Roman Zieliński Pamiętnik Kibica Ludzie z piętnem Heysel * * * Wstęp Uczestniczyłeś choć raz w stadionowej zadymie? Krzyczałeś "huj" pod adresem sędziego? Dostałeś pałką lub obrzuciłeś pociąg kamieniami? Nie jest to podręcznik, jak wywołać rozróbę na trybunach. Na stronach niniejszego tomiku poruszam wiele spraw obchodzących tych wszystkich, którzy za swoją drużynę daliby się posiekać. Jestem kibicem Śląska, dlatego ten klub i jego sprawy będą się często przewijały, jednak nie myśl, że sprzedawanie punktów, robienie idiotów z nas, fanów to specjalność typowo wrocławska. Mamy te same problemy, niezależnie, czy mieszkamy w Szczecinie, Krakowie, Gdańsku czy Zamościu. Różna jest jedynie skala zjawisk. Przeczytasz tu o patologii sportu, sprzedanych meczach, nieuczciwych sędziach, ale głównie o zwykłym kibicowskim życiu, wyjazdach, zadymach. Nie licz na mój obiektywizm. Jak mam ocenić bijatykę w Poznaniu? Swoich chłopaków widzę przed, w jej czasie i później, gdy żywo gestykulując odreagowują. Wiem, kiedy się boją, a kiedy piana wściekłości wypływa na pyski. A poznaniaków widziałem przez moment, w czasie zajścia. Życie na obrzeżach sportu dla niektórych jest treścią istnienia, fascynującą przygodą. O nich to, i dla nich tę książkę napisałem. Jest to hołd złożony Andrzejowi Kujawie, chłopakowi który zginął w Chorzowie. * * * POCIĄG Lato roku 89. W Polsce i na świecie dzieją się rzeczy o których nie marzyło się nawet romatycznym politologom. Co prawda gdzieś tam, w Chinach zamordyści twardą ręką postawili jeszcze na swoim, ale na Węgrzech i u nas nastąpił już przełom. Za kilka tygodni w Pradze odbędzie się "aksamitna rewolucja", później padnie berliński mur, rozstrzelany zostanie Causescu. Chwieje się gmach komunizmu, w okowach którego przyszło wchodzić w dorosłe życie nie tylko mojemu pokoleniu. Lecz w pociągu Gdynia-Wrocław wiozącym fanów Lechii na drugoli-gowy mecz z Moto-Jelczem nikt nie zwraca uwagi na wielką politykę. - No walnij lufę - lekko zamroczony "Suchy" próbuje mnie namówić do wypicia wódki. - Przecież wiesz, że wysoki procent to nie dla mnie. - E tam, ty tak zawsze... A za Śląsk i Lechię nie wypijesz? - dodaje z chytrym uśmieszkiem. - Nie podpuszczaj, nie wchodź na ambicję. Ty wypij za przyjaźń - odwracam kota ogonem. "Suchy" wychyla lampkę, po czym stwierdzając, że idzie szukać "Magistra" zmienia przedział. "Magister" stał się dziś gwiazdą wieczoru. Rozpracował jeden z przedziałów w ten sposób, że zostały w nim jedynie grzejniki, których za cholerę nie udało mu się zdemontować, ani wyrwać. Reszta wyleciała przez okno. Swoje przezwisko wziął od tytułu wywalczonego niezbyt dużym nakładem pracy. W ten sposób udowodnił, że kibice-chuligani to nie tylko przygłupy z wykształceniem niepełnym podstawowym. Po wyjściu "Suchego" atmosfera uspokoiła się. Rozpoczęła się rozmowa o planach na przyszłość, szansach poszczególnych zespołów, w wydarzeniach z życia kiboli. O bójkach, pijaństwach, zadymach. O meczach, bramkach, zawodnikach. O kumplach i wrogach, o rzeczach śmiesznych i tragicznych, o faktach znanych nie od dziś i tych zupełnie nowych. Bo już tak jest, kiedy spotykają się kibice. * * * ZIMA Styczeń 93, zima, śnieg, mróz. Udajemy się w kilkuosobowej grupce na sparring współliderującej na drugim froncie Ślęzy a aktualnym Mistrzem Polski poznańskim Lechem. Okazuje się, że na ten mecz trzeba wykupić bilety. Coś nowego w naszych warunkach. Przy stosowy wuje-my się błyskawicznie do nowej rzeczywistości. Klub wyciąga rękę po pieniądze, a my kombinujemy jak by tu ich nie wydać. Uśmiechamy się pod nosem. - ZOO - potakujące kiwnięcie głowami. Wchodzimy na stadion przez płot od strony zwierzaków. Ponieważ spotkanie zostanie rozegrane na bocznej płycie, trzeba się będzie troszeczkę przejść. Nic nie szkodzi, przynajmniej się rozgrzejemy. Po sforsowaniu ogrodzenia idziemy wydeptaną w śniegu ścieżką. Wszystkie ślady prowadzą w jednym kierunku - nie jesteśmy pierwsi. Sama gra nudna, lecz przyjrzałem się bliżej niepokojącemu mnie zjawisku. Kilkunastu łebków w czerwono-żółtych szalikach. To jest preludium, wstęp do tego co wydarzyło się na przestrzeni ostatnich kilku lat w Katowicach, Gdyni. Łodzi. Pamiętam ,; miasto włókniarzy, gdy Widzew w 1975 roku awansował do ekstraklasy. Nikomu się wówczas nie śniło, że z czasem to nie ŁKS będzie rządził w swoim mieście. Ba, co niektórzy korzystając z dogodnego dla siebie pretekstu, zamiast na wyjazd dreptało na stadion "żydków". Później, na bazie sukcesów na arenie europejskiej swtorzyła się grupka, która z czasem lak obrosła w piórka, że biedni ŁKS-iacy teraz są ganiani po Łodzi. Podobnie rzecz ma się w Trójmieście. Dziesięć lat temu podział był prosty. Arka-Lechia. Aktualnie gdynianom wyrósł pod bokiem pryszcz w postaci kiboli Bałtyku. - Małolaci, część z nich chodzi na Śląsk - nawet nie wiem, kto to powiedział, gdy oplotkowaliśmy 20-osobową grupkę. Ton był wyraźnie bagatelizujący. - Ci mają po 17 lal, a za pięć stuknie im 22, / co wtedy? - ripostowałem. Źle się mieszka w mieście podzielonym nie tylko na parafię, lecz także na dowolne bandy szalikowców. Coś na ten temat mogą powiedzieć w Krakowie. Parafia, czy jak ktoś woli dzielnica, osiedle, podwórko. Tłucze się tam gości tylko dlatego, że mieszkają parę ulic dalej. U was jest inaczej? Bzdura, wszędzie bije się obcych i innych. Po meczu przejeżdżamy obok szpitala zakaźnego, gdzie akurat leżakowali chorzy na żółtaczkę "Robson" i "Grzyb". Nieco wcześniej odwiedził ten przybytek "Niełac". Istna epidemia. Najprawdopodobniej struli się ruską wódką, którą razem żłopali. Teraz wszyscy czekamy na "Hermana", jako że chlał razem z nimi. Żółtaczka jest jedną z tych chorób, po której trzeba trzymać ścisłą dietę. "Niełacowi" się ona przyda, a dopilnuje jej Marzena. Młode małżonki są z reguły troskliwe, a w tym konkretnym przypadku łóżko szpitalne zostało zajęte bodaj trzy dni po ślubie. Z dietą poradzi sobie również "Robson". Nieduży, wręcz drobny chłopak, nigdy go nie ciągnie do jedzenia. Natomiast nie wyobrażam sobie "Grzyba" trzymającego się ograniczeń. On nie tylko potrafi zgładzić na śniadanie 10 bułek, ale dla niego ciągłe ruszanie żuchwą to niemal konieczność życiowa. Takie skrzyżowanie chomika z krową. W szpitalu zameldowaliśmy się w osiem osób, a ponieważ na zakaźnym odwiedzin nic ma, więc rozmawialiśmy przez pleksiglasowe drzwi. Śmiesznie wyglądali: "Robson" jakieś 50 kg żywej wagi, "Grzyb" ponad sto. Trochę gawęd i śmiechu, co oczywiście zbulwersowało pielęgniarkę z dyżurki. Próba uciszenia towarzystwa spełzła na niczym. 3 Moment krzyku, jednak gdy doszła do wniosku, że bezczelność jej pacjentów dorównuje tejże odwiedzających machnęła ręką i dała spokój, uważając jedynie, by żadna ze stron nie sforsowała wrót przechodząc na drugą stronę. "Grzyb" błagał o kilogram parówek, albo o jakiś plakat, który u małolatów mógłby wymienić na kilo mandarynek. Po południu wraz z "Puzonem" i "Kolorem" czekamy na "Kruszona", który obiecał postawić jakiegoś literka. Na chlanie nie miałem najmniejszej ochoty, lecz na gawędę - i owszem. "Kruszon" zjawia się punktualnie, następnie zakupił dwie flachy 0.75, co w przypadku trzech pijących dawało niczego sobie średnią na twarz. Lecz jak to zawsze w łykend wieczorkiem, w rynku zaczęło się zjawiać bractwo. Kolesie z Zachodniej wynurzyli się z jakiegoś baru gdzie ogałacali z wypłaty pracującą tam kelnerkę. "Kaskari-no" od miesiąca oszukuje sam siebie udając, że szuka pracy. Twierdzi tak, gdy jest trzeźwy, co nie zdarza mu się zbyt często. - Pracujesz? - Coś ty, właściciele ziemscy nic nie robią - ta odpowiedź wskazywała, że poziom alkoholu we krwi jest co najmniej odpowiedni. - Aśka padła, musieliśmy ją odstawić do boksu - informuje nie pytany o dziewczynie, która próbowała załatwić mu przyjęcie do roboty. - A poza tym mam dzisiaj imieniny! - Dobra, zbieramy się, kierowca nie utrzymuje już pionu - komenderuje "Jasiu". 1 rzeczywiście, wyjeżdżając z podwórka, na które tymczasem przeniosła się impreza "Jara" zahaczył swoim zdezelowanym fiatem o jakiś wóz. Na szczęście lekko, właściciel z pewnością zorientuje się dopiero za kilka dni. Wystawić auto na ulicę musiał ktoś inny. "Kolor" w tym czasie opowiadał o kryminale. Żyje tymi sprawami, niedawno co nieco odsiedział, a aktualnie ma trzy rozprawy w toku. - Było w pudle trzech ruskich, wszyscy przeszli Afganistan. Jednego chłopaka pytają za co siedzi. - Za dziesionę - odpowiada tamten nieźle po polsku, jednak z wyraźnym wschodnim akcentem. - Gdzie ją wykręciłeś, na kim? - Na nikim, ja niewinny, ja z pomówienia. - A kto cię pomawia? - Prokurator, ja go skurwiela ubiju. "Kruszon" ululał się na cacy. Spadł rjiu papieros, a podnosił go tak, że walnął głową w bruk. Przytomności nie stracił ale leżał .jak nieżywy. Coś 6 trzeba robić. Przetaszczyliśmy go na ławki. Brr, minus piętnaście a on z gołymi nerami na oszronionej desce. Po paru minutach on jako tako doszedł do siebie, a my do wniosku, że wypadałoby skorzystać z okazji i odstawić go na kwadrat. Chwała Bogu na tyle jarzył, że dreptał osobiście, bo gdybyśmy mieli go unieść, to tragedia. Toż on waży dobre 110 kilo. Przed bramą nieszczęśnik otrzeźwiał do tego stopnia iż skumał o co chodzi. - Nie do domu, bo mnie mamuśka... Zadomofonowaliśmy do mieszkania i poinformowaliśmy domowników o możliwości odebrania syna, na co dziarska matrona natychmiast chwyciła za trzepaczkę. Ten widok podziałał jak reanimacja, a kobieta dla dodania sobie animuszu wymachuje uzbrojoną ręką. - Nic się nie stało - Andrzej i "Puzon" uspokajają szalejącą matkę wystraszonego nie na żarty "Kruszona". - Ja wam dam, pijaki. A ty na górę, marsz - stoimy zrugani. Po pewnym czasie ponownie naciskam na guzik domofonu. Gdy ktoś podnosi słuchawkę wszyscy drzemy się na cały głos "Hej Śląsk". * * * PAMIĄTKI Drobna rzecz, a cieszy. Szaliki. Wreszcie komuś się chciało, znalazł wykonawcę, zainwestował, zaryzykował. Powiało zachodem. Na zielonym tle biała plama z czerwonym napisem: WKS Śląsk i dodatkowymi hasłami "Wrocław moim miastem, Śląsk moim życiem". Trudno wychwalać ponad miarę, ale fakt ich popularności można zmierzyć ilością sprzedanych sztuk. W momencie, gdy zespół stoi nad drugoligową przepaścią, w krótkim okresie dwóch zimowych miesięcy bez specjalnej reklamy schodzi trzysta, bez względu na to, że kilka jest uszkodzonych. W tym samym czasie rozmawiałem z działaczami klubu o możliwości stworzenia szerszego udziału sprzedaży pamiątek. Gdy pokazałem ten szalik natychmiast zrobiło się małe konsylium. Oprócz zachwytów pierwszą rzeczą jaką usłyszałem, było pytanie: Czy ten, kto to robi, wie że to nielegalne? No tak, jeśli w klubie zwalniają nagle sporo osób, to można liczyć na nadgorliwość niektórych przeznaczonych do redukcji. Nielegalność polegała na zastrzeżeniu nazwy i herbu. Jak znam życie, to ani jedno, ani drugie formalnie zastrzeżone nie jest. A przez całe kilkadziesiąt lat istnienia klubu zrobiono jedyni. .prawdę ekstra pamiątki. 7 Malutki metalowy, wpinany herb, oraz naszywkę, która okazała się tak cenna, że aż się jej nie sprzedawało. Rozdawano natomiast za darmo za szczególne dla klubu zasługi. Na całym świecie żaden normalny klub nie interesuje się tym kto i w jaki sposób rozprowadza znaczki, breloczki, proporczyki, szaliki. Można dostać co tylko sobie potencjalny klient wymyśli. Prześcieradła z godłem, szklanki, długopisy. Dosłownie wszystko. Fanatyk może sobie wystroić dom w barwy drużyny. Zarabiają na tej ludzkiej manii drobni producenci i detaliczni sprzedawcy. Klub jest zadowolony, gdyż tak zarażony kibic na pewno nie opuści meczu swego ukochanego zespołu. Ponieważ chętnych do zarobienia jest wielu, i nikt nie ma monopolu, więc przy sporej konkurencji obniżane są marże, a dzięki temu pamiątki są bardziej dostępne dla przeciętnego zbieracza. U nas jeszcze to zagadnienie stoi na głowie. Klub chcąc czerpać zyski pragnie zachować monopol na handel artykułami ze swoją nazwą i godłem. Nie jest zbyt agresywny w działaniach zmierzająych do wciśnięcia klientom tych wyrobów. Owocuje to nie najlepszą dystrybucją, i wysokimi cenami. Mało ludzi staje się sympatykami w najprostszy sposób, jako zbieracze. Mniej przez to przychodzi na spotkania, a to nie przysparza z kolei rozgłosu ani splendoru klubowi. Kółko się zamyka. * * * PIENIĄDZE By wygrać wojnę potrzeba trzech rzeczy. Po pierwsze pieniędzy, po drugie pieniędzy, po trzecie pieniędzy. Te słowa zostały wypowiedziane przez nie byle jakiego stratega - Napoleona Bonaparte. Co prawda nikt o tym nie mówi zbyt głośno, lecz przykład Berlusco-niego - AC Milan, czy Tapiego - 01ympique Marsylia dowodzi niezbicie, że przekładając na język sportowy, by zostać zwycięzcą należy użyć tej samej broni. Jeżeli ktoś nie wierzy, niechaj zerknie do roczników gazet odnotowujących wyniki lig zagranicznych. Były takie momenty, i to wcale nie tak dawno, że oba wymienione kluby nie występowały w pier-wszysch ligach w swoich krajach, a teraz są jednostkami, jakich niewiele w Europie, a nawet na świecie. Niestety, innym niepisanym prawem jest fakt, iż do finansowania spektakularnych przedsięwzięć sportowych często ganią się ludzie, którzy S swoje fortuny zdobyli w sposób daleko odbiegający od norm prawnych. Spore kłopoty z udowodnieniem legalności części swoich dochodów ma wyżej wymieniony Bernard Tąpie. Sporo mówiło się swego czasu o możliwości finansowania SSC Napoli przez mafię. Doniesienia z tego, najpiękniejszego ponoć miasta naszego kontynentu, mówiące o związkach Camorry w całych południowych, i nie tylko, Włoszech w świetle afery korupcyjnej wszechogarniającej społeczeństwo Italii zdają się ten fakt potwierdzać. Ogromną ilością afer wśród ludzi sponsorujących sport sypnął rok 1992 w Polsce. Jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać tytuły w gazetach, świadczące o bankructwach, matactwach, lub wręcz niepoczytalności finansowej pewnych osób i spółek. Gdyby komuś chciało się przysiąść nad lekturami dzienników regionalnych i ogólnopolskich sportowych, może sklecić parę ciekawych zbitek. Hetman Zamość przez krótki czas umieszczał w swej nazwie załącznik "Kadex". Właściciel firmy "Kadex" Krzysztof Duda zniknął, a podejrzewa się go o wyłudzenie kredytów na ponad 170 miliardów złotych. Splajtował "Weltinex" sponsorujący piłkarzy Chemika Bydgoszcz. Sporo wierzycieli nie odzyskało z tego tytułu swej gotówki, natomiast jeden ze współwłaścicieli bankruta nieźle prosperuje w innej firmie -Polfroście, zresztą dającej nazwę koszykarzom byłej "Astorii". Następnie prokuratura zajęła się i Polfrostem. Sławomir Jaruga i Andrzej Salamon to właściciele firmy SaJar, której długi wobec banków wynosiły bez odsetek 110 miliardów złotych i 6 milionów dolarów. Ci biznesmeni wspomagali piłkarzy łódzkiego Widzewa i koszykarki Włókniarza Pabianice. Sponsorowali) przez Janusza Leksztonia Bałtyk Gdynia miał się dobrze, podczas gdy pracownicy firmy darczyńcy, El-Gazu nie otrzymywali pensji. Sporo kłopotu z pozostaniem na wolności mieli organizatorzy finałów Mistrzostw Świata w żużlu, jednocześnie związani z wrocławską firmą ASPRO. Wcześniej, bo w roku 1991 jeden z klubów piłkarskiego "głębokiego zaplecza" wystąpił w koszulkach reklamujących niezbyt wtedy jeszcze znaną firmę Art 'B. Dziwnym "zbiegiem okoliczności" urywek z pro-winconalnego sjKitkania został pokazany na ekranach ogólnopolskiej telewizji, gdzie nie mogli się przebić dnigoligowcy. 9 Na Górnym Śląsku małe trzęsienie ziemi, tzn. kontrolerzy NIK. Jednak nie zmieni to faktu, że półtora miliona dolarów wyjechało do Zuri-chu, wcale nie z przeznaczeniem na sprzęt sportowy. Zawisza Bydgoszcz - Piotr Bierwagen, założyciel fundacji Zawisza-Futbol, a jednocześnie kierownik sekcji piłki nożnej w tym wojskowym klubie nie miał szczęścia do interesów. Fundacja potwierdziła kredyt-dziesięć miliardów złotych - pewnemu biznesmenowi, który jednak nie kwapi się z jego zwrotem. Także fundację stworzono w innym wojskowym klubie, warszawskiej Legii. Jej szef Jerzy Wojtysiak wsławił się tym, że po sprzedaży Romana Koseckiego musiał odpowiadać na zarzuty sporządzenia dwóch umów na których widniały dwie różne kwoty. Pan Wojtysiak bardziej niż piłką interesuje się aktualnie wiadomościami z USA, gdzie będą sądzeni nasi specjaliści od handlu bronią. Gdyby nie przezorność, to ława oskarżonych nieco by się wydłużyła. W Zabrzu współwłaściciel firmy "Kristex" sponsorującej tamtejszego Górnika długo zastanawiał się nad dalszą współpracą. Wcześniej zwolniono dyscyplinarnie wiceprezesa Zbigniewa Borówkę, któremu zarzucono kradzież 4 tysięcy dolarów. Przeciw obwinionemu wytoczono postępowanie prokuratorskie, sam Borówko twierdzi, iż "...Popełnił błąd w postaci pobrania z konta "Kristexu" tej kwoty, a następnie przekazania jej prezesowi Ko-zubalowi, na którego polecenie działał". Głupi czy naiwny? Wszelkie zyski Zagłębia Lubin wpływające na początku 93 roku na konta w Banku Zachodnim, oraz Banku Cuprum były zajmowane przez komornika. Klub ten zadłużony jest w kasie miejskiej, ma także zaległości płatnicze wobec PZPN. Oczywiście, stwierdzenie, że każdy kto się tknie sportu musi się ubabrać, jest krzywdzące dla wielu. Ale nie zaszkodzi przyjrzeć się bacznie co niektórym sponsorom oraz społecznikom. Warto także zajrzeć na prywatne konta tak obdarzających, jak i obdarzanych. Najjaskrawszym przykładem że nie można ufać nawet ludziom mającym społeczny mandat zaufania, jest przypadek posła Janusza Baranowskiego, aresztowanego dosłownie w chwilę po cofnięciu immunitetu poselskiego, w budynku Sejmu. Szef Westy, Westy-Life, oraz Polonii - zakładów ubezpieczeniowych był jednocześnie sponsorem Widzewa Łódź. * * * POSZUKIWANY Jak się czujesz, gdy twój znajomy występuje jako gwiazda programu 997, lub jego fotkę można ujrzeć w lokalnej prasie jako poszukiwananego? Koleś wyciął numer. Na komendzie podał nie swoje dane, znajomka z Polski. Wobec tego tamtejszy dzielnicowy pofatygował się powiadomić rodzinkę o tym, że syn został we Wrocławiu zatrzymany. Troszkę się z pewnością zdziwił, w momencie gdy na własne oczy ujrzał osobę, która według teleksu przebywała kilkaset kilometrów od domu na "dołku". Działo się to o godzinie 10. Natomiast o 16 po przepisowych 48 kolesia z mocnymi nerwami i kapitalnym poczuciem humoru wypuszczono. Zegnaj odpowiedzialności. Nie pierwszy to raz policjanci dali wyraz temu, iż krążące o nich kawały nie są wyssane z palca. * * * KURTKA - CHULIGANKA. ZADYMY Legenda kurtki lotnika sięga czasów drugiej wojny światowej. Dla naszego pokolenia to prehistoria. Ostatnio w Europie zaczęły robić furorę flejersy symulujące tę część garderoby podniebnych bohaterów. W Polsce pierwsi byli skini. To oni wdziali na siebie katany a'la lotnik, co początkowo było szpanem, szykiem, a następnie stało się ogólnie przyjętym w środowisku młodzieżowym obowiązkiem. Garderoba dla chłopców i dziewcząt, chuliganów i spokojnych. Z uwagi na swą szy-kowność i praktyczność we flejersy szybciutko odziali się przedstawiciele innych subkultur, oraz młodzież nie należąca do żadnych nieformalnych organizacji. Nie ominęli sklepów z tymi kurtkami kibice. Oczywiście nie jest to obowiązujący garnitur, jednakże bardzo usprawniający umiejętność zacierania się w tłumie. Kiedy zdecydowana większość jest ubrana niemal jednakowo, to piekielnie trudno jest znaleźć winnego nawet w nielicznej grupie. Uniformacja pomaga. Niejeden uniknął w ten sposób sporych nieprzyjemności. Teraz trudno dociec, kto pierwszy wpadł na genialny pomysł odwrócenia fleyersa na drugą, pomarańczową