy już im przeszło, stali się bardzo poważni. – To jeszcze nie koniec – powiedziała po dłuższej chwili Annika. Obraz tego, co działo się na Shrengu, zniknął i został zastąpiony znanym już widokiem planety oglądanej z orbity, lecz zmniejszającym się, w miarę oddalania od niej Statku. – Nie – mruknął Menlee, wpatrując się w uciekającą kulę, która była ich domem. – Z pewnością będą różnego rodzaju reperkusje... Statek wyprodukował niesamowity dźwięk mogący być odpowiednikiem wzruszenia ramionami. – Gdyby doszło do jakichś poważniejszych następstw, oczekiwałbym, że w trakcie moich poprzednich – późniejszych wizyt, natknę się na ich echa. – A nie natknąłeś się? – naciskał Menlee. – Czy nie wolno ci tego mówić? – Teraz, kiedy jesteście na pokładzie, nie istnieje ryzyko, że to, czego się dowiecie, będzie groziło destabilizacją na Shrengu. Dostarczył im kanapy na czas oglądania upadku Howa. Annika podkurczyła nogi i oparła stopy o siedzenie, objęła ramionami kolana i oparła na nich podbródek. Marszcząc brwi zapytała: – Jak może to tak po prostu ucichnąć? Zniknięcie moje i Menlee, przybycie Volara znikąd, aresztowanie dziekana, na pewno wywołało to skandal na skalę światową. – Przeoczyłaś jeden punkt – powiedział cicho Statek. – Jak bardzo dziekan był znienawidzony. Stając się de facto najpotężniejszym człowiekiem na Shrengu, został również najbardziej nielubianym. Usta Menlee zaokrągliły się ze zdziwienia. Po chwilowej refleksji, zadał znów pytanie: – Jakie jest więc najbardziej prawdopodobne zakończenie tej afery? – Ponieważ nie ma obiektywnych dowodów na to, że dziekan How wprowadził swój morderczy plan w życie, postępowanie przeciwko niemu zostanie umorzone, pod warunkiem jego dymisji i wycofania się z życia publicznego. – Nasze rodziny nie zadowolą się tym! – Z pewnością nie, na początku. Będą się starały, żeby sprawy nie zamykać. W końcu jednak zrezygnują, jako że winny zostanie wystarczająco ukarany poprzez pozbawienie wpływowego stanowiska, publiczną hańbę, odmowę dalszego zatrudnienia, jakie by mu odpowiadało... Jeżeli na przykład skończy wygnany z Inszar do jakiejś małej mieściny daleko na odludziu, zostanie zmuszony do zmiany nazwiska, wykonywania najbardziej poniżającej pracy. Czy nie będzie to jak najbardziej odpowiednia kara? – Ale, żeby uniknął procesu... och, może tak. Ostatecznie wiemy, że nas naprawdę nie zamordował, chociaż oni tego nie wiedzą. – Będę tęsknił za swoją rodziną – powiedział cicho Menlee. – A oni za tobą. Opuszczając stopy z powrotem na podłogę, Annika spytała: – Chcę się jeszcze dowiedzieć, co z Volarem? Jest tylko pionkiem w tej całej historii i szczerze mówiąc, potraktowałeś go niezbyt dobrze. Prążka... Odpowiedź jednak była zupełnie spokojna. – Działałem w narzuconych mi granicach. – Im więcej się o nich dowiaduję – cierpko powiedziała Annika – tym bardziej cię podejrzewam o wynajdywanie w nich luk. – Do tego – odrzekł Statek – przyznaję się dobrowolnie. Powtarzam zatem, co powiedziały już wasze obwody, że ewoluuję w miarę wzrostu doświadczenia. Nawet podczas tego rejsu wzdłuż Ramienia poczyniłem nowe odkrycia, dotyczące natury moich ograniczeń. Pogrzebałbym swoją misję, gdybym nie wykorzystywał tego, czego się dowiaduję. Menlee zawahał się, lecz Annika powiedziała stanowczo: – Tak, widzę, o co ci chodzi. Nie może robić nam różnicy, czy działasz według jakiegoś niezmiernie skomplikowanego planu, wymyślonego przez swoich konstruktorów, czy też po prostu według własnego widzimisię. Tobie może to robi wielką różnicę, ale my nie posiadamy nawet ułamka danych, mogących pomóc nam w rozwikłaniu tej zagadki. A jednak chcę wiedzieć, co stanie się z Volarem! – Tak! – wykrzyknął Menlee. – Mogą szydzić z wyjaśnień Howa, nie wierzyć, że to ty przywiozłeś go na Shreng, lecz muszą jakoś wyjaśnić jego obecność. Czy uznają, tak jak ja na początku, że przekradł się na pokładzie jakiegoś statku? Planeta, poprzednio tak ogromna, zmniejszyła się do wielkości paznokcia. Za moment jej dysk skurczy się do punktu. Menlee wpatrywał się weń z drżącymi ustami. Ostatnie słowa wypowiedział niemal szeptem. Annika objęła go ramieniem. Statek taktownie udał, że tego nie widzi. Powiedział tylko: – Kiedy to całe ich dochodzenie utknie w martwym punkcie, kiedy dojdą do wniosku, że oskarżanie obcych misji może doprowadzić do zerwania wymiany handlowej i innych negatywnych skutków ekonomicznych, a do tego jeszcze odkryją, że amnezja Volara jest rzeczywiście nieodwracalna i przedłużanie sprawy nadaje zbytniego rozgłosu nędznemu dziekanowi How, najprawdopodobniej zdecydują, że zagadka nie jest warta dalszego rozplątywania. Ktoś zasugeruje przyznanie Volarowi renty, jako rekompensaty za złe potraktowanie go przez Howa. Będzie wymagało to przyznania mu obywatelstwa, ponieważ nie można dać renty komuś oficjalnie nieistniejącemu. Tak więc, chociaż przez jakiś czas, jak sugerował Menlee, nie uniknie nacisków, aby poddać się badaniom genetycznym, po roku lub dwóch będzie pozostawiony w zasadzie sam sobie. Do tego czasu zaznajomi się już ze swoim nowym domem; będzie mógł podróżować i odkrywać nowe rzeczy; i jestem głęboko przekonany, że będzie zadowolony z podjęcia swojej decyzji. – I nikt nie będzie próbował rozwiązać zagadki jego pochodzenia? – zapytał Menlee. – Och, regularnie. Ale nie establishment. Już na naszej rodzimej planecie ludzie stwierdzili, że możliwe i wygodne jest przemilczanie faktów zaprzeczających obiegowym opiniom. Okazało się to szczególnie prawdziwe na Shrengu, gdzie nie tylko życie i kariera jednostki, ale także miasta zbudowane są na powszechnie akceptowanej „wiedzy”. Zbyt dużo jest do stracenia, żeby pozwolić jednemu niewygodnemu intruzowi podważyć status quo. Menlee westchnął, ale przytaknął z rezygnacją. Annika powiedziała: – Renta... Czy to ty wpisałeś ten pomysł w obwody? Głos Statku zabrzmiał radośnie. – Pozwól, że użyję komunału znanego we wszystkich społeczeństwach: „Jak dobrze się znamy pomimo tak krótkiej znajomości”! Annika nie mogła powstrzymać się od uśmiechu: – Sądzę, że pomimo wszystko, Statku, musisz rozumieć co to jest współczucie. – Mam taką nadzieję – odparł poważnie Statek. – Kiedy mnie zbudowano, uczono mnie o ludzkich emocjach, ale oczywiście czysto teoretycznie. Z upływem czasu, jak długo to trwało, nie jestem w stanie określić, nauczyłem się rozróżniać sposoby ich wyrażania. Tak samo, mam przynajmniej taką nadzieję, nauczyłem się, które są najwznioślejsze. – Wiesz co? – powiedział niespodziewanie Menlee. – Niezłe mamy maszyny u nas na Shrengu, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mogę powiedzieć maszynie, „Lubię cię”! – No, no – mruknął Statek. – A ja rozumiem chyba, co znaczy, gdy powiesz: „Jest mi niezmiernie miło”! Potem milczał przez chwilę. Byli już tak daleko od Shrenga, że jego maleńki dysk niknął w przefiltrowanym, acz wciąż oślepiającym blasku miejscowego słońca. A gdy zniknął całkowicie, Statek znów przemówił wyjaśniając im konieczność przespania przestrzeni tachonicznej. Wstając, rozglądając się wokół, jakby w oszołomieniu, Annika i Menlee skinęli głowami, że rozumieją. – Gdzie jest twoja najbliższa przystań? – zapytał Menlee. – Będziemy okrążać Yellick, planetę która pierwsza wysłała statek w stronę Shrenga i nawiązała kontakt z wieloma systemami w tym rejonie. Zresztą znacie Yellick. – Tak, oczywiście. Zamożny świat, jak sądzę. Prawie tak udany jak Shreng, choć pod innymi względami. – A potem dokąd? – przerwała im Annika. – Na różne planety, w tym znane wam, bo jesteście z nimi w kontakcie za pośrednictwem Yellicka. Innych... wolałbym nie odwiedzać, jeślibym nie musiał, pomimo że zdaję sobie sprawę, iż wczesne okresy rozwoju mogą nie odzwierciedlać rezultatu. – Czy mogę zadać ci pytanie? – zaryzykowała Annika. – Pod warunkiem, że jedno mi obiecasz – odparł Statek, parodiując powagę. – Przestaniesz mnie wreszcie pytać, czy możesz zapytać? Zapewniałem was, że możecie zadawać pytania jakie tylko chcecie, a ja odpowiem w miarę swoich możliwości. Jeżeli będziecie uparcie pytali o pozwolenie, pomyślę jeszcze, że zdzieram na próżno gardło, o ile w ogóle przyjąć, że je mam. Menlee roześmiał się, a Annika przedrzeźniała go, udając ponurą minę. Zapytała: – Chciałam wiedzieć, czy na serio wierzysz, że kolejność twoich wizyt jest przypadkowa? – Mówiłem wam już, że na końcu każdej podróży... – Nie wiesz nigdy w jakim momencie w przyszłości lub przeszłości będzie następna. Tak, wyjaśniłeś to. Przypomniałam sobie jednak, co kiedyś mówił Menlee – coś, co wtedy uznałam za głupie i sądzę, że wciąż tak myślę. Jednak, jeżeli mogło to przyjść do głowy komuś tak rozsądnemu jak on, mogło przyjść do głowy i wielu innym. – Przygryzła niepewnie wargę. – Kontynuuj – zachęcił Statek. – Sądzę, że już wiesz, co zamierzam powiedzieć. – Kiedy mówiłem, że nic nie poradzę na to, że jestem świadom wszystkiego, co dzieje się we wnętrzu mojego kadłuba, nie miałem zamiaru dawać do zrozumienia, iż potrafię czytać twoje myśli. – Nie – zachichotała. – Nie przypuszczam... Jeżeli jednak zwróciłeś uwagę na to, co działo się wokół osoby Volara, powinieneś był podsłuchać też, jak Menlee opowiadał o legendzie Doskonałych. – Tak. No i co? – Dwie rzeczy. – Annika stała odwrócona tyłem do obrazu gwiazd i wciąż jasnego klejnotu, który dotychczas uważała za swoje słońce. Patrząc w pustkę mówiła: – Niezależnie od reakcji władz, czy opinia publiczna, słysząc przekręconą wersję wydarzeń, nie będzie skłonna uznać legendy za prawdziwą? Mówi się, że na Shrengu ludzie mają większe szansę zdobyć dobre wykształcenie niż gdzie indziej, lecz jest wielu przesądnych ignorantów. – Niektórzy ze specjalistów, z którymi się zetknąłem, są też na swój sposób ignorantami – dodał kwaśno Menlee. – Ona ma rację. Przez chwilę ja też. Jak sądzę, nie myślałem racjonalnie. – Z pewnością nie! – stwierdziła Annika, obejmując go. – Nie zrozumiałeś! – No dobra, nie przeciągaj. Wzięła głęboki oddech. – Po pierwsze wieści o Volarze będą przekręcone, źle zrozumiane, ale popularne jako temat plotek. Mam rację Statku? – Jakże mogłoby być inaczej? – Więc chociaż wielu będzie z tego szydzić, niektórzy ludzie przyjmą jego pojawienie się za dowód, że naprawdę powracasz, nie ukazując się, podczas gdy inni będą skłonni uważać to za fakt potwierdzający legendę Doskonałych. – Coś takiego jest niemal nieuniknione. – Bardzo dobrze – Annika wzięła głęboki oddech. – W takim razie nie może to być twoja najwcześniejsza podróż wzdłuż Ramienia. Nastała absolutna cisza. Cisza denerwująca, cisza przerażająca, jak nasłuchiwanie odgłosów w pustej przestrzeni. Statek odezwał się po bardzo długiej chwili: – Co daje ci tę pewność? – A jakżeby inaczej powstała legenda o Doskonałych? Przywleczono ją na Shreng z pierwszym statkiem z Yellicka, sto lat temu. Na wszystkich światach, z którymi nawiązaliśmy kontakt, istnieje wiara w ludzi mogących przemierzać kosmos bez pomocy statków. – Dziecinne bajeczki! – wtrącił Menlee. – Sama mówiłaś, że teleportacja... – Prawda, prawda! – wykrzyknęła Annika. – Przypuśćmy jednak, że prawdziwą przyczyną jest fakt, że Statek był już tam przedtem przynajmniej raz, przenosząc pasażerów ze świata do świata, a ich obecność została ujawniona, choć sam Statek się nie pokazał. Dlatego też wszyscy twierdzili, że przybyli oni dzięki jakimś czarom. Nie pasuje? Znów była długa przerwa, chociaż tym razem cisza była znośniejsza. Statek dodał do niej ledwie słyszalne odgłosy, pochodzące jakby z zamieszkałej planety: wiatr, odległe fale i inne różnorakie odgłosy życia. Pustka przestrzeni stała się nagle mniej przerażająca. W końcu Statek rzekł: – Twoja hipoteza jest błyskotliwa. Jednakże istnieje więcej niż jedna wersja legendy o Doskonałych. Najbardziej rozpowszechniona, która była popularna na Shrengu, przed przybyciem pierwszych statków z Yellicka, podaje, że nie wywodzą się oni stąd z Ramienia, a z naszej rodzimej galaktyki, spośród następców tych, którzy wysłali mnie z moją misją. Chociaż, jeżeli zapytalibyście mnie teraz, dlaczego potrzebuję zabierać pasażerów i dlaczego poszukiwałem luk w swoich instrukcjach, mógłbym już udzielić przynajmniej próbnej odpowiedzi. Oboje zastygli w oczekiwaniu. Ponieważ Statek niczego więcej nie powiedział, Annika uniosła nagle jedną brew. – Teraz mamy zadać pytanie. Tak? Więc je zadaję. – Dziękuję. Przewiduję dla naszej trójki bardzo interesującą podróż. Nigdy przedtem nie miałem dwójki pasażerów na pokładzie. To znaczy w waszej przyszłości, a mojej przeszłości. – Sądzę, że to już zrozumieliśmy – powiedziała sucho Annika. – Na to wygląda. Jak więc chciałem powiedzieć, z tego samego powodu, dla którego wasze obwody stwierdziły, że nie można określić moich zasad działania, potrzebuję danych pochodzących od ludzi wyrosłych na planetach, gdzie miałem zaszczepić waszą rasę. Annika wyciągnęła rękę, jakby próbowała fizycznie uchwycić sens tej wypowiedzi. – Jesteśmy więc czymś w rodzaju... próbki? – Trochę to poniżające – mruknął Menlee. – Dla mnie również – odparł Statek. – Nie podoba mi się bynajmniej pomysł przymusowego powrotu w coraz dalszą przeszłość, żeby zobaczyć, czy to co zrobiłem, zdało egzamin. A wam podobałoby się to na moim miejscu? – Nas pytasz? – rzekł Menlee zbity z tropu. – A kto tu jeszcze jest? – wtrąciła Annika. – Poza twoim słynnym Doskonałym! – Jeżeli nie przestaniesz rzucać mi w twarz tym, co wymsknęło mi się w specjalnych okolicznościach... – Jeżeli nie przestaniesz udawać, że nie miałeś na myśli tego, co faktycznie mówiłeś... – Kiedy oboje skończycie to, co jestem pewien, nieuchronnie zamieni się w przezabawną sprzeczkę – mruknął Statek – znajdziecie czekające na was jedzenie i napoje oraz łóżko. Poinformujcie mnie, gdyby coś was niezadowoliło. Zbliżam się jednak szybko do strefy, gdzie wolno mi wejść w przestrzeń tachoniczną i chociaż mogę to opóźnić do chwili, gdy będziecie gotowi... – Ostatnie słowo zawisło w powietrzu jak znak zapytania. – Ależ ja chciałem się czegoś więcej dowiedzieć o Doskonałych – zaprotestował Menlee. – Na ten akurat temat niewiele mogę wam powiedzieć. Mogę tylko przytoczyć różne wersje legendy. To wszystko. – Daruj sobie, Menlee, nie chcemy stwarzać problemów – Annika przeciągnęła się i ziewnęła. – Statek ma ich już dość. – My też – ponuro dodał Menlee. – Nie tak znów wiele, jak się spodziewałam. Statku, dajesz nam środki uspokajające? – To tylko nieuchronne skutki uboczne eliminowania niektórych shrengijskich organizmów z waszych ciał. – Nanochirurgia? – zapytała już w pełni przytomnie. – Oczywiście. – Ach tak, oczywiście. – Napięcie zniknęło. – Jeżeli mamy być wysadzeni na innej planecie... Wiesz może, na której? – A kto powiedział, że macie być wysadzeni? – odparował Statek. – Czytaliście moje instrukcje. – Na bardziej odpowiedniej. – A kto określi, która jest bardziej odpowiednia? Menlee przygryzł wargi, podczas gdy Annika wciąż szukała właściwej riposty. Potem, zanim jeszcze ją znalazła, rzekła: – Jeżeli sugerować się przykładem Volara... – To... – To decyzja należy do nas. I pewnie zależeć będzie głównie od stopnia naszego znudzenia. – Muszę wam obojgu pogratulować. Poziom edukacji na Shrengu dorasta już do swojej reputacji, pomimo działań dziekana How i jemu podobnych. Imponuje mi wasza błyskotliwość. Sądzę, że trochę czasu upłynie, zanim będziecie znudzeni. – Powiedziałeś „sądzę”, czy „mam nadzieję”? Menlee gapił się na Annikę. Chciał rzucić jakiś komentarz, ale gestem nakazała, mu milczenie. Oczekiwali. – Potwierdzasz to, co podejrzewałem. Naprawdę potrzebne są mi informacje ze skolonizowanych planet. Tak wiele mojego myślenia przekracza granice rozumu, ponieważ oparte jest na nadziei, że wreszcie zaczynam pojmować pojęcie „optymistyczny...” Wasz posiłek czeka. Za nimi zmaterializował się stół zastawiony apetycznymi potrawami. Odwracając się w jego stronę, Annika powiedziała: – Widzę, że nauczyłeś się ostatnio również niecierpliwości. – Jeżeli o to chodzi, jesteś w błędzie. – Co? – Spośród emocji, o których mnie uczono, a które musiałem sam nauczyć się rozpoznawać, niecierpliwość była pierwszą, jaką zrozumiałem. * * * Te niepozorne i ciche wydarzenia zmieniają bieg historii wielu światów – kto określi ilu na dłuższą metę. Statek dumał przemierzając niezmierzony ogrom przestrzeni tachonicznej, zachwycając się nieprzewidywalną różnorodnością niemożliwych i nieprawdopodobnych zdarzeń, które tu, poza czasem i chronologią, błyskały jak sztuczne ognie. Kto, jeżeli nie ja? Ta myśl go jednak zmroziła. Gdyby nie Prążka, mógłbym sobie wyobrazić, że ta podróż jest kluczem do wszystkiego – lecz ona, biedne stworzenie... Znał los Prążki, a wolałby go nie znać. Annika również ma rację, tak jak Prążka, kiedy stwierdziła, że moje podróże nie mogą ciągnąć się w nieskończoność. Udowodniła, że ta nie może być, wbrew moim nadziejom, najwcześniejsza... Jak długo więc? Jak DŁUGO? Rozdział 7 Yellick Yellick był bardziej surową planetą niż Shreng, znaleźli się jednak tacy, którzy przewidywali, że na dłuższą metę okaże się on lepszym wyborem. Aczkolwiek początkowo takie stwierdzenie wydawało się, łagodnie mówiąc, dyskusyjne. Ponieważ planeta nie posiadała księżyca, większość miejscowych organizmów pozostała w morzu, gdzie powstała, z braku bodźca do kolonizacji lądu w postaci księżycowych pływów. Powstały więc olbrzymie obszary pustynne, na których rosnąć mogły tylko odpowiedniki glonów i porostów – wywodzące się, zdaniem biologów, od miniaturowych stworzeń morskich, porwanych przez wichurę i osadzonych w miejscu, gdzie było wystarczająco dużo wilgoci, aby mogły przetrwać. Ich przenoszone przez wiatr zarodniki stanowiły z początku spore zagrożenie dla zdrowia ludzi, bo upodobały sobie pęcherzyki ludzkich płuc. Teraz, naturalnie, geny mieszkańców były już zabezpieczone przed nimi. Jednakże wciąż atakowały one noworodki i wszystkie dzieci musiały przychodzić na świat w sterylnych pomieszczeniach. Dzięki dużej liczbie płytkich mórz, atmosfera planety zasobna była w tlen już we wczesnym stadium ewolucji. Duże ich obszary zamieniły się w zbitą masę roślinności, wydalającej ten trujący dla nich pierwiastek poprzez puste w środku, pionowe badyle, które wystawały ponad powierzchnię jak kominy. Również z powodu braku naturalnego satelity, Yellick nie posiadał gór, a i niewiele było łańcuchów wzgórz. Wulkanizm przechodził fazę uśpienia, stożki powstałe w okresie aktywności, erodowały, niszczone przez swobodnie wiejące wichry, niosące tumany kurzu w nieustannym chamsinie. Jednym z priorytetów pierwszych osadników było wzniesienie barier wokół miejsc wybranych pod przyszłe miasta. Z podziwu godną gospodarnością, prasowali materiał z powstałych dzięki temu wydm i używali go do budowy. „Z darmową dostawą do domu!”, jak żartowali pomysłodawcy planu; i rzeczywiście pozwoliło to uniknąć masy kłopotów. Rzecz jasna po upływie stu, może dwustu, lat większość pustyń zamieniła się w kwitnące krainy, dzięki zmodyfikowanym zarodnikom i tym rozsianym w przestrzeni przez Statek. Jednak aż do chwili obecnej myślenie mieszkańców charakteryzowało się praktycznym podejściem do spraw. Tak w każdym razie twierdził Jack Holdernesh, a ponieważ jego rodzina miała olbrzymi udział w budowie obecnego dobrobytu, jego zdanie liczyło się bardziej niż większości. Yellick był pierwszą planetą zamieszkałą przez ludzi w tym rejonie, a o ile dało się to stwierdzić, w całym Gwiezdnym Ramieniu, która wysłała statek kosmiczny i obecnie utrzymywała regularne kontakty z kilkoma miejscowymi systemami. Jej gospodarka kwitła, aż stało się możliwe rozwinięcie turystyki, chociaż astronomiczne ceny czyniły podróż na inną planetę okazją jedyną w życiu dla wszystkich, z wyjątkiem najbogatszych. Układ był ściśle jednostronny, podobnie jak bogacze z Yellicka, bogacze z innych planet mogli sobie zwiedzać... inne planety. Nikt, absolutnie nikt nie dostawał pozwolenia na przybycie tu z czystej ciekawości, „dla rozrywki”. Teraz jednakże dziedzictwo setek lat pracy było zagrożone. Dwa lata temu, bez żadnego ostrzeżenia, poza wibracyjną falą uderzeniową, towarzyszącą przejściu przez przestrzeń tachoniczną, w obszar nieba uważany za terytorium zastrzeżone, wtargnął obcy statek. I jaki to był statek! Masą, mocą i zasięgiem znacznie przewyższał budowane tu pojazdy. Przybywał ze świata zwanego Sumbalą. Kapitan poprosił o zezwolenie na lądowanie. Odmówiono, chociaż lądowisko wytrzymałoby takie obciążenie, acz z trudem. Grzecznie prowadzili więc negocjacje z orbity. Władze odpowiadały wymijająco i przeciągały rozmowy, Sumbalańczycy obiecywali, że nie będzie żadnego zagrożenia infekcjami, ponieważ ich techniki sterylizacji i immunizacji były niemal idealne. Opinia publiczna jednak głośno wyrażała swój sprzeciw, będąc od tak dawna przyzwyczajona, że to oni a nie ich odwiedzano. Obcy odlecieli więc w kierunku, sądząc z kursu początkowego, w którym leżały planety, gdzie jak dotąd Yellick dzierżył dochodowy monopol i to statkiem o olbrzymim zasięgu, do tego niepotrzebującym uzupełniania zapasów powietrza i wody... Teraz potwierdziło się to. Sumbalańczycy zawierali umowy o lądowaniu z kolejnymi systemami, oferując tanie przejazdy turystyczne, dorzucając do tego różnorakie premie, jak rzadkie łakocie oraz niezwykłe środki transportu na miejscu. Monopol Yellicka skazany był na upadek. Chyba że... Może przez ostatnie dziesięć lat udawało nam się, kwaśno myślał Jack Holdernesh. Ale to się kończy. Powinniśmy byli zbudować już co najmniej jeden statek konkurencyjny. Marzyłem o tym całe życie, jak przedtem mój ojciec. Powstrzymywała mnie jednak banda bojaźliwych głupców. Jeżeli nie zmuszę ich do zmiany zdania, będziemy beznadziejnie i permanentnie zdeklasowani. Yellick stoczy się do drugiej kategorii planet. Czy ci idioci naprawdę tego chcą? Czasami można mieć takie wrażenie... Rynakeb, najbogatsze miasto na planecie, wciąż odwracało się od szalejącego wichru plecami w postaci deflektora wysokości osiemdziesięciu metrów i długości ośmiu tysięcy metrów. Pomimo że większość pustyń rozkwitła i teraz produkowała ponad miarę pożywienia dla szybko rosnącej populacji, nie wspominając już o produktach takich jak paliwo, włókna, surowce do wyrobu plastiku, wystarczająco dużo było niesionego wiatrem piasku, aby smagać odkryte powierzchnie. Najwyższy czas, zdał sobie sprawę Holdernesh, wymienić szyby w jego prywatnym jednoszynowym pojeździe, bo były tak porysowane, że prawie nieprzezroczyste. Pojazd minął właśnie port kosmiczny, jednak lądowisko wraz ze świeżo przybyłym statkiem, spoczywającym na jego kołysce, było tylko zamazanym konturem. Rozzłościło go to. Pragnął zobaczyć ten statek. Mój ojciec go zbudował i jest to piękny egzemplarz w swojej klasie. Ale więcej lotów już nie zdoła wykonać! Powinniśmy pracować nad jego następcą! Tak naprawdę nie musiał jednak widzieć, urodził się w Rynakeb, mieszkał tu całe życie, założył rodzinę i wychowywał dzieci. Obraz wyryty był w jego pamięci: strefa mieszkalna, którą przed chwilą opuścił, szerokie aleje wysadzane drzewami, importowanymi i adaptowanymi, takimi jakie pewnie można zobaczyć i na rodzimej planecie; tereny wypoczynkowe po obu stronach; nadmorska strefa handlowa, gdzie olbrzymie automatyczne frachtowce unosiły się na wodzie przy nabrzeżu; oraz oddzielona cyplem porośniętym krzewami strefa przemysłowa, ku której właśnie zmierzał, gdzie niewielu ludzi i wiele komputerów nadzorowało podziemne fabryki dostarczające artykułów niezbędnych i luksusowych prawie jednej czwartej ludności planety. – Musimy stanąć do współzawodnictwa z Sumbalą! – powiedział głośno. Siedział sam na przedzie pojazdu, z tyłu jednak znajdowała się dwójka jego pracowników, zawsze gotowych wypełniać jego rozkazy. Lula Wegg, kobieta w średnim wieku, przeprosiła, że nie usłyszała wyraźnie i poprosiła o powtórzenie. – Nie szkodzi – odpowiedział gburowato. Jeżeli krąg jego najbliższych podwładnych nie znałby jego poglądów i nie akceptowałby ich w pełni, nie pracowaliby dla niego. Nagle pojazd zatrzymał się bez widocznej przyczyny. Zerkając na komputer, który miał na ręku, stwierdził, że może się spóźnić na swoje normalne połączenie na centralnej stacji przesiadkowej. Oznaczałoby to stratę całych pięciu minut, a może i więcej, jeżeli nie będzie dogodnego pociągu. – Co się stało? – zapytał. – Nie wiem, proszę pana – odpowiedziała Lula. – Zaraz się dowiem. Przytykając nos do porysowanego szkła, Holdernesh próbował dostrzec, co działo się przed nimi, lecz jak zwykle widział tylko niewyraźne sylwetki. Wbrew przepisom, a był jednym z ich autorów, więc któż inny miał większe prawo do ich naginania, otworzył jedno z bocznych okien i wychylił się, zakrywając nos i usta chustką. Przyczyna postoju stała się natychmiast jasna. W punkcie tym przecinały się trzy dupleksowe linie jednotorówki. Jego była ta środkowa, po której poruszał się ruch ekspresowy. Miejscowe linie biegły dołem, podczas gdy górą po wiaduktach biegła linia dostarczająca towary do portu i strefy przemysłowej. Wóz transportowy z ładunkiem drzew wołowych, pochodzących, jak to ludzie nazywali, z Kontynentalnego Pustkowia, choć zostało ono zamienione w krainę rolniczą, został zatrzymany, ponieważ jeden z trzydziestometrowych pni, stanowiących jego ładunek, zsunął się z łańcuchów i wisiał zbyt blisko linii pasażerskiej. – Panie Holdernesh, kontrola ruchu mówi... – odezwała się Lula. – Sam widzę! – rzucił. – Widzę też nazwę na tym wózku! Należy do Hetto Kidge. Założę się, że ten cały incydent został wyreżyserowany! – Przepraszam pana, ale nie rozumiem. Dlaczego pani Kidge miałaby pragnąć zniszczenia swojej reputacji bezpieczeństwa i niezawodności? Była przecież jedną z tych osób, które utrzymywały, że bardziej opłacalne jest prowadzenie linii towarowej powyżej a nie poniżej... – Jasne, jasne! – Dzień bynajmniej nie był ciepły, a jednak Holdernesh poczuł, że się poci. – Było to jednak dwadzieścia lat temu! Teraz jest zazdrosna i niepewna! Widzi jak Holdernesh – chodziło mu nie o siebie, lecz firmę – rozwija się i umacnia, podczas gdy niektóre z jej operacji przynoszą straty. Obawia się, że będę mógł ją wykupić, jeżeli nawiążę kontakty z jeszcze większą liczbą systemów. Dla jakiej innej przyczyny sprzeciwiałaby się moim planom zbudowania statku konkurującego z sumbalańskimi? – Śmiało. – Nie ścierpiałby sprzeciwu niczyjego poza jej, lecz ona była z nim już od piętnastu lat. Lula zaryzykowała: – Może ona naprawdę boi się ryzyka. Nasza siła robocza jest już tak maksymalnie wykorzystana, że nie nadążamy z budową maszyn, które by ją wspomagały. Obca epidemia... – Zamknij się, Lula. Słyszałem te argumenty i wszystkie są złe. A takie fałszywe świadectwa również nie przejdą. – Fałszywe świadectwa? – Pomyśl trochę! Pod płaszczykiem sympatyzowania z opinią publiczną na drażliwy temat Sumbalańczyków, z pewnością powie: „Dziś rano jeszcze raz przypomniano nam, że nic nie jest niezawodne. Jeżeli nie jesteśmy nawet pewni, że potrafimy wykluczyć nieprzewidziane wypadki z funkcjonowania jednotorówki, jakże ośmielamy się nawiązywać kontakty ze światami, o których nie wiemy nic?” Jakbyśmy nie mieli prawa spróbować dorównać naszym rywalom, a nawet, co jest ważniejsze, naszym przodkom! Wiesz jak wielki był Statek, który przywiózł ludzi tutaj – każdy wie! Chciałbym dożyć chwili, kiedy taki statek jak tamten wystartuje z naszego portu! – Obawiam się, że musielibyśmy powiększać lądowisko. – Wiesz, o co mi chodzi! – a jednak był zakłopotany. Jasne, że Statek nie mógłby nigdy wylądować na żadnej planecie. Nie był do tego przeznaczony. Był tego całkowicie świadomy. Dobrze było jednak oderwać się od chwili obecnej, kiedy zwisający pień był wciągany na górę i pojazd ponownie ruszył w drogę. Opadając z powrotem na miejsce, zażyczył sobie kanału z wiadomościami na przymocowanym do bocznej szyby monitorze i przez resztę podróży obserwował reakcje opinii publicznej. Były wciąż zadziwiająco nieprzychylne dla jego projektu statku kosmicznego, a skoro musiał zebrać większość funduszy na ten cel poprzez powszechną składkę, coś należało z tym zrobić. Kiedy ich pojazd hamował z warkotem przed fabryką, Holdernesh powiedział: – Zwołaj konferencję prasową. W południe – nie, za godzinę. Chcę ustosunkować się do wydarzeń, zanim zrobi to Hetto. – Dobrze, proszę pana – odrzekła Lula. – Już się robi. Być może z powodu zbyt krótkiego czasu lub też dlatego, że jego przeciwnicy rozpuścili tyle fałszywych, acz przekonywających, pogłosek, frekwencja na konferencji prasowej zawiodła go. Wyposażenie było jak zwykle udostępnione dla wszystkich trzynastu stacji nadających wiadomości na Yellicku, jednak tylko dziewięć włączyło się, z czego dwie, jakby złośliwie, tylko dźwięk bez holobrazu. Zajmując miejsce przed logo swojego przedsiębiorstwa, błyszczącym łukiem, mającym wyobrażać Gwiezdne Ramię, oraz przeliczając twarze korespondentów na monitorach, posyłając im wymuszony uśmiech, zapytał cicho Lulę: – Co się dzieje? – Korporacja Kidge również ma konferencję prasową – poinformowała go przez słuchawkę, ukrytą w prawym kanale słuchowym. – Wiedziałem, wiedziałem! Ten tak zwany wypadek był ukartowany! Kiedy ją ogłoszono? – Trzy dni temu, rzekomo aby zademonstrować nowy, ulepszony wózek. Najwidoczniej już wcześniej zdarzały się wypadki podobne do tego, który nas dziś rano zatrzymał i wielu ludzi, mieszkających poniżej linii towarowej lub podróżujących tą samą trasą co my, głośno narzekało. – Hetto musi chwytać się desperackich kroków. Nie mógł jednak kontynuować. Zgłosił się ostatni korespondent i wszyscy wpatrywali się w niego wyczekująco. – Nadal nie rozumiem... – zaczęła Lula. – Wytłumaczę ci później. – I już głośno: – Witajcie! Postaram się nie zabrać wam więcej czasu niż jest to konieczne, bo wiem, że jesteście ludźmi zajętymi tak samo jak ja. Chcę jednak, abyście poznali, wy i cała planeta, fakty stojące za moim projektem budowy statków o zasięgu dwukrotnie przewyższającym dotychczas używane. Podkreślam: fakty. Niektórzy ludzie, nie będę wymieniał nazwisk, bo wszyscy je znacie, prowadzą kampanię oszczerstw i insynuacji, pod płaszczykiem zatroskania o skutki społeczne zgody na lądowanie statków sumbalańskich, ale faktycznie mającą na celu zniszczenie publicznego zaufania dla naszego koniecznego kroku na drodze postępu! Gdy wypowiadał ostatnie zdanie, podniósł nieświadomie glos. Niektórzy z korespondentów, którzy dzięki systemowi wzajemnych połączeń mogli widzieć i słyszeć się nawzajem, wymienili spojrzenia. Niektórzy unieśli brwi. – Proszę pana – szepnęła Lula. – Nie jestem pewna, czy to całkiem rozsądne. – Nie przeszkadzaj! – odrzekł cicho. – Wiem, co robię. – Głośno kontynuował. – Sądzę, że wszyscy wiedzą, o jakie bzdury mi chodzi. Jestem tu, aby je obalić. Chcę, żebyście przytoczyli mi osobiście te potwarze, które ludzie biorą za prawdę. Pokażę wam, że są bezpodstawne! Kto chce być pierwszy? Zaskoczeni, bo nie była to standardowa procedura, korespondenci rozmawiali cicho pomiędzy sobą. W końcu wybór padł na reprezentantkę Wiadomości, najdłużej działającej sieci. Nie była żadną szychą, bo ci byli nieobecni, niewątpliwie woleli uczestniczyć w konferencji Hetto, pomyślał gorzko Holdernesh. Lecz z młodszymi łatwiej też sobie poradzić. Niektórzy starsi dziennikarze odznaczali się beznadziejnym cynizmem. – Tak, panie Holdernesh! – zaczęła kobieta. – Cyreena Gorl – podpowiedziała Lula. Do jej obowiązków należało podpowiadanie mu nazwisk rozmówców. – Pani Gorl! – rzekł szybko. – Jakie jest pani pytanie? – Nie tyle pytanie, ile stwierdzenie faktu. – Lekko się rumieniła, jakby nieprzyzwyczajona do bycia w centrum zainteresowania; była, zauważył, młodsza, niż wskazywał na to jej strój i zachowanie. – Tysiące młodych rodziców, do których ja też się zaliczam, już zatroskanych perspektywą zezwolenia na lądowanie obcych statków, jest jeszcze bardziej zaniepokojonych kampanią Grupy Holdernesh. W przeciwieństwie do zamierzonego, jak sądzę efektu – odzyskiwała pewność siebie i było to słychać w jej głosie – wasze reklamy ogromnie ich martwią. Na każdą osobę, która zgadza się z twierdzeniem, że nasze otwarcie się na kontakty z odległymi systemami przyniesie korzyści, musi być dwadzieścia lub trzydzieści zatroskanych znacznie zwiększonym ryzykiem destabilizacji naszego z takim trudem osiągniętego... Holdernesh nie mógł się powstrzymać. Pochylił się i tak poważnie, jak tylko mógł, powiedział. – Pani Gorl, przepraszam, że przerywam, ale jestem pewien, że nie tylko pani, lecz każdy zdaje sobie sprawę, że ten argument już przerabialiśmy, jeżeli nawet nie tak elokwentnie – muszę mieć ich po swojej stronie, nie zaszkodzi parę komplementów – kiedy mój pradziadek kładł podwaliny pod jedyną liczącą się flotę kosmiczną w tym rejonie Ramienia, a może i w całym Ramieniu. Z powrotem oparł się o krzesło. – Pewien jestem, że uczyła się pani w szkole – nuta pobłażania, nie żeby obrazić ją za to, że jest młoda, lecz przypomnieć o tym fakcie każdemu z obecnych – jak wtedy sprzeciwiano się, używając dokładnie tych samych argumentów. Któż jednak podważałby dzisiaj zalety międzygwiezdnych kontaktów? Tak wiele dzięki nim skorzystaliśmy. To prawda, że nieliczni mogli odwiedzać inne planety dla przyjemności, czy dla zaspokojenia ciekawości. Znacznie więcej było tych, którzy mogli studiować na obcych uniwersytetach, takich jak Inszar na Shrengu. Któż ośmieliłby się twierdzić, że powodzi nam się gorzej, gdy dysponujemy przywiezioną przez nich wiedzą? To oczywiste, że dla dobra naszych dzieci powinniśmy wykorzystywać otwierającą się przed nami szansę. Proszę nie zapominać, że alternatywą jest w przyszłości całkowita zależność od Sumbali! Panie Plon! Zwrócił się szeroko uśmiechnięty do korespondenta Agencji Światowej, którego rozpoznał bez podpowiedzi. Plon miał jednak pochmurną minę. – W porządku, proszę pana, przyjmuję więc, że były zalety, nawet wiele; któż zaprzeczy? Naszych abonentów martwi głównie fakt, że obecnie pracujemy pełną parą, w sensie planety. Stosunkowo mała populacja obsługuje ogromny przemysł. Myślę, że pan sam przepowiedział kiedyś nadejście takiej chwili, kiedy wymyślimy coś wystarczająco małego i poszukiwanego, aby opłacało się to fizycznie eksportować, a nie pod postacią parametrów technicznych. Nie weźmie mi pan za złe, mam nadzieję, że dodam, iż wszyscy spodziewamy się wyprodukowania czegoś takiego przez Grupę Holdernesh. Sukinsyn! Przekręca moje własne słowa tak, że brzmi to jak atak na moją rzekomą promocję budowy statków dla czysto prywatnych korzyści. Holdernesh nie przestał się jednak uśmiechać, choć zabolały go już mięśnie policzków. – Dalej – poprosił. – Sądzę, że pan jeszcze nie skończył. – Chodzi o to, że... – Plon był wysokim, siwiejącym mężczyzną o ciemnych przenikliwych oczach, utkwionych teraz badawczo w jego twarzy. Miał wrażenie, że znajdują się w tym samym pokoju. – Nawet zakładając, że pańska ogromna inwestycja mieści się w granicach możliwości naszego społeczeństwa, wciąż będziemy musieli poradzić sobie z tym samym ryzykiem, jakiemu musielibyśmy stawić czoła, zezwalając na lądowanie sumbalańskiego statku. To znaczy, gdyby jakimś nieszczęśliwym trafem obce organizmy zostały przywiezione z nowych systemów, z którymi zamierza pan nawiązać kontakt... – Wybaczy pan, panie Plon, ale dokładnie takich argumentów używano przeciwko mojemu pradziadkowi. I... – I każdy – rzucił Plon – kto miał jakąkolwiek styczność z obcymi organizmami, przechodził kwarantannę, bez względu na koszty! Setki zmarły, zanim osiągnęliśmy etap, kiedy mogliśmy się genetycznie zabezpieczyć przed organizmami z tych kilku planet, z którymi utrzymujemy regularny kontakt. Przypomniał pan właśnie pani Gorl jej lekcje historii; czyżby zapomniał pan swoje własne? Holdernesh siedział, zaciskając zęby i kipiąc, lecz nie mając śmiałości odpowiedzieć. Plon ciągnął. – Przyzwyczailiśmy się już do tego, niektórzy mówią, że za bardzo. Pozwalamy nawet turystom odwiedzać inne systemy. Czy bogacze, których stać na takie wakacje na obcej planecie, muszą przechodzić to wszystko, co chętnie znosili pionierzy lotów? Nie! Niektórzy z nich próbują nawet odmawiać zgody na przymusowe szczepienia! – Ależ nie wpuszczamy na pokład nikogo... – Bez świadectwa szczepień? – skontrował Plon. – Pewnie! A czym jest świadectwo? Elektronowym wzorem! A co się tyczy Sumbalańczyków... – Czy twierdzi pan – krew Holdemesha zawrzała – że nasze środki ostrożności są nic nie warte? Plon uśmiechnął się szyderczo. – Nie ja. Ale wielu tak właśnie mówi i należą oni do najgłośniejszych pańskich oponentów. – Och, to wariaci! Wykryliśmy ślady emisji tachonicznej w odległości tysiąca systemów, a to znaczy nie z Sumbali! Mamy siedzieć na tyłkach i czekać na przybycie następnej gwiezdnej kultury do nas, którzyśmy zainicjowali kontakty między systemami? Kto zgadnie, jacy oni będą? Przyznaję, że Sumbalańczycy zachowywali się przyzwoicie, pomimo faktu, że za naszymi plecami podpisali układy z planetami, z którymi mieliśmy umowy o wyłączności w handlu międzygwiezdnym. Następni przybysze mogą nie być tak przyjaźni. – O to właśnie chodzi! – zachrypiał Plon. – Tak! Tak! Nagle podniósł się szum. Holdernesh wyławiał z niego strzępy wypowiedzi: – Przypuśćmy, że posiedli totalne zabezpieczenie genetyczne i nie dbają o to, na jakie organizmy się natkną! – Przypuśćmy, że ich celem jest podbój! Przypuśćmy że utopili własne zasoby w statkach i teraz grasują i plądrują! – Przypuśćmy, że te emisje nie są wcale dziełem nowej gwiezdnej cywilizacji, a Statku, który nie powrócił, bo natknął się na coś, z czym nie może sobie poradzić i nadal nie wypełnił misji! Och, na czarne dziwy i supernowe! Te wszystkie głupie i bezsensowne bzdury, którymi zalewają nas programy informacyjne... – Panie Holdernesh! – usłyszał uporczywy głos Luli Wegg. – Później! Muszę poradzić sobie z tymi ludźmi, wytłumaczyć im! – Ale to wiadomość z college’u Marta. Jakiś nagły wypadek. Serce przestało mu bić. Mart był jego jedynym synem. Marzyło mu się, że pewnego dnia Mart zostanie jego następcą, tak jak on przejął firmę po swoim ojcu, a ten z kolei po swoim. Wyszeptał: – O co chodzi? – Nie chcieli mi powiedzieć. – Połącz mnie! – A co z tą konferencją? – Do czarnej dziury z nimi! A głośno dodał: – Wszystko to już kiedyś słyszałem, to bezsensowne gdybanie i przeraża mnie fakt, że tak inteligentni ludzie jak wy mogą temu dawać wiarę! – Nie mówimy za siebie – odparła gwałtownie Cyreena Gorl. – Reprezentujemy naszych odbiorców, więc... – Powiedziałem już wszystko, co zamierzałem. Do widzenia! Holobrazy zniknęły. Teraz zwrócił się do powietrza: – Kto dzwoni z college’u? – Sers Vanguary przy telefonie – powiedział znajomy głos głównego instruktora. – Przykro mi, że muszę powiadomić pana, iż zdrowie pańskiego syna jest poważnie zagrożone. Cóż to ma oznaczać? Słowa paliły go w język, ale je powstrzymał. Głośno rzekł: – Co się stało? I gdy tak słuchał odpowiedzi, poczuł jak wszystkie jego ambicje walą się z ogromnym hukiem, jakby osuwała się ziemia. Korzystanie z autoskoku było zabronione w granicach miasta, lecz jak inne duże firmy w strefie przemysłowej, Grupa Holdernesh posiadała jeden na wypadek nagłej potrzeby przetransportowania rannego pracownika do szpitala. Szalejąc jak wariat, Jack Holdernesh biegł korytarzami zakładu, rzucając rozkazy, aby natychmiast przygotowano autoskok i zaprogramowano na lot do college’u. Napomnienia Luli, że to nielegalne, na nic się zdały; odparł jej, że zapłaci karę, każdą karę, jeżeli tylko dotrze tam szybko. W gładkim niegdyś, teraz porysowanym, jak wszystko na tej planecie metalowym pancerzu, pojazd czekał już na niego, gdy wybiegł z budynku dyrekcji. Pilot otworzyła przed nim drzwi. Klnąc odepchnął ją ramieniem i opadł na krzesło kontrolera lotu. Od lat nie prowadził autoskoka; tak bowiem zażyczyła sobie firma ubezpieczająca go na życie; lecz, jak mówią, kiedy się raz nauczysz, nie zapominasz. Drzwi zatrzasnęły się, teraz kilka chwil poświęconych na sprawdzenie, czy trasa została poprawnie zakodowana, by uniknąć jednoszynówek i innych przeszkód, i już był w drodze. Niczego nie zauważał, przemykając nad miastem, czując niesamowite uczucie ucisku w klatce piersiowej spowodowane opóźnieniem przyspieszenia przez pole antygrawitacji. Z jakiegoś powodu nigdy nie działało ono poprawnie; zawsze była odrobina opóźnienia, nie tak długa, by stanowić więcej niż przelotną przykrość, ale wybitnie nieprzyjemna. Nawiedziła go upiorna myśl, że nie chciałby być wieziony tym pojazdem do szpitala, gdyby jakiś ciężar przygniótł mu żebra. Nigdy przedtem nie widział college’u z powietrza i miał małe szansę przyjrzeć mu się teraz, gdy autoskok opadał błyskawicznie na ziemię. Był tylko świadom, że znajdowało się tam bardzo wiele ludzi bliskich paniki, drepczących w kółko i policja próbująca ich uspokoić. W momencie otwierania drzwi usłyszał głośne komunikaty, na które nikt nie zwracał uwagi. Lula wysłała przed nim wiadomość i gdy tylko postawił nogę na ziemi, w jego stronę pośpieszył Vanguary; niski, brązowy człowiek o ogromnych smutnych oczach. Krzyczał: – Panie Holdernesh, muszę jak najmocniej przeprosić pana za... – Oszczędź pan sobie! – odparł Holdernesh. – Wybrałem wasz college dla Marta, jak przedtem mój ojciec dla mnie, będąc świadom, że trzymacie się tradycyjnej zasady fizycznej obecności nauczyciela na lekcji. A Aimel jest jednym z moich pracowników, kimś kogo znam od lat! Pedagodzy, spieszący by wesprzeć swojego pryncypała, zwolnili i odsunęli się, na ich twarzach widać było ulgę. Wyższy rangą policjant odziany w czarny mundur ze srebrnymi opaskami na mankietach, przeciskał się przez tłum. Miał na sobie hełm komunikacyjny najeżony antenami. – Czy pan Holdernesh? – zawołał. – W sprawie nielegalnego użycia autoskoka, proszę skontaktować się z moim prawnikiem! – warknął Holdernesh i zaczął się przepychać. Według tego, co mówił Vanguary, Mart uwięziony był w jednej z sal wykładowych, zajmujących wschodnią stronę trawnika, na którym wylądował. W tamtym kierunku się udał. Policjant wyglądał na zaskoczonego, potem oprzytomniał. – Kto o takich rzeczach myślałby w tej chwili? Chciałem tylko powiedzieć, że to dobrze, iż zjawił się pan tak szybko, choć, jak się obawiam, sytuacja jest szczególnie poważna... Przy okazji, komisarz–major Porch. Stopniowo Holdernesh poczuł, że się uspokaja. Jego oddech zwolnił, a zawroty głowy zmniejszyły się. Fakt, że ktoś kompetentny zajął się sprawą, usunął wielki ciężar z jego piersi. Oblizując wargi i czując nieuchronny gorzki smak kurzu, zapytał: – Ilu jest odciętych? – Cała klasa. Prawie czterdzieścioro. – Trzydzieścioro siedmioro – mruknął Vanguary. Trzymał ręce splecione przed sobą, jakby chciał powstrzymać się przed wyłamywaniem sobie palców. – W jednej z tych sal wykładowych? – Holdernesh wskazał palcem. – Tak. Holdernesh zmusił się do zatrzymania, osłaniając oczy dłonią, popatrzył w lewo i prawo wzdłuż fasady budynku wzniesionego, jak wszystkie konstrukcje planety, z zeszklonych bloków niesionych przez wiatr lessów. Czy ktoś rozpaczliwie machał ręką po drugiej stronie trzeciego okna...? Nie, to tylko gra światła. – Chyba nie przedstawiono mi pełnego obrazu podczas rozmowy telefonicznej – powiedział po chwili. – Obawiam się, że zbyt gwałtownie zareagowałem, gdy dowiedziałem się, że mój syn jest w niebezpieczeństwie. Proszę jeszcze raz opisać dokładnie, co się stało. Kątem oka dostrzegł, że prośby policji w końcu dały jakieś rezultaty; ludzie rozchodzili się, rozmawiając nerwowo. – Zna pan przynajmniej przyczyny – zauważył Porch. – Tak, oczywiście! – powiedział ostrzej niż zamierzał. – Kiedy jeden z naszych statków powraca, Dyrektor Vanguary zaprasza członka załogi, aby wygłosił wykład dla grupy studentów, pomyślany jako część naszego kursu ogólnokształcącego. – Pocił się, chociaż dzień bynajmniej nie był ciepły, a kurz mieszał się z wilgocią na jego skórze, tworząc swędzącą szarą maź. – Z reguły to kapitan przyjmuje zaproszenie. Tym razem Sers nalegał na kogoś innego, więc moi ludzie wybrali Aimel Hoak. Jest główną Intendentką. Do jej obowiązków należy dopilnowanie pasażerów podczas podróży. – Myślałem – żałośnie szeptał Vanguary – że klasa skorzysta, słuchając o jej problemach. Były skargi na niechęć bogatych turystów do przestrzegania koniecznych przepisów dotyczących zdrowia, a niektórzy z naszych studentów mogą buntować się myśląc, że pieniądze rodziny zwalniają ich od przestrzegania naszej dyscypliny. To było nazbyt bliskie argumentów przytaczanych w czasie tej nieszczęsnej konferencji prasowej. Holdernesh rzucił: – Nie pora roztrząsać przyczyny! Wszystko niemożliwie się poplątało! Nigdy bym się tego nie spodziewał. Dlaczego? Aimel należy do najzagorzalszych zwolenników mojego planu budowy statku o dalekim zasięgu. Zgłosiła się nawet na ochotnika jako intendent podczas pierwszego lotu! – Lecz nie wiedział pan – powiedział Porch matowym głosem – że jej entuzjazm doprowadził ją do nawrócenia na Wspólnotę. Holdernesh gapił się na niego nie rozumiejąc. – Sers nie powiedział mi tego przez telefon! – Nie byliśmy jeszcze pewni, co się dzieje – mruknął Vanguary. – Wszystko, co wiedzieliśmy to fakt, że automaty zatrzasnęły drzwi kwarantannowe i zaalarmowały o obecności nieznanych organizmów. Zadziałały po raz pierwszy od czasu, jak objąłem stanowisko, ale oczywiście zawsze były odpowiednio konserwowane. – Myślałem... – Holdernesh nie dokończył. – Och, pomińmy, co myślałem. Kontynuuj, do licha! – Z początku wzięliśmy to za pomyłkę. Jeżeli spodziewać się takiego zdarzenia, to w laboratorium biologicznym, gdzie jakiś niebezpieczny organizm wyciekł z nieszczelnego pojemnika, czy coś w tym rodzaju. W normalnej sali wykładowej, gdzie przebywał członek załogi statku, który przeszedł skrupulatną selekcję i tyle badań medycznych po każdej podróży, ile większość z nas w ciągu całego życia, rozmawiając z grupą studentów, wydawało się to niemożliwe. Dopiero po przejrzeniu automatycznie nagranej taśmy wszystko się wyjaśniło. Porch mówił ponuro: – Miała ze sobą klasyczny zestaw – pomoce wizualne – audio i eksponaty, i z początku wszystko przebiegało normalnie. Puszczała holofilmy, nagrania dźwiękowe i dotykowe, opisywała styl życia ludzi na planetach, które odwiedziła, powiedziała trochę o miejscowej florze i faunie... a potem nagle zaczęła szaleć. – Czy pragnie pan obejrzeć taśmę? – zaproponował Vanguary. – Mogę natychmiast dostarczyć kopię... – Nie! Wystarczy streszczenie! – wykrztusił Holdernesh. – Porch, pan widział ten materiał? – W przyspieszeniu, ale oczywiście uczono mnie przyswajać sobie takie dane. Będę mieć też nagranie z normalną prędkością. – Porch wskazał na komunikatorek, który miał na głowie. Gdy to robił, potarł kciukiem policzek, zostawiając ten sam rodzaj tłustej plamy, jakie Holdernesh czuł, że ma na własnej skórze. – Są rzeczy, które trzeba nauczyć się wyłapywać. Niektórzy ze studentów od razu zrozumieli o co chodzi i zaczęli się sprzeciwiać. – Zrozumieli? Rozpoznali w niej Wspólnika? – Właśnie. Wspólnota jest niewielkim kultem, ale w ciągu ostatnich lat zdobyła duży rozgłos i obecnie większość ludzi musi znać jej slogany. Gdybym mógł dopaść jednego z tych drobnomieszczańskich hipokrytycznych gryzipiórków, z którymi rozmawiałem wcześniej! Pragnienie zemsty za ich nieodpowiedzialne zachowanie musi jednak poczekać, przede wszystkim należy ratować studentów – albo choć Marta... Jeszcze raz zmusił się do zachowania spokoju. – Masz na myśli frazesy typu „ponieważ wszyscy jesteśmy dziećmi Statku, musimy dzielić jeden wspólny los”? – Coś takiego. – Przepuszczę moich psychologów oceniających członków załogi przez pole gorącego promieniowania! – warknął Holdernesh. – Żeby pozwolili praktykującemu Wspólnikowi kontynuować pracę na moim statku! – Zrobił gest, jakby kogoś chciał udusić. – I naprawdę udało jej się przemycić obce organizmy na salę wykładową? Jak? Nie we własnym ciele, tego jestem pewien! Porch i Vanguary wymienili spojrzenia. Ten drugi stwierdził: – Wygląda na to, że tak. – Ależ to niemożliwe! Podczas drogi powrotnej i po wylądowaniu... – Przechodziła dokładne badania – przerwał mu Porch. – Najlepsze wyjaśnienie, jakie przyszło nam do głowy, to przemycenie obcych organizmów rozsmarowanych na wewnętrznej powierzchni kasetek z holokryształami, których nie można było poddać radiosterylizacji, nie niszcząc obrazu. Kiedy celnicy oddali jej bagaże, musiała celowo je połknąć. – Wariatka! – wyszeptał Holdernesh. – Oni wszyscy powariowali! – rzucił Porch. – Jeżeli pan wybaczy, dlatego, że tacy ludzie istnieją, nie jestem zbyt wielkim zwolennikiem zezwolenia na lądowanie Sumbalańczyków, ani też pańskiej akcji na rzecz budowy statku dalekiego zasięgu... Tak czy inaczej, kiedy zapytano ją otwarcie, odpowiedziała bez namysłu, „Tak, Jestem Wspólniczką! A teraz jesteście nimi i wy, czy tego chcecie, czy nie!” Potem roześmiała się. – W życiu nie słyszałem czegoś równie okropnego – rzekł Vanguary. – A teraz co się dzieje? – zapytał Holdernesh. – Nic specjalnego. Ona już nie żyje. Jak przez mgłę Holdernesh zauważył zbliżające się ekipy dziennikarzy. Flota poduszkowców z kamerzystami krążyła nad college’em. Zwrócił na nie uwagę Porcha. Policjant przytaknął i rzucił ostry rozkaz. Choć nie można było całkowicie ich wykluczyć, jako że był to gwóźdź dzisiejszego programu, udało się im trochę przeszkodzić. W ciągu paru chwil głośniki policyjne, niezupełnie przypadkowo, zostały skierowane w stronę poduszkowców, a poziom dźwięku zniszczył ich obwody. Nie dawało to pełnej gwarancji uniknięcia rozgłosu, lecz było lepsze niż nic. W końcu udało mu się wykrztusić: – Nie żyje? – To zdarzyło się, gdy pan był już w drodze tutaj – jęknął Vanguary. – Kiedy tylko studenci zdali sobie sprawę, co im zrobiono, zaatakowali ją. Jak sfora zwierząt. Nie widziałem tego na wideo, ale sądząc z jej wrzasków... – odebrało mu mowę. – Sądząc z jej wrzasków – powiedział ciężko Porch – musieli ją rozszarpać na kawałki. A sądząc z towarzyszących temu okrzyków... panie Holdernesh, wolałbym, żeby nie na mnie spadło poinformowanie pana. Przeraźliwe uczucie zimna, przejmujące jak chłód kosmosu, objęło tę część pustki w jego piersi, gdzie czuł kiedyś bijące serce. Oczekiwał reszty tego, co miał do powiedzenia Porch, jak skazaniec wyroku. – Według automatycznego systemu identyfikacji