stronę. Moda ta błyskawicznie ogarnęła fanów sportowych wszelkiej maści. Półtora roku (X) tym, gdy po raz pierwszy ujrzałem oranżowego szalikowca, TVP zaserwowała przekaz z siatkówki mężczyzn z Olsztyna. Oko kamery zahaczyło o sektor kibołi z powywraca- 11 nymi podszewką do góry kurtkami. Dzięki środkom masowego przekazu wszelkiego rodzaju mody rozprzestrzeniają się w coraz bardziej błyskawicznym tempie. Co dziwniejsze, nikt z komentatorów sportowych nie zorientował się o co w tym wszystkim chodzi. Cytując katowicki "Sport" czy spikerów telewizyjnych trudno byłoby powiedzieć cokolwiek o pochodzeniu pomarańczowego koloni na trybunach. Nikt z mass-mediów nie zadał sobie trudu, by dowiedzieć się dlaczego tłum udający się na stadion jest poubierany normalnie, nie wyróżniając się zbytnio na tle otoczenia, a w chwilę później część towarzystwa staje się nagle widoczna w szczególny sposób. Przypisują co niektórzy ten stan rzeczy jakimś powiązaniom z pracującymi na torach robotnikami. Bodaj cała Polska śmiała się do rozpuku z tego stwierdzenia, które opublikowano w "Sporcie" po przerwanym meczu Śląska z Wisłą. Do Wrocławia zajeżdża Lech na dzień dobry piłkarskiej ligi anno domini 1993. Poznaniaków zjechało ze cztery setki. W tej dosyć sporej grupie kiboli Lecha część prezentowała się w kolorze pomarańczowym. Nic inaczej wyglądały trybuny zajmowane przez miejscowych fanatyków. "Lisek" ni to stwierdził, ni spytał - Po cholerę oni odwracają te kurtki? - Odcinają się od otoczenia. -Aż tylu? - Noo, mają silniejsze poczucie przynależności do grupy - ta odpowiedź nie przyszła łatwo, tym bardziej, że była wyraźnie naciągana. - Której grupy? - gdyby nie poważna mina mojego rozmówcy, doszedłbym do wniosku, że zapędził mnie w kozi róg kpinami. - Official Hooligans - przyznam, żę wybrnąłem nadspodziewanie łatwo. Na samym meczu skromna awantura. Na początek fajerwerki, coś na kształt ligi włoskiej w miniaturowym wydaniu. Gdzieś około piątej minuty, gdy świece i sztuczne ognie skończyły się, wiara, aby było wesoło musiała sobie znaleźć nowe zajęcie. Jeden z kamikadze wypadł na bieżnię i rozpoczął slalom pomiędzy porządkowymi i policjantami w kierunku poznaniaków i głównej w takich wypadkach zdobyczy: flag gości. Mimo dość dużej liczby przedstawicieli porządku dobiegł i skutecznie miotając się przy płocie zdarł jeden z transparentów. W tym czasie sfora entuzjastów mocniejszych wrażeń z obu bojowo nastawionych grup, obwieszała już swoimi ciałami ogrodzenie, a kilkunastu najzapalczy-wszych wbiegło na plac boju. Policjanci pomimo wsparcia psów i 2 przestali się kwapić do czegokolwiek, zostawiając gorliwość w w\ peł-nianiu służby na inną okazję. Triumfator biegu po flagi z podniesionymi rękami forsował w drodze powrouiej płot, przy aplauzie całej wrocławskiej publiczności. Następnie przyjezdni zaczęli skandować: "chodźcie do nas". Kilkudziesięciu najbardziej podochoconych akcją za bardzo wzięło sobie te nawoływania do serca i ruszyli ku wołającym przebijając się przez pierwszą zaporę z policjantów. Skończyło się na drugiej i paru fruwających ławkach. Chwilę później zadymę z policjantami mieli poznaniacy. W myśl niepisanej zasady: największą kurwą jest kurwa w mundurze wrocławianie zaczęli skandować, że "zawsze i wszędzie, policja jebana będzie". "Pyry" zrozumiały w ten sposób, iż chcieli, aby Śląsk ruszył na funkcjonariuszy z drugiej strony. Trochę racji mieli, ale nie zastanowili się co by było potem. Trzeba przyznać, że po raz pierwszy poznaniacy zdobywali w naszych oczach uznanie. Jedna z największych zadym ostatnich czasów w Polsce miała miejsce w Szczecinie. Bardzo szczególnie traktują swoje wyjazdy do tego miasta kibice gdańskiej Lechii. Trudno się połapać o co im kiedyś poszło, jednak zawziętość, mimo braku wiedzy na temat genealogii konfliktu jest straszna. Ostatnie kilka sezonów, to zarówno w jednym, jak i w drugim mieście pełna mobilizacja. Lechia mała więcej okazji do wyjazdów, gdyż w drugiej lidze, w której występuje na co dzień grał do niedawna klub z Polic. Raptem trzy rzuty beretem od Szczecina. Pogoń natomiast wraz z wejściem do esktraklasy straciła możliwość jazdy do Trójmiasta. Największa wojna miała miejsce jesienią 91 r. kiedy około dwustu lechi-stów zawitało w Grodzie Gryfa. Ta akcja stanowiła odwet za wcześniejszą sytuację, kiedy portowcy w 60 osób zrobili ogólną demolkę na jednej z gdańskich dzielnic. Na ten wyjazd przypadkowi ludzie nie jechali. Bractwo doskonale wiedziało na co się pisze. Pałki, łańcuchy, kastety i pręty. Co kto tylko miał zakamuflowane po piwnicach, wynosił i szedł na bój. Ponieważ szczecinianie przewidzieli taki obrót sprawy postąpili dokładnie tak samo. Rozmawiałem z wieloma mieszkańcami Gdańska, uczestnikami tej zadymy. Reakcje był) różne - Bałem się cholernie, ale widzę jak nasi łapią za kubły i nabiegowo ruszają w kierunku atakujących "śledzi". W tym momencie pomyślałem, że lepiej dostać łomot po głowie, aniżeli zostać samemu, v,'ięc zacząłem biec wraz z resztą. Było nas więcej, dlatego tamci zrejterowali. Ale za chwilę gdzieś z boku wypada na- 13 stąpną banda z metalowymi rympałami. Po sekundzie dochodzi do walki wręcz. Koleżka, biegnący obok mnie dostał głazem w głowę. Dopadliśmy w czterech jednego "typa" i wzięliśmy go na kopy, a tu nagle ktoś nas atakuje z tyłu. W tym tumulcie trudno się było zorientować kto jest kto. Jakaś wataha naszych przybiega nam na odsiecz, wtedy zerknąłem chcąc objąć szerszy plan. Cała okolica to jedno wielkie pobojowisko i pole walki zarazem - opowiada mi małolat, którego ksywki nie znam. - Lejemy się ze "śledziami", jest nas więcej, ale tamci agresywni jakby byli na prochach. Przez środek zamieszania jedzie sobie policyjny polonez. Nikt na nich nie zwraca uwagi, a niebiescy gdy tylko zajarzyli o co chodzi, depnęli na gaz. Kamil, Tomek, "Dzidek", z kim bym nie rozmawiał, wciąż słyszę to samo. Ciągły, totalny, niekończcący się dym przed meczem. - Największą satysfakcję miałem - mówi "Grabarz" - gdy typek ze Szczecina podszedł do nas już w czasie meczu, i stwierdził, że tym razem byliśmy lepsi, chociaż się specjalnie na nas szykowali. - Faktycznie ich stłukliście? - dopytuję się. - Coś ty, równa walka, tyle że nie mieliśmy dokąd uciekać a ich zebrało się mniej niż nas na mecz przyjechało.Zanotowaliśmy cholernie dużo strat. Kopa rozbitych głów, kilka złamanych nosów. Ale oni także nieźle ucierpieli. Nikt się nie czaił, wszyscy walczyli. - Był strach? - prowokuję troszkę. - Jasne, wyobraź sobie, nagle ni stąd, ni z owąd wybiega z bramy kilkunastu policjantów w rympałami. Towarzystwo różnie reagowało, na szczęście było nas sporo, i nawet jeżeli przez moment trzeba było wiać, to ogólnie goniło się typów. Ale do bramy nie wbiegniesz, bo nie wiesz co się tam dzieje. Chyba, że chciałbyś ryzykować życiem. - Co na to policja? - Zdezorientowani. Początkowo nie było ich wcale, a później laliśmy się, mimo że mundurowych zjechało dość dużo. - Konkretnie gdzie toczyliście walkę? - Praktycznie całą drogę na stadion. Jak nie totalna zadyma, to drobniejsza ganianka. - Jak się prezentowała Pogoń? - Dobrzy są, ale teraz będziemy ich mieli u siebie. Nie były to pierwsze krwawe derby Pomorza na linii Szczecin -Gdańsk. 1 nie ostatnie. - Mówię wam - Jurek, jedyny koleś z Wrocławia, który był razem z Le- 14 chią na tym meczu - Heysel to małe piwo, przy tym, co się tam wyrabiało. Pół roku później rewanż. Tylko troskliwa opieka znacznych sił policyjnych i przezorność bordowo-niebieskich uchroniła ich od linczu, na który czekał niemal cały Gdańsk. Jeszcze rok później do Polic wybrała się gromada 300 lechistów. Autobusy, którymi przyjechali zostały natychmiast odesłane z powrotem. Także tym razem sporo było czekających na sprzyjającą okazję kiboli Pogoni, jednak niczego nie wskórali. * * * KOSZYKÓWKA W czasie nocnej, bezpośredniej transmisji z meczu gwiazd koszykówki NBA Wschód-Zachód tylko trzykrotnie wspomniano w kometarzu o rodzimym baskecie. Raz - gdy mówiono o najlepszych dla reprezentacji mitsrzostwach Europy, które odbyły się w 1964 roku we Wrocławiu, a w których uczestniczył Mieczysław Łopatka, wtedy zawodnik, dzisiaj trener Śląska. Dwa - stwierdzono, że z takich transmisji wiele powinni skorzystać następcy "profesora" Zeliga. Trzy - kiedy zauważono, że jest taki ośrodek, w którym dorobiono się świetnej, doskonale reagującej i żywiołowej basketbolowej publiczności. Oczywiście we Wrocławiu. Tak trzymać, jestem mieszkańcem polskiej stolicy kosza! Hala Ludowa stoi sobie przez lata nie używana. Nagle ktoś wpada na pomysł, by wykorzystać ją do rozgrywania ligowych spotkań koszykarzy. Trzeba uczciwie przyznać, że na pomysł ten wpadli przyparci do muru, policjanci z Gwardii. Ich ciasna hala przy ul. Nowotki nie została zweryfikowana jako nadająca się do rozgrywek przez PZKosz. Z czasem w Hali Ludowej zaczął systematycznie grywać pod patronatem PCS, Śląsk. Ma to swoje niebagatelne plusy. Pięć tysięcy miejsc siedzących i stojących, doskonała widoczność, ogromna powierzchnia i kubatura. To bardzo duże atuty. Jednakże oprócz tych wszystkich zalet, posiada ona, w porównaniu z ciasną salką przy ul. Mieszczańskiej jeden poważny mankament. Fatalną akustykę. Podczas, gdy w hali Śląska wystarczyło do zrobienia niezłego dopingu kilkadziesiąt dosłownie osób, to dla porównywalnego efektu w ogromnej przestrzeni Hali Ludowej trzeba było co najmniej 5-6 razy więcej aktywnych gardeł. 15 Kilkanaście lat temu spotkanie z Turowem Zgorzelec. Po 10 minutach Śląsk przegrywa osiemnastoma punktami. Wtedy nie było jeszcze możliwości rzutu "za trzy". Na sali coś kolo 150 osób, w tym ze trzydziestka fanów. Rzucamy hasło: Mało nas, ale dajemy z siebie wszystko. Jedziemy z koksem, trzeba pomóc. Najpierw zaczęliśmy w grupce fanatyków. Ostatnie kilka minut spotkania, to doping wszystkich obecnych. Szał radości garstki ludzi po zakończonym zwycięstwem różnicą jednego punktu meczu. "Kosynierka" - jak nazywa się niewielką salę przy ul. Mieszczańskiej jest bardzo przytulna. Podoba mi się reakcja publiczności na koszu we Wrocławiu. Rzecz jasna na Śląsku, ASPRO nie ma "swojej" publiki. W chwili, gdy nasi koszykarze niemiłosiernie wtapiają zaczyna się odczuwać na trybunach podniecenie. Właśnie wtedy, kiedy tracą kilkanaście punktów z rzędu, publika powoli wprawia się w stan mogący doprowadzić do euforii. Napięcie jest wyczuwalne, nagle cała widownia zaczyna nerwowo reagować na każde zagranie. Znika bierna obojętność, tak wyczuwalna zwłaszcza wśród "dziadków" w okresach, gdy to Śląsk punktuje rywali. Nagle oklaski za finezyjne zagrania stają się mocniejsze, widownia wkłada w wymachy rąk więcej energii. Gdy nie daj Boże sędzia wyda lekkko kontrowersyjną decyzję z trybun zaczynają się sypać kurwy i hu-je. Najpierw pojedyncze z miejsc zajmowanych przez szalikowców, a także z trybuny honorowej, skąd nikt by się czegoś podobnego nie spodziewał. Wtem rytmiczne oklaski podejmuje cała hala. Wzmaga się doping. Już nie trzeba sakramentalnych pogadanek w stylu "no co jest z wami, obiadu nie jedliście?" czy tym podobnych. Wystarczają dwie skuteczne akcje, jakieś przejęcie piłki i na widowni wznieca się szaleństwo. Nagle każdy zaczyna krzyczeć, jedni swoje, inni coś innego, wzmaga się tumult. Dość często podrywa to gospodarzy, krępuje nogi przeciwnikom. Zwłaszcza uwielbiam nerwowe końcówki, kiedy trzeba gonić przeciwnika i uciekający czas. Dwie minuty do końca, pięć punktów do odrobienia. Wzrok pada na zawodnika będącego w akcji, a zaraz później na tablicę. Jeszcze minuta pięćdziesiąt cztery i pięć punktów straty. Mają piłkę, ale kończy się im czas... rzut... Jezu, żeby nie weszło. Nie ma!!! Zbiórka, podawaj! Rzucaj, dlaczego nie rzucasz? Oddał piłkę, czemu to tak długo trwa. Przecież ten farfocel nie wiejdzie. Jeeest! Jeszcze tylko trzy. Minuta czterdzieści cztery, jeszcze mamy szansę. Presing na parkiecie, na trybunach szaleństwo. Wszyscy jak jeden wyją Wu-Ka-eS. 16 Tamci grają na czas. Chcą doczekać do trzydziestej sekundy, oddać rzut jak najpóźniej. Mają przewagę i galaretę w nogach. Śląsk to firma. Wygrać z Mistrzem Polski i to w jaskini lwa to sztuka nie lada. Nieczęsto zdarza się przegrywać tym najlepszym u siebie, a tu taka gratka! My krzyczymy, drzemy się. Jeszcze minuta dwadzieścia. Co ten sędzia? Zwariował? Ludziska gwiżdżą i tupią. Osobisty. Nie wejdzie, nie ma prawa wejść. Kurwaaaa! Wcelował, ale typ, jak on mógł? Widmo zwycięstwa oddala się. Czyżby? Nie, niemożliwe. Drugi osobisty. Nie ma! NIE MA! Udało się. Minuta osiemnaście, napięcie osiąga zenit. Teraz musi wejść, po prostu musi. Rzucą za trzy, to jasne. Hala ryczy. Teraz już nie ma jakichś wysublimowanych śpiewów, piosenek. Jest jedno hasło, każdy się drze, skanduje co mu na duszy siedzi. A siedzi jedno: Wu-Ka-eS. Kolesie i starsi panowie. Czasem nawet porządkowi. Krzyczą dziewczyny, kobiety. Nawet loża z działaczami zaczyna jakoś dziwnie reagować, ale teraz nikt na drobiazgi nie zwraca uwagi. Liczy się jedno, minuta pięć i minus cztery. Ręce chodzą w jednym rytmie: Wu-Ka-eS, gardła nie wytrzymają później. W tej chwili jest to nieważne. Rzucił, czemu, do diabła nie weszło! Zbiórka! Tablica, skacz i wygarnij mu piłkę z łap, uda się, musi! Jest! Tak, tak trzymaj! Ten czas, ten pieprzony czas, czemu on tak błyskawicznie leci? Jeszcze przed sekundą było dwie minuty do końca, a zostało tylko czterdzieści osiem sekund! Niesprawiedliwość. Te fatalne cztery punkty. Czysta pozycja, musi być. Taak jeest! Wu-Ka-eS, jeeest, z faulem panie sędzio! Nie ma przewinienia? No trudno. Czterdzieści cztery. Tamci biorą czas. Sala wyje. Spiker coś pieprzy, nikt go nie słucha, Wu-Ka-eS! Chwila oddechu. Teraz śpiewy chóralne. "To my, kibice Śląska, zna nas cała Polska, za Śląsk, za WKS, pójdziemy aż po życia kres." Śpiewamy na melodię "Pierwszej brygady". Jedna z najbardziej udanych naszych piosenek. Albo zwykłe "hej Śląsk". W sumie nieważne co się teraz śpiewa. Trzeba być głośnym. Tamci muszą wiedzieć, że nikt ich tu nie lubi. W tej hali ważny jest jeden klub. Nie ma zmiłuj się. A nie daj Boże, że przeciwko naszym grają klienci ze szczególnie nielubianego miasta. Ludzie wyją, bo tak czują, tak muszą. My też wyjemy bo tak czujemy. A do tego, bo nienawidzimy. Tych na parkiecie także, za kibiców noszących znienawidzone szaliki, z którymi się laliśmy. Bo dostałem kamieniem, bo nie wycelowałem deską, bo się bałem, lub nie mogłem dogonić. Bo jak jednego z ich kibiców katowałem, to dopadli mnie "niebiescy" i dostałem pałowanie w budzie. Za to wszystko, i za wiele innych spraw krzyczę teraz "hej Śląsk". I moja drużyna musi zwyciężyć. I wygra! Nie ma bata, na przekór złośliwcom, dziennikarzom już wietrzącym sensację. Na przekór temu rudemu policjantowi z głupim uśmiechem. Czemu ten typ tak się gapi? Na złość kibicom, słuchających trenerskich rad przyjezdnych. Skurwiele jedne, siedzą sobie wygodnie w fotelach i czekają na wiadomości sportowe. Przeciwko tobie, sędzio. Jedziemy, razem, głośno. Wu-Ka-eS, nie, teraz nie, w tej chwili UUUUU gwizdy i tupanie. Cała hala wydaje jakieś dźwięki. Ponieważ skończył się właśnie czas, grają. Trybuny żyją. Zawodnik przy piłce odprowadzany jest tysiącem wrogich spojrzeń. Zostaw ją, strać, podpowiadają złe oczy. Trzydzieści dziewięć sekund. W tumulcie nie sposób rozróżnić poszczególne głosy. Wszysycy razem, głośno, jeszcze głośniej! Panienki piszczą, kto siedzi ten dodatkowo tupie nogami. Jaki faul! Sędzia, ty pieprzony skurwielu. A nie mówiłem! On jest przeciwko nam. Ty ohydny, wstrętny typie, jak mogłeś wywinąć taki numer mojej drużynie? Czy ty zdajesz sobie z tego sprawę, że przez ciebie możemy przegrać? Jak cię dorwę, to uduszę, ty małpo wredna! No co on narobił najlepszego? Trzydzieści jeden sekund, minus dwa i na dodatek faul dla tamtych. Dobrze, że chociaż pokazałeś "jeden za jeden", że jak pacjent nie wceluje za pierwszym razem to gra potoczy się dalej. Delikwent przymierza się do odddania rzutu. Jak wceluje, to tragedia. Jeśli mu się uda rzucić dwa razy - to koniec. Kozłuje piłkę, patrzy na kosz. Sala wychodzi z siebie. Ryczą wszyscy, ile sił w płucach. Ślicznie wygląda pierwszy rząd siedzących za koszem. Wszystkie nogi trzepią w szaleńczym rytmie w parkiet. Ktoś w szaliku pajacu-je tak, że rzucający musi go widzieć. Już wziął piłkę do ręki, ugiął nogi. Te nogi w tym momencie nie są jego najmocniejszą stroną. Wiem coś na ten temat. Widziałem niejednego robiącego jakąś prozaiczną rzecz w stanie olbrzymiego stresu. On jest teraz pod presją hali, wyniku, kolegów z zespołu. Od niego może zależeć premia za wygrany mecz. Pod-świadowmie wyolbrzymia sobie swoją rolę. Widzi się w ramionach kumpli z drużyny, albo zawczasu szuka wytłumaczenia błędu. Takiego obciążenia nie wytrzymyją najtwardsi. Nie ma nikogo, kto by na niego nie patrzył. Ziomki z drużyny pragną punktu. Największy wróg w zespole życzy mu celnej rączki. Jutro rano na treningu tej ręce nie poda swojej, ale w tym momencie zaciska podświadomie kciuki. Cała reszta sali pragnie jednego, o jednym myśli. Także klient stojący niedaleko nas, laj- 18 niak, coś tam buczy pod nosem. Jemu też się udzieliło. Uuuu i tupot. Nogi rzucającego prostują się. Wyciągnięta ręka wypycha nadgarstek, piłka odleciała od drżącego strzelca. Już nikt nie ma wpływu, czy poleci prosto do czekającego na nią kosza czy też odbije się od obręczy. Patrzymy, pobożne życzenia krzyżyją się z przekleństwami. To w myślach, bo z gardeł wydobywa się ryk. Ani nasze wycie, ani modlitwa trenera gości już nie mają najmniejszego znaczenia. Lecz szkoleniowiec zwraca się do stwórcy. Obiecuje mu wszystko. Jest gotów spełnić to, co przychodzi do łba. Zapisuje duszę diabłu, przechodzi na mahometanizm. My zresztą też, tylko że dla nas cel tych błagań jest akurat odwrotny. Piłka zbliża się do obręczy, dolatuje. Nie wpada! Tańczy szaleńczo. Ściągnij ją, kurwa, z tamtąd! Wybij! Jesteś wspaniały, zgarnąłeś piłkę metr od kosza. Nie NIE!!! Nie do ciebie było to podanie. Skąd ty się tam wziąłeś, ty przecież nie jesteś z naszej drużyny, co się porobiło! Tragedia! Ty typie, kto cię nauczył tak wyłapywać podania, ale ten twój kumpel, któremu podałeś piłkę miał akurat nogę na linni. Aut! AUT. Sędzia gwiżdże, aut dla nas! Szaleństwo. Dwadzieścia osiem sekund, minus dwa. Nasza piłka. Jak grać? O czas prosi nasz trener. Wu-Ka-eS. Nie ma litości, do boju chłopcy, jedynie dwa punkty do odrobienia. Musi się udać, to się uda. Jak grać? Do samego końca i oddać rzut? czy może spróbować troszkę wcześniej, by mieć czas na ewentualną dobitkę? Jeden rzuca, reszta zbiera? Czterech wysokich na parkiet? rzucać za dwa i liczyć na dogrywkę, czy za trzy, aby przesądzić sprawę? Nasz trener jest najwspanialszy, on to załatwi, coś wymyśli. My znowu śpiewamy jakąś rozdzierającą gardła i serca pieśń. Wierzymy że się powiedzie, że wygramy. Nie wyobrażamy sobie innej możliwości, nie dopuszczamy do świadomości faktu, że wcale nie jest tak różowo. Porażka? Niemożliwe nawet w teorii. Gdy kogoś w duchu pali zgaga, co będzie jeśli się nie uda, to w atmosferze hali odrzuca złe przeczucia precz. Wu-Ka-eS, doping, panowie doping, zaczynają grać. Chłopcy wyrzucają na aut. Krótkie krycie. Tego się można było spodziewać. Trener nie w ciemię bity, przewidział. Wyrzut z autu rozegrany idealnie, ale tamci siedzą na naszych. Sala faluje, ludzie nie wytrzymują. Dwadzieścia sekund do końca, niby sporo, ale jeśli teraz rzucą, to przeciwnicy będą mieli możliwość rozegrania akcji. Doping jakby nieco słabnie. Nerwy, i gardła