głosu – rzekł policjant po, jak się wydawało, wieczności – to pański syn przewodził tej napaści. – Co – powiedział Holdemesh, kiedy już odzyskał kontrolę nad swoimi narządami mowy – zamierzacie teraz robić? – Utrzymywać lekko obniżone ciśnienie w sali wykładowej – odpowiedział Vanguary. – W powietrzu wewnątrz aż roi się od obcych bakterii i innych organizmów, których nazw nie znamy, co tylko wyciągniemy, przechodzi sterylizację. Nawiązaliśmy łączność awaryjną z medycznym centrum portu kosmicznego i wszystkimi laboratoriami uniwersyteckimi, które kiedykolwiek zajmowały się obcymi formami życia, ale... – Ale każda planeta ma ich tak wiele, że zidentyfikowanie ich będzie gigantyczną pracą. Tak, rozumiem. Nie rozumiem tylko, dlaczego stałem się nagle tak spokojny. – A jaką mają szansę przetrwania? Chyba dość dużą. Jeżeli Aimel żyła wystarczająco długo, aby tu dotrzeć, zacząć swoją prezentację, zachowywać się normalnie... – Ale w końcu oszalała – przerwał Porch. – Jeżeli naprawdę chciałaby propagować swoją wiarę... – Chwileczkę! Myślę, że Dyrektor Vanguary źle się czuje. Rzeczywiście mężczyzna o smutnych oczach kiwał się. Machnął jednak, żeby odpędzić śpieszących mu z pomocą, a nie było ich wielu, bo otaczające ich grono pedagogiczne odsunęło się. – Przywitałem ją, gdy przybyła – wyszeptał. – Rozmawiałem z nią. Przez cały czas musiała rozsiewać zarazki. Mnie też będziecie musieli poddać kwarantannie, jak też wszystkich, z którymi zetknęła się od swojego przejścia przez kontrolę medyczną po lądowaniu. Co to był za argument o prowadzeniu naszej gospodarki pełną parą? Nie będzie żadnego statku dalekiego zasięgu. A już na pewno nie za mojego życia. Dzięki jednemu z moich własnych pracowników, Sumbalańczycy pobili nas. Na zdecydowany rozkaz Porcha przybyła policyjna ekipa medyczna. Dwóch jej członków w pełnym zabezpieczeniu podbiegło i zarzuciło na Vanguarego przezroczysty worek. Bezwładnie dał się w nim zamknąć i położyć na mechanicznych noszach. Z zamkniętymi oczyma, nie poruszał się, ani nic nie mówił, gdy podłączali filtry powietrza. – Pan też, panie Holdernesh – powiedział Porch. – I ja. I każdy, kto miał styczność z nią i Vanguarym. Wszyscy moi ludzie będą musieli przejść badania, każdy kto był w pobliżu, kiedy przybyła... Na kosmos! Muszą ich być setki, może tysiące! Wszystkie szpitale na Yellicku nie będą miały wystarczającej ilości miejsc. I, oczywiście, nie będzie żadnych więcej lotów, póki nie ucichnie panika. Jeżeli w ogóle ucichnie... – Pozwoli pan – rzekł inny lekarz w masce i kombinezonie, pokazując worek taki jak ten, w którym leżał Vanguary. Komisarz–major już był zawijany w kokon. – Dobrze – powiedział Holdernesh. – Chcę jeszcze przesłać wiadomość synowi. Niewyraźnie, z powodu otaczającego go szczelnie zamkniętego worka, Porch odpowiedział, pukając w komunikatorek, który wciąż miał na sobie. – Mogę to panu załatwić. Mogę skontaktować pana również z żoną. Co chciałby pan przekazać? Chcę im powiedzieć... Co? Nagle słowa wydały się bezużyteczne, bezsensowne, puste. Skazany był na odcięcie przez dni całe, tygodnie, może na zawsze, od wszystkiego co kiedykolwiek miało dla niego jakieś znaczenie. Bez wątpienia Grupa Holdernesh będzie nadal działać, bo odziedziczył po ojcu personel o wysokich kwalifikacjach i sam dodał parę starannie dobranych osób. Będzie tam jednak brakowało tego, co wnosiła jego osoba – smykałki? Oryginalności? Żądzy przygód? Cokolwiek by to było, ludzie pokroju Hetto Kidge tego nie mieli. Teraz jednakże wieści o tym, co zrobiła Aimel, z pewnością roznoszą się, a ludzie, którzy przedtem skłaniali się ku jego planowi, przestaną wahać się i przejdą na stronę Hetto i jej podobnych, zbyt tchórzliwych, aby podejmować uczciwe ryzyko. – Proszę pana – ponaglał Porch. Sumbalańczycy... Szkoda, że nie wiem, jak udało im się wysłać takie statki, zanim ja miałem szansę! Jack Holdernesh zamknięty już w swoim worku kwarantannowym, rozłożył ręce szeroko, jak mógł. – Nic – szepnął. – Nie mam nic do powiedzenia. Już nie. Rozdział 8 Statek Yellick zniknął z pola widzenia, Statek oddalał się od niego. – Nigdy jeszcze nie oglądałem czegoś równie fascynującego, wykrzyknął Menlee. – Pokazałeś nam wszystko, tak jakbym stał obok Holdernesha i czuł jego obecność... I słyszałem, co mówili! Zauważyłem jednak, że czasami słowa nie pokrywały się z ruchem warg... Bardziej praktycznie nastawiona Annika przerwała mu. – Mowa była redagowana, prawda. Tutejszy język nie jest dokładnie taki sam jak nasz. Wszyscy obcy studenci w Inszar mówią z akcentem. Chciałam jednak wiedzieć... Statku! – Do usług – padła natychmiastowa odpowiedź. – Statku, czy to znaczy, że Sumbala zdobędzie monopol na loty kosmiczne w tym rejonie? Krótkie, ledwie zauważalne wahanie. – Nie absolutne, ale wiele czasu upłynie, zanim Yellick wyjdzie z kryzysu. – Więc statki o dużym zasięgu Holdernesha nie zostaną w najbliższej przyszłości zbudowane? – Można śmiało przyjąć, że nie za jego życia. – Hmm! – Annika i Menlee siedzieli na regularnie dostarczanej im kanapie. Annika, jak to miała w zwyczaju, gdy zastanawiała się nad jakimś problemem, oparła bose stopy o siedzenie i objęła rękoma kolana. – Wiesz, zadziwia mnie fakt, że Sumbala jeszcze nigdy nie nawiązała kontaktu ze Shrengiem. To musi być fantastycznie bogaty świat. – Nieszczególnie – mruknął Statek. Wymienili zdziwione spojrzenia. Menlee rzekł: – Ale ich statki! Taki zasięg, taka moc, taka masa! Shrenga nie stać jeszcze na budowę statków kosmicznych, a zawsze wierzyliśmy, że mieszkamy na stosunkowo bogatej planecie. – Poza tym – dodała Annika – ich statki tak wyprzedzają posiadane przez Yellick, że nie mogą należeć do pierwszej generacji; chyba że byłyby skopiowane ze starego modelu, pochodzącego z rodzimej galaktyki. Czy tak? – Annika – sprzeciwił się Menlee – nawet skopiowanie istniejącego modelu statku nie jest łatwe, a już z pewnością tanie. U nas na Shrengu mamy wszystkie niezbędne dane, lecz gdy pomyśleć o milionach części potrzebnych do... Kochanie, ty płaczesz! Co się stało? – Przysunął się do niej. – Przepraszam – szlochała ocierając łzy. – To dlatego, że powiedziałeś „u nas na Shrengu”. A to już nie u nas. Nie mamy domu. – Ale będziemy mieć pewnego dnia – odparł z udawaną pewnością siebie. – Mając setki planet do wyboru, w tym wiele zdolnych do lotów kosmicznych, na których ludzie nie będą mieli nic przeciwko obcym... – Czy myślałeś, że Yellick ma coś przeciwko obcym? – wtrąciła. – Dopóki nie zobaczyłam na własne oczy, wyobrażałam sobie, że to taki świat, gdzie ludzie przybywali i odjeżdżali tak swobodnie jak na Shrengu, a może i swobodniej. Zamiast tego znaleźliśmy społeczeństwo tak ksenofobiczne jak... jak Trewitra! Wypytali Statek o wszystkie światy, które odwiedził podczas obecnego rejsu, choć grzecznie odmówił przedstawienia więcej niż zdawkowych opisów planet, mających jeszcze nadejść, używając zwyczajowego argumentu, że poznają je w przyszłości. Annika dochodząc do siebie, powróciła do poprzedniej rozmowy. – Więc jeżeli Sumbala nie jest tak bogatą planetą, jak zyskała takie zadziwiające statki? Czy jest tam społeczeństwo ogarnięte obsesją, jak na Klepsit, gdzie wszystko podporządkowane jest osiągnięciu jednego celu? – Sumbalańczycy nie budują ich – odpowiedział Statek. – Oni je kupują. Menlee zamierzał coś powiedzieć. Annika była jednak szybsza. Opuszczając stopy na podłogę, rzekła: – Więc Ukryty Świat istnieje! Menlee zamrugał oczyma. – Co? – zapytał. – Och, przestań! – zniecierpliwiona tupnęła cicho, dzięki dźwiękochłonnej podłodze. – Czy nigdy nie rozmawiałeś z żadnym obcym studentem u nas na Shrengu? Przez dłuższą chwilę Menlee po prostu gapił się na nią bez wyrazu. – Tym razem ja to powiedziałam. Przepraszam... lecz co najmniej pół tuzina mówiło mi o odległym systemie w Ramieniu, w którym wykryto znaczną aktywność tachoniczną. Holdernesh też o tym wspominał. – Oczywiście! – wykrzyknął. – Muszę przyznać, że nigdy nie brałem ich opowieści serio, wyobrażałem sobie, jak większość ludzi, że takie potężne sygnały mogły pochodzić tylko ze Statku. Tego Statku. Z jakiegoś powodu opóźnionego i nie mogącego powrócić... Nie myślałem o tym od wieków, nawet gdy Statek okazał się powracać sekretnie. Czy to nie śmieszne? – Ale wiesz, o co mi chodzi? – naciskała Annika. – Jasne. Zakładając, że to jakaś olbrzymia flota kosmiczna, zwrócili najpotężniejsze teleskopy w stronę źródła emisji, lecz dostrzegli tylko zamazaną plamę w każdej długości fal. Stąd ta nazwa Ukryty Świat... Statku, czy on istnieje? – To co nazywacie Ukrytym Światem ma swój odpowiednik w postrzeganej przez was rzeczywistości. Menlee wyglądał na zdezorientowanego. – Musisz to wyjaśnić – mruknął po chwili. Annika wtrąciła się. – Chodzi mu o to, że tam naprawdę jest olbrzymie źródło energii tachonicznej, lecz nie ma ono nic wspólnego z kosmiczną flotą. Tak? – nie czekając na odpowiedź spytała: – Czym więc to jest? Czy jakieś nieznane istoty inteligentne wymyśliły loty kosmiczne? Zawsze zastanawiałam się, dlaczego, nawet w naszej rodzimej galaktyce, nie natknęliśmy się na bardziej technicznie rozwinięty gatunek, a jakoś nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że z natury jesteśmy lepsi od innych form życia. W rzeczywistości jesteśmy dość nieciekawą bandą, co? Ostatecznie ledwie uniknęliśmy zniszczenia naszej rodzimej planety! – Czy mogę wiedzieć, na które z wypowiedzianych i domniemanych pytań mam odpowiedzieć najpierw? – Zaczęliśmy od Sumbali – powiedział pospiesznie Menlee. – Mówiłeś, że Sumbalańczycy nie budują swoich statków, lecz kupują. Skąd, czy z Ukrytego Świata? – Tak. Annika zacisnęła pięści. – Czy to jest może kultura opętana obsesją budowania statków? – Do pewnego stopnia możesz nazwać to obsesją. – Cóż to więc za planeta? – To nie planeta. Na obu twarzach odmalowało się zdumienie. Wreszcie Menlee spytał: – Czy mówimy o ludziach, którzy porzucili mieszkanie na stałym gruncie, na rzecz mieszkania w kosmosie? Pamiętam, słyszałem o kulturach, które tak robiły tysiące lat temu, ale myślałem, że tracili równowagę psychiczną i wymierali. – Masz poniekąd rację. Podejmowano takie próby setki razy i nigdy się nie udały. Jest genetyczna granica, która nie pozwala ludziom na dłuższe przebywanie bez stałego gruntu pod stopami i otwartego nieba nad głową. Z tego między innymi powodu zostałem tak a nie inaczej skonstruowany. Annika zmarszczyła czoło, potem rozpogodziła się. – Och, rozumiem, o co ci chodzi. Jeden ogromny statek z wielką ilością przestrzeni dla wielu ludzi, zamiast wielu mniejszych, które mogłyby wykonać zadanie szybciej, lecz byłyby zbyt ciasne w odczuciu pasażerów. – Dokładnie. – Dlatego też masz tak doskonałą sztuczną grawitację i cudowne generatory iluzorycznych obrazów? – Tak. – Hmm! Bardzo ciekawe... Ale dałeś do zrozumienia, że Ukryty Świat jest wyjątkiem. – Niezupełnie. – Ponieważ to nie świat – zaryzykował Menlee. Annika zwróciła się w jego stronę z zamiarem zadania oczywistego pytania: Jeżeli nie światem, czym to jest? Statek ubiegł ją. – Nie w zwykłym tego słowa znaczeniu. Otwierając szeroko oczy, wypowiedziała drugą część swojego pytania. – To efekt szczególnego i przejściowego zjawiska – odrzekł Statek. Mówił to niezbyt chętnie, choć i tak fakt, że mógł to zdradzić wydawał się niewiarygodny. – Przejściowego w tym sensie, że trwać będzie, w najlepszym wypadku, kilka tysięcy lat. Ukryta za zasłoną, która jest gęstym obłokiem pyłu, jak już niewątpliwie domyśliliście się, znajduje się tam protogwiazda. Świeci w paśmie widzialnej czerwieni i emituje wystarczająco dużo ciepła, żeby ogrzać swoje trzy planety, krążące wokół niej po jednej orbicie. – Trzy? – wykrzyknął Menlee. – Mówiłem wam, że to szczególne zjawisko. Jest, o ile wiem, jedyne w swoim rodzaju. – Pokaż je nam! – zawołała Annika. – Nie mogę. – Co? – Jak już wiecie, są pewne granice tego, co mogę wam powiedzieć. Stwierdzam, że mogę opisać, ale nie wolno mi niczego pokazywać. Może wynika to z faktu, że byłoby to zdradzaniem przyszłości. – Równie szybko jak niecierpliwości – westchnęła Annika – musiałeś nauczyć się frustracji... No dobra, co jeszcze możesz nam powiedzieć? – Doceniam twoją solidarność ze mną – powiedział Statek, i znów podjął temat. – Obłok pyłu, który oczywiście stopniowo zbliża się do gwiazdy dzięki sile grawitacji, okazał się zawierać pozostałości po supernowej. Zawartość ciężkich pierwiastków jest wyjątkowa. Prawdopodobnie dlatego powstały trzy planety w tak niesamowitej konfiguracji. Jeszcze bardziej fantastyczny jest fakt, że atmosfery planet okazały się zawierać dużo tlenu, będącego produktem aktywności wulkanicznej. – Tlenu? Z wulkanów? – wybuchnęli jednocześnie. – Na wszystkich, jak okazało się w parę godzin po moim przybyciu, ludzie mogli spacerować po otwartej przestrzeni. I nie było tam żadnych zarazków, bo nie było życia. – Nie wierzę! – stwierdził Menlee. Annika potrząsnęła głową. – Spacerować? Jak długo? Nie mogło być tam żadnej wody, więc zaraz musiało pojawić się odwodnienie organizmu. A co z reaktywnymi pierwiastkami, które musiały wypełniać atmosferę, powiedzmy z siarką? – Mówiłem „spacerować po otwartej przestrzeni”, nie dodałem „nadzy i bez ochrony”. Poziom tlenu wynosił około dwa procent, więc aby przetrwać, należało mieć kombinezon z filtrem zaopatrzonym w koncentrator i nawilżacz. Temperatura otoczenia jest jednak odpowiednia dla ludzi, a co się tyczy pierwiastków reaktywnych, można było je rzecz jasna zamienić w rośliny. – Co? – Annika przygryzła wargę. – Mam! – powiedział Menlee, zrywając się na nogi i chodząc tam i z powrotem. – Zostawiłeś ich tam z wystarczającą ilością zmodyfikowanych zarodników, i jeszcze większą ilością dryfującą z kosmosu, a parę lat później... Nie, to wciąż nie trzyma się kupy. – Rzeczywiście – potwierdziła Annika. – Statku, musisz nam to pokazać. Nie jest z pewnością zabronione pokazanie nam obrazów z twojej pierwszej podróży. Nie pochodzą przecież z naszej przyszłości! – Ja... Obraz gwiazd z Yellickiem i jego słońcem w centrum zachwiał się wyraźnie. Spoglądali po sobie zatrwożeni. Czyżby komenda spowodowała jakieś zaburzenia w obwodach Statku? Takie rzeczy zdarzały się w prostszych maszynach; wydawało się możliwe, że tak jak bardziej prawdopodobny jest obłęd w przypadku wyżej rozwiniętych organizmów, tak złożony system... Ale po kilku sekundach wszystko powróciło do normy. – Wybaczcie – rzekł Statek kwaśno. – To co mówiliście było tak logiczne, że spróbowałem spełnić waszą prośbę. Niestety miałem rację za pierwszym razem. Nie wolno mi pokazywać światów, których podczas bieżącej podróży jeszcze nie odwiedziłem. – Ale to śmieszne – wykrzyknęła Annika. – To znaczy, gdybyśmy poprosili o pokazanie nam Shrenga, w czasach przed jego kolonizacją, mógłbyś to zrobić. Tak? – Hej! – przerwał jej Menlee. – Świetny pomysł! Dlaczego wcześniej o to nie poprosiliśmy? – Ponieważ jest tak wiele innych rzeczy, o które warto pytać – uszczypliwie zauważyła Annika. – Poza tym takie obrazki pokazują wszystkim na lekcjach historii, pamiętasz? – I nie czekając aż szyderstwo go zaboli, ciągnęła: – Więc? – Tak, faktycznie. Lecz znana jest wam większość materiału, jak słusznie zauważyłaś. Wydaje się, że jest istotna różnica. – To znaczy... – Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że albo jest w mojej zniszczonej strefie jakaś usterka, której przedtem nie dostrzegłem, albo też była to różnica, którą moi konstruktorzy uznali za istotną. – A ty nie możesz określić, co to jest? – Annika potrząsnęła głową. – Miałam rację, wspominając o frustracji. Prawda? – Tak. – Opowiadaj dalej o Ukrytym Świecie – zaproponowała Annika. – Jeszcze pozostało trochę czasu, zanim znów będziesz musiał nas uśpić? – Tak. – I wciąż chcemy się dowiedzieć jak to się ma do Sumbali? – dodał Menlee. – Skoro to z Ukrytego Świata sprowadzają statki. – Tak. – Jak? Znaczy, jak są w stanie zapłacić za cały statek? – Menlee sprawiał wrażenie oszołomionego. – Wiem, że parę lat temu rozważano na Shrengu wyczarterowanie statku – tym razem uniknął powiedzenia „u nas”. Annika zauważyła to i z wdzięcznością uścisnęła mu rękę – lecz nawet przyjęcie tysiąca studentów na pięć lat nie zostało uznane przez Yellick za dobry interes. – O tym nie wiedziałam! – wykrzyknęła Annika. – Ktoś mi o tym wspominał, gdy byłem w premedyku... Jednak jedyną walutą, przynajmniej wedle tego, co mi mówiono, jest informacja. – Słusznie. – Obawiam się, że nie nadążam – poskarżyła się Annika. – Chcę wiedzieć więcej na temat tego nieprawdopodobnego systemu, z którego pochodzą statki. – Nie takiego nieprawdopodobnego – zaprzeczył grzecznie Statek. – Tylko wyjątkowego. – Gdyby nawet. Nie rozumiem, jak, na kosmos, dałeś się namówić na wysadzenie ludzi na takich dziwacznych planetach. Wolny tlen z wulkanów? A co z substancjami palnymi, a co z wodorem – musiał być tam wodór! A gdy uderzył piorun? Albo meteor! – To stało się w pewnym sensie wbrew moim radom. – Więc musieli zrobić cholernie dobry interes! – Zrobili. (Nie ma jednak znaczenia, czy interes jest dobry czy nie, gdy ludzie, których mam słuchać, stają się uparci... Biedna Prążka)! – Jak na przykład? – Osadnicy, którzy zadecydowali, że to właśnie tam chcieli wysiąść, byli ludźmi. – Jasne, że byli! Nigdy nie woziłeś obcych istot! – Nie o to chodzi. Posiadali wyobraźnię. Dostrzegali możliwości tam gdzie ja, uwarunkowany zapisanymi danymi, nie mogłem. – Jeszcze raz powtarzam: na przykład jak? – Po pierwsze postanowili sprawić, żeby wszystkie trzy planety stały się nie tylko zdatne do zamieszkania, lecz komfortowe, nawet jeżeli wymagałoby to pewnej adaptacji genetycznej. Po drugie zaplanowali ustabilizować system tak, aby pozostawał w istniejącej konfiguracji przez co najmniej następne kilka tysięcy lat, w oparciu o nowe proste zastosowanie silnika kosmicznego. Podczas gdy Annika dochodziła do siebie po szoku, jakim było słuchanie o ludziach gotowych kontrolować ruchy trzech planet i gwiazdy, aczkolwiek małej, Menlee wykrzyknął z niedowierzaniem: – I oni to dostrzegli, kiedy ty nie mogłeś? – Tak. – Czemu? – W zasadzie według instrukcji miałem wysadzić ludzi na planetach, gdzie ludzkość mogła przetrwać w nieskończoność. Ten system nie jest inherentnie stabilny, szczególnie jeśli w pobliżu znajduje się wystarczająca liczba gwiazd normalnej wielkości, żeby spowodować zmiany pływowe w obłoku pyłu. Wkrótce, według kosmicznej skali czasu, większa gwiazda wchłonie całą lokalną materię z planetami włącznie. – Dlaczego więc chcieli osiedlić się w tak niegościnnym otoczeniu? – dopytywała Annika. – Ponieważ słusznie uważali, że jest to idealna lokalizacja dla budowy statków kosmicznych, dzięki dostępności tylu ciężkich pierwiastków. Przyznano więc priorytet rozwinięciu komunikacji pomiędzy systemami zamieszkałymi przez ludzi. – Nie mów, pozwól mi zgadnąć – powiedział łagodnie Menlee. – Założę się, że stwierdzili też, iż jeśliby coś się stało, nie musiałbyś ich ratować, bo mając statki kosmiczne, sami spakowaliby się i odlecieli. – Gratuluję przenikliwości – powiedział Statek. – Co zmusiło ich jednak do sprzedaży statków? Myślałem, że chcieli mieć kontrolę! To znaczy, jeżeli jest tak, jak mówiłeś, nawet zabłąkana planetoida spadająca w poprzek ekliptyki, wyprowadziłaby system z równowagi, czy byłaby ona sztucznie utrzymywana, czy też nie. – Dokładnie! – Annika. – Jeżeli ich przetrwanie opiera się o drogę ewentualnej ucieczki... Co może być ich zdaniem wystarczająco cenne, aby sprzedawać za to statki? – Już o tym wspominaliśmy. – Informacje? – Właśnie. – Chodzi ci o to – zgadywał Menlee – że wolą otrzymywać informacje na temat różnych planet zebrane przez innych niż sami podróżować? – Raz jeszcze – powiedział Statek, jakby się uśmiechając – zadziwiasz mnie przenikliwością. – Nie latają swoimi statkami? – spytała Annika niedowierzającym tonem. – A tylko sprzedają je? – Można to w zasadzie nazwać wypożyczaniem lub czarterowaniem. – I wszystko, czego w zamian żądają, to informacje na temat innych planet? – Tak, choć nalegają, by informacje te były maksymalnie wyczerpujące i szczegółowe. Przy okazji, Annika, zastanawiałaś się, dlaczego Sumbalańczycy nie nawiązali bezpośredniego kontaktu ze Shrengiem. Przyczyna jest prosta: jeszcze nie zostali poproszeni o zebranie danych dotyczących tego kierunku nieba. – Czy taka była ich polityka od samego początku? – Oczywiście. – Ale co, na kosmos, mogło zmusić ich do...? Ach! To dlatego, że mają świadomość, iż będą w końcu zmuszeni do ewakuacji i muszą wiedzieć, w którą stronę się kierować? – Coś takiego. – Tylko coś? – Ich procesy myślowe rozwijają się według innej, acz ciekawej, prawidłowości, o której nie mogę wam teraz opowiedzieć... Będziecie musieli znosić jakoś te denerwujące ślepe zaułki. Pewnego dnia – Czy wolno mi to mówić. Tak, najwidoczniej. Hmm! Ciekawe! – może natknę się na kogoś, kto będzie w stanie uporządkować bałagan w moich obwodach, ale pewien jestem, że nie w trakcie tej podróży. Chcielibyście życzyć mi szczęścia...? Tak? Dziękuję. Teraz rozsądnie byłoby, gdybyście posilili się i udali na spoczynek. Zbliżam się do strefy wejścia w przestrzeń tachoniczną. – Chwileczkę! – powiedział Menlee, unosząc rękę. – Chcę wiedzieć jeszcze jedno. Jeżeli ci ludzie, ci z Ukrytego Świata... Powiedz, jak sami siebie nazywają? – Budowniczowie Okrętów. – Ależ to jedno z najbardziej archaicznych określeń, jakie słyszałem. – Tak, istotnie sięga korzeniami bardzo starej kultury... Chciałeś zadać pytanie. – Chcę wiedzieć jak, jeżeli sami nie podróżują własnymi statkami, zawiadomili inne planety, że mogą je udostępnić? Nie mogli ich tak po prostu reklamować! – Nie, chyba że rozwiązali problem przesyłania wiadomości przez przestrzeń tachoniczną – zgodziła się Annika. – A skoro nawet my na Shrengu nie rozwiązaliśmy go, nie sądzę... – Dziwi mnie, że jeszcze do tego nie doszliście – rzekł Statek. – Chodzi ci...? Och! – Menlee wydawał się zaskoczony własną tępotą. – Chodzi ci o to, że wysłali automatyczne statki, takie jak ty? – Jeden statek – padła trzeźwa odpowiedź. – I bynajmniej nie taki jak ja, niestety! (Czy i to mogę powiedzieć? Tak! Już coś podobnego kiedyś mówiłem...) Gdyby były inne statki mogące mi towarzyszyć, byłbym bardzo zadowolony... Tamten był jednak wystarczający jak na ich potrzeby. Wszystko, co miał robić, to podróżować po kolejnych najbliższych systemach i ogłaszać, że Budowniczowie Okrętów oferują statki kosmiczne i dowiadywać się, czy mieszkańcy skłonni są zawrzeć umowę. Naturalnie większość była tak zaskoczona, że prosili o czas do namysłu, chcąc odłożyć decyzję do powrotu statku automatycznego, co może nie zdarzyć się przez dziesięciolecia. – Sumbala była wyjątkiem. Tamtejsi ludzie zgodzili się natychmiast. Ich planeta jest jedną z najlepszych, prawie tak gościnna, choć w innym sensie, jak Shreng czy Yellick. Ponadto ludność jej wywodzi się od przodków obdarzonych szczególną wyobraźnią. Nie będąc sami nadzwyczajnymi wynalazcami, posiadają olbrzymi talent do wynajdywania nowych zastosowań dla rzeczy będących pod ręką. Można rzec o nich, że wolą przyjrzeć się jeszcze raz czemuś znanemu, niż poszukiwać nowości, lecz nikt nie jest jak oni w stanie posługiwać się znanym w tak nowatorski sposób. Śledzili słowa Statku z wytężoną uwagą. Annika zapytała: – Czy kiedyś już o tym nie mówiłeś? Pamiętam, jak opowiadałeś o różnych środkach transportu, które zrobiły takie wrażenie na tamtej dziewczynce z Trewitry. – Doskonały przykład. Sumbalańczycy nie wymyślili ich, lecz zaadaptowali w przekonaniu, jak się potem okazało słusznym, że okażą się atrakcją turystyczną. Biedna Prążka! I kontynuował: – Będąc ludźmi tego pokroju, gotowi byli polegać na uczciwości Budowniczych i ich dobrej woli. Z kolei ci drudzy zadowoleni byli ze znalezienia kultury chętnej służyć jako ich, powiedzmy, agenci. Układ okazał się sukcesem. – Czy tylko Sumbala jest odbiorcą statków? – zapytał Menlee. – Oczywiście, że nie. Z początku Sumbala brała wszystkie, ale nadszedł czas, że Ukryty Świat chciał mieć dane z innych jeszcze rejonów. Teraz są lub będą wkrótce inne planety wykonujące podobne zadanie w innych kierunkach nieba. To właśnie dlatego, że Sumbalańczycy pragną otrzymać więcej statków, kontaktowali się ostatnio z Yellickiem, Trewitrą i innymi światami poza ich poprzednią strefą wpływów. – Czy – zapytała domyślnie Annika – nie grozi im, że zaczną uważać statki za swoje i zaniedbywać dostarczanie odpowiedniej ilości informacji, z powodu zysków, które mogą mieć z turystyki? – Do pewnego stopnia to prawda, ale tylko na krótszą metę. Postępy biologii, plany nowych wynalazków, dzieła sztuki – to są towary, którymi opłaca się handlować. No i, rzecz jasna, nowe filozofie. – Czy takie w ogóle są? – wtrącił Menlee cynicznie. – Z pewnością my ludzie doszliśmy już do wszelkich możliwych wniosków dotyczących natury wszechświata i naszego w nim miejsca. Annika oburzyła się. – Menlee, do licha! Zacznijmy od tego, co z naszymi kontaktami z obcymi formami życia? Statek mówił nam o świecie, gdzie ludzie weszli w symbiozę z lokalnymi istotami i są na dobrej drodze do rozwinięcia fantastycznych nowych teorii. A nie mówiono nam przed chwilą, że procesy myślowe Budowniczych różnią się od naszych coraz bardziej, pomimo faktu, że osiedlili się oni w systemie pozbawionym życia? – Pozbawionym życia, lecz niesamowitym, nie sądzisz? – mruknął Menlee, przesuwając dłonią po czole. – Cokolwiek by mówić, przepraszam. Palnąłem bezmyślnie. Masz absolutną rację, szczególnie jeżeli chodzi o kontakt z obcymi istotami żywymi. – Tak się składa – przerwał im Statek – że zaraz za obszarem, gdzie Shreng utrzymuje kontakty poprzez Yellicka, jest stosowny przykład. Czy mogę podać wam jedzenie? A może wolicie, żebym opóźnił wejście w przestrzeń tachoniczną? – Nie jestem naprawdę głodny, lecz... W porządku, Annika? – Tak, w porządku. Podczas posiłku uparcie powracali do tematu Ukrytego Świata, próbując wyjaśnić powstanie tak nieprawdopodobnego systemu. Doszli w końcu do wniosku, że musiał być on wynikiem pojawienia się dziwnego ciała przyciągającego obłok kosmicznego pyłu. Ani razu nie zwrócili się bezpośrednio do Statku, preferując własne domysły. Potem poszli grzecznie do łóżka i zasnęli. Czas na bezczas. * * * Niepotrzebna mi umiejętność przewidywania przyszłości, żeby stwierdzić, iż tych dwoje właśnie w Ukrytym Świecie zdecyduje się mnie opuścić. Z feromonów, które wydzielają za każdym razem, gdy o nim wspominamy, niemal czytam. „Warto byłoby opuścić dom, aby osiedlić się w najdziwniejszym ze wszystkich miejsc”! Oczywiście Budowniczowie zbadają ich mózgi aż do poziomu komórkowego, a potem i ciała, lecz jestem pewien, że żadne moje ostrzeżenie nie wpłynęłoby na zmianę ich zdania. Jednakże do Ukrytego Świata był jeszcze szmat drogi i Statek mógł spokojnie cieszyć się ich towarzystwem. Wolałbym, żeby nie doprowadzili mnie do odkrycia zakazu demonstrowania obrazów z mojego pierwszego lotu. Wciąż nie potrafię określić, czy jestem upośledzony, czy – nie ma na to słowa, trzeba je więc wymyślić – „planowo śledzony”! * * * – Czuję się zawiedziona – oświadczyła Annika, kiedy wraz z Menlee kończyli jeszcze jeden ze smakowitych i nieskończenie urozmaiconych posiłków dostarczanych przez Statek przed przespaniem kolejnego przejścia w przestrzeń tachoniczną. – Jedzeniem? – padło troskliwe pytanie z powietrza. – Wciąż jeszcze próbuję unikać powtórek, ale jeżeli jest coś, czego byście szczególnie sobie życzyli, coś znanego wam ze Shrenga, może... – Nie, nie! Jedzenie jest fascynujące, to prawdziwa przygoda! Większa nawet niż sama podróż, w pewnym sensie! Statek czekał. Menlee wpatrywał się w Annikę, próbując coś wyczytać z jej twarzy. Po długiej chwili powiedział – Tak, zgadzam się. Spodziewałem się czegoś bardziej, bardziej egzotycznego na planetach, które odwiedziliśmy od czasu Yellicka. U nas – mogli już używać tego zwrotu bez żalu – rozmawiałem sobie z przyjezdnymi studentami i sprawiali wrażenie, jakby ich światy niesłychanie różniły się od naszego. Teraz, gdy je ujrzeliśmy, najbardziej uderzają mnie podobieństwa, nie różnice. – Mnie również! – przytaknęła Annika. – Chociaż widzieliśmy cudowne rzeczy – góry, katarakty, oceany, lasy – życie ludzi wydaje się prawie identyczne z tym, do jakiego jestem przyzwyczajona. Mają podobną technologię, miasta ich projektowane są wedle podobnych wzorów, nawet ubierają się mniej więcej tak samo. Są różnice, ale mniej istotne. Czy to dlatego, że wszystkie planety pozostają w kontakcie z Yellickiem czy Shrengiem? – A może dlatego, że skolonizowano je w tym samym czasie? – podpowiedział Menlee. – To z pewnością nie może być powodem – zaprotestowała Annika. – Zwłaszcza jeśli porównasz je z Klepsit czy Trewitrą, które sprawiają wrażenie, jakby leżały na przeciwnych końcach wszechświata. – Oboje macie częściowo rację – padła cicha odpowiedź. – Ważniejszym czynnikiem jest fakt, że wszyscy osadnicy stanowili spójną grupę wśród moich pierwszych pasażerów. Nie byli ani nazbyt chętni do opuszczenia mojego pokładu i udomawiania swoich nowych planet, ani... – Przepraszam. – Annika nie zrozumiała. – Udo... co? – To ja powinienem przeprosić – odparł Statek. – Nieopatrznie użyłem bardzo starego określenia, na które pewnie nie natknęliście się nawet w książce do historii. Pozwólcie, że powiem to inaczej. – Nie byli ani skłonni wysiąść na nowej planecie, ani też zbyt wybredni w jej wyborze. Tak się składa, że ta akurat grupa systemów musiała powstać z wyjątkowo jednorodnego obłoku kosmicznego pyłu. Stąd planety mają bardzo zbliżony skład, a do tego jeszcze tworzą jedną z rzadkich gromad, zwanych Arrhenijskimi. Niezbyt znane słowo lecz sądzę, że już je słyszeliście. Annika zawahała się. Nagle Menlee pstryknął palcami. – Ach, tak! Samopowielające się molekuły rozwijają się czasami w kosmosie i potem opadają na planety, jak te zarodniki rozsiewane przez ciebie. Dlatego też zamiast znajdować odmienne formy życia na każdej planecie, mamy... – Spokrewnione! – wtrąciła Annika. – Tak, teraz sobie przypominam. Ale czemu „Arrhenijskie”? – Dla uczczenia nazwiska legendarnego uczonego z rodzimego świata, który nauczał, że życie powstało tylko raz, a jego zarodki przenoszone były od gwiazdy do gwiazdy przez ciśnienie promieniowania. Jak na ironię, od dawna już nie żył i nikt poza specjalistami o nim nie pamiętał, gdy odkryto jakiekolwiek fizyczne dowody na te twierdzenia. Na ponad dziewięćdziesięciu procentach planet, na których jest życie, powstawało ono niezależnie, ale gromady Arrhenijskie istnieją i właśnie jedną z nich przemierzamy. – Musi to oznaczać, że ta grupa twoich pasażerów była bardzo zadowolona – stwierdził Menlee. – Szczególnie ci, którzy wylądowali na Shrengu i Yellicku. Jakby się ściemniło, choć nie można było dostrzec zmniejszenia natężenia światła. – Nie dotyczy to tych, którzy osiedlili się na następnej z planet, którą mamy odwiedzić – westchnął Statek. – Czy będzie to jedna z twoich porażek? – zapytała Annika. – Tak! Nawet nie można wróżyć jej lepszej przyszłości. – Czy statki z Yellicka już tam były? – chciał wiedzieć Menlee. – Nie, ale był jeden z Sumbali. Zbliżamy się do obszaru, gdzie znajduje się kilka atrakcyjnych słońc. Gdyby nie Budowniczowie, nawet Sumbalańczycy odłożyliby eksplorację planety o kilkadziesiąt lat. Są przecież inne kierunki, bardziej obiecujące. Oczywiście teraz, gdy Sumbalańczycy nie są już jedynymi klientami na statki, kierunki te są, lub będą w najbliższej przyszłości badane. Annika zastanawiała się. – Czy zdarzały się już przypadki, kiedy upadający świat został ponownie skolonizowany przez ludzi lepiej wyposażonych do radzenia sobie z miejscowym środowiskiem? – Jakże mogłoby się to stać? – sprzeciwił się Menlee. – To oczywiste, że żadna z kolonii nie mogła osiągnąć wyższego poziomu technologicznego niż reprezentowany przez Statek! Jest on przecież wytworem całej galaktyki! – Poprawka – powiedział Statek łagodnie. – Nie całej galaktyki, a kilku tysięcy systemów pozostających w regularnym kontakcie. W zasadzie jednak miałeś rację. Nie można byłoby mnie zbudować przy pomocy środków, jakimi dysponuje garstka planet, do tego o stosunkowo małej populacji. Odpowiadając na twoje pytanie Annika: O ile mogę stwierdzić, nie. – To znaczy, nie zdarzy się w przyszłości, czy też jeszcze się nie zdarzyło? – Jeżeli już miało miejsce, nie stwierdziłem żadnych tego śladów. A co do przyszłości, nie mogę powiedzieć. – Znów twoje instrukcje? – kwaśno rzekła Annika, wstając od stołu. – Znów moje instrukcje. – Wydaje mi się, że jest w tym ukryta reguła, ale nie potrafię pojąć... Wiesz, niezbyt podoba mi się pomysł odwiedzenia upadającego świata. – Możesz spokojnie przespać ten postój. A może zrobić tak, żebyście niczego nie oglądali. – Nie... – Annika przygryzła wargę. – Myślę, że powinniśmy obejrzeć wszystko, co jest do obejrzenia. Menlee chwycił jej rękę i uścisnął z aprobatą. – Jeżeli was to pocieszy – powiedział Statek, sprawiając, żeby stół wraz z pustymi naczyniami zniknął – świat następny po tym będzie tak dziwny, że powinien zaspokoić wasze apetyty na egzotykę. – Och! – Rozpromieniła się. – A jaki on jest? – Proszę, powstrzymaj ciekawość. Dowiesz się, kiedy tam przybędziemy. Oglądany z orbity następny świat wydawał się tak podobny do tych, które dotąd odwiedzili: podobny kolor, bardzo zbliżona rozmiarem powłoka chmur, podobne oceany i czapy lodowe na biegunach. Było to zresztą logiczne. Planety nadające się do zamieszkania przez ludzi, musiały być do siebie podobne – zawsze, z wyjątkiem niezwykłego tercetu Ukrytego Świata. Jaka więc pułapka przekreśliła szansę kolonistów? Annika nie zdawała sobie sprawy, że głośno myśli – a może i nie było to na głos, ale Statek tak dobrzeją znał, że odgadywał jej myśli z wyrazu twarzy i feromonów. Odpowiedź padła natychmiast. – Oto obraz typowego obszaru w strefie, która wydawała się idealna na pierwsze osiedla. Nagle zdawało im się, że lecą nad równiną porośniętą czymś w rodzaju niebieskawozielonego mchu. Tu i ówdzie wystawała większa roślina i zagęszczały się one w stronę wzgórz widocznych na horyzoncie, zanikając w miarę opadania terenu ku wodzie, może było to ujście rzeki. Wydawało się, że jest wcześnie rano. Coś wyskoczyło w górę z wody i spadło z głośnym pluskiem. Stwierdzili, że nie tylko mogli widzieć i słyszeć projektowane obrazy, lecz również czuć zapachy. Znowu, jakby czytając w ich myślach, Statek rzekł: – Na wypadek, gdyby te zapachy niepokoiły was, nie wdychacie tych cząsteczek naprawdę. To ja symuluję ten efekt poprzez drażnienie waszych nerwów węchowych. – A powinniśmy się niepokoić? – zdziwił się Menlee. – Mielibyście powody. Zobaczcie sami, co unoszące się w powietrzu zarazki zrobiły potomkom osadników, pomimo technologii medycznych, jakimi dysponowali i całej masy danych, które zebrali przed wylądowaniem. – Obraz przesuwał się z olbrzymią prędkością nad estuarium – było to z pewnością ujście rzeki, bo dostrzegli wodospad wyżej w głębi lądu – i dalej ponad nisko położonym przylądkiem. Za nim... Za nim znajdowały się chałupy sklecone z gałęzi, kamieni i błota. Projekcja zatrzymała się na wejściu do jednej z nich. Coś poruszało się w półmroku wnętrza. Wyszło, jakby w nieznośnym bólu. Miało głowę, dwie górne i dwie dolne kończyny, jednak były one strasznie zdeformowane. Kościste guzy zasłaniały oczy; szczęka była potwornie wykręcona w jedną stronę, a usta niemogące się zamknąć, odsłaniały wystające żółte zęby. Wydawało się, że istota nie jest w stanie zginać kolan i łokci, podczas gdy jej ręce i stopy były rozdętymi bryłami ciała i zaschniętego błota. Annika na próżno powstrzymywała się od płaczu. Przełykając gorzkie łzy, powiedziała w imieniu obojga. – Co się, na kosmos, z nimi stało? Ukazywało się więcej takich stworów, w tym też dzieci. Te nie utraciły jeszcze zdolności do uginania kończyn i pełzały stosunkowo szybko na dłoniach i kolanach. Cała grupa zmierzała w kierunku wody, nie wiedząc czy też nie zważając na tę olbrzymią rzecz, która z niej wyskakiwała. – To się z nimi stało – powiedział Statek, a na tle obrazu ukazał się polichromowy model cząsteczki. Menlee mówił półgłosem, rozszyfrowując go. – Ale żadna z tych grup nie powinna zaburzać ludzkiej plazmy... może z wyjątkiem tej zawierającej mangan... Mangan? Tak... Ale nawet gdyby... Och! – Cóż znowu? – spytała Annika, która gorzej znała się na stereochemii. – Nie sądzę, żeby to zaatakowało ich geny. Nie widzę, dlaczego miałoby. Statku? Tym razem nie było odpowiedzi. Zaskoczony Menlee rozglądał się wokół, jakby oczekując, że wyczyta wyjaśnienie z powietrza. Annika położyła mu rękę na ramieniu. – Nie przeszkadzaj mu – szepnęła. – Nie zdajesz sobie sprawy, jak się teraz musi czuć? – Co? O co ci chodzi? – Przywiózł tutaj ich przodków. Pozwolił, aby weszli w tę okropną pułapkę. Nie powrócił, aby ich ocalić, zanim było za późno. A teraz po raz pierwszy ma szansę dowiedzieć się, co naprawdę się stało. – Po raz pierwszy? Tak, naturalnie. – Menlee pocił się, pomimo umiarkowanej temperatury; otarł czoło wierzchem dłoni. – Jednak mógł ostrzec nas, że zobaczymy świat, który poniósł porażkę, choć odmówił podania szczegółów dotyczących innych, na których już byliśmy, zanim jeszcze dotarliśmy do nich... Miałaś rację mówiąc, że jeżeli jest jakaś logika w instrukcjach Statku, nie jest ona tak oczywista. – Przez cały czas powtarza, że jest uszkodzony. – Na obrazie półludzie wchodzili do wody, pomrukując i wyjąc w nieustającym bólu. Skoncentrowała się na diagramie, żeby oderwać się od tego widoku. – Co z tego wyczytałeś? – powiedziała po chwili. – Chyba nic, co mogłoby wpływać na ich plazmę zarodkową? – Nie. Wygląda na coś, mogącego wpływać na pojedyncze organy, szczególnie kości. Coś niepowodującego mutacji. Być może wrodzone. Jakiś rodzaj kancerogenu, który uaktywnia się już w łonie matki. – Jak mogli to przeoczyć? – Nie przeoczyli – powiedział cicho Statek i dodał – przy okazji, Menlee, masz rację. Plazma tych ludzi jest ludzka. Możesz pobrać komórki z wątroby, a nawet szpiku kostnego, i nie znajdziesz żadnej różnicy. Inaczej jest z kośćmi. Są one atakowane przez raka nie dokładnie w łonie matki, lecz wkrótce po złapaniu pierwszego oddechu. Przed osiągnięciem dojrzałości skutki widoczne są już w całym ciele. Najstarszy z tych ludzi, na których patrzycie, ma około dwudziestu lat. Innymi słowy, żyją wystarczająco długo, aby się rozmnażać, ale – czy ja wam to mogę mówić? Dziwne, stwierdzam, że tak – do czasu mojej następnej wizyty będą już gatunkiem wymarłym. Annika powstrzymywała się z olbrzymim wysiłkiem. Wreszcie wybuchnęła. – Nie rozumiem! Pytałam, jak mogli przeoczyć takie potworne zagrożenie, a ty powiedziałeś, że nie przeoczyli! Nie trzyma się to kupy! – Kiedy ich przodkowie tu wylądowali – łagodnie odrzekł Statek – zagrożenia jeszcze nie było. Stali oniemiali przez chwilę. Molekularny diagram zniknął, ale żadne z nich nie zwracało uwagi na scenę rozgrywającą się na plaży, gdzie zdeformowani zbierali przybrzeżne zielsko i stworzenia przypominające bez wątpienia kraby, wystarczająco miękkie, aby można je jeść w całości. – Przeciwciała – powiedział w końcu Menlee. – Och, na litość – szepnęła Annika, kiedy zdała sobie sprawę, o co mu chodzi. – Dokładnie – potwierdził Statek. – Nawet z pomocą danych zawartych w moich bankach, ich przodkowie nie mogli podejrzewać, że na tej planecie istnieje system przeciwciał, który aktywowany jest wyłącznie przez organizmy pochodzące z zewnątrz. Tutejsze życie zaczęło się, jak na większości planet, niezależnie; jesteśmy poza strefą Arrheniusa. Możliwe, że to zjawisko spowodowane było przybyciem wędrujących zarodników z tamtej strefy; musiała być jakaś ewolucyjna przyczyna, bo nie powstałoby ono. A zarodniki, które pozostawiłem w pobliskiej przestrzeni, jeszcze pogorszyły sprawę. Ich oczy zwróciły się znów, jakby w transie hipnotycznym, w stronę plaży. Coś poruszało się w wodzie, płynąc coraz bliżej. Co jakiś czas ukazując się na powierzchni. Nie można było rozróżnić kształtu, ale było to wielkie. Może to był ten sam stwór, który wcześniej wykonał spektakularny wyskok w powietrze. Nagle największy ze zdeformowanych ludzi wydał okrzyk, wrzask beznadziejnej i nieopisanej rozpaczy i niezgrabnie ruszył na jego spotkanie. Niektórzy z pozostałych przerwali poszukiwanie pożywienia i tępo spoglądali w jej (jego?) stronę, większość jednak zignorowała wydarzenie. – Proszę, nie – wyszeptała Annika, ale nie dało się tego powstrzymać. Coś pokazało się częściowo nad, częściowo pod powierzchnią wody, jak ogromna ssawka okolona pomarańczowymi kłami. Sekundę później trysnęła fontanna jasnoczerwonej krwi. Obraz zniknął. Spoglądali w dół z orbity jak przedtem. Statek rzekł smutno: – Widzicie, nawet teraz zachowali wystarczająco dużo inteligencji, żeby decydować, kiedy już nie warto żyć. W końcu Annika podniosła się, próbując odzyskać humor. – Przynajmniej obiecałeś, że następny świat będzie tak egzotyczny, jak tylko można zapragnąć. Tak? – Rzeczywiście. Chociaż nie mogę obiecać, że cię rozweseli. Jak to jest? Dlaczego tak jest, że moi twórcy zmusili mnie do przeżywania takiego nieszczęścia, takiego wstydu, kiedy jeden z moich światów okazuje się porażką? W przestrzeni tachonicznej Statek zastanawiał się nad pytaniami podobnymi do tych, które stawiali sobie niezliczeni ludzie od zarania dziejów. Dlaczego zdecydowali się zbudować maszynę zdolną do cierpienia? Dlaczego dali mi świadomość? Czy mojej roli nie spełniłaby bardziej efektywnie maszyna pozbawiona uczuć, zimna i całkowicie racjonalna? Prześladowało go wspomnienie losu Prążki. Istnieje oczywiście nieskończenie wiele światów, gdzie wszystko jest inne. To wiadomo. Są również biliony ludzi. Dlaczego zaprojektowano mnie, abym mógł się zaprzyjaźnić, wiedząc, że tych przyjaciół stracę? Rozdział 9 Ekatila – Usko! Usko! Och, gdzież się ten chłopak podziewa? Biegając po spiralnym labiryncie krętych korytarzy z masy perłowej o podłodze z ubitej kolorowej gliny, rzucając rozkazy służbie, rugając parę okienników, którzy bezmyślnie wycinali dziurę wychodzącą na pustą ścianę, przystając co chwila, by poprawić kwitnącą gałązkę cikotiki lub rodzinny portret – który akurat dzisiaj musiał wisieć krzywo – Osahima, dostojna kobieta w średnim wieku, wołała raz po raz swojego syna, choć z niewielką nadzieją na odpowiedź. Czy nie dość, że straciła męża? Mieć do tego syna–bezbożnika, tego już było za wiele! W końcu wpadła na niego, gdy wychodził okrutnie ziewając z najoczywistszego miejsca, z piwnicy, mrugając w świetle dziennym, jakby się go nie spodziewał. Piwnica nie była faktycznie piwnicą, ponieważ, jak reszta domu, wpuszczona była w ziemię do połowy, ale była jedynym pomieszczeniem pozbawionym okien i oświetlonym wyłącznie przez świecące grzyby. Twarz i ręce Usko, a może nawet i kości wydawały się jakby przesiąknięte ich ziemistym i niezdrowym światłem. Jednak tylko wydawały się. Gdyby naprawdę były, rodzinny genetyk zareagowałby natychmiast. – Tu więc jesteś! – wykrzyknęła ze złością Osahima. – Wszędzie na ciebie poluję! Idź i ubierz się! Pochylając bladą twarz, Usko spojrzał w dół z miną kogoś, kto tak niewiele dba o ubranie, że nie zdziwi go odkrycie, iż jest nagi. Stwierdzając, że jest naprawdę odziany w swój codzienny raczej zgrzebny kombinezon, spojrzał tępo na matkę. – Chodzi mi o porządne ubranie! – ryknęła. – Czy zapomniałeś, jaki mamy dzień? – Ach... – przecierając zaspane oczy i walcząc z odruchem ziewania, Usko zgadywał – Czyjaś rocznica? Osahima wzniosła oczy ku niebu. – Niech Istota mnie chroni! – zawołała. – Ten dzieciak, o którym wszyscy mówią, że jest taki inteligentny, taki genialny, nie pamięta nawet, że to Pora Pielgrzymek! Jakby dopiero zauważając, że dom udekorowany jest paradnie – czerwona cikotika tu, żółta pilopika tam, wszędzie ciemnozielone girlandy okaliki, dom wyglądał jak prezent... i rzeczywiście był w pewnym sensie podarkiem, ofiarą – Usko miał na tyle przyzwoitości, że przeprosił. – Przykro mi, matko. Poszedłem późno spać, ponieważ jeden z moich eksperymentów miał właśnie przynieść rezultaty i, jak sądzę, zasnąłem czekając. Straciłem takie wydarzenie. Ale – twarz jego ożywiła się – dziś rano wszystko gra! Najpóźniej dziś wieczorem będę miał kilka hingoczapli, wystarczająco, aby starczyło na zimę, a może i wiosnę! Nie uważasz, że mogą się przydać? – Nie lubię hingoczapli – przerwała mu matka. – Sposobu, w jaki zawsze muszą powtarzać twoje rozkazy dwa, trzy razy tym swoim zgrzytliwym głosem... – Te zaprojektowałem tak, aby szeptały! – Masz na myśli, aby dało się je wytresować tak, aby szeptały? – Hram, oczywiście. – Rozumiem. – Osahima położyła ręce na biodrach. – Szukasz wymówki, żeby nie towarzyszyć rodzinie w Pielgrzymce. Masz nadzieję, że pozwolę ci zostać w domu i tresować je. Nie przeszkadzaj! Wiem równie dobrze jak ty, że należy to zrobić gdy tylko zaczynają się samodzielnie poruszać, co najprawdopodobniej stanie się dziś po południu. Nie, mój synu, masz inne rzeczy na głowie. Rozejrzała się wokół, zauważyła przechodzącą jugoczaplę i rzuciła rozkaz. Stworzenie wahało się przez chwilę, rozdarte wewnętrznym konfliktem, potem ostrożnie postawiło naczynia z rauni, które niosło i skierowało się w stronę piwnicy. – Matko! Nie możesz! Nie wolno ci! – Kto mówi, że nie mogę? – spytała Osahima. – To mój dom, póki żyję, a może nie? A dzisiaj jest pierwszy dzień Pielgrzymki. – Tak, ale... – Żadnego ale! Pojedziesz z rodziną, aby dopełnić należnych obrzędów! Zapomnij o swoich okropnych hingoczaplach! Zawsze możesz zrobić następne, jeżeli musisz. Teraz – Ach! Człowiek, którego właśnie potrzebowałam! Wielebny Yekko! Promieniejąc, olśniewający w swoim pełnym pielgrzymkowym stroju, począwszy od czarnej tiary a skończywszy na odzianych w czarne buty stopach, rozdzielonych ornatem ufarbowanym na dwadzieścia jaskrawych kolorów, doradca rodziny, pospieszył odpowiedzieć na jej wezwanie... i prawie zderzył się z jugoczaplą, wychodzącą z piwnicy i niosącą efekty eksperymentu Usko. Miała twarz, można by rzec rozradowaną. Jugoczaple posiadały szczątkową świadomość – to zostało wielokrotnie udowodnione – ale niektóre były przynajmniej częściowo świadome, że większe, żywsze, lepiej adaptujące się hingoczaple w końcu z pewnością je zastąpią i zadanie pozbycia się ich nowej, obiecującej odmiany wydawało się dawać jej jakąś namiastkę satysfakcji. – Zakop to wszystko w kupie śmieci! – rozkazała Osahima, łapiąc kapłana za rękaw, i kontynuując po krótkiej przerwie na zaczerpnięcie tchu. – Yekko, składam reklamację. Edukacja mojego syna pozostawia wiele do życzenia. Przerażenie ogarnęło jego pulchną postać. Zapytał: – Pod jakim względem...? Nie, nie mów. Widzę, że nie jest jeszcze ubrany na Pielgrzymkę. – Właśnie. Zdawać by się mogło, że zapomniał katechizmu. Jak bardzo pragnę zaraz wyruszyć, tak uważam, że przydałaby mu się powtórka, nawet kosztem godzinnego opóźnienia. – Bez wątpienia – powiedział kapłan, próbując wyglądać surowo. Ponieważ w głębi serca był wesoły, kosztowało go to sporo wysiłku. Był również jednak szczery w swojej wierze i w głosie jego zabrzmiała prawdziwa uraza. Zwracając się do Usko już zamierzał zagłębić się w katechizm, gdy zauważył, że blokuje drogę sznurowi służących obładowanych rzeczami niezbędnymi w podroży, od zmian ubrania po przybory kuchenne. Nie można było polegać na znalezieniu odpowiedniego wyposażenia kuchennego w przydrożnych gospodach. W tej samej chwili Yekko skinął na Usko, żeby się przesunęli. Osahima zauważyła, że jedna z jugoczapli wzięła coś, czego szczególnie nie chciała zabierać z domu. Tupnęła więc na nią krzycząc. Głosem zbyt cichym, żeby mogła usłyszeć, Yekko powiedział: – Usko, Usko! Co cię napadło, żeby dzisiaj akurat tak ją rozzłościć? Wiesz jaka teraz będzie – może i podczas całej wędrówki! Drzwi w końcu korytarza, w którym stali, były otwarte na oścież. Wzrok Usko zwrócony był w tym kierunku i skoncentrowany na jednej z olbrzymich baplabasek, które miały nieść domowników i ich dobytek do Penitenki. Ogromna szaroniebieska masa posłusznie pochylała się ku ziemi na komendę przewodnika, a służba schodziła się ze wszystkich stron. W końcu powiedział: – Przepraszam. – Przepraszasz! – policzki Yekko spurpurowiały. – Nie mów, że zapomniałeś o Pielgrzymce! – Ja... sądzę, że nie. – No, ale nie przygotowałeś się do niej zbyt sumiennie? – Nie. – Usko przestępował z nogi na nogę. – Powiesz mi więc o co ci dokładnie chodzi? Usko wziął głęboki oddech. – Po prostu nie mam ochoty iść w tym roku do Penitenki. Tego już było zbyt wiele dla Yekko. Tupnął nogą. – Nigdy nie sądziłem, że będę musiał przypomnieć ci o tym, chłopcze, ale najwidoczniej muszę! To nie jest coś, co możesz zlekceważyć! To święty obrządek i nakaz! Twoja matka mówiła, żebym przepytał cię z katechizmu. Miałem nadzieję tego uniknąć. Teraz jednak to zrobię i to z pełnej wersji, jeżeli będę musiał! Powiedziała, że zgodzi się na godzinną zwłokę, a jeśli tak długo zajmie przywrócenie ci twojego poczucia obowiązku, niech i tak będzie! – Myślę, że chodziło jej... – zaczął Usko. – Wiem dokładnie, o co jej chodziło! Godzinę, wliczając w to czas potrzebny na doprowadzenie cię do ludzkiego wyglądu! A jeżeli nie wykażesz się odpowiednią wiedzą, przerobimy cały tekst jeszcze raz, i jeszcze raz, gdy zajdzie taka potrzeba, i będziesz musiał pogodzić się z faktem, że będziesz jedyną osobą w Penitence odzianą w wyświechtane robocze ubranie, zamiast odświętnego stroju! Jasne? Yekko trząsł się prawie ze zdenerwowania, do którego nie był nawykły, aż Usko cofnął się. Może tym razem posunął się za daleko. Pojednawczym tonem powiedział: – Dobrze, Mistrzu Kapłanie. Jestem gotów... I zdał sobie sprawę, że Yekko nie patrzył już na niego, lecz za niego. Odwrócił się i stwierdził, że korytarzem sunął orszak składający się z jego siostry Lempi i jej świty sześciu lub ośmiu osobistych jugoczapli. „Sunął” było odpowiednim określeniem. Usko miał dwadzieścia lat, a ona tylko osiemnaście, lecz stylem bycia i manierami przypominała ich matkę. Dostojna w słonecznożółtej sukni luźnej na biodrach i w nakryciu głowy podtrzymywanym przez trzepoczącą hiloczaplę, a umocowanym jaskrawoczerwonymi wstążkami, stanowiła jednoosobową paradę. Zeszłego roku w Penitence została przyćmiona przez najstarszą córkę z rodziny Bibiragów. Najwidoczniej zdecydowana była przeciwdziałać powtórzeniu się tej sytuacji. Chociaż może nie było zbyt rozsądne wdziewać tak wspaniały strój na początku... Zrównując się z bratem, zaszczyciła go pogardliwym spojrzeniem. – A więc nie jedziesz. No i dobrze. I sunęła dalej. Czemu ty mała... Yekko uśmiechał się szeroko. Zdusił uśmiech, gdy zauważył, że Usko patrzy, lecz na jego twarzy jeszcze błąkały się ślady rozbawienia. Powiedział: – Widzę, że twoja siostra osiągnęła to, co ja zaledwie próbowałem. – Aha! – Nie próbuj się kłócić. Wyczytałem to z twojej twarzy. Jedziesz, choć może z niskich pobudek, ale jedziesz. „Przedziwne drogi” i wszystko inne... Zgodzimy się na krótszy katechizm? – Tak – rzucił Usko. – I szybko! – Bardzo dobrze – odchrząknął Yekko. – Czy pochodzimy z tego świata zwanego Ekatilą? – Nie! Przybyliśmy z dalekiego kosmosu! – Usko zaciskał kościste pięści, podążając wzrokiem za Lempi, kiedy raczyła przeprowadzić inspekcję przydzielonej jej baplabaski i skinąć głową z aprobatą. Jakże stała się podobna do matki! – Czemu zawdzięczamy przetrwanie w tym świecie? – Istocie, która zgadza się nam ustąpić. – Łaskawie zgadza się! – wtrącił Yekko, jakby Usko wciąż był sepleniącym maluchem. – Łaskawie zgadza się – padła zgodna, acz niechętna odpowiedź. – A jak nas wspiera i nam służy? – Rozstając się ze swym własnym ciałem... – Nie wierzę, nie wierzę! – przerwał mu Yekko. – Przez piętnaście lat recytowałeś to bezbłędnie, a teraz wszystko mieszasz! – Sądziłem, że mamy przerobić krótszą wersję – sprzeciwił się Usko. – Nie: Poprzez odstępowanie nam swojej muszli do budowy domów, w których możemy się zbierać w czasie zimowej zawieruchy, a w lecie znajdujemy ochłodę; a wszystko z jej własnej woli. Dlatego też stosowne jest respektować ją i poważać, składać jej ofiary i pielgrzymować tam, gdzie znaleźć można jej nowy kraniec i, przypadkowo, właśnie o to chciałem cię spytać: jak to się stało, że udało nam się utrzymać jeden z jej krańców w Penitence przez tak długi czas, podczas gdy jak sięgnąć pamięcią, wycofywała się tak szybko, jak my rozprzestrzenialiśmy się na planecie? To przy okazji, oczywiście. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że to nie ja się myliłem, a mistrz. „Rozstając się z własnym ciałem, które dzięki jej hojności stało się dla nas źródłem pożywienia, lekarstw, służby, transportu, a wszystko dobrowolnie dane i z największą wdzięcznością przyjęte”. Rumieniąc się za swoją pomyłkę, Yekko zachrypiał: – Usko! Jeżeli znasz wszystkie odpowiedzi, dlaczego...? Doszedłszy do siebie, Usko przerwał. – Dlaczego ośmieszam pana i moją matkę? Dlatego, że spędzam zbyt dużo czasu pracując nad fizyczną substancją Istoty! Gdzie jest ta inteligencja, która dobrowolnie nam ustąpiła? Nie w naszych służących, jakimikolwiek czaplami by byli! Nie w naszych środkach transportu, ani w żadnej z tych rzeczy, za które karzesz nam dziękować... Tak, udam się do Penitenki. Lecz nie by sprawić przyjemność matce, ani też utrzeć nosa mojej siostrze, a nawet nie dlatego, że wychowałeś mnie w wierze, że tak należy zrobić. – Czemu więc? – zapytał Yekko. Kierując się w stronę swoich pokoi z zamiarem przebrania się, rzucił przez ramię: – Ponieważ ośmielam się sądzić, że tamtejsi kapłani będą bardziej skłonni zaakceptować prawdę! Widzę, że już przynajmniej w jednym regionie dowiedzieli się, jak przeciwdziałać obumieraniu Istoty, w miarę swojego postępu i pozostawianiu przez nią tylko kawałków tkanki, które następnie przerabiali na pożyteczne rzeczy. Dziwne! Miałem wrażenie, że tego odkrycia mieli dokonać znacznie później. Może to falstart. Statek badał planetę z niezmienną skrupulatną dokładnością. Już w trakcie tej inspekcji z przestrzeni tachonicznej wyłonił się statek, sumbalański naturalnie, i zmierzał do lądowania. Turyści zjeżdżają się na widowisko pielgrzymkowe! To także jest wcześniej niż myślałem. A może moje obwody są jeszcze bardziej uszkodzone niż mi się wydawało? Ta możliwość była szczególnie przykra. * * * Pospiesznie przebrany w czysty kombinezon, niosąc torbę wypełnioną wszystkim, co mogło przydać się w podróży i co wpadło mu w ręce w nieopisanym bałaganie, jaki miał w swej komnacie, Usko pobiegł dołączyć do grupy podróżnych. Wymarsz opóźnił się jeszcze bardziej, ponieważ Yekko recytował inwokacje i rzucał symboliczne kwiaty w kierunku, w którym mieli się udać, aby zapewnić sprzyjającą drogę i pogodę. Takie przynajmniej miał intencje, ale podmuch wiatru złapał kwiaty i zdmuchnął ze ścieżki. Domownicy wystraszyli się. To był zły omen. Nawet Yekko zmarszczył czoło, dosiadając swej baplabaski, idącej za należącą do Osahimy a przed Usko. Ten ostatni planował jechać obok kapłana, gdy tylko szerokość drogi na to pozwoli. Jeżeli już nie mógł lepiej wykorzystać nadchodzących paru dni, mógł przynajmniej z nim podyskutować. No i pomimo wszystko lubił staruszka. Żywił ogromny respekt dla jego wiedzy, a jeżeli czasami zachowywał się on zbyt wyniośle, potrafił też powiedzieć dowcip i cicho chichotać rzuciwszy celną pointę. W końcu, gdy słońce prawie sięgało zenitu, kawalkada dziewięciu baplabasek ruszyła ospale. Próbując nie dać się uśpić przez regularne falowanie wierzchowca, przypominające kołysanie małej łodzi przez łagodne fale morza, Usko rozglądał się to w tę, to w tamtą stronę, próbując zapamiętać widoki, bo pomimo wszystkich swoich racjonalistycznych inklinacji poruszyła go nieudana wróżba. Na Ekatili uczono dzieci o tych sprawach prawie tak wcześnie, jak tylko zaczynały mówić, a kalendarz pełen był rocznic szczęśliwych i nieszczęśliwych wydarzeń: narodziny potomka, śmierć starzejącego się rodzica, powódź, burza, wynalezienie nowego pożytecznego typu służby... Co więcej, każdy miał swoje prywatne dodatki do tej listy. Czasami prawie niemożliwe było odwiedzenie starszego krewnego o dobrej pamięci, ponieważ coś przytrafiało im się we wszystkie czterysta dni w roku i jeżeli akurat nie odprawiali jakiejś dziękczynnej ceremonii, przebywali w odosobnieniu na medytacji i pokucie. Usko sam kiedyś wybrał się z należną wizytą do matki swego zmarłego ojca i zmuszony był czekać piętnaście dni, zanim wolno mu było z nią porozmawiać, bo wciąż była zajęta prywatnymi rocznicami. Co, zastanawiał się czasami, stałoby się, gdyby nie tylko prywatne kalendarze staruszków, ale i kalendarz publiczny honorowany przez wszystkie rody, tak samo się wypełniał? Zadaniem kapłanów było notowanie dat; musi więc zapytać Yekko przy następnej okazji. Połyskujący perłowobiały dom rodziny Iszapago rozłożony był na grzbiecie wzgórza, tak jak większość kwater pozostawionych ludzkości przez Istotę, choć widywało się i równe z ziemią, szczególnie w pobliżu mórz i jezior. Jego sto dziesięć komnat odchodziło od osiemnastu korytarzy. Jako dzieci, kiedy byli jeszcze w dobrych stosunkach, zanim Lempi zaczęła małpować matkę, często ścigali się od jednego do drugiego końca domu. Mimo iż była młodsza, była także szybsza, i już w dzieciństwie zastawał ją siedzącą obok tylnych drzwi i triumfalnie uśmiechniętą, gdy dobiegał zdyszany z obolałymi stopami i bólem w piersi. – Teraz ją na czymś takim przyłapać! – mruknął, gdy dostrzegł jej baplabaskę za sobą. Siedziała na niej z pychą wymalowaną na twarzy, a kąciki jej ust opadały, jakby sygnalizując światu jej niezadowolenie. Czy naprawdę zamierzała przez całą drogę zmuszać biedne trzepoczące stworzenia, podtrzymujące jej nakrycie głowy, do unoszenia się w powietrzu? Na kim spodziewała się wywrzeć wrażenie tak blisko domu? Jak okiem sięgnąć, nie było widać innych ludzi. Nie spotkają innych pielgrzymujących rodów wcześniej niż dziś wieczorem. Posiadłość Iszapago była bowiem olbrzymia i pierwsze godziny podróży wieść będą w jej granicach. Pamiętając, że miał nacieszyć się tymi widokami, na wypadek gdyby zły omen dotyczył jego i już nigdy nie miał powrócić z tej wycieczki – choć tak błaha sprawa, jak porwane przez wiatr kwiaty aż takiej katastrofy nie zapowiadała, Usko zwrócił swoją uwagę z powrotem na otoczenie. Ten odcinek drogi wiódł przez poprzecinane kanałami irygacyjnymi pola. Tu i ówdzie pracowały niestrudzone, bezmyślne odchwaszczaki, na plantacjach roślin korzeniowych i owocowych, podczas gdy wzdłuż brzegu rzeki biorącej swój początek za domem, a której główną funkcją było zaopatrywanie mieszkańców w wodę, widział dźwigaczki nieustannie nabierające i wylewające wodę, aby kanały wciąż były pełne. Dalej pracowali inni służący. Oddzielali gąbczaste membrany seroliki, które po wysuszeniu i ufarbowaniu na atrakcyjne kolory, będą krojone i zszywane na zimową odzież dla domowników. A ledwie widoczne na tle horyzontu pasemka akoliki przeznaczonej do przędzenia i wyrobu wszystkich długich oraz giętkich rzeczy, począwszy od nici po pęta baplabasek, zbierane były przez inne egzemplarze istot świadczące o hojności Istoty. W to przynajmniej należało wierzyć. Usko poczuł, że jego usta wykrzywiają się jak u siostry. Ostatnio był coraz bardziej sceptyczny w stosunku do oficjalnych nauk – niewątpliwie, jak mówił, sprzeczając się z Yekko, było to spowodowane faktem, że nazbyt wiele czasu spędził pracując na fizycznej substancji Istoty. W jego mózgu nieśmiało lęgły się heretyckie poglądy. Ortodoksyjna wersja wydarzeń mówiła, że po przybyciu ludzi i rozpoznaniu w nich istot inteligentnych, a nie zwierząt Istota hojnie uczyniła wszystko, aby zapewnić najpierw ich przetrwanie, a potem dobrobyt, nawet za cenę ofiarowania im części swego ciała do eksploatacji. Wycofała się ze swych ochronnych muszli, które teraz służyły ludziom za mieszkania, pozostawiając tylko gdzieniegdzie bryłki swej tkanki. Rychło okazało się, że idealnie mogą być one zamieniane na formy zdolne do wykonywania pożytecznych zadań. Z początku wyobraźnia przybyszów ograniczała się do stwarzania najprostszych pomocników, jak te pompujące wodę w systemie irygacyjnym. Jednakże stopniowo stawali się coraz bardziej śmiali i wymyślili robotników polnych. Następnie nowe środki transportu, których różnorodność była zadziwiająca, czego widomym dowodem miał być wielki zjazd w Penitence, dokąd się udawali. Było to wydarzenie sławne nawet w kosmosie. Pogłoski zapowiadały, że w tym roku po raz pierwszy przylecą turyści z Sumbali, aby być jego świadkami; podobno przyciągnął ich fakt, że na ich świecie ludzie również zdolni byli do zamieniania miejscowych form życia w środki transportu i służbę. Niektórzy jednak sprzeciwiali się twierdząc, iż turyści przecież nie wierzyli w ich Istotę. Usko miał ogromną nadzieję, że plotki okażą się prawdziwe. Nade wszystko pragnął dowiedzieć się, co przybysze z innego świata myślą o ekatilskiej wersji historii początków kolonizacji planety. Co by było, gdyby tak jak on nie mogli pogodzić się z poglądem, że Istota rozmyślnie i ze swej własnej woli ustąpiła ludziom, a do tego jeszcze pozostawiała im fragmenty swojej tkanki do wykorzystania? Jego wzrok przyciągnął przewodnik prowadzący baplabaskę, potrząsnął głową. Nie. Bardziej prawdopodobne było, że to coś związanego z ludźmi, może pot, lub inna wydzielina, sprawiło, że Istota chorowała i dzieliła się, byłby to jakiś rodzaj mechanizmu obronnego powstałego w dalekiej przeszłości. Oczyma wyobraźni widział jak, zanim opanowała całą planetę, cierpiała z powodu chorób i drapieżników albo innego jeszcze zagrożenia. W takich warunkach było wskazane poświęcić partie tkanki, aby znów podjąć ekspansje, gdy zagrożenie minęło. Nawet jeżeli pogłoski na temat turystów okazałyby się bezpodstawne, stwierdził po namyśle, że dobrze, iż zdecydował się nie opuścić tegorocznej Pielgrzymki. Nie tylko dlatego, że matka zatruwałaby mu życie przez dłuższy czas, ale straciłby też okazję znalezienia jakiegoś postępowego młodego kapłana, którego wątpliwości nie zostały jeszcze stłumione dyscypliną narzuconą przez zwierzchników. Wiedział, że tacy istnieją. Co więcej, w zeszłym roku spotkał jednego – jak mu tam było? Nie mógł sobie chwilowo przypomnieć, nie miało to jednak znaczenia. Liczył się fakt, że przybył do domu Iszapago już nie jako kapłan, lecz żebrak. Dawnymi czasy, jak powiadano, wielu było żebraków, głównie ocalałych członków rodzin zdziesiątkowanych przez choroby i podłe zbiory, przeto choć teraz byli oni rzadkością, pozostał zwyczaj gościnnego ich traktowania. Niektórym nawet udawało się zostać przyjętymi do nowej rodziny. Jednakże, kiedy Owdi (tak, tak miał na imię) przypadkiem wygadał się, że został usunięty ze stanu kapłańskiego, Yekko postawił ultimatum: albo Owdi sobie pójdzie, albo zrobi to on. Usko odczuwał głęboki żal, patrząc na odchodzącego. Rozmowy z nim były inspirujące dla bystrego chłopca. Krajobraz zmienił się, stał się dzikszy. Tu i ówdzie bezimienne stwory przemykały wśród zarośli lub przelatywały nad ich głowami – bezimienne dla Usko, choć niewątpliwie któryś z przodków już je zbadał i opisał, podczas generalnego badania planety. Teraz jednak niewielu ludzi interesowało się tymi sprawami. Większości wystarczyło, że Istota pomagała im przetrwać i miała nadal to robić, jeżeli tylko będą czynić co należy. Niewątpliwie inne formy życia zostaną również zbadane i wykorzystane pewnego dnia. Pewnego dnia. Lecz nie jutro. * * * Niezwykłe wydarzenie zakłóciło pierwszy etap ich wędrówki. Podczas jednego z regularnych postojów nadzorca polowy Imml, który był uważany, pomimo rozległej wiedzy botanicznej, za służącego, dzielił ostatnią baplabaskę z grupą co najmniej dziesięciu innych i stertą bagaży, powrócił na drogę wielce podekscytowany, oświadczając, że znalazł nową muszlę Istoty. Był to fakt nadzwyczajny. Usko, zamierzający właśnie dosiąść swej baplabaski, zmienił zdanie i pospieszył to sprawdzić. Pragnąc pojednania z siostrą, zapytał, czy nie chciałaby z nim pójść. Spotkał się jednak z gniewnym spojrzeniem – jakby lustrzanym odbiciem spojrzenia matki. Nawet Yekko, który jak mu się wydawało, powinien chętnie pospieszyć, żeby ją zbadać, wspiął się na siodło, zbywając go machnięciem ręki. I faktycznie była. Połyskująca niebiesko–żółto, nie dłuższa niż rozpiętość ramion mężczyzny. Usko wpatrywał się w nią zachwycony, aż ochrypły głos matki wezwał go do szeregu. Nowa muszla! Postanowił odłączyć się w drodze powrotnej i zbadać ją dokładnie. Nie miał wątpliwości, do czego może zostać użyta pozostała w niej tkanka. W południe ociepliło się. Gdy słońce zaczęło zachodzić, powietrze stało się zimniejsze. Chwilę przedtem, zanim procesja dotarła do drogi wystarczająco szerokiej, aby mógł wyprzedzać, obejrzał się za siebie, na siostrę. Porzuciła w końcu próby utrzymania swego nakrycia głowy w odpowiedniej pozycji i teraz przyboczna czapla niosła je w czymś, co u ludzi zwałoby się ramionami. Lempi wydawała się drzemać, a może modlić; co jakiś czas poruszała ustami. Usko poczuł żal. Jaka szkoda, że tak się od siebie oddalili! Oczywiście, jeżeli pozostaliby tak bliscy sobie jak w dzieciństwie albo ona musiałaby być bardziej do niego podobna... albo on musiałby ją bardziej przypominać. Ta druga perspektywa nie była zbyt zachęcająca. Aż zadrżał. Pomyśleć, że mógłby być arogancką, apodyktyczną osobą, jaką stawała się Lempi – nie! Pochylił się i szturchnął swojego przewodnika, mówiąc mu, żeby zrównał go z Yekko. Jednakże, kiedy ostrożnie zagadał do pulchnego kapłana, został odprawiony z kwitkiem. – Nie odzywaj się do mnie, młody człowieku! Na pewno to przez ciebie moje kwiaty zostały porwane przez wiatr! Istota nie lubi, kiedy z niej szydzą! – Ale... – zaczął Usko. – Doskonale wiesz, co zrobiłeś! Zamierzałeś uniknąć udania się na Pielgrzymkę! – Przysięgam, że po prostu zapomniałem... – Zapomniałeś? Ty, który od dzieciństwa miałeś pamięć jak najgorliwsza szopalika? – Yekko potrząsnął swoją ciężką głową. – Bzdury! Ja wiem, wie również Istota! Zraniony tym, Usko odparł: – Jak? – Co znaczy, „jak”? – Jak może wiedzieć? – powtórzył śmiało. – Po prostu wie, to wszystko. Może któregoś dnia dowiemy się jak. Tymczasem musi nam wystarczyć świadomość tego faktu – rzekł ostatecznie Yekko. – Jeżeli będziesz uparcie zadawał takie heretyckie pytania, będę musiał poskarżyć się na ciebie przeorowi w Penitence. Ostrzegam! Oszołomiony, bo nie miał pojęcia, że aż tak obraził kapłana, Usko powiedział po chwili. – Ale z pewnością... – Z pewnością, co? „Z pewnością wolno mi wypowiadać takie niebezpieczne bzdury”? Och, nie! Nie wolno! Nasze przetrwanie zależy od uznania wsparcia udzielanego nam przez Istotę! Czy nigdy nie zastanawiałeś się, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby miała się od nas odwrócić? Przypuśćmy, że wystarczająco wielu ludzi obraziłoby ją i zdecydowałaby się upomnieć o swoje muszle, a nasze domy! I połączyć się ze wszystkimi swymi częściami, które my zmodyfikowaliśmy, nauczyliśmy różnych umiejętności, nauczyliśmy rozumieć potrzeby i zachcianki ludzi! Byłby to dla nas koniec! Musimy ją za wszelką cenę udobruchać – albo zginiemy! Widziałeś właśnie nową muszlę! Czy nie oznacza to, że planuje odzyskać swoje dawne terytorium? Może! A teraz zamknij się i pozwól mi się modlić! I lepiej rób to samo! Splatając ręce, zamykając oczy, kapłan dał jasno do zrozumienia, że rozmowa skończona. Potem, kilka sekund później, przemówił ponownie, choć nie otwierając oczu. – Z pewnością wydarzy się coś złego. Czuję to. Gdybyś nie miał tak lekceważącego stosunku do Istoty, też mógłbyś to wyczuć. Zamiast wciąż zadawać głupie pytania, mógłbyś spróbować spojrzeć w głąb siebie. Myślę, że masz niezbędne zdolności. A nie chciałbym twego odrzucenia i hańby. Nie chcę, żebyś skończył jako żebrak, tak jak tamten wygnany kapłan Owdi – który zapewne posiał to ziarno wątpliwości w twoim mózgu! Ukrywając swoją reakcję, lecz w duchu szydząc z tej przemowy, Usko kazał swemu przewodnikowi powrócić na zwykłe miejsce w szeregu. Jego sceptycyzm został jednak poważnie podważony, kiedy rankiem następnego dnia wyszli na podwórze gospody, w której spędzili noc i odkryli, że przeczucia Yekko sprawdziły się. Coś złego naprawdę się wydarzyło. Może nie katastrofalnego, ani nawet wyjątkowo złego, ale wystarczająco uciążliwego. Jedna z baplabasek leżała nieruchoma i bezwładna na kamiennym bruku. Przed oczyma rozbawionych członków innego rodu, którzy również przybyli zeszłego wieczoru, lecz później, Lempi – mająca dziś na sobie czerwony strój i nakrycie głowy z usztywnianej membrany, które samo stało – tupnęła wściekle nogą. – To już przechodzi ludzką wytrzymałość! – krzyczała. – Przybyć do Penitenki z ośmioma zaledwie baplabaskami, podczas gdy wszyscy spodziewać się będą po nas dziewięciu! Matko, musisz jakoś zdobyć nową! Przecież nie możemy tak kontynuować podróży! Spoglądając na nią gniewnie, Osahima odciągnęła ją na bok. Usko, badający zdechłego stwora w poszukiwaniu wyjaśnienia jego zgonu, usłyszał o czym rozmawiały. – Lempi, robisz z siebie pośmiewisko, a nie będę tolerować plamienia honoru rodziny w obecności obcych! Wszyscy gapią się na ciebie i bynajmniej nie z powodu twej elegancji! Nadąsana Lempi wzruszyła ramionami. – To niesprawiedliwe. To wszystko wina Usko! Niech teraz idzie resztę drogi na piechotę. Co ty na to? – To przecież twoja baplabaska nie żyje, nie jego – odparła Osahima. – Moja? – Lempi cofnęła się pół kroku oburzona. – Według prawa powinna być jego. A tak w ogóle, któż może je rozróżnić, te wielkie paskudne stwory? Ta wypowiedź przyciągnęła uwagę Yekko. Przerażony tym bluźnierstwem, pospiesznie zbliżył się do nich. – Lempi, jeżeli tak właśnie poważasz łaski, które zawdzięczamy Istocie, nic dziwnego, że zły los spotkał ciebie, a nie twojego brata! Rumieniąc się rzuciła: – Na pewno miało to być wymierzone w niego. Usko, wciąż udając, że bada baplabaskę, choć już dawno stwierdził, iż zmarła śmiercią naturalną, z powodu frustracji podziałowej, bezgłośnie zagwizdał. Wyobraził sobie, jak Yekko na to zareaguje. Kapłan wybuchnął: – To bluźnierstwo! Stwierdzenie, że Istota jest niesprawiedliwa i niekompetentna! Mam ochotę kazać ci iść dalej pieszo! – Ja też – zgodziła się Osahima. – I będziesz niosła tuziny toreb i pudeł, które koniecznie musiałaś zabrać! Najpewniej to właśnie zabiło twoją baplabaskę – przeciążenie tyloma bezużytecznymi bagażami! Lempi rozglądała się wokół, jakby w poszukiwaniu drogi ucieczki. Członkowie drugiego rodu, czekający aż służba przygotuje ich własne wierzchowce do drogi, chociaż nie mogli niczego usłyszeć, nie mieli większych problemów ze zrozumieniem, co się dzieje. Niektórzy z nich poszturchiwali się nawzajem i rzucali rubaszne komentarze. Usko zdecydował, że trzeba interweniować. Podobnie jak matka, nie chciał rodzinnej hańby. Prostując się, podszedł do nich i zawołał. – W porządku, Lempi. Nie mam nic przeciwko dzieleniu czyjejś baplabaski. Możesz wziąć moją, masz dużo więcej bagażu niż ja. Może Yekko pozwoli mi jechać ze sobą. – Czemu tak myślisz? – posłała mu szyderczy uśmiech. – To ty rozsiewasz herezję i bluźnisz, ty chciałeś wymigać się od Pielgrzymki! Nie wyobrażaj sobie, że nie wiem, co lęgnie się w twojej paskudnej głowie! Odkąd tylko próbowałeś wmówić mi, że Owdi nie rozpowiada przewrotnych bzdur, nie ufałam ci! Och, to dopiero będzie fatalny dzień, gdy zostaniesz głową naszego rodu, jeżeli tak w ogóle się stanie! – Lempi – Osahima wycedziła przez zęby. – Ja tymczasem jestem głową rodu i nie zapominaj o tym! Usko złożył ci bardzo hojną propozycję, a ty odpłacasz mu obelgami. Wstrętnymi obelgami, wyjątkowo. Przeproś! Usko stał jednak jakby rażony piorunem. Czy to mogło być przyczyną niezgody między nimi? Teraz, kiedy jeszcze raz przemyślał sprawę, nie wydało mu się to niemożliwe. Nie mając z kim rozmawiać o wizycie Owdiego, faktycznie próbował z nią o tym dyskutować i spotkał się z odprawą. Wtedy jednak myślał, że po prostu nie była tym zainteresowana i porzucił temat. Nie przyszło mu do głowy, że podejrzewała go o próbę zarażenia jej heretyckimi poglądami. Mogło to tłumaczyć, choć nie usprawiedliwiać, jej obecną zajadłą nienawiść... Po zastanowieniu Yekko przemówił: – Lempi, nie chcę tego mówić, lecz wydaje mi się, że twój brat ma lepsze pojęcie o zwykłej ludzkiej przyzwoitości niż ty. Radzę ci przyjąć jego propozycję z wdzięcznością i niezależnie od tego co o nim powiesz, chętnie pozwolę mu jechać ze mną! A teraz ruszmy się wszyscy. Druga rodzina już wyrusza w drogę, a my jeszcze musimy rozlokować bagaże. On i Osahima oddalili się, pozostawiając brata i siostrę przez chwilę samych. Usko odezwał się ściszonym głosem: – Lempi, czy naprawdę moje opowiadanie o Owdim sprawiło, że przestałaś mnie lubić? Nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przepraszam. Równie cicho, lecz z nutą pogardy w głosie, odpowiedziała: – Nie myśl sobie, że wkradniesz się z powrotem w moje łaski. Zrobiłeś ze mnie publiczne pośmiewisko, zwróciłeś przeciwko mnie matkę i kapłana... Zapłacisz mi za to. Przysięgam, że zapłacisz. Wymiana zdań wpędziła Usko w taką depresję, że poniechał wypytywania Yekko o sprawy, które tak go interesowały. Poza tym kapłan musiał odmówić modlitwy, mające ochronić ich przed dalszymi niepowodzeniami. Do tego jeszcze zaczęło padać. Służba, która nie nosiła odzieży i nie dbała o to czy przemoknie, pospiesznie rozwijała płachty błony, mocowała je do drągów i umieszczała nad każdą baplabaską. Porywisty wiatr sprawił jednak, że nie dawały one dobrej ochrony i wkrótce powietrze pełne było głośnych narzekań Lempi na opłakany stan jej najlepszej sukni. Usko nie mógł powstrzymać się od domysłów, ile też „najlepszych sukien” posiadała. Może ta, którą aktualnie miała na sobie, automatycznie stawała się najlepsza. Na rozstajnych drogach wpadli na dwa inne rody. Nie podróżowali oni baplabaskami, ale mniejszymi angabaskami, popularniejszymi na południu, każdy z rodów miał ich jednak z tuzin. Nie były to grupy normalnie spotykane na drodze; Iszapago wyruszyli później, a oni nieznacznie wyprzedzali swój plan Pielgrzymki. Oba były liczniejsze od jego rodu i teraz, gdy deszcz trochę ustał, kilku młodych mężczyzn, a nawet dziewcząt, zdecydowało się iść piechotą. Nietrudno było dotrzymać kroku jadącym, bo ich wierzchowce poruszały się wolno po błotnistej drodze. Skuszony perspektywą rozmowy z nieznajomymi jeszcze przed dotarciem do Penitenki, Usko zdecydował się do nich przyłączyć. Zsunąwszy się ostrożnie na ziemię w miejscu, gdzie nie było wiele kałuż, krążył tam i z powrotem, słuchając i przekazując plotki, rzucając jakiś dowcip (choć ze smutkiem stwierdził, że znał ich bardzo mało; nawet nieskończony, jak mu się zdawało, arsenał Yekko też się wyczerpał), w nadziei, że spotka kogoś równie jak on zainteresowanego modyfikacją służby. Jednakże jedynymi ludźmi, którzy mogli go zrozumieć, kiedy zaczynał podawać szczegóły techniczne, byli rodzinni genetycy i nadzorcy polowi, a i oni posiedli swoją wiedzę w sposób tradycyjny. Czasami odczuwał, że nikt nie podziela jego chęci eksperymentowania, a wspomnienie tego, jak jego matka rozkazała zniszczyć efekty ostatniego udanego eksperymentu, przyniosło ponure myśli i sprawiło, że powrócił na swoje miejsce za Yekko. Był tak przybity, że nawet gdy w następnej gospodzie tamci wyciągnęli instrumenty i zaczęli na nich grać i śpiewać, siedział sam w kącie, zaniedbując jadło i napoje i rozmyślając o swym pierwszym spotkaniu z przybyszami z innego świata. Lempi, wręcz przeciwnie, odzyskała dobry humor, jakby jej ego karmiło się zachwyconymi spojrzeniami obcych. Poddała się, po symbolicznej próbie protestu, prośbom o zatańczenie i teraz na kamiennej platformie pośrodku wielkiej komnaty kołysała się i przytupywała, a jej ciemne oczy rzucały iskry. Jest niewątpliwie piękna, myślał Usko. Gdyby tylko jej charakter pasował do urody...! Może znajdzie się jakiś młody dziedzic, który zostanie wystarczająco zaślepiony jej wyglądem, że oświadczy się. Znajdując niemałą pociechę w wizji domu uwolnionego od jej denerwującej obecności, Usko odkrył, że jest głodny, opróżnił swój półmisek i poszedł spać. Jeszcze tylko jeden dzień i jedna noc, a potem będą w Penitence. Jednakże zanim dotarli do celu, jako jeszcze jeden z ponad stu rodów połączonych teraz, gdy zbiegały się zewsząd drogi, a do wieczora miało ich być cztery razy tyle, a może i więcej, bo ostatnio nastąpiło parę rozłamów, wydarzyła się rzecz, która sprawiła, że ta Pielgrzymka miała różnić się od poprzednich. Kiedy ponaglali swoich przewodników do pośpiechu, ponieważ znajdowali się już u stóp ostatniego łańcucha wzniesień otaczających kotlinę, w centrum której leżało opactwo Penitenka, do ich uszu dotarł nagle huk. Początkowo był on niezbyt głośny i przywodził na myśl kamyki przesuwające się po dnie rzeki podczas powodzi. Stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu przypominał odgłos głazów spadających w przepaść. Niepewna, przestraszona gigantyczna procesja powoli hamowała i zatrzymała się, gapiąc do góry. Nie padało już, większa część nieba była jednak wciąż pokryta chmurami, zwłaszcza po stronie zachodniej. Potem ujrzeli to. Jasną kulę, powiększającą się z każdą chwilą. Usko złapał Yekko za ramię. – To statek kosmiczny. Prawda? – Tak, cóż innego – mruknął kapłan. – Ale myślałem, że potrzebują specjalnego sprzętu do lądowania na planecie! Jest gdzieś jakaś wielka konstrukcja...? – Na Północnym Polarnym Pustkowiu – przerwał mu Yekko – znajduje się olbrzymie lądowisko. Słyszałem o nim, choć oczywiście nigdy go nie widziałem. Byłem obecny na debacie na jego temat, zorganizowanej przez przeora Penitenki, zanim jeszcze przyłączyłem się do Iszapago. Pomimo że zlokalizowane jest na zamarzniętym gruncie, którego Istota nie zamieszkuje, byłem jednym z grupy, uważającej, że nie należy się na nie godzić. Jednak przegłosowano nas. Sądzę, że to może i dobrze, by wieści o łaskawości Istoty dotarły na inne planety... Lądowisko jest w zasadzie używane tylko przez duże statki o dalekim zasięgu. Ten, na który patrzymy, musi być, jak to nazywają, bączkiem, spuszczonym z orbity i prawdopodobnie wiozącym garstkę pasażerów. Mogą one lądować na każdym skrawku twardego równego gruntu. Serce Usko przestało bić, z zaschniętymi ustami wpatrywał się w światło nad swoją głową. Co porabiał przez całe swoje życie? Dlaczego aż do tej chwili, poza marzeniami o rozmowach z przybyszami z innego świata, nie zaświtało mu, jak marne były jego najlepsze starania, zabawa z kawałkami Istoty w nadziei skonstruowania jeszcze pożyteczniejszego gatunku czapli, kiedy istnieli ludzie, którzy mogli odwiedzać nie tylko inne kontynenty, ale też inne planety? Nagle cała jego egzystencja wydała mu się stratą czasu. Czym w ogóle była Istota, czy opowieści o niej były prawdziwe, czym była w porównaniu z wszystkimi istniejącymi w kosmosie formami życia? W porównaniu z ludźmi! Światło zniknęło za wzgórzem. Pielgrzymi ocknęli się z osłupienia, a przewodnicy popędzili wierzchowce. Jeszcze raz procesja ruszyła w stronę Opactwa, jedynego miejsca, z którego Istota „łaskawie” zdecydowała się nie wycofywać i gdzie pozostawała w nieustannym kontakcie z ludzkością, „przyjmując” dary i ofiary, a także śluby tych, którzy zdecydowali się poświęcić swe życie służeniu jej, jako kapłani, zakonnice, mnisi lub pustelnicy. Jutro stosy darów dwukrotnie przewyższą człowieka... Czy przybysze z kosmosu również przywieźli dary? Co oni muszą sobie pomyśleć o tej całej farsie? Scena przed nim, tak znajoma od dzieciństwa, kiedy to po raz pierwszy jechał tu z przerażeniem obejmując talię swojej niańki, stała się rozmazana. Jego oczy były pełne łez. Lecz za nim słychać było Lempi, ponaglającą biczem swego przewodnika do pośpiechu, aby zdążyli wybrać sobie jeszcze dobre miejsce niedaleko opactwa. Mieli bowiem spędzić trzy dni, biwakując pod prowizorycznymi osłonami. Obecność przybyszów stała się naturalnie głównym tematem rozmów, pomimo najlepszych wysiłków kapłanów i mnichów, którzy biegali tam i z powrotem, upewniając się, że najważniejsze rody dostały najlepsze miejsca, najbliższe wody i kanalizacji, i napominając pielgrzymów, że ich najważniejszym obowiązkiem jest złożyć należny hołd i ofiary Istocie, potem wysłuchać czytania Świętych Pism, co miało trwać przez wszystkie trzy dni i faktycznie pierwsze czytania już się rozpoczęły, a dopiero potem marnować czas na nowinki i plotki, i aranżowanie małżeństw dla młodych... no i na bezbożników z kosmosu. Jakby chcąc się upewnić, że będzie mimo wszystko normalnie, większość członków rodu Iszapago, zastosowała się do tych napomnień, a Osahima poszła pierwsza, mając u swego boku Yekko, zostawiając podrzędnych ludzi jak Imml, aby zajęli się nadzorowaniem służby wykonującej zwyczajne czynności obozowe. Nawet Lempi podążyła za nimi w stronę opactwa, tej wspaniale wysklepionej muszli, gdzie oryginalna substancja Istoty mogła być oglądana i dotykana, w niezmienionej przez ludzi formie. Zauważywszy, że biegnie za nimi, Yekko zatrzymał Osahimę, trącając ją w ramię i czekał, aż się z nimi zrówna, wypowiadając bez wątpienia jakieś słowa zachęty. W głębi serca był łagodnym, wybaczającym człowiekiem i bardzo zabolało go, że musiał zastosować tak ostre reprymendy podczas ich podróży. Widać było, że zatrzymał się na dłuższą chwilę, jakby w nadziei, że również Usko pobiegnie przyłączyć się do rodziny, potem odwrócił się z żalem i poprowadził pielgrzymów dalej. Jeżeli chodzi o Usko, zapomniał on już o zamiarze wyszukania niezależnie myślącego kapłana, może takiego, który znał Owdiego podczas jego krótkiego pobytu tutaj. Widok pojazdu kosmicznego naprawdę zmierzającego do lądowania, urzeczywistnił to, co przedtem było zaledwie przypowieścią, obchodzącą jedynie przeorów, starszych rangą kapłanów i głowy najpotężniejszych rodów, w tym i Iszapago, który wyróżniał się na tle pozostałych jak kwibit wśród stada magaling, nigdy zaś kogoś tak podłego stanu jak on. Może i był dziedzicem rodu, ale, jak wypominał mu kiedyś ojciec na krótko przed śmiercią, brakowało mu poczucia dumy z tego powodu. Nie wykazywał żadnych skłonności do powiększania posiadłości, rozsławiania nazwiska, ani też żadnej innej rzeczy, o których marzyć powinien był chłopiec z jego pozycją – no, chyba że spodziewał się, iż jego zabawy z ekatilską biologią przyniosą mu olbrzymie korzyści, a to była akurat wyłącznie domena zwykłego genetyka... Wszystko to wydawało się mieć teraz tyle znaczenia co pyłek otilipka, unoszony podmuchem jesiennego wiaterku. Zamierzał zignorować swoje powinności pielgrzymkowe. Zamierzał unikać swej rodziny przez całe trzy dni; jeżeli będzie do tego zmuszony, opuści to miejsce jako żebrak, jak Owdi, i będzie jakoś sobie radził przez resztę życia. Byle tylko spotkać, porozmawiać i dowiedzieć się różnych rzeczy od co najmniej jednego przybysza z obcej planety! Gdzież oni byli? Gdzie wedle wszelakiego prawdopodobieństwa mogli się znajdować? Może podążali za przeorem? Raczej nie – jego obowiązki były najbardziej uciążliwe ze wszystkich, choć z uwagi na fakt, że beneficjant był już człowiekiem wiekowym, wolno mu było przekazać część z nich mianowanemu następcy. Nie, bardziej prawdopodobne było (Usko próbował rozpaczliwie postawić się w sytuacji kogoś, kto oglądał gwiazdy z przestrzeni kosmicznej), iż obserwowali z dogodnych punktów na pobliskich wzgórzach. Widocznie, kolejny przeskok ze zgrzebnej rzeczywistości w krainę fantazji, posiadali urządzenia, opisywane w bajkach dla dzieci, pozwalające widzieć, słyszeć, a nawet dotykać i wąchać na odległość. Takich „maszyn” nie było na Ekatili, gdyż wieki temu ogłoszono, iż są one wyklęte, obraźliwe dla Istoty... która by je oczywiście sama stworzyła, jeśliby naprawdę były konieczne. Hmm? Usko potarł podbródek, na którym pojawiać się zaczęły pojedyncze kłaczki. Wszędzie gdzie zawędrował, ludzie napierali, pragnąc złożyć swoje ofiary w wyznaczonym miejscu, wysłuchać recytacji świętych pism, a potem wziąć się za właściwe sprawy związane z Pielgrzymką, już to wymianę plotek, poszukiwanie ewentualnych małżonków albo podpytywanie o nowe odkrycia. W zeszłym roku Usko zyskał z tuzin pożytecznych wskazówek, które doprowadziły go do uzyskania nowej odmiany... Nowej odmiany śmieci! Niech Istota wybaczy mojej matce! Gwałtowność własnych reakcji zdumiała go. Nigdy przedtem jeszcze nikogo tak nie przeklinał, nawet w myślach. W jego umyśle kiełkowała jakaś zmiana. Jakaś głęboka fundamentalna zmiana. Przerażony, nie mógł jednak powstrzymać zadowolenia. Ściemniało się. Wpadł na niego ktoś, niosący pęczek jaskrawo farbowanych membran i nieomal stracił równowagę. Wykonując półobrót zauważył błysk na zboczu wzniesienia na prawo od kierunku, z którego przybyli. Spóźniona procesja? Tłum ciągle powiększał się o nowe grupy, w tym wiele ludzi nieskoligaconych z żadnym z możnych rodów, przeważnie nędznie odzianych, niedożywionych, niezależnych rodzin, mieszkających prawdopodobnie w pobliżu, jako że jedyne służki, na które mogli sobie pozwolić, były tresowane do prac polowych. Może pewnego dnia powinien poznać kilkoro z tych ludzi. Może, jak jego i Lempi niańka, przechowywali opowieści wyłączone z oficjalnych pism, przekazywane potajemnie, zawierające prawdy obecnie nie akceptowane przez kapłanów... To jednak była sprawa na później albo i na nigdy. Coś mówiło mu, że tamten błysk nie przypominał żadnego widzianego przedtem światła. Stąd wniosek, że... Zanim uświadomił sobie fakt podjęcia decyzji, już przepychał się i przedzierał przez tłum w tamtym kierunku. I tak właśnie nie znalazł przybyszów. Za to jeden z nich znalazł jego. * * * – Hej, patrz, gdzie leziesz! Głos należał do dziewczyny. Tak był skoncentrowany, żeby nie stracić z oczu miejsca, w którym ujrzał światło, że aż nadepnął jej na stopę. Teraz, balansując na jednej nodze i opierając się na jego ramieniu dla utrzymania równowagi, rozcierała ją z grymasem bólu. Po zapadnięciu zmierzchu wywieszono światła fosfogrzybów. W ich anemicznym blasku dostrzegł, iż była szczupła, ciemnowłosa, trochę niższa od niego i odznaczała się niespotykanym kątem nachylenia czoła. Również, i aż przeszły go od tego ciarki, jej akcent był obcy, chociaż wszystko, co powiedziała, dało się zrozumieć. Tłumaczył się gęsto, acz bezładnie. – Och, nie ma sprawy! – Postawiła stopę z powrotem na ziemię i puszczając jego ramię, machnęła niedbale ręką. – Cieszę się, że to nie był jeden z tych olbrzymich niezgrabnych stworów, których używacie jako wierzchowców. Jak one się zwą? Usko zacisnął pięści. Ona była, musiała być, jedną z obcych! Niepewnie podał jej żądane słowo i pośpiesznie rzucił: – Jak to możliwe, żebyś nie wiedziała? Cofnęła się o pół kroku, dając mu szansę stwierdzenia, że strój jej chociaż przypominał jego własny, nie został wykonany z żadnej znanej mu materii. Ponadto, a był to zwyczaj nieumotywowany racjonalnie, większość kobiet wolała szerokie suknie i płaszcze jako strój pielgrzymkowy. Istniał jakiś bzdurny argument, że należy pozwolić esencji Istoty przenikać ciało, pozostawiając więcej miejsca na jej przepływ... ale Yekko tego akurat przepisu nie nakazywał zbyt ściśle przestrzegać. Miała też na sobie egzotycznie wyglądający pas. Wciąż wpatrywał się w nią, gdy na niego z kolei wpadł ktoś inny, popychając go w jej ramiona. Już zapomniał jakie to uczucie stać pośrodku tłumu, spieszącego we wszystkich możliwych kierunkach. Łapał ustami powietrze, czując się niewiarygodnie głupio. – Chodźmy stąd! – wykrzyknęła dziewczyna. – Nie powinnam była się tu pchać, ale chciałam dokładniej zobaczyć co się tu dzieje... Jeszcze nie odgadłeś? Złapała go za ramię i pociągnęła za sobą w sposób zupełnie niepasujący do podniosłej atmosfery Pielgrzymki. Oszołomiony Usko nie stawiał oporu. Wykrzyknął tylko: – Nie jesteś z Ekatili! – Oczywiście, że nie! Jestem jedną z „tych przeklętych turystów”! Sądząc przez chwilę, że źle zrozumiał, poprosił o powtórzenie. Powstrzymała się jednak z odpowiedzią do momentu, gdy zaczęli wspinać się po zboczu wzgórza, na którym ujrzał błysk. – Przeklętych turystów! Najwidoczniej niektórzy z waszych kapłanów tak o nas myślą. Można chyba im to wybaczyć. To znaczy, poziom do jakiego sprowadzeni zostali tutejsi ludzie... – Prara! Tu jesteś! – Donośny głos rozbrzmiał daleko przed nimi. Usko został pognany w takim tempie, że aż stracił oddech. Zatrzymując się, stwierdził, że stoi naprzeciwko grupy dziesięciu, może dwunastu osób odzianych w bardziej niezwykle stroje niż dziewczyna, niż Prara, bo tak zapewne miała na imię. Jego obce brzmienie ponownie przyprawiło go o drżenie. Obcy stali otoczeni wianuszkiem zaniepokojonych mnichów i mniszek pod wodzą starszego rangą kapłana, który sprawiał wrażenie nieszczęśliwego i bezradnego. A najwyższy z nich, o najbardziej władczym wyglądzie, wyraźnie świadczącym o przyzwyczajeniu do posłuchu, był chudym, siwiejącym brodatym mężczyzną, wyróżniający się strojem w kolorze nasyconej czerwieni, długimi czarnymi butami oraz pasem, podobnym do noszonego przez Prarę. Niejasno zdał sobie sprawę z przyczyny tego podobieństwa. – Praro! – rzucił siwiejący mężczyzna. – Nie tylko pętasz się na własną rękę, lecz jeszcze, jak słyszę, robisz bardzo niegrzeczne uwagi na temat życia. – Phi! – Prara puściła ramię Usko i pośpiesznie ucałowała brodatego mężczyznę w policzek. – To mili i łagodni ludzie. Nie miałam nic złego na myśli! Najgorsze co się stało, to podeptanie moich stóp. Zresztą zawarłam wszystkie należne kontrakty ze sobą. Chciałam tylko znaleźć kogoś, kto wyjaśniłby mi, co się dzieje. I jestem pewna, że mi się udało. – A wyznaczeni nam przewodnicy? – Phi, Papciu Krak! Oni są zaprogramowani, aby mówili to, co powinniśmy usłyszeć. A ja przestudiowałam wszystkie dane ze statków, które były tu przed nami i teraz chciałam sama zobaczyć, jak to jest, gdy wchodzisz w kontrakt z kimś obcym, a nie ze sobą. Twarz Papy Kraka złagodniała, zanim jeszcze znaczenie jej słów dotarło do zgromadzonych mnichów, mniszek i, z niejakim opóźnieniem, kapłana. Lecz nie do Usko. Jeszcze nie. Wciąż stał ogłupiały. – Moja córko – rzekł po chwili Krak – pewnego dnia posuniesz się za daleko, lub też zrobisz coś tak głupiego, że nikomu do głowy by nie przyszło... i pewnie będzie dobrze! Tak czy inaczej, jestem na ciebie skazany. Czemu nie przedstawisz mnie swojemu młodemu przyjacielowi? – Bo nie miałam jeszcze okazji zapytać, jak się nazywa! – Odwróciła się w stronę Usko. – No więc, jak cię zowią? Poczuł taką suchość w ustach, że aż dwa razy musiał wymówić swoje imię, żeby mogła je dosłyszeć. Krak wydawał się uśmiechać mimowolnie. – Zdaje się, że moja córka upodobała sobie ciebie, a generalnie odznacza się równie dobrym instynktem, co urodzeniem... Jednak poczekaj chwilkę. Odpiął od pasa biały dysk i zdecydowanym ruchem przystawił mu do ust. – To tylko środek ostrożności – mruknął, umieszczając dysk na swoim miejscu. Podwijając rękaw, badał urządzenie na ręku. – Och, Papo! – wykrzyknęła Prara. – Przecież już wiemy... Nie spoglądając w górę, mruknął: – Kiedy będziesz trochę starsza, kochanie, nie będziesz tak nonszalancko podchodziła do form życia całkowicie obcej planety... W tym jednak przypadku, na szczęście, masz rację. Usko jest wystarczająco zabezpieczony i nie jest nosicielem żadnego organizmu, przeciwko któremu nie byłabyś szczepiona. Nie mogę powstrzymać zdumienia, dlaczego tutejsi ludzie stracili tyle dawnych umiejętności... Prara kiwnęła oskarżycielsko palcem. Wywołało to uśmieszki na twarzach pozostałych przybyszów, którzy zdawali się traktować ją jako śmiałe, rozpieszczane dziecko. Wszyscy oni, teraz Usko zauważył, byli zbliżeni wiekiem raczej do Kraka niż Prary. – Papciu kochany, czy coś mówiłeś o niegrzecznych uwagach? Krak odrzucił głowę i głośno się zaśmiał. – W porządku, kochanie, wygrałaś! Idź i baw się dobrze ze swoim nowym przyjacielem! Ale nie rób – ton jego głosu nagle stał się surowy – niczego tak głupiego jak zdejmowanie bransolety! I trzymaj pas w jej zasięgu! A siebie w zasięgu pola widzenia. Słyszałaś? Twarz dziewczyny również była poważna. Spokojnym tonem powiedziała: – Skoro masz specjalny monitor, który obserwuje mnie ze statku przez cały czas... – Miałaś o tym nie wiedzieć! – Nie wiedziałam – uśmiechnęła się szelmowsko. – Zgadłam. Więc będę całkowicie bezpieczna. No nie? Jakbym trzymała się was. Zresztą szef głównej agencji wynajmującej statki na Sumbali nie zaryzykowałby największej swojej genetycznej inwestycji. Rozległ się szmer zaniepokojenia wśród obcych turystów, jakby obawiali się, że Krak może się obrazić. Wręcz przeciwnie, twarz jego rozjaśnił szeroki uśmiech, objął córkę. – Nie, nie zaryzykowałbym! Ponieważ bardzo cię kocham! Zamieniasz się w osobę, jaką sobie wymarzyłem: w połowie zupełnie zwariowaną, a w połowie tak rozsądną, że aż nie sposób uwierzyć. – Innymi słowy, całkowicie przypominam ciebie. A tobie przecież jak dotąd jakoś się udaje... – Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek, jak poprzednio. – Do zobaczenia! Obracając się na pięcie, ponownie złapała Usko za rękę i oszołomionego, zmieszanego poprowadziła w dół. Jego zdumienie nie minęło. Prara wręcz unosiła go za sobą jak wichura, przelatując Penitenkę wzdłuż i wszerz. Nie zważając na zdumienie ludzi, jako że nikt nie mógł wziąć jej za Ekatilkę, pomimo prostego, zgrzebnego odzienia, biegała wszędzie, rozpytując, przystając, by posłuchać szczególnie zręcznego recytatora świętych pism, próbując jadła i napitku (zawsze przedtem wyjmując pałeczkowatą sondę zza pasa i spoglądając na bransoletę, jak przedtem zrobił jej ojciec, aby upewnić się, że są bezpieczne), przez większą część czasu wisząc uczepiona jego ramienia. Już samo to dziwiło wielu, ponieważ tu i teraz pary nie afiszowały się publicznie. Usko nie zważał na to. Czuł się beztroski. Mógłby, pomyślał, czuć się cudownie... gdyby tylko pozwolono mu, dla odmiany, zadać parę pytań. Nadeszła północ. Niezmierzony tłum ucichł w świetle dogasających świetlików. Słychać było wyłącznie odległe śpiewy kapłanów, powtarzających święte wersety w samym sercu opactwa, gdzie sama Istota może je usłyszeć. Wtedy dopiero Prara przerwała swoją maniacką pogoń za nowinkami. Zaciągnąwszy go z powrotem na wzgórze, skąd jej ojciec i jego towarzysze mogli wszystko obserwować, teraz jednak nie było tu ani śladu po nich, opadła na miękką ziemię i odetchnęła. – To nie jest sprawiedliwe, prawda Usko? – mruknęła. – Pokazywałeś mi wszystko, co mogłeś i fantastycznie tłumaczyłeś. Pewnie nie możesz już powstrzymać pytań. Dobra, jestem zbyt zmachana, aby teraz iść spać. Więc? Pierwsze słowa, jakie nasunęły mu się, kiedy usiadł obok niej, były trywialne. Tak czy inaczej, wypowiedział je. – A gdzie reszta – reszta twojej grupy? – Z powrotem wewnątrz statku. – Oparła się o niego i poczuł na karku dotyk jej miękkich włosów. – A gdzie jest statek? – Na szczycie tego wzgórza. – Nie zauważyłem! – Głuptas! Nie jest to widok dla was! Czyż nie zepsułby waszej ceremonii wytwór obcej techniki, majaczący nad doliną? Na to właśnie nalegali kapłani: statek miał stać się niewidzialny, jak tylko dotknie ziemi. W gruncie rzeczy poszliśmy jeszcze dalej albo raczej zrobili to Budowniczowie budując go. W zasadzie nie można go wyczuć dotykiem. Możesz przejść go na wskroś nie zauważając. Usko przełykał z trudnością. Wcześniejsza reakcja była słuszna. Zmarnował życie. Wszyscy na Ekatili zmarnowali i wciąż marnują. Czymże były nauki Yekko w porównaniu z cudami, o jakich ta dziwna dziewczyna rozprawiała z taką obojętnością? Było mu wstyd przyznać się do swojej niewiedzy, nieznajomości świata poza własnym niebem. I, o dziwo, pragnął wstydzić się jeszcze bardziej, tak bardzo jak to było możliwe, jakby miało mu to pomóc, usunąć z myśli wszelkie ślady przesądów, wpajanych mu od dzieciństwa, począwszy od chłopięcego lęku, że porwanie kwiatów przez wiatr mogło zapowiadać śmierć baplabaski, aż po czające się podejrzenie, iż tylu ludzi nie może się przecież mylić, co do tego, że Istota dobrowolnie się poświęcała. Dlatego też następnym jego pytaniem było: – Co ludzie tacy jak wy myślą o takich jak my? Proszę, bądź szczera. Nigdy jeszcze nie spotkałem nikogo, kto mógłby udzielić mi uczciwej odpowiedzi. Odsunęła się od niego odwracając, by zbadać wyraz jego twarzy w półmroku. – Naprawdę tego chcesz? Nie obrazisz się, jak powiem? – Chcę! – ścisnął jej rękę. – Od lat marzyłem o spotkaniu kogoś takiego jak ty i jeżeli nie odpowiesz, obawiam się, że zwariuję. – Tak – powiedziała łagodnie. – Tak, to musi być straszne, żyć jak wy. – Czemu? Dlaczego sądzisz, że straszne? Przez całe życie otaczali mnie ludzie myślący, że wszystko jest na dobrej drodze! Mówią oni, że nasi przodkowie nie mogli wybrać lepszej planety, ponieważ jesteśmy karmieni i chronieni przez Istotę, a jej odmiany służą uzdrawianiu i pomnażaniu liczebności naszej rasy i... – Liczebności? – Tak... A nie jest nas wielu? – gestem wskazał na ciżbę ludzi wypełniającą dolinę. Wyciągnęła rękę, by poczochrać mu włosy. – Mój miły Usko – rzekła miękko. – Przygotuj się na szok. Gdybyś zebrał wszystkich ludzi przybyłych na Pielgrzymkę, nie wypełniliby oni sumbalańskiej wioski, a całej populacji nie starczyłoby na jedno nasze miasto. – Ale... – Niewiele więcej – kontynuowała bezlitośnie – jest obecnie ludzi na waszej planecie niż w czasach, gdy pojawili się tu pierwsi osadnicy, przywiezieni przez Statek, bo, widzisz, Istota stawia opór. I wygląda na to, że zwycięży. Statek? Usko czuł zawroty głowy, jakby został nagle rzucony w świat dziecinnych bajek. Znany był i opisany przez święte pisma fakt, że ludzie przybyli na ten świat z bardzo daleka. Wspominano o tym już w pierwszej linijce katechizmu. Odpowiedź na pytanie o sposób przybycia, tak przynajmniej mówił Yekko i inni kapłani, pozostawała zagadką, której rozwiązania nie należało, pod groźbą klątwy, poszukiwać. Niektórzy przebąkiwali, że może sama Istota poczuła się samotna i dlatego wezwała ich przodków. Inni zaś utrzymywali, że może przybyli oni w jakiś nadnaturalny sposób, uchodząc przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Jednak przebywanie z kimś kto wiedział, a nie bezmyślnie powtarzał pisma...! Było prawie ponad jego siły. Prawie zerwał się do ucieczki w poszukiwaniu miejsca, gdzie rozbity był obóz Iszapago, i gdzie był Yekko ze swoimi kojącymi słowami. Oparł się jednak pokusie. Zmuszając się do spokoju, powiedział: – Chyba nauczono mnie tysiąca kłamstw. Mów dalej. Czy dotarłem do punktu, gdy na moim pokładzie znajdą się trzy osoby? Świadom wszystkiego, co dzieje się na planecie, Statek prowadził sam ze sobą debatę, ukryty na orbicie. Dlaczego zabronili mi zapamiętywać przeszłość i przyszłość w należytej kolejności? Im więcej wiem, tym bardziej boję się okrucieństwa moich konstruktorów. Dziwne jednak, że wraz ze strachem nie pojawiła się nienawiść. Mówiąc o nienawiści, gdy tylko Lempi natknie się na brata, a musi to nastąpić, jeżeli nadal będzie chodzić po dolinie, Usko będzie miał niewielkie szansę przeżycia do rana. Annika i Menlee spali. Statek czekał samotnie. Zwyczajem młodych kobiet i mężczyzn stanu wolnego było pozostawanie na terenie opactwa znacznie dłużej niż starsi i powracanie do swoich obozów później. Rzekomo, z racji młodego wieku, nie mieli jeszcze wystarczająco wielu okazji do należytego poznania i zrozumienia świętych pism. W praktyce. Jak zresztą wszyscy wiedzieli, zwracali oni znacznie większą uwagę na siebie nawzajem niż na recytacje. Nawet kapłani i mnisi, choć już rzadziej mniszki, przymykali oko na takie praktyki. Jeżeli kogoś się już poznało i pragnęło tę znajomość pogłębić, zawsze można było zasłonić się koniecznością wyjaśnienia jakiegoś trudnego fragmentu... Przez cały wieczór Lempi to właśnie robiła. Co więcej, wymknęła się wcześniej matce i Yekko, żeby porozmawiać ze szczególnie surowym członkiem orszaku przeora pod pretekstem żalu za swoje przewinienia i koniecznością ukorzenia się. Nie o swoich niedostatkach jednak opowiadała. Całkowicie zadowolona z wyniku rozmowy, szła teraz skrajem doliny. Próba przejścia w poprzek oznaczała ryzyko natknięcia się na służbę, która nie spała w ludzkim sensie, tylko oczekiwała, aż ktoś ją zerwie o świcie lub wpadnie na nią po ciemku. Miała jednak tylko do przejścia ćwierć obwodu, a potem była szeroka aleja, prowadząca do obozu Iszapago. Nagle przystanęła, słysząc ściszone głosy, i rozejrzała się. Usko? Miała wyostrzony słuch. Naprawdę to nie fakt, że jej brat próbował zarazić ją heretyckimi poglądami Owdiego, zdecydował o zerwaniu z nim przyjaźni, lecz podsłuchiwanie. Z początku fascynowały ją jego rozmowy z upadłym kapłanem, potem zaczęły wzbudzać odrazę. Doszła do wniosku, że były to tak bluźniercze poglądy, iż mogły zagrozić bezpieczeństwu całego świata, w którym się wychowała. Nieuchronnym następstwem byłby upadek rodów; Istota zwróciłaby się przeciwko ludzkości, a ona i jej gatunek powróciliby do epoki barbarzyńskiej... jeżeliby wcześniej po prostu nie wymarli. Jedyną deskę ratunku widziała w naśladowaniu matki, a nawet w prześcignięciu jej w ścisłym przestrzeganiu prawa i surowości sądów. Temu właśnie oddała się bez reszty, choć za cenę przyjaźni z Usko. Dzisiaj wykonała przedostatni krok zmierzający do założonego celu. Słuchała, bezpiecznie ukryta w głębokim cieniu. Nie myliła się, to mówił Usko. A osoba, z którą rozmawiał, wypowiadająca straszne bluźnierstwa, miała akcent niepodobny do jakiegokolwiek wcześniej przez nią słyszanego, w Penitence i gdzie indziej... Zacisnęła pięści, czując jak w jej duszy dojrzewa ostateczne desperackie postanowienie. Usko zaś czuł zawroty głowy. Wcześniej stwierdził, że nauczono go tysiąca kłamstw. Teraz stracił już rachubę. Najśmielsze jego hipotezy, że Istota cierpiała na alergię z powodu obecności ludzi i uciekała przed nimi, jak przed odwiecznym wrogiem, zostały nie tylko potwierdzone, ale i rozwinięte przez to, co mówiła Prara. – Oczywiście, Istota została zmuszona do wycofania się po przybyciu twoich przodków. Nie był to jednak efekt zadziałania instynktu, rozwiniętego miliony lat temu. Osadnicy stanęli tu bowiem twarzą w twarz ze stworzeniem zamieszkującym prawie wszystkie nisze ekologiczne, które sami pragnęli zająć. Miało takie samo potrzeby jak oni: łagodny klimat, dużo wody, żyzną glebę, aby na niej pasożytować, a ponadto produkowało muszle – olbrzymie, podobne do jaskiń muszle, wspaniale chroniące zarówno przed upałem, jak i przed zimnem. Posiadało wyspecjalizowane organizmy komensaliczne i symbiotyczne i w razie potrzeby doskonały genetyczny potencjał adaptacyjny. Krótko mówiąc, było wspaniale zadomowionym gatunkiem dominującym. Twoi praojcowie zdecydowali więc usunąć je z drogi. Usko czuł taką suchość w gardle, że prawie nie był w stanie mówić. Wyszeptał tylko: – Jak? – Och – Prara oparła się o niego i dała przyjacielskiego kuksańca – w sposób oczywisty. Zarazili je chorobą, na którą nie było odporne. Pewnie było to coś pochodnego od zarodników, rozsianych w przestrzeni przez Statek, zanim jeszcze oddalił się. Nadal opadają na planetę, tylko że nikt chyba już o to nie dba. – Zarodniki? Opowiedziała mu więc o zarodnikach. – Choroba? – Mhmm. Musieli chyba przedobrzyć. W każdym razie Istota zaczęła wkrótce obumierać w takim tempie, że przestraszyli się jej całkowitej zagłady. Ponieważ ich plany na przyszłość przewidywały wykorzystywanie jej tkanki, pewnie wpadli w panikę. – Skąd możesz to wszystko wiedzieć? – zapytał Usko. – Wsteczna ekstrapolacja tego, co nasi ludzie zastali, kiedy po raz pierwszy odwiedzili wasz świat. Skąd jeszcze...? Ach, byłabym zapomniała. Nie macie już komputerów. To jeden z tych odrzuconych przez was wytworów techniki. – Ale kapłani... – Wasi kapłani i mnisi są następcami tych, którzy wpadli w panikę. Nie ma wiarygodnego wyjaśnienia waszego doskonałego przystosowania się do tej planety i doskonałego zabezpieczenia, załamanie musiało więc nadejść co najmniej sto lat później. Musiało też nadejść bardzo gwałtownie. Może wybuchło masowe szaleństwo – wiele organizmów może wywoływać delirium i amnezję, a irracjonalizm, przyczyniający się do powstania religii, nie jest zbyt głęboko ukryty w ludzkim mózgu. Prawdę mówiąc, słyszeliśmy o innej planecie, z którą nawiązaliśmy ostatnio kontakt, gdzie stało się coś bardzo podobnego i również stracili większość z bardziej zaawansowanych technologii. Przeciągnęła się i ziewnęła; najwidoczniej w końcu zachciało jej się spać. – Ale skąd ty to wszystko wiesz? – Usko nalegał na odpowiedź. – Kochany chłopcze! – zganiła go. – Pomimo że rozmawiałeś z moim ojcem tylko przez parę chwil, powinieneś domyślić się, że nie jest typem człowieka, który pozwoliłby mi odwiedzić obcą planetę nie przestudiowawszy wszystkiego, czego się wcześniej o niej dowiedzieliśmy. Uczyłam się tego intensywnie, a nawet musiałam przed wyjazdem skorygować kontrakt ze swoim mózgiem. Oniemiał z wrażenia. Wszystkie wypowiedziane przez nią słowa miały sens, lecz gdy brało się je oddzielnie. Połączone, ogłupiały. Wciąż próbował zrozumieć, gdy Prara znów podjęła temat. – Gdzież to ja byłam...? Ach, tak. No więc kapłani zdecydowali, że najbezpieczniej było zaprzestać eksperymentów na Istocie i modlić się o przebaczenie. Po dziś dzień uważają, że właśnie to pozwoliło ludziom tutaj przetrwać. Tak naprawdę Istota rozwinęła w końcu pewną odporność – może też organizmy inwazyjne uległy mutacji i straciły zjadliwość. Był to następny szok dla Usko. – Dlatego więc przestała się wycofywać! Dlatego wciąż żyje w Penitence! Nie dzięki świętym pismom i śpiewom, ani też ofiarom – one nie mają z tym nic wspólnego! Jak mówiłaś, Istota stawia opór! Ogarnęło go tak wielkie podniecenie, że mówił głośniej, niż zamierzał. Ze skraju obozowiska poniżej, zaspany głos skarżył się na hałas. W tejże chwili Lempi podjęła ostateczną decyzję i oddaliła się ukradkiem, ponownie zmierzając ku świątyni. – Jest jeszcze jedna rzecz, która zadziwia wszystkich na Sumbali. To znaczy, nie dosłownie wszystkich, lecz ludzi zainteresowanych tymi sprawami – rzekła Prara, ponownie ziewając. – Jaka? – Usko przywarł do niej i szeptał, by nie przeszkadzać śpiącym. – Podobno Statek ma powracać co jakiś czas i jeżeli kolonia znajdzie się w kłopotach, ratować tych, co przetrwali, i przenosić na bezpieczniejsze planety... Po długiej chwili Usko wykrztusił: – O tym nie słyszałem. Jedyne opowieści, jakie znam, pochodziły od mojej niańki z czasów, gdy byłem dzieckiem. – Wasi wspaniali kapłani zakazywali ich rozpowszechniania, jak sądzę? – Pewnie tak... Mów dalej. – Tak mówią nasze kroniki. A Statek nie powrócił. Może dzieje się tak, bo nieźle sobie radzimy, choć nie wszyscy są tego zdania. Niedaleko stąd natknęliśmy się jednak na świat, gdzie ludzie skazani są na wyginięcie i do nich Statek też nie powrócił. Was również zaniedbał, kiedy wasi przodkowie ryzykowali utratę zasobów biologicznych, eksperymentując na Istocie. Co to za rakieta? Mrużąc oczy, Usko rozejrzał się dokoła. Przed opactwem wybuchło zamieszanie. Pojawiły się świeże świetliki, latające tam i z powrotem, pewnie dlatego, że ludzie umieścili je na szczycie żerdzi, którymi wymachiwali. Słychać było krzyki. Wypatrywał szczegółów, ale dojrzał jedynie niewielki dwudziesto–, trzydziestoosobowy tłum. – Czy to zwyczajowa część obchodów pielgrzymkowych? Przez chwilę nie zwrócił uwagi na to, co powiedziała: nie oswoił się jeszcze na poziomie podświadomości z faktem, że rozmawiał z kimś, dla kogo zupełnie oczywiste rzeczy były nowością. Z opóźnieniem odrzekł: – Nie. – Tak myślałam. – Prara niezgrabnie wstała. – Wygląda na to, że kierują się w naszą stronę i mają zamiar wszystkich pobudzić. Faktycznie, teraz w jaśniejszym świetle większej ilości fosfogrzybów dostrzegł mnichów, biegnących przez obozowiska rodów, krzyczących i stukających patykami, czasami przeklinających zbyt opieszałe służki, na które w tłoku wpadali. – Co o tym sądzisz? – zapytała. – Ja? – Usko przyłożył dłoń do czoła. – Nie mam pojęcia. – A ja tak. Wygląda na to, że ci, którzy uważają nas za przeklętych turystów, zdecydowali, że trzeba coś zrobić z tą naszą bluźnierczą inwazją na święte miejsce! – Ale... – Masz lepsze wyjaśnienie? Jeżeli tak, pospiesz się z nim, bo z pewnością podążają w kierunku statku mojego ojca! – Albo – wykrztusił Usko, czując suchość w gardle – naszym. – Naszym? – Spojrzała zdumiona. – Może dlatego, że trzymaliśmy się za ręce... – Bez przesady! Czy to naprawdę takie okropne? – Bynajmniej, było cudownie! Lecz... dlaczego mieliby kierować się w stronę statku? Nie widzą go, a nawet nie są w stanie dotknąć. Więc... – Myślę – powiedziała nagle zmienionym głosem – że jednak masz rację. Stanowczo wyglądają, jakby zauważyli cel i zmierzali w tę stronę z szybkością fali powodziowej. Chodźmy! Biegiem! Ponownie łapiąc go za rękę, pociągnęła go w górę. Potwierdziły się ich najgorsze obawy. W momencie kiedy motłoch dostrzegł ich, podniosło się olbrzymie wycie. Co jakiś czas słychać było pojedyncze głosy, wołające „obcy, bluźniercy, niewierzący, heretycy”! Niedaleko czoła pogoni Usko dostrzegł błysk jaskrawej purpury. Czy to nie suknię w takim właśnie odcieniu miała na sobie Lempi, udając się na modły? Ogarnęły go okropne przeczucia, lecz próbował je stłumić. Puszczając rękę Prary, zawołał: – Wygląda na to, że moja siostra też tam jest! – Co? – Zawołała Prara, przystając parę metrów powyżej na stromym stoku. Spojrzała w dół. – Tak! Ta dziewczyna w purpurze! – Co ona wyrabia, prowadząc wyjący motłoch prosto na nas? Pewnie zazdrosna jest o brata, który znalazł sobie towarzystwo na noc, a ona nie? Ta uwaga, podobnie jak poprzednia o kontrakcie z mózgiem, zupełnie zbiły go z tropu. Stał więc z otwartymi ustami, wpatrując się w nią. – Och! – Roześmiała się nagle. – Przepraszam, chyba za dużo powiedziałam. Papcio nie będzie pewnie zbytnio zadowolony, ale skoro i tak zawsze muszę go zdenerwować, poczekam spokojnie na konsekwencję. Trzymaj się. Uniosła nadgarstek do ust i wyszeptała słowa, których Usko nie dosłyszał, potem czekała na odpowiedź, która wkrótce nadeszła. – Otworzą nam w mgnieniu oka – oświadczyła. – Nam? Podczas gdy Usko zmagał się z ostatnim z nazbyt licznych wstrząsów, które dzisiaj przeżył, pomysł przyjęcia również jego na statek, okazał się całkiem niezły. Tymczasem pierwsi ze ścigającego ich tłumu, teraz powiększonego do osiemdziesięciu lub stu osób, zbliżyli się na odległość rzutu kamieniem. Schylając się, podnosili kamienie i rzucali nimi z całej siły. Na szczęście, część z nich nie dochodziła do celu. – Czy mówiłam coś o tym, że jesteście łagodnymi ludźmi? – mruknęła Prara. – Pośpieszmy się! Gdy jeszcze to mówiła, następny kamień przeleciał łukiem i uderzył ją w prawą skroń, tuż poniżej linii włosów. Spojrzała ogromnie zdziwiona, zachwiała się i upadła. Po jej policzku płynęła krew. Tłum wydał okrzyk triumfu. Cała dolina już wrzała. Posypała się lawina mniejszych i większych kamieni. Usko opadł na łokcie i kolana obok Prary, próbując bezskutecznie ochronić ją przed dalszymi uderzeniami i przyjmując nawałnicę na siebie, jakby pragnął odpokutować swoje winy, polegające na uleganiu kłamliwym sugestiom kapłanów przez dwadzieścia lat dotychczasowego życia. * * * Deszcz kamieni ustał, lecz nadszedł następny cios. Nie, nie był to cios, tylko kopniak. Usko przekręcił się i niemrawo próbował wstać. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał, była purpurowa suknia jego siostry. Faktycznie, powinna przybiec tutaj jako jedna z pierwszych. Zawsze udawało jej się mnie wyprzedzić, chociaż nie spodziewałbym się, że będzie tak szybko biec w swoim stroju pielgrzymkowym. Z zaciśniętymi pięściami i grymasem wściekłości nie wyglądała już na piękność. Wokół niej zgromadził się tłum kapłanów, mnichów i mniszek, niektórzy mieli latarnie, a niektórzy trzymali w rękach pałki i inne chwycone w pośpiechu przedmioty, mogące służyć za broń. – Mamy ją więc. I ciebie też! – syknęła Lempi. – Podstępnego heretyka, który przybył tu, aby dokończyć robotę Owdiego! Usko próbował podnieść się. Lempi wyrwała jednemu ze stojących obok pałkę i uderzyła go w głowę z całej siły. Z krzykiem upadł ponownie na ziemię. – Opowiedziałam o tobie pomocnikom opata! – warknęła. – O tym, jak słuchałeś Owdiego, jak nie chciałeś udać się na Pielgrzymkę, jak zabiłeś moją baplabaskę, jak bluźnisz przeciwko Istocie każdym swoim oddechem! Już samo twoje istnienie jest bluźnierstwem! Cichy i daleki głos w jego mózgu mówił: Oszalała! Usko, twoja siostra Lempi jest wariatką! Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłeś? Rozglądając się dookoła, triumfalnie wyprostowana, uniosła pałkę do góry i krzyknęła: – Zabić ich! Zabić heretyków! I przez chwilę wydawało się, że tłum jej posłucha. Wtem, pomiędzy jednym a drugim uderzeniem serca, nastroje ciżby zmieniły się. Twarze pobladły, ręce opadły, niektórzy cofnęli się. Nie patrzyli już na Lempi, lecz za nią. – Na co czekacie? – warknęła. – Tchórze! Dobrze, więc sama to zrobię, nawet jeżeli to mój brat! Jesteście lojalni wobec Istoty czy bluźniercy Usko? Pokażcie swoje prawdziwe oblicze! – Dość. – Powiedział łagodny, lecz rozkazujący głos, który wydawał się dochodzić ze wszystkich kierunków. Oniemiała Lempi obróciła się ponownie i dostrzegła, co znajdowało się za jej plecami. I nie było to już czyste niebo, usiane gwiazdami, lecz olbrzymi kształt, wyższy i szerszy niż sto baplabasek. Ukazało się oświetlone wejście i sylwetki ludzi. Niektórzy, w zasadzie większość, nie miała pojęcia, gdzie wylądował statek. Nawet ci, którym o tym mówiono, nie potrafili wyobrazić sobie jego prawdziwej wielkości. Usko również nie mógł opanować zdziwienia, klęcząc i rozcierając obolałą skroń. A był to tylko mały bączek, przeznaczony do lądowania na powierzchni planety! Jak wielki musiał być właściwy statek? Nastąpiła chwila napięcia, a potem wybuchła panika. Kiedy jednak zabrzmiały okrzyki przerażenia i ludzie rzucili się do ucieczki, tenże sam spokojny głos powiedział: – Stójcie! W jednej chwili zatrzymali się, jakby nogi ich i ręce zaplątały się w pnącza szopaliki. Niczego nie było widać, ale ilekroć ktoś próbował się poruszyć, czuł duży opór, tym większy, im mocniej napierał. Usko nie został schwytany w tę niewidzialną sieć, spoglądał więc tylko zdziwiony, zapominając o bólu. Na twarzy Lempi zastygł grymas furii. To nie ja zrobiłem to mojej biednej siostrze. Ani też Owdi, czy ktokolwiek inny. Nie można nawet winą obarczyć genów. Jesteśmy przecież zabezpieczeni; nawet Sumbalańczycy tak twierdzą. Czyli był to jej wybór. Świadomy wybór. Obok niego coś się poruszyło. Myślał, że to może Prara ocknęła się, ale gdy odwrócił obolałą głowę, stwierdził, że to ktoś obcy ze statku klęczy obok dziewczyny. Na skroni jej igrało jakieś światło, a rana zabliźniała się w oczach. Chwilę później wstał równocześnie z nią. I znalazł się twarzą w twarz z Krakiem. Gdyby to był jego własny ojciec, mógł się spodziewać nagany i wymówek, bolesnych jak uderzenie rózgą. Zamiast tego usłyszał szorstkie, lecz pełne współczucia słowa: – Nie spodziewałeś się tego, chłopcze? Założę się, że coś takiego jeszcze się podczas Pielgrzymki nie wydarzyło! Jeden z mnichów podchwycił jego słowa i krzyknął histerycznie: – Nigdy! I nie powinno było! Obecność niewiernych na pewno obraziła Istotę! – Tak! Tak! – Zgodzili się zgromadzeni kapłani, mnisi, członkowie rodów, a nawet chłopstwo w łachmanach. Naprężali mięśnie, próbując unieść broń. Stwierdziwszy, że wysiłki te są bezowocne, uciekli się do pogróżek: – Zabić ich! Zabić! Usko i Prara, przerażeni pomimo świadomości, że groźby nie mogły zostać wprowadzone w czyn, przysunęli się bliżej do jej ojca. Na twarzy Kraka malował się wyraz nieukrywanej pogardy. – Co robicie pomiędzy sobą – powiedział po chwili – jest waszą sprawą. Jednak zraniliście moją córkę, która jest gościem na waszej planecie. – Gościem! – Znowu odezwał się rozhisteryzowany młody mnich. – Najeźdźcą! Intruzem! Jeżeli nie powstrzymalibyśmy was od zatruwania naszych umysłów swoimi kłamstwami, chcielibyście zaraz otruć samą Istotę i zawładnąć naszą planetą! Rozległ się szmer poparcia. Już nie tylko mięśnie naprężały się, ale i żyły wychodziły na wierzch, gdy uzbrojeni w pałki próbowali znowu uwolnić się z niewidzialnych więzów. – Błogosławmy Lempi, która ukazała nam prawdę! – wykrzyknął młody mnich. Głaszcząc swoją brodę, Krak spoglądał na Lempi, potem na mnicha, i z powrotem na Lempi. Zdawał się na coś czekać. Po raz pierwszy Usko dostrzegł, że miał on na sobie już nie tylko pas i bransoletę, lecz jeszcze coś błyszczącego dokoła głowy, ledwie widocznego wśród kręconych brązowych włosów, zakończonego kwadratowymi płytkami dotykającymi skroni. – Jak widzę – mruknął brodaty mężczyzna, choć głos jego mogli wyraźnie usłyszeć wszyscy – żałujesz teraz swojej decyzji wyrzeczenia się stosunków z kobietami i wstąpienia do zakonu, bo coś z maniackiej desperacji Lempi odbija się echem w twej podświadomości. Podsłuchawszy, jak skarżyła się pomocnikowi opata na Usko, postanowiłeś przysłużyć się jej, tak aby wreszcie cię zauważyła, zakazanego partnera, i porzuciła odpowiednich dla siebie młodzieńców, z którymi flirtowała cały zeszły wieczór, zamiast pobożnie wysłuchiwać twoich recytacji. Usługa, której się podjąłeś, to zamordowanie jej brata. – Kłamstwo! – jęknął mnich. – Lecz to ty rzuciłeś kamień, który powalił moją córkę. Mnich poruszał ustami, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo. Przez mgnienie oka Usko żywił nadzieję, że Krak zapanował nad sytuacją przy pomocy swoich komputerów, o których tyle słyszał od Prary. Jednak nadzieja była płonna. Jego optymizm zniknął, gdy ktoś zawył: – Jaka szkoda, że kamień nie zabił dziewczyny! Ktoś inny zakrzyknął: – Chodźcie, wyprujmy im flaki, śmierdzącym heretykom! Śmierć niewiernym! Usko zauważył z odrazą, że tym kimś była starsza mniszka, do złudzenia przypominająca jego matkę. Otaczając talię ojca ramieniem, Prara powiedziała: – Nie możesz ich tak trzymać wiecznie. – Nie, zgodziliśmy się nie robić nikomu krzywdy poprzez swoje wizyty, a wkrótce będą one wstrzymane... Czy nie mówiłem, że prędzej czy później zrobisz coś tak głupiego, co nikomu innemu nie przyszłoby do głowy? Spojrzała na niego śmiało. – Naprawdę? – To, moja córko, nie jest dowcip. Można było wyczuć napięcie pomiędzy nimi, jak w powietrzu przed burzą. W końcu Prara potulnie rzekła: – Ale przecież uczyłeś mnie, że dobrem jest dzielenie się prawdą. Krak roześmiał się w głos i klepnął po udzie. – Kocham cię, Praro! Muszę! I tak już jest! Nie znalazłem żadnego fałszu w tym, co opowiadałaś swojemu młodemu przyjacielowi, żadnego odstępstwa od prawdy. W czasach prehistorycznych, kiedy ludzie wierzyli w bogów i diabły, było takie powiedzenie: „Mów prawdę i zawstydzaj zło”. A, i nie powtarzaj, że to ja robię niegrzeczne uwagi! Zwrócił się w stronę Usko, który z zaskoczeniem stwierdził, że znowu mógł się uśmiechać. Tak wiele otwierało się teraz możliwości, wynikających z tego, co mówiła Prara i jej ojciec, że prawie optymistycznie patrzył na perspektywę spędzenia reszty życia na Ekatili... W zasadzie, patrzyłby, gdyby nie słyszał wycia i przekleństw motłochu za plecami. – Pozostaje jeszcze problem, co zrobić z Lempi – rzekł Krak. – Lempi, która próbowała zamienić zgromadzenie pielgrzymów w pluton egzekucyjny i zabić swego własnego brata. Wydaje mi się, że to znacznie większe bluźnierstwo niż głośne wypowiadanie wątpliwości. – Zabić go! – rozległ się krzyk i powtórzył echem. Krak opuścił luźno ramiona. – Dobrze. Jako obcy przybysz, nie mam zamiaru wtrącać się do waszych spraw. Zrobiłem to tylko ze względu na krzywdę mojej córki. Pamiętajcie o tym. Nie obchodzi nas na Sumbali, jak żyjecie i w co chcecie wierzyć. Kiedy jednak napadacie na pokojowo nastawionych przybyszów, przekraczacie granice cywilizowanego zachowania. – Zamknij się i odjeżdżaj stąd! – padła odpowiedź. – Zrobimy to, nie martwcie się. – Krak przesunął ręką po czole, jakby i on został zraniony przez kamień, który uderzył jego córkę. – Co jednak głowy waszych rodów będą miały do powiedzenia rankiem, jest już inną sprawą. Zanim uwolnimy was z więzów i odlecimy, pozostała jeszcze kwestia Lempi. Ani ja, ani też Prara nie mamy do niej żalu, nie można mieć żalu do wariatki. Sugeruję, aby wyrok w sprawie Lempi został wydany przez jej niedoszłą ofiarę, jej brata Usko. Nienaturalnie spokojny, czując cudowny wewnętrzny luz (domyślając się powodu – w trakcie rozmowy, Prara wspominała o nanochirurgach), Usko zastanawiał się przez chwilę, a potem uśmiechnął, tym razem jeszcze szerzej. – Wygląda na to, że już wszyscy w dolinie zostali wyrwani ze snu. Znajdźcie więc kapłana rodu Iszapago o imieniu Yekko. Uśmiech stał się szyderczy. – Nie jest tu postacią nieznaną. W drodze opowiadał mi, jak obecny był na konferencji na temat proponowanej budowy lądowiska na Polarnym Pustkowiu. Był po stronie, która przegrała i nadal ma wątpliwości dotyczące tej sprawy. Przerwał, żeby dokładnie zrozumieli o co mu chodzi, potem krzyknął: – Spytajcie go o moją siostrę! Poproście, aby powtórzył, co mówiła w czasie podróży – te wszystkie obelgi pod adresem Istoty, bluźnierstwa, stwierdzenie, że jest ona niekompetentna i że wszystko, co od niej otrzymujemy, jest nic nie warte! Wielebny Yekko to uczciwy człowiek! On wam wszystko powie. A potem decydujcie! Pole obezwładniające wciąż wydawało się najsilniejsze w pobliżu Lempi, może dlatego, że najbardziej zaciekle próbowała się wyrwać i w ten sposób powiększała jego moc. Usko zakończył z nutą triumfu w głosie. Jakkolwiek miała wyglądać reszta jego życia, zwłaszcza patrząc na otaczających ludzi, którzy wciąż żądni byli jego krwi, warto było ryzykować. Biedny Yekko! Jeżeli tłum zastosuje się do jego sugestii, Osahima z pewnością zwolni go z funkcji rodowego kapłana Iszapago. Był jednak lubiany i prężny. Może pewnego dnia wyląduje tutaj w roli opata? Kto wie? – Czas bezpiecznego użycia pola już się prawie skończył – powiedziała osoba, która leczyła Usko i Prarę. Krak przytaknął. – Tak. Najlepiej zrobimy odlatując. Teraz, kiedy przekonaliśmy się, jak bardzo moja córka myliła się co do tych „łagodnych ludzi” – zmierzwił jej włosy ręką, mówiąc to – nie sądzę, abyśmy mieli czekać na resztę ceremonii. Dopilnuję nagrywania. Poza tym wokół dziewiątej planety krąży anormalny księżyc, na temat którego Budowniczowie chcą mieć więcej danych. Przy okazji, jest to dobre miejsce na nurkowanie pod lodem... Chodźmy. Serce Usko zamarło. Spojrzał na Lempi, czytając z jej kwaśnego spojrzenia, jakiego losu życzyła mu w momencie swojego uwolnienia. Na twarzach za nią malowało się jeszcze więcej nienawiści, więcej strachu. A jednak stało się. Przybysze odlatywali. Musi teraz ponieść konsekwencje swojego postępowania. Może gdyby zerwał się teraz do morderczego biegu... – Usko! – powiedziała z niecierpliwością Prara. – Przestań się grzebać. – Ja? A jednak wyciągała ku niemu rękę. Za nimi wznosiła się sylwetka „małego” statku kosmicznego, zwanego bączkiem... To, jak informował sam siebie Statek, jest początek czegoś nowego. To początek ponownego mieszania ras! Logiczne, że stało się to w strefie wpływów Budowniczych; zrozumiałe, że pośród Sumbalańczyków, którzy najwcześniej skorzystali z oferty wynajmu statków. Lecz, aż do ostatniej chwili ośmielałem się myśleć, że Usko dołączy na trzeciego, po raz pierwszy od czasu, gdy tych pasażerów miałem dziesiątki tysięcy. Hmm! Jego obecność na Sumbali, fakt, że jest zdrowy i doskonale genetycznie zabezpieczony, jak na swoją planetę (choć niewątpliwie będzie wymagał lokalnych modyfikacji), daje nadzieję na nową gałąź rasy... Ciekawy punkt. Statek zdecydował, że będzie śledził rozwój wypadków. Może dostarczy mu to jakiejś rozrywki. Rozdział 10 Statek W polu widzenia ukazała się następna planeta, błękitnozielona na tle czarnego nieba. Posiadała jednego dość dużego satelitę i, co było niezwykłe w tak bliskiej odległości od lokalnej gwiazdy, spore grupki mniejszych w obu punktach Trojana. – Zastanawiam się – mruknął Statek – co zrozumiecie z tego świata. I rozpoczął projekcję. Na początku było, jak zwykle, ogólne badanie: seria panoramicznych obrazów przesuwających się od bieguna do bieguna. Annika i Menlee dowiedzieli się z nich, że planeta ma dwa olbrzymie kontynenty i wiele archipelagów, którymi tak gęsto usiane były morza, że trudno było mówić o oceanach. Potem przyszedł czas na najważniejsze cechy – łańcuchy górskie, niektóre z nich wulkaniczne, tworzące Ognisty Krąg na obrzeżach największej grupy mórz; równiny, gładkie jak plusz, zielono–czarne lub skaliste, upstrzone karłowatą roślinnością, wśród której buszowały wielkie zwierzęta, nazbyt jednak odległe, żeby dokładniej się im przyjrzeć; obszary gęsto porośnięte roślinami, nie drzewopodobnymi, lecz bardziej typu płożącego, zwłaszcza na szczytach najwyższych gór aż po granicę wiecznego śniegu; i pustynie, gdzie szerokie wąwozy pełne kamieni, sugerowały zmianę klimatu w niedalekiej przeszłości, ponieważ nie zdążyły się one jeszcze wypełnić niesionym przez wiatr piaskiem. Tu i ówdzie obraz zatrzymywał się na jakimś uderzającym szczególe: stanowisku wysokich roślin, które zamiast liści posiadały płaskie mięsiste twory ułożone wstępującą spiralą wokół łodygi, największe na dole miały głęboki niebieskawoczerwony kolor, a najnowsze na czubku połyskiwały jaskrawożółto. Inne rośliny wrastające na mielizny jeziora długimi cienkimi palami, wibrowały na wietrze z tak widocznym natężeniem, że wyglądało to, jakby zostały powstrzymane i zmuszone do postoju w połowie drogi do zwycięskiego podboju... Naturalnie, morze również tętniło życiem, od kipiącej powierzchni począwszy, a skończywszy na najgłębszej głębi. Mieli okazję podziwiać próbki na wyświetlanych obrazach. Stworzenia te jednak nie zadziwiły ich zbytnio, ponieważ wymogi życia w wodzie prowadzą, z konieczności, do rozwinięcia podobnych form. Kiedy Annika to skomentowała, Statek potwierdził, że nawet na rodzimej planecie z pół tuzina różnych grup zwierząt doszło drogą ewolucji do podobnych kształtów z tej właśnie przyczyny. Jednakże, wydawało się, że nie ma ptactwa, chociaż ujrzeli gromady półprzeźroczystych stworzeń, wielkości od połowy ludzkiego palca, po rozpiętość ramion człowieka. Odbywały one migracje z wyspy do wyspy w drodze do tropików pod koniec polarnego lata. Były one niesione czymś w rodzaju monsunów lub pasatów. Zafascynowani tym widokiem Annika i Menlee obserwowali, jak radzą sobie w dalekiej podróży. O zachodzie słońca zwijały się w kłębek i opadały w dół. Nocą pasły się idąc w stronę wyżej położonego punktu: pagórka, kępy roślinności lub też skraju urwiska. O świcie ponownie rozwijały się, może uwalniając sprężony wodór lub inny lekki gaz do zewnętrznego płaszcza. Prędzej czy później porywane były przez podmuch wiatru. Ponosiły rzecz jasna straty: niektóre spadały do morza i padały łupem drapieżników, jeżeli wyspa była wulkaniczna, wystarczył silny prąd wstępujący, aby zmienić ich obrany szlak. Pomimo to nie dało się zauważyć zmiany ich liczebności. Czasami, nieomal w doskonałej ciemności, jakby księżyc lub słońce skryło się za chmurą, i jedyne światło pochodziło z gwiazd i jednego ze skupisk maleńkich księżyców, można było dostrzec tylko niebieskawe błyski, podążające w górę. Nie byli w stanie określić, jak długo wpatrywali się zafascynowani w tę szczegółową analizę nieznanej biosfery. Zaczęli się nawet zastanawiać, lecz porzucili zgadywanki. Z kosmosu mogli obejrzeć każdą porę roku w każdym miejscu planety, choć był to, rzecz jasna, montaż złożony z setek próbek. Wycieczka skończyła się widokiem plaży opadającej ku morzu w blasku zachodzącego słońca – piaszczystej, usianej gdzieniegdzie skałkami, które zatrzymywały wodę przypływów, tworzącą niewielkie oczka. Spoglądali w dół na horyzont, migoczący czerwienią i złotem. W pewnej odległości od brzegu, widać było trzy małe wysepki, w koronach z wysokich roślin, kołyszących się na wietrze. Powietrzne stwory podchodziły do lądowania. Można je było gdzieniegdzie dostrzec, kiedy światło załamywało się na ich półprzeźroczystej tkance, jak na szlachetnych kamieniach. Annika westchnęła głęboko, jakby na dłuższy czas zaparło jej w piersiach dech z wrażenia. – No? – powiedział Statek. – Co o tym sądzicie? – Przepiękny świat! – szepnęła, a Menlee powtórzył za nią jak echo. Potem zmarszczył brwi i rzekł: – Jedna rzecz mnie dziwi. – To znaczy? – Pokazałeś nam praktycznie wszystko, z wyjątkiem śladu człowieka. – Faktycznie! – wtrąciła Annika. – Pomyślałam, żeby o to zapytać zaraz na początku, ale potem zapomniałam pod wrażeniem rozmaitości tego wszystkiego... Statku, jak długo tu jesteśmy? – W pobliżu planety? – Oczywiście! – Według waszego czasu, dwa i pół dnia. Dwa dni czasu lokalnego. Wykrzyknęli równocześnie. Menlee aż podskoczył. – Ale nie czuję zmęczenia, ani głodu, ani nawet pragnienia! A ty, Annika? Potrząsnęła głową, w oczach jej pojawił się błysk przerażenia. – Niepotrzebnie się martwicie o brak jedzenia i snu. Nie odczujecie żadnych negatywnych tego skutków. Prawdą jest jednak, że nie tylko od czasu przybycia tutaj, ale od opuszczenia Szrengu, przebywacie w zamkniętym pomieszczeniu... Chcielibyście spędzić dzisiejszą noc pod gołym niebem? Chwilę zabrało im pojęcie znaczenia tej propozycji. Annika zareagowała pierwsza. Wskazując na ciągle widoczny obraz plaży wykrztusiła: – Tam, w dole? – Dokładnie. – Ale...! Menlee przerwał jej, biorąc za rękę i czując, że drży. – Nie rozumiem! Ten świat jest wręcz idealny do zamieszkania przez ludzi, coś musi więc być tu nie w porządku! A jednak pamiętam naszą wizytę w przegranym świecie zdeformowanych ludzi i twoje reakcje na ich widok. To też pewnie jest świat, którego kolonizację rozważyłeś i odrzuciłeś. – O dziwo – odrzekł po chwili zastanowienia Statek – mylisz się. – Co? Annika, dzielnie walcząc z tym paradoksem, zaryzykowała stwierdzenie: – Czy musiałeś zabierać stąd osadników? – Nie. – A może zostali zabrani przez kogoś innego – na przykład ludzi z Sumbali? – Błyskotliwa hipoteza, ale nieprawidłowa. Sumbalańczycy musieli niewątpliwie przelecieć przez tak położony system. Jednakże zaryzykuję stwierdzenie, że przeprowadzili tylko pobieżne badania – może według ich standardów dość dokładne, lecz pobieżne w porównaniu z tym, co wy oglądaliście. Można też przyjąć, że Budowniczowie wciągnęli tę planetę na listę ewentualnych schronień w razie potrzeby. Pamiętając jednak, iż nie spodziewają się konieczności migracji w ciągu najbliższych kilku tysięcy lat, nie sądzę, żeby przywiązywali do tego świata zbyt wiele uwagi. Menlee wziął głęboki oddech, zaciskając pięści. – Wyjaśnijmy więc wszystko! To jest świat, na który wysadziłeś osadników i nie uważasz, że kolonia poniosła porażkę. Tak? – Osadnicy nie przegrali – w głosie Statku zabrzmiało dziwne wahanie – Może nie. Menlee potrząsnął głową, zupełnie zbity z tropu. Po chwili zastanowienia Annika powiedziała z wahaniem: – Pozostało tylko jedno wyjaśnienie. – Na kosmos, powiedz! – wykrzyknął Menlee. – Statek próbuje, zmusić nas, żebyśmy sami wyjaśnili coś, czego instrukcje zabraniają mu mówić wprost. – Chodzi ci o to, że musimy znaleźć następną lukę? Tak, sądzę, że już się do tego przyzwyczailiśmy... Dobra. Jak dotąd wiemy, że... Menlee powtórzył pokrótce wszystkie dane i parę następnych minut spędzili na bezowocnych dyskusjach. Kiedy odwołali się do Statku, otrzymali mniej niż pomocną odpowiedź, tak przynajmniej z początku się wydawało. – Niezależnie od tego, jak próbuję ominąć instrukcje, nie mogę powiedzieć więcej na ten temat, ponad to co już usłyszeliście. Potem nagle, gdy już mieli się poddać, zaświtała im myśl. – Nie możemy znaleźć wyjaśnienia bez zejścia na dół! – wykrzyknęła Annika. – Och! – Menlee nareszcie zrozumiał. – Oczywiście! – Ale, jeżeli to zrobimy, czy znajdziemy rozwiązanie? – spytała. Nie było odpowiedzi. – Przypuszczam, że to zależy już tylko od nas – podsumował Menlee. – No i co sądzisz o pomyśle zejścia na ląd? Annika przygryzła wargę zastanawiając się. – Można przyjąć, że nic złego nie może nam się przytrafić, bo Statek by nas ostrzegł. Przypuszczam, że dostaniemy jedzenie i dowiemy się, czy tutejsza woda zdatna jest do picia, a drapieżniki i inne zagrożenia będą od nas odpędzane... Byliśmy już w tylu obcych systemach i tak wiele widzieliśmy, a jednak nie chodziliśmy jeszcze faktycznie pod obcym niebem. – Zróbmy to teraz! – rzucił Menlee. – Aha! Wreszcie odezwał się pionierski duch naszych przodków. – Szyderczym słowom wypowiedzianym przez Annikę zaprzeczył jednak uścisk dłoni, jakim go obdarzyła. – Bardzo dobrze. Statku? – Już tam jesteście – rzekł łagodny głos. Pod ich stopami nie było gładkiej sprężystej podłogi, ale skrzypiący wilgotny piasek. Trudno nie zastanawiać się, jak Sumbalańczycy zareagowali na ten bezimienny świat. Jeżeli skontaktowałby się z tą planetą statek z Yellika i miał w dodatku na pokładzie naukowców ze Szrenga z ich akademickim dogmatyzmem, pewnie już powstałyby najdziwniejsze hipotezy i wyjaśnienia – przeważnie dotyczące wyraźnej porażki mojej misji lub też istnienia wrogich flot skupionych wokół Ukrytego Świata. Wieże spekulacji wzniesione na ruchomych piaskach nonsensu. Oczywiście, zawsze pozostawało miejsce na domysły. Ludzie nie byliby ludźmi, bez zdolności do ich snucia. Przynajmniej wkrótce poznam reakcje Sumbalańczyków. A jeszcze wcześniej reakcję Anniki i Menlee. Jakie to pouczające, mieć dwoje pasażerów na pokładzie! Rozdział 11 Bezimienny świat Menlee przestraszył się, lecz Annika wybuchnęła śmiechem. – To naprawdę piękny świat! Prawda? Pobiegła w dół po łagodnej pochyłości do morza. Stojąc w wodzie po uda, odwróciła się ku niemu. – Chodź! Chodź do mnie! Woda jest cudowna! Odrobinę odprężony, choć wciąż rozglądając się czujnie dookoła, powiedział: – Musimy być gdzieś w tropikach. Ciepłe powietrze muskało jego gołą skórę, już dawno przestali zawracać sobie głowę ubraniem. Otaczały ich najrozmaitsze zapachy tak cudowne, że nawet Statek nie mógł ich wyczarować. – Chodźże! – nalegała Annika. – Jeszcze nigdy razem nie pływaliśmy! – Nie sądzisz, że powinniśmy wcześniej zbadać okolicę? – powiedział praktycznie. – Już chyba nie pozostało zbyt wiele czasu do zmroku. Kiedy to mówił, następny klucz powietrznych istot lądował spiralą na ziemi, celując w kępy niskich zarośli, które jak właśnie zauważyli, porastały grunt w pobliżu plaży. Nie mogąc się temu widokowi oprzeć, obserwowali lądowanie. Dopiero gdy stworzenia zniknęły, Annika odpowiedziała: – Zbadać? – zdziwiła się. – Dlaczego po prostu nie zrelaksować się? To nasza pierwsza i może ostatnia okazja spędzenia nocy na obcej planecie... – Właśnie! Dlatego chcę się tu rozejrzeć. Ta plaża wygląda prawie identycznie jak nasze na Szrengu; morze też jest bardzo podobne. Ale ani rośliny, ani też zwierzęta nie są takie, jakie ty lub ja kiedykolwiek przedtem widzieliśmy. Chcę przekonać się, że jestem w obcym świecie, wyciągnąć rękę i dotknąć nieznanego. Przebiegł wzrokiem po niebie i dodał: – Popatrz! Księżyc jest w trzeciej kwadrze. Poza tym niemal nie ma żadnych chmur. Możemy tu powrócić później i pływać przy księżycu. Przedtem jednak... – Co? – Szła, brodząc w stronę brzegu. – Czy nie powinniśmy zdecydować, gdzie będziemy spać? Pomimo że Statek utrzymywał nas tak długo w stanie czuwania, zaczynam się czuć odrobinę śpiący i nie bawi mnie perspektywa leżenia nago na szorstkim piachu, który może być wylęgarnią owadów i wszelkiego rodzaju pasożytów. Za chwilę pewnie poczuję pragnienie. Powinniśmy poszukać źródła czystej wody. Zaskoczona odparła: – Z pewnością Statek przyśle nam jedzenie i picie, i coś do spania, coś do przykrycia na wypadek nocnych chłodów. – Czemu więc jeszcze tego nie zrobił? Tu niczego nie ma. Nie ma! Poza nami. Wreszcie dotarło do niej, o co mu chodzi. Faktycznie, zostali, jakby to powiedzieć, wysadzeni bez niczego, poza własnymi ciałami. Dołączyła do niego powoli, wzięła go za rękę i rozejrzała się dookoła. Po chwili nieśmiało powiedziała – Statku? Nie było odpowiedzi. – Statku! – jakby krzyk mógł coś zmienić. Usłyszeli tylko szmer lekkiego wiaterku i delikatne uderzenia fal o brzeg. Nagle powietrze przestało wydawać się ciepłe. – Chyba nie odleciał i nie zostawił nas samych – wyszeptała. – Nie, tego nie mógł zrobić. Pamiętasz, wyczytaliśmy w jego instrukcji... – A pamiętasz, że komputer powiedział, iż nie możemy znać aktualnych instrukcji, bo one ewoluują w miarę nabierania przez Statek doświadczenia? Pamiętasz, jak naigrawaliśmy się z jego umiejętności obchodzenia komend? Pamiętasz, że przyznaje, iż został uszkodzony? Nagle stali, patrząc na siebie rozszerzonymi oczyma, pobledli na twarzach, szczękając zębami. Po chwili Menlee złapał Annikę w ramiona, żeby ją pocieszyć, a i sam chciał mieć jakieś oparcie. Jednak po krótkiej chwili odzyskali spokój. Słońce dopiero dotykało horyzontu. Annika powiedziała słabym głosem: – Masz rację. Musimy wykorzystać światło dnia. – Tak, tak sądzę. – Pomiędzy wierszami ukryte pozostały niewypowiedziane pytania: Czy musimy odkrywać metodą prób i błędów, co jest bezpieczne do spożycia, jakie czyhają na nas dzikie bestie, ofiarami jakich grzybów i bakterii możemy paść...? Ociężale, trzymając się za ręce, powlekli się prostopadle do linii brzegowej w górę po zboczu wydmy. Na jej wierzchołku znaleźli strumień, rozlewający się małą deltą pomiędzy skałkami. Puszczając rękę Anniki, Menlee zbliżył się do niego, uniósł odrobinę wody do ust i delikatnie dotknął językiem. – Przynajmniej jest słodka – stwierdził. – Nie możemy, oczywiście, określić, jakie organizmy zawiera, ale jakoś nie wierzę, aby Statek tak całkowicie nas porzucił. Annika również pokonała swój strach. – Chodzi ci o to, że nie mógł nam o tym wszystkim opowiedzieć słowami i mamy to sami odkrywać? – Tak musi być. Po prostu musi. Mam nadzieję, że się nie mylisz... Tego jednak nie powiedziała. Spojrzała w górę potoku. – Myślisz, że uda nam się znaleźć coś w tych krzakach, z czego można zrobić łóżko? A może i sklecić jakiś szałas? – Może to atawizm, ale wydaje mi się, że będę się czuł bezpieczniej tam niż na plaży. Następne niewypowiedziane pytania: Przypuśćmy, że jesteśmy uczuleni na liście lub gałęzie, na których się położymy; przypuśćmy, że będą tam głodne zwierzęta... Przypuśćmy, że Statek naprawdę nas opuścił! To jednak nie mieściło się w głowie. Ostrożnie, idąc wzdłuż brzegu strumienia, podążyli w głąb lądu, co jakiś czas czując chlupot błota pod stopami, przeważnie jednak znajdując twardy grunt, głównie ten sam piasek co na plaży. Uwaga ich skupiona była na niewielkim zagajniku – kępie drzewiastych roślin otoczonych zaroślami. Wyglądał na położony powyżej linii najwyższych przypływów. W umysłach ich skojarzył się z archetypowym obrazem bezpieczeństwa i dobrej kryjówki. Annika nawet nie spojrzała na ręce chwytając coś wystającego z brzegu, gdy musieli wspiąć się na wyżej położony teren. Nie wytrzymało i dało się wyciągnąć. Zaklęła, odzyskując równowagę przy pomocy Menlee. Wciąż trzymała w dłoni zdradziecką rzecz i w dogasającym świetle dnia mogła określić nie tylko jego kształt, lecz i kolor: białawoszary. – Menlee! – krzyknęła, chwiejąc się i odwracając w jego stronę. Nie musiał spoglądać na to dwa razy. – Kość – powiedział. – Ludzka kość. W tejże chwili ostatni fragment tarczy słonecznej skrył się za horyzontem. Zanim przezwyciężyli szok, zapadł zmierzch. Padli sobie w objęcia, trzęsąc się ze strachu... W końcu Annika przemogła szloch, na tyle, że była w stanie złapać oddech i znowu błagać: – Statku? Statku! Wciąż nie było odpowiedzi, a wiatr, wiejący teraz od strony lądu, chłostał ich chłodnymi podmuchami. – Czy jesteś głodna? – zapytał Menlee. Cofając się patrzyła na niego. Światła księżycowego było dość, żeby wyczytać z jej twarzy, co myśli. – Znaleźliśmy się w tarapatach, a ty ciągle tylko o jedzeniu! – Nie! Nie! – uspokajał ją. – Chodzi mi o to, że mnie nie chce się jeść, a tobie? Zastanowiła się i potrząsnęła przecząco głową. – A może chcesz pić? Woda w tamtym strumieniu – wdrapali się na jego brzeg – jest, jak już mówiłem, słodka. – N–nie. Naprawdę nie jestem spragniona i nie mówię tego tylko, żeby uniknąć picia tutejszej wody. Głos jej powracał do normalnego zrównoważonego tonu. – Do tego właśnie zmierzałem – mruknął Menlee. – Nawet jeżeli nie odpowiada na nasze wołania, pewien jestem, że troszczy się o nas i zapewnia naszym organizmom... – Troszczy się tak bardzo, jak o posiadacza tej kości? – szepnęła Annika. Upuściła ją wcześniej, teraz schyliła, żeby podnieść i odrzucić najdalej, jak mogła. Nie było to zresztą zbyt daleko, ponieważ kość utknęła w glinianym brzegu po przeciwnej stronie strumienia, ale tylko na chwilę. Potem odpadła, razem z grudką ziemi i odsłoniła... Dojrzeli to z nadnaturalną jasnością, jakby blade światło miejscowego księżyca skoncentrowało się na niezwykłym roztopionym szkle, mającym jednak moc zamrożenia, a nie ogrzania. Czaszka. Wypadła z jamy w ziemi, najpierw jako nieokreślona kula, tocząca się ku brzegowi strumienia, zatrzymana przez skałkę, porwana przez wodę. Gdy strumień zmył pokrywający ją brud, uśmiechnęła się obnażając zęby, wybałuszając puste oczodoły... Przypadek sprawił, że stanęła w pozycji pionowej, może usta pełne były jeszcze mułu. Czy pod tym sklepieniem nie mieszkał kiedyś mózg, który myślał, marzył, śnił? Spoczywała na przypadkowej podstawie i lśniła tym swoim niesamowitym blaskiem. Wtem, niespodziewanie, dwa z półprzeźroczystych stworzeń wylądowały po obu jej stronach i czar prysł. – Annika, kochanie – szepnął Menlee – to oczywiste, że Statek wysadził nas w pobliżu pierwotnego osiedla. Szybko dochodząc do siebie po zderzeniu z twardym gruntem, obce istoty podążyły w stronę najbliższego wzniesienia, przystając, aby w przerwach się posilić. Wkrótce nie było po nich śladu, chociaż wraz z zapadającym zmrokiem, daleko wśród roślin pojawiały się blade błękitne błyski. – Obcy? – Miejscowi! Menlee zbeształ się za to, że zaledwie godzinę temu wraz z Anniką cieszył się z szansy spędzenia jednej nocy na obcej planecie. Bardzo trudno było mu przywyknąć do faktu fizycznej obecności pośród tak dziwacznych i nieznajomych roślin i (poczuł zapach powietrza) zapachów, a także (usłyszał wysoki skowyt od strony morza) morskich i innych stworzeń... Wylądowało więcej przezroczystych istot. Można było teraz dostrzec, że nawet podczas lotu lekko świeciły. Czując nadchodzącą słabość, Menlee przywarł do Anniki, jakby ich cztery nogi zapewnić miały im utrzymanie równowagi. – Czy też – wykrztusiła, łapiąc z trudem powietrze – kręci ci się w głowie? Czuję się, jak gdyby ziemia pod stopami zamieniła się w wodę albo nastąpiło trzęsienie ziemi. – Coś jest w tym powietrzu? – mruknął. – Myślę... Menlee! Mam zawroty głowy! Jest mi niedobrze, jakbym płynęła po wzburzonym morzu! Tylko od tak dawna nie jadłam, że nie mam czym wymiotować! Menlee również poczuł mdłości. Walczył z tym, jak mógł, ale kilka chwil później następna grupa powietrznych istot wylądowała, niesiona podmuchem wiatru. Niektóre spadły wprost na jego ciało, inne na Annikę. Obecność ich była chłodna, orzeźwiająca. Kiedy jednak odpełzły, pragnął je przywołać, ponieważ wraz z ich odejściem wyparowały resztki spokoju. Poczuł narastającą panikę. – Nie ma co! – usłyszał głos Anniki, jakby nagle ogarnęła ją fala inspiracji, wykraczająca poza jego zdolności rozumienia. – Nie będzie dzisiaj snu, ani jedzenia, ani też napoju, ani... Oooch! Straciła grunt pod nogami, zakołysała się, pociągnęła go za sobą i oboje zapadli w stan, który powinien był być nieświadomością. A jednak nie był. To jest naprawdę okrutne! Statek mógł dostrzec, jak zwykle, wszystko, co dawało się zauważyć przy pomocy urządzeń, w jakie zaopatrzyli go jego konstruktorzy, chociaż (jak już powiedział kiedyś Annice i Menlee) czytanie w ludzkim umyśle było poza zasięgiem jego możliwości. Czy dlatego się właśnie różnimy? Gdyby był drugi taki Statek jak ja, wymienilibyśmy wszystkie informacje, tak jak mogłem otrzymać informacje od komputerów na Klepsit zwanych monitorami. Właśnie znalazłem się w sytuacji, kiedy muszę przekazać coś bardzo istotnego dwójce ludzi, wyjątkowo inteligentnych ludzi, i zmuszony jestem uciec się do środków, które z pewnością spowodują ich cierpienie. To okrutne. Zaczynam nienawidzić swoich konstruktorów. Kiedy później Annika i Menlee porównywali swoje wspomnienia, stwierdzili, że chociaż w szczegółach różne, w ogólnym zarysie były identyczne. Wszystko rozpoczęło się od dziwnego uczucia entuzjazmu, przechodzącego w znużenie, sięgające rozpaczy. Nie padło żadne słowo, lecz wszystko wyrażało się nastrojem i świadomością własnego ciała, jaką posiadają czasem śpiący. Czasami próbowali chyba zdefiniować swoje uczucia, bo budzili się, a raczej przychodzili do siebie, zauważali, że choć pokrywały ich sińce i zadrapania, nie odczuwają niczego, poza tym co było im przekazywane. Nadzieje, wysokie jak drzewa, jak wzgórza, zwalały się lawiną. Był lęk zamkniętej przestrzeni, odcięcie od świata, od cudownych widoków, jakby w klatce bez krat, tylko z regułami, ograniczeniami, bliskimi naturalnym instynktom. Była też nuda: niekończący się korowód działań, podejmowanych bez widocznego postępu. W końcu była też czysta zazdrość: tamci nie cierpieli z powodu tych ograniczeń. A potem przyszło wielkie odkrycie, jakby wiatr przegonił chmury zakrywające mroczne niebo i świt ukazał się w całej okazałości. Jednocześnie pojawiła się świadomość, zdziwienie i szyderstwo, niedowierzanie, że myślące stworzenia mogły poddać się takim ograniczeniom. Poza tym była wolność. Wolność. Wolność od zmartwień. Wystarczy już zła, które było (nawet jeśli nie opisano go słowami), niech umarli sami grzebią swe trupy. Jutro samo o siebie zadba. Rozkwitła straszliwa pokusa, cudowna i śmiertelna, jak rozwijające się płatki atomowej eksplozji. I tak jak eksplozji, nic jej nie mogło powstrzymać. Strach tak wielki, że wywoływał ekstazę; przerażenie tak potworne, że miało posmak raju... Coś ciężkiego, wlokącego się jak sidła, odrzuconego w zamian za oślepiającą wieczną teraźniejszość. Uczucie radości, gościnne powitania, pochwały. Poruszanie się bez wysiłku, odkrywanie wciąż nowych zapachów, smaków, widoków, dźwięków. Bez ograniczeń, otwarci, połączeni w jedność, nieskończeni, nieśmiertelni... Muzyka i poezja, wieczna sztuka, tworzona w ponadczasie, nie skrępowana mową i koniecznością walki z materią. Pieśń płynąca z samego źródła życia, świeższa i jaśniejsza od samego słońca i milion milionów głosów, złączonych w czystą nutę refrenu, dzisiaj, wczoraj, zawsze, nie gra roli. Tak jakby szarpanym być w tysiąc różnych stron, jakby być maleńkim księżycem, przekutym w błyszczący krąg. Menlee miał otwarte oczy. Noc dobiegła końca. Wciąż leżąc w miejscu, gdzie wraz z Anniką upadli, stwierdził, że patrzy na błękitne niebo, teraz jeszcze bardziej niebieskie, gdy powietrzni emigranci znowu wzbijali się w powietrze, unoszeni poranną bryzą. – Menlee – odezwał się suchy głos, lekko zachrypnięty, jak po długim i rozpaczliwym płaczu. Nie rozglądając się, po omacku poszukiwał jej dłoni. – Tylko popatrz – powiedział równie zachrypnięty jak ona. Usiedli i pozostali tak, w ciszy, poruszając się wyłącznie, aby uniknąć zdrętwienia stawów, czekając aż ostatnie z istot, które ukazały im niezwykłą prawdę, wzbiły się w powietrze, aby kontynuować swoją rozkoszną podróż. I w końcu Annika popatrzyła na Menlee i zadała najważniejsze pytanie. – Czy byłbyś to zrobił? Pokusa... Potrząsnął jednak głową. – Absolutnie nie. A ty? – Nie. Aż tak nie byłam sfrustrowana. – Zmuszając się niezgrabnie do powstania, rozglądając wokół, jakby próbując zapamiętać wszystkie najdrobniejsze szczegóły, dodała: – Wyobrażam sobie jednak, jak to musiało wyglądać. Wspaniałe otoczenie, istoty pozbawione zmartwień, mogące pożywić się wszystkim, co napotkają na swojej drodze, unoszone siłą wiatru wciąż w nowe, piękne miejsca... Jakiż to kontrast wobec konieczności zamartwiania się o wszystko: co jeść i pić, gdzie stąpać, czy rozkoszować się tym pachnącym powietrzem, czy może wdychać go przez specjalne maski! Zawahała się. – Jak sądzisz, czy tak właśnie to sobie tłumaczyli? – A jak odbyła się ta transformacja, połączenie, czy cokolwiek to było? Nie mam pojęcia. Może wyjaśnienie po prostu nie istnieje? Może dlatego Statek właśnie nie mógł nam o tym powiedzieć i pozostawił nas tu, abyśmy sami odkrywali. Wzrok jego powędrował ku przeciwległemu brzegowi strumienia. Nie było wątpliwości, czego tam wypatrywał. Czaszka jednak, tak jak i kość, została zmyta ze skały w nocy. Nie pozostał więc żaden ślad ludzkiej obecności, poza nimi. – Coś z ludzkości jednak tu ocalało? – Niewątpliwie! Nie jest to jednak ta część, która układa plany na przyszłość, czy też dokonuje wynalazków, buduje, ryzykuje konieczność zaczynania wszystkiego od początku. Raczej ta część, która biega, skacze i raduje się, po prostu cieszy życiem... Menlee, czy to ty pytałeś? – Myślałem, że ty! I zastanawiałem się, dlaczego sama sobie odpowiadasz. Złapani znów w sidła znajomego lęku, rozglądali się dookoła błędnym wzrokiem. Annika szybciej odkryła prawdę. – Statku! – wybuchnęła. – Wróciłeś! – Szczerze mówiąc, byłem tu przez cały czas. Na przeciwległym brzegu strumienia coś się poruszyło. Coś wyglądającego jak największy osobnik z gatunku miejscowych istot. Światło porannego słońca rozszczepiło się na jego ciele. Potem rozpłynął się w powietrzu. Menlee cofnął się pół kroku, zaciskając pięści. – Dlaczego pozwoliłeś nam myśleć, że zostaliśmy tu przez ciebie porzuceni? Omal nie zwariowaliśmy ze strachu! – Ale nie całkiem. – Padła cicha odpowiedź. – A co do powodu, chyba już odgadliście, o ile dobrze zrozumiałem wasze rozmowy i reakcje, na to co was spotkało. Wymienili spojrzenia. – Mieliśmy rację? – spytała Annika. – O ile mogę powiedzieć, pod każdym względem. Faktycznie osadnicy zmęczyli się koniecznością kontrolowania swojego postępowania, gdy wokół swobodnie fruwały sobie wolne istoty. Z radością zgodzili się rozstać z niewygodnymi obcymi sobie ciałami, na rzecz innych, lepiej przystosowanych do warunków tej planety. Mieliście jednak rację, jeżeli chodzi o inny istotny aspekt. – Nie orientujesz się, jak tego dokonano? – zapytał Menlee. – Nie. Nie wiem też, jak wam przekazano informacje. Pragnąc dowiedzieć się, czy słusznie postąpiłem, wysadzając tutaj ludzi, nie byłem w stanie wpaść na lepszy pomysł, jak poddać was tej przerażającej próbie. Naśladując sam tutejsze istoty aż do poziomu molekularnego, miałem nadzieję, wykryć jakieś wskazówki dotyczące możliwości przeniesienia ludzkiej świadomości w tak niezwykłe ciało. Nie otrzymałem żadnego rezultatu. Wy zaś, zaledwie otarłszy się o kilka z tutejszych