puchną. Siedemnaście, szesnaście. Faul! Widziałem! Sędzia nie zauważył? Może i dobrze, wszak mogłoby się za- 19 kończyć nieszczęśliwie, nie wcelowałby w pierwszym podejściu i masz babo placek. No jasne, panie sędzio, nie było faulu, żartowałem. Wu-Ka-eS. Ręce kibiców zaciśnięte w pięści wymachują wykrzykiwany rytm. Dziesięć. Do diabła, żeby tylko się udało, żeby rzucili. Nie musi być za trzy, wystarczy skromne za dwa. Taki remisik, niewinny remisik. Chcesz szatanie moją duszę? Sprzedam ci, tanio, podpiszę cyrograf. No spójrz, tak niewiele chcę, tak mało pragnę. Niech piłka znajdzie drogę do kosza, i moja duszyczka zmienia właściciela. Osiem sekund. Co jest grane, nikt nie wychodzi na czystą pozycję, każdy jest dokładnie pilnowany. Co ci przyjezdni tacy skrupulatni? O teraz jeden z nich, zmęczony, jakby sobie odpuścił rozgrywającego. Półtora metra miejsca! Podaj mu, błagam! Dobrze, rzucaj za trzy! Jest, leci na wprost i będzie, musi wejść, idealnie, klasa! Jeeest! Za trzy!!! Sześć sekund. Szaleństwo, wulkan. Ktoś mi się rzuca na szyję z tyłu, ja z kolei w tym momencie skaczę na garba temu z drugiej strony. Że co? Że go nie znam? No to co, przecież Śląsk wygrywa. Zresztą on i tak wisi na mnie z jednej strony, a z drugiej ktoś po nim skacze. Coś mi się wali na głowę. To małolat, piętro wyżej siedział na barierce. Jaki leciutki, odbił się jak piłka i wylądował piętro niżej. Natychmiast powstał i skacze ze wszystkimi. Dostałem obcasem po głowie, nawet tego nie zauważam, nie boli, nie będzie guza. Ryk. Nikt nie siedzi. Wu-Ka-eS! Trener tamtych patrzy na zegar. Pięć sekund. Teraz jemu się śpieszy. Jeden punkt przewagi Śląska więc chciałby wziąć czas, ale oba są wykorzystane. Nic z tych rzeczy, kolego. Sekundy biegną. Nagle czas, lecący do tej pory jak goniony psem, zaczyna się wlec. Jak to możliwe, przecież kosz padł całe wieki temu, a tu cztery sekundy do końca? Coś nie gra z zegarem, halo, stolikowy, proszę zakończyć imprezę. Co też ten facet robi? Zwariował? Dlaczego on gna z piłką pod nasz kosz? Przecież przegrali, czyżby nie zrozumiał? Nikt go nie chce, a on bezczelnie się pcha, gdzie te łapska, no gdzie. Dwie sekundy. Podanie, a ten wysoki co znowu, rzuca? Na zegarze wciąż dwie sekundy, co jest grane, do kurwy nędzy? Wu-Ka-eS. A ta pieprzona piłka, co z nią? Gdzie ona leci? Wyście powariowali?! Nikt tego flaka nie zatrzyma w drodze do dziury? Czemu syrena jeszcze nie wyje? O Boże, kosz!! To niemożliwe! Nic straconego, jest przecież ta sekunda, przez taki ułamek czasu można wiele zdziałać. Sowieci kiedyś wykiwali USA na olimpiadzie, też w ciągu jednej sekundy. Hej, sędzia, nie było faulu atakującego? Co, nie ma przewinienia? Czemu? Przecież wyraźnie upadł! Widzieliśmy to. Nic z tego, naprawdę? Ty durniu, drukarzu jeden, co ty sobie myślisz. Ale to nic, jest na szczęście ta sekunda. W czasie mrugnięcia okiem nasi chłopcy rozwalą tych typów. A co, Śląsk jest gorszy od ruskich? COO? Syrena? Jak to, była sekunda i jej nie ma? Przegraliśmy? To niemożliwe. Hala wypełniona ludźmi. Cisza. Jedynie kilkanaście osób rozpoczęło taniec radości. Ich szkoleniowiec już pożegnał swą duszę. Przez okno zagląda uśmiechnięty diabeł z cyrografem w łapie. To zwid, a nasze orły? Siedzą na ławce, głowy spuszczone. Wzrok wbity w deski parkietu. Dochodzę do siebie. Ochłonąłem. Przerywam ciszę. Ciężko, bardzo ciężko pociągnąć za sobą kolesi. "Śląsku my z wami, my za was serca oddamy" lub zwykłe Wu-Ka-eS, obojętnie co, byle koszykarze poczuli, że jesteśmy z nimi na dobre i na złe. Ciężko, towarzystwo powoli się porozchodziło. Zaledwie kilku lub nieco więcej kumpli pociągnie parę okrzyków wraz ze mną. Jesteśmy podłamani, każdy stracił kilka dni życia. Niejeden klnie w duchu, paru na głos. Ktoś nadaje "ten a ten spieprzył", inny dokłada cegiełkę sędziemu. Najchętniej dołożyłby cegiełką po główce. Marzy mi się, aby w takiej sytuacji cała sala krzyknęła "dziękujemy Śląsku". Nie, nie doszukujcie się w tym ironii lub kpin. Po prostu tak czuję, z tym sercem o którym śpiewam to nie żart. Dla mnie mogą przegrywać, i tak są najlepsi. Zaraz, jak to było? Dwie minuty do końca i pięć punktów straty? * * * ŁKS "Ober" charakter ma nieskomplikowany. Szkoły nie ukończył żadnej, nawet podstawówki. ŁKS-iak giganciarz. Lubi sobie pojeździć po kraju, czasem ni z gruszki ni z pietruszki zjawia się we Wrocławiu. Raz stracił tu dwa zęby. Górne siekacze. Weszli z Marcinem do Aidy, spokojnej dosyć knajpki, będąc oczywiście na fleku. Marcinowi spodobała się jakaś królewna, więc rozpoczął z nią dyskusję. Znając go, podejrzewam, że rozmowę zaczął od słów "ej no, ty, suko". Ponieważ panienki w knajpach z reguły bywają ze swoimi adoratorami, przeto ci ostatni rzucili się na grubasa. Że nie byli to zwykli cisi inteligenci, świadczy fakt posiadania przez nich pistoletu gazowego. "Ober", gdy do jego nadwyrężonej alkoholem świadomości dotarło co się dzieje, jako kolega zachował się 21 jak należało, czyli zaatakował jednego z gostków okładających kumpla. Skończyło się na wybiciu mieszkańcowi Łodzi zębów. Marcin lekko przesadzał ze swymi połamanymi żebrami, tak w rzeczywistości miał je jedynie popękane. Jeśli komuś po takiej przygodzie odechciałoby się awanturować na jakiś czas, to znaczy że nie ma charakteru obu ziomali. "Ober" jest doskonałą kopalnią informacji o tym, kto kogo kiedy znokautował, pobił, przed kim uciekał. Zwłaszcza jest ekspertem od rejestrowania kibicowskich wojenek na terenie Polski centralnej. Opowiada o jakichś zadymach podczas spotkań Boruty w Zgierzu, Włókniarza w Pabianicach. Wie sporo, a jego wiarygodność poświadcza fakt, że jeszcze nikt go nie oskarżył o łgarstwo. Często mówi jak darł zelówki osobiście, co teoretycznie chluby mu przynosić nie powinno. Wielu do tego nie przyznałoby się za nic w świecie. No cóż, aktualnie ŁKS do potentatów ligi chuliganów nie należy, więc o sukcesy na tym polu trudno. Łodzianie mają tak egzotyczne dla nas zgody jak Zawisza Bydgoszcz, Stal Mielec czy Polonia Warszawa, wobec tego lubimy dowiadywać się o opiniach fanów tych klubów na nasz temat. Niestety, na tej niwie trudno jest wyciągnąć od niego cokolwiek. Mówi oględnie nie ujawniając szczegółów, o których z pewnością musi wielokrotnie rozmawiać będąc na gigancie u znajomków. Ogólnie potwierdza nasze opinie z rzadka podpierając je jakimiś przykładami. Jedna rzecz u "Obera" podoba mi się najbardziej. Jest cholernie szczery. Nikt nie wnika, czy jest to spowodowane jego brakiem okrzesania, czy jakąś inną przypadłością. Wróciliśmy ze Szczecina. Wraz z nami byli emisariusze z ŁKS-u i Le-chii. "Ober" i "Suchy". Trzeba ich było przenocować. Cwaniaki, wiedząc, że idę do domu nawet nikogo nie atakowali w tym temacie. Ponieważ dysponuję dwoma stałymi łóżkami, zadecydowałem: Wy - tam, ja - tutaj. - Co mi przyszło na stare lata, żeby z żydkiem w jednym pokoju kimać -"Suchy" podtrzymywał żartobliwy ton prowadzonej przez nas rozmowy. - Cholera, gdybym wiedział co mnie czeka, poparłbym aborcję przed własnym narodzeniem - ripostuje "Ober" ze śledziem pod kołderką! Poza tym ŁKS-iak ma wspaniały dar wynajdywania idiotycznych, lecz celnych porównań. Robi to żartobliwie, z ironią w głosie. 'Ty pojeździe chrystusowy" do kierowcy chlapiącego przechodniów wywołuje uśmiech nawet na poważnych twarzach nobliwych dewotek. Zawsze miałem poważanie dla fanów ŁKS-u, a zwłaszcza gdy do głosu w mieście włókniarzy zaczęli dochodzić widzewiacy. Serdecznie niewielu ich zostało, a takich, którzy nie są na fali podziwiać trzeba podwójnie. To nic trudnego kibicować np. Realowi Madryt, klubowi, który grę o puchar UEFA ma zapewnioną na starcie rozgrywek. Pieniądze o tym świadczą, które Real ma. U wielu drużyn z ligi hiszpańskiej stan kasy wygląda inaczej. Jedyny problem, to które miejsce w pierwszej trójce "królewscy" zajmą. Podziwiam fanatyków Atletico Madryt. Mając możny klub pod bokiem łatwo ulec pokusie i uwielbiać lepszych. Szanuję fanów TSV 1860 z Monachium. Tam ma swoją siedzibę jeden z najgłośniejszych na świecie klubów piłkarskich - Bayern. Arka, mimo, że przez długi okres czasu błąkała się po trzeciej lidze w głębokim cieniu rodzącego się powoli Bałtyku nie straciła swoich najwierniejszych fanatyków. Jest Cracovia, której losy są niemal bliźniacze. Znacznie bardziej byłbym przychylnie nastawiony do ŁKS-u gdyby w samej końcówce ubiegłorocznego sezonu nagle nie powyrastali jak grzyby po deszczu. Kiedy zaczynało się ostatnie osiem kolejek ligowych, tych niby decydujących o podziale miejsc w ekstraklasie (o tym "niby" w innym miejscu) szalikowców miał Łódzki KS bodaj z dwustu. Czasami w porywach ciut więcej. Gdy do końca rozgrywek pozostały trzy kolejki, nagle fani w biało-czerwono-białych szalach rozmnożyli się. Powyrastali nie wiadomo skąd. Na pewno wróciło wielu starych kiboli, którzy nigdy na Widzew nie chodzili, i chodzć nie będą. Ale skąd się wzięło tylu młodych w barwach? Wytrzasnęli się spod ziemi? Dla mnie odpowiedź jest prosta. Spora część małolatów nowo przybyłych to skakancy. Do niedawana biegali na Widzew krzycząc RTS. Niech uważają, by się nie pomylić. Czasem, gdy ma się coś głęboko zakodowanego w głowie, to trudno nad tym przeskoczyć. Po jakiejś ostrej sytuacji zamiast "Jude RTS" jak się nawzajem wyzywają łodzianie, można z nawyku krzyknąć "Jude ŁKS". Sukces przyciąga. Jego ojców jest wielu. Chętnych do obejrzenia także. Miła atmosfera się robi, szumowiny patrzące jak się tu obłowić zlatują się zewsząd. I już pchają się na stołki. Jeżeli w Łodzi jest inaczej, to tylko dlatego, że nieświeży zapach roznosi się wokół ponadnormatywnego zwycięstwa nad Olimpią. 15000 widzów podczas ostatniej kolejki, to lwia część wykupionych biletów w całej wiosennej rundzie. Fani ŁKS rozmniożyli się nadspodziewanie. Wszędzie byłoby to samo, ale skala z 23 \ jaką rozbudziło się zainteresowanie dla boiskowych poczynań piłkarzy z Aleji Unii budzi uśmieszki u szalikowców w kraju. To nie był stały, powolny, systematyczny wzrost, liczba widzów skoczyła gwałtownie. Podziw dla umiejętności wykorzystania sukcesu pod adresem działaczy mieszany jest z niesmakiem dla części najgłośniejszych sympatyków. Niewątpliwie, że dla niektórych zasiadających w "młynie" Łódzkiego KS, hasło "przywiązanie do barw klubowych", które stanowi sens istnienia fanatyka, można z powodzeniem zamienić' na "przywiązanie do sukcesu". Ta uwaga dotyczy zmieniających błyskawicznie końcówki szalików z czerwonych na białe. Nie posądzam o dalekowzroczność cieszących się z ilości ziomków starych wyg. Ci którzy przyszli w chwili sukcesu, przy najmniejszym niepowodzeniu znikną jak kamfora. W relacji z meczu z Olimpią widać wielką, rzucającą się w oczy białą flagą z napisem "Łódź moim miastem, ŁKS moim życiem". Ubodło to niejednego z fanów Śląska, z uwagi na pochodzenie hasła. Pół roku wcześniej wprowadziliśmy je na swoje szaliki, przeróbka dotyczy jedynie miasta i klubu. - Tuman to robił - komentuje flagę Marcin. - Co innego na szaliku. To są barwy indywidualne noszone na pojedynczych szyjach. Na fladze zamiast "moje"powinno być "nasze". Nie potrafią sensownie skopiować. Nie pozbawione uszczypliwości uwagi. W rozmowach wychodzą kolejne żale do kibiców ŁKS. W takiej atmosferze coraz trudniej o dobre układy. Z drugiej jednak strony, to całkiem logiczne, że dobre i oryginalne pomysły zostaną szybciutko skopiowane przez rywali. Zdajemy sobie z tego sprawę, więc od dłuższego czasu przy wymyślaniu nowych piosenek układamy rymy tak, by składały się z Wrocławiem i Śląskiem. Dzięki temu dorobiliśmy się na przestrzeni ostatnich lat całkiem fajnego, oraz oryginalnego repertuaru. Śpiewana na melodię "Pierwszej Brygady" -"to my, kibice Śląska" jest naszym jakby hymnem, którego zazdroszczą nam na każdym ligowym boisku. Niemal niemożliwy do skopiowania, trafiający w sedno, a jednocześnie łatwy do śpiewania. Spotkaliśmy się z próbą przerobienia. Także w Łodzi. 'To my, kibice Łodzi wódka nam nie szkodzi" brzmi prymitywnie. Mama imitacja i ponownie ŁKS. Nie dążę do wojny, znam tam wielu fajnych gości. Ale sezon 92/93 we wzajemnych stosunkach, to jeden wielki zgrzyt. Nie jesteśmy bez winy, w San Marino próbowano się wychylić z głupim tekstem pod adresem łodzian. Ale kto jest winny takiego stanu rzecz} - 24 trudno dociec. Obie strony mają swoje racje i nieukrywane żale. Czasem wyimaginowane, czasem przeinaczone fakty, niepotrzebne słowa. Gdyby nie "Niełac" i jego bardzo zdecydowana postawa to prawdopodobnie już by była kosa. Na razie o ile nie wyskoczy coś niespodziewanego przynajmniej przez najbliższy rok będzie spokój. W ciągu dwunastu miesięcy raz ŁKS będzie przejeżdżał przez Wrocław. Zanikły gdzieś pielgrzymki na trasie Łódź-Wrocław. U nas rzadko pojawiają się jedynie "Słoik" i "Ober", my natomiast prawie wcale nie jeździmy w tym kierunku. Trudno być optymistą. * * * TWARZ Dwanaście lat dyrygowania młynem to za dużo. Przez dwanaście lat, piętnaście razy w roku stałem odwrócony plecami do boiska a twarzą do publiki, wystawałem ponad głowami siedzących. Tak jest łatwiej nadawać rytm, pobudzać do śpiewania, klaskania. Przez ten czas widziało m-nie wiele tysięcy ludzi. Ilu zapamiętało twarz? Nie wiem, ale bardzo często spotykam się z wyrazami sympatii. Wśród młodszych - szacunku. Czym to się wyraża? Różnie. Najczęściej zdarza mi się słyszeć "cześć Romek" od mijanych ludzi, których z moją fatalną pamięcią do twarzy wydaję się nie znać. Odpowiadam podniesieniem ręki, uśmiechem. Uśmiech zawsze pomaga, ale nie robię tego sztucznie, po prostu jestem przychylnie nastawiony do świata. Wiele razy, gdzieś na przystankach, w tramwajach, na ulicy, w knajpach podchodzą do mnie ludzie, witają się. Oczywiście temat krótkich rozmów jest jeden: Śląsk. Nawet nie: piłka nożna, po prostu Śląsk. Codziennie słyszę w najmniej spodziewanych miejscach i momentach pozdrowienia od mijanych osób. Primaaprilisowy wieczór, idę na umówione spotkanie. Przechodząc obok przystanku obracam się za siebie, a nuż będzie jechał tramwaj, zawsze trochę mniej łażenia. Nic z tych rzeczy, wyczuwam natomiast na sobie czyjś bezwzględny, twardy wzrok. Odwzajemniam się takim samym. Siedzi sobie na ławeczce wewnątrz wiaty kilku punków. Jeden z nich, wysoki, dobrze zbudowany chłopak podchodzi w moim kierunku. Idę prosto swoją drogą, jednak głowa obraca się na bok. Nasze oczy uprawiają test siły. 25 - Mam z tobą do pogadania - słyszę. Gdybym teraz spojrzał na zegarek, lub stwierdził, że jestem goniony przez uciekający czas, mimo że tak było faktycznie, to jakbym się przyznał do słabości. Staję. - Co jest? - mój głos staje się suchy, beznamiętny, jednak stanowczy. Że tak trzeba, nauczyły mnie lata doświadczeń. - Słuchaj, nie będę się z tobą lat, nie o to mi chodzi. Teraz wiośnie zakładam ręce do tyłu. - Tamten faktycznie zakłada ręce za siebie. Jest wyższy ode mnie, wobec tego głową nie uderzy. Podejrzewam, że nie podoba mu się mój szalik. Chwilę mierzymy się wzrokiem. Kątem oka obserwuję jego kolesiów. Sekundy dłużą się. Po to, aby w takich momentach czuć się bezpiecznej noszę przy sobie scyzoryk. Jeszcze po niego nie sięgam, jeszcze nie czas. To zadecyduje się za chwilę. Bywałem wiele razy w podobnych sytuacjach. Ci z przystanku bacznie się nam przypatrują, gotowi w każdej sekundzie skoczyć mi do gardła. Ich mam gdzieś, te parę metrów wystarczy. Nie mogę się dać okrążyć, jeśli tamci się zbliżą, trzeba będzie zacząć działać. Wyraz twarzy rozmówcy ewoluuje, łagodnieje. - Widziałem ciebie parę razy na mieście, zawsze chodzisz w szaliku... - W zimie zawsze - jeszcze nie wiem co zamierza, lecz ton przestał być hardy. - Sam chodziłem kiedyś na mecze, znam cię z tego czasu. Skończyłem z tym w 86 roku. - Rok później Śląsk zdobył Puchar Polski - zaczynam się denerwować. Już widzę, że agresja gościowi przeszła, zadymy nie będzie. To dobrze, dużo bym nie nawojował. Czas, czas ucieka. - / wiesz co? Ciebie szanuję, chociaż z kibicami miałem zadymy. Nie chciałbym, żeby dziesięciu lało jednego, i to ze sprzętem... - jest lekko wypity- jednakże mówi składnie. Rozumiem jego skrót myślowy. - Ale to wy chodzicie z rympełami w plecakach, nie my. ¦ Ja też chodzę z siekierą - przyznaje. - No widzisz, a do chłopaków masz pretensje. Wiesz kto tę wojenkę rozpętał? - Sorry, masz rację. Pozdrów "Hermana", jego też szanuję. - Od kogo? - ciekawe czy się przedstawi. - Drzazga z Krzyków. - 0'Key. Trudno policzyć sytuacje, w których nie dostałem po głowie, gdyż ktoś sobie przypomniał że mnie zna. Tym razem znowu mi się udało. 26 Następnego dnia biegnę do tramwaju. Niewielkie szanse na to, bym go dopadł. O dziwo dobiegam do otwartych drzwi. Zdążyłem. Udało się. W tej chwili uśmiechnięty motorniczy otwiera kabinę - Cześć, co słychać, gdzie tak pędzisz? - jasne, znajomy siedzi za sterami pojazdu. Coś się nie zgadza, aha, zawsze poznaję chłopaka po szaliku zawieszonym tak, że jest widoczny dla oczekujących na przystanku pasażerów. Jedziemy razem dwa odcinki chwilę rozmawiamy. Wysiadam. Tramwaj rusza dając dzwonkiem znany na wszystkich stadionach świata sygnał. Przesiadam się do autobusu, z bramy nieopodal wychodzi ktoś w szaliku Chelsey Londyn. Chwilkę go poprawia, kiedy jest już odpowiednio związany, tamten rozgląda się. Jego wzrok pada na mnie. Skinął głową, podchodzi. - Cześć, co tu porabiasz - gdyby nie barwy na szyi w życiu nie pomyślałbym, że się znamy. Będziemy jechać razem tą samą linią. Urywki z dwóch dni nie są ani szczególne, ani specjalnie uciążliwe. Troszkę gorzej wygląda to, gdy drepczę sobie z dziewczyną i dopada nas któryś z odważniejszych małolatów i natrętnie pyta się "Proszę pana, a kiedy Śląsk gra, z kim, o której godzinie? Cierpliwie odpowiadam dzie-sięcio czy dwunastolatkom na zadawane pytania. Mnie taka sytuacja nie razi. Śmieję się z tego serdecznie. Natomiast różne są reakcje panienek. Jedne, luzaczki, śmieją się razem ze mną i ze mnie, inne otwierają oczy szeroko ze zdumienia czując konsternację. Te pierwsze są w moim typie. * * * LECHIA W POLICACH, WISŁA WE WROCŁAWIU W piątki życie zaczyna się między 21 a 22. To już taki znak czasów. A kończy? Różnie. Zależnie od zasobów gotówkowych i inwencji, a także pogody. Lądowanie pod kołdrą o 4 rano nie należy do rzadkości. Właściwie można było tego dnia łóżko sobie odpuścić, wszakże za niecałe dwie godziny przybywa pociąg z Gdańska, którym najprawdopodobniej ktoś przyjedzie. Organizm się buntuje, a ja mu za cholerę nie mogę wytłumaczyć, że przesadza. Raptem druga zarwana noc i wielkie mi halo. Nie to nie, idę lulu. Dzwonek. Chyba alarm jakiś. Głowa pęka z niewyspania. Przez zamglone oczy spoglądam na zegarek. Dziesiąta, środek nocy. Gong hałasuje natarczywie. Makabra. 