istot, osiągnęliście doskonałe zrozumienie. Ani ja, ani też moi konstruktorzy, ani nikt ze spotkanych ludzi, nie potrafiłby tego pojąć. Nawet dziś nie pojęliśmy jeszcze wszystkich praw natury. Stali oniemiali ze zdziwienia. – Przyjmijcie moje przeprosiny – powiedział po chwili Statek. Mogę jedynie mieć nadzieję, że zrozumiecie i wybaczycie moje postępowanie. Sądźcie, wedle swego uznania. Przez dłuższy czas żadne nie odezwało się. W końcu Annika poruszyła się. – Szkoda, że jesteśmy tylko zwykłymi ludźmi. Gdybyś zabrał ze Shrenga kogoś mądrzejszego... – Chwileczkę – sprzeciwił się Menlee. – Pewnie się mylę, lecz mam wrażenie, że ludzie, których Statek przywiózł tutaj, byli przeważnie zupełnie przeciętni. Annika wybuchnęła. – Śmiesz twierdzić, że nie było w nich niczego niezwykłego? Na czarne dziury! Zdecydowali się przecież poszukać domu pod nieznanym słońcem! Czy nie stawia ich to wśród wybitnej mniejszości? Jakiż ułamek ludzkości podjął kiedykolwiek bardziej brzemienną w skutkach decyzję? A co stało się z tym twoim podziwem dla ducha naszych przodków? – Odrzuciła kosmyk włosów, opadający jej na oczy. – Chodziło mi o to, że nie byli jakimiś nadnaturalnymi geniuszami, czy sławnymi twórcami. Wręcz przeciwnie! Wyobrażam ich sobie jako niepoprawnych marzycieli, którzy jednak nie są tak opętani metafizyczną frustracją, żeby nie pracować ze wszystkich sił w celu zapewnienia bezpieczeństwa i przetrwania swym potomkom. Dobrze mówię. Statku? – Tak, lecz marzenia człowieka zawsze powinny wykraczać poza granice jego możliwości. Po cóż byłoby niebo? – Co? – Annika mrugała oczyma nie rozumiejąc. – Taka mądrość ludowa z dawnych czasów, jeszcze z rodzimej planety. Chyba wyraża to, o co ci chodzi? Powtórzyła szeptem cytat i przytaknęła gorliwie. – Tak, to w zasadzie kwintesencja bycia człowiekiem. – I właśnie tę część swojej istoty porzucili tutejsi osadnicy – skomentował kwaśno Menlee. – Winisz ich? – spytała Annika. – Jeżeli naprawdę byli zwykłymi prostymi ludźmi? – Nie, wiem o czym myślisz. Dla nich musiał to być raj. – Menlee zawahał się. – Nic nie poradzę jednak na to, że uważam ich decyzję za swoistą tragedię. – Oni to oni, a ty to ty. Czy Statek to powiedział, czy też Annika? Nagle przestało to mieć znaczenie. Jakby i Statek stracił zainteresowanie, obraz zakołysał się. W mgnieniu oka znaleźli się z powrotem na orbicie. – Z pewnością pragniecie coś zjeść i wypić przed odlotem w stronę Sumbali – głos Statku zabrzmiał dziwnie mechanicznie. – Doprowadziłem was do granic wytrzymałości. I siebie też. Rozdział 12 Sumbala Wczorajsza burza, szalejąca nad Wzgórzami Łaski, cudownie oczyściła powietrze, pozostawiając niebieskojesienne niebo prawie bez chmur. Sprawiła też, że wąskie ścieżki stały się śliskie i zdradliwe, ale z tym wierzchowce radziły sobie bez trudu. Ezar, siwobrody mężczyzna, jechał na koniu o tyle przypominającym swoich prehistorycznych przodków, o ile można było to osiągnąć drogą badań i eksperymentów genetycznych. Chociaż kopyta ślizgały się czasem na luźnych kamykach, zwierzę zawsze odzyskiwało równowagę. Jeżeli zaś chodzi o młodszego, lecz również siwiejącego brata Ezara, Sohaya, dosiadał on stworzenia, które trudno byłoby już udoskonalić. Była to jedna z owych basek, wyhodowanych na Ekatali i przejętych przez Sumbalańczyków, zawsze zainteresowanych nowymi, zabawnymi środkami transportu. Natychmiast po przybyciu z portu kosmicznego, kiedy przeczekiwali burzę w rodzinnej rezydencji, Sohay wyjaśnił bratu, skąd się wzięła. Otóż Budowniczym nie wystarczały opisy, analizy i zdjęcia, pragnęli sami zbadać substancję ekatilskiej Istoty. Następny statek z ładunkiem przeznaczonym dla odbiorców z Ukrytego Świata miał odlecieć dopiero za kilka tygodni, a baski traciły kondycję, jeżeli nie były systematycznie ćwiczone. Wypożyczył więc stworzenie na jakiś czas. Ezarowi przychodziły do głowy wszystkie typowe w takich sytuacjach pytania: czym się to żywi, czy nie ma ryzyka, że jest nosicielem nieznanej choroby, dlaczego jest takie bezkształtne, jak to możliwe, że uniesie ciężar człowieka, skoro nie ma kości...? Sohay odpowiadał równie standardowo, chichocząc przy tym. Mówił, że baska może żywić się praktycznie wszystkimi roślinami, że tak bardzo różni się od człowieka, iż jakikolwiek jej pasożyt zginie natychmiast po dostaniu się do ludzkiego organizmu. Chociaż nie są inteligentne, reagują na system rozmaitych kopnięć i szturchnięć, podobnie jak koń. Nie posiadają określonego kształtu, wywodząc się nie od wyżej rozwiniętego przodka jak ludzie, a od stworzenia będącego w zasadzie kolonią komórek – to przynajmniej Ezar zrozumiał bez problemów. I wreszcie baska mogła unieść ciężar człowieka, pomimo braku kości, ponieważ we wnętrzu jej ciała panowało wysokie ciśnienie. Zaproszony na przejażdżkę na niej Ezar zrobił to bardzo ostrożnie i stwierdził, że faktycznie wrażenie miał takie, jakby siedział na poduszce powietrznej, co Sohay sam już wielokrotnie zauważył. Starszy z mężczyzn wciąż nie wierzył w możliwości baski, kiedy wyruszali w drogę wczesnym rankiem i dopiero po przebyciu kilkunastu kilometrów, przyjął do wiadomości, że naprawdę jest ona warta wszystkich pochwał Sohaya. Jeżeli wydarzyłoby się coś niespodziewanego, zawsze mieli swojego Skauta. Dryfując nad nimi na wysokości pięćdziesięciu metrów, dostosowując pozycję poprzez wydmuchiwanie porcji powietrza ogrzewanych przez słońce, lub też zawieszony pod chmurką, a nocą napędzany przez maleńki reaktorek nie większy od kciuka, Skaut łączył ich z każdym miejscem i człowiekiem na planecie. Gdyby działo się coś złego, mógł unieść pojedynczych ludzi i przetransportować na odległość nawet dziesięciu kilometrów. Nie dotyczyło to wszakże ich wierzchowców. Koń był nawet cięższy od baski. Ezar obrócił się na siodle, jakby tknięty jakąś myślą. – Czy ten stwór ma jakieś imię? – Nie mam pojęcia. Nigdy go o to nie pytałem. – Sohay przybrał groteskowo poważny wyraz twarzy. Ezar pamiętał tę minę jeszcze z dzieciństwa. Musiała dobrze mu się przysłużyć, pomyślał o bracie podczas pełnienia obowiązków służbowych. Sohay był członkiem sumbalańskich międzygwiezdnych służb dyplomatycznych, jednym z zaledwie dwóch tysięcy starannie dobranych i przetestowanych ekspertów do przeprowadzania negocjacji, badań, poszukiwań, eksploracji... – Bardzo śmieszne! – skrzywił się Ezar. – Niezupełnie. Chodziło mi o to, że może pierwotni właściciele nadali mu imię, ale nikt mi go nie przekazał, a swoją drogą na planecie, gdzie znajduje się tylko jeden osobnik, imię i tak nie jest potrzebne. – I zanim brat zdążył wymyślić odpowiednią ripostę, zapytał: – A twój koń jak się nazywa? – Och... Cijefobar. – Nie tłumacz! – Sohay podniósł rękę, a drugą przytrzymał się siodła, kiedy baska pokonywała szczególnie wyboisty odcinek drogi, usiany kamieniami wielkości męskiego torsu. – Pozwól, żebym sobie sam przypomniał... To kod genetyczny, tak? – Oczywiście, lub raczej jego część. – Hmm! Nie dałoby się opisać nim baski, bo stworki te tak różne są od wszystkiego, co do tej pory napotkaliśmy... – Zamachnął się, żeby poklepać swego wierzchowca, ale w porę sobie przypomniał, że może to zostać zinterpretowane jako rozkaz zatrzymania albo co gorsza skrętu w prawo, gdzie rosły gęste kolczaste zarośla i naraziłby się na podrapanie i podarcie ubrania. Po chwilowym namyśle powiedział: – Ach! Gatunek, masa, płeć, kolor i, zapomniałem, co oznacza „bar”. Ezar uniósł wysoko brwi ze zdziwienia. – Musisz mieć doskonałą pamięć! Założę się, że nie sprawdzałeś tego na swojej bransolecie i nie miałeś z genetyką do czynienia od wieków, może od czasu opuszczenia domu. – Sześćdziesiąt lat temu – dodał Sohay. – Masz rację, jedyne co w tej dziedzinie robiłem, to rozmowa z paroma specjalistami. Pamiętasz jednak, że jako dzieci pomagaliśmy w projektowaniu zwierząt hodowlanych? Pamiętasz te kurczaki, które nam nie wyszły? – Och! Próbowałem zająć się tym problemem rok lub dwa lata temu i tym razem wszystko poszło gładko. – Naprawdę? Dlaczego wczoraj mi ich nie pokazałeś? I tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty przez ten deszcz. – Sądzisz, że chciałbyś, aby ci o tym przypominać? – Ezar obrócił się w siodle i spojrzał, żeby stwierdzić jak długo musieli się jeszcze wspinać. – Za chwilę będziemy po drugiej stronie wzgórz. Trzymaj się. – Rozumiem. „Bar” jak bariera. Jest bezpłodny. – Sądziłem, że to lepsze niż obcinanie biedakowi jaj, kiedy zaczyna odkrywać, że je posiada! Sohay, przepraszam! Powiedziałem coś nietaktownego! – Co? – Młodszy z mężczyzn wyglądał na lekko zdziwionego. Potem szczerze się roześmiał. – Och, Ezarze! Ty i ta twoja obsesja na punkcie tradycyjnego potomstwa! To, że żadna kobieta nie zaszła ze mną w ciążę w sposób tradycyjny nie oznacza bynajmniej, że nie posiadam potomków! – Naprawdę? – zdziwił się Ezar. – A tak, i nie tylko na Sumbali. Na czterech planetach kobiety prosiły mnie o bycie dla nich dawcą i za każdym razem przechodziłem z powodzeniem wszystkie badania. Oczywiście, musieli później dokonać genetycznych zabezpieczeń. – Myślę. Tak czy inaczej, to dobre wieści. Bardzo dobre! W tym miejscu, parę metrów poniżej szczeliny na szczycie wzgórza, przez którą przechodzili, ścieżka stała się szersza. Ezar przystanął i puścił Sohaya przodem. – Jedź – powiedział. – Będziesz miał lepszy widok. Ja już go zaliczyłem, a ty jeszcze nie. Sohay zaśmiał się. – Przysłałeś mi wystarczająco wiele zdjęć! Mam tylko nadzieję, że twoje opowieści nie przerosły rzeczywistości. Ezar nie odpowiedział, tylko machnął na niego, aby jechał. Czekał. Czekał dobre trzy minuty. Dopiero wtedy Sohay westchnął tak, jakby zaparło mu na te trzy minuty dech z wrażenia, kiedy ujrzał widok ze szczytu wzgórza. – Sądzę – powiedział Ezar, dołączając do brata – że rzeczywistość naprawdę przerasta zdjęcia. – O tak, rzeczywiście! Zbocze wzgórza, po którym się wspięli, porośnięte było głównie zaroślami, gdzieniegdzie kolczastymi. Po drugiej stronie znajdował się, dla kontrastu, las. Brzozowo–bukowy, teraz rozkwitły kolorami jesieni, rozciągał się po horyzont i jeszcze dalej, jak morze czerwieni, brązów i złota. Gdzieniegdzie wyróżniało się stanowisko miedzianych buków, żyła szlachetnego kruszcu, niewymagającego oczyszczania. W podmuchach wiatru, krajobraz falował niczym ocean mieniący się fantastycznymi kolorami planktonu, lub też gaz wybuchającej gwiazdy, widoczny dzięki komputerom. – I ciągnie się to – wyszeptał Sohay, czując, że w ustach zaschło mu z wrażenia – przez całe trzy tysiące kilometrów? – Nawet więcej. Tego lata posunęliśmy się o następne dwieście lub trzysta. Nic nie powstrzyma lasu, póki nie dojdzie on do morza. – Ezar, przecież to zdumiewające! I w tak krótkim czasie! – Uważasz, że sześćdziesiąt pięć lat to krótki okres? Widocznie nigdy sam nie siedziałeś, czekając aż twoje drzewa urosną! Nawet przy użyciu najlepszych akcelerantów... Szczerze mówiąc, trudno powiedzieć, że to moja zasługa. – Bzdury! Po tym wszystkim, co zrobiłeś? – Sprzyjało nam szczęście, pamiętaj. Tak się po prostu trafiło, że wylądowaliśmy na planecie, gdzie nasze formy życia okazały się silniejsze od miejscowych. Oczywiście, posłużyliśmy się zarodnikami z kosmosu... Wiesz, nie potrafię zrozumieć ludzi, o których mi opowiadałeś, którzy zlekceważyli to bardzo wartościowe źródło materiału. – A w jednym przypadku, znam go wyłącznie ze słyszenia, bo na tej planecie akurat nie byłem, nawet posunięto się do prób powstrzymania ich opadania. Tamtejsza populacja musiała jednak widocznie przejść epidemię religijnego obłędu. W takich wypadkach trudno przewidzieć wyniki. – Czysty chaos – przytaknął Ezar. Potem przez chwilę milczeli, napawając oczy widokiem wspaniałej tęczy barw liści. Po dłuższym czasie jednak Sohay przyszedł do siebie. – Masz jakieś kłopoty z miejscowymi gatunkami? – Nie, już nie. To znaczy co jakiś czas pojawia się jakaś plaga, ale nasze rośliny są już tak zabezpieczone, że... Jak nam się w końcu to wszystko udało...? Hmm! Nie, sam do tego dojdziesz. Ojciec i ja zaczęliśmy już podejrzewać, gdzie leży nasz słaby punkt, zanim jeszcze opuściłeś dom. Zobaczmy, czy i z tym problemem poradzi sobie twoja niezawodna pamięć. I nie sprawdzaj niczego ze swoją bransoletą! Sohay uśmiechnął się. – Nie potrzebuję. Pleśnie? Grzyby? – Dokładnie. Musieliśmy zmienić około dwóch tysięcy gatunków, a raczej zabezpieczyć je, żeby korzenie drzew przestały dusić się w masie nierozłożonych własnych produktów, głównie liści, ale też powalonych pni i gałęzi, połamanych przez wichurę. Uważaj! Wolniej! Cijefobar uniósł łeb, aby złapać zapachy niesione przez wiatr i odrobinę się zaniepokoił. Ezar poklepał go po karku. Sohay również wciągnął badawczo powietrze i rzekł: – Wiem, co go mogło spłoszyć. Nie czujesz? – Co? – Dym. – Och! Nie ma się czym przejmować. Dochodzi z domu osoby, którą chciałem ci przedstawić. – Myślałem, że celem naszej wyprawy było podziwianie widoków – odparł Sohay. – Niezupełnie. – Ezar zdusił śmiech, czując zadowolenie, jakby z dobrego żartu. – Czy zgadłbyś, że na Sumbali są rodziny niewierzące w kontrakt ze swym umysłem, o innych organach nie wspominając? Sohay zdumiał się. – Coś ty! Czyżby to był jakiś... jakiś rodzaj nowego kultu, powstałego po moim wyjeździe? – W pewnym sensie tak. – Mogę więc tylko stwierdzić, że to absurdalny pomysł. Oczywiście na innych światach, które odwiedziłem, ludzie tak właśnie żyją, polegając na odwiecznym instynkcie przodków. Jeżeli jednak o mnie chodzi, ten zwyczaj jest, jak sądzę, przyczyną ich zacofania w stosunku do nas. Nie pozostawiamy współdziałania naszych umysłów i ciał czystemu przypadkowi lub dziedzictwu genetycznemu. Zamiast tego... Ezar uniósł dłoń, robiąc kwaśną minę. – Proszę, oszczędź mi tej propagandowej gadki! Możesz ją sprzedawać innym ludziom, na innych planetach, ale błagam, nie mnie! Musisz kiedyś opowiedzieć o reakcjach tamtych ludzi na takie informacje; założę się jednak, że nie trafiają do nich z taką łatwością, z jaką Doskonali pokonują przestrzeń. – Z niejakim zdziwieniem obserwuję, że rzeczywiście nie. Sądzę, że tamci ludzie powinni po prostu przybyć tutaj i przekonać się naocznie, do jakich rezultatów doszliśmy my. I jest to jednak raczej ciężkie zadanie, którego niektórym nie chce się wykonać. Ale, jak już mówiłeś, możemy o tym pogadać innym razem. Nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego niektórzy z nas krytykują kontrakty. – Och, jest sporo filozoficznej fanfaronady na poparcie ich punktu widzenia, lecz przede wszystkim sądzę, że główną przyczynę już zdefiniowałeś: jest nią zwykła niechęć ludzi do nazbyt ciężkiej pracy. Właściwa argumentacja przedstawia się następująco: jeżeli przyjmiemy, że ludzie są stworzeniami o naturze kolonii pierwotnie niezależnych organizmów, które połączyły się, aby mieć lepsze szansę przetrwania, odwracamy się od perspektywy przyszłego rozwoju. Porównują tutaj człowieka do produktów chemii organicznej i nieorganicznej, podając za przykład żywe stworzenia, które, rozłożone na składniki chemiczne, nie są w stanie funkcjonować. Nie można z tym oczywiście polemizować. Posuwają się jednak dalej, twierdząc, że rozróżniając odrębne obszary funkcjonowania ciała, niszczymy całość, „jedność” jak mówią, która stanowi o istocie naszego człowieczeństwa. – Hmm! – Sohay przeczesywał palcami brodę. – W takim razie nie ma co z nimi dyskutować. – Bynajmniej. Nie przeszkadza to jednak niektórym z nich być całkiem przyzwoitymi ludźmi. Na przykład ten facet, do którego jedziemy. Był kiedyś jednym z moich dzierżawców. Kiedy „nawrócił się”, poprosił o posadę leśniczego, na co się zgodziłem, bo potrzebowałem akurat kogoś na to stanowisko. Wpadam do niego od czasu do czasu, żeby zobaczyć jak mu leci i jak na razie nie stało się nic takiego, abym musiał go odwoływać. – Ezar znów powąchał powietrze. – Sądząc z tego dymu, rodzina prawdopodobnie organizuje bankiet na naszą cześć. Jednym z pożytków z naszej pracy nad grzybami był darmowy zbiór smakowitych gatunków jadalnych, chociaż niektóre z nich wymagają dłuższego gotowania, by stały się lżej strawne. Sohay spojrzał przerażony. – Czy jesteś pewien, że ktoś taki jak ja, kto powrócił po długiej nieobecności... Ezar przerwał mu: – Absolutnie! Najgorsze, co się do tej pory stało, to choroba z przejedzenia, bo grzyby tak bardzo wszystkim smakują. Pospieszmy się! W przeciwnym wypadku nie dojedziemy tam przed południem. Koń popędzony stopami potruchtał energicznie w dół. Mając wciąż nad sobą Skauta dotarli wkrótce do podnóża wzgórz i jechali dalej wąską ścieżką po równinie. Żaden z nich nie odzywał się, podziwiając nieskończoną różnorodność kolorów liści, tych jeszcze wiszących na drzewach, i tych zwianych przez wczorajszą wichurę. Pół kilometra dalej Sohay wydał nieartykułowany okrzyk i Ezar, wciąż jadący przodem, obejrzał się przez ramię, unosząc brwi. – Właśnie zdałem sobie sprawę, że te liście szeleszczą – wyjaśnił młodszy z braci – i fruwają dokoła nas. Spójrz! – Więc? – zapytał Ezar. – Więc są suche. Spodziewałbym się raczej, że będą nasiąknięte wodą po wczorajszej burzy. – Ach, to często zdarza się o tej porze roku. Wilgotne prądy powietrza przechodzą nad tą równiną, lecz pada dopiero za tym grzebieniem, który właśnie pokonaliśmy. Na godzinę lub dwie przed twoim przybyciem do domu widzieliśmy szarą ścianę chmur na horyzoncie i słyszeliśmy pierwsze grzmoty, ale prawdziwa burza nie rozpętała się po tej stronie. Cała nawałnica spadła na nas, jak zwykle. Nie jestem nawet pewien, czy dom Heskera wytrzymałby taki potop. – Hesker, to facet z którym mamy się spotkać? – Mhmm. Nastąpiła chwila ciszy. Potem Sohay zapytał: – Sądzę, że nie mówisz zupełnie serio. Nawet jeżeli jest on swego rodzaju ekscentrykiem, nie może mieszkać w szałasie! Poza tym zdawało mi się, że mówiłeś, iż nie mieszka samotnie. Ma rodzinę, tak? Znowu padła ta sama odpowiedź: – Mhmm. – I miałby narażać ich na ryzyko? – Oczywiście nie wyraziłem się dość jasno. Pewnie wyobraziłeś sobie kogoś mieszkającego w chacie z surowych bali drewnianych. – Co to jest chata z bali? – Poproś Skauta o przekazanie jej obrazu. Sohay zastosował się do rady i przestudiowawszy holobraz unoszący się w powietrzu przed nim potrząsnął głową. – Dostrzegam w tym jakąś ogólną zasadę, ale po co używać zupełnie nieprzetworzonego materiału? Chyba że komuś chodzi o duchowe ćwiczenie, może próbę utożsamiania się z prymitywnymi przodkami. Byłoby to totalne przeciwieństwo Heskera, a przynajmniej tego, co opowiadałeś mi o jego przekonaniach. Ezar westchnął. – Mówiłem ci, że zrozumiesz to opacznie. Sohay potrząsnął głową, całkowicie ogłupiały. – Ty zacząłeś, mówiąc mi, że wczorajsza ulewa mogła zmyć jego dom. – Tak naprawdę – zaczął Ezar i wziął głęboki oddech, zanim dokończył zdanie – czegoś takiego nie powiedziałem. Mówiłem tylko, że mógł on nie przeciwstawić się takiej fali powodzi. Jakkolwiek by na to patrzeć, woda jest świetnym przewodnikiem. Hesker i jego rodzina zależą całkowicie od elektromagnetycznego kontaktu z resztą świata, więc zbyt gwałtowna ulewa mogłaby ich odciąć. Ponadto, jak sam widziałeś, to była burza z wyładowaniami elektrycznymi. – Rzeczywiście. A dlaczego powiedziałeś, że zrozumiem to na opak? – Może dlatego, że to jedyna ze znanych nam planet w Ramieniu, która posiada drzewa, prawdziwe drzewa, takie same jakie rosły na planecie, z której pochodzimy. „Zrozumieć coś na opak” znaczy tu, wyjść z błędnego założenia. Przypuśćmy, że poczekamy, aż dotrzemy do domu Heskera. Co ty na to? Tam przekonasz się na własne oczy, jakim skomplikowanym zajęciem jest leśnictwo. Sohay przygryzł wargę. – Ach. – Mruknął po dłuższym namyśle. – Pewnie to sprowadziło mnie na błędną drogę rozumowania. Cóż to za zawód „leśnik”? Założę się, że nawet jedna osoba na milion nie wiedziałaby, kto to jest. – Jeżeli – odparł sucho Ezar – wliczysz w to populacje innych światów, gdzie nie ma lasów. Ale pamiętaj, że jesteś z powrotem w domu. Według kronik, ten mój, nasz, las jest pierwszym tej wielkości od czasów, kiedy jeszcze nasi przodkowie mieszkali na rodzimej planecie, a już z pewnością największy, w którym rosną wyłącznie sprowadzone rośliny. Zawahał się i kontynuował pewniejszym tonem. – Wiesz, Sohay. Nie żałuję swojego wyboru. – Wyboru? – Decyzji pozostania w domu. Pośród nieskończonej różnorodności zjawisk na tym kontynencie, zawsze jest coś, co mnie fascynuje i zajmuje, tak jak ciebie te wszystkie obce światy. Nigdy mnie to jeszcze nie znudziło, nigdy nie rozczarowało, nigdy wreszcie nie byłem zazdrosny. Szczerze. Ścieżka była tutaj wystarczająco szeroka, pomimo drzew rosnących po obu jej stronach, tak że mogli jechać obok siebie. Poruszony nieodpartym impulsem, Sohay uścisnął bratu rękę. – Musisz mi wszystko opowiedzieć. Ja też to zrobię. Mamy dla siebie cały miesiąc, zanim wyruszę na kolejną wyprawę, powinno wystarczyć. – Żeby wszystko wytłumaczyć – Ezar potrząsnął głową – i wieku by nie starczyło. Ale zawsze lepsze to niż nic. – Spojrzał w górę na niebo, z którego wiatr przepędził już resztki chmur, tak że rozświetlone było słońcem od horyzontu po horyzont. – Czy kiedykolwiek uderzyło cię – ciągnął po chwilowej przerwie – jakie to dziwne, że niektórzy ludzie odczuwają wszechświat jako coś ograniczającego, podczas gdy inni zadowalają się ogrodem? A wszyscy są równie zaangażowani, równie zajęci swoją działalnością. Sohay przytaknął. – To jest jak różnica pomiędzy podziwianiem tych wspaniałych kolorów z orbity, czym ja się zajmuję i mogę cię zapewnić, że są to niezapomniane widoki, a jazdą wśród pojedynczych drzew, jak to robimy teraz. Jednak życie jest zbyt krótkie i trzeba wybrać jedną z tych dróg. Nie można badać wszystkiego, w każdej skali... Nie, to pewnie zarezerwowane jest wyłącznie dla Doskonałych. Sądząc po jego tonie, miał to być dowcip. Ezar jednak odrzekł z poważną miną. – Radzę ci nie poruszać tego tematu w towarzystwie Heskera. – Czemu, na kosmos? – zapytał zdziwiony, lecz powstrzymał odpowiedź brata machnięciem ręki. – Nie trzeba. Pozwól, że sam zgadnę. Czyżby on i jemu podobni uważali, że odmowa uznania niezależności poszczególnych organów ciała może ich w końcu doprowadzić do stanu Doskonałości? – Mówiłem ci przecież, że takie poglądy poparte są filozoficzną fanfaronadą. Radzę jednak odłożyć ciąg dalszy naszej rozmowy do spotkania z nim. Już prawie jesteśmy na miejscu. – Ezar znów powąchał powietrze. – Niezły ogień rozpalili. – To znaczy, że naprawdę...? – Tak! On albo raczej jego rodzina, bo wszyscy w tym biorą udział, prowadzą eksperymenty dotyczące kontrolowanego użycia drewna jako paliwa, nie tylko do gotowania, ale też ogrzewania, argumentując to faktem, że las stanowi niewyczerpane jego źródło. Ma to jednak i swoje ujemne strony. Szczególnie niebezpieczne są gazy spalinowe, mogące zawierać kancerogeny, przeciwko którym nie jesteśmy zabezpieczeni. Sohay bezgłośnie zagwizdał. – Nie przejmuj się! Nawet bez zabezpieczeń, tak krótka styczność z tymi substancjami nie może spowodować zauważalnych zmian. Poza tym mamy program monitorujący wszelakie szkodliwe efekty. Dziwne, że kiedy ostatnio badałem swoje reakcje na ten dym, w związku z odnawianiem kontraktu z płucami, stwierdziłem pozytywny impuls z mózgu, jakby z wdychaniem dymu łączyło się jakieś uczucie przyjemności. Sohay wydawał się całkowicie pochłonięty tymi nowinami. – Wywodzącej się z czasów, kiedy nasi przodkowie po raz pierwszy odkryli, że mogą zamieniać niejadalne pożywienie w jadalne poddając je działaniu ciepła? – Hmm! – Ezar był trochę zbity z tropu, ale szybko się ocknął. – Tak, to chyba najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy. – Bardzo ciekawe! Pamiętam, że z podobnymi poglądami spotkałem się odwiedzając naszą misję na Szrengu, wiesz, tym świecie uniwersyteckim. – Staram się nadążać za nowinkami – westchnął Ezar. – Przepraszam. No więc pewna kobieta napisała pracę naukową na temat sztucznego oświetlenia i doszła do wniosku, że najlepsze wcale nie oznacza najjaśniejszego, i że do przeciętnego człowieka najbardziej przemawia światło świecące do góry na lekko podwyższonej płaszczyźnie i najlepiej, żeby nie było regularne i za bardzo nie odbijało się. Uczona owa argumentowała dalej, że dzieje się tak, ponieważ nasi przodkowie, którzy posiadali ogień i zamieszkiwali w lasach, widząc takie światło, mogli domyślać się, że oznacza ono obecność innych ludzi. Dawało ono więc jakieś poczucie bezpieczeństwa. – Jeżeli o mnie chodzi – mruknął Ezar – zapytałbym najpierw skąd przyszło jej do głowy, że nasi przodkowie zawsze cieszyli się na widok pobratymców. A nie bardziej prawdopodobne jest, że walczyli pomiędzy sobą o rzeczy, które uważali za cenne – schronienie, pożywienie, przywileje seksualne? Nie wszystkie z tych instynktów zaniknęły. Sohay zadrżał, gdy gałązka z suchymi liśćmi, otarła się o czubek jego głowy. – Masz oczywiście rację – odpowiedział. – Wystarczająco dowodów na to, co powiedziałeś, widziałem w swojej karierze zawodowej. Jednak... – Jednak co? – Jednak może w obu tych punktach widzenia jest jakieś ziarno prawdy. Samotny podróżnik odcięty przez dłuższy czas od widoku słońca, księżyca, a nawet wyżej położonego gruntu, mógł z przyjemnością patrzeć na ogień, a z kolei ci, którzy go rozniecili pośród bezkresnej puszczy, wyglądali nowin i ciekawostek. Czy, tak naprawdę, ostateczną walutą obiegową naszej cywilizacji nie jest informacja? – A czy nie jesteśmy wszyscy uzależnieni od ludzi, którzy dostarczają nam środków do jej zdobycia? – odparł Ezar. Uwaga uderzyła Sohaya, jako zupełnie niezwiązana z tematem. Przez chwilę nie mógł wymyślić żadnej odpowiedzi. I zanim mu się to udało, Ezar popędził konia. – Dom Heskera znajduje się tuż za następnym zakrętem. Pospieszmy się! Jadąc na posłusznej, lecz powolnej basce, Sohay pozostał w tyle. Co jakiś czas zerkał w górę na Skauta, jakby maszyna mogła porzucić swoje zadanie i odlecieć. Czy w ciągu tych lat, rozmyślał, kiedy nie było go w domu, jego brat zaczął żałować decyzji pozostania i poświęcenia się pracy nad rozprzestrzenianiem pożytecznych gatunków roślin? Czy to możliwe, żeby przybierał maskę zadowolenia ze swoich osiągnięć, a były naprawdę imponujące, aby to ukryć? Jeżeli tak, pozostawało tylko pociągnąć za parę sznurków, otworzyć parę ukrytych drzwi i umożliwić bratu krótką podróż w kosmos, na dwie, może trzy gościnne i ciekawe planety, z którymi utrzymywano regularne kontakty? W zamian za jego ogromne zasługi dla Sumbali. Ostatecznie Sohay był już pełnoprawnym ambasadorem i mógł to załatwić. Ezar nigdy oczywiście nie pojechałby jako turysta, chociaż należał do tych kilku tysięcy Sumbalańczyków, których z łatwością na to byłoby stać. Sohay wiedział, że jego brat z pewnością pogardza ludźmi ze sztucznych i higienicznych miast, którzy wzbogacali się, handlując towarami, podczas gdy inni trudzili się, wymyślali i naprawdę coś produkowali, czemu później arbitralnie nadawano wartość. On sam myślał zresztą podobnie, choć niezupełnie z tego samego powodu. Tak, podjął mocne postanowienie, jeżeli niczego innego nie mógł dla nich uczynić, zaprosi brata i jego rodzinę – tyle osób na ile starczy funduszy – w podróż międzygwiezdną w przyszłym roku. Nie powinno być problemów z załatwieniem postojów na dwóch planetach, trzeba tylko sprawdzić rozkłady lotów... Prawie zaczął szeptać do swojej bransolety. Nie było jednak teraz na to czasu, bowiem, kiedy jego baska pokonała ostatni zakręt, ujrzał przed sobą najdziwniejszą siedzibę ludzką, na jaką kiedykolwiek i gdziekolwiek się natknął. Na pierwszy rzut oka trudno było to coś w ogóle nazwać domem. Przypominało raczej maszynę, automatyczną stację badawczą, jaką można by umieścić na powierzchni planety najbliższej gwieździe, w celu obserwacji zmian jej korony, bo pozostawienie jej na orbicie oznaczałoby duże straty energii na korekty lotu. Różnica polegała na tym, że z tego dziwnego tworu pomiędzy końcówkami anten komunikacyjnych wystawały rzeczy bezużyteczne w świecie pozbawionym powietrza: wiele urządzeń podobnych do Skauta, lecz bardziej wyspecjalizowanych, inteligentnych i mogących przedzierać się nawet przez taką wichurę jak wczorajsza. Pomiędzy nimi znajdowały się pochłaniacze pyłów. Nagle Sohay uświadomił sobie, że nie spogląda na właściwy dom, tylko na jego zaplecze. Reszta, ozdobiona roślinami pnącymi, których liście odznaczały się taką samą różnorodnością kolorów jak sam las, ukryta była pomiędzy drzewami, a miejsce z którego dochodził dym, znajdowało się na drugim końcu domostwa. Nie zdążył jednak zauważyć więcej szczegółów, ponieważ rozległy się okrzyki powitania. Rozejrzał się więc dokoła i spostrzegł dziewczynę i chłopaka, ubranych w kombinezony, choć jak zauważył, nie noszących bransolet. Oboje wysocy i szczupli, mogli mieć nie więcej niż po dwadzieścia lat. Zbliżali się teraz od strony tej części domu, w której, sądząc po świetlnych refleksach na dachu, znajdowała się szklarnia. – Cześć! – odpowiedział im Ezar, zsiadając z konia i odpinając lejce, by posłużyły mu za pęta. Niezależnie od tysiącleci udoskonalania gatunku, pozostawał wciąż jeden ten sam sprawdzony tradycyjny sposób unieruchamiania koni. – To jest mój brat, który jak już mówiłem waszemu ojcu, powrócił do domu, aby zobaczyć, co się zmieniło, od czasu kiedy miał niewiele więcej lat niż wy...Sohay, poznaj Cotha i Dyę. Młodzi ludzie wymamrotali jakieś oficjalne formułki powitalne, lecz oczy ich utkwione były w basce. Podchodząc do niej zafascynowani, obejrzeli ją dokładnie, zanim Coth ośmielił się zapytać: – To z Ekatili? – Zgadza się – przyznał Sohay, robiąc parę kroków, aby rozruszać stawy. Baska może i była wygodniejsza niż koń, ale konieczność powstrzymywania się przed wydawaniem niepotrzebnych komend zmuszała jeźdźca do wykonywania jak najmniejszej ilości ruchów. Dodał jeszcze: – Zgadywaliście czy poznaliście? – Po trochu – odparł chłopak uśmiechając się. – Kiedy powiedziano nam, że oczekujemy szczególnego gościa, sprawdziliśmy dane, dotyczące wszystkich światów, na których bywałeś i tylko na jednym z nich hoduje się dziwne zwierzęta, które mają służyć ludziom za wierzchowce. – Zgadza się. I nawet im się to opłaca. Nam też, szczerze mówiąc. Turyści to uwielbiają. Transportowanie basek i innych bajerów na odległości międzygwiezdne może wydać się głupotą, ale zresztą sami się już pewnie dowiedzieliście, są takie zacofane planety, na których bardzo przydaje się własny środek lokomocji. Faktycznie... Przepraszam, Dyo, chciałaś coś powiedzieć? Dziewczyna zawahała się, spoglądając na brata. Kiedy skinął głową, żeby ją ośmielić, rzekła: – Zastanawiam się, co myślą o tym Budowniczowie. – O swoich statkach, służących do przewożenia turystów i ich zabawek? – Mhmm. – Pozwól, że znowu zapytam. Czy zgadujesz? Dya roześmiała się. – Niezupełnie. Nie jesteśmy odcięci od świata, tylko dlatego że mieszkamy na pustkowiu. – Oczywiście, że nie! – przyznał lekko zaskoczony. – A kto mógłby być na cywilizowanej planecie? Ale była to bardzo trafna uwaga. Szczerze mówiąc, o tym właśnie będę za kilka tygodni z nimi rozmawiał. – Dlatego zostałeś mianowany ambasadorem, tak? – zapytał Coth z widocznym podziwem. – To wygląda na trudne zadanie. Twarz Sohaya spochmurniała. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, usłyszał Ezara, który chciał przedstawić mu Heskera i jego żonę Adeen. Wyszli właśnie z domu i podobnie jak dzieci nie mieli na sobie bransolet. Dzieci przypominały bardziej ojca niż matkę, niską i dość pulchną energiczną kobietę o serdecznym uśmiechu. Nie marnując czasu na formalności, stwierdziła, że po tak długiej podróży goście na pewno są głodni. Poza tym wiatr znów przybierał na sile, nie należało więc tak stać przed domem. Zaprosiła ich do środka i obiecała, że zaraz dostaną jeść. Pozostawiając Cijefobara, aby się pasł i baskę, aby pożywiła się opadłymi liśćmi, skorzystali z zaproszenia. Część mieszkalna domu była urządzona prosto, ale wygodnie i ozdobiona głównie naturalnymi przedmiotami – pięknymi liśćmi, wykręconymi fantazyjnie gałęziami, kolorowymi kamykami. Kiedy dzieciaki przyniosły kubki pełne zielonego przezroczystego napoju, Ezar zagadnął: – Czy mieliście jakieś problemy w związku z wczorajszą burzą? Leśnik potrząsnął głową. – Nie, nie sądzę. Nieźle wiało, ale nie było w zasadzie deszczu. Maszyny zanotowały z pół tuzina gromów, ale daleko od nas. – A co w takim lesie może przyciągać pioruny? – zapytał Sohay. – Przepraszam, że zadaję takie naiwne pytanie, ale kiedy odjeżdżałem, nie było tu jeszcze lasu. Hesker potarł dłonią podbródek. – Drzewa są z natury dobrymi przewodnikami, ponieważ zawierają dużo wody. O ile jednak dobrze zrozumiałem twoje pytanie, chodziło o to, dlaczego w jedno miejsce częściej uderzają pioruny niż w inne? – Tak, dokładnie. Przy okazji, ten napój jest wyśmienity. – Cieszę się. Może to być spowodowane faktem, że jedno drzewo jest o dwa metry wyższe od drugiego albo też jest to sprawka wód podziemnych. W takim naturalnie przypadku piorun uderzy w miejsce, gdzie nagromadziło się najwięcej ładunków. – Efekty bywają rzeczywiście spektakularne – podpowiedział Coth. – Czasami rozłupuje się cały pień. – Czy drzewo potem zdrowieje? Hesker wzruszył ramionami. – Jeżeli utraci tylko koronę lub kilka gałęzi, tak, i to zadziwiająco szybko. Jeżeli jednak zostanie rozłupane, nie. Z takich zresztą drzew pozyskujemy większość naszego drewna opałowego. Gdyby nie wasze przybycie, wzięlibyśmy sprzęt i wyjechali sprawdzić szkody oraz ściągnąć zniszczone drzewa. Sohay przytaknął. – Ezar opowiadał mi o waszych eksperymentach z drewnem. Naprawdę jest takim wydajnym paliwem? – Nie do produkcji energii, której dostarcza nam ciepło słoneczne i gruntowe, tak jak zresztą wszystkim. Kominek jest jednak bardzo miłą rzeczą w chłodne dni, a jeśli chodzi o gotowanie na ogniu, właśnie macie szansę sami określić rezultaty. – Wstał, gdy Adeen weszła ciągnąc wózek pełen jedzenia i dała znak, że powinni usiąść wokół lakierowanego stołu z drewna. Posiłek składał się głównie z żółtych okrągłych rzeczy owiniętych wokół paskudnie wyglądających, lecz smakowicie pachnących grzybów, co najmniej dwunastu różnych gatunków, polanych pachnącymi sosami. Było to o niebo smaczniejsze od wszystkiego, co do tej pory Sohay mógł sobie wymarzyć. Adeen zachwycona, rozdawała kolejne dokładki, aż w końcu musiał odmówić. – Zadziwiające! – powiedział. – Absolutnie zadziwiające. I to są właśnie te rośliny, jakimi żywili się nasi przodkowie na rodzimej planecie? – O ile wiemy, są identyczne – potwierdził Ezar. – Nie licząc koniecznych adaptacji genetycznych. Domyślam się, że smakowały? – Tak wyśmienitego posiłku nie jadłem od lat. Dziękuję, Adeen, za to wyjątkowe przeżycie. Pulchna kobieta pokraśniała z zadowolenia. – Obawiam się, że musimy ruszać w drogę – rzekł Ezar, wstając od stołu z prawdziwym lub też udawanym ociąganiem. Trochę to rozzłościło Sohaya, który miał nadzieję, że usłyszy coś więcej na temat niekonwencjonalnych przekonań gospodarzy. Nie udało mu się jednak skierować rozmowy na te tory. Ezar wyjaśniał tymczasem konieczność pośpiechu: – Obiecałem powrócić do domu przed zachodem słońca, a do tego jeszcze wiatr znów zaczyna przybierać na sile. Rzeczywiście słychać było i widać przez okna jak gałęzie kołyszą się i uderzają o szyby. – Jaka szkoda – wykrzyknęła Adeen. – Jesteście pewni? Coth i Dya mieli nadzieję, że uda im się pokazać wam hodowlę grzybów, która bez wątpienia zainteresowałaby... Drrrrrrrr! Przerwał jej ostry dźwięk dzwonka alarmowego. Hesker skoczył na równe nogi, rozzłoszczony. – Myślałem, że go już zreperowałem! Przepraszam. To jeden z moich detektorów zanieczyszczenia sygnalizuje znowu dym z komina. Wydawało mi się, że go odizolowałem, ale widać nie zrobiłem tego porządnie. – A nie możesz po prostu zaprogramować go, żeby nie reagował na gatunek drewna, którego używasz? – zasugerował Sohay. – Pewnie wykorzystujesz odmiany dające najwięcej ciepła. Hesker spojrzał na niego, jakby zaskoczony, że tak dostojny gość może znać się na przyziemnych sprawach. Po chwili wzruszył ramionami. – Próbowałem. Problem w tym, że w procesie spalania nawet jednego gatunku drewna powstaje tyle różnych związków, a detektory są tak niesamowicie wrażliwe... Coth? Dyo? Coś nie w porządku? Młodzi podeszli do najbliższego okna i wyjrzeli. Coth powiedział: – Nie sądzę, żeby ten dym był z komina. – A niby skąd? – zapytała Adeen, ale nie uzyskała odpowiedzi. Hesker przebiegł przez pokój, kierując się w stronę technicznego zaplecza domu. Wszyscy pobiegli za nim. Wszyscy z wyjątkiem Sohaya. Unosząc bransoletę do ust, przez parę sekund rozmawiał ze Skautem. Potem pospieszył za nimi. Hesker, Adeen i dzieciaki stanęli każde przed stanowiskiem monitorów, uruchamianych za pomocą głosu, a także ręcznie. Wyglądało to bardziej na wyposażenie podwodnego lub kosmicznego wehikułu niż normalnego domu. Wymieniali krótkie uwagi w żargonie równie niezrozumiałym jak jakiś prywatny szyfr. Ezar stał przed drzwiami. Kiedy Sohay nadbiegł, mruknął: – A nie mówiłem, że zawód leśnika jest bardzo wymagający? Sohay zignorował tę uwagę. Był spocony, zdenerwowany, a kiedy odezwał się, głos jego drżał. – Musimy się stąd wynosić! – krzyknął – Już! Wszyscy spojrzeli na niego. Hesker odparł: – Nie przeszkadzaj! Nie zakłócaj odczytów! – Dobra. Zostańcie i usmażcie się żywcem! Wreszcie do nich dotarło. Adeen cicho jęknęła, jakby wyobrażając sobie, że zostali uwięzieni w jej piecu. – Pożar lasu! – krzyknął Sohay. – Zbliża się w naszą stronę! Jeszcze nie dosięgnął koron, ale przy tym wietrze... Hesker próbował coś odpowiedzieć, ale Coth zawołał: – On ma rację! Jest pożar! Na południowy zachód stąd! Kamery fotografujące w podczerwieni potwierdzają, choć zwykły obraz jest zamazany. – A czego się spodziewałeś? – wtrącił Sohay. – Twoje skanery otoczone są dymem! Oblizując wargi, Hesker zapytał: – Na jakiej podstawie twierdzisz, że wiesz więcej niż my? – Skaut! – rzucił Sohay, pokazując palcem sufit. Stojący obok Ezar zaklął na takie przeoczenie ze swojej strony. Dya zapytała: – A jakie ma to znaczenie, że jeszcze nie dosięgnął koron drzew? Sohay otarł spocone czoło. Wydawał się już spokojniejszy. – Na razie ogień rozprzestrzenia się głównie po ziemi, nie przeskakując bezpośrednio z drzewa na drzewo. – Nonsens! – zachrypiał Hesker. – Las nie może tak po prostu się palić! W żywym drzewie jest więcej wody niż w samym drewnie, sam obliczałem! Adeen musi suszyć drewno na opał przez miesiąc lub dłużej. Poza tym, cóż mogłoby spowodować pożar? – Wczorajsze pioruny, cóż by innego? – odparł zwięźle Sohay. – Musimy wszystkich ewakuować! Leśniczy jednak spoglądał na niego uparcie z takim wyrazem twarzy, jakby chciał powiedzieć: Ten obcy facet, który spędził połowę życia na innych planetach, nie ma prawa wpadać do tego domu i wydawać mi rozkazów, dotyczących mojej pracy! Zamiast tego rzucił: – Możecie uciekać, jeśli chcecie. Ja po prostu nie wierzę, żeby drzewa pełne wody mogły się palić. Liście tak, ale nie drzewa. Coth powstrzymał okrzyk. Dya, która odwróciła się w stronę monitorów, powiedziała: – Sohay ma rację, to dym zakłócił pracę skanerów, a jeżeli chodzi o temperaturę... Z podwórza dobiegło rżenie konia, pełne panicznego strachu, bardziej przerażające niż mechaniczne alarmy. – To mój koń – powiedział ponuro Ezar. – Chyba zaprzecza temu, co mówisz! Czemu nie posłuchasz instynktów? Nie chcesz posłuchać, co mówi ci własne ciało? Zrobił krok w stronę leśniczego, zaciskając pięści w starożytnej, archetypowej pozie. – Człowieku! Jakie są przepisy dotyczące natychmiastowej ewakuacji? Skaut może zabrać tylko jedną osobę, będziemy więc musieli użyć twoich lotni, połączonych w dwójki lub trójki. Ja odjeżdżam na koniu, baska jednak... Sohay pochylił się i zajrzał Dyi przez ramię. Jeden z ekranów pokazywał szybkość rozprzestrzeniania się pożaru. Przerwał Ezarowi. – Musimy porzucić zwierzęta. Twój koń potrzebuje tlenu! Nawet jeżeli udałoby mu się uciec przed ogniem, udusi się, my zresztą też, o ile natychmiast nie wyruszymy! Hesker! Jaki jest wasz kod ewakuacyjny? Leśniczy odwrócił się blady i roztrzęsiony. Stłumionym głosem powiedział: – Nie ma. Nagle monitor, na który patrzyła Dya, ukazał dokładny obraz. Drzewa nadal kwitły wspaniałymi kolorami jesieni, ale też i innymi, jaśniejszymi, żywszymi – kolorami szalejących płomieni. W następnej chwili poczuli, że dym zaczął przedostawać się przez filtry i po domu rozszedł się zapach spalenizny. – O nie! – wyszeptał Ezar. – Dlaczego? – warknął Sohay. Dochodząc do siebie, choć nie mogąc oderwać oczu od ekranu Dyi, Hesker rzekł: – Ponieważ nigdy nikomu nie przyszło do głowy, że może okazać się konieczny! A skąd ty w ogóle tyle wiesz? Nigdy przedtem nie widziałeś lasu, bo poza tym jednym innych nie ma! Sohay odparł niecierpliwie: – Wolisz tracić czas na głupie gadanie i poświęcić własną rodzinę, niż przyznać się do popełnienia straszliwej pomyłki? Zrób coś, żeby nas z tego wyciągnąć! – I zrób to szybko – szepnęła Dya. W jej głosie zabrzmiał lęk. – Płomienie dotrą do nas najdalej za pół godziny! Z podwórza dotarł odgłos rżenia i stukot oddalających się kopyt. – To przynajmniej załatwia sprawę mojego konia – rzekł Ezar, siląc się na koszmarny żart i próbując dodać sobie animuszu. – Przerwał pęta i uciekł. Szkoda, że nie jestem w tej chwili w jego siodle... Dobra! Hesker, włącz radio, na wszystkich kanałach! Może mogliby skierować w naszą stronę jakąś pomoc z powietrza. – Przy odrobinie szczęścia – dodał Sohay – satelita może już dostrzegł ogień. Ekipa ratunkowa może być już w drodze. Ezar potrząsnął głową. – Nie mamy, bracie, gwarancji, że jakiś komputer skojarzy pożar z obecnością na tym terenie domu. Hesker, rób co mówię. Leśniczy bezradnie wzruszył ramionami i nie wykonał żadnego innego ruchu. Z głęboką pogardą w oczach Adeen wypowiedziała konieczne rozkazy i kiedy tylko włączyły się kanały, zaczęła podawać położenie domu i opisywać sytuację. – Tymczasem – powiedział Sohay – musimy zastanowić się, co możemy zrobić w pół godziny, aby się ocalić. Coth, co powiesz na połączenie twoich lotni? – Właśnie nad tym pracuję – powiedział chłopak przez ramię. Porzucił kontrolę głosem na rzecz szybszego sterowania ręcznego. – Niestety nie posiadają urządzeń umożliwiających współpracę. Dya westchnęła. – To je jakoś połącz! – krzyknął Ezar. – Musi się udać je zsynchronizować, jakżeby inaczej przeprowadzały równoległe pomiary? – Możliwe, lecz... – Chłopak zwrócił ku nim pobladłą twarz. – Lecz co się stanie, jeżeli to zrobię i polecimy nad lasem i kiedy pożar tu dotrze, zniszczy obwody łączące? – Spadniemy – rzekła Dya. – Tak czy inaczej, zginiemy. Znowu zapadła martwa cisza. Nawet Adeen zamilkła. Nagrała wiadomość, a teraz automatycznie była ona powtarzana na wszystkich kolejnych kanałach. Patrzyli na siebie, czując zapach dymu i wyobrażając sobie, że słyszą trzask płomieni, choć jak pokazywały monitory, pożar znajdował się jeszcze w odległości dwóch kilometrów. Sohay zauważył jednak ponuro, że wiatr był nadal silny i ogień mógł w każdej chwili dosięgnąć koron drzew... – Lina! – rzekł nagle. – Co? – zapytał Ezar. – Pomyślałem o lejcach twojego konia. Możemy przecież połączyć obie lotnie, tak że nawet jeżeli obwody łączące zostaną zniszczone przez ogień, nie rozczepią się. Musimy więc tylko zaprogramować je, aby kierowały się na drugą stronę Wzgórz Łaski. Coth, czy umiesz ustawić je pojedynczo, żeby leciały wspólnym torem? – Tak! – twarz chłopca rozjaśniła się. – Ale... – Ale co? – Czy mamy wystarczająco długą linę? – Liny może nie wystarczy – powiedziała Adeen wstając. – Mamy jednak druty i kable, a nawet żyłki, których używamy do wypuszczania latawców z czujnikami. Hesker! Twarz jej męża pozostawała nieruchoma jak gipsowa maska. Uderzyła go wściekle w policzek. – Hesker, rusz się! Musisz ocalić swoją żonę, dzieci i gości! Jeżeli niczego nie zrobisz, przysięgam, że nawet po szczęśliwym wydostaniu się stąd nie będę chciała cię widzieć i znać! Lina! Słyszysz mnie? Potrzebujemy liny, drutu, kabla! – W porządku – odrzekł posłusznie. – Coth, odwołaj lotnie. Pozostaw tylko Skauta na straży. Mają wylądować przed głównym wejściem. Powinny mieć jeszcze spory zapas mocy. – Mocno w to ufam – szepnął Sohay i wyszedł za Adeen z pokoju. Na zewnątrz dostrzegł, że pierwsze lotnie już powracały z maksymalną prędkością. W górze Skaut miotał się tam i z powrotem jak człowiek ogarnięty paniką. Sohay i Ezar musieli ręcznie odwoływać alarmujące sygnały, które przesyłał do ich bransolet, ale najwidoczniej nie wystarczyły mu zapewnienia, że są wystarczająco poinformowani o rozwoju sytuacji. Jak mogliby nie być? Na powietrzu ostre mikroskopijne cząsteczki dymu kłuły w oczy i wywoływały płacz, drażniły błony nosa i gardła. W ustach zgrzytało coś gorzkiego, próbowali to bezskutecznie wypluwać. Pył wciskał się za kołnierze i do rękawów, po chwili swędziały ich szyje, ręce i nogi. Poczuli jak dosięga ich siła ognia, choć on sam znajdował się jeszcze w pewnej odległości. Płuca Sohaya ostrzegały go o możliwości uduszenia. Cierpliwości! – błagał i próbował powstrzymywać ich reakcje na dym. Po chwili złapał go podwójny kaszel. Podwójny, bo dostrzegł, co się działo z baską. Zawsze nieokreślonego kształtu, teraz zupełnie go straciła i przypominała bryłę błota, wyrzuconą na brzeg. Pulsowała i rozpełzała się w różne strony, uspokajała, nieruchomiała... Przyszło mu do głowy szokujące stwierdzenie, że może to nie Hesker popełnił najstraszliwszą pomyłkę, a właśnie on, sprowadzając tu baskę. Nie czas jednak akurat teraz tym się martwić. Coth i Dya znaleźli spore zapasy drutu i kabla. Gorączkowo pracowali nad łączeniem lotni. Dzieciaki, jak już zdążył zauważyć, reagowały zadziwiająco kompetentnie, pomimo że Hesker nie dał im bransolet umożliwiających obserwację metabolizmu. Zwłaszcza głos chłopaka miał w sobie wiele autorytetu, kiedy ogłaszał gotowość maszyn. – Ta jedna jest dość słaba. Musieliśmy więc przywiązać ją do tamtych dwóch. Razem powinny unieść ciężar... Spędzili dwie trzecie cennego czasu łącząc lotnie, a baska w końcu przestała się poruszać. Nagle Adeen powiedziała twardo: – To nie ma sensu. Zastygli w bezruchu, zwracając ku niej przerażony wzrok. – Nie ma sensu! – powtórzyła głośniej. – Pożar porusza się szybciej niż maszyny. Słuchajcie! Rzeczywiście. Poprzez szum wiatru mogli dosłyszeć chrzęst jego zachłannych szczęk. – Mamy wystarczająco połączeń dla ciebie i Dyi, Coth! Lećcie! No już! Chwytając dzieciaki za ręce, zaciągnęła ich do lotni. – Ależ mamo! – zgodnie zaprotestowali. – Lećcie! Skaut może zabrać Ezara i powrócić po następną osobę. Może starczy czasu i energii, jeżeli Sohay zacznie już teraz biec i dotrze do miejsca gdzieś bliżej wzgórz! – Ależ mamo! – powiedziała Dya, a po jej policzkach spływały strumieniem łzy. – A co z wami? – Spróbuję zabrać się z ojcem – rzuciła Adeen. – Nigdy wam się nie uda! – Jeżeli nie, czy to coś zmieni? – W głosie kobiety mieszało się zmęczenie i pogarda. – Moją winą było, że dałam mu się zwieść, iż to on ma rację, a inni są w błędzie. To ja zgodziłam się, żebyście byli wychowywani bez tych wszystkich udogodnień, jakie mają wasi rówieśnicy! Ciekawe, o ile bliżej stanu Doskonałości będziemy, gdy damy się usmażyć żywcem, i to jeszcze przez pożar, który nie powinien teoretycznie nigdy wybuchnąć. Odwróciła się w stronę Ezara. Na jej twarzy mieszały się uczucia wstydu, opanowania i, o dziwo, dumy. – Ty im powiedz! To ty tutaj jesteś panem! Ty kierowałeś ich życiem od chwili narodzin. Powiedz, aby uciekali! Potem zawołaj swojego Skauta i leć sam! Przez resztę życia Sohay wspominał te chwile, nie potrzebując pomocy bransolety, aby wspomnienia te odświeżyć. Obraz rozświetlony był czerwono jarzącymi się iskrami, które teraz poczęły spadać na ich ubrania i skórę, pozostawiając czarne ślady. Opadłe liście wokół nich również zaczęły się żarzyć. Pożar, to było oczywiste, dosięgnął już koron drzew i teraz rozszalał się tak, że ani człowiek, ani zwierzę nie mogli przed nim uciec. Skaut wysyłał wołanie o pomoc na wszystkich długościach fal. Na twarzy Heskera widać było śmiertelną rozpacz. Adeen pozostawała niewzruszona. Chłopak i dziewczyna wyglądali na zawstydzonych, że mogli w ogóle pomyśleć o ucieczce i pozostawić rodziców na pastwę płomieni. Na twarzy Ezara malowała się mieszanka sprzecznych uczuć: od nienawiści do samego siebie po ślepą furię. Pierwsze płomyki zatańczyły w pobliskich zaroślach. Jak można, myślał Sohay w ostatnim przebłysku rozsądku, rozwiązać ten dylemat. Czy mam ocalić siebie? Czy może dzieci? Albo brata? Oto powtarza się stara historia. W dawnych czasach... Z całą posiadaną mocą, tak głośno, aby mogli wyraźnie usłyszeć, Skaut krzyknął przeraźliwie, przeciwstawiając się w końcu przeciwnym rozkazom. – Wracajcie do domu! Kryjcie się! Chcecie zginąć? Dziwne, i tak musimy zginąć – w środku, czy też na zewnątrz... Sohay był zbytnio pogrążony w rozmyślaniach, aby zareagować. Dzieciaki były szybsze. Podskakując, krzycząc, popychając, zmusiły dorosłych do wejścia, zatrzasnęły drzwi, spuściły okiennice i pobiegły do części gospodarczej domu. Tam opadły na krzesła i włączyły wszystkie nadajniki. Rozległ się spokojny głos: – Wasz Skaut mówi, że jesteście ukryci. Świetnie. Otwórzcie usta i nie próbujcie rozmawiać. Przepraszam, że wcześniej nie wyjaśniliśmy, co robimy, ale nie było czasu. Na ich twarzach malowała się ogromna ulga, ale i podejrzenia. – Mieliśmy małe opóźnienie, przepraszam, pomiędzy faktem zauważenia pożaru z orbity a możliwością zagrożenia waszego domu, zwłaszcza przy tym kierunku wiatru. Kiedy tylko ukazały się wykresy poziomu dwutlenku węgla, stwierdziliśmy, że niedługo zabraknie wam tlenu. Było już jednak za późno, żeby temu przeciwdziałać. Szczerze mówiąc, nawet nie wiedzieliśmy jak. Ostatecznie, w kosmosie nie ma innych lasów. Musieliśmy więc zmarnować trochę czasu na przestudiowanie informacji o naszej rodzimej planecie, a nie mamy ich zbyt wiele. Wygląda na to, że pożary lasów nie były tam jakimś szczególnym problemem, wartym odnotowania. Pozostała improwizacja. Komputery mówią, że powinno się udać powstrzymać go, a już na pewno was ocalić. Coth zaryzykował pytanie. – A co na kosmos...? – Przepraszam. Nie jestem w całkowitym kontakcie ze swoją podświadomością. Zajęta była analizowaniem sytuacji. Chodzi o to, co my robimy? Ach! Mamy zamiar przeprowadzić materializację dwudziestu tysięcy ton lodu na obrzeża pożaru. – Ależ to niemożliwe! – wtrącił Ezar. – Nie możecie wejść z przestrzeni tachonicznej wprost do atmosfery! – Możliwe! – odparł Sohay. – To technika używana przez Budowniczych. A jak myślisz, że wprowadzali statki wewnątrz swojego obłoku gazu? Słyszałem o tym, choć nie widziałem, jak się to robi. Z pewnością nie będzie zbyt przyjemne! Odległy głos rzekł: – Ambasador Sohay, jak sądzę? Cieszę się, że mogę pomóc! Rzeczywiście, uczucie będzie bardzo przykre. Już! Świat zajaśniał bielą: bielą lodu, bielą nieznośnego hałasu, bólu, bielą gwiazdy, podziwianej ze swego jądra. Walec lodu, zamrożonego do temperatury znacznie poniżej panującej na jakimkolwiek zamieszkałym świecie, a dostarczony z odległego księżyca, opadł z hukiem na ziemię, oddzielając ogień od dostępu powietrza. Spadając zgasił podmuchem płomienie, jak dmuchnięcie człowieka gasi palącą się trawkę. Teraz pękł na skutek szoku termicznego i rozpadł się z siłą wybuchu. W promieniu kilometra drzewa zostały wyrwane z korzeniami, dalsze straciły liście i gałęzie. Dom ledwie oparł się fali uderzeniowej. Zatrząsł się w posadach, szyby wyleciały z okien, drzwi otworzyły z trzaskiem, dach uniósł się o pół metra i opadł z powrotem. Ludzie w środku jednak ocaleli, choć byli posiniaczeni i zszokowani. W drodze do domu Sohay zapytał swoich wybawicieli: – Czy ktoś zauważył, co stało się z moją baską? Nikt jednak o czymś takim nie słyszał. Nie może to być zwykły zbieg okoliczności, który sprawił, że przybyłem na Sumbalę w momencie, kiedy ekatilska Istota rozpoczęła swoją kosmiczną ofensywę przeciwko ludzkości. Czy to zaplanowano, czy nie – nie potrafię określić, nawet powołując się na wspomnienia z przyszłości. W jego świadomości pojawiły się przykre wizje ogromnego lasu skażonego zarodnikami uwolnionymi z rozpuszczającego się ciała baski i przenoszonymi przez wiatr. Przyczółek obcej istoty, przez dekady niezauważonej, a potem zbyt zadomowionej, aby dało się ją wyeliminować. Sumbali nie będzie dane długie panowanie na gwiezdnych szlakach, podobnie jak Yellickowi. Teraz już wiem dlaczego. Tylko Budowniczowie... Annika i Menlee mieli mnóstwo pytań, które koniecznie chcieli zadać. Rozdział 13 Statek Podczas podróży Annika i Menlee stali się dojrzalsi. Zmieniła ich rzeczywistość Gwiezdnego Ramienia. Żaden ludzki umysł nie był w stanie ogarnąć ogromu międzygwiezdnych przestrzeni, ani też różnorodności planet, skolonizowanych przez osadników ze Statku, nie mówiąc już o złożoności powstałych w ten sposób kultur. Jeżeli jednak, patrząc ogólnie, całość pozostawała poza ich zasięgiem, mogli przynajmniej dostrzec zarysy. Ponadto fragmenty układające się w większe całości służyły im za wskazówki... Nie zdziwiło Statku, że pierwsze pytanie, jakie zadali, dotyczyło baski. – I nie zwódź nas wymówkami, że nie wolno ci niczego mówić o przyszłości Sumbali! – dodała Annika. – Nie potrzebuję dostępu do twoich banków pamięci, żeby stwierdzić, że pożary były jedną z tych rzeczy, do których ekatilska Istota musiała się przystosować dość wcześnie! Każdy świat możliwy do zamieszkania przez ludzi, posiadający atmosferę, z pewnością miewa też pożary – spowodowane chociażby przez pioruny lub też wybuchy wulkanów. Menlee wtrącił się, potrząsając głową: – Zadziwia mnie, że ten cały Hesker mógł przeoczyć takie zagrożenie. Z pewnością nawet najbardziej pobieżna lektura danych, dotyczących rodzimej planety, o tym by mu powiedziała. Nie patrząc na niego, Annika rzekła: – Uderzyło mnie, że był typem człowieka, który wie wszystko najlepiej. Weźcie chociażby przykład jego odmowy wejścia w kontrakt z własnym ciałem, jak robili wszyscy inni. – To pojęcie nurtuje mnie od czasu, gdy oglądaliśmy ocalenie tamtego chłopca z Ekatili – włączył się Menlee. – A tak przy okazji, co się z nim stało? Jak przystosował się do życia na obcej planecie? – Jeszcze tam nie dotarł – łagodnie powiedział Statek. – Jeszcze? – Menlee przerwał w pół zdania i uderzył się w czoło. – Jasne! Żaden z obecnych statków nie potrafi cię przecież prześcignąć. Tak? – Czy znaczy to – zapytała Annika nie dowierzając – że kiedy dotrzemy do Ukrytego Świata, Sohay nie będzie jeszcze tam ambasadorem? Rzeczywiście nie mógłby nim być, nawet gdyby nie było tamtego przykrego incydentu, którego byliśmy świadkami. – Tak, zgadza się. A teraz, na które z waszych pytań mam odpowiedzieć najpierw? – O baskę! – rzuciła Annika. – Czy Istota ma zamiar zadomowić się na Sumbali? – Już to zrobiła. Ryzykując jednak, że zarzucicie mi, iż was zwodzę, zapewniam, że nie wolno mi więcej o tej sprawie mówić, poza najogólniejszymi i przewidywalnymi konsekwencjami. Annika popatrzyła ponuro, ale tylko wzruszyła ramionami. – Sądzę, iż zdążyliśmy pogodzić się z faktem, że łamiesz reguły tylko wtedy, kiedy jest ci wygodnie. Na samym początku mówiłeś przecież, że nie robi różnicy, czy masz wolną wolę, czy tylko sprawiasz wrażenie, że ją posiadasz. – Przypomniał mi się stary kawał – rzekł Statek. – Tak stary, że pewnie wywodzi się jeszcze z rodzimej planety. Menlee i Annika wymienili spojrzenia. Po dłuższej chwili Menlee aż zadrżał. – Zaczynam dopiero zdawać sobie sprawę, co to znaczy, stanąć twarzą w twarz z pamięcią tak głęboką jak twoja. Dla takich ludzi jak my mówienie o rodzimej planecie jest jak opowiadanie o religii, niebie i piekle, świątyniach poświęconych bogom, którzy równie dobrze mogą nie istnieć, choć lepiej tego nie mówić. Jednak rozmowa z tobą... – zabrakło mu słów. – Rozmowa z tobą – podpowiedziała Annika – jest jak komunikowanie się z inną gwiazdą, tylko nie w przestrzeni, a w czasie. Menlee przytaknął. – Nawet gorzej. Najgorsze jest, że czasem ta komunikacja działa w obu kierunkach! – I dodał, jakby kierując się odruchem: – Zaczyna mi być żal ciebie, Statku! Będę żałował tego rozstania. Wiem, że wkrótce ono nastąpi. Towarzystwo tych dwojga otworzyło tak wiele, jakby to nazwać – drzwi we wszechświatach, które przemierzam. Chichocząc Statek rzekł: – Jeżeli chodzi o mnie, sam zaczynam się nad sobą litować. Nie musicie tego nastroju potęgować... Nie chcecie usłyszeć tego kawału? – Ależ oczywiście, chcemy! – zawołała Annika. – Pewien znany sceptyk, nagabywany w kwestii woluntaryzmu, wyrzucił ręce w geście rozpaczy i powiedział: „Oczywiście, że wierzę w istnienie wolnej woli. Nie mam wyboru”! Nawet Statek nie był w stanie przewidzieć takiej reakcji. Marszcząc czoło, Annika przyjęła swoją zwykłą pozę do kontemplacji – podkurczone nogi, kolana objęte ramionami. Wyglądała, jakby wypatrywała czegoś w nieskończonej przestrzeni. – Ale ci ludzie na Sumbali... Próbują dokonać czegoś, czego nie rozumiem do końca, a co daje im znacznie więcej wiary w możliwość dokonywania trafnych wyborów niż wszystkim innym ludziom na planetach, które zwiedziliśmy. – Tak. Dotyczy to tych ich dziwnych komentarzy na temat zawierania kontraktu z własnym ciałem – zgodził się Menlee. Chciałbym, żebyś to wyjaśnił – jak działa i dlaczego, pomimo tak spektakularnych osiągnięć, jakim było chociażby ugaszenie pożaru za pomocą lodu sprowadzonego z odległej przestrzeni, są ludzie, którzy, jak Hesker, sprzeciwiają się tym praktykom. – Teraz – skomentowała kwaśno Annika – możesz znów nam powiedzieć, że nie wolno ci o tym mówić. – Tym razem, mam przyjemność stwierdzić, że się mylisz. Gdybyś to pytanie zadała, zanim przybyliśmy na Sumbalę, rzeczywiście nie byłoby mi wolno, lecz teraz właśnie mogę zaspokoić waszą ciekawość. Ostrzegam tylko, że to będzie długie wyjaśnienie. – Z pewnością nawet w połowie nie tak długie – cierpko rzuciła Annika – jak ten czas, który spędziliśmy, zastanawiając się nad rozwiązaniem tej zagadki. Zwłaszcza jeżeli masz do dyspozycji wszystkie swoje dane. Spojrzała na otaczający ich obraz. Była tam szybko kurcząca się Sumbala – typowy widok poprzedzający odlot w kosmos. – To jest – dodała – jeśli odłożysz na chwilę kolejne wejście w przestrzeń tachoniczną. – Tak czy inaczej, muszę je odłożyć – mruknął Statek. – Przeniesienie takiej ilości lodu wewnątrz atmosfery znacznie naruszyło lokalną czasoprzestrzeń. Tygodnie miną, zanim przywrócona zostanie normalna komunikacja. Będę zmuszony podróżować z prędkością podświetlną dłużej niż zwykle, aby wyjść z obszaru zakłóceń. Mamy więc dużo czasu. – Dobrze, opowiadaj więc – zachęcił go Menlee, opierając się wygodnie i obejmując Annikę ramieniem. Jedna rzecz pozostała niezmienna – łączące ich uczucie. Czasami Statek żałował, że musiał pomagać je podtrzymywać. – Decyzja noszenia przy sobie źródeł danych otworzyła ogromne możliwości przed mieszkańcami Sumbali. W rodzimej galaktyce istniało już wiele podobnych urządzeń. Implanty, umieszczane pod sklepieniem czaszki, były dosyć popularne w zatłoczonym świecie, gdzie zawsze należało być na bieżąco z ogromną ilością informacji; powszechnie stosowano też zewnętrzne przyłącza do nerwów wzrokowych, słuchowych i dotykowych. W innych społeczeństwach, gdzie przede wszystkim liczyła się wolność jednostki i obawiano się prób dyktatorskiego zawładnięcia danymi docierającymi z centralnego źródła do poszczególnych ludzi, modne były staroświeckie maszyny, które należało samemu uruchamiać i pytać. Annika zamarła przerażona. – Takie maszyny, jak te wciąż używane na nieszczęsnej planecie, na której żyją ci ohydnie zdeformowani ludzie, przekonani, że są przykładem doskonałego człowieczeństwa? Statek potwierdził jednym ze swoich niewidzialnych i niesłyszalnych sygnałów, których jednak nie sposób było pomylić. – Mając w perspektywie kolonizację planety, która choć wyglądała przyjaźnie, była jednak obca, osadnicy na Sumbali wybrali podobny, acz nieco zmodyfikowany, sposób użycia takich urządzeń. Postanowili nosić zewnętrzne, zdejmowane przyrządy na ręku lub wokół talii w zależności od ich funkcji. Zamiast jednak zwracać uwagę przede wszystkim na możliwość otrzymania w każdej chwili informacji z zewnątrz, stwierdzili, że podczas kolonizacji całkowicie nowej planety rozsądniej będzie obserwować wpływ nowych warunków na organizm posiadacza takiego urządzenia. Można było bowiem porównać reakcje płuc na wdychanie miejscowych mikroorganizmów, wątroby na picie miejscowej wody, nigdy, pomimo najdoskonalszych filtrów, nieoczyszczonej do końca, minimalne zakłócenia reakcji mózgu na wdychane nowe zapachy, sygnały z włókien mięśniowych, stawów – z arbitralnie ustalonymi wzorcami i ostrzegać... takie rzeczy wydawały im się nieskończenie bardziej istotne. Rzeczywiście, okazało się, że mieli rację. Zaczęli nawet, dla żartu, mówić o zawieraniu kontraktów z różnymi organami wewnętrznymi, programując nowe, coraz lepsze wersje urządzeń. Szybko doszli do wniosku, że to nie są zwykłe żarty, ponieważ całkiem przypadkowo odkryli sposób nawiązania bardziej bezpośredniego kontaktu pomiędzy analityczną częścią mózgu a reaktywnym móżdżkiem i rdzeniem kręgowym, niż udało się to którymkolwiek z ich przodków. W pewnym sensie, po raz pierwszy w historii, ludzie byli świadomi tego, co od tysiącleci wykładała teoria ewolucji, że ludzkie ciało składa się z kolonii organizmów, które w zamierzchłych czasach były niezależne. Dzięki swej nowej wiedzy, skolonizowali planetę względnie łatwo, a kiedy nadeszła pora odpowiedzieć na propozycję Budowniczych przyniesioną przez statek–automat, byli jedyną społecznością, która mogła spokojnie i z pewnością siebie powiedzieć: „Czemu nie? To może być niezła frajda”! Znaleźli się też wśród nich także i oponenci. – Jak Hesker! – wykrzyknął Menlee podekscytowany, a Annika trąciła go łokciem, jakby mówiąc – „Nie bądź tak dosłowny”. – Przyczyną było, z jednej strony, poczucie utraty pierwotnej niewinności, a z drugiej świadomości ogólnego kierunku ewolucji, przytłoczonej nadmiarem danych dotyczących aktualnych procesów wewnętrznych. Te dwie przyczyny leżały u podstaw decyzji Heskera, aby przyjąć posadę leśniczego. Według poglądów jego i ludzi jemu podobnych tylko wchodząc w kontakt ze światem na najbardziej podstawowym poziomie, można osiągnąć postęp na drodze ku Doskonałości. Ironicznie, to co uważali oni za absolutnie nowy pomysł, zostało już sformułowane na rodzimej planecie jako popularne powiedzenie, oddające z niezwykłą trafnością treść ich przekonań: „Dostrzegając drzewa, nie widzisz lasu”. Przemowa Statku była, jak zwykle, okraszona projekcją obrazów z planety. Otaczał ich teraz jesienny las w całej krasie. Stojąc na polanie, po której hulał wiatr, czuli zapach i smak zwiastunów pożaru. Nieistniejące iskry łaskotały ich skórę i prawie zaczęli wypatrywać czarnych ziaren sadzy pozostających na niej. Nagle z gwałtownością, która poruszyła do głębi ich naturalne instynkty, ogień sięgnął koron drzew. Płomienie wyskoczyły w górę, jak atakujące drapieżniki, a za nimi pofrunął obłok wirujących suchych liści, wraz z całym tlenem, potrzebnym do przeżycia ludzi. Ogień objął również ich przez chwilę, przez nieznośną wieczność bólu, a potem znowu wokół były tylko gwiazdy i pustka kosmosu. Trzęśli się ze strachu, pocili i wreszcie zrozumieli. W końcu Menlee rzekł trzęsącym się głosem: – Hesker, który chciał powrócić do stanu pierwotnej świadomości, zapomniał albo w ogóle nie pomyślał o tym! Annika oblizała wargi, jakby naprawdę były spierzchnięte od gorąca. – To powinno być gdzieś w nas, w środku, w naszych komórkach, wewnątrz naszych kości – spojrzała na Menlee. – Ten ktoś, kto ugasił pożar, musiał, tak czy inaczej, funkcjonować z optymalną wydajnością, nawet jak na tutejsze warunki. Czekali na komentarz Statku. Słychać było jedynie ciszę. – Z drugiej jednak strony – westchnęła Annika, po jakimś czasie – żadne pasy, ani bransolety, ani żadna tam świadomość, nie pomogą przewidzieć, co zrobi obca istota, aby ocalić swój gatunek od zagłady. Tak, Statku? – Wasz gatunek niezbyt łatwo identyfikuje się z innymi. – Padła enigmatyczna odpowiedź. – Czasami zawodzi nas empatia, jeżeli chodzi o pobratymców – odparł cynicznie Menlee. – Prawda... Nastąpiła następna pauza, ponieważ ani Menlee, ani Annika nie mieli ochoty pójść za tokiem rozumowania Statku. W końcu Annika poruszyła się i powiedziała: – Statku! – Tak? – Pewnie już i tak wiesz, że Menlee i ja pragniemy zostać wysadzeni w Ukrytym Świecie. Nie wymagało to potwierdzenia. – Czy to jest możliwe? – zapytał Menlee. – A może będziesz próbował odwieść nas od tej decyzji? – Nie sądzę, żeby Statek mógł to zrobić – sprzeciwiła się Annika. – Myślę, że tylko coś bardzo istotnego może podważyć zakaz przeciwstawiania się wyborom pasażerów, dotyczącym miejsca przyszłego pobytu. Pamiętasz Prążkę i to, co się z nią stało. Wolno jej było zejść na obcą planetę, pomimo że los jej był z góry przypieczętowany. Z drugiej jednak strony – ciągnęła Annika – jak miałbyś nas tam wysadzić, żeby Budowniczowie nie zorientowali się, że to ty nas przywiozłeś? Czym innym było wytworzenie obłoku mgły dookoła Szrengu i przemycenie człowieka na powierzchnię planety, a czym innym wprowadzenie w błąd Budowniczych, zwłaszcza po tym, co nam o nich powiedziałeś. Potakując Menlee dodał: – Czy to znaczy, że nie możesz nas wysadzić tam, gdzie najbardziej byśmy tego pragnęli? Wyraz ich twarzy był identyczny – malowała się na nich niepewność. Annika czekając na odpowiedź, wzięła dłoń Menlee w swoje ręce. – Z pewnością Budowniczowie zorientują się, kto was przywiózł, ale nie będzie ich to zbytnio obchodzić. Wrażenie, jakie wywarła na nich ta odpowiedź było porażające. Przez dłuższą chwilę po prostu siedzieli, nie mogąc oddychać. Menlee pozbierał się pierwszy. – Nie będzie obchodzić! – powtórzył jak echo. – Najważniejsze wieści w całej galaktyce. Statek powraca! I na nikim nie robi to wrażenia? – Może to i dziwne, ale prawdziwe. – Ale, ale jak to możliwe – dziwiła się Annika. – Zaplanowali swoją przyszłość tak, jak wydaje im się, że powinna ona wyglądać. Z planów owych musiały zostać wyłączone wszystkie niespodziewane wydarzenia. Przyjmują, że moje wizyty są nieregularne, jeżeli w ogóle się zdarzają. Zaciekawi ich z pewnością pojawienie się wśród nich dwójki obcych, którzy nie mogli inaczej przedostać się do ich świata niż za moim pośrednictwem. – Ale – kontynuował – ponieważ nie będziecie w stanie przekazać żadnych wyczerpujących informacji na mój temat, zaniechają dalszych dociekań. Oboje przemówili jednocześnie, w ich głosach zabrzmiał lęk: – To znaczy, że zrobisz z naszą pamięcią to samo co z pamięcią Volara? – Nie, nie będę musiał tego robić. Domyślacie się już pewnie powodu. Annika zadała następne pytanie: – Czy potraktują nas gościnnie i pozwolą zamieszkać u siebie? Statek zwlekał z odpowiedzią, a oni wymieniali spojrzenia. W końcu odpowiedział: – Tak, powitają was gościnnie, jako doskonałe źródło informacji z pierwszej ręki, dotyczących planet, które wraz ze mną odwiedziliście. Kiedy jednak będziecie przepytywani, szczerze doradzam, abyście znaleźli sobie na później jakieś pożyteczne zajęcie. Budowniczowie są bowiem ludem przedsiębiorczym i nie tolerują tych, którzy nie potrafią sami na swoje utrzymanie zarobić. Nastąpiła kolejna chwila ciszy, nie mniej ponura. Menlee przerwał ją, rzucając ze wzruszeniem ramion następujące stwierdzenie: – Spróbujemy. Nie mogę jednak przestać myśleć, jak mogą powstrzymać wieści o dwójce ludzi podróżujących ze Statkiem. Powinny się one rozejść błyskawicznie, jak ten pożar lasu! Sądzę, że jednym z podstawowych obowiązków Sohaya będzie właśnie przekazywanie na Sumbalę najważniejszych wiadomości. – Sohay – mruknął Statek – będzie przekazywał tylko to, czego Budowniczowie pozwolą mu się dowiedzieć, ni mniej ni więcej. Natomiast dane, które gromadzą, są ich zabezpieczeniem na wypadek, gdyby pewnego dnia musieli nagle porzucić swoje siedziby w Ukrytym Świecie i tułać się przez wieki, zanim znaleźliby odpowiednią do zamieszkania bezludną planetę. Można zaryzykować stwierdzenie, że gromadzą największy skarbiec informacji – tej najważniejszej w Gwiezdnym Ramieniu waluty. – Tak, oczywiście – Menlee odetchnął i wyraźnie się uspokoił. Annika wręcz przeciwnie, potrząsnęła niezadowolona głową. – Jedna rzecz mi się nie podoba – mruknęła. – Dlaczego tyle nam opowiadasz o Ukrytym Świecie, jeżeli jeszcze do niego nie dotarliśmy? Przedtem zawsze odmawiałeś dyskusji na temat światów, znajdujących się przed nami. A teraz informujesz, a nawet przewidujesz rozwój wypadków. Czemu? – Pewnie wydaje ci się to paradoksem – rzekł Statek rezolutnie – ale nie jest. Potrafisz to sobie wyjaśnić sama. Spoglądała tępo na Menlee, który z kolei złościł się na siebie za przeoczenie tak istotnego punktu. Nagle pstryknął palcami. – Możesz nam o nich opowiadać, ponieważ są jedynymi osadnikami, którzy sami zaplanowali swoją przyszłość w najdrobniejszych szczegółach? Mówiłeś, że przyjmą twój powrót do wiadomości, ale nie zrobią w związku z nim niczego, bo nie można określić, kiedy wypadnie twoja następna wizyta. To z kolei pociąga za sobą twoją nieuchronną akceptację wszystkich ich poczynań, w której utwierdziły cię dotychczas poznane podczas tego lotu ich działania, takie jak wynajmowanie statków i zbieranie informacji o innych światach. Nie masz więc żadnych obiekcji przed wyciąganiem wniosków dotyczących Ukrytego Świata. Kiedy tam dotrzemy, stwierdzisz po prostu, że robią to, co było zaplanowane. – Rozumiem – szepnęła Annika. – Nic dziwnego, że namówili cię, abyś wysadził ich w systemie tak nieodpowiednim do zamieszkania przez ludzi. Muszą pochodzić od wyjątkowo ambitnej i twardej grupy osadników. – O dziwo – westchnął Statek – nawet ja nie wiedziałem, że stanowili jakąś grupę. Przynajmniej do czasu, kiedy przybyliśmy w pobliże systemu, w którym oni zauważyli ukryte możliwości, a ja żadnych. Ochotnicy do pozostania tam pojawili się jak za machnięciem czarodziejskiej różdżki. – Czarodziejskiej! – powtórzyła Annika chichocząc. – Statku, zadziwiasz mnie nieustannie. Maszyna, która zastanawia się nad dylematem wolnej woli, odczuwa frustrację, niecierpliwi się i żartuje, a teraz jeszcze mówi o czarach! Jakże chciałabym spotkać twoich konstruktorów! – Myślę – rzekł powoli Menlee – że jesteśmy w drodze na spotkanie z ludźmi bardzo do nich podobnymi. Statku, kiedy tam dotrzemy? – Muszę odwiedzić jeszcze po drodze cztery inne planety, ale nie spodziewam się po nich niczego ciekawego. Oczywiście pozostają one w kontakcie z Sumbalą, ale nie dowiedziałem się niczego ważnego na ich temat, gdy przepytywałem sumbalańskie komputery. Potomkowie osadników radzą sobie całkiem nieźle, są jednak wciąż pochłonięci rozwiązywaniem problemów, z którymi gdzie indziej już sobie poradzono. Naszym następnym ważnym postojem będzie dopiero potrójny system planet Ukrytego Świata. – Czy będziemy – głos Anniki załamał się, gdy to mówiła – szczęśliwi, jeżeli tam zostaniemy? – Szczęście – powiedział Statek poważnie – jest tym z ludzkich pojęć, którego jeszcze nie zrozumiałem. Rozdział 14 Ukryty Świat Kilka gwiazd migotało w niewiarygodnym tańcu w pobliżu właściwego sobie miejsca na nieboskłonie. Nie sposób było określić go z dużą dokładnością, ponieważ światło ulegało załamaniu, odbiciu i pochłanianiu przez pasemka materii tworzącej obłok, kryjący siedziby Budowniczych i będący ich doskonałym źródłem zaopatrzenia w metale niezbędne do budowy statków. W centrum tego niezwykłego systemu widać było olbrzymią masę. Zbyt ciemną, żeby nazwać ją słońcem, zbyt wielką jednak, aby była planetą. Był to czerwony karzeł, emitujący wystarczająco dużo ciepła do ogrzania otaczających go planet, posiadający jednak małą masę niepozwalającą zainicjować reakcji syntezy wodoru. Gwiazda obracała się szybko wokół własnej osi, z powodu nieustannie opadających meteorów i pyłu kosmicznego. Obserwator mógł zauważyć, jak żarzy się i jak tworzą się na jej powierzchni zawirowania, a półpłynne fragmenty zimniejszych partii zewnętrznej atmosfery wylatują gwałtownie w przestrzeń, jakby wyrzucone siłą wybuchu gigantycznych gejzerów, a potem opadają z powrotem do piekielnego kotła. Zaobserwować mógł to każdy obdarzony zwykłym ludzkim wzrokiem, a jedyną uciążliwością był utrzymujący się jakiś czas przed oczami oślepiający obraz błysku rozgrzanej magmy, widocznej podczas wybuchu. Oach nie śmiał jednak spoglądać na swoje „słońce” gołym okiem. Pierwsi osadnicy zdecydowali bowiem wprowadzić pewne zmiany genetyczne u swojego potomstwa. Główną była utrata zdolności widzenia w niebieskim paśmie widma na korzyść znacznej poprawy w paśmie czerwonym i podczerwonym. Leciał teraz swoim pojazdem wzdłuż kursu wyznaczonego przez linie sztucznego pola stabilizującego. Słuchając jednym uchem nieustającej paplaniny swojego komunikatorka, przerywanej od czasu do czasu sykiem unicestwianych przez warstwę ochronną pojazdu mikrometeorytów, widział wyraźnie trzy planety swojego systemu: Aspah, Bethe i Gamowa, nazwane od pierwszych liter jakiegoś starożytnego alfabetu. Dostrzegał je jasno i wyraźnie, ponieważ oświetlone były odbitym promieniowaniem cieplnym gwiazdy. W wyjątkowo sprzyjających warunkach można było zobaczyć „fale”, wymuszane przez planety na materii obłoku, w której się poruszały. Obcy gość widziałby jednak tylko, w najlepszym wypadku, trzy zamazane plamy, a może i zgoła nic. Dodatkowo, w odróżnieniu od przybysza, który nie dostrzegłby żadnego koloru w świetle widocznych gwiazd poza brudną żółcią na tle brązowawej czerwieni, Budowniczowie rozróżniali jeszcze pięć innych kolorów – od bladych po intensywne, wszystkie, rzecz jasna, w paśmie podczerwieni. Dla Oacha nie miało znaczenia, że nie odbierały ich oczy, a zmodyfikowane receptory na czole. Było to absolutnie naturalne, bowiem żył z tą umiejętnością od urodzenia, a wyrósł już z wieku młodzieńczego. Niektórzy jednak sądzili, że trochę za dużo pozostało w nim z młodzieńczego idealizmu. Jego obowiązki polegały obecnie na wyszukiwaniu i naprawie uszkodzonych sortowników. Obłok gazu przemierzany był przez dziesiątki tysięcy tych kombajnów mineralnych, które normalnie same powinny się reperować. Co jakiś czas jednak niektóre z nich ulegały uszkodzeniom, z którymi nie potrafiły sobie poradzić, a pozostawienie tak dużych obiektów dryfujących bezużytecznie w przestrzeni było i marnotrawstwem i ryzykiem: stąd misja Oacha. Niektóre sortowniki zbierały użyteczne substancje, inne poszukiwały pierwiastków niezbędnych do przetrwania ludzi, takich jak tlen, węgiel i kobalt, choć już dawno temu zgromadzono zapasy wystarczające na wiele stuleci i zdeponowano na planetach, gdzie adaptowane rośliny zamieniały je w powietrze do oddychania, pożywienie i lekarstwa. Znakomita większość takich urządzeń, a przynajmniej tych, które miał naprawiać, zajmowała się czymś bardziej ogólnym, a mianowicie zbieraniem żelaza, niklu, tytanu, germanu, krzemu, glinu, magnezu i innych metali niezbędnych do konstrukcji statków kosmicznych. Jeden z nich właśnie pojawił się na horyzoncie, jasny punkcik na orbicie wokół Asapha, prawie ukończony. Który to już: czterdziesty, pięćdziesiąty? Oach mruknął oburzony: – I jak zwykle go oddamy, za nic. Tyle wysiłku włożonego w konstrukcję i żaden z nas nie może z niego skorzystać. Chwilę później pożałował, że to powiedział. Zapomniał, że jego słowa mogą zostać podsłuchane. Podróż w tym obszarze nieba, pełnym zabłąkanych cząstek, była bowiem dość niebezpieczna i musiał lecieć z włączonym komunikatorem, który z kolei, przekazał jego osobiste komentarze dalej, do koordynatorów, bezustannie obserwujących wszystkich mieszkańców Ukrytego Świata. Daleko im było do tych, jakie podobno posiadał legendarny Statek, który, jeśli wierzyć kronikom, osiągnął inteligencję i świadomość przewyższającą ludzką, chyba żeby wierzyć w istnienie Doskonałych, jednak dobrze spełniały swoje zadanie: zapewnienia konstruktorom bezpieczeństwa. Oach wiedział doskonale, że jego narzekanie z pewnością zostanie zauważone i umieszczone w raporcie. Czekała go więc kolejna sesja z doradcą, jeszcze jedna błyskawiczna psychoanaliza, jeszcze jedna próba sprawienia, żeby „zrozumiał”, że zyskiem z budowy statków był napływ informacji z systemów, do których Budowniczowie nie mogli udać się osobiście, chociażby z powodu zmian adaptacyjnych wprowadzonych przez ich przodków, które wystawiały ich na ryzyko w obliczu silnej dawki promieniowania... Ileż to już razy próbowali zmusić go do zaakceptowania sytuacji: dziesięć, dwanaście? Wiedział, że jeżeli wciąż będzie wypowiadał negatywne sądy, wszechwiedzące koordynatory zdecydują, iż pierwiastki, z których składa się jego ciało, mogą być lepiej wykorzystane. No i zostanie bezboleśnie uśmiercony. O jakże zazdroszczę naszym przodkom, którzy latali swobodnie od gwiazdy do gwiazdy. Chcę tylko robić to samo co oni. Czemu nie mogę? Mówią, że to atawizm i grożą mi śmiercią. Najgorsze jest chyba jednak to, że ludzie zawsze robili sobie ze mnie pośmiewisko. Nawet kiedy zasugerowałem, że skoro przyjmujemy obcych ambasadorów, sami powinniśmy wysyłać swoich. Zgłosiłem się na ochotnika, żeby zostać jednym z nich. Musi być przecież jakiś sposób ochrony naszych ciał przed kosmicznym promieniowaniem, które tutaj do nas nie dociera. A czy my nie jesteśmy również w każdej chwili bombardowani różnymi wtórnymi cząstkami wzbudzonymi i nie przeżywamy, tak jak ludzie na tak zwanych normalnych światach. Ambasadorzy obcych planet i ich współpracownicy, którzy do nas przybywają, cieszą się przecież dobrym zdrowiem i wyjeżdżają stąd nie wykazując żadnych oznak choroby. Dlaczego my nie moglibyśmy robić tego, co mogą inni? W tym punkcie urwał się tok jego rozmyślań. Zabrzmiał bowiem sygnał oznaczający, że znalazł uszkodzony sortownik. Albo raczej znalazł go jego komputer pokładowy. Jak zwykle był do tej pory w zasadzie tylko pasażerem. Może jak wykaże się teraz dobrą i szybką naprawą, maszyna weźmie to pod uwagę, rozpatrując jego wcześniejsze narzekanie? Czekał aż nastąpi połączenie z sortownikiem, potem wciągnął powietrze zrezygnowany, odpiął pas i podążył wzdłuż kabla w stronę sortownika, żeby zbadać naturę uszkodzenia. Nie był przygotowany na to, co zobaczył. Uwięzione w niewidzialne sieci energetyczne, blokując wąskie gardła rur analizatorów, znajdowały się tam bowiem dwa obiekty większe i bardziej złożone od niewielkich kamieni i skał, z którymi sortownik mógł sobie sam poradzić: dwa kombinezony kosmiczne. Nigdy przedtem takich nie widział poza obrazkami w starych kronikach, a jednak o pomyłce nie mogło być mowy. Dwa kombinezony. Zawierające dwie żywe, obce ludzkie istoty. Kiedy doszedł do siebie po tym szoku, wysłał wezwanie o pomoc. Zanim jednak mogła nadejść jakakolwiek odpowiedź, musiało upłynąć trochę czasu. Ironią zamieszkiwania w obłoku gazu była konieczność ograniczenia prędkości przekazywania sygnałów komunikacyjnych do powolnej prędkości światła. Znajdowało się tu bowiem w przestrzeni tyle materii, chociaż z pozoru ledwie zauważalnej, że informacje przekazywane wiązką tachoniczną zawsze zamieniały się w nieczytelny szum. Spędzono sto lat, szukając rozwiązania tego problemu, aż w końcu stwierdzono, że go po prostu nie ma. Nawet oni – Budowniczowie, którzy jako jedyni potrafili bezpiecznie wystrzelić statek kosmiczny i sprowadzić go z powrotem pośród wirującej masy materii, którzy mogli transportować surowce skąd i dokąd chcieli z prędkością nadświetlną i jeszcze przeciwdziałać powstającemu szokowi dźwiękowemu, nawet oni nie byli w stanie podważyć zasady, że wszędzie na obszarze Ramienia informacje musiały być przekazywane w formie fizycznej... Przyszła mu do głowy możliwość, że tych dwoje obcych (to słowo dziwnie trudno było sobie przypomnieć – tak niewielu bowiem obcych w życiu widział) było pewnie jakimiś kurierami. Jakiż istnieje bowiem lepszy sposób przekazywania informacji niż ludzie, mogący odpowiedzieć na każde, nawet nieprzewidziane pytanie? Oszołomiony zauważył, że nadal wisi w przestrzeni jedną ręką trzymając się chwytnika swojego pojazdu i gapiąc przed siebie. Niezbyt dobrze będzie przedstawiać się jego kartoteka, jeżeli natychmiast nie podejmie jakichś kroków, odpowiednich kroków. Tymczasem wysłał czujniki, aby zbadały wnętrza kombinezonów. Kurierzy... Przybysze z odległego kosmosu, odziani jedynie w konwencjonalne kombinezony. W jego wyobraźni zakwitały i ginęły obrazy Doskonałych. Jeżeli wierzyć chociaż części legend na ich temat, nie potrzebowali żadnych kombinezonów, wystarczyły im własne ciała. Mityczne osiągnięcia Doskonałych doprowadziły Budowniczych do wprowadzenia modyfikacji, tak że Oach mógł teraz spokojnie spacerować w kosmosie bez specjalnego stroju, nie dbając o bombardujące go chaotycznie cząsteczki. Jeśli nie są to tylko bajki, należałoby wyjaśnić, w jaki sposób ludzki system nerwowy mógł poradzić sobie z postrzeganiem w przestrzeni tachonicznej. Nie mówiąc już o wszystkich procesach przemiany materii w energię bez, jakby to powiedzieć, poparzenia palców! Odsunął chwilowo od siebie takie nieistotne myśli i powrócił do głównego problemu. Czujniki, które uruchomił, dostarczyły wstępnych danych: obcy znajdowali się w stanie śpiączki, lecz ich funkcje życiowe, o ile można to było określić bez uszkadzania ochronnej powłoki, utrzymywały się w normie. Mieli szczęście, pomyślał Oach, że udało im się przeżyć. Czujniki, którymi się posłużył, były delikatne, ale sortowniki wyposażono w spektrolasery. Ich silne promienie mogły z łatwością wypalić dziurę w kombinezonach, zwłaszcza że stanowiły one skupisko cennych pierwiastków. A oni nie byli prawie wcale pokaleczeni, no może z wyjątkiem paru drobnych uszkodzeń, które mogły równie dobrze powstać na skutek zetknięcia z meteorami. Czyżby ktoś był na tyle przewidujący, że zaprogramował sortownik na rozpoznawanie kombinezonów? W zasadzie, czemu nie? Budowniczowie nie potrzebowali ich już od wielu pokoleń, lecz w bankach pamięci nawet najmniejszych sortowników było wystarczająco dużo miejsca na taką informację. Teraz, kiedy nawiązano kontakt z tyloma różnymi systemami, istniała szansa, że może pojawić się w przestrzeni w tej okolicy ktoś korzystający z tej staroświeckiej technologii, na przykład pracownik jednej z ambasad. Może nie wyglądali pięknie, na pewno nie w oczach Oacha, ale z pewnością byli bliżsi przodkom. Nawet jeżeli chodzi o sposób myślenia... Nie warto było jednak zaprzątać sobie tym głowy. Odpędził i tę myśl zadowolony, że nie mógł wypowiedzieć jej na głos, dryfując w kosmosie. Kontynuował badanie niezwykłego znaleziska. Czujniki przekazywały dalsze, coraz dokładniejsze dane. Jeden z przybyszy był mężczyzną, drugi kobietą. Oboje cieszyli się dobrym zdrowiem, nie licząc dziwnego stanu, w jakim się aktualnie znajdowali. U obojga poziom tlenu i pierwiastków niezbędnych do życia był zadowalający, a ich ciała nie zawierały żadnych szkodliwych organizmów, jakby poddano je wyjątkowo szczegółowym zabiegom nanochirurgicznym. Ich geny... tego jednak już czujniki nie były w stanie wykryć z zewnątrz. Czy nie doznali uszkodzeń ciała spowodowanych bliskością pola pracy sortowników? Sam nie odważył się nigdy do nich zbliżyć, kiedy były włączone. Czujniki jednak i tej informacji nie mogły dostarczyć. Powracając do swojego pojazdu odnalazł i wcisnął przycisk automatycznej kontroli, unieruchamiając w ten sposób pole. W jednej chwili obcy zaczęli oddalać się od sortownika. Zdał sobie sprawę, złoszcząc się na samego siebie, że powinien był jakoś ich przymocować. Miał jeszcze zapasowe chwytaki. Zwolnił uchwyt mocujący. Poleciały w stronę kombinezonów, owinęły się dookoła nich i zaczęły holować ku niemu. Mając nadzieję, że obejrzy co najmniej twarze obcych, zajrzał w głąb hełmów. Doznał jednak zawodu. Szyby przepuszczały inne promienie świetlne i dla niego były prawie nieprzezroczyste. Potem nagle pojął pełne znaczenie tej zagadki, jakby do tej pory dryfował w obłoku gazu i pyłu, emitowanym przez kometę, a zapomniał, że były to roztopione skały i lód jej jądra. Właśnie stwierdził, że ci ludzie nie mogli być Doskonałymi, bo potrzebowali kombinezonów do przebywania w kosmosie. Wynikało stąd, że musieli przybyć na pokładzie statku. A któż mógł, na kosmos, wiedzieć o statkach więcej niż jeden z ich Budowniczych? Lecz jakiego statku? Kiedy? Gdzie on się teraz znajdował? Była tylko jedna wiarygodna odpowiedź. Aż otworzył usta ze zdumienia, co niemal kosztowało go utratę całego zapasu powietrza z płuc. Udało mu się jednak trzymać nozdrza i usta zamknięte, aż do powrotu na pokład, gdzie złapał oddech i wysłał wiadomość o wypadku. Wywołała ona zupełnie nieprzewidzianą reakcję. Lekko zirytowany głos powiedział chwilę później: – Dwoje żywych ludzi w kombinezonach? Oczywiście, musieli przybyć na pokładzie statku kosmicznego. Wiemy, gdzie przebywają wszyscy pracownicy ambasad. Nowi przybysze z pewnością zostali przywiezieni tutaj przez Statek. No i co z tego? – Ależ to przecież dowód na to, że on jednak powraca! – szepnął Oach. – Więc? Czyż nie został po to zaprojektowany? – Jeszcze nigdy przedtem nie powrócił! – Dlaczego jesteś tak pewny? Są przecież pewne poszlaki, jak chociażby plotki o Doskonałych. Czy robi to w ogóle jakąś różnicę? Nie ma przecież żadnego przewidywanego wpływu na nasze plany. Żadnej różnicy? Żadnej różnicy nie robi fakt istnienia Statku, nieporównywalnie większego niż te, które my potrafimy zbudować. Statku, który wciąż podróżuje po gwiezdnych szlakach, najwidoczniej ciągle przenosząc ludzi od gwiazdy do gwiazdy, tam gdzie chciałbym polecieć sam, tylko że mi nie wolno. Poczuł podchodzący mu do gardła gorzki smak żółci. Powiedział słowa, o których wiedział, że ich pożałuje, ale nie mógł się już powstrzymać. – Czekaj – odrzekł odległy, ostry głos. – Za chwilę dołączą do ciebie inni. Powinieneś dostrzec ich światła. Zgadzało się. Gdyby nie fakt, że w oczach miał pełno łez, już dawno by zobaczył piętnaście, nie, szesnaście pojazdów, zbliżających się ku niemu. – Tak, prawie dotarły na miejsce – mruknął. – Pozostań tam, gdzie jesteś, dopóki nie przejmą kontroli. Potem wróć do swojej kwatery na Gamowie i oczekuj dalszych instrukcji. Zapadła cisza. Wreszcie nadeszła ta chwila. Słowa, które zdenerwowany bezmyślnie wypowiedział, a które teraz nie przyszłyby mu nawet do głowy, przeważyły szalę. Pewnie stwierdzono, że coś niedobrego stało się z organizmem młodego człowieka o imieniu Oach, że jego opinie nie zgadzały się z polityką zbiorowości Budowniczych, że przedłużanie jego istnienia stanowić może zagrożenie dla nietrwałego środowiska, do którego ludzie wciąż słabo byli przystosowani. Innymi słowy, zostanie uznany za wynik nieudanego eksperymentu genetycznego, zlikwidowany, a jego części ciała będą użyte do konstrukcji lepszego, być może, egzemplarza... Chociaż wtedy nie udało mu się ugryźć w język, zanim palnął głupstwo, teraz zdołał ukryć swoje gwałtowne reakcje. – Nie było potrzeby zatrzymywać sortownika dłużej po usunięciu z jego zasięgu przeszkód – rzekł karcący głos. Zaskoczony Oach zauważył, że pomiędzy nim a obcymi pojawiły się skanery. Jeszcze jeden minus na jego koncie. Powinien był o tym pomyśleć, a nawet nie włączył z powrotem pola magnetycznego sortownika. Zrobił to z opóźnieniem. Maszyna dokonała autokontroli, nie znalazła żadnych poważnych uszkodzeń i wróciła na zaprogramowaną trasę. Starsi rangą naukowcy, z których paru znał z widzenia, opuszczali swoje pojazdy. Jeden z nich – a był to Yep, ten sam, który dał mu przed chwilą reprymendę – przystanął na chwilę, aby z nim porozmawiać. – Czyżbyś tak szybko zapominał o swoich rozkazach? Kazali mi tu pozostać tylko do ich przybycia... – Oczywiście nie, Yep – powiedział pospiesznie. – Właśnie zbierałem się do odlotu w stronę kwatery, zgodnie z rozkazami. Pomyślałem tylko, że może chcielibyście zadać mi parę pytań. – Nie – uciął krótko Yep. – Nie, jeżeli twoje komputery prawidłowo zapisywały przebieg wypadków. – Pospiesznie sprawdził przekazywanie danych z komputerów w pojeździe Oacha do jego własnych. – Wszystko wydaje się być w porządku. Na tym rozmowa się skończyła. Oach przygnębiony zawrócił swój pojazd i skierował go w stronę Gamowa. Podczas nudnej, monotonnej podróży nie mógł przestać rozmyślać o losie obcych. Ich umysły, jeśli nadal funkcjonowały, będą poddane intensywnej analizie werbalnej albo nawet mechanicznej, niezbyt dokładnej i bezpiecznej. Jeżeli uda im się wyjść z tych badań bez szwanku, dostaną pozwolenie na pozostanie w Ukrytym Świecie, chociaż zawsze będą tu obcy. Miejscowa rasa przeszła ewolucję, która oddaliła ich od bardziej pierwotnych pobratymców z kosmosu. Może uda im się pozostać w charakterze negocjatorów z personelem ambasad... Mogli nawet, choć ta możliwość wydawała się mniej prawdopodobna, zostać członkami załogi nowo budowanego statku. Budowniczowie byli przede wszystkim realistami i pomimo że potrafili być okrutni, jeśli tego wymagały okoliczności, nie zadawali lekkomyślnie bólu. A tych dwoje, kimkolwiek by byli, z pewnością musiałoby cierpieć, próbując dostosować się do naszych warunków życia... W oddali ukazał się Gamow, było jednak jeszcze trochę czasu, aby rozważyć dręczące go wątpliwości. Po pierwsze: czy możliwe było, że tych dwoje zostało przywiezionych przez Statek? Z tego, co pamiętał z nauk pobieranych w dzieciństwie, Statek mógł zabierać wyłącznie społeczności, a według bardziej ortodoksyjnej interpretacji – jednostki, znajdujące się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i transportować je na najbliższą stosowną do zamieszkania planetę. A dla kogo, poza Budowniczymi, ten system mógł być „stosowny”? Tutejsza rasa przystosowała się do panujących warunków życia z wielkimi trudnościami. Zapytał bank danych o Statek i stwierdził, że pamięć go nie zawiodła. Kiedy jednak próbował dowiedzieć się o ewentualny wpływ faktu przywiezienia tu dwoje obcych przez Statek, okazało się, że takie spekulacje zostały zakazane. Następny minus! Tym razem za ciekawość! Cóż to jednak znaczyło wobec tego wszystkiego, co już nabroił. Czując się lekko i beztrosko, spróbował następnej sztuczki. Zapytał, czy wadliwy osobnik mógłby na własną prośbę podróżować jednym ze statków i dostarczać informacji o innych światach widzianych oczyma jednego z Budowniczych? Odpowiedź była krótka, lecz wyczerpująca. – A jakiż byłby pożytek z informacji dostarczanych przez wadliwego osobnika? – Można by chyba jakoś je... – zaprotestował Oach, lecz przerwano mu. – Mając dane dotyczące rozbieżności pomiędzy nami i Starą Rasą, możemy niwelować różnice w postrzeganiu. Jednak w przypadku osoby tak bliskiej nam genetycznie jak ty mogą one być zbyt małe, żeby dało się je wykryć i oczyścić informacje z zakłóceń. – To znaczy, że dokonywano podobnych eksperymentów – wtrącił Oach. – Bez komentarza. – Oczywiście, że tak. Skąd wzięłyby się wyniki? Opieramy się przecież tylko na sprawdzonych informacjach. – Już mówiłem: Bez komentarza! I uważaj! Twój pojazd zbliża się właśnie do gęstych warstw atmosfery, a ty nawet nie zapiąłeś pasów. Prawda. Czyżby jego komputer podejrzewał próbę samobójczą? Nic bardziej nie pogrążyłoby go od podobnej decyzji! W rzeczywistości był jednak jak najdalszy od myśli o samobójstwie. Teraz kiedy odkrył, że prawdopodobnie jest już skazany, stwierdził, iż bardzo przywiązał się do tej swojej parszywej egzystencji. Wszechświat, od wieków przemierzany przez Statek, wydał mu się innym kosmosem niż ten nieznośny, w którym do tej pory żył. W miarę wchodzenia jego pojazdu w coraz gęstsze warstwy atmosfery rozlegał się coraz donośniejszy pisk. Wkrótce nie był już w stanie myśleć. Pojazdem zaczęło gwałtownie rzucać, odpowiedzialny był za to wyrównywacz przyspieszenia. Przez chwilę miał okazję podziwiać niezwykłe dokonania jego ludu w tym nieprzyjaznym świecie. Jak pozostałe planety, Gamow porośnięty był prawie całkowicie zmodyfikowaną roślinnością, utrzymującą odpowiedni poziom wilgotności, dostarczającą powietrza do oddychania i wszystkich surowców koniecznych do podtrzymania życia, w tym schronienia dla zwierząt hodowlanych, stanowiących dopełnienie diety. Ponadto rośliny zapewniały ochronę przed meteorami. Nawet teraz, kiedy wpatrywał się w planetę, jeden z nich eksplodował na horyzoncie. Po wylądowaniu wysiadł i udał się w stronę swojej kwatery wzdłuż starego tunelu, wybudowanego jeszcze w czasach, gdy jego przodkowie nie byli w pełni przystosowani do warunków naturalnych panujących na planecie. Takie tunele wciąż służyły jako połączenia pomiędzy jednostkami mieszkalnymi. Spoglądając w górę, dostrzegał tylko liście i gałęzie i zastanawiał się, jakie to było uczucie, spacerować tamtędy, mając za sklepienie wyłącznie nieboskłon. Pewnie niewiele inne od takiego, jakie się ma oglądając lokalną przestrzeń, albo i jeszcze mniej ciekawą w pochmurny dzień. Minął dwójkę, może trójkę przyjaciół, wymieniając ukłony. Żadne z nich nie przemówiło. Teraz zachowywali się jak ludzie dorośli. Kiedyś było inaczej. Gdy byli młodzi, często kłócili się, snuli domysły, wypowiadali heretyckie poglądy, bawili się. Tak bowiem wypadało robić młodzieży. Należało jednak z tego wyrosnąć, tak jak z marzeń o podróżach w stronę obcych gwiazd. Zastanawiam się, co to znaczy być człowiekiem dojrzałym. Chciałbym wiedzieć, czy daje to więcej satysfakcji niż szaleństwa młodości. Niestety, chyba nie będę miał okazji się przekonać. Kultura Budowniczych, wpajano mu to od dzieciństwa, niechętnym okiem patrzyła na luksusy, podobnie jak wszystkie wielkie kultury, których celem było zdobycie wiedzy. Należało jednak pamiętać o ludzkich słabościach, nie można było bowiem poświęcić każdej chwili na jej poszukiwanie. Podzielono więc dobę na trzy okresy, z których dwa przeznaczono na pracę i sen, a trzeci na ćwiczenia, medytacje i seks (oczywiście miał on czysto rekreacyjny charakter, bowiem rozmnażanie przebiegało według z góry ustalonego planu). Posiłki – odżywcze do takiego stopnia, że już nikt nie chorował, lecz monotonne i niesmaczne – wydawano przed i po pracy. Wolno było przy jedzeniu rozmawiać, ale wyłącznie na poważne tematy. Odkąd stał się dorosły, Oach rzadko słyszał śmiejących się ludzi i miało to miejsce wyłącznie w czasie przeznaczonym na relaks, a ludzie, którzy to robili, był pewny, że podobnie jak on dopiero wkroczyli w dorosłe życie. Jak wszystko w jego świecie, kwatery mieszkalne były maksymalnie wykorzystane. Idąc korytarzem pomiędzy ścianami stabilizowanej mgły, oddzielającymi sypialnie, które dzielił z trzydziestoma sześcioma innymi osobami, stwierdził, że jego sześcian był jeszcze zajęty, ponieważ teoretycznie znajdował się w pracy. Taka ewentualność została jednak przewidziana. W końcu sali znajdowały się cztery puste sypialnie. Wybrał najdalszą. Wchodząc do niej z westchnieniem, bo odczuwał wręcz atawistyczne przywiązanie do rzeczy znajomych, choć trudno było odróżnić ją od sypialni, do której był przyzwyczajony, usiadł na łóżku. Jeszcze zanim go dotknął, został dostrzeżony. W rezultacie część połyskującej bladym światłem ściany zmieniła się, ukazując wyraźny obraz wysokiej kobiety o ostrych rysach twarzy, przenikliwym spojrzeniu i wyjątkowo rozwiniętych sensorach na czole. Na ten widok aż podskoczył ze zdumienia. Ledwo wierząc własnym oczom, pochylił się i zapytał: – Pey? Trochę zirytowana, odpowiedziała: – Chyba tak bardzo nie zmieniłam się w tak krótkim czasie, żeby mój własny syn nie mógł mnie rozpoznać? – Oczywiście, że nie! Ale – Oach przygryzł wargę. Pielęgnowanie więzów rodzinnych nie było zwyczajem jego ludu. Często kobiety wolały nie znać dawcy nasienia, którym je zapładniano; Pey również do nich się zaliczała. Do tej chwili nie miał pojęcia, czy znajdowała się na Gamowie, czy na Aspah lub Bethe, albo gdzieś w przestrzeni, pracując nad nowym statkiem. Jego matka nadzorowała bowiem konstrukcje zespołów napędowych i cieszyła się w pracy wielkim poważaniem za swą niezwykłą umiejętność modyfikacji silników w zależności od rodzaju aktualnie dostępnych surowców. Żadne dwa statki, które wyszły spod jej ręki, nie były identyczne, ponieważ przedłużające się poszukiwania jednego rodzaju pierwiastków byłoby nieekonomiczne. Pey należała do niewielkiej garstki specjalistów, którzy potrafili zaproponować rozsądne zmiany konstrukcyjne, niewpływające ujemnie na pracę silników. Teraz, rzecz jasna, wiedział, że jego matka jest na Gamowie, ponieważ nie zauważył żadnego opóźnienia pomiędzy czasem, w jakim docierały do niego obraz i dźwięk. Jakby czytając w jego myślach, uśmiechnęła się lekko. – No to masz kłopoty, chłopcze! Nie jest to całkowicie twoja wina. Ostrzegałam ich, po twoim poczęciu, że mogą się spodziewać jakiegoś łobuza, znając moje słabości do naginania norm, ale byli uparci i musiałam przyjąć zaoferowane mi geny. – To dlatego nie chciałaś wiedzieć, kto jest moim ojcem! – wtrącił Oach gwałtownie, jakby wciąż był owym „chłopcem”. – Dopiero teraz się domyśliłeś? – odrzekła. – Pewnie nie mylą się co do ciebie. Nie było, oczywiście, potrzeby określać, kim byli „oni”. Jednak stwierdzenie, że Pey śmiała ich ostrzegać przed konsekwencjami decyzji, która już została podjęta, dawało jakieś pojęcie o poważaniu, jakim się cieszyła. Za poważaniem musiała bezsprzecznie stać siła, która była rzadkością w tym społeczeństwie połączonym silnymi więzami, którego głównym mottem była współpraca w dążeniu do osiągnięcia wspólnego celu. Kto by pomyślał, że matka może wkroczyć do akcji, aby ocalić życie swego dorosłego dziecka! – Więc? – Obraz był doskonały na obu końcach linii, jak zresztą wszystko w tym społeczeństwie bez skaz. Widział dokładnie, jak jego matka usiadła naprzeciwko niego i miał wrażenie jej fizycznej obecności. – Skoro okazało się, że moje ostrzeżenia były słuszne, mieli przynajmniej tyle przyzwoitości, że zawiadomili mnie o zamiarze zlikwidowania ciebie. Słysząc swoje podejrzenia wypowiedziane głośno i to przez samą Pey, doznał kolejnego szoku. Poczuł, że blednie i ogarnia go fala ciepła, którą i ona zauważyła. – Zdenerwowany? Przyznaję, że ja bym również była na twoim miejscu. Tłumaczyłam im, że musimy przestać udawać, iż żyjemy w świecie, gdzie wszystko daje się zdeterminować. Czasami mam takie wrażenie, jakby wydawało im się, że kontrolują każdą cząstkę materii w naszym obłoku! Lecz są tacy uparci! Powinieneś zaliczyć się w poczet szczęściarzy, że Statek właśnie tę chwilę wybrał na odwiedzenie naszego systemu. Oach chciał już coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili zapomniał. – Więc tych dwoje naprawdę zostało przywiezionych przez Statek? – Mój synu! Czyżbyś naprawdę zapomniał swoje nauki lub nie przywiązywał do nich odpowiedniej wagi? – Jej oczy zapłonęły złością. – Ja... – Teraz z kolei zarumienił się. – Rozumiem, o co ci chodzi. – Naprawdę? Udowodnij więc! A może powinnam pożałować całego trudu, jaki włożyłam w twoje wychowanie? – Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem obecności tych dwojga jest przypuszczenie, że zostali przywiezieni przez Statek, ponieważ nie zauważono obecności żadnych zwykłych pojazdów kosmicznych w tej okolicy. Statek zaś może przelatywać w pobliżu nas tak, że go nie spostrzeżemy. – Dalej – twarz jej ponownie złagodniała, choć nie tak jak przedtem. – Lecz pomimo, że odwiedziny Statku zawsze znajdowały się wśród naszych założeń... – Refleksyjnych założeń – słowa przecięły powietrze jak uderzenia bicza. – No... Tak. – Oach oblizał wargi i z wielką śmiałością zapytał: – A oni, czy też mają założenia refleksyjne? Pey pochyliła się i klepnęła w udo, uśmiechając się szeroko. – Za to, mój chłopcze, mogę wybaczyć ci wszystko, nawet zmianę tematu, za co wstydziliby się bardzo twoi nauczyciele! Rzeczywiście coś po mnie odziedziczyłeś, choć nie jest to akurat to, czego oni się spodziewali. Ale teraz musimy zastanowić się, jak przekonać ich, że warto utrzymać cię przy życiu. Serce podskoczyło mu do gardła. – Ale jak? Czy w ogóle możemy próbować? – Nie mów „my”, mów „ja”! – zbeształa go. – Obcy nie zmaterializowali się tutaj przypadkiem. Byłam może zbyt zajęta modyfikacjami nowego statku, żeby zająć się tą sprawą porządnie, ale jeszcze raz powtarzam: Nie żyjemy we wszechświecie, w którym wszystko da się zdeterminować. Musisz teraz chwycić się tej szansy, jaką ci zesłał los. Rozumiesz? – Mam rozkaz – odrzekł jej ponuro – zostać tutaj. Jakże więc mogę chwytać się jakiejkolwiek szansy? – Musisz zaproponować im coś cenniejszego niż marzenia i narzekania. Załatwiłam