27 - Idę, moment! - krzyczę. Tyle, że zdążyłem wskoczyć w spodnie. Zza drzwi wynurza się roześmiana gęba Kamila, sympatycznego gostka z Gdańska. Wszystko dobrze, ale spać się chce. - Cześć, coś ty taki zmarnowany? Ubieraj się, idziemy do "Warkoczyka" na śniadanie - Kamil strzela jak karabin maszynowy, przymulony mózg nie pracuje na tej samej fali. - Co u was, słyszałem, że nadymiliście w Policach? - powoli zaczynam dochodzić do siebie. W lustro przezornie nie spoglądam. - Fajnie było - Kamil jest rozkręcony - Mieliśmy zamówionych pięć autokarów, ale przyjechały tylko cztery. Upchnęliśmy się wszyscy, plus paru na jfiko. A z Polic autobusy odesłaliśmy zaraz po przyjeździe. Powrót koleją. - Co się działo na meczu? - przemawia przeze mnie ciekawość, czy też zaczyna wyłazić gryzipiórek? Sam nie wiem. - E, nic takiego. - Nie gadaj głupot, skoro napisali o was w gazetach, to znaczy, że spokojnie nie było. - Naprawdę, nic ekstra, tyle że na trzy setki wiary 90% samych kotków. Pogoń coś tam próbowała zmajstrować, ale weź rozwal ponad ćwierć tysiąca wariatów. Mało ich było, nic nie mogli zdziałać. Jeśli chodzi o dym na meczu, to towarzystwo wkurzyło się na piłkarzy. Dranie jedne w klipy grają. Wojciechowski, skurwysyn, to gra tylko jak go ktoś ze Stuttgartu ogląda. Wyszliśmy z siebie i najpierw zarządziliśmy demontaż ławek, troszkę latających deszczułek i tyle. Po meczu trener Adam Musiał w cymbał dostał. My spokojnie szarpiemy policjantów, oni nas, a ten cymbał wyłazi z klubowego autokaru uspokajać. Gdyby piłkarze grali, dawali z siebie wszystko, z pewnością inaczej by to wyglądało. Ale jest jak jest, na dobitkę kumpel w nosa pałą dostał i krew mu poszła gdy trener pojawił się ze swoimi hasłami. Wtedy ten z rozwaloną kichawą skoczył do Musiała i otrzepał go z deka. - Tydzień później graliście z Krakowem. Zdjęcia z rozróby dotarły. Co się działo wtedy? - Po spotkaniu wiara wkurzona do łez, 1:2 i znów w huja granie. De-bilkowaty policjant zaczął wymachiwać pałą, więc towarzystwo ruszyło na funkcjonariuszy: Lepiej powiedz, co się działo we Wrocławiu na Lechu? - Kamil też jest głodny sensacyjek. Opowiadam w skrócie niedawne wydarzenia. Najbardziej uśmiał się słysząc o reakcji psów, które > zamiast na biegnącego po flagi, rzuciły się na siebie. - To już ciekawiej było w Bytomiu - relacjonuję zasłyszaną historię. W przerwie meczu kilkunastku gostków od nas przeskoczyło przez płot, pobiegło wszerz boiska i pozrywali flagi Szombierkom. Oficjalnie wkurzyli się o niemieckie akcenty na tych szmatach. Policjanci przyszli pertraktować by wiara pooddawała zdobycz, a flagi w tym czasie płonęły w naprędce zorganizowanym ognisku. - Ostatnio byliście w Szczecinie. - Pod stwierdzeniem oczywistości kryło się pytanie o przebieg wyjazdu. Kamil, jak większość fanatyków Lechii wręcz atawistycznie nienawidzi kiboli Pogoni. Oprócz Arki właśnie szczecinianie wywołują na biało-zielonych największą zaciętość. - Wiesz, że nie jeżdżę za Śląskiem od półtora roku - zaczynam relację -ale tym razem zorganizowaliśmy wycieczkę autokarową. Jako kierownik całego zamieszania do Szczecina pojechać musiałem. Stanęliśmy w jakimś miasteczku. Bractwo wpadło do sklepu i zaczął się cyrk. "Maniek" wsiadł na rower i dawaj jazda po obiekcie. Baba łapie za szczotkę i leje niewydarzonego cyklistę kijem, a chłopaki w tym czasie biorą ile wlezie. Później w autokarze istna centrala rybna. Jeden żre leszcza w galarecie, drugi winko przegryza koreczkami. Z tyłu czuć marynaty, jeszcze inni opychają się lodami. Po dojechaniu na miejsce spokój, z autobusu trzeba było wynieść dwa wiadra śmieci. To znaczy wszyscy poszli sobie na mecz, a ja z kierowcami siedziałem w pojeździe. Dałem kiedyś słowo, że do pewnego momentu na żaden wyjazd nie pojadę, wobec tego twardo się lego trzymam. Ale musiałem zajść na stadion tuż przed zakończeniem pojedynku. Świetnie wyglądało, jak całe towarzystwo rzuciło się do płotu jakieś 100 ze 150 osób. Akurat trafiłem na bramkę dla Śląska. W tym momencie było 1:1 ale sekundę później zrobiło się 3:1 dla Pogoni. Oczywiście stadion reaguje zupełnie inaczej, jak gospodarzom "idzie", niż kiedy jest odwrotnie. Trzeba stwierdzić, że chociaż w "młynie" szczecinian nie jest ich zbyt wielu, to typy, które mogą i chcą coś zrobić siedzą wokół trybun. Jest ich mnóstwo są agresyyvni. Jedyny ligowy stadion na którym może pojawić się meksykańska flaga. Stanąłem sobie koło pacjenta, a ten akurat nawija o naszych chłopakach. Słyszę "... jakbym któregoś miał pod ręką..." Nieźle uśmiałem się w duchu. - Po meczu dziwna rzecz - kontynuuję. - Śląsk wtopił 1:3 ale piłkarze podbiegli do kiboli i oklaskami podziękowali za doping. Natomiast portowcy, mimo że chwilami uskrzydlał ich cały stadion, pokazali iż mają 29 wszystkich w dupie. Nie wiem, czy to charakter zawodników, czy decydujący jest tam głos trenera, Szukiełowicza. s - Teraz ja coś powiem - Kamil aż chodzi, gdy słyszy o Pogoni. - Wsiadamy wczoraj do pociągu. Ten skurczybyk, "Dzidek" miał ochotę na gigant do Wrocławia, więc nikomu nie powiedział, że nasz mecz w Wałbrzychu jest odwołany. Jedziemy spokojnie a tu w Poznaniu słyszymy skandowanie "Pogoń Szczecin". Trochę się wystraszyliśmy, było nas raptem sześciu. Przykukaliśmy śledzi, piętnastu. Rozumiesz, piętnastu takich - w tym momencie ręka Kamila wędruje wysoko nad głowę - lub takich - teraz ta sama ręka jest niziutko - to jednak duża różnica. W pewnym momencie zdecydowaliśmy się. Wpadamy do nich. W sumie łebki, kanary wyrzuciły ich z pociągu czy coś tam, i postanowili jechać "łamańcem" za resztą. Sterroryzowaliśmy ich psychicznie, ale nie laliśmy. Jeden spał u góry na frytkownicy. Po dłuższej wymianie zdań typek budzi się i warczy. "Co to za jedni?" My się śmiejemy, a śledzie wystraszone szybciutko go uciszają: "cicho, to Lechia, nic nie gadaj, nie odzywaj się". Rozumiesz, w domyśle - "bo nas zatłuką". - Najśmieszniej było we Wrocławiu na peronie - teraz Kamil wyraźnie zaczyna się nabijać. - Wysiadamy z wagonu, a "śledzie" nam się rozbrykały, i krzyczą swoje "Pogoń Szczecin". Co prawda zaraz ich uciszyliśmy, jednak "Hydrant" i "Maniek" którzy na nas czekali, gdy tylko to usłyszeli, wyrwali przed siebie. Mówię ci, jak darli zelówki. Wołam do "Mańka" po ksywce, a oni rwą jeszcze szybciej. Dopiero, gdy odległość stała się bardzo, bardzo bezpieczna, stanęli lustrując sytuację. Wyszło siarowato. Idziemy z "Warkoczykiem" i jeszcze jednym znajomkiem z Gdańska na Rynek. Jak zwykle w soboty w południe zjawia się parę osób. Dominują rozmowy o zbliżającym się spotkaniu z Wisłą, za parę godzin mecz. Musiałem zameldować się pod stadionem wcześniej, wobec czego odbijam od grupy. W tramwaju spotykam "Mazura". Dochodzimy do wniosku, że jeśli Śląsk wtopi, to najprawdopodobniej będzie po "ptokach", czyli druga liga. Wysiadając przed stadionem widzimy "Kaskarina". Pokazuje paluchem miejsce, gdzie kilka osób od nas żłopie wińska z gośćmi z... Wisły. "Kaskarino" udaje się po zaopatrzenie. Podchodzimy we wskazanym kierunku. Jest faktycznie paru fanów "Białej Gwiazdy". Są też "Dzidek" i "Maki" z Gdańska. Dziwne zestawienie. "Dzidek" wsławił się swoim wtargnięciem na boisko podczas jednego 7, pucharowych występów warszawskiej Legii. To wydarzenie oglądała, 30 a później komentowała cała piłkarska Polska. Podchodzimy do mieszanego towarzystwa i witamy się z wszystkimi. - Oni są z Wisły - informuje mnie "Grzyb". - Widzę, są przecież w barwach. - Nie wiem, lać ich? Już była z nimi walka, postawili się twardo. Teraz stawiają alkohol. Co będę mówił? Każdy kto mnie zna, wie że wiślaków lubię i ręki na nich nie podniosę. Grzyb zna mnie doskonale. - To nie ja jeżdżę na wyjazdy, nie ja ustalam układy. Od tego jesteście wy. - Oficjalnie z krakusami mamy wojnę od 89 roku. - Gdyby to byli poznaniacy to nie stałbym z założonymi rękami - dodaję niepotrzebnie. "Grzyb" wypity wziął sobie zbytnio do serca, zaczął okładać przyjezdnych. Ci nie za bardzo wiedzieli jak się w nowej sytuacji zachować. Największy a zarazem najodważniejszy wyszedł z nagle agresywnym na solo. Po paru obustronych ciosach "Grzyb" łapie przeciwnika za szyję, powala go i przydusza cielskiem do gleby. Mało krakusa nie udusił, tamten musiał zbastować. - Który następny - wrocławskiemu Tysonowi było mało. Powłóczystym wzrokiem objął wszystkich. Chętnych nie było, wobec czego wymachuje pod nosami trójki stojących najbliżej. Ostatecznie "Kaskarino", który zdążył się pojawić ze świeżymi flaszkami, wziął wiślaków na inne podwórko, a ja "Grzyba" na stadion. Mimo, żę się lekko zataczał, jak na nasze normy nie był pijany. Głupi policjant podszedł specjalnie do nas by powiedzieć, że na stadion nie wejdziemy. Nad jego inteligencją rozwodzić się nie będę, stwierdzam jedynie, że na trybunach zjawiliśmy się w komplecie. Sam mecz - gorszego chyba w życiu nie widziałem. Zawodnicy tak Śląska jak i Wisły poruszali się jak muchy w smole, a z boiska wiało nudą i brakiem zaangażowania. Lecz krakusy byli skuteczniejsi, jakoś im się bardziej chciało. Strzelili dwie bramki gdy nasze orły nie potrafiły nawet zorganizować jednej sensownej akcji. Zaczęło się jak zwykle prozaicznie. Kilku kolesiów zapragnęło zrobić przebieżkę po flagi Wisły wiszące na płocie w sektorze zajmowanym przez grupę około 60 mieszkańców podwawelskiego grodu. Ta bieganina należy ostatnio do stałego punktu programu, wobec czego policja miała w zanadrzu dla podobnych przypadków' z góry opracowany plan działania. Niestety ci z resortu MSW nie potrafili przewidzieć paru 33 spraw - w tym jednej istotnej. Policji na dobrą sprawę nie lubi nikt. Am młodzi ludzie z różnych subkultur, ani ci szukający u stróżów prawa sprawiedliwości - to z uwagi na ich małą skuteczność działania i arogancję. Nie lubią ich także sprawcy czynów niezgodnych z prawem. Zresztą na całym świecie opowiada się kawały o zdolnościach umysłowych ludzi w mundurach. Osoba odpowiedzialna za zabezpieczenie na stadionie wrocławskim pomyślała sobie, że najlepszym rozwiązaniem w przypadku chęci sforsowania płotu przez widzów będzie natychmiastowe ustawienie szeregu opancerzonych funkcjonariuszy wzdłuż płotu na ... murawie boiska. Innowacja. Najzapalczywsi na ten widok co prawda zleźli z ogrodzenia po właściwej stronie, jednak mieli wspaniały cel dla gnijących belek będących przed momentem ławkami. Zmarnować taką okazję to grzech. Poszły w ruch obcasy. Przegniłe drewno zainstalowane tu dobrze przed ćwierćwieczem poddawało się ciężarom nawet kilkunastoletnich chłopców. Cel - mundurowi na boisku - pal. Policjanci stoją nie wiedząc co robić. Nowych rozkazów nie ma, stary idiotycznie narażający ich powłoki cielesne na poważne uszkodzenia nie jest odwoływany. Stoją skacząc, to uchylając się przed lecącymi w ich kierunku drewnianymi pociskami. Sytuację próbuje opanować bramkarz Śląska Adam Matysek. Trochę wiarę to uspokoiło. Minęło parę minut. Dobra, grać dalej. Afera wybuchła już w czasie drugiej połowy. Dosyć dobry sędzia okazał się słabym aktorem. Za ewidentny faul Mandziejewicza postanowił pokazać mu żółtą kartkę, ponieważ w tym spotkaniu była to druga dla tego zawodnika, oznaczało że automatycznie trzeba będzie pokazać czerwoną. Dobrze, każdy się z tym pogodził, chociaż wiadomo, że żaden kibic nie lubi, kiedy arbiter wyrzuca jego zawodnika z boiska. Celebracja pana z gwizdkiem niewiele miała wspólnego z samym wręczaniem kartonika, to było niemal misterium. Trwało niesamowicie długo, Mandziejewicz musiał się ustawić "tak a tak", nie, nie w tym miejscu, pół metra w bok. Nareszcie długo oczekiwana ręka z żółtym kartonikiem. Chwila później w ten sam teatralny sposób do góry wędruje czerwona. Trochę gwizdów, najbardziej krewcy miotają się. Pełno przekleństw leci z trybun, ale tylko one. Ławki zostają na swoim dotychczasowym miejscu. Parę minut później gość w czarnym stroju misterium powtarza. Tym razem osłabiona brakiem ukaranego stopera obrona rozeszła się przed kontratakującym zawodnikiem Wisły. Grech łapie wychodzącego na czystą pozycję przeciwnika niczym zawodowy zapaśnik. 32 Zrobił to na tyle sprytnie, że nie każdy z trybun zorientował się co się rzeczywiście stało. Na swoje nieszczęście sędzia był spostrzegawczy. I znów długie, nerwowe przepychanki, ustawianie gracza. Ponownie oczekiwany, finał zabawy. Czerwona! Druga w ciągu zaledwie paru minut. Matysek, ten sam, który wcześniej uspokajał publiczność nagle pojawił się na środku stadionu wymachując swymi wielkimi rękawicami przed nosem arbitra. Zacząłem się śmiać. Wynik tej całej awantury stawał się dla mnie coraz bardziej wiadomy. Kątem oka dostrzegam, że na wirażu gdzie od pewnego czasu usadowił się "młyn" wyleciało parę pierwszych ławek. Policjanci interweniowali jak poprzednio wyjściem na murawę. Znów cel pojawił się na płycie. Jeden z kolesiów przeskakuje przez płot niczym Wałęsa w stoczni i gna w kierunku sędziego. Pół stadionu życzy mu powodzenia, wszyscy wyją "sędzia huj". Biegnącego próbuje dogonić mundurowy, ale ciągnący go pies na krótkiej smyczy wybija się z rytmu. Któryś z zawodników wrocławskich uspokaja sprintera, gdyby nie on, arbiter mógłby mieć spore kłopoty. Koleś zawraca, i omijając szerokim łukiem walczącego z własnym psem policjanta przełazi z powrotem przez siatkę. Na wirażu w tym momencie na funkcjonariusza leci dosłownie deszcz drewnianego badziewia. Ciekawie zaczyna się dziać na koronie stadionu. Policja zaczęła atakować. Szturmują bijąc jak leci. Początkowo większość zaczęła uciekać, jednak po kilku metrach udanego ataku okazało się, że opornych jest coraz więcej. Małolaci w sporej liczbie ewakuowali się w okolice starego "młyna", to znaczy do sektora środkowego. Uzbrojeni w pałki, kaski i tarcze funkcjonariusze obijają kogo popadnie. Po sekundzie organizuje się obrona. Kilkanaście osób chwyta za brechy i z jednostronnego pałowania zrobiła się normalna walka. Ze dwudziestu zomoli biegnie dołem, wzdłuż płotu. Stanęli pod starym "młynem" gapiąc się do góry. Jakaś spontaniczna akcja, teraz stoją zdezorientowani. Kiedy zaczynali swój bieg mieli po metr osiemdziesiąt, po zrozumieniu gdzie się znaleźli i w jakiej sytuacji, nogi od razu się pod nimi skurczyły. Całkiem niedaleko totalna walka, droga odwrotu zamknięta. Teraz nawet kaski nie dodają wzrostu. Nieco odsapnęli, próbowali nabrać siły i wiary w siebie. Stosują stary chwyt psychologiczny, uderzają pałkami w tarcze. Zaintonowaliśmy Wu-Ka-eS przy którym ich nieporadne uderzenia zostają zagłuszone. Zaczęły na nich padać odłamki ławek. Czterech mundurowych przedarło się do wystraszonych, co doda- 33 ło animuszu otoczonym. Ruszają na nas, małolaci zaczynają uciekać. Pierwsi biegną przez nas po ławkach do góry. Ci z drugiego rzutu nie bardzo skumali o co chodzi tym odważniejszym, i zamiast gnać przed siebie, do góry, do swoich, zajęli się pałowaniem tych, którzy uciekać nie mieli zamiaru. Na tle fanów wyróżniałem się ubiorem, ostentacynie wiszący szalik, zielono-biało-czerwona czapka na głowie. Dla jednego z nich wydawałem się idealnym celem. Zaczął okładać mnie pałką, chwilę i wtórowało mu dwóch następnych. Kolejny, czwarty lata wokół jak z pieprzem. Wyrywam im się i podbiegam do płotu, teraz mam jakieś szanse na obronę, mogą mnie obijać z jednej tylko strony. Trzech zomowców zorientowało się o co chodzi i korzystając z zamieszania starają się uciekać zostawiając swego kompana na pastwę losu. Ten kretynek tak sobie do serca wziął rolę, którą odgrywał, że z pianą na ustach stał plecami do nadbiegającego niebezpieczeństwa. Pamiętam jego ostatni uśmiech-grymas wściekłości za pleksiglasową przyłbicą w trakcie ostatniego zamachu. Za jego plecami widziałem już szarżujących w naszym kierunku chłopaków, wobec czego zacząłem się śmiać. Do końca nie zrozumiał. Nawet nie wiem, kto mi wtedy pomógł, zrobił się tumult. Zo-mol błyskawicznie padł na glebę jakby szukając schronienia. Darł się bełkotliwie w niebogłosy "Jezu ratunku, ludzie, pomocy, Jezu, Jezu,". Rozsadzała mnie dzika satysfakcja. Ja w cienkim ubraniu potrafiłem dostawać z godnością, a ten frajer padł na glebę mimo zimowego odzienia, a na dodatek zachowywał się jak histeryk. Z pomiędzy flag, zza krat płotu wysunęła się po łokieć granatowa łapa z pałką. W pierwszym odruchu chciałem ją chwycić i złamać, co byłoby dziecinnie łatwe, ale dałem sobie spokój. Wygiąłbym gościowi rękę w łokciu na drugą stronę, a potem całe społeczeństwo by mu płaciło rentę. Ze zrozumiałych względów nie podam tu imion, nazwisk ani ksywek. Przy takich szczegółach ktoś mógłby mieć kłopoty. "N" opowiadał, jak widział w odległości dziesięciu metrów trzęsące nogi jednego z policjantów przypartych do płotu. Nikt go nie lał, stał na uboczu zadymy, a ten dał pierwszej lepszej osobie pałkę i złożył ręce jak do modlitwy. "H" wpadł na genialny pomysł, i zamiast rzucać breszkami, tłukł jedną wyrwaną w taki sposób, by uderzać wystającymi z niej gwoździami. "R.S." stary kibol, który ostatni raz w zadymie uczestniczył jakieś dziesięć lat temu, tym razem nie zdzierżył, i hasał z dwumetrowym drągiem Z zasłyszanych relacji można by sklecić ładnych parę rozdziałów. Ktoś opowiadał, jak zdzielił policjanta wi pleksiglasową przyłbicę, aż pękła. Inny deptał leżącemu zomowcowi po gardle. "D" w czasie szarpaniny z mundurowym dostał butelką w głowę od stojącego trzy ławki wyżej "L". Flaszka odbiła się od czupryny i poleciała lobem przez płot lądując na boisku. "R" mówił, jak szarżującemu na niego niebieskiemu noga wpadła w częściowo połamaną ławkę, co natychmiast wykorzystano okopując go dokładnie. Jeszcze ktoś zarzekał się, że próbował "wykręcić kask razem z głową". W bitewny amok wpadło sporo wydawałoby się spokojnych gosfków. Mający doskonałe warunki fizyczne "M" twierdzi, że była to w jego życiu pierwsza poważniejsza zadyma w której uczestniczył aktywnie. Kopę ludzi zostało nieźle obitych pałkami i skopanych, jednak z kim bym nie rozmawiał na temat tej zadymy, wyrażał zadowolenie. Nejczęściej słowami: Było extra. Wściekły natomiast był "M" - Wyszedłem na chwilę ze stadionu na jakieś piwko, wracam, a towarzystwo coś w dużej liczbie ze stadionu wychodzi. Pytam "co jest?" i się dowiaduję, że była młócka, i że mecz przerwany. A mnie nie było. Co za pech. W czasie walk ktoś od nas wybiegł z trybuny, czyli z drugiej strony, i rzucił się na płot z flagami Wisły. Zerwał najdłuższą z nich, jednak zdobycz stanowiła zbyt długi ogon. Porządkowy przydepnął flagę, ponieważ policjanci byli w zasięgu ręki, nie było czasu na szarpaninę. Zostawił zdobycz i wbiegł do sektora. Po jakimś kwadransie mecz toczył się dalej. Gdyby nie durnowaci policjanci którzy mnie obtłukli miałbym zupełnie inne nastawienie. Spokojniejsze, bardziej z dystansem. Teraz na sam widok munduru ręce zaciskają mi się w pięści. Już kombinuję co by tu zmajstrować by się bali. - Weź mnie na barana - proszę kumpla. Tamten patrzy na mnie jak na debila. Po chwili w jego oczach widzę blask zrozumienia. Włażę mu na barki. Podnosi. - Nie było mnie tu półtora roku - krzyczę. Towarzystwo milknie, wycisza się. Już dawno nie wychylałem się w ten sposób, na piłkarskim stadionie. Dokładnie półtora roku. Ale znają wszyscy. Patrzą, czekają. Na wielu twarzach widać nienawiść, niektórzy się boją. Wytworzyć atmosferę grupy, strach minie, nienawiść pozostanie. - Nie było mnie, a teraz jestem. Bo dziś tak trzeba.' Krzyknijmy razem, głośno, najgłośniej jak potrafimy. Wu-Ka-eS, Wu-Ka-eS Wu-Ka-eS, - intonuję. W tej sytuacji, w ten dzień, mimo że meczu już nie da się wygrać 35 chłopcy wyrzucają z siebie cały swój żal, strach i chwile tryumfu. Bardzo, bardzo głośne trzy najmilsze sercu litery. Podchwycił cały stadion. W czasie awantury przyzwoicie zachowywali się wiślacy. Śpiewali "Wrocław, Wrocław trzymaj się" "Śląsku my z wami, policję napierdalamy" i tym podobne. Trzeba przyznać, że zaskarbili sobie w ten sposób sporo sympatii wśród wiary. Stadion wyje. Dwumetrowa belka ląduje na murawie obok sędziego liniowego. Główny arbiter gwiżdże kończąc mecz, i w tym momencie biegnie swoim życiowym tempem w kierunku domku klubowego. Po nieco szybszym zakończeniu pojedynku część towarzystwa udaje się do Hali Ludowej, gdyż koszykarze rozgrywają pierwszą rundę play-off z Lechem Poznań. Dwie godziny wcześniej na tym samym parkiecie grało ASPRO. Organizatorzy nie pomyśleli, ponieważ bilety były ważne tylko na jedną imprezę, wobec tego trzeba było salę opróżnić. Tuż przed rozpoczęciem spotkania otwarto tylko jedno skrzydło z czterech dużych, oszklonych drzwi, przed którymi znajdował się tłum kilkuset osób. Pamiętam podobne wejścia na stadion w końcu lat siedemdziesiątych. Wtedy w metalowych bramkach robiły się wygięcia, mnóstwo ludzi wchodziło bez biletu. W tej sytuacji sporo osób od razu wiedziało, że chociaż stwierdzenie, iż wejdziemy z drzwiami wypowiedziane było w żartobliwym tonie, to jednak pokrywało się z rzeczywistością. I tak się stało, wejście na halę było niezwykle efektowne. Brzęk tłuczonego szkła, wyłamane z zawiasów drzwi, napór tłumu i oczywiście Wu-Ka-eS. To zrobiło dobry podkład psychologiczny. Teraz, aby zagwizdać przeciwko Śląskowi, sędzia musiałby wykazać tendencje samobójcze. Samo spotkanie bez historii. Śląsk jak zwykle wysoko wygrał. Policjanci spróbowali podnieść własny prestiż. Wyprowadzili trzy osoby. Troszkę się rozbestwili, podeszli nieco bliżej i chcieli wygarnąć "Ż", takiego małolata, chłopaka od wszystkiego z nabojki. Wtedy otoczyliśmy mundurowych, a ponieważ byli to w większości funkcjonariusze wyżsi rangą, czyli teoretycznie rozumniejsi, gdy stwierdzili, że próba wyłuskania młodego, raczej się nie powiedzie, przeprosili grzecznie i sobie poszli. Po raz piewrszy spotkałem się z czymś takim. Następnego dnia niedziela i kolejne spotkanie koszykarzy. Tym razem mecz miał zupełnie inny przebieg. Na początku Williams i West, dwaj wrocławscy Amerykanie odnieśli kontuzje, a że wcześniej niezdolni do gry byli Kołodziejczak i Krysiewicz sytuacja stała się niewesoła. 