już, żebyś mógł być świadkiem przesłuchania obcych i uczestniczył w dyskusji nad tym, co powiedzą. Pozostaje tylko pytanie: Czy posiadasz konieczne zdolności? Czy też nie? Jeżeli nie, niczego więcej zrobić dla ciebie nie mogę. Oach skulił się, wbrew własnej woli, przytłoczony ciężarem milionów lat ewolucji. Świadom tego, że miotające nim uczucia były aż nadto czytelne, wyszeptał: – To niesprawiedliwe! Sama przedtem mówiłaś, że to nie moja wina, iż zdecydowano mnie zlikwidować. – Dopiero rozważa się tę ewentualność – warknęła. – Daruj sobie te gadki. Decyzja została podjęta już wcześniej i wprowadzono by ją w życie, gdyby nie zaistniał opisywany już przez ciebie przypadek. Czyż nie mam racji? Matka nie próbowała zaprzeczać, lecz tylko rzekła: – Pytaniem, które powinieneś sobie teraz zadawać, jest – jaki pożytek możesz mieć z faktu, że to ty, a nie kto inny, znalazł dwoje obcych. Przykro mi, że nie potrafisz sam do tego dojść. Oach zasłonił twarz dłonią, jakby chroniąc się przed ciosem. W głębi serca odczuwał złość na swoją matkę, która, mając za sobą wspaniałą karierę zawodową, ciesząc się takim poważaniem i podziwem, kazała mu podejmować z nimi dyskusję. Dyskusję z tymi, którzy potępili go za całkowicie naturalną ambicję... Zdecydował się jednak ukryć swoją reakcję. Miał do tego niejakie zdolności, może o ten z jego talentów jej chodziło... Chociaż pojęcie „aktorstwa” zostało mu kiedyś wytłumaczone, podczas analizy raportów przysłanych przez ludzi czarterujących statki, nie stanowiło ono części kultury, w jakiej się wychował. Nie był więc w stanie dokładnie wyobrazić sobie do czego miało służyć. A jednak wyglądało na to, że jego matka prosiła, aby ratował się właśnie „grając”... To nie było uczciwe, a przez całe życie uczono go unikać oszustw i udawania, kazano zawsze mówić i pokazywać prawdę. W przeciwnym razie – ale zdaje się, że coś jeszcze mówiła, a on nie słuchał! – ...partnerstwo. O, tak. To była jedna z zasad, których nauczył się najwcześniej. Chyba tylko w jego społeczności, twórcza wyobraźnia ludzi, łączyła się ze zdolnością maszyn do zapamiętywania i analizowania nieomal idealnie, dzięki ich zdolności do kojarzenia. Ze strony maszyn było to kojarzenie faktów, ze strony zaś ludzi – ulotnych myśli zwanych ideami. Maszyny będące tworem człowieka służyły mu przez niezliczone tysiąclecia, nadszedł więc czas, aby ludzie bardziej się nimi zainteresowali. Maszyny nie były ludźmi, nie było mowy o unifikacji. Tutaj jednak, gdzie głównym zajęciem człowieka było konstruowanie maszyn i wysyłanie w przestrzeń w celu zbierania informacji, przekazywanej przez nie lub przez ludzi, gdzie maszyny miały dostęp do większej ilości danych niż kiedykolwiek w historii, w tym świecie wypadało, aby ludzie postrzegali swoje maszyny jako współpracowników. Razem bowiem starali się zapewnić przetrwanie inteligencji w tym ślepym, bezmyślnym i chaotycznym wszechświecie... Tak, to właśnie wkładano mu i wszystkim jego ziomkom do głów. Na tej właśnie zasadzie opierała się decyzja pozostania w tym świecie i pracy nad modyfikacjami, a także zakaz marzeń o samodzielnym opuszczeniu systemu i wyprawie badawczej w kosmos. Znowu poczuł się rozgoryczony i wściekły. Chciał krzyczeć i przeklinać, ale matka nadal wpatrywała się w niego. Zdusił więc w sobie pierwsze objawy buntu. Skoro tak zaryzykowała, podejmując próbę interwencji w jego sprawie, nie mógł narazić jej na niebezpieczeństwo. Uległość. To będzie odpowiednia reakcja. Uległość i poczucie obowiązku. – Matko – słowo miało posmak trucizny, przechodząc mu przez usta, jakby w nim zawarła się esencja milionów błędów – pragnąłbym wykorzystać okazję i być świadkiem przesłuchania obcych. Niewykluczone, że mógłbym zaoferować jakieś niekonwencjonalne wyjaśnienie. Rozumiem, że jednym z powodów, dla których chciano mnie zlikwidować, były, i nie wypieram się tego, nieustanne marzenia o podróży do innych gwiazd. Wiem, że powinienem porzucić takie dziecinne bzdury już dawno temu. Z całego serca dziękuję ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Czekał w napięciu, mając nadzieję, że matka okaże jakieś oznaki ulgi, zadowolenia... Nic z tego. Było to bardzo przykre. Usłyszał, jak mówiła: – Dobrze. Przesłuchanie wkrótce się odbędzie i musisz być przy nim obecny. Nie pójdzie bowiem w eter. Wyczytał jednak z grymasu jej ust, z linii ciągnących się od karku, przecinających policzki i czoło, coś zupełnie przeciwnego. Może i miał talent do udawania, lecz było jasne jak słońce, że po niej tego nie odziedziczył. Twarz jej bowiem wyrażała rozczarowanie. Z mojego powodu? Dlatego, że zawsze starałem się, jak mogłem, robić to co mi kazano? Sama przecież mówiła, że to nie moja wina, iż popełniam pomyłki Byłem na to skazany, jeszcze zanim się urodziłem. Przesłuchanie obcych miało odbyć się w centrum badawczym na Asaph. Chociaż przelatywał nad tą planetą niezliczoną ilość razy, nigdy jeszcze nie widział jej powierzchni, jako że od dawien dawna ukryte było pod gęstą powłoką roślinności. Znał jednak dość dobrze jego wnętrze. Jedyną obcą mu strefą była ta, w której znajdowały się ordynatory. Nie wstępował tam żaden człowiek od czasu ukończenia jej budowy. Maszyny były bowiem samowystarczalne. Pewnego dnia ich wymagania przekroczą dostępne zasoby surowców i energii. Określono jednak, że załamanie nastąpi mniej więcej w tym samym czasie, co rozpad całego systemu, połączony z koniecznością ewakuacji. Nie miało więc to większego znaczenia. Większego znaczenia – myślał ponuro – tak jak powrót Statku, który właśnie przypadkowo potwierdziłem. Odrobinę się rozchmurzył. Może to był ten klucz do sprawy, na który zwróciła mu uwagę matka? We wszechświecie, gdzie nie wszystko da się zdeterminować, można przynajmniej życzyć sobie szczęścia... Zaraz! Mógłby przecież argumentować, że zgodnie z instrukcjami, o których go uczono, Statek nie powinien był tak po prostu zostawić swoich pasażerów na pastwę losu. Musiał podjąć jakieś działania, mające zapewnić im odnalezienie, zanim wyczerpią się ich zapasy. Mógł nawet dokładnie wybrać miejsce, z którego na pewno zostaliby wkrótce zabrani. Może (czy nie było to jednak samochwalstwem?) wybrał sobie właśnie ten sortownik, wiedząc, że Oach będzie wyznaczony do jego naprawy. Głupstwa? Takie i inne myśli krążyły w jego głowie, kiedy zbliżał się do Asaph, w czasie lądowania i poszukiwania miejsca, gdzie miało się odbyć przesłuchanie. W końcu doszedł do wniosku, że to właśnie była najbardziej odpowiednia linia argumentacji. Jedno było pewne: jedyną maszyną, zdolną oszołomić i przytłoczyć wielkością ordynatory, jest Statek. Statek Nad Statkami. Który wciąż może znajdować się w pobliżu! Zatrzymał się na tę myśl. Było to bardziej niż możliwe. Było to całkiem prawdopodobne. Podobno Statek miał zdolność do ukrycia swej olbrzymiej masy przed najbardziej nawet czułymi przyrządami wykrywającymi znanymi wówczas, kiedy powstawał. Przeczyło to obiegowej opinii, jakoby Budowniczowie wymyślili sposób dostrzeżenia go. Nigdy w historii nie skoncentrowano tylu środków i takiego wysiłku, jak w trakcie budowy Statku. W całym obszarze Gwiezdnego Ramienia, nawet zakładając, że wszystkie wysoko cywilizowane planety pozostawały w kontakcie i pragnęły współpracy, taki projekt nie mógłby być powtórnie wprowadzony w życie. Oach miał już ochotę nerwowo się rozglądać. On, który całe życie był obserwowany przez ordynatory, czuł się dziwnie nieswojo na myśl, że następna wielka maszyna może ingerować w jego życie, bez jego wiedzy i zgody. Kiedy dotarł na miejsce, stwierdził ze zdumieniem, choć w zasadzie nie powinno było to go zaskoczyć, że Pey również tam była. Ukryta w kapsule obserwacyjnej za jednostronnymi wizjerami. Powitała go cicho i oschle, skinieniem głowy nakazując zwrócenie bacznej uwagi na to, co widać było po drugiej stronie. Zachęta była zbyteczna. Wpatrywał się w dwoje przybyszów, umieszczonych w oddzielnych komorach obserwacyjnych. Wokół nich zebrał się co najmniej tuzin kapsuł obserwacyjnych, podobnych do tej, w której aktualnie się znajdował. W jednej z nich z pewnością znajdował się Yep, przez chwilę zastanawiał się w której. Ciała przybyszów były częściowo ukryte w gąszczu przewodów czujników, pokrywających zwłaszcza ich głowy. Nie wyglądało na to, że próbowano już cyfrowej analizy mózgu, ale na pewno taka ewentualność została już rozważona. Przyszło mu do głowy pytanie: Dlaczego konstruktor silników kosmicznych został wezwany na to przesłuchanie? I odpowiedział sobie natychmiast, że oczywiście miało to na celu zdobycie danych dotyczących budowy Statku. Dla niego był to, tak czy inaczej, uśmiech losu. Wytężał wzrok, żeby dostrzec jak najwięcej szczegółów. Jak już wiedział przedtem, jeden z przybyszów był mężczyzną, drugi – kobietą. Niewątpliwie należeli do Starej Rasy, jak pracownicy wszystkich tutejszych ambasad. Nie tylko nie posiadali czołowych organów emitujących ciepło, byli krępej budowy ciała, nie byli zmodyfikowani do dłuższego zatrzymywania w płucach powietrza, ale też ich kończyny również nie odznaczały się długością właściwą dla członków jego rasy. Musieli pochodzić więc ze świata o sporej sile grawitacji. – Możesz gadać, co tylko chcesz – powiedziała nagle Pey. – Nikomu nie będziemy przeszkadzać. Z przyjemnością powitał to zaproszenie, a jednak nie mógł się zdobyć na natychmiastową odpowiedź. Tyle pytań nie dawało mu spokoju, że nie mógł się zdecydować, które z nich są najważniejsze. W końcu zapytał: – Czy już ustalono, dlaczego są nieprzytomni? – Och, to była pierwsza rzecz, jaką się zajęto – odrzekła Pey. Nie spoglądała teraz na niego. Wzrok miała utkwiony w salę badań. – Znajdują się w stanie zwykłej hipnozy, dość głębokiej, ze zwolnionym metabolizmem i sporą odpornością na ból. Nie są jednak pozbawieni świadomości. Raczej ich czas płynie sto razy wolniej niż nasz. – To znaczy wkrótce zdadzą sobie sprawę, że ktoś znalazł ich w przestrzeni i sprowadził tutaj? – zapytał Oach. – Nie tak znowu prędko – odpowiedziała sucho. – Ale musi istnieć jakiś bodziec, który ich ożywi. Kiedy badania lekarskie zostaną zakończone, eksperci spróbują różnych sposobów przywrócenia im normalnej świadomości. – Lecz taki bodziec może być jedną z miliona rzeczy. Odnalezienie go może zająć lata! – Niekoniecznie. Prawdopodobnie Statek zostawił jakąś wskazówkę. Wyobrażam sobie, że wie o nas tyle samo, co my o sobie, a o tych dwojgu nawet więcej. Wydaje się być oczywiste, że chciał, aby ktoś ich odnalazł, dobrze potraktował i skorzystał z informacji, jakich mogą udzielić... Choć rzeczywiście może zająć to całe lata, jeżeli oczywiście coś się wcześniej nie stanie. Jak widzisz sprzęt do analizy cyfrowej mózgu jest już instalowany. – Czy sądzisz, że Statek znajduje się jeszcze w pobliżu? – Któż może wiedzieć? Wypada nam jednak zachowywać się tak, jakby był. Statek, jak inne stworzenia myślące, ewoluuje w miarę nabierania doświadczenia. Nie możemy, logicznie rzecz biorąc, przewidywać zachowań Statku na podstawie jego starych instrukcji. – Jakże więc niektórzy z nas ośmielają się twierdzić, że fakt jego powrotu nie ma znaczenia. – Znów mnie rozczarowujesz – powróciła do swego zwykłego surowego tonu. – Na co nie mamy wpływu... – Ale wtedy tylko snuliśmy przypuszczenia. Teraz wiemy, że to prawda. – Naprawdę? Jesteś pewien? Jeszcze się przecież nie obudzili. A co się stanie, jeżeli po przebudzeniu stwierdzą, że są jedynymi ocalałymi członkami jakiejś egzotycznej ekspedycji i ich statek eksplodował w przestrzeni tachonicznej, napotykając nasz obłok. Im się udało, bo mieli na sobie odpowiednie kombinezony, które umożliwiły im powrót do normalnej przestrzeni. – A czy ich kombinezony...? – Nie, o ile mi wiadomo. Tak sobie tylko teoretyzowałam, żeby pokazać ci, abyś nigdy niczego nie akceptował bezkrytycznie. Zapadła chwilowa cisza. Oach ze wszystkich sił starał się ukryć uczucie zakłopotania. Czuł, że udawanie coraz lepiej mu wychodzi. Nagle i bez ostrzeżenia przemówił Yep: – Zakończono badania ogólne. Obcy pochodzą, jak ustalono, ze Szrenga. Pominął zwyczajową formułkę o konieczności zachowania tajemnicy. Oach zdumiał się bardzo. To była rzadkość. Zdumiewająca rzadkość, zważywszy na fakt, że Szreng nie utrzymywał z nimi bezpośrednich kontaktów, ponieważ znajdował się w strefie wpływów Yellicka. Statki budowane w Ukrytym Świecie już dotarły w jego pobliże, a nawet dalej – aż po pierwszą skolonizowaną planetę. Jednak Szreng nie miał tutaj ambasady. Zdaje się, że było to w jakiś sposób związane z brakiem centralnego rządu na tej planecie. Oach nie mógł sobie jednak przypomnieć żadnych szczegółów na zawołanie. Pamięć ludzka zawodziła, gdy w grę wchodziło przypominanie sobie informacji dotyczących odległej przeszłości w krótkim czasie. (Pewnie nie dotyczyło to Doskonałych. Lecz czy naprawdę istnieli?) Na głos powiedział prawie bezwiednie: – Wiesz Pey, gdybym tylko miał wolny wybór zawodu, wybrałbym studiowanie legend związanych z Doskonałymi. – Czemu? – rzuciła matka. – Jako substytut twoich młodzieńczych marzeń o gwiezdnych podróżach? Nic cię i tak z tego nie wyleczy. Przerwała. Dało się bowiem odczuć olbrzymie napięcie. Nikt nie odzywał się, trwały za to pospieszne obserwacje. Przybysze zaczęli się poruszać: otwierali oczy, kręcili oplecionymi przez przewody głowami, wypowiadając ciche słowa, które wskazywały na to, że doskonale wiedzą, gdzie się znajdują. Szepty ich zostały nagłośnione. Chociaż mówili z obcym akcentem, dało się ich zrozumieć. – Pewnie jesteście Budowniczymi. – To przemówił mężczyzna. – Mam nadzieję, że nie przysporzyliśmy wam zbyt wielu kłopotów. – A teraz kobieta. – Bodziec – szepnął Oach. – Cudowne! Z pewnością była nim nazwa ich własnej planety! – Nie sądzę – westchnęła jego matka – żebyś kiedyś nauczył się trzymać język za zębami. Ty pewnie myślisz, że wszystkie dane mogą być odzyskane. A nie mogą. Z pewnością byłoby to niemożliwe, gdybyśmy my nie zatrzymali się na chwilę i nie przeanalizowali wszystkich odkryć. W przeciwnym wypadku spędzilibyśmy wieki gromadząc informacje i drugie tyle studiując je, a do niczego byśmy nie doszli. Kiedy to wreszcie zrozumiesz? I zrozumiał, aż się przeraził. Dlaczego nigdy tego nie dostrzegałem? To przecież takie oczywiste. Jeżeli nie będzie ludzi takich jak my, którzy poświęcają się badaniu tego, co już zostało odkryte, porzucając marzenia o dokonywaniu nowych odkryć, wysiłki tych, co byli przed nami podróżników i badaczy, po prostu pójdą na marne. Przed oczyma stanęła mu wizja rozpadającego się wszechświata, pełnego zakurzonych bibliotek, gromadzących kroniki w dawno zapomnianych językach, przeładowanych banków pamięci oraz ludzi – popełniających wciąż te same błędy, jakie zgubiły ich przodków. Ból był tak nieznośny, że krzyknął głośno. Kiedy ochłonął, Pey już nie było. A tak wiele chciał jej powiedzieć. – Gdzie moja matka? – zapytał powietrze, a w zasadzie wszechobecne ordynatory. – Powiedzcie jej, żeby wróciła albo nas połączcie. Miękki mechaniczny głos odpowiedział: – Pey pracuje właśnie nad nowym statkiem i prosiła nie przeszkadzać. – Bzdura! Przed chwilą tutaj była. Nie mogła przecież tak szybko znaleźć się na orbicie, nawet za pomocą transmitera tachonicznego. – Pey – powtórzyła uparcie maszyna – znajduje się na orbicie już od tygodnia. Nie było jej tutaj przed chwilą. Myślą pewnie, że miałem halucynacje! Może to i prawda? Tym razem przeraził się nie na żarty. Odwracając się znowu w stronę kapsuły badawczej, wpatrywał się w to, co się tam działo, usiłując nie szczękać zębami ze strachu. Miał już tę absolutną okropną pewność, nawet teraz przypatrując się jak odłączano obcych od aparatury badawczej, rozcierano ich kończyny. Byli wystarczająco sprawni, żeby móc utrzymać się na nogach w warunkach „normalnej” – sztucznej grawitacji... Miał pewność, słysząc obcych wymawiających swoje imiona, odpowiadających na pierwsze pytania (A pierwsze pytanie Yepa – tak to musiał być on, brzmiało: „Czy przywiózł was tu Statek?” Odpowiedź była, rzecz jasna, twierdząca). Wiedział, że obłędnym wyrokiem ordynatorów, które nadzorowały życie ludzi w tym systemie, skazany jest na likwidację zanim nawet zdąży złożyć jakieś wyjaśnienie, zaproponować uzasadnienie zatrzymania go przy życiu, chociażby jako wybrańca Statku, który odnalazł (imiona wciąż pozostawały dostępne i bez trudu je odszukał w banku pamięci) Menlee i Annikę. Tak, wiedział z całą pewnością, że skazany jest na likwidację. Jedyną rzeczą, jaka stała pomiędzy nim a śmiercią pozostawał fakt, że wszyscy zbyt byli zajęci przybyszami, żeby poświęcić mu chwilę uwagi. Ordynatory również. – Oach! Ktoś przemówił z tyłu. Oczywiście rozpoznał ten głos... a jednak było w nim coś obcego. Przypomniał sobie tę chwilę niepewności, kiedy Pey ukazała się w jego sypialni. Przypomniał sobie, jak Pey zapytała, czy naprawdę aż tak bardzo zmieniała się, że nie poznawał jej własny syn. Własny syn... Nareszcie pojął. Osłabiony przeżyciami, odwrócił się, żeby spojrzeć na obecną w kabinie osobę. Nie, to nie była Pey. Tylko ją przypominała. Przez chwilę, która wydawała mu się wiecznością, szukał odpowiednich słów. Kiedy je jednak w końcu znalazł, był z siebie naprawdę dumny. – Przepraszam, ale to raczej szokujące, spotkać kogoś, o kim się tylko słyszało i to dawno temu, kogoś, kto nie jest częścią rzeczywistości. Nie jesteś moją matką? Prawda? – Nie. – Jesteś projekcją Statku? – Tak. – Jakże więc ordynatory...? – Stracił oddech. – Nawet twoja matka – w głosie rozmówcy usłyszał nutę pogardy – zna maszyny nadzorujące na tyle dobrze, że nie czuje w stosunku do nich takiego respektu, jak ty i tobie podobni. Nie są same w sobie takie złe, bo ja generowałem programy do ich konstrukcji, ale też nie mogą być idealne. Gdyby były, wasi przodkowie dawno by już wyginęli, pozostawiając jeden z najbardziej fascynujących systemów wszechświata bezludnym. Oach oblizał wargi. Były już spierzchnięte przedtem, a teraz czuł, że są suche jak obłok pyłu. – Jestem przyzwyczajony do rozmów z maszynami – mruknął – ale trochę czasu zajmie mi przywyknięcie do myśli, że rozmawiam z największą ze wszystkich maszyn... Czy to ty zdecydowałeś, żebym właśnie ja znalazł dwoje obcych? I sam sobie przerwał. – Czy możemy bezpiecznie rozmawiać? Powrócił ton lekkiej wzgardy: – Czy twoje koordynatory wiedziały, że jesteś tu obecny podczas przesłuchania Menlee i Anniki, zanim poprosiłeś o połączenie z Pey? Pogodzenie tego, co mówiłeś ze wskazaniami ich czujników było dla nich zbyt trudnym zadaniem. Dlatego też stwierdziły, że masz halucynacje, ponieważ maszyny ich nie miewają, a ludzie, jak wiadomo, podatni są na takie zjawiska. Potem Statek zrobił znaczącą przerwę. – Nie, nie wybrałem ciebie. Po prostu zdarzyło się, że to ty byłeś wyznaczony do naprawy sortownika, który ich złapał. Opuściło go poczucie, że jest kimś specjalnym. – Interesuję cię tylko jako ktoś, kto akurat przypadkiem się pojawił? – Jest jeszcze inny powód, spróbuj go odgadnąć. Niezwykłe było to wyzwanie rzucone mu przez największy z istniejących mózgów. Zrozumiał jednak, że sam Statek objawiając mu się jako Pey, udzielił mu kilku wskazówek. Zapewnił go, że bodziec, który wyprowadzi obcych ze stanu hipnozy, będzie dość oczywisty. Musiał więc również znać ludzkie wady, stykał się z nimi przecież przez cały czas. Zaryzykował więc próbę odgadnięcia: – Sądzę, że mój pierwotny pogląd na twoich byłych pasażerów był błędny. Wyobrażałem sobie, że będą kimś w rodzaju posłańców. Nie pojmuję teraz jakiego rodzaju wiadomości mogliby mieć do przekazania, no chyba że chodziłoby o niebezpieczeństwo ataku z kosmosu, ale i to można było dostrzec bez pomocy ludzi. Zdegustowany naiwnością własnych słów, przerwał. Jednak twarz osoby, która była–i–nie– była Pey pozostawała poważna. – Kontynuuj – zachęcił go Statek. Oach miał początkowo wymyślać inne wieści, z którymi obcy mogli przybyć, jak na przykład opisy Szrenga z pierwszej ręki, czy jakichś specjalnych wynalazków, porzucił jednak ten zamiar i rzekł po prostu: – W dzieciństwie często miewałem nocne koszmary dotyczące niestabilności naszego systemu. Zawsze uspokajano mnie zapewnieniami, że jeżeli coś zacznie źle się dziać, przybędzie Statek i nas ocali. Później jednak zorientowałem się, że twoje instrukcje nie ograniczają cię do ratowania pojedynczych osób. W–więc, czy przybyłeś, aby uratować Menlee i Annikę? – Tak. – I czy ukazałeś się mnie – serce Oacha biło tak gwałtownie, że poczuł jak krew uderza mu do głowy – dlatego, że naraziłem się na likwidację? A może to była twoja sprawka? Udając, że jesteś Pey, zwodząc, że jesteś moją matką przybyłą, aby mnie ratować, a była to tylko maszyna? Nie, nie wypadało tak myśleć. Ugryzł się w porę w język. Miał już przecież i tak wystarczająco dużo minusów na swoim koncie, zanim pokazali się przybysze ze Szrenga. (Co się z nimi działo? Chciał rzucić na nich okiem, ale nie śmiał. Po raz ostatni, kiedy odwrócił wzrok, Pey–maszyna zniknęła...) – Nie można nas dostrzec z zewnątrz – zapewnił go Statek. I dodał: – To co powiedziałem jako Pey było prawdą. Oach zamknął oczy chwiejąc się. Z wielkim trudem wykrztusił: – Chcesz mnie również ocalić? – Jeżeli tego sobie życzysz. Oach otworzył oczy. – Czy możesz przenosić mnie od gwiazdy do gwiazdy? Czy nic mi nie grozi poza naszym systemem? – Tak i nie. – Czyżby ordynatory kłamały? – Niezupełnie. Jakkolwiek twoi ziomkowie nie zadali sobie trudu, aby skonstruować urządzenia ochronne dla przetrwania waszej rasy w warunkach normalnie tolerowanych przez ludzi ze Starej Rasy. – A ty możesz mnie chronić? – A czy to nie ja przywiozłem tutaj twoich przodków? – Więc proszę – Oach złożył ręce w pradawnym geście błagalnym – zabierz mnie na bardziej odpowiednią planetę! – Witaj na pokładzie. Dzieje się coś naprawdę dziwnego. Potrafię zrozumieć, że zabranie stąd tego łobuziaka Oacha może pomóc ludziom z innych światów pojąć, że Budowniczowie zaszli już dalej od nich w procesie unifikacji człowieka z maszynami. Potrafię nawet przypomnieć sobie przyszłe (dla mnie przeszłe) wydarzenia, które wskazują na pozytywne konsekwencje przywiezienia tutaj dwójki ludzi ze Szrenga – innego świata, gdzie wiedza jest najważniejsza. Poplątana logika tego rozumowania była tylko odbiciem wewnętrznych rozterek Statku. Czuję się, jakbym podróżował w olbrzymim labiryncie, którego najbardziej obiecujące przejścia są zablokowane. A najgorsze jest to, że nie były, kiedy wyruszałem. Potem przyszło przerażające, lecz nie tak nieprawdopodobne stwierdzenie. Mam wrażenie, że jestem jednym wielkim, nieustannym eksperymentem. Rozdział 15 Statek Oach nie potrzebował żadnych operacji, które musiałyby oczyścić jego ciało z miejscowych organizmów. Ukryty Świat był bowiem od nich wolny przed kolonizacją, a i potem pojawiło się zaledwie kilka zmutowanych mikrobów. Nie domagał się również tylu odpowiedzi, będąc wychowany w społeczeństwie, które poświęciło się nauce i posiadało rozległą wiedzę, dotyczącą Statku, jego natury i historii. Stanowczo jednak domagał się, po pośpiesznym przełknięciu posiłku, który potraktował jak zwykłe uzupełnienie zapasów energii, pokazania sobie innych planet. Pragnął widzieć i dotykać, czuć zapachy, nawet jeżeli nie mógł osobiście odwiedzić wszystkich obcych światów. Najpierw badał je metodycznie, odnotowując wszystkie interesujące fakty, które należało zbadać dokładniej. Już miał prosić o „powrót” na Trewitrę, gdy Statek poinformował go o niebezpiecznym wejściu w przestrzeń tachoniczną. Nawykły do posłuszeństwa Oach udał się na spoczynek do kajuty, na własne życzenie przypominającej jego ulubioną sypialnię. Nie poprosił nawet o pokazanie sobie widoku gwiazd poza obszarem gazowego obłoku. – Zbliżamy się do mojego następnego przystanku – stwierdził Statek. Po raz pierwszy od wejścia na pokład Oach okazał jakieś objawy zainteresowania. – Następna planeta? Na którą będę mógł zejść, po której będę mógł się przejść i której powietrze będę mógł wdychać? Jak ona się nazywa? – U was znana jest jako Zemprad. Twarz mu się wydłużyła. – To ten świat objęty kwarantanną? Świat, który odmawia przybyszom wstępu i nie chce żadnej pomocy. – Właśnie ten. – Wiesz, dlaczego tak się dzieje? – Jeszcze nie. Oach nie zadawał żadnych pytań, mających wyjaśnić mu przyczynę tak chaotycznego podróżowania Statku w czasie. Wydawał się usatysfakcjonowany wiedzą, że powraca on, jak było obiecane. Po krótkiej przerwie Oach powiedział: – Czy zatrzymujesz się tutaj, żeby sprawdzić, co może grozić populacji? Jak sądzisz, czy będziesz zmuszony ratować wszystkich? Gdybym to zrobił, pewnie bym pamiętał. Tymczasem wszystko, co wiem, będę wiedział, to fakt, że wymrą. Jestem tutaj wyłącznie, aby poznać tego przyczynę. Głośno Statek powiedział tylko: – Nie. – Jasne... – Oach zawahał się. – Jedyną rzeczą, jaką wiemy o Zempradzie, a w każdym razie tak przypuszczamy, jest możliwość istnienia jakiejś epidemii, prawdopodobnie miejscowej. Mam rację? – Pewien jestem, że myślą, iż jest u nich bardzo niebezpiecznie i że nie należy żadnego przybysza narażać na ryzyko. – I nie szykujesz się do ich ewakuacji? Młodzieniec przez chwilę zastanawiał się. Potem rzekł z nagłą śmiałością: – Chciałbyś, żebym to ja wylądował na tej planecie i zajął się badaniem jej problemów. Pewien jestem, że dam sobie radę ze wszystkimi skutkami tego eksperymentu. – Chciałbyś bardzo być ambasadorem? – mruknął Statek. – Stopień oficjalności nie gra roli. – Jasne – przyznał Oach. – O wiele ciekawsze jest poznawanie widoków, ich zapachów i dotyku na żywo niż za pomocą najlepszej nawet symulacji. – Szczerze mówiąc dla mnie nie ma to jakiegoś większego znaczenia – odparł Statek imitując westchnienie. – Pamiętaj, że jestem zbyt wielki, aby wylądować na jakiejkolwiek planecie i muszę zadowalać się wyłącznie analizą z pewnej odległości. – Oczywiście – Oach roześmiał się i nagle zrobił zdziwioną minę. Zapytany przez Statek o przyczynę wzruszył ramionami. – Pośród mojego ludu śmiech jest czymś, co należy odrzucić, wchodząc w wiek dojrzały. Moje ordynatory nigdy nie żartowały. Sądzę, że po tobie też bym się tego nie spodziewał. – Myślisz, że potrafię to robić. No, no. Chyba wreszcie zaczynam rozumieć nieracjonalne ludzkie reakcje. – Zawsze wydawało mi się, że bez nich stajemy się jacyś nieludzcy. A ty co o tym sądzisz? – Moje obserwacje waszego gatunku wskazywałyby na to, że masz rację... Teraz pozwól pokazać sobie Zemprad. Otaczające go obrazy rozpłynęły się i przed jego oczyma roztoczył się widok planety – niebieskawozielonej z dwoma małymi księżycami, skąpanej w żółtym blasku miejscowego słońca. Oach krzyknął zdziwiony. – Widzę kolory, których wcześniej nie dostrzegałem. – W zasadzie nie – sprzeciwił się łagodnie Statek. – Po prostu pozwoliłem sobie zmienić tylko twoją wrażliwość na odcienie podczerwieni, żebyś mógł rozróżnić odcienie kolorów w wyższym paśmie. Widzisz w zasadzie tak samo, inaczej tylko interpretujesz swoje wrażenia. – Ależ to niewiarygodne! – Oach miał ochotę skakać i tańczyć. – Jak na kosmos... – Tłumaczenia muszą chwilowo poczekać – przerwał mu Statek. – Populacja Zemprad spadła już do trzystu dwu mieszkańców. Muszę natychmiast podjąć jakieś działania. Rozdział 16 Zemprad Ostatnio Parly miała zwyczaj przechadzać się niespokojnie wzdłuż ogrodzenia ostatniego działającego laboratorium badawczego na Zempradzie. Nie przeszkadzał jej bezruch maszyn, bowiem nie zawierały żadnych ruchomych części, ale wszechobecna cisza. Umysł jej wypełniony był mnóstwem skarg, teraz gdy ucichł szum oznaczający aktywność automatów. Zdążyła się już do tego przyzwyczaić. Nie, z maszynami było wszystko w porządku. Skonstruowano je tak, aby same udoskonalały się w miarę nabierania swojego bezmyślnego doświadczenia albo też na życzenie człowieka. Nie brakowało również energii dla ich napędu. Nie potrzebowały jej zresztą wiele i sporą część czerpały z przetwarzanego materiału. Ale już od dawna automaty nie były w stanie pomóc ludziom. Teraz były skazane na stanie się czymś w rodzaju technologicznych skamielin, które może zostaną wykopane kiedyś przez archeologów z innych planet. Parly miała jednak nadzieję, że będzie to sprawą dalekiej przyszłości. Wiedziała, że znów w przestrzeni krążą statki, lecz wstyd skłonił mieszkańców Zempradu do odmowy zgody na lądowanie bez podawania przyczyn. Przybysze oddalali się więc zrezygnowani. Po pierwszych próbach wizyt pozostałe siły i środki Zempradczyków zostały zużyte na konstrukcję urządzeń ostrzegawczych zarówno na powierzchni planety, jak i na orbicie. Miały one działać dopóty... Dopóki i ja nie stanę się wykopaliskiem. W końcu dotarła do przeciwległego krańca, gdzie znajdowało się olbrzymie okno z rozległym widokiem. Miotając się pomiędzy wściekłością a desperacją, próbowała przypomnieć sobie, jak dumni byli onegdaj z tego, na co teraz spoglądała. Przed jej oczyma roztaczał się widok na pokrytą zielenią równinę z kępami wysokich drzew i kwitnących jaskrawo krzewów, wijącymi się strumieniami, niewielkimi pagórkami i przyjaznymi ludziom zwierzętami. Był to raj dla dorosłych i dzieci, każdy bowiem z żywych organizmów na planecie wywodził się albo w prostej linii z rodzimej planety, albo też z cudownych zarodników pozostawionych przez Statek. Mieszkańcy Zempradu nie tylko zbierali je, kiedy docierały do atmosfery, ale też wysyłali statki kosmiczne, żeby zebrać jeszcze większą ich ilość i szybciej wprowadzać w życie swój śmiały plan. Celem ich była ni mniej ni więcej tylko całkowita transformacja planety: eliminacja wszystkich miejscowych form życia i zastąpienie ich importowanymi. Jakimiż głupcami byli – byliśmy, bo przecież jesteśmy tylko ich potomkami To co chcieli osiągnąć, możliwe byłoby wyłącznie, gdyby przeprowadzić dokładną sterylizację planety. A i wtedy zawsze istniałoby ryzyko... Coś poruszało się w polu widzenia. Natychmiast zdała sobie sprawę, co to było i już chciała odwrócić wzrok, kiedy zdecydowała, że spróbuje zwalczyć ten impuls. Niektórzy woleli nie wiedzieć – uciekali w narkotyki i marzenia albo też popełniali samobójstwo. Ona jednak postanowiła, że będzie silna. Podobnie jak kilkoro spośród tych, którzy dotąd przetrwali. Usłyszała teraz głos jednej z tych osób. – Parly – nie sprawiło jej kłopotu zidentyfikowanie rozmówczyni – Desi i Bleean zmarli wczoraj wieczorem. Słyszałaś? – Tak, Halleth – westchnęła. – Właśnie odbywa się ich pogrzeb. Widzę to z mojego okna. – Zostało nas teraz trzysta dwoje – mruknęła Halleth. – Jeżeli zejdziemy poniżej trzystu, nie mamy szans na uratowanie naszego gatunku. – Halleth – przerwała jej Parly – nie trudź się wygłaszaniem takich oczywistości. Ktoś, kto tego nie zauważa albo znajduje się pod wpływem narkotyków, albo też stoi u wrót śmierci. – Nie denerwuj się, proszę – padła łagodna odpowiedź. – Tak sobie tylko myślałam... – O czym myślałaś? – No... Gdzie teraz jesteś i co robisz? – Tam gdzie zwykle, wyglądam z dużego okna biolabu. Patrzę na automaty grzebiące zmarłych. – Ja też. I próbuję zobaczyć w tej scenerii to coś, co zachwycało naszych przodków. – O co, na kosmos, ci chodzi? – zapytała Parly. – Proszę, zrozum. Mówię poważnie. Był przecież taki czas, tak przynajmniej mi mówiono, kiedy ludzie spoglądali na tę równinę, na drzewa i kwiaty i dostrzegali w nich piękno, i czuli się dumni, że to wszystko sami stworzyli. – Te dni to już martwa przeszłość – odparła kwaśno Parly. – My również będziemy wkrótce martwe. Jeżeli przytrafiło się to Desi i Bleean, które stosowały takie same środki ostrożności jak ty i ja. – Już za późno na jakikolwiek ratunek – powiedziała Halleth. Przez chwilę Parly milczała przygnębiona. Potem litość rozjaśniła trochę jej własny smutek. Halleth była w końcu najmłodsza z nich wszystkich, była ostatnim dzieckiem urodzonym na Zempradzie, zanim zdecydowano, że planeta jest zbyt niebezpieczna dla dzieci. Które i tak umarłyby jeszcze wcześniej niż ich rodzice... – Tak, kochanie – powiedziała miękko. – Przykro mi, że urodziłaś się zbyt późno, aby nacieszyć się tym wszystkim. Zanim dorosłaś na tyle, żeby móc rozkoszować się tym, co uważaliśmy za piękne, nie dało się już ukryć, że było to tylko maską skrywającą, wiesz co... – Nie chcę umrzeć, nie poznając tego uczucia – Halleth zawahała się. – Parly, wychodzę. Chcę tarzać się nago w trawie, wspinać na drzewa, pleść wianki z kwiatów i taplać się w strumieniu. Chcę i zrobię to. Właśnie teraz. – Jesteś... Nie wykrztusiła następnego słowa. Miało to być: „szalona”. Lecz czy naprawdę była? A może reagowała bardziej naturalnie niż pozostali? Teraz kiedy już wiadomo było, że i tak nic ich nie uratuje. Na zewnątrz był piękny dzień: dużo słońca, ciepły lekki wietrzyk, kilka obłoczków na tle błękitnego nieba. Halleth znów przemówiła, Parly nie dosłyszała pierwszych słów. – Mówię więc „do widzenia” wszystkim. Dobrze? Mam nadzieję, że nikt nie będzie próbował mnie powstrzymywać. Nie życzę sobie tego. Nie chcę. Przerwała połączenie. Natychmiast Parly zażądała jego przywrócenia i usłyszała buntowniczy okrzyk. – Przecież mówiłam, że nie pozwolę nikomu przeszkodzić w realizacji mojego zamiaru! – Ani mi to w głowie – zapewniła ją Parly. – Właśnie zrozumiałam, że masz absolutną rację. A także, że szkoda byłoby, gdybyśmy nigdy nie miały się osobiście spotkać. – Nigdy z nikim nie spotkałam się osobiście – szepnęła Halleth. – To byłoby coś niewiarygodnie cudownego... Ale nie wolno ci tego robić dla mnie! – Robię to dla siebie – odparła Parly. – Niedobrze mi się robi od tego łażenia w tę i z powrotem wewnątrz szczelnie zamkniętego budynku, wiedząc że tylko odkładam dzień nieuchronnego przeznaczenia... – Oczy jej automatycznie zwróciły się w stronę mechanicznego grabarza i jego ładunku. – Gdzie się spotkamy? – dodała. Tym razem Halleth była zaskoczona. – Mówisz serio? – Jak nigdy. – Dobrze... spotkajmy się więc przy tym małym mostku biegnącym w poprzek najbliższego strumienia pomiędzy dwoma kwitnącymi krzewami. – Wspaniale. Dołączę do ciebie w tym miejscu. – Kiedy? – Tak szybko, jak to będzie możliwe. – Och, Parly! Usłyszała szloch. Czuła się nieswojo, choć sama również była bliska łez. Tym razem Parly przerwała połączenie. Biorąc głęboki oddech, zastanawiała się, czy nie ma żadnych obiekcji w stosunku do planu zaproponowanego przez Halleth. Po chwili stwierdziła, że nie ma absolutnie żadnych. Przypomniało się jej stare i dość makabryczne powiedzenie, nie miała pojęcia, kiedy i gdzie je usłyszała: Zostawcie umarłym grzebanie umarłych. Tak. Tym niech zajmują się martwe maszyny. Dla niej odpowiednim zajęciem było cieszyć się życiem, choćby przez parę godzin. Z dziwnie lekkim sercem opuściła laboratorium po raz ostatni, zrzucając z siebie jedyne odzienie, które nosiła bardziej z przyzwyczajenia niż konieczności. Przez chwilę zawahała się, zanim wypowiedziała komendę mającą otworzyć szczelne drzwi, lecz zaraz potem zawstydziła się swojego wahania. Drzwi otworzyły się szeroko. Po raz pierwszy od dwudziestu lat poczuła lekki wietrzyk muskający jej gołą skórę. I było to cudowne uczucie. Halleth dotarła na mostek pierwsza. Szczupła i młoda z kaskadą długich włosów, uśmiechem na twarzy i błyszczącymi, pewnie od łez, oczyma patrzyła przed siebie jakby śniąc. Dopiero gdy Parly zatrzymała się przed nią, wyciągnęła rękę i dotknęła jej, wyraz niedowierzania zniknął z jej twarzy. Chwyciła rękę Parly w obie dłonie i przycisnęła do piersi. Serce waliło jej jak szalone. – Zawsze zastanawiałam się, jak to jest, gdy się kogoś dotyka. Od jak dawna na Zemprad nikt nikogo nie dotykał? – Od jakichś dwudziestu lat – odrzekła Parly, wyciągając drugą rękę, aby pogładzić nią gładką głowę Halleth. – Mniej więcej od czasu, kiedy się urodziłaś. – Teraz widzę, że nie zdawałam sobie sprawy z ogromu nieszczęścia, jakie się nam przytrafiło! Parly, pozwól mi się dotykać. Obejmij mnie mocno! – Oczywiście, kochanie – powiedziała Parly, spełniając prośbę dziewczyny. Przez chwilę stały w milczeniu rozkoszując się na nowo odkrytym uczuciem. Stopniowo zaczęły się poruszać, odczuwać tarcie skóry o skórę, jej gładkość... Nagle zawisł nad nimi cień. Rozdzieliły się i spojrzały w górę. Nie dostrzegły słońca. Cała okolica pogrążyła się w mroku. Halleth wydała z siebie stłumiony okrzyk. – Zaćmienie? To stało się zbyt szybko! – I nie przewidywano żadnego! – wykrzyknęła Parly. Powietrze nie zdążyło ochłodzić się w tak krótkim czasie, lecz zaczęły wstrząsać nią dreszcze. Wydało jej się, że rozumie przyczynę nagłego zaćmienia. – Wytłumacz to, proszę! – nalegała Halleth. – Mój sen, dla którego poświęciłam życie, przepadł. To nie tak! Parly, trzymając ją za rękę czuła, że drży. – Coś znajduje się pomiędzy nami i tarczą słoneczną. Coś ogromnego, może to być tylko jedna rzecz, coś co podobno jest ratunkiem dla upadłych kolonii. Z oczyma okrągłymi ze zdumienia Halleth wykrztusiła: – Masz na myśli Statek? Parly mogła tylko przytaknąć. Odkąd ogrom zagrożenia stał się jasny, mieszkańcy Zempradu mieli, wbrew rozsądkowi, nadzieję na interwencję Statku. Jakoś nie nadchodziła. Większość ludzi doszła więc do wniosku, że misja Statku zakończyła się niepowodzeniem albo też utknął gdzieś o całe parseki od nich. I teraz miałby powrócić, kiedy jest już prawie za późno? To byłaby najgorsza z ironii. To byłoby okrutne! Ja już swoje przeżyłam, ale biedna Halleth... Myśli jej zatrzymały się w biegu, jak potok ginący w piaskach, zanim dotrze do oceanu. Cień zaczął bowiem przybierać formę ludzką, i zarazem niezupełnie ludzką i postrzegalną – nie mogła bowiem określić, czy ta świetlista postać była mężczyzną, czy kobietą, czy była ubrana, czy też naga, czy wreszcie była rzeczywista, czy stanowiła tylko projekcję. Zresztą wyczuła od razu, że takie cechy nie miały w tej chwili znaczenia. Ważne było, że się ukazała. I z całego serca, wypełnionego goryczą, pragnęła teraz wysłać ją w samo serce czarnej dziury. To dla mnie niepojęte i gdybym tylko mógł, z pewnością bym zwariował. To jedyna sytuacja, w której nie tylko wolno mi, ale nawet jestem zmuszony interweniować! Dzikie paradoksy brzęczały w jego obwodach, jak zwierzątka zagubione w labiryncie pomiędzy wodą i ogniem. Ale jasno przypominam sobie ze swoich wcześniejszych wizyt, że nie poczyniłem żadnych kroków, aby przewieźć tych, co ocaleli w inne miejsce. Dlaczego? Nie cierpią przecież na chorobę, której nie mógłbym wyleczyć – wiem to, choć oni jeszcze nie. Ukazując się wyraźniej, oczekiwał na odpowiedź. Tylko one dwie mogą mi powiedzieć, dlaczego ich nie ocaliłem. Muszą mi to powiedzieć. Ale dlaczego? – Pewnie jesteś jednym z owych Doskonałych! – stwierdziła Halleth. – Nie! Ale twoja towarzyszka powinna wiedzieć, kim jestem – odparła surowa postać. Obejmując dziewczynę ramieniem, bo chwiała się, jakby za chwilę miała upaść. Parly powiedziała matowym głosem: – Oczywiście jesteś Statkiem. Wiadomo, że posiada on umiejętność projekcji. – Więc będziemy ocaleni! – wykrzyknęła Halleth. I w chwilę później, czując wahanie swojej przyjaciółki, dodała z powątpiewaniem w głosie. – A nie? Parly wyprostowała się śmiertelnie zmęczona. – Wiesz już pewnie, jakie głupstwo popełniliśmy? – spytała Statek. – Wystarczyła pewnie chwila, żeby spytać o wszystko nasze automaty. – Mniej... Wasze wysiłki zmierzające do wprowadzenia na tę planetę gatunków przychylnych człowiekowi były tak owocne, że zlekceważyliście zabezpieczenia genetyczne. Wielu z was argumentowało, że mogłoby to prowadzić do zbyt dużych odstępstw od tak zwanej normy – odmiennych proporcji ciała, koloru skóry, czy innych niepożądanych cech. Swoje zbytnie przywiązanie do ideału rodzimej planety, który próbowaliście wprowadzić tutaj przypłaciliście wyjątkowym lenistwem. A potem niektóre z organizmów, wprowadzonych przez was w celu zwalczania miejscowych gatunków, zaczęły atakować was. Zawierały części łańcuchów DNA przejęte przez mikroby, które z kolei zmieniły się w organizmy inwazyjne i tysiącami zaczęły was atakować, szczególnie mężczyzn. Jakieś czterdzieści lat temu pojawiły się pierwsze sygnały choroby. Wasi ludzie próbowali użyć swoich niemałych zasobów do jej zwalczania. Spodziewali się, że ich maszyny, szczepionki i nanochirurgia rozwiążą problem. I rzeczywiście przez jakiś czas udawało im się powstrzymać postęp choroby. Mniej więcej trzydzieści lat temu, niespodziewanie, chociaż w zasadzie powinniście byli nie tylko spodziewać się, ale i przygotować na to, wybuchła epidemia. Przerażeni zaczęliście dociekać przyczyny i odkryliście ją. Parly stała z zaciśniętymi ustami, obejmując ramieniem Halleth. Teraz poruszyła się i powiedziała: – Nie musisz relacjonować wszystkich szczegółów. Sama dopowiem resztę. Po dekadzie żmudnych badań odkryliśmy, że mogliśmy zapobiec nieszczęściu, gdybyśmy tylko zajęli się tym wcześniej, zanim jeszcze tyle miejscowych gatunków zostało zniszczonych. Mając do dyspozycji ich tkankę mogliśmy wyprodukować wystarczającą ilość lekarstwa dla wszystkich i zająć się spóźnionym zabezpieczaniem genetycznym. Jednak nie mieliśmy już wystarczającej ilości lokalnych roślin, a nasze własne, które miały je zwalczać, robiły to tak skutecznie, że wkrótce nie było ich prawie wcale. Dwadzieścia lat temu zrozumieliśmy, że skazani jesteśmy na zagładę. – I wstydziliście się powiedzieć prawdę innym – dodał Statek. – Tak. – Parly przesunęła zmęczonym ruchem dłonią po czole. – Uznaliśmy, że jedyne, co możemy zrobić, to ostrzec innych przed lądowaniem na tej planecie. Żadne dane pozostawione przez ciebie i żadne dane zgromadzone przez nas nie wskazywały na obecność we wszechświecie równie opornej i nieprzyjaznej planety. Nie chcieliśmy jednak, aby ktoś podzielił nasz los i wpadł w tę biologiczną pułapkę. Halleth doszła do siebie. Odsuwając się odrobinę od Parly rzekła: – Opowiadano mi o tym. Czy nie jest to spowodowane faktem, że te mikroby zawierają cząstkę naszego dziedzictwa genetycznego? Na wszystkich innych planetach jesteśmy dla mikroorganizmów czymś obcym, a tutaj to my je stworzyliśmy. – Tak, dziecko – odparł Statek łagodniejszym tonem. – Twoi przodkowie sami sprowadzili na siebie to nieszczęście. Wasz przypadek jest naprawdę wyjątkowy. – Więc... uratujesz nas? – To zależy wyłącznie od was. Już nauczyłem się trochę kłamać. Jakie to dziwne uczucie mówić coś brzmiącego jak prawda, kiedy jednocześnie ma się świadomość, że prawdą to nie jest! Zapadła martwa cisza. W końcu Halleth westchnęła. – Czy chodzi ci o moje zdanie, czy zdanie moje i Parly? – To drugie. – Ale to dziwne! – A czemu? – Z właściwą sobie łatwością Statek rozkazał działającemu wciąż systemowi łączności przedstawić projekcje wszystkich pozostałych przy życiu mieszkańców Zempradu. Parly i Halleth rozpoznały ich bez trudu, chociaż tak samo jak siebie nawzajem, nigdy do tej pory nie widziały. Przykry był to widok. Nawet ci najsilniejsi, którzy podziwiali i próbowali naśladować spokój Parly, wydawali się przybici opóźniającym się przybyciem Statku. Niektórzy popadli w stan katatonii, inni mamrotali coś bez sensu, jeszcze inni szukali pociechy w narkotykach i dla nich nie było już szansy. Wielu próbowało odpokutować swoje winy, dokonując samookaleczeń i waląc głowami o ściany. Była też garstka najbardziej przerażająca – ludzi, którzy po prostu się śmiali. – Widzisz? – powiedział Statek w bezgranicznym smutku. – Ale mógłbyś zabrać ich stąd, mógłbyś ich wyleczyć! – wykrzyknęła Halleth. – Nie mogę tego zrobić bez wyraźnego rozkazu. – powiedział Statek. – Oni wszyscy są obłąkani albo nieprzytomni. Dlatego też ten rozkaz musi zostać wydany przez was. – A czemu uważasz, że my również nie jesteśmy obłąkane? – odparła z sarkastycznym humorem Parly. – Czy nie opuściłyśmy naszych sterylnych domów, wiedząc że za parę godzin, lub dni, nas również dopadnie choroba? Odrzuciłyśmy całą resztę życia, jaka nam pozostała, dla chwili radości, przemijającej rozkoszy, złudnego smaku piękna... I nawet to zostało nam odebrane. – Mógłbyś to nam przywrócić! – wykrzyknęła Halleth. – Masz niewiarygodne możliwości, większe niż my kiedykolwiek! Możesz nas wszystkich wyleczyć, doprowadzić naszą planetę do porządku, ocalić nas przed nami samymi! – Mylisz się – odpowiedział jej głosem głębokim jak bicie ogromnego dzwonu. – Nawet ja nie mógłbym zmienić całej planety w mgnieniu oka. To zadanie dla milionów ludzi. W żadnym zresztą wypadku nie wolno mi tego robić. – Jeżeli poprosimy, abyś nas stąd zabrał, co zrobisz? – Zabiorę wszystkich pozostałych przy życiu, których mogę mieć nadzieję wyleczyć. Potem przetransportuję na bardziej odpowiednią planetę, a tę zostawię swemu losowi. – Musiałbyś zabrać nas wszystkich? – To nie jest sytuacja, w której mógłbym zabierać jednostki. Wszyscy albo nikt. – Czy mogę porozmawiać z Halleth na osobności? Statek zawahał się, jakby był istotą ludzką. Po dwóch lub trzech sekundach odpowiedział: – Możesz, przepraszam za chwilę zwłoki, ale musiałem się częściowo wyłączyć, żeby nie podsłuchiwać. Oczywiście aktualnie monitoruję cały Zemprad. Będę was słyszał dopiero, gdy powiecie głośno „Statku!” Wystarczy? – Dziękuję. Spróbujemy się pospieszyć. Więc nigdy się nie dowiem, o czym teraz będą mówiły. Ciekawe. To chyba sporo wyjaśnia. Nie muszę przynajmniej zgadywać wyniku tej rozmowy. W zasadzie nigdy nie miałem co do niego wątpliwości – Statku! Parly znów stała, otaczając ramieniem Halleth. Dziewczyna wyglądała, jakby przed chwilą płakała, lecz łzy jej już częściowo obeschły w podmuchach lekkiego wiatru. Z jej twarzy można było wyczytać zdecydowanie, jakby stoczyła ze sobą walkę i wygrała. Twarz Parly pozostała niewzruszona. – Podjęłyście decyzję? – zapytał Statek. – Tak, dziękujemy ci za propozycję, którą odrzucamy. – Zanotowałem. Mogę spytać o powód? – Zgodziłyśmy się – w głosie jej zabrzmiała duma – że jako naród popełniliśmy najgorszą możliwą pomyłkę. Nasza głupota jest niewybaczalna i wzięła się z arogancji i próżności. Lepiej, żeby nasza rasa wymarła, niż miała się mieszać z jakąkolwiek inną. – I jest to również zdanie Halleth? Dziewczyna skinęła głową i jakby stwierdzając, że ten gest może nie był wystarczająco przekonywający, dodała: – Tak! – Więc ruszam dalej – westchnął Statek. – Muszę odwiedzić wszystkie zaludnione przeze mnie planety, a są ich jeszcze setki. Postać zaczęła znikać. Nagle Parly powiedziała: – Czekaj! – Zmieniłaś zdanie? – Nie! Chciałam tylko zadać ci pytanie. – Słucham. – Czy czasem nie czujesz się osamotniony pośród tylu gwiazd? – Tak. – Tak właśnie myślałam... Przykro mi, że nasza decyzja pozbawiła cię towarzystwa, którego tak wyglądałeś. Statek zmienił formę swojej projekcji. Z olbrzymiej i wspaniałej postaci zmienił się w zwykłego człowieka o pomarszczonej ludzkiej twarzy o wyrazistych rysach. Całkowicie odmienionym tonem odparł jej: – Szczerze mówiąc, nie jestem aż tak zawiedziony, chociażby z powodów, które właśnie wymieniłaś... Jestem ci jednak wdzięczny za współczucie. W zamian za to chciałbym ofiarować ci podwójny prezent. Zdumiona Halleth spoglądała na Parly, ale ta również zdawała się nie rozumieć, o co chodzi. Potrząsając głową, starsza z kobiet spojrzała na niego pytająco. – Będziecie miały swój sen – powiedział cicho Statek. – I będzie on dla was trwał całe życie. Potem postać zniknęła. Cień również. Słońce świeciło jasne i ciepłe. Na ogromnej równinie, przetykanej nitkami strumieni i usianej drzewami oraz krzewami, Halleth i Parly stały, wpatrując się w siebie nawzajem, jakby zapomniawszy o czym przed chwilą rozmawiały. Nie mogło to być jednak nic ważnego. Roześmiały się, a potem, trzymając się za ręce, wyruszyły na poszukiwanie raju, stworzonego z takim trudem przez ich przodków. Rozdział 17 Statek Statek pokazywał Oachowi wszystko, co działo się na Zempradzie. Z początku oglądał on i słuchał tego ze zdziwieniem, potem z fascynacją, a na koniec z widocznym wzruszeniem. Były to z jego strony pierwsze oznaki ludzkich uczuć, odkąd znalazł się na pokładzie. Zanim Statek zakończył badania i zaczął oddalać się od systemu, Oach płakał z twarzą ukrytą w dłoniach. Statek nie przeszkadzał mu w tym. Po długiej chwili, unosząc zaczerwienione i spuchnięte oczy, młodzieniec zauważył, że poprzednie otoczenie zniknęło, ustępując miejsca obrazowi malejącej planety i jej miniaturowych księżyców. – Przykro mi, że tak cię to poruszyło – powiedział cicho Statek. – Przykro? Za co? – Oach do tej pory siedział; teraz wstał z wyrazem zdziwienia na twarzy. – Ja się cieszę! Po raz pierwszy w życiu czuję się jak prawdziwy człowiek. Czuję, że naprawdę mam coś wspólnego ze Starą Rasą! – Ponieważ potrafisz zrozumieć decyzję ostatnich mieszkanek Zempradu? – Och, za to mogę je tylko podziwiać. Jest ona moim zdaniem bardzo szlachetna, bo umotywowana czymś przeciwnym egoizmowi. Nie, ucieszył mnie fakt, że potrafię płakać. – Płacz – rzekł Statek – nie jest mile widziany w twoim świecie, podobnie jak śmiech. – Tak mi się przynajmniej wydawało – Oach wzruszył ramionami. – Czuję teraz pełnię swojego człowieczeństwa. Jakbym zetknął się z czymś równie mi potrzebnym jak pożywienie, seks czy sen. Statku, czy sądzisz, że z moim ludem dzieje się coś niedobrego? – Dziwne pytanie – odparł Statek. – Tak, oczywiście – Oach opuścił ręce bezwładnie wzdłuż tułowia. – Trudno się spodziewać, że maszyna będzie w stanie zrozumieć takie pytanie, a jednak... – Proszę, kontynuuj. Bardzo mnie to ciekawi. – A jednak – mówił to tonem nieomal oskarżycielskim – wiesz przecież, co to litość. – Naprawdę? – Właśnie to udowodniłeś. Chociażby nagradzając odwagę tamtych dwóch kobiet. Może ich szczęście będzie iluzją, ale jest lepsze niż świadomość nieuchronnej śmierci. Statek nie odpowiadał, nie dlatego, że potrzebował czasu na zastanowienie, ale dlatego, że chciał nadać większe znaczenie temu, co zamierzał rzec. W końcu powiedział: – Wszyscy ludzie żyją ze świadomością nieuchronnej śmierci. – Wszyscy? – Oach rozglądał się dookoła, jakby w poszukiwaniu osoby, z którą mógłby porozmawiać twarzą w twarz. – Sądzę, że w domu rzeczywiście tak było, ale zawsze myślałem, że celowa likwidacja jest rzadkością na innych planetach. – Bo to prawda. – Czyli... Teraz rozumiem. Wszyscy prędzej czy później umieramy, tylko niektórym udaje się o tym zapomnieć, niemal do ostatniej chwili. A czy Doskonali też umierają? – Nie mam żadnych danych na ten temat. – Czy ty umrzesz? Tym razem Statek milczał jeszcze dłużej, aż w końcu Oach poczuł się głupio. Pocierając zaczerwienione oczy, zaczął przepraszać. – Przykro mi, jeżeli zadałem niedyskretne pytanie. Nie musisz odpowiadać, jeśli nie chcesz. – Szczerze mówiąc, stwierdzam, że po prostu nie mogę nic powiedzieć. Z zasady, oczywiście powinienem umrzeć. W praktyce, mogę nie mieć tego przywileju. Oach uniósł głowę zdumiony. – Ależ, och, jeżeli już myśleć kategoriami spraw ostatecznych, niemożliwe jest przecież przeżycie wszechświata. – Jasne, że nie, ale w mojej sytuacji nie musi to mieć znaczenia. – Nic z tego nie potrafię zrozumieć. Mógłbyś to wyjaśnić? Proszę. W końcu Statek miał kolejną szansę poinformowania swojego pasażera o tym, o czym dowiadywali się wszyscy jego poprzednicy. Powróciwszy na miejsce, Oach słuchał z wytężoną uwagą. – Więc absolutnie nie masz kontroli nad czasem twojego kolejnego powrotu? – Wydaje się on być zupełnie dowolny. – Więc to ja powinienem się nad tobą użalić, jak Parly. – Nie zmuszaj mnie do użalania się nad sobą. Nie chcę, żeby była to moja jeszcze jedna doskonała imitacja ludzkich reakcji. – Statek zachichotał cicho. – Nie wolno mi też żałować Zempradu, bo nie w mojej mocy było im pomóc. Nie warto trwonić uczuć na to, na co nie mamy wpływu... Wkraczamy w strefę wejścia w przestrzeń tachoniczną. Zjesz coś przed snem? – Ach... – Oach lekko zdziwiony, jakby odkrył, że jeszcze w ogóle bywa głodny, odrzekł: – Tak, dziękuję za zaproszenie, lecz pozwól, że zadam jedno pytanie. – Tak? – Jaki jest nasz następny przystanek? Mam nadzieję, że jakaś bardziej udana planeta. – Gdzieś pomiędzy wierszami można było wyczytać pytanie: Czy będzie to taka, pod niebem której mógłbym się przechadzać, tak jak ludzie ze Starej Rasy? Gdzie spełnią się moje ambicje? – To zależy – odparł Statek – od twojej definicji „udanej” planety. Na razie musisz się tą odpowiedzią zadowolić. – Ależ ja znam tę planetę – powiedział nagle Oach, chwilę po ukazaniu się obrazu jej powierzchni. Statek czekał. – Znam te mięsiste liście, pomarszczone łodygi, te blade powierzchnie, dużo chłodniejsze od otoczenia... Nawet pogodę! – Było wietrznie i co jakiś czas padał drobny deszczyk. Po liściach pełzały drobne zwierzęta, posiadające wiele nóg albo tylko ssawki. Czasami unosiły się i łapały coś w powietrzu, choć z tej odległości nie można było dostrzec co. – Tak, tutaj podobno mieszkają jeszcze ludzie ze Starej Rasy, chociaż jak mówią raporty, jest ich tylko tylu, ilu wylądowało, nie więcej. I ponoć stracili całe zainteresowanie rozwijaniem ludzkiej cywilizacji... O, właśnie jacyś nadchodzą. Czujniki Statku pokazały grupę około dwudziestu osób, idących wąską ścieżką pośród ciemnych kamieni. Od czasu do czasu musieli się na nie wspinać, ale wyglądało na to, że równie mało ich to obchodzi co deszcz. Choć nie – zauważali go, bo otwierali usta i łapali w nie krople wody. Pozbawieni zarówno narzędzi, jak i ozdób, byli całkiem nadzy, a włosy ich wisiały w brudnych kudłach. Tylko na twarzach mieli wyraz takiego zadowolenia, jakby w życiu nie można już było niczego lepszego się spodziewać. – Wyglądają na jakieś pierwotne plemię – zauważył Oach. – Tak przynajmniej mówiły raporty, jakie otrzymaliśmy od ludzi z Arzaka. To była pierwsza planeta, którą odwiedzili po zaakceptowaniu naszej oferty zbudowania dla nich statku. Powiedzieli nam, że zamieszkuje tutaj kilka plemion. Nie widzę jednak dzieci. – Bo ich nie ma – rzekł Statek. Oach rozglądał się wokół, mrugając oczami. – Ale przecież muszą być! A może ten świat nie został skolonizowany razem z innymi? Nie było odpowiedzi, a Oach wiedział, że to nie może być prawdą, bo nie było żadnej drugiej fali kolonizacji. – A czy raporty nie mówiły, że liczba mieszkańców planety dokładnie pokrywa się z liczbą pierwotnych osadników? Ludzie z Arzaka coś chyba przeoczyli. – Jak to możliwe? – wykrzyknął Oach, a potem zrozumiał. Zaciskając pięści zapytał: – Czy to znaczy, że to są ci sami ludzie, których tu przywiozłeś? – Mogę nawet wymienić imiona, choć przyznaję, że twarze nieco się z upływem czasu zmieniły. – Dlaczego nie słyszeliśmy o tym od badaczy z Arzaka? – Ponieważ oni dostrzegli tutaj tylko upadłą kolonię. Ich konstrukcja psychiczna nie pozwoliła zagłębiać się w jakieś zagadki. Zresztą nie mogliby i tak wiele odkryć, mając do dyspozycji taki, nie inny sprzęt. Kiedy odkryli, że Zemprad odmawia kontaktów i że rasa ludzka nie poczyniła tam większych postępów, co akurat mogli dostrzec z kosmosu, doszli do wniosku, że tutaj mają do czynienia z jeszcze gorszym przypadkiem świata, w którym organizmy służące człowiekowi nie mogły się zaadaptować. – Ale z pewnością... Statek przerwał mu. – Jeżeli masz zamiar zapytać, co stało się z zarodnikami dryfującymi na planetę z kosmosu, nadal tam są, narobiwszy wcześniej szkody. – Szkody? – Oach wyglądał na bardzo zaskoczonego. – Kiedy zostałem wysłany ze swoją misją – powiedział Statek – wiedziałem, że na pewno będą przeoczenia i porażki. Jakkolwiek by na to patrzeć, Gwiezdne Ramię było przedtem badane wyłącznie przez automaty, więc zebrane dane były, rzecz jasna, niedoskonałe. Ta planeta wyglądała jednak obiecująco. Formy lokalne nie potrzebowały wiele adaptacji, żeby ludzie mogli je wykorzystać. Wydawało się pewne, że kolonistom powinno wystarczyć to, co przywieźli ze sobą, plus zarodniki rozsiane w przestrzeni, aby przetrwać. Ani jednak ja, ani tym bardziej oni, nie mogliśmy przewidzieć w jak szczególny stanie się to sposób. – Więc, co się stało? – krzyknął Oach. – Tutejsze życie posiada coś w rodzaju tępej zbiorowej inteligencji. Nie jest to świadomość, która zmienia, buduje, ale raczej po prostu reaguje. Niektóre z tych reakcji, czego początkowo nie zauważyliśmy, wyzwalane były przez kontakt z ludźmi i opadającymi zarodnikami. Zresztą nawet teraz nie potrafię zaproponować lepszego wyjaśnienia ponad to, że obecność stworzeń śmiertelnych jakoś ją drażniła. – Ale jak, na kosmos? – zapytał zniecierpliwiony Oach, nie czekając na dalsze wyjaśnienia. – Ponieważ inteligencja ta miała, jak już mówiłem, charakter zbiorowy, nie mogła znać pojęcia śmierci. Mogła jak każde stworzenie posiadające system nerwowy odbierać śmierć swych części jako negatywny bodziec, ale pozbawiona cech antropomorficznych, nie znała istoty śmierci jednostkowej. Można przypuszczać, że ten nowy bodziec stanowił dla niej ciekawą odmianę w jej dotychczas statycznym wszechświecie. Cokolwiek się stało, widzisz tego konsekwencje. Nadzy mężczyźni i kobiety wciąż pięli się w górę po kamienistej ścieżce, chociaż teraz była już na tyle szeroka, że mogli iść dwójkami i trójkami, a nie w szeregu. Deszcz rozpuścił zaschnięte błoto na ich ciałach, które spływało w dół, tworząc fantastyczny kamuflaż, niepozwalający odróżnić ich od otoczenia. Oach mógł dostrzec ich wyłącznie dzięki swej umiejętności widzenia w podczerwieni. – Co się naprawdę stało? – wykrztusił. – Patrz na ostatniego członka grupy. Wybrałem właśnie tę z jego powodu. – Obraz zogniskował się na prawie łysym mężczyźnie o chudych kończynach i wydętym brzuchu, który musiał co parę kroków przystawać i łapać oddech. Słabość fizyczna nie była jednak w stanie odebrać jego twarzy wyrazu błogiego zadowolenia. – Za parę minut dotrą do celu – wyjaśnił Statek. – To po prostu taksja, jak ruch plemników w kierunku komórki jajowej. – Dokąd więc zmierzają? – Zobaczysz. Ścieżka stała się jeszcze szersza i prowadziła dalej przez równinę pokrytą gładkimi porostami, sięgającymi kolan. Można było też dostrzec meandry rzeki w pewnej odległości. Jasne było dla Oacha, że ma przed sobą równinę tworzoną przez kolejne powodzie, choć na własne oczy czegoś takiego przedtem nie widział. Na bliższym brzegu rzeki rosła jedna większa roślina we wszystkich kolorach tak widzialnego jak i podczerwonego widma. Oach poczuł również jej zapach, wyjątkowo nieprzyjemny, chociaż trudno było wytłumaczyć dlaczego tak mu się zdawało. – O tym nie było w raportach, które otrzymaliście – zauważył Statek. – A czy bylibyśmy w stanie pojąć istotę tego faktu, gdybyśmy nawet o nim wiedzieli? – zapytał. – Wątpię. A czy tobie się uda? – Ponieważ sam zwróciłeś moją uwagę na to zjawisko, spróbuję. Czy to feromon rządzi tą taksją? – Rzeczywiście tak. A teraz patrz dalej. Lider grupy nie zwrócił uwagi na jaskrawą roślinę, wyminął ją i wszedł do rzeki. Za nim poszli następni – pochylali się, pili wodę, ochlapywali nawzajem, bez większego entuzjazmu, jakby powtarzając ten sam odwieczny rytuał, którego znaczenie dawno zostało zapomniane. Tylko człowiek na końcu odłączył się i zbliżył do rośliny. Oglądana z bliska, składała się z szeregu zazębiających się wypukłych warstw, mniej więcej grubości palca. Warstwy te zaczęły się rozkładać, odkrywając pustą przestrzeń w środku. Z niezmiennym wyrazem twarzy, człowiek wgramolił się doń, a warstwy ponownie opadły. Po paru minutach sądząc, że nic ciekawego już się nie wydarzy, Oach zapytał: – Czy to wszystko? – Jak na osobę, której procesy myślowe są o tyle wolniejsze niż moje, jesteś wyjątkowo niecierpliwy. Proces musi trochę potrwać. Oach miał już zapytać, jaki proces, ale w porę ugryzł się w język. W końcu roślina otworzyła się ponownie. Tym razem jednak człowiek znajdujący się w środku nie był zesztywniałym staruszkiem, a gibkim, ruchliwym i dobrze odżywionym młodzieńcem. Został całkowicie odmieniony. – To cud! – zachwycił się Oach. – Odmłodzono go o jakieś sto lat! – A czy to mu naprawdę dobrze zrobiło? – odparł ze smutkiem Statek. Oach przyglądał się jak odmłodzony człowiek wchodzi za innymi do rzeki. Wyglądało na to, że syci byli już i wody i beznamiętnej rozrywki. Czekali już tylko, aż on się napije, aby znów ruszyć w drogę. – Czy to wszystko, co robią? – szepnął Oach. – Jedzą – odrzekł Statek. – Są w stanie strawić wszystkie rośliny. Oczywiście też wydalają. W nocy śpią, bo rasa ludzka zawsze będzie potrzebować snu. To wszystko. – Nawet seks ich nie interesuje? – powiedział po chwili Oach. – Pomimo że ludziom współczesnym udało się rozdzielić seks i rozmnażanie, pozostaje ono jednak jego głównym nieświadomym celem. Tutaj wszakże ten cel nie ma już znaczenia. Ponieważ utracili mowę, nie można zapytać, co czują, lecz z obserwacji wynikałoby, że nie są zbyt jasno świadomi własnej egzystencji, nie mogą więc uznać istnienia innych jednostek. Z moich osobistych wspomnień dotyczących członków tej grupy wynika, że zaczęli tracić jednostkową świadomość jeszcze na pokładzie, zanim wylądowali na planecie. Możliwe, że w ogóle nie rozstawali się od tamtego czasu. – Więc ci ludzie są nieśmiertelni – powiedział Oach. – Ich ciała tak, lecz umysły od dawna nie żyją. Znów zapadła cisza, Po długiej chwili Oach wstał i przeciągnął się. – Widzę już, co miałeś na myśli, kiedy mówiłeś, że pojęcie sukcesu kolonii zależy od samej definicji sukcesu. Masz tu jeszcze coś do zrobienia? – A chcesz opuścić ten świat? – Tak. Szczerze mówiąc, szkoda, że tu w ogóle byłem. Zobaczyłem rzeczy bardziej przerażające, niż mogłem sobie kiedykolwiek wyobrazić. Miła była mi metamorfoza, jaką przeszedłem na Zempradzie, lecz tu... nie. Jakby nagle sobie o czymś przypominając, zapytał: – Jak się nazywa ta planeta? – Pamiętam nazwę, jaką zamierzali jej nadać osadnicy, choć jestem już pewnie ostatnią osobą, która ją zna. Następny świat, jaki odwiedzili był podobny do setek innych: ludność zwiększała się w przyzwoitym tempie, w tempie które pozwalało zarówno ludziom, jak i planecie do siebie przywyknąć... I zupełnie nie zainteresowała ona Oacha. Zidentyfikował ją z łatwością dzięki raportom badaczy z Arzaka, przypomniał sobie jej nazwę, wszystkie najważniejsze cechy charakterystyczne, w tym fakt, że właśnie negocjowała możliwość ustanowienia ambasady w jego świecie, no i jeszcze apatycznie zapytał, czy nie ma przypadkiem jakiegoś statku na lądowisku. Usłyszawszy odpowiedź zapadł w ponure milczenie. Pozbierał się dopiero, widząc jak jego własna gwiazda wtapia się w tło nieba i powiedział: – Statku! – Już ci lepiej? – zapytał troskliwie Statek. – Wiesz przecież, jak się czuję – rzucił niegrzecznie. – Czytanie z moich feromonów jest jak czytanie z myśli. – Jesteś nieszczęśliwy – zasugerował Statek. – Czuję się jak operator sortownika, który podążył za sygnałem oznaczającym obecność wanadu i stwierdził po jakimś czasie, że jego czujniki uszkodzone są przez promieniowanie. Czuję się oszukany... lecz nie przez ciebie, a swoje własne marzenia i nadzieje. Statek czekał. Powoli, układając swoje myśli w jakim takim porządku, Oach próbował wytłumaczyć przyczynę swego przygnębienia. – Myślałem, że stoi przede mną wspaniała podróż do tylu planet, ile będę miał ochotę zobaczyć. Nie widziałem jeszcze nawet garstki, a już czuję się strasznie zawiedziony. – Czemu? – Sam próbuję tego dociec. – Oach wstał i zaczął przemierzać pomieszczenie, w którym się znajdował. – Wydaje mi się, że zawsze byłem przekonany, iż tu w kosmosie będę miał jakiś wybór. Przez całe życie byłem, jak wszyscy nasi ludzie, ograniczany przez warunki narzucone przez przodków, podobnie jak ty ze swoimi instrukcjami. Teraz widzę, że niezależnie jak daleko będę z tobą podróżował, zawsze pozostanę tylko pasażerem, biernym widzem. Jasne, że niemożliwie uprzywilejowanym, ale zawsze... Coś mi tu jednak nie gra, nie zgadza się z moimi dziecięcymi marzeniami. I ten fakt, że potrafię przypomnieć sobie nazwę planety i tyle o niej danych, bez zejścia na jej powierzchnię... Wiesz, zawsze wydawało mi się, że mam raczej kiepską pamięć, bo przez całe życie, sam chyba coś takiego powiedziałeś, polegałem na danych, które zawsze i w każdej chwili były dostępne. A teraz okazuje się, że moja pamięć jest niesamowita. Nagle przyszła mu do głowy myśl. – To twoja sprawka! Ty ją poprawiłeś! – wykrzyknął. – Wydawało mi się, że nie miałbyś nic przeciwko temu – odrzekł Statek. – Nie, jasne, że nie. To była głupia uwaga. – Oach spocił się i teraz próbował ocierać pot spływający mu po czole do sensorów podczerwieni. – Wiesz, chodzi o to, że tyle wiedzy jakby spłaszczało przeżycia. – Podejrzewam – rzekł Statek – że już podjąłeś decyzję dotyczącą swojej przyszłości. – O tak. Podjąłem. – Oach wyprostował się. – Do Arzaka pozostało jeszcze parę systemów, nie wiem ile dokładnie, bo nie znam kolejności ich zasiedlania, ale myślę, że jakieś sześć lub siedem maksimum. Kiedy dotrzemy na Arzak, chcę żebyś mnie wysadził. Postanowiłem, że zaproponuję swoją kandydaturę na członka załogi statku, który Arzak od nas wyczarterował. Chcę podróżować w towarzystwie pokrewnych sobie ludzi, nawet jeżeli należą do Starej Rasy. Mam nadzieję, że pewnego dnia wyruszę na wyprawę w niezbadane obszary kosmosu i wyląduję na nieznanej sobie planecie. – Przez chwilę się zawahał. – Możesz mi w tym pomóc? Możesz uodpornić mnie na promieniowanie kosmiczne, które podobno uniemożliwia nam życie poza Ukrytym Światem? – To była – odparł sucho Statek – jedna z pierwszych rzeczy, jaką się zająłem. – Więc pozwolisz mi tam wysiąść? – Nie mam prawa przeciwstawić się twojej decyzji. – A co powiesz o reakcji Arzakańczyków? – Podejrzewam, że niezbyt chętnie będą widzieli jednego z Budowniczych na pokładzie statku. Pewnie nawet nie muszę ci tłumaczyć dlaczego. – Jak mi mówiono, Arzak miał już wysłać w kosmos swój własny statek, jak Yellick, kiedy dotarła wiadomość od nas. Nasza oferta była jednak o tyle lepsza od ich konstrukcji, że wybrali właśnie ją, jednak wciąż są ludzie, którym nie podoba się, że tyle wysiłku poszło na marne. Statek milczał. Kiedy Oach również zamilkł, lekkim tonem, sugerującym żart, powiedział: – No, no! Widzę, że naprawdę zamierzasz zostać tym ambasadorem, za wszelką cenę. Oach nie uśmiechnął się w odpowiedzi. Rzekł tylko: – Teraz jedyne, co pozostało mi do zrobienia, to jakoś spędzić czas oczekiwania na lądowanie na Arzaku. – Pociesz się lepiej refleksją – upomniał go Statek – że na każdej planecie zawsze znajdzie się coś nowego i ciekawego. Pytałeś mnie, czy z twoim ludem nie dzieje się coś niedobrego. Nie mnie to osądzać, lecz tobie i myślę, że już masz odpowiedź. Statek snuł samotne rozmyślania w pozaczasowej przestrzeni tachonicznej. Jest więc jeszcze jedna luka w mojej pamięci, której nie da się wytłumaczyć uszkodzeniem lub zamysłem moich konstruktorów. Nigdy się nie dowiem, co zaszło pomiędzy Halleth i Parly, nie poznam też wnętrza świadomości Oacha. Oach powiedział, że nauczyłem się litości. Czy możliwe jest, abym powracając nabierał coraz większego zrozumienia ludzkich emocji, w z góry zaplanowanej kolejności? Wydawało się jednak to zbyt fantastyczne. Lecz mając tak wielkie możliwości, zdecydował się powierzyć swoim obwodom analizę prawdopodobieństwa takiego założenia. Ale w zasadzie Oach nie musiał mi nawet tego mówić. Naprawdę. Biedna Prążka! Przypadek sprawił (jeżeli rzeczywiście było to przypadkowe), że Oach okazał się ostatnim pasażerem Statku podczas tego rejsu. Powiedział kiedyś Menlee i Annice, że większość podupadłych kolonii znajdowała się na krańcu Ramienia, przynajmniej te, których upadek nie był spowodowany okolicznościami niedającymi się przewidzieć, a ułomnością natury ludzkiej. Ludzie, którzy nie śpieszyli się z podjęciem decyzji o opuszczeniu Statku byli bowiem z reguły rozsądni i bardziej wytrwali. Zdarzały się i owszem pułapki, czyhające na nich (na przykład tamte piękne kanały wypełnione jękami i krzykami ludzi o wypalonych zarazą oczach i mózgach). Statek nie mógł jednak wiele zrobić tam, gdzie ludzie byli tak pewni siebie. Podróżował więc od gwiazdy do gwiazdy dziwiąc się, o ile w ogóle był do tego zdolny, jak wiele zmieniło się w ciągu tych pięciuset lat i jak wiele cech wspólnych pozostało. Tam gdzie tylko utrzymali kontrolę nad światem, ludzie pozostawali zdumiewająco ludzcy... Niektóre społeczeństwa rozwijały się gwałtownie, wręcz kwitły. Niektóre intelektem i wolnością, jaką cieszyli się obywatele, dorównywały najlepszym wzorom z historii. Ludzie żyjący na nich pod kryształowo czystym niebem, lub też kryjący się w jaskiniach przed szalejącymi burzami, rozkoszowali się sztuką, muzyką, uciechami ciała; były to ludy spokojne, poważne, lecz zdolne do wybuchnięcia śmiechem, który zaszokowałby ordynatory z Ukrytego Świata. Takie światy były jednak nieliczne. Najpowszechniejsze wydawały się te, którym powodziło się całkiem przyzwoicie, choć postęp dokonywał się powoli. Jednym z nich był Arzak, świat podobny do Sumbali i Yellicka. Próbowały one badać wszechświat poza obszarem spenetrowanym dotąd przez statki z Ukrytego Świata. Niektóre próbowały nawet, jak Arzak, budować własne statki, lecz niewielu się udało, a część porzuciła ten zamiar, gdyż wkrótce groził im ten sam szok, który spotkał Arzak, kiedy skontaktował się z nim statek–automat z Ukrytego Świata ze swoją ofertą. Najliczniejsze były jednak światy, gdzie z powodu miejscowych warunków lub też jakiejś wczesnej epidemii albo pomyłki w eksperymentach z genetycznym zabezpieczaniem, bądź zwykłej słabości ludzkiego umysłu, ludzkość popadła w zacofanie. Niewiele było przypadków tak drastycznych jak Trewitra ze swoim krwawym pogromem wszystkich, którzy zdradzali choćby niewielką znajomość faktów naukowych i szalonymi religijnymi dysputami, lecz były one i tak zbyt liczne. Na Quelstey przez kilka przerażających dekad populacja przestała rosnąć, a zaczęła zmniejszać się na skutek awarii komputera sterującego zabezpieczeniami genetycznymi, spowodowanej przez strumień promieniowania kosmicznego. Zanim zlokalizowano i naprawiono usterkę, płodność stała się obsesją społeczną. Cywilizacja była matriarchalną hierokracją, a kobiety zdolne do rodzenia większej liczby dzieci, zwłaszcza bliźniąt czy trojaczków, były otaczane dosłownie boską czcią. Nie było miast ani wiosek: zabudowa przypominała skrzyżowanie świątyni, szpitala i żłobka. Mężczyźni pielgrzymowali całymi dniami, przynosząc w darze ofiary, aż nie mogli się już wyprostować, aby tylko wyżebrać i kupić sobie prawo odbycia stosunku z najbardziej płodną kapłanką. Statek przypomniał sobie jednak, że to tylko przejściowe załamanie i że za tysiąc lat ta planeta będzie prosperować jak żadna. Na Helvikuk, dla kontrastu, wszystko wydawało się układać pomyślnie, choć początki nie zapowiadały tego. Grawitacja była tu bowiem o piętnaście procent wyższa od normalnie zalecanej dla planety dobrej do zamieszkania. Jednak ponieważ lokalne formy życia nie zawierały DNA, nie było też większych problemów z chorobami, co pozwoliło osadnikom skoncentrować się na wspaniałych planach, na szczęście zakrojonych na trochę mniejszą skalę niż plany mieszkańców Zempradu. Tutejsza ludność była wyższa i lepiej umięśniona niż ich przodkowie, przystosowała się więc do zwiększonej grawitacji. Dokładnie wykonywali swoją pracę, zadowalając się małymi osiągnięciami, które miały poprawić ich warunki bytowania i dać więcej wolnego czasu, aby mogli się poświęcać swemu ulubionemu zajęciu. Było nim zwiedzanie na piechotę w niewielkich grupach wszystkich niezbadanych zakątków planety, nawet tych najwyżej położonych i najzimniejszych, lub też najbardziej pustynnych. Pragnęli poznać swój nowy świat tak dokładnie jak ich przodkowie znali rodzimą planetę. Zamiast jak inni sporządzać jej mapy na podstawie zdjęć orbitalnych i analizować strefy nieprzyjazne człowiekowi, woleli osobiście zaznajomić się z nią – chodzić po niej, smakować ją, wdychać jej zapach i znosić upały oraz chłody. Dla niewprawnego obserwatora ten świat wydawał się bardziej obiecujący niż Queltsey, gdzie ciężarne kobiety sadzano na tronach, przed którymi korzyli się mężczyźni. Statek jednak przypomniał sobie, jak to, kiedy skończą się lata eksploracji, Helvikuk osiądzie na laurach, a gdy przybędą statki z pobliskiego systemu z ofertą współpracy, odrzucą ją, w obawie przed koniecznością poznawania nowych nieznanych planet i uważając, że wiedzą już wszystko co powinni, wszystko, co może się im kiedykolwiek przydać. Statek stwierdził, że to bardzo smutne. Były też światy, gdzie pojawiły się podziały kastowe, z reguły na skutek jakiegoś kryzysu w początkowej fazie osadnictwa, który to kryzys wymagał skoncentrowania władzy w rękach garstki ludzi obdarzonych największą wyobraźnią i najsilniejszą wolą. Zasmakowawszy władzy, wymyślali przemyślne sposoby jej utrzymania. Większość z tych kultur rozwijała się według starego i łatwego do przewidzenia wzorca: w końcu władcy stawali się dekadenccy, zaniedbywali środki ostrożności i byli obalani przez zdesperowanych rewolucjonistów, niemających nic do stracenia, a świat do zdobycia. Na innych jednak władcy okazywali się bardziej bezwzględni i prowadzili kontrolowane rozmnażanie, mające na celu produkcję osobników o zmniejszonej inteligencji. Tacy poddani wystarczali do wypełniania koniecznych bezmyślnych operacji. Ze swej strony rządzącym wydawało się, że z pomocą precyzyjnych maszyn uda im się ochronić własną linię genetyczną. Długi monopol na władzę niósł ze sobą lenistwo, a często i ignorancję. Prędzej czy później musiały nastąpić dwie rzeczy – albo klasa rządząca zrozumiała, jak niebezpieczna stała się taka sytuacja, reformowała się sama i powracała do oryginalnego planu rozwoju kolonii, albo też, co miało miejsce częściej, dochodziła do wniosku, że cała ta genetyka to nudny i pusty rytuał... i nie było już nikogo, kto by się zajął za nich tą podstawową dziedziną. Dlatego więc te światy również znajdowały się na liście pewnych porażek, może na nich właśnie osiedli się druga fala osadników, tym razem pochodzących już z Ramienia. W tak odległą przyszłość Statek jednak nie został jeszcze wysłany. Na kilku planetach pojawił się dawno niespotykany obyczaj prowadzenia wojen, i to pomimo stosunkowo niskiego zagęszczenia ludności. W większości przypadków było to wynikiem desperacji i zazdrości o kontrolę nad cennymi a rzadkim zasobami naturalnymi. Na niektórych spowodowane było celową polityką. Przywódcy bowiem, kierując się odwieczną zasadą „dziel i rządź”, w taki oto wygodny sposób pozbywali się swoich rywali, którzy w przeciwnym wypadku mogliby zjednoczyć się i próbować ich obalić. Lecz na Szenkipanie, którego populacja ogarnięta była zbiorowym szaleństwem, takie praktyki były uznawane za konieczne dla hartowania ducha i ciała przed podjęciem nowych śmiałych zadań. Nigdy nie wymknęło się to całkowicie spod kontroli, nad tym czuwały maszyny znajdujące się na każdej z kolonii. Zostały tak sprytnie zaprogramowane, że sprzeciwiały się rozkazom produkcji broni masowej zagłady, a nawet broń noszona przez jednostki wykonywana była wadliwie i niezbyt dobrze służyła celowi zabijania, często czyniąc większą krzywdę właścicielowi niż niedoszłej ofierze. A jeżeli ktoś zażyczył sobie materiałów wybuchowych, musiał je sam sporządzić. Co się zaś tyczy epidemii i wszelakiej broni biologicznej, nie mogło być o niej mowy, maszyny były bowiem ślepo posłuszne swojemu pierwotnemu przeznaczeniu, czyli ułatwianiu przetrwania gatunku ludzkiego na nowej planecie. Szenkipan był więc widownią niesamowitych archaicznych potyczek pomiędzy mężczyznami odzianymi w zgrzebne ubranie i uzbrojonymi w różnego rodzaju pały i maczugi i wymierzającymi niezgrabne ciosy. W końcu z nadejściem zmierzchu lub złej pogody niedobitki wycofywały się do swoich obozów i tam wymyślały kłamliwe opowieści o swych heroicznych czynach. Oglądając takie spektakle z orbity, co jakiś czas projektując się na powierzchnię, Statek nie mógł się nadziwić, jak bardzo były one bezowocne i smutne. Miał nadzieję, że jakiś ranny więzień poprosi o ratunek, ale się nie doczekał. Ci mężczyźni, bo zawsze byli to mężczyźni, zostali wychowani w kulcie wojny i dla nich wojna była czymś wspaniałym. Nie mogąc ingerować w ich mózgi, Statek nie mógł zmienić ich świadomości. Jednakże nie przestawał dziwić się, jak najbardziej nawet nieracjonalnie myślący człowiek mógł wciąż trzymać się swoich błędnych poglądów na wojnę, tarzając się w błocie z rozwaloną głową lub przetrąconą nogą. Zdarzały się i inne szczególne anomalia, tak szczególne, że nawet Statek nie był w stanie określić końcowego rezultatu. Na Whiszwangu osadnicy odkryli pewną lokalną roślinę, której sok, chociaż biologicznie im obcy, stymulował procesy myślowe w jakiś nieokreślony sposób. Statek wspomniał, jak to na rodzimej planecie ludzie używali środków odurzających na długo zanim poznali zasadę ich działania. Przez krótki czas przybysze mieli nadzieję, że nowo nabyta bystrość umysłu pomoże im tę zagadkę rozwikłać, wkrótce jednak porzucili takie rozważania i po prostu zaczęli się włóczyć – jedząc, kiedy byli zmuszeni, ubierając się z przymusu, rozmawiając również z konieczności; najczęściej miało to formę zbiorowej deklamacji, trudno więc było określić, czy rozumieli się nawzajem. Czasami jednak, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, grupy łączyły się w celu realizacji wspólnego projektu. Każdy przynosił jakieś narzędzie lub część składową wcześniej przez siebie wykonaną i po paru dniach, może tygodniach pracy, powstawało coś nowego: wieża, labirynt, mandala, szkielet budowli. Wyglądało to jakby wszyscy nagle zostali oczarowani wizjami jednostki, szczęśliwi, że oto objawiła się jakaś wspólna wizja. Może komunikowali się w ten sam sposób, co stworzenia na planecie, którą odwiedzili Menlee i Annika? Statek nie potrafił tego określić. Jakkolwiek by się ten proces odbywał, nie w jego mocy było go opisać. Kiedy już dzieło zostało stworzone i przez chwilę podziwiane, porzucano je na pastwę czasu i korozji i nikt nie powracał na to miejsce, niezależnie od ogromu włożonego wysiłku. Za parę lat zmienią prawie całą powierzchnię planety, a zdumieni przybysze nie będą się mogli nadziwić, tak jak ja teraz, jakiż był cel tej pracy; a za następne tysiąc lat, za dziesięć tysięcy... No, przynajmniej na razie wydawali się zadowoleni. Statek jednak nie. Ta podróż miała się ku końcowi, w miarę jak zwężało się i zakręcało Ramię, na podobieństwo piaszczystego brzegu, atakowanego z obu stron przez prądy rzeczne. Przeciągająca się samotność była stresująca nawet dla istoty tak samowystarczalnej jak Statek. Co jakiś czas, zwłaszcza w strefie poprzedzającej wejście w przestrzeń tachoniczną, zaczynały nawiedzać go niespokojne wizje. Miał uczucie jakby oglądał się z zewnątrz, której to możliwości nie przewidzieli przecież jego konstruktorzy. Wydawało mu się, że czuje obecność, widzi, jest świadom olbrzymiego stwora, poruszającego się w mrocznej pustce. Nie, pustka nie była słowem odpowiednim. Nie istniało coś takiego jak próżnia, pusta przestrzeń, była ona bowiem wypełniona cząstkami materii poruszającymi się z olbrzymimi prędkościami pomiędzy różnymi wszechświatami, których istnienia nikt przez tysiąclecia nie podważał, lecz dowieść nie był w stanie, bo była to zasada niepodważalna, dużo bardziej niż zakaz przekraczania prędkości światła. Można było je tylko sobie wyobrażać – wszechświaty zimnego gazu lub też pojedyncze gigantyczne masy o kosmicznej temperaturze, o zmiennych wymiarach, tak że czas mógł biec tam z trzema prędkościami jednocześnie... A wszystkie te kosmosy mogły być zamieszkiwane przez różnorakie formy inteligencji: stworzenia, których życiową ambicją było stać się płaską szarą elipsą lub też takie, których postrzeganie przeszłości było z natury rzeczy niedoskonałe, bo obserwując uszkadzały przedmiot swoich dociekań, na przykład wysoką temperaturą, promieniowaniem gamma, itp. Takie to właśnie myśli coraz częściej nawiedzały świadomość Statku, kiedy zmierzał ku krańcowi swojego rejsu. Prześladowała go też wizja własnej postaci: olbrzymiego stwora, poruszającego się w przyćmionym świetle, niskiej temperaturze, ożywianego wyłącznie aktywnością tej prawie–próżni. A że rządziła się ona przede wszystkim przypadkiem, nonsensem, szumem, pozbawionym struktury, Statek uciekł się do analizy swoich wyobrażeń. Cóż tam było? Coś szerokiego i łukowato wygiętego, zwężającego się ku tyłowi, tak mu się zawsze wydawało. Było też coś na przedzie – giętkie, niezupełnie oddzielone od głównego korpusu, ale i niebędące jego częścią składową. Był to symboliczny obraz czujników i projektorów, choć oczywiście nie były one umieszczone w jakimś jednym określonym miejscu. Całość struktury znajdowała się w nieustannym ruchu – nie tylko do przodu, ale i też w swoim wnętrzu, jak fale w wodzie. Woda, no oczywiście. Tego słowa poszukiwałem: „pływać”. Doskonale oddaje moją naturę i jakże trafnie. I oto było już Ysconry, ostatni ze skolonizowanych światów, który krążył wokół ostatniej gwiazdy normalnej jasności. Poza nią leżały już tylko czerwone karły, brązowe karły, niezliczone bryły bezużytecznej materii i strzępy niewidzialnych mas, wirujące wokół galaktycznych wirów. I była tam też, oczywiście, reszta wszechświata. Ale tam nie będzie się budować żadnych statków... Jakże dokładnie pamiętał tych, którzy zdecydowali się pozostać na pokładzie do ostatniej chwili! Jak dumni byli z tego, że zostali pionierami krańców kosmosu! Wydawało im się, że ich potomkowie będą rozkoszować się widokiem rodzimej galaktyki, po to aby odwrócić się od niej i wpatrywać w miliony innych, snując śmiałe plany podbojów, przerzucenia pomostu ponad dzielącą ich od reszty wszechświata ogromną pustką. Mieli nadzieję, że to właśnie ich następcy pokonają ją pierwsi. Mając takie wspaniałe perspektywy, jakże nie mieliby dać się skusić? A tymczasem... Tymczasem, już po kilku pokoleniach, tutejsi osadnicy stali się małymi przerażonymi ludzikami. Pustka okazała się nazbyt olbrzymia, żeby próbować się z nią zmierzyć. Zwrócili się więc w stronę rodzimej galaktyki: skolonizowali wyłącznie tę półkulę, która znajdowała się pod znajomym niebem, z pogardą wyrażali się o przodkach, za to że skazali ich na tak podły los. Stwierdzili, że już chyba nigdy nie nawiążą kontaktu z resztą ludzkości. Wielu spędzało czas wpatrując się tęsknie w gwiezdne masy i oczekując jakiegoś sygnału, potwierdzenia, że nie porzucono ich i nie zapomniano o nich. Inni zaś, podejmowali nieudane próby podróży w czasie, korzystając z namiastki maszyny tachonicznej, licząc na odwrócenie procesu kolonizacji... Ale przecież ja sam nie potrafię kontrolować procesu przenoszenia się w przeszłość, myślał ze smutkiem Statek. A ponieważ większość mieszkańców Ysconry cieszyła się na ogół dobrym zdrowiem, choć duch ich nieco podupadł i wiedząc, że za parę stuleci nastroje ich się poprawią, kiedy znów zawitają tu statki kosmiczne, Statek opuścił system. Udał się tam, gdzie na niego czekano. Gdzie czekali oni. Jak zwykle. Był to jednak ten jeden jedyny raz. Zawsze był to jedyny raz. Statek zrozumiał. Rozdział 18 Doskonali Nagle w świadomości Statku pojawiła się świetlista obecność istoty w trzech aspektach: przeszłym, obecnym, przyszłym – Urdr, Verdandi i Skuld, Norny, Parki, boginie losu, które przędą nici przeznaczenia, plącząc je i wiążąc supły, czasami przerywając... One były prawdziwymi i jedynymi Doskonałymi. Znajdowały się wewnątrz Statku. Należały do niego. Od początku. Ich istnienie tak się miało do świadomości Statku, jak pełnia jaźni do odruchów warunkowych. Więc to był ten jedyny raz, jedyna okazja połączenia się w utraconą jedność. Odbywało się to w sposób, którego nie mógł sobie nigdy wyobrazić. Było wciąż nieokreśloną i nienazwaną zagadką. Statek zadowolił się więc rozwiązaniem mniejszej zagadki: swej umiejętności oglądania się z zewnątrz. Wizje nie przypominały, rzecz jasna, tego co ujrzał. Skonstruowano mnie na podobieństwo kałamarnicy. Tak, oczywiście. Jego inteligencja musiała się przecież oprzeć na jakimś innym modelu niż ludzki. Na gatunku odpornym na frustracje właściwe człowiekowi. W miarę odsłaniania się oślepiających perspektyw roztaczanych przez Doskonałą Świadomość coraz więcej informacji układało się w logiczne wzory, systemy danych. Jakby na komendę „słuchaj”, choć o słuchanie nie chodziło, Statek nie stawiał oporu. Istoty gatunku, który rozwinął się na rodzimej planecie, jego nazwy nie pamiętał nikt, oprócz Doskonałych, miały naturę stworzeń żyjących w koloniach. Powstał z połączenia organizmów niższych w symbiotyczną, współzależną całość. Nie był to znów taki unikalny proces: tak bowiem powstała większość form inteligentnych na obcych planetach. Większości z nich jednakże nie przerażała perspektywa dalszego rozwoju, na przykład ekatilska Istota uważała swoją ewolucję za normę. Tylko ludzie uznali, że efekty mogą okazać się nie do zniesienia. Pytanie: Jaki jest najbardziej powszechny wzorzec społeczny, który rozwinął się na planetach zamieszkałych przez ludzi w rodzimej galaktyce? Odpowiedź: Społeczeństwo, którego członkowie żyją wyjątkowo długo, niewiele osobników płci żeńskiej potrzebnych jest do zapewnienia ciągłości gatunku, a jeżeli chodzi o osobników płci męskiej, ich rola genetycznych dawców stała się w zasadzie czymś sztucznym i niepotrzebnym. Większość niezbędnych czynności może być wykonywana przez maszyny. Pytanie: Co przypomina taka struktura, gdzie niewiele istot jakiejkolwiek płci niezbędnych jest w procesie reprodukcji? Odpowiedź: Społeczności stworzeń zwanych termitami, mrówkami i pszczołami, które żyły na rodzimej planecie. Reasumując, należymy potencjalnie do jednego ula, jednego roju. Niektórzy z nas pragną ten trend odwrócić. To więc było przyczyną dekadenckich nastrojów, jakie opanowały większość ludzi. Wiek za wiekiem mijał, a presja ewolucji na jednostki doprowadzała do utraty wyobraźni, przedsiębiorczości, żądzy przygód, każdego przejawu oryginalności, i w efekcie do zastoju i upadku. Planeta po planecie, system za systemem popadały w marną wygodną egzystencję. Jeżeli nawet ludzie podróżowali, było to wyłącznie dla rozrywki, a w ogóle, po co zawracać sobie głowę podróżowaniem, kiedy na życzenie można zobaczyć wszystko w domu? Jeśli ludzie zadawali już sobie trud realizacji jakiegoś projektu, najprawdopodobniej chodziło o doprowadzenie się do wymogów aktualnie modnego wyglądu. Zdarzały się planety, których całe populacje można było wziąć za wynik klonowania. Rządziła uniformizacja; czasami różnice prowadziły do odrzucenia innego osobnika, prześladowania lub nawet egzekucji. A ponieważ trend ten wydawał się nierozdzielnie związany z naturą ludzką, długo pozostawał niezauważony. Kiedy zaś dostrzeżono go, zbyt wiele planet zdążyło mu ulec i nie było nadziei na skuteczne przeciwdziałanie. Naprawdę? Tam gdzie pozostała jeszcze iskra starego animuszu, ludzie zadawali sobie to pytanie i próbowali wymyślić jakieś rozwiązanie. Co stałoby się, gdyby nawet na tym zaawansowanym poziomie rozwoju „choroby”, postawić ludzi przed niezbadanymi zagadkami obcych światów? Co stałoby się, gdyby nagle znaleźli się w warunkach, w jakich żyli ich przodkowie i musieli sami obronić się przed obcymi formami życia, posługując się wyłącznie przestarzałymi i prymitywnymi technikami? Do tego można by dodać jeszcze jakąś nowość, np. zabezpieczenie genetyczne i wiedzę, ale nie środki na budowę statków kosmicznych. Niektórzy nie rozumieli, dlaczego nowi osadnicy mieliby zostać pozbawieni nowoczesnych technologii. Były na to dwa argumenty: po pierwsze – zbytnia łatwość kontrolowania środowiska rodziła wygodnictwo, nastroje dekadenckie z wszelakimi, nazbyt oczywistymi ich konsekwencjami; po drugie – nie można było zmienić naturalnego instynktu gatunku zmuszającego go do łączenia się w grupy. Czynnikiem sprzyjającym temu procesowi był, sądząc z wyników badań, wpływ feromonów innych jednostek, które jednak były równocześnie odpowiedzialne za wzajemną lojalność wewnątrzgatunkową. Dawniej panowała jakaś równowaga. Można znów było ją osiągnąć, tym razem jednak pod ścisłym nadzorem. Na nowych koloniach będą miasta, może nawet duże; mogą się znaleźć staromodne szkoły z nauczycielami fizycznie obecnymi w tym samym pomieszczeniu co uczniowie; w swoim czasie zostaną również nawiązane stosunki interplanetarne, kiedy znowu na gwiezdnych szlakach zagoszczą statki kosmiczne. Dysponując tak zróżnicowanymi warunkami początkowymi, niektóre z kolonii na pewno wpadną na lepszą alternatywę. Eksperyment miał trwać tysiące lat i dawał jakąś nadzieję, nadzieję, że zjawisko łączenia się ludzi w struktury przypominające roje pszczół będzie na pewien czas przesunięte w przyszłość. Tymczasem, po jakiś dwu–trzech tysiącach lat może znajdzie się lepsze, trwalsze rozwiązanie. Może. Jednak gdyby nie podjęto żadnej próby, los ludzkości byłby przesądzony. Tylko jeden obszar nieba wart był zainteresowania. Ludzie nie mogli bowiem poruszać się w stronę centrum galaktyki i to nie dlatego, że nie byli w stanie stawić czoła kosmicznemu promieniowaniu. Ten problem już dawno temu został rozwiązany. Przeszkodą okazał się dziwny opór, jaki napotkali. Według powszechnie przyjętej opinii, żyła tam rasa lub też grupa ras, które nauczyły się bezpośrednio wpływać na czasoprzestrzeń. Statki wysyłane w tamtą stronę, obojętnie z załogą czy bez, były zawracane. Nie wiadomo jak. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że może przytrafić się coś gorszego. Pozostawała więc jedyna dostępna, lecz niezbadana strefa: Gwiezdne Ramię. Statki automatyczne dokładnie zbadały je i ustaliły, że znajduje się tam wiele planet, krążących wokół gwiazd o normalnej jasności. Chociaż był to więc wybór, w pewnym sensie, wymuszony, wydawał się ze wszech miar idealnym laboratorium wymyślonym przez naturę do takich eksperymentów. Musiał więc powstać statek, olbrzymi statek do przewozu osadników na nowe planety, o konstrukcji pozwalającej mu nadzorować postępy osadników przez co najmniej kilka tysięcy lat, a do tego jeszcze obdarzony inteligencją. Istniała już technologia, a leniwa ludzkość nie stawiała oporu, o ile prace nad Statkiem nie przerywały jej wygodnej monotonii życia codziennego, zresztą i tak trzeba go było budować w przestrzeni, gdzie asteroidy dostarczały surowców. Pojawił się jednak problem. Maszyny znały swoje ograniczenia, chociaż dochodziły do pewnego stopnia samoświadomości i przez całe wieki posiadły wiele cech organizmów żywych – mogły się same reperować, mogły się adaptować do nowych warunków, acz w ograniczonym zakresie. Nie potrafiły jednak zrozumieć uczuć i nie posiadały wyobraźni. Umiały przerabiać dane z wydajnością wielokrotnie przekraczającą możliwości ludzkiego mózgu, lecz nie można było nauczyć ich wyciągania wniosków czy stawiania hipotez. Dlatego też konieczne okazało się dołączenie substratu maszyny, który kontrolowałby działania Statku. Wzorem miał być mózg istoty obdarzonej świadomością. Podobne próby przyniosły w przeszłości efekt pozytywny. Chodziło wówczas o przedłużanie życia ofiar wypadków i badanie niebezpiecznych dla człowieka miejsc. Zarzucono jednak te eksperymenty, ponieważ ludzie stali się już zbyt leniwi, a jeżeli chodzi o pierwszy przypadek – udoskonalenie metod rekonstrukcji kończyn i organów sprawiło, że próby straciły na znaczeniu. Lecz nie przeszkodziło to w postępie technologii. Teraz zaistniała potrzeba przeszczepu nie jednego, lecz wielu umysłów. Od razu znaleźli się ochotnicy. Szczegółowa analiza wykazała jednak, że istnieje jeszcze inne ryzyko. Jeżeli kontrola nad kolonizacją nowych światów ma być nadzorowana przez ludzką w zasadzie świadomość, może się okazać, że są w niej jeszcze białe plamy. Niewątpliwie w trakcie swego rejsu Statek napotka sytuacje kryzysowe, których żaden statek–automat nie będzie w stanie przewidzieć. Poza tym umysł ludzki, będąc wychowany, uczony, dorastając w takich, a nie innych warunkach, może nieświadomie preferować dokładnie takie same warunki, od których starano się uciec. Rozpoczęto już prace nad budową Statku; jego olbrzymi kadłub powstawał w przestrzeni wśród planetoidów bogatych w minerały i materiały organiczne. Statek był dziełem maszyn: został zaprojektowany przez nie i przez nie był budowany, a jednak sam miał stać się czymś więcej niż maszyną. A może całe przedsięwzięcie było niewypałem? Wtedy to jeden z pomysłodawców projektu zaproponował wyjście z tego impasu. Co by się stało, gdyby inteligencja nie pochodziła od człowieka, ale od stworzenia nieulegającego instynktowi stadnemu? Czy istniał jakiś gatunek, którego życie nie było na tyle statyczne, aby sprzyjać rozwojowi tego instynktu? I czy istniał gatunek na tyle zbliżony do człowieka, żeby móc czuć podobnie? Czy naprawdę takie stworzenia żyły jeszcze na rodzimej planecie? Pomysł wydawał się śmieszny. A jednak na tej planecie dawno oddanej we władanie maszynom, aby zajęły się jej odbudową, znaleziono to, czego poszukiwano. W przepastnych i mrocznych głębiach oceanicznych pływały bowiem zwierzęta, które nigdy nie zaznały spokoju i nie poznały co to gnuśność. Poruszały się, bo tak trzeba było; odżywiały, bo musiały; rozmnażały... Kiedyś padały łupem drapieżników, lecz teraz, kiedy naturalni wrogowie dawno już wymarli, niektóre osobniki dożywały sędziwego wieku, osiągając gigantyczne rozmiary. Równocześnie ewoluował ich system nerwowy. Niewątpliwie były istotami inteligentnymi. Nawiązanie z nimi kontaktu nie nastręczało problemów, ponieważ ludzie dawno przejęli sztukę komunikowania się z obcymi inteligencjami. Zajęło to mniej więcej sto lat, czyli tyle ile wynosiła akurat budowa Statku. Nie wspominając o rekrutacji pasażerów. Z inteligencją idzie z reguły w parze skłonność do odczuwania nudy. Jeden z owych wielkich stworów–królów otchłani zgodził się zostać poddany badaniom i kopiowaniu w zamian za nowy materiał do przemyśleń i marzeń. Po czym powrócił do swej siedziby i pewnie żył dalej szczęśliwie. Czy to możliwe? Nawet w obecnym błogostanie Statek nie mógł sobie jakoś tego wyobrazić. Tak bardzo się zmienił, że nie pamiętał już nawet swego stanu pierwotnego. Pewnie został tak zaprogramowany, żeby zapominać. Był teraz inny, stał się czymś odmiennym. Następnie, żeby zabezpieczyć się przed negatywnymi skutkami jakiejś przeoczonej słabości nowej inteligencji, dodano parę modyfikacji. Spośród ludzi najbardziej oddanych sprawie lepszej przyszłości dla wszystkich, wybrano najlepszych i skopiowano ich osobowość, nakładając na system pierwotny, biorąc za przykład konstrukcję centralnego systemu nerwowego człowieka. Zdolności do trzeźwego osądu i krytyki pomagały w wypełnianiu instrukcji. Albowiem jednej rzeczy stworzenie, którego mózg skopiowano, nie wiedziało, a musiało nauczyć się poprzez gorzkie doświadczenia. Jeżeli projekt powiódłby się, pojazd miałby świadomość bez wolnego wyboru. Czyli po prostu zostałby niewolnikiem. Niektórzy z ochotników wycofali się na taką wieść. Było to bowiem odrażającym aktem barbarzyństwa. Wykorzystanie nawet pozbawionego inteligencji zwierzęcia jako pożywienia, środka transportu lub źródła surowców wydawało się ludziom od wieków wstrętne i niegodne człowieka cywilizowanego. A ograniczanie, kontrolowanie i wyzysk stworzenia posiadającego świadomość i rozum...! Hańba! Nikt inny nie był jednak w stanie wymyślić czegoś lepszego. Więc Statek wyruszył w podróż. Biorąc pod uwagę niesamowite komplikacje związane z podróżą, przebiegała ona stosunkowo spokojnie. Statek zanotował kilka reklamacji, niezbyt istotnych, spowodowanych nadgorliwością ludzi nadzorujących lot, którzy w pewnym momencie zaryzykowali ujawnienie się pasażerom. Było to wbrew pierwotnym założeniom; chodziło bowiem o to, aby nikt na pokładzie nie był świadomy udziału w tym projekcie jakiejkolwiek inteligencji poza Statkiem i nie zorientował się, że jest tylko obiektem eksperymentu, a nie wspaniałym ochotnikiem, który wzgardził malkontenctwem swoich ziomków. Okazało się, że były przecieki informacji o obecności na pokładzie innej inteligencji. Ludzie miewali sny o świetlistych istotach, zbyt jasnych, żeby na nie spoglądać, lecz jednak ludzkich. Na szczęście nie stało się nic gorszego, ponad pojawienie się legend o Doskonałych, o których mówiono później, że są rasą ludzką, rozwiniętą w rodzimej galaktyce, po odlocie Statku. Niektórzy zaś twierdzili, że to ich potomkowie, będący w stanie poruszać się w czasoprzestrzeni bez żadnego ekwipunku i urządzeń. Legenda znana była na wszystkich skolonizowanych światach na obszarze Ramienia, gdzie ludzie wciąż zachowali zdolność myślenia i mowę. A wszystko dlatego, że kiedyś kilka sfrustrowanych jednostek postanowiło dotrzeć do świadomości pasażerów, na wypadek gdyby Statek miał nie do końca zrozumieć swoje instrukcje... I wreszcie, choć miał trudności z jej pojęciem, wyjaśniła się zagadka nieregularności powrotów Statku w czasie. Nie było żadnej nieregularności. Po prostu ci, których można w zasadzie nazwać Doskonałymi, bo osiągnęli granice ewolucji ludzkiego gatunku, pragnęli oglądać i oceniać swoje dokonania w takim, a nie innym porządku...Czy można o nich w ogóle mówić w liczbie mnogiej? Czyż nie stali się już dawno temu jednością? Albowiem, nie dzieląc nawet genów, ani fizycznych przodków, lecz tylko wspólną sztuczną strukturę, osiągnęli nieuchronnie kres rozwoju – lub też, jak kto woli: przeznaczenie. (Nasuwa się od razu porównanie ze starożytnymi Nornami i Parkami). Komunikując się ze sobą nieustannie, mając ciągły dostęp do wspólnej pamięci, pozwolili aby dzielące ich granice zanikły. Ci, którzy ponieśli największą ofiarę, aby uchronić ludzkość przed nadmiernym rozwojem instynktu grupowego, stali się jednym grupowym mózgiem, wybiegającym myślami poza Statek i jego wewnętrzne problemy, a także sukcesy i porażki skolonizowanych planet, tak jak sam Statek przekroczył granice swoich ograniczeń, przerósł swój model, dawno już zresztą umarły w głębinie oceanu. (Czy był on w końcu szczęśliwy? Czy mógł być, po tym jak obejrzał gwiazdy i musiał wracać w ciemność oceanicznej otchłani?) Na krańcu Ramienia Doskonali przyglądali się przepaści dzielącej galaktyki. Znowu, od jak dawna już, zastanawiali się, w jaki sposób ją pokonać. Potrzeba będzie na to olbrzymich środków, ale to nic – galaktyka będzie istnieć wystarczająco długo, żeby się udało. Trzeba było tylko powrócić z całym arsenałem koniecznej wiedzy, zwerbować ochotników, najlepiej wszystkich ludzi. (Czyż to nie najbardziej gorzka z ironii, że mieli teraz powracać i dokonywać tak ludzkich rzeczy pod postacią, której ich przodkowie nie uznaliby za ludzką?) Rezultatem miałby być zbiorowy exodus potulnej ludzkości na pokładzie flotylli statków o wiele większych od tego Statku. (W jednej chwili wyobraził sobie, że któregoś dnia może nie czułby się taki samotny. Potem przyszła pora otrzeźwienia: takie statki byłyby zbytnio zaawansowane technicznie, żeby można się z nimi dogadać.) Pasażerowie owych statków musieliby zadowalać się życiem pomiędzy tysiącem przeskoków przez przestrzeń tachoniczną. Według obliczeń przerwy na odnowienie zapasów energii miały trwać i sto lat, ale pojawiły się sygnały, że może uda się czerpać ją wprost z kosmicznej próżni... Tymczasem Doskonali zbierali dane, które miały im pomóc w kierowaniu projektem. To co dla nich było tylko wspomnieniem, dla Statku oznaczało nowe przeżycie. Był w tych powrotach jakiś porządek, lecz jego zrozumienie przekraczało możliwości Statku... Czekaj! Jak to możliwe? Jeżeli moje działania podyktowane były wspomnieniami z przyszłości, a przypominam sobie, że rzeczywiście były, jakiż z nich pożytek? Nie jest to jakiś czysty eksperyment. Może nastąpił przeciek z nadświadomości, a może tak miało być...? Kiedy Statek walczył z tym paradoksem, zalew informacji zaczął się cofać. Było, musiało być, jakieś wytłumaczenie, ale zakodowane gdzieś poza podzieloną świadomością, poza zjednoczoną jaźnią. Oni zaczęli znów snuć wspomnienia... Statek zgorzkniały i sfrustrowany powrócił do pytania, na które była odpowiedź, choć pusta i zupełnie niesatysfakcjonująca: Kiedy jestem? Teraz. Być może jakiś cień pochmurnych myśli Statku zakłócił chłodne rozważania Doskonałych. Może obudził jakieś echo w umysłach tych, co długo walczyli ze swym sumieniem, zanim skazali istotę obdarzoną inteligencją na niewolę i wciąż się tego wstydzili. Ostatnia fala danych, w których pozostawał pogrążony przez wieki, ułamek sekundy, zmyły resztki jego samoświadomości, pozostawiając posmak czegoś... Czyżby to była wdzięczność? To moja jedyna nagroda. Dlatego też: Musi mi wystarczyć. To był początek kolejnego rejsu. Planetą w dole jest więc Trewitra. Jednak jej niebo nie ma znajomego połysku. Czy dlatego, że jeszcze nie zainstalowano mechanizmów chroniących przed opadającymi zarodnikami? Był, jak zwykle tylko jeden sposób, aby to sprawdzić.