36 na początku drugiej połowy przegrywał już jedenastoma punktami. Hala Ludowa w której strasznie ciężko zrobić doping, z reguły zimna i martwa, tym razem wyzwoliła z siebie wszystkie możliwe rezerwy. Kosynierzy grali słabo. Z ogromną ambicją i wolą walki, ale fatalnie. "Pyry" wznosiły się na wyżyny swoich możliwości. Aktualnie niewielkich. Śląsk partaczył, ale jednak wyciągnął wynik. Sama końcówka to straszna nerwówka, a gdy nerwy trudno utrzymać na wodzy ludzie krzyczą co im ślina na język przyniesie. Sędziowie zaczęli popełniać błędy, a każda dyskusyjna sytuacja zainterpretowana przez nich nie po myśli publiki kwitowana była hasłami typu "dawno nie było Oporowskiej", "ty, sędzia, tu jeden miał wczoraj pełne portki, a boisko dziesięć razy większe" czy po prostu "Wisła Kraków". Podziałało, sędziowie nagle zaczęli gwizdać w jedną stronę, dla nas. Śląsk wygrał pięcioma punktami. Koszykarze poznańscy długo nie mogli jeszcze dojść do siebie. Parę dni później ogłoszono rozwiązanie sekcji koszykówki mężczyzn w Lechu. Być może staliśmy się ostatnim gwoździem do trumny. Gdyby "pyry" wygrały we Wrocławiu... Ale nie wygrały. De facto, to my, fanatycy byliśmy zwycięzcami tego drugiego pojedynku. Gdyby wygrał Lech, mieliby o co walczyć. W zaistniałej sytuacji ogłosili samolikwidację. Tak, to był niezwykle udany łykend. Teksty pisane później w prasie, ton wypowiedzi po zamieszkach na meczu wykreował nas na liderów ligi chuliganów. "Minuty hańby na Oporowskiej", "Stan wyjątkowy", "Hunowie nadchodzą" - niektóre tylko tytuły odzwierciedlające odbiór tego co się stało, a ilość miejsca które poświęcono wydarzeniom przechodziło wszelkie wyobrażenie. Praktycznie przez tydzień nikt ze mną nie chciał rozmawiać na inny temat. Nie tylko zostaliśmy liderami, ale wybiliśmy się daleko do przodu przed ewewntualnymi naśladowcami. Krzyk, hałas, larum w mass-mediach. A niech krzyczą. Troszkę reklamy nie zaszkodzi. Na specjalnym posiedzeniu Wydziału Dyscypliny PZPN zadecydowano co następuje: środowy mecz Śląska z Ruchem II w półfinale Pucharu Polski zostanie rozegrany przy pustych trybunach. Zrobiono wielką propagandę w lokalnej prasie i tv, aby nie przychodzić pod bramy stadionu. Twierdzono, że relacja ze spotkania zostanie przekazana w obu regionalnych programach iv, bezpośrednio przez radio. Ogłaszano to wszem i wobec. Ale my wiedzieliśmy swoje. Z tyłu, za stadionem znajduje się góra gruzu zwana potocznie górką Pafawag. Jasne że idziemy tam. Nie 37 |X) to by obejrzeć mecz, bo widoczność fatalna, ale trzeba udowodnić pismakom próbującym insynuować, że szalikowcy spuszczą Śląsk do drugiej ligi, iż jesteśmy najlepsi, najwierniejsi. Że nie ma dla nas przeszkód. Środa. Posuwając się w kierunku stadionu odczuwa się stan oblężenia. Na każdym rogu olbrzymie ilości policjantów w pełnym uzbrojeniu. Kaski, specjalne kamienioodporne kamizelki. Masa suk, bud oraz zwykłych polonezów. Nastroje jak za komuny podczas antyustrojowych demonstracji. Od razu czujemy się swojsko. Przypominają się niedawne lata. Jedziemy tramwajem w dość doborowej grupie. "K" przypomniał sobie, że chce mu się lać, a ponieważ stwierdził, że dwóch ostatnich przystanków nie zdzierży, wyciągnął kutasa i zaczął robić siusiu. My umieramy ze śmiechu tworząc jednocześnie krąg wolnego miejsca, wręcz wystawiamy go na przypał. - Ty, zobacz co on robi - słaniający się ze śmiechu "N" łapie za rękę jakąś kobietę. Ludzie zamiast oburzenia udają całkowitą obojętność, choć w niektórych oczach dostrzegam złość. Jedynie gostek w kącie nie może opanować rechotu. Wysiadamy. "K" staje na torowisku na wprost zaparkowanej policyjnej nyski i olewa tramwaj w dalszym ciągu, tym razem z zewnątrz. Odlot. Kierujemy się opłotkami w kierunku górki. Chłopcy zakupili jeszcze po drodze trochę "paliwa" bo ziąb. Już z daleka widać, że przybyło sporo ludzi. Takie widoki zawsze podbudowują. Jesteśmy półtorej godziny przed meczem, zostało dużo czasu. Na szczycie, tuż za ciżbą ludzką grupka, którą od razu rozkminiamy jako tajniaków. Ze trzydziestu! Pod nami panorama stadionu i okolic. Wszędzie pełno mundurowych w pełnym rynsztunku. Dla nich to stan oblężenia. Wiary przybywa. Na murawę wbiegają piłkarze. - Robimy doping? - wychyla się "Hydrant". - Jasne - przekrzykują się wszyscy. Mimo nietypowych warunków, a może właśnie dlatego tym razem nikogo nie trzeba było namawiać. Nie wiem, czy było słychać dobrze, czy słabo, ale że piłkarze i pismaki nas słyszeli to pewne. * * * ZAMKNĄĆ STADION Na ambicję wjechaliśmy wszystkim. W całej Polsce. Daliśmy sygnał. Teraz rozpoczęła się gonitwa w rywalizacji chuliganów. W tej chwili na- 38 sze nieprzystosowane do tak agresywnych zachowań stadiony zaczęły być beczką prochu. Włączam telewizor. Wiadomości sportowe. Zaczyna być wesoło. Dwa mecze półfinałowe PP. Jeden bez publiki, a na drugim dym Legia grała u siebie z Katowicami. Kapitalnie pokazane wejście kilku zomowców na 'Żyletę" skończyło się tak, jak w tej sytuacji skończyć się musiało. Najliczniejsza w tym okresie piłkarska publiczność, podobnie jak my, chwyciła za przegniłe deski ławek. Belki służyły w identycznym jak we Wrocławiu celu - obtłukiwaniu znienawidzonych policjantów. W sumie trwało to niecałą minutę. Mundurowi w swoich nieprzygotownych do tego typu działań ubrankach szans większych nie mieli. Legioniści wygonili ich błyskawicznie. Świetnie to wyglądało, bo kamery były umieszczone wysoko, naprzeciwko "Żylety". Brakowało jedynie, by warszawianie ruszyli na kilkudziesięciu funkcjonariuszy stojących wyżej. Dzień później stetryczałe grono szacownych starców z PZPN wydało swój kolejny werdykt. Otóż Śląsk będzie w ramach kary jeszcze jeden mecz rozgrywał bez udziału publiczności. Jak pokazało życie, publiczność będzie, tyle że dalej. Straci jedynie klub. Brak zysków ze sprzedanych biletów. Ale to drobiazg, można było czegoś podobnego oczekiwać. Wydawało się że trzeba będzie rozegrać kilka spotkań o jakieś sto kilometrów od Wrocławia. Nawet próbowało się bractwo przymierzać. Głogów? Ostrów Wielkopolski? Leszno? Częstochowa? Tam większość z nich nie była. Natomiast rewelacją była wiadomość o zamknięciu stadionów Legii i Lecha podczas najbliższych pojedynków. O warszawiakach już pisałem, natomiast w Poznaniu ostatnimi czasy utarł się zwyczaj miotania przedmiotami o słusznej wielkości w kierunku sędziego. Ponieważ jednak główny hasa sobie, w odległościach, gdzie dorzucić kamieniem mogą tylko osoby trenujące na co dzień lekką atletykę, wobec tego wybiera się za cel sędziego bocznego. Jest znacznie bliższy. A że przebiega on nieraz w odległości zaledwie paru metrów, na dodatek odwrócony plecami do miotających, wobec tego zdarza się, że czcigodne ciało arbitra zetknie się z przedmiotem lecącym w jego kierunku. To taki bezpośredni nacisk publiczności z ul. Bułgarskiej na panów w czarnych uniformach, by sędziowali tak, aby publiczność... nie musiała wyrażać swego niezadowolenia. Żadna publika nie lubi, gdy sędzia dyktuje karnego przeciw jej drużynie w 89 minucie gry. Zwłaszcza, jeśli ten karny decyduje o podziale punktów. Tak się właśnie zdarzyło w czasie spotkania Lech-Zawisza. * * * VADEMECUM FANATYKA Jeśli jesteś bezgranicznie oddanym kibicem swojego klubu, jeśli czujesz przynależność do grupy takich samych ludzi jak ty, jeżeli bez wstydu zakładasz na szyję szalik w barwach klubowych zespołu ze swojego miasta, dam ci kilka rad. Możesz ich wysłuchać lub nie, możesz się z nich śmiać. Twoja sprawa. Przeze mnie przemawia pewne doświadczenie. Co nieco w życiu widziałem. Pomęczyłem się nieco czytając kilka książek o psychologii i socjologii. Wiem o masie spraw w ten czy inny sposób związanych ze sportem, a zwłaszcza z jego poboczami. Nie jesteś gorszy, ani lepszy ode mnie. Jesteś mniej lub bardziej zaangażowany, i od tego tylko zależy, jakim twoje działania zakończą się skutkiem. Staraj się przyciągnąć na mecz twojej drużyny jak najwięcej ludzi. Sam przyznasz, że chęć przynależności do grupy, która liczy kilkaset osób jest większa, niż do grupy kilkudziesięcioosobowej. Nie wspominając o jeszcze mniejszej. Rób wszystko, by twoi ziomale nie wstydzili się barw klubu. Inne jest przecież uczucie, gdy szaliki na szyjach pojawiają się jedynie w okolicach stadionu, w dni meczu, a inne gdy barwy nosi się w świątek piątek. Wśród kibiców swojej drużyny rób nieustanną selekcję. Goń z towarzystwa tych, których grupa z racji swych przekonań nie akceptuje. Nie lubi się przecież mazgajów, tchórzy. Niebezpieczni są dla ciebie policyjni konfidenci. Reklamuj się jak możesz. Im robisz to natarczywiej, tym bardziej widać ciebie i grupę w której egzystujesz. Jeśli możesz, wydawaj fanziny, takie wewnętrzne gazetki. Weź do ręki spray i maluj na murach. Jeśli piszesz coś na murze, pamiętaj, że największy skutek odniosą duże litery w widocznych, uczęszczanych miejscach i kontrastowych kolorach. Nie pisz o tym, że inny klub to huje. To jest oznaka twojej słabości, a dla wielu niezorientowanych w temacie takie napisy są niezrozumiałe. Inaczej będą oceniać twój wysiłek jeśli napiszesz po prostu "RKS Motor", a inaczej "AVIA huj". Nie współpracuj z policją, pamiętaj, że może się to obrócić przeciwko tobie. Lokalnych rywali eliminuj w zarodku. Nie lekceważ drobnych grupek fanów innego klubu w twoim mieście. Pamiętaj o tym, że piętnaście lat temu Widzew, Bałtyk ani Katowice nie miał)' ani jednego kibica. Co prawda Arka jest n od swoich sąsiadów, ale Ruch wyzbył się sw U- sporego potencjału z Katowic, a ŁKS ma aktualnie spore problemy, i to nie oni są teraz górą w rywalizacji miejscowej ligi chuliganów. Nawiązuj jak najbliższe kontakty z zawodnikami twojego klubu. To działa jak sprzężenie zwrotne. Sportowcy kochają swoich fanów, a kibice są na dobre i złe z drużyną. Dopinguj zespół zawsze, nawet wtedy gdy przegrywa i nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo. Wolisz być chyba członkiem grupy, w której twierdzi się, że nie ma futbolu, jest tylko twój klub, niż kiedy po porażce jeden z ziomków pali oficjalnie szalik w najważniejszych dla ciebie barwach. Działaj, działaj i jeszcze raz działaj. Jeśli nie możesz inaczej, spotykaj się codziennie z grupą takich jak ty. Rozmawiaj ze znajomymi, których uważasz za wartościowych, a którzy na mecze nie chodzą. Przekonaj ich do swoich racji. Panuj nad strachem. Czasami lepiej jest wyjść z sytuacji z obtłuczonym pyskiem, niż cało, ale na szybkich nogach. Pomyśl, o ile lepiej byś się czuł będąc pewnym, że wszyscy twoi kumple i znajomi nie cofną się w sytuacjach krytycznych. Nie bądź argresywny dla osób postronnych. To nie przysporzy ci autorytetu u kumpli, ani uznania wśród tzw. zwykłych ludzi. Możesz mieć z tego tytułu jedynie kłopoty. Jeśli robisz coś, co rozmija się z prawem, pomyśl o odpowiednim zabezpieczeniu. Nie jest sztuką narozrabiać. Sztuką jest nabroić tak, by nie ponosić za to odpowiedzialności. Na wyjazdach trzymaj się grupy. Bezpieczniej. Nie pucuj policji tych, od których dostałeś po zębach. Sytuacja może się odwrócić. Wiedziałeś na co się piszesz zostając fanatykiem. Nie miej żalu do losu. To podstawy. Resztę dopowiada życie. A my, najzagorzalsi fanatycy żyjemy intensywnie. * * * LECHIA - MOJA DRUGA MIŁOŚĆ Wyników piłkarzy i koszykarzy Śląska, gdy nie jestem na meczu oczekuję z drżeniem serca. To chyba normalne. Jest jednak jeszcze jedna informacja w wiadomościach sportowych, na którą czekam zagryzając 43 wargi. Zwycięstwa futbolistów gdańskiej Lechii są dla mnie jak śpiew słowika. Przez parę lat doprowadziliśmy do tego, że na linii Wrocław-Gdańsk panuje niemal rodzinna atmosfera. Tym bardziej, że na nasze układy nałożyły się podobne skinów. Kiedyś, w połowie lat siedemdziesiątych stosunki pomiędzy kibolami naszych klubów były poprawne. Ale wtedy prawie wszyscy mieli zgody. Dla przykładu Lech Poznań w tym okresie miał trzy wojny. Z Pogonią, Legią i ze Śląskiem. Krakowska Wisła oprócz derbowej Cracovii nienawidziła jedynie bytomskiej Polonii. Z upływem czasu wszyskie układy poniżej stu kilometrów zaczęły pękać niczym bańki mydlane. Między Wrocławiem a Gdańskiem kilometrów jest 470 wobec czego to kryterium wojny nie zadziałało. W 83 roku Lechia zdobyła Puchar Polski eliminując po drodze wrocławian. Atmosfera na tym meczu była dość poprawna, chociaż daleka od wzorowej. Rok później gdańszczanie awansowali do esktraklasy. Wtedy to Lechia miała największą w kraju ekipę. Na dobrą sprawę byli w stanie zlać każdego na ich terenie. My po fatalnej końcówce sezonu 81/82, kiedy to jedno jedyne zwycięstwo dzieliło Śląsk od tytułu mistrzowskiego, oraz po późniejszych bardzo słabych występach piłkarzy robiliśmy rozpaczliwe rzeczy, aby w ogóle nie przestać istnieć. Doszło do tego, że w "młynie" siadało 200-300 osób, do tego w większości małolaci. Dla gdańszczan nie byliśmy wówczas zbyt atrakcyjnym partnerem. Jedno co nas łączyło, to atawistyczna wręcz nienawiść do komuny, znajdująca swe ujście w ulicznych walkach ze wspólnie znienawidzonymi zomowcami. Na dobitkę byliśmy kibicami klubu wojskowego. O nastawieniu do mundurów w społeczeństwie czasu stanu wojennego lepiej nie mówić. Owszem, pokutowały jeszcze stare znajomości z lechistami, ale generalnie mieliśmy mało punktów stycznych. Ostatnia kolejka ligowa sezonu 84/85. W Gdańsku spotkanie drużyn walczących rozpaczliwie o utrzymanie w ekstraklasie. Lechia - Śląsk. O tym jak do tego doszło, że obie się utrzymały, choć było to praktycznie niemożliwe - w innym miejscu. Satysfakcjonujący wszystkich obecnych na stadionie rezultat miał pozytywny wpływ na stosunki pomiędzy grupami kiboli, choć zgrzytów przed i po meczu nie brakowało. Kilka miesięcy później ten sam stadion, i mecz pomiędzy tymi samymi zespołami. Ponieważ Lechia miała w tym okresie zgody z Widzewem, Ruchem, czyli z klubami z którymi my mieliśmy kosę, spore były naciski, by nas 42 poróżnić. Zwłaszcza opcja chorzowska, Widzew się jeszcze nie liczył. Ktoś rzucił w naszym kierunku flagę ŁKS, ktoś inny rozpoczął podchody. Drobne utarczki po meczu. Było źle. Zaczęły się u nas szerzyć nastroje odwetowe. Na wiosenny rewanż ci do których pretensje mieliśmy największe nie przyjechali. Sytuacja opanowała się sama, ale była to zgoda prowizoryczna. Kolejny sezon, jesień. Ponownie Wrocław. Tym razem przyjechała zaledwie niecała trzydziestka lechistów. Sami znajomi. To już nie ta Lechia sprzed trzech lat mogąca zmiażdżyć przeciwnika samą ilością gotowych na wszystko wariatów. Wiosenny rewanż miał miejsce drugiego maja, w sobotę. W sumie trzy dni wolnego. Dwudziestka jechała już dzień wcześniej. Wysiadamy na dworcu, a tam czeka na nas uprzedzona o przjeździe delegacja kilkunastu w biało-zielonych szalikach. Stoją obok rzędu butelek z kwachami. Na peronie lechiści kręcą się wokół "Dufka", który od niedawna może nacieszyć się wolnością. Był traktowany jak obiekt muzealny. Trochę z dystansem, ale każdy chciał go sobie obejrzeć. Do dzisiaj czasem o Tadku mówi się "Dufo-morderca". Następnego dnia mecz. Ponieważ obu drużynom w zasadzie na wyniku nie zależy, cała "śmietanka" gdańszczan siedziała wraz z nami. Przyszedł także "Siwy" ale ten po to, by szukać dymu. Przybuczał do Alka, lecz na jego nieszczęście zauważył to "Jaskuła", a ten w kaszę dmuchać sobie nie da. - Szukasz guza, to dawaj na solo. - Dobra, lejemy się - "Siwy" był pewny swego. Nie przypuszczał, że za moment zostanie zmiażdżony psychologicznie. "Jaskuła" ściągnął koszulkę, a ponieważ jego ciało jest niemal w całości pokryte sznytami, oczom tamtego ukazała się inna, bliższa ciału, bardzo specjalna koszulka. - Słuchaj, może porozmawiamy - "Siwy" próbował zapanować nad strachem. Do walki ochota mu przeszła w sposób widoczny, nie wiedział jak się z tej sytuacji wykaraskać. W oczach przerażenie, ale co z honorem i reputacją. - Nie mamy o czym rozmawiać, wypierdalaj - to było już poniżenie. Jednak strach nie pozwalał na nic innego niż zastosowanie się do polecenia. A ponieważ nikt nie uważał całego incydentu jako próba walki Śląsk-Lechia, lecz jako zadrażnienie pomiędzy dwoma nerwusami, bo się o coś pokłócili, więc wspólne wrocławsko-gdańskie towarzystwo potraktowało tę sprawę jak zwykły w takim przypadku, wręcz nieistotny fakt. 43 Ale "Siwemu" kpiące spojrzenia swoich ziomków były nie w smak. Nie mając w sobie dość sił, by stanąć do walki oko w oko, postanowił zadziałać inaczej. Poszedł do młyna Lechii, i zaintonował "WKS hujem jest". Podchwyciło raptem kilka osób, lecz w ciszy stadionu było dobrze słyszalne. Wszyscy siedzący z nami, mający najwięcej do powiedzenia szalikow-cy Lechii poderwali się na ten okrzyk momentalnie. Pobiegli ile sił do swoich, i wpadli w środek towarzystwa. Z daleka było widać ich pięści. Kilka pacnięć po twarzach i w ten sposób zakończyły się podchody tych, którzy za Śląskiem niezbyt przepadali. Ostatecznie została ustanowiona hierarchia odsuwająca na boczny tor oponentów. Nieco wcześniej poznałem "Grabarza". Chłopak bardzo wtedy młody ma oprócz wielkiej sympatii dla Śląska inną jeszcze zaletę. Potrafi wpływać na ludzi w taki sposób, iż przyjmują oni jego punkt widzenia, traktując to jak własne przekonanie. Szybko dogadywał się z mającymi najwięcej do powiedzenia, o wiele starszymi, oraz co nie bez znaczenia -większymi od siebie. Wcześniej prześladował go pech. Ci którzy darzyli Wrocław estymą nie ujawniali się z różnych powodów. "Makaron" gdzieś zniknął, "Łyli" poszedł do wojska. "Wioleta" wywiało z Trójmiasta, a "Dufo" po zadźganiu nożem arkowca poszedł siedzieć. Teraz sytuacja się odwróciła. Poza "Wioletem" są wszyscy. W tym czasie rozpoczęły się giganty chłopaków na trasie łączącej oba miasta. Praktycznie co łykend kilka lub kilkanaście osób przemierzało trasę w obu kierunkach. Dla niektórych pobyt wydłużał się z dwóch czy trzech dni do kilku miesięcy. Doszło do tego, że na ważniejsze mecze drużyn przyjeżdżają nieraz delegacje kilkudziesięcioosobowe. Czasem zapowiadają się telefonicznie, czasem niespodziewanie, z partyzanta. Oczywiście, nieraz jak sobie wiara popije, to zwłaszcza wśród starszych wychodzą żale. Bo wy wtedy to czy tamto. Ale nawet jak ktoś się leje - bo przecież nie sposób uniknąć nieporozumień - to w podobnych sytuacjach bractwo stoi sobie spokojnie obok, co najwyżej przyjmują zakłady kto wygra. Dla mnie Gdańsk z jego atmosferą, oraz osobami, które pomogły mi w trudnych momentach, stanowi odskocznię, oraz dodatkowy punkt oparcia. Cholerną saytsfakcję przeżyłem kiedyś oglądając u "Warkoczyka" zdjęcia. Gdy na jednym z nich nie poznałem żadnej twarzy, a szaliki były różne, to znaczy część nasza, część biało-zielonych. Spytałem się 44 - To my czy Lechia? - A czy to ważne? - usłyszałem w odpowiedzi. Nie odezwałem się, ale przed oczami miałem wtedy "Grabarza". Udało się!! Ostatnio modą w wielu klubach stało się hasło "wojna ze wszystkimi". Można i tak, ale postępując w ten sposób sporo się traci. Choćby takie giganty. Coś ci wali w dekiel, idziesz na dworzec, wsiadasz do pociągu i masz wszystko gdzieś. A kilkaset kilometrów dalej na twój widok łapią się za głowy a następnie za telefon i już jest imprezka. Powłóczysz się ze znajomymi po znanych i nieznanych ci miejscach, poznasz kilku nowych ludzi, przeczytasz wycinki z ostatnich gazet. Pogadasz na tematy interesujące cię, ale widziane z zupełnie innego punktu. Poza tym jest gdzie się wybrać na wakacje. Istnieje zawsze możliwość urwania się choćby chwilowego od rzeczywistości w nielepszą, ale inną. Na przestrzeni lat zauważyłem ciekawą rzecz. Jeśli zaprzyjaźnieni kibice zaczynają sobie stawiać nawzajem warunki, to z reguły kończy się to wojną. Przykłady? A proszę Lech rozmawiał z ŁKS-em w tonie: my albo Śląsk. Ruch ze Śląskiem: po co wam zgoda z ŁKS i Górnikiem. Tenże Ruch do Lechii burzył się na Wrocław. Wszystkie te rozmowy kończyły się jednakowo: kosa pomiędzy stawiającymi warunki a ich adresatami. Nie do końca wiem, o co i dlaczego leją się Pogoń z Legią lecz prawdopodobnie sporo zamieszał w głowach fanów obu drużyn wzajemny stosunek do gdańszczan. Zdarzyła się nawet taka kuriozalna rzecz jak zgoda Ruchu z Górnikiem. Kilkumiesięczna. Skończyło się podczas dwumeczu na Stadionie Śląskim. Poszło o stosunek, do nie mających wtedy kibiców Katowic. A swoją drogą tylko bujający wysoko w obłokach gość mógł wpaść na pomysł, by szalikowców tych dwóch klubów zaprosić na jeden stadion, gdy sytuacja tego nie wymagała. W naszym sporcie aż roi się od ludzi niekompetentnych, a w końcu lat siedemdziesiątych, gdy to zdarzenie miało miejsce, kompetentnych nie było już prawie w ogóle. Było naturalne, że nie sprawdzających się gdzie indziej odsyłano do sportu. Ci stawiający warunki, sami zrywali wszelkie układy. Zresztą... gdy w życiu prywatnym panienka postawi cię pod ścianą i każe wybierać "Ja albo ona" jakoś z reguły wybieramy tę drugą. Robi sympatyczniejsze wrażenie. 45 AGRESJA Zgody i wojny, wojny i zgody. Na obojętność nie ma miejsca. Gdy się patrzy na to wszystko czasem chciałoby się powiedzieć: a dlaczego nie same zgody? Czemu nie można wszędzie pojechać i zamiast tłuc się po zębach, lub samemu dostawać od nich po twarzy, pójść na piwo pogadać pośmiać się. Kiedyś nie dawało mi to spokoju. Dużo wody musiało upłynąć, zanim pojąłm rzeczy najprostsze. Nie wiem za kogo się uważasz. Jesteś bezwzględnym, cynicznym brutalem, czy drobnym strachliwym chłopakiem chcącym przed światem ukryć swoje słabości? A może jest w tobie sporo jednego i drugiego, w zależności od miejsca, czasu i okoliczności. Od ludzi którzy w danym momencie cię otaczają? Na pewno siedzi w tobie agresja. Na bank. Inaczej nie pojechałbyś na wyjazd, nie zostałbyś fanatykiem. To czy twoja agresja się wyzwoli zależy od ilości bodźców, które na ciebie mają wpływ. Dopóki nikt nie wchodzi ze swoimi buciorami na twój teren jest o'kej. Ten twój ogródek tak łatwo naruszyć, nie trzeba wcale cię uderzyć, ani nawet pchnąć. Wystarczy źle coś powiedzieć, krzywo spojrzeć. Zachować się nie tak, jakiś idiotyczny gest i awantura gotowa. Spójrz wokół siebie. Czy twoi znajomi są inni? Jeśli uważasz, że tak, to pomyśl sobie że kopiesz tego innego z całej siły w kostkę i mówisz mu "gnojku". Wydaje ci się że to nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi? No to kopnij raz jeszcze, i jeszcze. I co, nic? A może dostałeś już w zęby? Na pewno. 100%. Tacy jesteśmy. Nadeptują nam na odciski. Czasem przypadkiem czasem specjalnie. My tego nie lubimy. Jeśli nawet za pierwszym razem, to za drugim, trzecim coś w nas pęka. Rzucamy w twarz złe słowo, takież spojrzenie. Może gostek uspokoi się. Może... ale raz na jakiś czas to nie wystarcza, nie skutkuje. Wtedy i on podnosi swój poziom adrenaliny. Patrzy na ciebie twardo. Coś mówi. To się tobie wyraźnie nie podoba a przecież jesteś lub chcesz być twardzielem. Zaczyna się wymiana zdań. Nie lubicie się, najwyższy czas porozmawiać używając argumentów ostatecznych. Dla ciebie ostateczny argument to piącha. Dla niego też? No więc na co czekamy, lu chama w ryło. A ileż to razy ty kogoś kopiesz. Niby przypadkiem, prowokujesz? Albo mówisz jakieś złośliwości. Już wiesz dlaczego nie może być samych zgód? Ten którego kopnąłeś wie. Najczęściej ostatnio zadawanym kibicom pytaniem jest "Skąd się w was bierze tyle agresji?" Sport jest dziedziną życia, w której w sposób pokojowy można wyładować zbierającą się złość. Ludzie mający jej niewiele nigdy nie będą dobrymi zawodnikami. Sukcesy Bonka, wcale nie takiego wirtuoza piłki kopanej, natomiast cholernie zawziętego gościa, są przykładem niemal klinicznym. Dobry sportowiec, obojętnie, bokser, florecista, kolarz czy lekkoatleta, gdy nie ma w sobie dodatkowego bodźca działającego motywacyjnie - może jedynie pomarzyć o wielkich sukcesach. Wyniki na miarę krajową lub jeszcze większą w tak wyrównanej stawce jaką jest środowisko tych najlepszych, możliwe jest tylko wtedy, gdy zawodnik odznacza się wielkimi umiejętnościami i potrafi je wesprzeć olbrzymią ambicją, wolą walki. Wola walki to przecież nic innego jak zawoalowa-ne pojęcie agresji. Tak się składa, że publika identyfikuje się z zawodnikami w grach zespołowych. Dlaczego? To pytanie należy zadać socjologom. Agresja z boiska bardzi szybko i nad wyraz łatwo przenika na trybuny. Zawodnik biegnie po wychodzącą na aut piłkę. Robi co może, daje z siebie wszystko... ten nastrój natychmiast się udziela publice. Trzymają kciuki za swojego lub wyzywają przeciwnika. Dopadł fufbolówki tuż przy samej linni. Okrzyk szczęścia u jednych, jęk zawodu u drugich. Najprostsze sposoby okazywania swych uczuć. I tak to jest. Ja, kibol swojej drużyny identyfikuję się z nią. Moim przeciwnikiem jest to wszystko i ci wszyscy, którzy robią cokolwiek, by mojemu zespołowi przeszkodzić. Kto nie jest ze mną jest przeciwko mnie! A kto jest przeciwko mnie musi zostać ukarany. Pieprzony słupek, gdy piłka po odbiciu się od niego nie wpadła do bramki przeciwnika. Sędzia huj, bo /.agwizdał inaczej niż bym tego sobie życzył. Cały świat jest zły i podły gdyż dybie na mnie, na mój klub. Ci co myślą inaczej są głupi i nienormalni. Albo skorumpowani, nieprawdaż? Takie są ludzkie uczucia. Tacy jesteśmy my, nie tylko kibice. Takie jest całe społeczeństwo. Przecież to nie spóźnialskiego wina że nie zdążył, lecz autobusu, zegarka. I jeszcze wścieka nas to cholerne wypominanie. Każda dziedzina życia, każde środowisko. Zewsząd nadchodzą hordy takich, co to gotowi są wpaść w złość, gdy coś nie po ich myśli. Dzieciak drący się w niebogłosy, gdyż matka nie chce mu kupić nowej zabawki i ta sama matka tłukąca malca, bo ubrudził się jedząc czekolad- 47 kę. Szef w pracy klnący na lewo i prawo, gdyż zepsuł się telefon. Żyjemy w tym świecie, potem idziemy na stadion i tam mamy być cisi i grzeczni. A u was, drodzy zadający sobie to pytanie, skąd wzięło się tyle agresji? SŁÓWKO O PUSTYCH TRYBUNACH Pieniądz nadaje moc sprawczą życzeniom. Masz go, jesteś kimś. Nie masz - obliż się smakiem. Czego pragniesz? Wódki, imprezy czy nowego ciucha? Może twoim marzeniem jest samochód, mieszkanie? Nic prostszego, proszę bardzo. Tylko drobiazg, kasa. Mały pakiecik banknotów. Całkiem niezła bryczka kosztuje 200 baniek. To niewiele, mieści się w kieszeni spodni. Raptem dwie paczki z banderolkami. Stetryczałe towarzystwo z PZPN ma do pieniędzy takie mniej więcej podejście. Tym bardziej, że nie z ich kieszeni, ani do ich kasy. Po wiosennych zadymach na stadionach niezbyt rozgarnięci ci panowie postanowili, że mecze Lecha, Legii i Śląska zostaną rozegrane bez publiczności. W UEFA zasiadają ludzie znający wartość pieniądza. Poza tym zdają sobie sprawę, że cała ta organizacja utrzymuje się z gotówki, które widzowie wydają na bilety wstępu. Wobec czego z reguły w podobnych wypadkach ustalają że drużyna ukarana musi rozegrać swój mecz w stosownej odległości od siedziby klubu. Koniec kropka. Jeden klub ponosi stratę -^riusi wynająć stadion od innego klubu. W sumie pieniądze zostają w rękach innej jednostki gospodarczej, której organizacją zrzeszającą jest... ta sama UEFA. Wydział Gier i Dyscypliny przy PZPN tej prostej prawdy pojąć nie był w stanie, wobec czego zakazał wejścia publiczności na trybuny stadionów. Pal sześć, jeśli chodzi o Śląsk. Tu zadyma była totalna, a czasu na zastanowienie brakowało. I nieważne, że atmosferę podkręciła policja. Przyczyny nieistotne, liczy się skutek. Zajścia na Bułgarskiej i Łazienkowskiej miały inny charakter. "Pyry" rzuciły kamieniem w sędziego. Tak się to ma do lawiny ławek we Wrocławiu jak spadający głaz do lawiny. Ale kara ta sama. W Warszawie na bieżnię nie poleciało nic. Kara - jedno spotkanie bez wpływów do kasy. Jak widać są wśród nas ludzie lubiący piłować gałęź na której siedzą. Oby tak dalej, zgredy z centrali. Proponuję zaostrzyć sankcję. Za każdy niecenzuralny okrzyk jeden mecz bez publiki. Za okrzyk grupowy, zorganizowany, wygonić hołotę z try- 48 bun na cały sezon. A później możecie się samozlikwidować. Paręnaście dni po przerwanym spotkaniu we Wrocławiu w Łodzi rozegrano derby. Widzew-ŁKS. Tuż przed końcem spotkania, kiedy wynik był jasny, ŁKSiacy zaczęli rzucać na murawę ławki skandując: "Śląsk Wrocław". GDY ZAWODNIK MYŚLI, ŻE JEST WIELKI Drączkowski, młody zawodnik zadarł nosa. Nieco wyżej, niż nosić powinien, chyba nas nie lubi. Po zadymie na Wiśle, kiedy, mimo że nasze orły nie stworzyły ani jednej sytuacji podbramkowej, krzyknęliśmy na złość policji, sędziemu i całemu światu "chodźcie do nas" pod adresem piłkarzy, kilku z nich chciało to zrobić. Drączkowski mający do tej pory sporo sympatii u fanów zaczął łapać ich i ciągnąć do szatni. Jak Kuba Bogu... a kimże ty jesteś, koleżko? Gdybyś chociaż grał jak Pele, ale taki niczym szczególnym nie wyróżniający się od zdolniejszego drugoligowca piłkarz pokazuje fochy. No cóż, ty bez Śląska już nie zaistniejesz, Śląsk bez ciebie - to niewielka strata. Zastanawiamy się co z nim zrobić. Na razie dajemy sobie siana czekamy na dalszy rozwój wypadków. Ponoć "Drączek" dostaje telefony z pogróżkami. Troszkę się z tego śmiejemy, bo nie robi tego nikt z nabojki. Jakaś akcja kogoś z boku? Małolaci? Czyjaś prowokacja? Albo to ostatnie, albo duch w narodzie nie ginie. Co my możemy zrobić? Ano dużo. Był sobie kiedyś, to znaczy w 88 roku taki zawodnik Krupa. Śląsk grał w Szczecinie, po meczu drobna zadyma. Kilku chłopaków podchodzi pod autokar chcąc zabrać się z piłkarzami. PAN piłkarz odezwał się do "Hermana" mówiąc coś o chamstwie czy hołocie, a podsumował "na huj jeździcie"?. "Herman" miał wtedy za sobą dwanaście lat jeżdżenia na wyjazdy. Co robimy z Krupą? Krótka piłka. We Wrocławiu został jeden mecz do końca rozgrywek. Damy gościowi do myślenia. Samo spotkanie odbywa się w fantastycznej scenerii. Na trybunach coś około 1000 osób, sam "Młyn", jakaś setka przyjezdnych i pięćdziesiąt osób nie zaliczanych do szalikowców, stanowiło całą publikę. Znów dało o sobie znać główkowe podejście do sprawy dziarskich facetów z PZPN. Tego samego dnia, o tejże godzinie rozgrywane były spotkania 49 Mistrzostw Europy anno domini 88. Łebscy faceci nie ulękli się konkurencji jakichś tam Bastenów i Gullitów, i wyznaczyli obligatoryjnie kolejkę ligową na ten dzień i tę godzinę. Jasne, nie będzie nam jakiś typ zza granicy dyktował kiedy u nas, w Polsce ludzie na mecze chodzić będą. Trybuny świecące pustkami. Ostatni występ zespołu pod batutą Henryka Apostela. Przed meczem tłumaczę Rosie, sympatycznemu zawodnikowi, jak powitamy super-grajka Krupę. Nie chcieliśmy zaskoczyć innych zawodników. Rosa chyba jednak zbagatelizował sprawę. W drugiej połowie dokonuje się zmiana, na boisku melduje się nasz idol. Naprawdę, nie było naszym zamiarem gościowi ubliżać. Mieliśmy po-krzyczeć coś w stylu "Krupa z boiska" "Śląsk bez Krupy", ale co można poradzić, skoro młodzi się uwzięli, a jego nazwisko doskonale się rymuje z tą częścią ciała, gdzie plecy tracą swą nazwę a nogi jej jeszcze nie zaczynają. Twórczość chłopaków przerosła wszelkie oczekiwania. Wprowadziliśmy się w stan euforii, chociaż na zegarze widniał wynik 0:2. Ci z Lubina (graliśmy z Zagłębiem) nie skumali sytuacji i chcąc nam zrobić na złość krzyknęli parę razy nazwisko tego idola, na co my odkrzyknęliśmy: "weźcie go sobie" i tym podobne. Po przegranym spotkaniu wpadamy na płytę, łapiemy Apostela, (Krupa przezornie umknął) i podrzucamy go do góry. To wszakże z tym trenerem Śląsk zdobył rok wcześniej Puchar Polski. Dziękujemy, zachowamy w pamięci. Po meczu nasz ulubiony zawodnik w szatni płakał. Działacze szukali wytłumaczenia reakcji publiki. Gdy się dowiedzieli o co chodzi pokiwali ze zrozumieniem głowami. Nie wiem, czy była to hipokryzja z ich strony, ale z Krupy zrezygnowano. Na razie Drączkowski jest pod baczną obserwacją. Jego pozycja w zespole jest niewątpliwie silniejsza, niż pięć lat temu Krupy, ale publiczność nie takich zwalała z nóg. Każda reakcja jest komentowana i... czekamy. Mecz w Łodzi z ŁKS. 2:3, dwie bramki dla przeciwnika padły w ostatnich minutach gry. Drączek zaraz po gwizdku zerwał się do szatni. Nie inaczej postąpił Matysek - reprezentacyjny bramkarz. Ten ostatni tym faktem, oraz stwierdzeniem, że chce odejść z klubu zaczął tracić kredyt zaufania, jakim darzyła go do tej pory wrocławska publiczność. Ja Maty-ska przestałem lubić od dawna, za dużo się o nim dowiedziałem, ale o tym później. Chłopcy poznają się na nim coraz lepiej. Szkoda, że dopiero teraz. 50 KOZAK Wracając z ŁKS-u "C", młody koleś miał przygodę. W pociągu rewizor zaczął spisywać, co nie wróżyło niczego dobrego. A kary na kolei ostatnio do najniższych nie należą. Wobec czego na stacji Kolumna ewakuował się z ruszającego składu. Wpadł w łapy kilku widzewiaków. Ci, po dorwaniu wzięli go na buty. Robili to jakoś niefachowo, zbyt głośno. Zleciała się policja i sześciu z nich wyłapała. Męty zrobiły konfrontację, to znaczy ustawili ich na przeciwko poszkodowanego. - To oni. Który z nich cię bił? - Nie, to nie ci. - Nie gadaj głupot. Oni cię kopali, widzieliśmy. - Nie, nie oni. - Ci dwaj muszą siedzieć, nieźle już nawywijali. Powiedz, bili cię takie? - Nie ich absolutnie nie było. Policjanci teraz najchętniej zlaliby poszkodowanego. Takie typy. Wypuścili ich z komendy. - Ty dzięki, twardziel jesteś. Chodź z nami na wódkę. - Zabraliście mi flagę. - Flagi nie dostaniesz, chodź na wódkę. - Bez flagi nigdzie nie idę, jak jesteście takie cwaniaki, to chodźcie na solo. Znalazł się jakiś starszy widzewiak. - Czemu zachowałeś się OK? - A co, mam kurwom pucować? - Siedziałeś? - Nie, ale jakbym was dał, mógłbym się na moich meczach nie pokazywać. A co to, ja z pierwszej łapanki? Starszy widzewiak przyjął tę argumentację z uznaniem. - Dobra, jest was sześciu. Który wychodzi z nim na solo? Kozak lał się po kolei z czterema. Na koniec w dowód uznania "żyd-ki" oddały jednak flagę i szalik skrojony komuś innemu. Na chacie u tego starszego gospodarz wyciąga plecak i wysypuje z niego zawartość. A to same szaliki i flagi... ŁKS-u. Zdobyczne - tej informacji nie musiał udzielać. Wiadomo, że nikt takich rzeczy w prezencie nie daje. Widzewiak opowiadał o ostatnich zadymach. Mówił, że najgorzej pod tym względem wypadli w sezonie, gdy spadali z ekstraklasy. Wtedy lanie dostali w Mielcu, gdzie pojechało ich sześciu. Oraz w Poznaniu. Mielec 51 odbili sobie po awansie, kiedy pojechało ich dwie setki, lali gości nie patrząc, kibic, nie kibic. Byle wiek w miarę odpowiedni. KOZACY Idę wraz z kolesiami - fanami wieczorkiem dnia pewnego głównym traktem wrocławskim, tzn. ulicą Świdnicką. A był to dzionek w którym do naszego miasta zawitał Jerzy Owsiak ze swoją Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Wynurzamy się z przejścia podziemnego i widzimy ustawiony poprzecznie szpaler szeroko rozstawionych nóg. Po sekundzie, kiedy zobaczyliśmy właścicieli sznurowanych, wysokich butów i spodni w barwach ochronnych sytuacja się wyjaśniła. Skini wyłapywali wałęsające się po koncercie grupki długowłosych. Przywitaliśmy się. W rękach "łysych" można było spostrzec foliowe reklamówki, a w nich kije bejsbolowe. Nie chciałbym należeć do tych na których czekali wyznawcy Tejkowskiego. PIŁKARSKIE SZACHY Spróbujcie kiedyś zorganizować zawody w pluciu na odległość, o milion dolarów. Frekwencja tak wśród uczestników jak i widzów murowana. Że też socjologów dotąd nie zastanowiło, iż na spotkaniach piłkarskich dziennikarzy z politykami lub księży z policjantami publiki nieraz więcej niż na lidze, a na trybunach panuje sielanka. Natomiast boiska C-kla-sowe sędzia niejednokrotnie opuszcza salwując się ucieczką. Czasem wraz z przyjezdnymi. W wydawałoby się nic nie znaczącym meczu do głosu potrafią dojść najniższe instynkty. Dochodzi do rękoczynów i słynnego ganiania widłami. Każda stawka o grę widownię ożywia. I to jest właśnie zasadniczą różnicą pomiędzy gierką oldbojów, a ligową kopaniną. Między innymi dlatego szlag mnie trafia, kiedy nasza tv wygłusza reakcje tłumu. Kilkakrotnie miałem możliwość wyboru pomiędzy bezpośrednią relacją z tv polskiej i Eurosportu. To porównanie rodzima, państwowa instytucja przegrywa. A dzieje się tak dlatego, że ktoś doszedł do wniosku, że nagłośnienie ze stadionu jest niezbyt istotną sprawą i należy je wygłuszyć. Jasne, u nas najważniejszy jest komentator, publi- 52 ka to plebs mogący jedynie narobić kłopotów. Wyją, krzyczą, klaszczą. A telewidzowie najbardziej sobie cenią spokój. Wyobraźcie sobie koncert Rolling Stones z publicznością nie reagującą na wydarzenia ze sceny. Lub takie samo zachwanie widowni na przedstawieniu teatralnym. Przecież to byłyby wydarzenia smutne, pozbawione sensu działania ludzi wysilających się na estradzie. Widocznie dział redakcji sportowych TVP nie widzi zbytniej różnicy w widowiskowości spotkań teamów księży i policjantów oraz narodowych jedenastek w trakcie Mistrzostw Europy. Piszę te zdania pod wpływem meczu Francja-Anglia na Euro 92. Nie pamiętasz? Pewnie że nie. Nawet nie szukaj w pamięci. Ja piszę w godzinę po zakończeniu meczu. Przed oczami migają mi dwie sytuacje, 0:0 i flaki z olejem. Oraz wygłuszony doping. Na dodatek dobijający komentarz selekcjonera reprezentacji Andrzeja Strejlaua. Stwierdził on, że "faktycznie nie jest to widowisko w rozumieniu przeciętnego widza, jednak z punktu widzenia fachowca są to fantastyczne piłkarskie szachy". Im częściej ci przeciętni widzowie będą się spotykać z wyrafinowanymi boiskowymi szachami, tym bardziej będą łysieć trybuny stadionów. Jeśli FIFA nie pozmienia przepisów dążąc do uatrakcyjnienia pojedynków, to można się spodziewać, że futbol stanie się skansenem na miarę piłki ręcznej, gdzie poza wąską grupą osób nikt się tym sportem nie interesuje. Przy braku zainteresowania znikają sponsorzy i dyscyplina staje się amatorska. Mówiąc złośliwie, chyba rozumiem selekcjonera. Dla niego najlepiej by było, gdyby Anglia i Holandia spotkały się w finale ME. Wtedy łatwiej byłyby się wytłumaczyć z ewentualnego niepowodzenia w kolejnych eliminacjach do MŚ. Co do Brytyjczyków - ich futbol jest chyba esencją piłki. Walka od początku do końca, na całym boisku. Na przełomie lat 70 i 80 zaserwowano nam w tv ligowe spotkanie Liverpool-Everton wygrany przez gospodarzy 5:0. Do ostatniego gwizdka trwała zacięta walka. Jedni chcieli zdobyć szóstą bramkę, goście honorowego gola. Poza tym każdy walczył o miejsce w drużynie. Wspaniały jest futbol, w którym zespól mający zapewniony korzystny rezultat chce go jeszcze podwyższyć. Lecz by tak podchodzić do sportu trzeba albo czuć na plecach gorący oddech czyhającego na najmniejsze potknięcie rywala-zmiennika w drużynie, albo być psychopatą ? zakodowanym brakiem litości i pobłażania. 5:; lub też być na bazie ambicji fanatykiem swojego zawodu. W naszej lidze kopanej raczej nie ma nikogo o takich cechach. Może gdzieś jakieś wyjątki. U nas do gry podchodzi się olewczo. Jeśli w czystym meczu uda się strzelić bramkę, trzeba tego kapitału bronić. Coś może się stać, a szkoda... Na szczęście są tacy, jak koszykarze Śląska. Oni grając dla pieniędzy, grają dla ludzi. Po zdobyciu tytułu Mistrza Polski 92, ktoś (pominę nazwisko, bo osobę szanuję) wchodzi do szatni ze stwierdzeniem: - Pozostał Puchar Polski, chyba sobie odpuścimy, należą się urlopy. - Nie odpuścimy sobie. To nasze pieniądze, a ludzie powiedzą że specjalnie odpuściliśmy sobie by pozwolić ASPRO się odegrać. I tak plotkują o układzie w finale play-off. SPRAY Wraz z coraz powszechniejszą dostępnością farby w sprayu mury naszych miast stały się wspaniałym polem do popisów różnej maści artystów. Graffiti, napisy o treści politycznej, głupawej, erotycznej oraz oczywiście kibicowskiej. Najbardziej rozpowszechnionym niedawno hasłem na murach całej Polski było oczywiście "precz a komuną" i "Solidarność". Malowano te napisy na murach wielkich miast, wiejskich płotach, w szkołach. Ryto na drzewach, ławkach w parkach. Pisano w windach, rozklejano nalepki. Popularność napisów była odwrotnie proporcjonalna do do ich legalności. W 82 roku pojawiły się wszędzie, malowane przez starsze osoby i niemal dzieci. Siedem lat później ich popularność spadła. Najbardziej rozpowszechnionym wyrazem, bez względu na koniunkturę polityczną jest krótka, trzy (czasem cztero) literowa nazwa męskich genitaliów. Pełno także nazw najbardziej nagłośnionych zespołów muzycznych. Ostatnio pojawiły się napisy kontestujące rzeczywistość oraz o wydźwięku polityczno-społecznym, jednak w innym, pluralistycznym tonie. "Nim rzucisz na tacę jebnij się w glacę", "dzieci, pomóżcie rodzicom, zróbcie się sami", "Kler przejmuje ster", "Czerwone czy czarne", "Nie taki diabeł straszny, spójrz na księdza" "jedenaste - nie skrobaj" to spontaniczny odzew na spektakularne pociągnięcia ZChN-u. Inne, też polityczne napisy to wojna skinów z anarchistami. "Nazi- 54 stop" to najczęstsze hasło organizacji typu Anty Nazi Front. Z kolei skini wypisują "Jude zum gas", "Bij komunę". Z folkloru murów wybieram kilka wypocin na chybił-trafił. "Chcesz mieć dziecko silne, zdrowe, daj mu wino owocowe" - to naprzeciwko przedszkola. "Dziewczynki lubię, King Kong", "jebać stare baby i policjantów", "Jezus przyjdzie w ojkach", "Lotem bliżej do lasku kabackiego", "Rosjanie - nie, Rosjanki - tak", "Gdzie kucharek sześć, tam trzeba chłopa", "Uwolnić powietrze z opon", "Kuroń do zupy, cukierki do dzieci, dyskoteka do dwudziestej", Tu byłem, Tony Halik", "Sex to nie wszystko, a jednak", "Ostatni gasi światło, niekoniecznie elektryk", "Wstaję by pić, piję by paść, padam by wstać", "C2H50H OK", "Rżnij w karty i Małgośkę", "Jaruzelski smok wawelski", "Kocham Gienka, Kazik". Prawie każdy z tych i wielu innych nosi w sobie coś nad czym można by się poważnie zastanowić. Nawet te wulgarne. Polubiłem malujących po nocach te swoje dziwactwa, oraz ich szalone pomysły, gdy wynalazłem graffiiti z treścią "Zawsze dąż do maksymalnej ekstremalizacji wrażeń". Oczywiście dla kibiców najważniejsze są te napisy związane ze sportem. Nie będę wyszczególniał częstych, obraźliwych dla klubów. Takich najwięcej jest w Krakowie, Łodzi, Trójmieście, a zwłaszcza na Górnym Śląsku, przy czym ilość wypisywanych inwektyw na dany klub jest wprost proporcjonalna do strachu i nienawiści, jaką w danym mieście obdarza się znienawidzonych jego fanatyków. Nie ujrzy się w Szczecinie napisu "Hutnik huj" z tej prostej przyczyny, że sympatycy Morskiego Klubu nie mieli poważniejszych starć z fanami z Suchych Stawów. Ale w tym samym Szczecinie sporo znajdzie się obraźliwych epitetów skierowanych pod adresem innego podwawelskiego klubu - Cracovii. Po prostu, Cracovia jest znacznie lepsza, a zdarzenie z Chorzowa na wzajemną miłość obu grup nie wpływa pozytywnie. Dalej drążąc przykład tego portowego miasta - sporo jest w nim haseł opluwających gdańską Lechię. Przyjeżdżają fani biało-zielonych w dużych agresywnych grupach, rozrabiają w sposób szczególnie dotkliwy dla miejscowych. Kibice spod Wawelu wymyślili napis 'Tylko Wisła", także w Krakowie zainicjowano dopisek "Pany". Natomiast "King" narodził się we Wrocławiu. Lechia może poszczycić się autorstwem dopisku "Wita" obok trupiej czaszki. W Warszawie do Legii dołożono OK jako inauguracyjne takie porównanie w Polsce, jednak najwięcej tych napisów z 55 czasem wymalowano w Gdańsku. Trudno ustalić, kto pierwszy wypisał obok nazwy swojego klubu "Hooligans". Trzeba stwierdzić, że się przyjęło. Wschodnia część kraju do dzisiaj lubuje się w wypisywaniu nazw klubów, z kibicami których miejscowi mają dobre układy. Jeśli będziesz gdzieś w Polsce, zobacz na powypisywane na murach hasła. Będziesz miał sporą wiedzę na temat geografii zgód i wojen tamtejszych miłośników futbolu. Gdy któryś zespół wyszczególniany jest często z różnymi negatywnymi dopiskami, znaczy to, że miejscowi od nich właśnie najwięcej zebrali po pyskach. - Zobacz, jaka wspaniała ściana się buduje - "D" z Gdańska pokazuje mi pręty przygotowane jako zbrojenie. - Wysoka - zupełnie nie rozumiem o co mu chodzi. -1 jaka długa - słyszę. - / długa. - W dalszym ciągu nie pojmuję intencji. - Będzie można na niej walnąć wspaniały napis - gdy "D" wyjaśnił w czym rzecz wybuchnąłem śmiechem. Znam tę jego manię. Czasami deszcz, słota, na dworze zimno, że psa byś z domu nie wygnał, a on o trzeciej w nocy wstaje, chwyta za pędzel i kubełek z farbą i gania po całym mieście malując napisy. We Wrocławiu, jak w każdym innym mieście jest kilku szaleńców grafomanów. Kiedyś "K" zorganizował ekipę na nocny wyjazd do Poznania, tylko po to, by na uprzednio upatrzonym murze niedaleko torów kolejowych wymalować wielkimi na półtora metra literami WKS 'Śląsk. Natomiast pobiegać ze sprayem i wypisywać dłuższe hasła lubi "W" "Cała Polska w cieniu Śląska", Śląsk ponad wszystko" to najczęstsza jego twórczość. WISŁA Układ: Jagiellonia, Ruch, Widzew, Wisła zdawał się być nad wyraz stabilny. Jednak z Chorzowa do Krakowa jest zbyt blisko, jak na zgodę dwóch klubów z bardzo silnymi ekipami kibiców. W 88 roku Wisła nie miała konkurentów, jeśli chodzi o bicie. Natomaist Ruch miał - z uwagi na sukces drużyny - najliczniejszą ekipę. Nie bardzo wiadomo dlaczego błyskawicznie od dość dobrej zgody przeszli w stan totalnej wojny. 56 Do Krakowa zwaliło półtora tysiąca kibiców "niebieskich". Walki przed spotkaniem. Po meczu genialni milicjanci podzielili chorzowian na dwie grupy i postanowili przeprowadzić przyjezdnych na dworzec niejako etapami. Wiślakom w to graj. Zaczaili się gdzieś na trasie przemarszu, dozbroili w pręty i co tam się jeszcze dało. Wiara zaprawiona w antyustrojowych walkach pod radzieckim konsulatem, milicyjnych tarcz się nie bała. Tym bardziej, że to w Krakowie opracowano metodę łamania rąk zomowcom poprzez okręcenie tarczy. "Raz w kółko zgodnie z ruchem wskazówek zegara, w drugą stronę nie daje już takich efektów". Teraz policyjne tarcze mają obrotowe umocowanie na łokciu, tak że ten przepis jest już nieaktualny. Wiślacy w liczbie ok. 150 wypadli w sam środek pierwszego pochodu. - Co się działo, to historia - opowiadał mi później uczestnik tych wydarzeń. - Wpadamy w Ruch, a ci w długą. Sam rozumiesz, skoro było ich tylu, to siłą rzeczy znacznie większy procent panikarzy. Milicjanci widzą, te tamtych taka masa i palą wrotki, więc też spanikowali. My za nimi z pianą na ustach. Ruch i milicja biegną po sobie, tratują się. Totalna panika. Ciemno już było, widzę że coś leży, odbijam się nogą, a to sprężynuje. Tylko zerknąłem. Milicjant nakryty tarczą czeka na Matkę Boską. Ktoś z tyłu przewrócił się przez niego, i drze się: "ja ci niebieski huju zaraz pokażę". Dopadamy hanysa, a ten klęka i w bek, nawet go nie lałem. Inni tak. Wyłapaliśmy kilkunastu, tamci w międzyczasie porozbiegali się, więc łazimy i pytamuy się każdego napotkanego skąd jest. Jak było coś nie tak z akcentem to lu typa w trąbę. A ile mieli szalików pokitranych pod kurtkami! Takiej rzezi to tu jeszcze nie było, i już chyba nie będzie. Później w bardzo krótkich odstępach czasu padły układy Ruchu z Widzewem i Jagiellonia, następnie Widzewa z Wisłą i białostocczanami. ŁKS ma kosę z Arką, co dziesięć lat wcześniej byłoby nie do pomyślenia. Lech w szybki sposób pozbył się zgód z Górnikiem Wałbrzych, oraz Górnikiem Zabrze. Ruchowi pozostał egzotyczny układ z nieliczącym się Iglopolem Dębica. Przestali się lubić poznaniacy z bydgoszczanami. Mało zgód zostało w Polsce. Śląsk pod tym względem jest ewenementem. Nie dość, że zostały nam trzy, to jeszcze te ekipy leją się między sobą. Jest też regionalny układ z Miedzią Legnica i wychodzi z tego niezły pasztet. Nie trzeba się zbytnio natrudzić, by wymienić większość pozytywnych 57 układów w kraju. Poza lokalnymi układami, jak na przykład Motor -Hetman Zamość, czy Lechia - Pomezania Malbork, można wymienić zaledwie kilkanaście. Arka - Tychy, Wisła - Jagiellonia, ŁKS - Zawisza Stal Mielec - ŁKS, Lech - Polonia Bytom, Legia - Zagłębie Sosnowiec Zostało niewiele. Gdy zaczynałem chodzić na mecze w 74 roku, we Wrocławiu obijano tylko kibiców Lecha i Legii, i tylko w Poznaniu i Warszawie fani Śląska dostawali oklep. Teraz zamiast wymieniać wojny, wylicza się zgody Tak łatwiej i szybciej. Rozmawiam z Wojtkiem, kibicem ze starej wiary z Wisły. Dla różnych klubów pojęcie starej wiary odnosi się do różnych grup wiekowych, i o różnym stażu w ligowych wyjazdach. U wiślaków są to ci, którzy swe piersze kroki na stadion stawiali w czasie, gdy drużyna po raz ostatni sięgała po tytuł mistrzowski, czyli w 78 roku. Wojtek opowiada o sezonie 90/91. Wisła walczy o prawo gry w pucharze UEFA. Cztery autokary kibiców krakowskich podążają w kierunku Lubina. Pijaństwo oporowe. Towarzystwo zakupuje morze alkoholu i wlewa je w siebie. Mój rozmówca padł wycieńczony gdzieś na końcu autobusu. W pewnym momencie w pijackim zwidzie zauważa sunącą ku niemu postać. - Te student, zrób coś, klient nam umiera. - Ehe... pójdę i go podtrzymam na duchu. - Wojtkowi ciąży słowa' okropnie. - Ty, to nie żart - tamten potrząsa Wojtkiem. Po chwili, gdy nie mógł doczekać się, aż przybysz przestanie, dla załagodzenia sprawy wstaje i idzie na przód pojazu. - On faktycznie dogorywa. Kierowca, stój w najbliższej miejscowości -zobaczywszy sinego, 35-letniego gostka przetrzeźwiał momentalnie. Zatrzymali się w jakiejś miejscowości, i natychmiast za telefon. Przyjeżdża karetka. Zaczyna się reanimacja elektrowstrząsami trwająca godzinę. - Co mu się w ogóle stało? - co chwilę ktoś zaczepia lekarza wykazującego anielską cierpliwość dla otoczenia. - Dziwnie rzygał i udusił się. Zajeżdża policja, i po stwierdzeniu, że denat nie żyje, zabiera cały autobus na przesłuchanie. -Imię, nazwisko, itd. to stały repertuar pytań identyczny dla świadka i ronego. W tym przypadku odpowiedzi padały w różnych tona- 58 cjach. Od wykazujących szansę na jakąkolwiek sensowną odpowiedź, aż do pijackiego bełkotu. - Co panu wiadomo o tej sprawie? - Rzygnałbym sobie, macie tu jakąś miskę? - jeden z nadżumionych. - Czy znał pan denata? - Jezu, jaka ulga - to po wyhaftowaniu się przez okno. - A nie mówiłem, że rzygnę? Ponoć najbardziej utkwił w pamięci tragiczny obraz przykrytego białą płachtą, spod której wystawał niebiesko-biało-czerwony szalik. - Osierocił dwójkę dzieci - dodaje po chwili zadumy Wojtek. Dostaję zdjęcie piłkarzy Wisły. Niby nic szczególnego, cztery rzędy ludzi. W pierwszym siedzą trenerzy, menadżer, sponsor. Za nimi zawodnicy. Każdy na sobie ma koszulkę swojego klubu, a piłkarze, wszyscy, jak jeden poozdabiani szalikami w barwach z napisem TS Wisła i w identycznych czapeczkach. Żal serce ściska, kiedy coś podobnego będzie możliwe i u nas? Inna sprawa, jak ci sami gracze potraktowali swój klub i kibiców w najgłośniejszym spotkaniu ostatnich lat z Legią. Ale to już inna historia. Świat widziany przez zadeklarowanego wiślaka jetst inny, niż ten sam świat w oczach fana Cracovii. Ponoć średnia wykształcenia jest znacznie wyższa u tych pierwszych. Zarzucany jestem przykładami, z których jeden utkwił mi w pamięci. Jadą gdzieś w zaświaty, czyli na drugi koniec kraju kibice "Białej Gwiazdy". Piętnastu z nich zwija milicja. Rozróba rzeczywiście była, ale bez przesady. No cóż, za komuny to właściciel pałki stanowił prawo. W chwilę po zebraniu dokumentów ten sam niebieski wraca i biadoli: - Co z was za ludzie? Na piętnastu trzech bez dokumentów, jeden z padaczką i dziesięciu studentów. Dobra, wypuścić ich. Po namyśle, jakby rozbrojony swoim nieuctwem postanawia wpłynąć na zatrzymanych. - A wy, przecież inteligencja, musicie na te mecze? - Musimy. Faktycznie, jedną z ciekawszych postaci wśród "wojowników Białej Gwiazdy" jest "Wesoły", tytułujący się magistrem inżynierem. O Cracowvń mówi się, że jest ich stosunkowo niewielu, ale towarzystwo mieszka w jednym miejscu, w południowej części Krakowa. Są nieźle zgrani. Jest to ponoć grupa ludzi, która nie skończyła szkół innych niż zasadnicze. Są bezwzględni, dlatego niebezpieczni. Co by nie powiedzieć o fanatykach "pasów" są to jedyni kibice drużyny 3-ligowej o których czasem pisze się w prasie. Niedawno Cracovia zajechała do Okocimia. Wywijają niewąsko. Na mieście rozróba, wyciągają na żywca piwo ze sklepów, kradną, dymią. Ożłopani browarem rzucają butelkami w ludzi. Miejscowi dopiero po pewnym czasie zajarzyli, że jeżeli ktoś ich nie uciszy, to sami tego nie zrobią. Trzeba było skrzyknąć pół miasteczka, by doprowadzić przyjezdnych do porządku. Zawsze sporym wydarzeniem dla miłośników piłki nożnej i związanych z nią zadym są derby Cracovia-Wisła. Te ze stycznia 90 roku upamiętniły się paroma wydarzeniami. Fanatycy Wisły za miejsce zbiórki obrali sobie dworzec główny. Na derby ściągnęła jednak wiara nie tylko miejscowa. "Pasy" miały wówczas zgodę z Górnikiem Zabrze, dlatego do grodu Kraka ściąga ponad setka sympatyków tego zespołu. Nie mogli trafić gorzej. Spodziewający się takiego obrotu sprawy kibice "Białej Gwiazdy" w liczbie około tysiąca mieli pościągane szaliki, i niewiele różnili się od tzw. normalnych podróżnych. - Gór-nik Zab-rze - początkowo ten głośny okrzyk odbijał się od wydawałoby się obojętnego tłumu. Po chwili, gdy komuś puściły nerwy i wdał się w bijatykę. Z szarej masy przelewającej się przez perony rusza lawina na przyjezdnych. Impet czołgu. Zabrzanie, zdezorienowani wpadają w popłoch. Gdy już było po wszystkim wiślacy wyruszają pochodem w kierunku stadionu przy ul. Kałuży. Po półgodzinnej grze na trybuny wchodzą sza-likowcy Jagiellonii Białystok, zaprzyjaźnionych z Wisłą, co jest równoznaczne z kosą z gospodarzami. A ponieważ przybyli od strony tych ostatnich, zaczął się dym, do którego szybko włączyli się mundurowi. Teraz za cel swoich ataków Cracovia obrała niebieskich, walki trwały dosyć długo. Gdy na stadion przybyła grupa zomowców w kaskach doszło do specyficznej sytuacji, tzn. do połączenia grup szalikowców "pasów" i Wisły w jednym froncie przeciwko policjantom. Funkcyjni nie wytrzymali zadymy i zrejterowali. Po meczu we wspólnym pochodzie w kierunku radzieckiego (jeszcze) kosulatu totalna demolka. Przed każdym przedstawicielstwem obcych państw stoi budka z funkcjonariuszem w środku. Nie inaczej jest w Krakowie. Tłum powalił budkę z której wystraszonemu kapralowi udało się zbiec. Chwilę później budynek z s i flagą, sierpem i młotem po- 60 zbył się połowy szyb. Dopiero teraz zjawiły się w pobliżu fanatyków w szalikach duże oddziały prewencji w pełnym umundurowaniu ściągnięte naprędce z całego miasta. Zadyma przeniosła się na dworzec PKP, gdzie pałkownicy lali każdego w odpowiednim wieku, początkowo na peronach, później także w pociągach. Listopad 92. Nowe-stare święto niepodległości. W Krakowie czczono je różnie. Najpierw "Łysi" przespacerowali się do pomnika Matejki do rynku, później zwolennicy Olszewskiego (byłego premiera, "supereks-perta" ekonomicznego, za którego kadencji wartość polskiego długu na rynkach światowych zaczęła spadać) przemaszerowali w drugą stronę. Policja nie miała zbyt dużo do roboty, jedynie wyprosiła niemiecką telewizję ARD, gdyż nie można było zapewnić im bezpieczeństwa. Zadymy długo nie było. Spłonęła flaga Wspólnoty Europejskiej, pokrzyczano na Żydów i Cyganów. Jaja rozpoczęły się po zakończeniu spotkań 1-ligowej Wisły i 3-ligowej Cracovii. Ci ostatni nazywani są przez swych adwersarzy "żydkami", chociaż w jej barwach występują od kilku lat skini. Efektem tej ganianiny była rana kłuta stwierdzona u sympatyka Wisły oraz puszczony bez spodni wielbiciel Cracovii. Towarzystwo za miejsce walki obrało sobie teren w pobliżu budowy. Po przejściu dwóch tornad w postaci watah szalikowców, właściciel skarżył się, iż zgrorma-dził materiał na budowę całego domu, a nie została mu ani jedna cegła. W ZĘBY PRZEZ POMYŁKĘ Z barwami na szalikach wiąże się niejedna komiczna historia. Ciekawe, ilu w całym futbolowym świecie ludzi dostało po zębach przez pomyłkę, tylko dlatego, że miało akurat na szyi barwy nie swojego klubu? Nieraz po ciemku trudno jest odróżnić niebieski od zielonego lub czarnego. Jeszcze inne zdarzenia, to te, gdy kolejność kolorów jest coś nie taka. - Patrz Zawisza - druga w nocy, pobliże wrocławskiego dworca głównego. Kilku obcych kręci się w jego okolicach. - Ilu ich tam jest? Sześciu? No to lecimy! Siły wyrównane ilościowo, wywiązuje się drobna szarpanina. - O wy bydgoskie kurwy!... • My nie z Bydgoszczy! 61 - Pieprzysz, pokaz białko! - oczywiście, że kibic Zawiszy nie musi byC z Bydgoszczy. Na pewno nie będzie z Torunia ale są z Fordonu, Inowrocławia, Włocławka. Napisy wielbiące ten klub, choć ostatnio nieco wyblakłe są powypisywane na murach Grudziądza. - Skąd niby jesteście? - takie uspokajające pytanie, gdy tamci nerwowo szukają jakiegoś dokumentu. - Z Pabianic. - Co tu robicie? - Jedziemy na kosza do Brzegu. Na kosza? przebiega przez głowę - a, no tak, koszykówka kobiet. Tamci wyciągają jakąś legitymację, dowód osobisty. Faktycznie, jak byk wypisane Pabianice. - Macie zgodę z Zawiszą? - kolory na szalikach nurtują. - Co wy o tej Zawiszy? - Na twarzach przyjezdnych maluje się zdziwienie, ale czują się wyraźnie pewniej. - Skoro nosicie takie dziwne barwy... - Ateście się uwzięli, jakiej Zawiszy, od kiedy oni mają niebiesko-bia-ło-zielone? - To jest zielone? - oskarżycielski palec wskazuje na jedną z powierzchni szalika. - No pewnie. Chodźy pod jakąś latarnię - wchodzimy do oświetlonego hallu dworca. Rzeczywiście, w jasnym świetle widać, że domniemany czarny jest w rzeczywistości bardzo ciemnym zielonym Nieśmiałe słowa przeprosin. Innym razem na stadion Wisły podąża jej fan. Nie był na meczu już bardzo dawno. Tak się złożyło. Nie miał pojęcia, że aktualna moda wśród fanatyków tej drużyny to nieco inny, zmieniony układ barw. Jego zestawienie kolorów jest jeszce w starym stylu. Akurat przed chwilą była zadyma pod kasami pomiędzy gospodarzami a grupą kibiców Zaorskiego Górnika. Szaliki starej generacji wiślaków i aktualne zabrzan praktycznie niczym się nie różnią, dlatego stojący pod kasami ze zdziwieniem obserwują osobę spokojnie sobie idącą w ich kierunku. Chwila i zostaje otoczony. Kilka ciosów w twarz i chłopak pada. - Coście powariowali? - krzyczy. - Lać typa z Zabrza - to ktoś nie mogący się dopchać. - Ja jestem z Krakowa! - Ee, gadasz - jednak grad ciosów i kopniaków przestaje padać - To 62 skąd masz ten hujowy szal? - Durniu, jaki hujowy! To są prawidłowe barwy Wisły! Kiedy Sandecja Nowy Sącz wchodziła do 2 ligi miała dość regularną publiczność. Przychodziło sporo ludzi, wynalazły się biało-czarne, niczym Juventusu szaliki. Górale zawsze byli uważani za ludzi zawziętych, trudno, żeby kibice Sandecji byli inni. Bodaj inauguracyjny pojedynek w drugoligowej batalii. Do Nowego Sącza zjeżdżają kibice Zagłębia Sosnowiec. Ci ostatni z kolorami swoich szalików mieli kłopoty. Swego czasu czerwono-zielono-białe, nie wiadomo dlaczego zmienili na czarno-białe. Sosnowiczanie w swoich nowych barwach podchodzą pod kasy. Dwie kolejki ludzi w takich samych szalikach na szyjach. Miejscowi i goście. Nie znają się, teraz wszystko może się zdarzyć. Jak zwykle w takich wypadkach zaczyna się od słów. Chwilę później rękoczyny. Leją się pacjenci, zdobyczne trofea przechodzą z rąk do rąk, ogólna szarpanina. Po krótkim czasie większość walk ucicha. - Skąd jesteś? - Tutejszy, a ty? - Tet! - głupie uśmiechy na twarzach. Lej, góralu - to zadyma obok. Jaki ja ci góral? Ja z Sosnowca. - O kurwa, przepraszam! Okazało się, że zaledwie dwie czy trzy pary tłukły się sensownie, reszta to bijatyki między swoimi. Z całej tej awantury zrodziła się zgoda pomiędzy fanami obu klubów. LIGA CHULIGANÓW Czytając pożółkłe kartki roczników gazet sprzed lat trzydziestu i więcej, można dostać spazmów ze śmiechu. Gdy się czyta o zadymach na meczach "wywołanych przez nieodpowiedzialne grupki podchmielonych osobników" na pierwszo- czy drugo-ligowych meczach. Znając specyfikę tamtych lat, kiedy nad tłumem mogła zapanować garstka funkcjonariuszy, których jedyną broną była marsowa mina, i świadomość ewentualnych awanturników, że za najniewinniejszy epitet pod adresem "pana władzy" awansowało się do roli wichrzyciela porządku publiczne- 63 go. Zostawało się odpowiednio traktowanym za podobne przewinienia. Kolegium w takich wypadkach lubiło wymierzać karę trzech miesięcy aresztu bez zamiennika. Płotki odgradzające boiska od trybun sięgały różnie, niektóre nawet do piersi dorosłych mężczyzn. W większości wypadków nie wyżej niż do bioder. Kompletny brak odizolowania sektorów dla przyjezdnych. Gdy się takie pierwsze - po wypadkach na Heysel - pojawiły w Polsce, budziły śmiech u miejscowych. Klatka - tak je najczęściej zwano. Zupełny niemal brak ochrony milicyjnej (hm, ochrony?), natomiast członek służby porządkowej to dziadek-emeryt ze spraną do niemożliwości, wstydliwie chowaną opaską. W pociągach i na stacjach milicji nie uświadczysz. Co przezorniejsi i znający się na rzeczy funkcjonariusze specjalnie usuwali się na jak najdalsze odcinki. Po co ryzykować życiem, zdrowiem, po co szarpać sobie nerwy. Dworce, pociągi, pomniejsze stacje kolejowe, drogi dojścia na stadion stały się w latach siedemdziesiątych doskonałym miejscem do zorganizowania zadym. Okazji było niewiele, znacznie mniej klubów miało swoich fanatyków, wśród większości panowały zgody. Kiedy jednak nadarzała się okazja, robiono specjalne akcje. Pamięć jest zawodna, ale specyfika całodziennych lub całonocnych oczekiwali na potencjalnych przeciwników wywiera znaczące piętno. Gdy do Opola wyruszali kibice poznańscy, lub odwrotnie, albo gdy do tegoż Opola zawitać mieli fani Pogoni. Co za gratka dla wrocławian! Jadąc do Gdyni lub Bydgoszczy mogliśmy być pewni, że przejazd pzrez Poznań nie będzie spokojny. Teraz sytuacje takie spowszedniały. Praktycznie na każdej dłuższej trasie czekają grupy i grupki chętnych do obicia jadących na wyjazd. Kilkanaście lat temu na sprawy związane z bezpieczeństwem na trybunach patrzono zupełnie inaczej. Inaczej wśród kibiców postrzegano wyczyny, takie jak warszawskiej Legii, której szalikowcy w 1981 roku mieli swój "dzień konia". Owszem wyliczanka, gdzie to ich pobito jest długa. Bydgoszcz, Poznań, Gdynia. Łódź (na Widzewie, ale fani ŁKS). Tam legioniści oberwali mniej lub bardziej tęgie lanie. Próbowano ich także obić w Opolu na półfinale PP, ale mimo spędu chuliganów z całej Polski chcących się na warszawiakach odgryźć - ci w sile 250 osób się nie dali. W Łodzi i w Gdyni salwowali się ucieczką przez płot na murawę. W tamtym czasie nie był to powód do wstydu. Wtedy odwagą było samo pokazanie się na obcym, wrogim stadionie. Wywieszenie flagi i 64. przyjście w szaliku na niegościnny teren stanowiło objaw hartu ducha. A gdy tych odważnych znalazło się kilkudziesięciu, dla znakomitej większości gospodarzy stanowiło to jednoznaczny syganał: gdy pojadę na rewanż, lepiej nie myśleć co się może stać. Oprócz Łodzi, gdzie, sądząc po ilości, Legia mogła stawić skuteczniejszy opór, w reszcie wymienionych miast warszawianie dostali bicie po zajadłych walkach. Na trybunach przy ul. Łazienkowskiej stawili się jedynie szalikowcy ŁKS. Reszta nie przyjechała, lub przyczaili się w tłumie. A do ułomków we własnych miastach nie należeli. Inne czasy, inne układy. Odbierając to ówczesnymi kategoriami kibice Legii pokazali się. Przełom lat 70/80 to bezsprzecznie czas Legii, zwłaszcza ów 81 rok. Legioniści potrafili się pokazać i postawić. Najgłośniejsza zadyma miała miejsce na Widzewie, chociaż ta właśnie stanowiła najmniejszy powód do ich dumy. Dużo ludzi na stadionie, ważny dla układu tabeli mecz. TV robi bezpośrednią relację. Jakieś trzy i pół setki fanów ze stolicy co jak na ówczesne czasy z uwagi na wojnę stanowiło wyczyn spory -przywędrowało do Łodzi. Zasiadają za bramką. Powoli, bez barw otaczają ich fanatycy ŁKS. Wtedy Widzew nie miał prawie nic do powiedzenia, a nienawiść na trasie: miasto włókniarzy - Warszawa kumulowała się na kibicach Legii i ŁKS-u. Nikt wówczas nie był obstawiony przez milicję, nie było kordonów sanitarnych, ani konwojowania grup fanów na miejsce w pociągach. Tak więc legioniści zostali obstawieni w kółko, przy czym im bardziej zawzięty łodzianin, tym bliżej siedział swej potencjalnej ofiary. Przepychanki, szturchnięcia, ale brak iskry wywołującej agresję w całym tłumie. Przepełniony stadion czekał. Nieopatrznie wybuchową rolę spełnił "Długopis" z Warszawy. W czasach komuny (nawet w okresie 80/81 kiedy mówić wolno było nieco więcej) okrzyk Sieg Heil inaczej był odbierany niż teraz. Aktualnie widzi się zabarwienie nacjonalistyczne, wówczas było także esencją niemieckości w polskich oczach. - A zigi zigi zigi - pijany "Długopis" chciał prawdopodobnie pokazać zgranie grupy. - Haj haj haj - odpowiedzieli jego ziomale. - Ech wy, kurwy, to tacy z was Polacy? - wspaniały pretekst. N oficjalnie się okazało, że wszysc) siedzący wokół legionistów to chęUii 65 do wygarbowania im skóry. Przytłaczająca większość miejscowych, nagła agresja tłumu, lepsza pozycja do ataku przesądziły o wyniku bijatyki. Trzeba przyznać że przyjezdni prawie walki nie podjęli. Zamiast tego salwowali się ucieczką przez niezbyt wysoki płot, na murawę. W takich momentach trybuny żyją, całe chodzą. A milicja głupieje. Kibice przyjezdni na murawie, mecz został przerwany. Mundurowi podbiegają do legionistów, ci robią najlepszą rzecz, jaką w takim przypadku zrobić mogli - siadają na trawie. Kilku kretynów w niebieskich mundurach rozdziela ciosy na lewo i prawo. Teraz by to było niemożliwe, nadgorliwcy sami staliby się workami treningowymi. Tamte czasy wszechmocy funkcjonariuszy oznaczały dwa lata odsiadki za zbezczeszczenie munduru. Milicja zrobiła szpaler i wyprowadziła stołecznych kibiców poza stadion. Po obu stronach wąskiego i długiego pochodu tych ze stolicy, ustawieni niebiescy ruszający nie od parady raz po raz pałkami. Ścieżka zdrowia na oczach kilkudziesięciotysięcznego tłumu. A tłum bił brawo krzycząc "Przyłóż mu mocniej". Szczególna lekcja poszanowania prawa i szczególna, idiotyczna reakcja ludzi. Że się w Łodzi nie przepada za niczym co warszawskie, to rozumiem. Ale że bardziej nienawidzi się kibiców stołecznych od "struktur zabezpieczania ładu i porządku publicznego w socjalistycznej ojczyźnie" - tego pojąć nie potrafię do dzisiaj. Myślę, że spora część klaszczących wówczas już niedługo zmieniła zdanie. 13 grudnia 81 dał co niektórym po dupie, reszcie dużo do myślenia. Legia w tym sezonie jeszcze raz salwowała się ucieczką na boisko, w Gdyni na Arce, wtedy choć siły były znacznie mniej równe, ale walka bardziej zacięta. Inaczej sytuacja wyglądała w Krakowie. Do niedawna fanatycy (wtedy nie nazywano ich szalikowcami, to pojęcie zrodziło się później) obu zespołów mieli zgodę, ale rok wcześniej orientacja się zmieniła. Po spotkaniu wiślacy czekają przed bramami na warszawian. Ci z kolei próbują przeczekać na trybunach na zmianę proporcji sił. Milicji oczywiście w tym czasie w okolicy stadionu już nie było. To jedna z cech ówczesno-ści. Po pół godzinie 'Trela" komenderuje. - Wychodzimy od tej strony - pokazuje ręką na błonia - i nie rozbiegać się. Co by się nie zdarzyło.' - Legioniści posłusznie idą w kierunku bram. Jednak przed nimi ustawiany jest mur z chętnych do walki ciał krakusów. 66 - Bierzemy się pod ręce i na nich - w tym momencie 'Trela" robił za generała. Trzymał ducha bojowego. Wiślacy próbowali zaatakować, ale goście ze stolicy trzymając jeden drugiego pod łokieć pobiegli w kierunku szukających zaczepki. Krakusy po rzuceniu zapasów kamieni rozpierzchli się. - Nie ma już Wisły - Błazen płakał jak dziecko. Zasępione twarze reszty podwawelskich kiboli mówiły same za siebie. Dać się pognać u siebie! Natomiast 'Trela" tryumfował. - Aleśmy im dali! Spierdalali jak kaczki! Dumy z odniesionego zwycięstwa, goryczy porażki nikomu już nie odbierze nikt. Ale życie płynie dalej. Zmieniają się sytuacje i okoliczności. Gdzieniegdzie także ludzie. Dla młodszych to jedynie historia. Godna naśladowania - dla chłopaków z aktualnej stolicy, oraz zmuszająca do odwetów dla zaciętych, honorowych mieszkańców poprzedniej. T. mój rozmówca, po pogawędce z kolejarzami dowiedział się, że praktycznie wszystkie pociągi jadące z kierunku Warszawy stają na pewnym wiadukcie, w granicach Krakowa na okres 2-3 minut. Kilkakrotne obserwcje pośpiesznego ze stolicy potwierdziły ten fakt. Wobec czego skrzyknięto ekipę przed jednym z meczów z Legią nie na dworzec, gdzie udali się tylko mniej zorientowani, lecz w okolice wiaduktu. - Pochowaliśmy się w krzakach - opowiada dość sugestywnie - / patrzymy. Jest pociąg! Myśleliśmy, że będzie ich więcej, a tu zaledwie ze trzy dychy. Nas w zaroślach pięć razy tyle. Tamci nas nie widzą, więc drą się spokojnie "Legia, Legia". Wyskakujemy z krzaków, wpadamy do pociągu. Totalna pacyfikacja, zabieramy im wszystko co ma jakąkolwiek wartość. Bojową - pasy, kastety. Symboliczną - flagi, szaliki. Lejemy pacjentów aż krew tryska i znikamy. Pociąg dojechał do stacji a tam reszta chłopaków czeka na legionistów. Obici, wystraszeni przemykają wśród pasażerów pojedynczo. Ciepło było. Jeden z warszawiaków podwija rękaw stojąc w kolejce do jakiejś budki. A na łapie ma wytatuowaną "el-kę". Ktoś to przykukał i gościa na buty. Od tamtego czasu na wiadukcie więcej policji jak pcheł na psie. Aktualnie Legia to bardziej legenda niż rzeczywistość. Mogą się obrażać starzy wyjadacze, wygi jeżdżący po kilkanaście lat. "Sitek", 'Trela", "Bosman" i inni. Bo nie tylko sama umiejętność walki się liczy, ale i agresja oraz dążność do zadym. Z tą ostatnią u nich różnie. Długi okres kursowania na mecze Śląska do Warszawy i raz tylko kłopot z legioni- P), Zawisza 14, Wisła 60, Ruch 03?) i Siarka - stadion zamknięty, Zagłębie Lubin 400, Legia 27, Ruch 14, Widzew 65, Górnik 0. Natomaist Śląsk: Bytom 350, Łódź, Widzew (PP) 40, Szczecin 160, Łódź ŁKS 50, Białystok 27, Chorzów (PP) 300, Poznań - Olimpia 140, Mielec 24, Kraków Hutnik 48, Katowice 280. Ciekawe wyjazdy to ten na Jagiellonie, gdzie średnia wieku wynosiła 25 lat, i do Hutnika, gdzie była jeszcze wyższa. Brak tak szczegółowych danych o innych stadionach i klubach. Najciekawszą informacją jest brak kibiców z Lubina na stadionie Wisły, oraz ŁKS-u w Szczecinie. 71 DZIAŁACZE Czas komuny był czasem bułgarskiego pieniądza. Lewa gotówka pozwalała zakupić lewe towary u prawdziwych handlarzy. Jeśli ktoś myśli, że chodzi tu o życie codzienne, to się wcale nie myli. Skupmy się jednak na sporcie. Czystej wody amator jakim był niewątpliwie z uwagi na umiejętności, uganiający się za 1-szo czy 2-go ligową piłką facet, nie otrzymywał swoich poborów jako kopacz futbolówki, lecz jak przystało na robotni-czo-chłopskie państwo - za zasługi dla kraju. To znaczy za niezwykłą wydajność" przy maszynie lub na przodku w kopalni. Niektórzy, ci umiejący w sposób szczególny dbać o swoje interesy, składali podpisy całkiem legalnie, na kilku listach płac. Oczywiście każda parafka w innym przedsiębiorstwie. Początkowo nieboracy sami jeździli po owych fabrykach i stoczniach, gdzie musieli się sporo namęczyć, by znaleźć okienko kasy, uprzednio natrudziwszy się setnie szukając owej fabryki i klnąc że tak daleko. Następnie ze zdziwieniem dowiadywali się (czasem żyli w błogiej nieświadomości) iż ich funkcją jest sztygarowanie, a powinnością spawanie. W kolejnym zakładzie pracy kolejny błysk zdziwienia w oku, i kolejne banknoty zwiększają grubość porfela. Z czasem działacze postanowili ułatwić życie podopiecznym jako że comiesięczne wycieczki męczyły ich niepomiernie. Nie mieli siły na kolejnych treningach, a tłumaczenie "załatwiałem formalności" przyjmowano jako całkiem sensowne. Zamiast cierpliwie tłumaczyć każdemu z osobna jak trzeba dotrzeć do danego przedsiębiorstwa, niestrudzeni orędownicy z klubu postanowili sami ściągać pieniądze, aby przekazać je mogącemu przecież zabłądzić zawodnikowi. Kiedy etatowi działacze zobaczyli ową złotą górę szmalu, zaczęli niezbyt chętnie rozdawać je w ręce prawowitych (?) właścicieli. No bo przecież on, pracownik tak się poświęca, tak załatwia, telefonuje, a piłkarz wyjdzie sobie na boisko, pobiega co nieco, uważając by nie zrobić sobie krzywdy, i za to ma otrzymać aż tyle kasy? I trzeba mu będzie oddać wszystko? Tego umęczona dusza działacza zdzierżyć nie była w stanie. Małe hokus-pokus i w stercie nieczułych papierków, parę dodatkowych formularzy i złotóweczki, a przynajmniej ich część zostanie w klubie. No ale jaki jest w socjalistycznej oj< k z pieniędzy, gdy każdy (np. 72 Najwyższa Izba Kontroli) wie, ŻE one są, GDZIE one są, i KTO nimi dysponuje. O nie, co to to nie. Do tego nie wolno dopuścić. Następny pomysł był już niemal genialny. Bierze się zawodnika na rozmowę, mówi do niego jak do człowieka, opowiada mu czego to on od swego ukochanego klubu nie dostał, a na koniec stwierdza się, że i on, członek wielkiej sportowej rodziny, może zrobić wiele dla społeczeństwa. A trzeba tak niedużo, wystarczy malutki podpisik. I poddany odpowiedniej obróbce psychologicznej futbolowy fenomen w geście łaski podpisywał odebranie pieniędzy, które następnie znikały. Znaczy się do lewej kasy, a gdy ta odpowiednio spuchła, do prywatnej kasy pomysłodawcy. Ponieważ potrzeby lewych kas bywały ogromne, więc wiele mądrych i zainteresowanych głów zaczęło dumać nad problematyką przelewu gotówki z konta legalnego, na to bardziej konieczne. Potrzeba jest matką wynalazku, szybko wobec tego stwierdzono, że można zawyżać wszelkiego rodzaju rachunki, a różnicę pomiędzy faktyczną zapłatą, a tą z papierka dzielić pomiędzy wystawiającymi dokument i płacącymi. Tutaj pole manewru nie było zbyt szerokie, toteż pomysł udoskonalono. Po prostu zorganizowano same rachunki. Drużyna wyjeżdżała na zgrupowanie na drugi koniec Polski, jadła pięć posiłków dziennie, była obwożona autokarami po całej okolicy, zakwaterowana w najlepszych hotelach. Tak wynikało z papierków. Prawda była taka, że w owym czasie zawodnicy przebywali w domach, a każdy kto wiedział o różnicy między stanem faktycznym (dom) a formalnym (zgrupowanie) dostawał swoją działkę. Innym doskonałym sposobem dorabiania sobie były reklamy. Za kawałek nikomu nie potrzebnej dykty (kto w czasach komuny musiał zachwalać swoje produkty?) zakłady pracy płaciły horrendalne kwoty, które dzięki niezrównanym ludziom oddanym sprawie lądowały w odpowiednich kieszeniach. Nie omijając kieszeni dyrektora zleceniodawcy. A jakie możliwości zrobienia "przelewu" na własne konto istnieją przy zmianie barw klubowych zawodników? Afera z Koseckim, kiedy to okazało się że dwie zupełnie różne umowy spoczywają w sejfach Legii i Galatasaray, to tylko jedna z możliwości. Różnica polegała nie na odmiennych warunkach kontraktu, lecz na innych kwotach wyszczególnionych na teoretycznie tym samym druku. Różnicę rzecz jasna zagospodarowywano. Klub SPRZEDAJĄCY ma zawodnika którego cłu być. Naj- 73 chętniej za 700 milionów. Klub KUPUJĄCY reflektuje na gracza. Może być nawet ten z klubu SPRZEDAJĄCEGO. Przeznacza na ten cel miliard. Różnicę dzieli się na przykład tak: Klub KUPUJĄCY zawiera umowę z firmą X na organizację wyjazdu młodzikom swego klubu (lub strzyżenie trawy, malowanie ławek, byle nie za bardzo można było sprawdzić, czy usługa została faktycznie wykonana). Firma robi totalną fuchę która kosztuje ją 30 min. Z pozostałych 270 (kontrakt opiewał na 300 stanowiące różnicę między ceną zakupu zawodnika a oferowaną) 240 wypłaca klubowi SPRZEDAJĄCEMU np. za reklamę swoje działalności. 240 baniek za kawałek dykty, ale po stronie zysków figuruje kwota powiedzmy 15 min, przecież część forsy została już wyprana. Resztę się oczyszcza na tym właśnie odcinku, czyli wrzuca w koszta nieistniejących materiałów, usług mniej lub bardziej lewych pośredników (np. rachunek za taryfę z Rzeszowa do Szczecina przez Białystok i z powrotem przez Wrocław). Z pozostałych 225 baniek powiedzmy 25 to koszta własne, czyli lewe pieczątki, druki itp. 200 na czysto, z czego połowa idzie dla tego, który podpisał, iż ceną interesującą jego klub, KUPUJĄCY jest miliard. O co chodzi? Wszystko gra! W klubie KUPUJĄCYM przecież wyraźnie stwierdzono, że dają miliard. Wypłacono gotówkę i zawodnik jest. Dodatkowo, niejako w ramach tych samych pieniędzy załatwiono wyjazd młodzikom (strzyżenie, malowanie). Po sprawie. Także w klubie SPRZEDAJĄCYM nie ma afery. Chciano uzyskać 700 milionów i oto operatywny działacz załatwił sprzedaż zawodnika za tę kwotę. Wpłynęła? Wpłynęła! Wszystko w najlepszym porządku. Mało tego, operatywny działacz przy okazji znalazł firmę, która za 15 milionów wpłaconych na konto klubu będzie się reklamować na stadionie. Obaj sumienni działacze powinni zostać specjalnie uhonorowani przez najwyższe władze klubu. Obaj sumienni działacze zarobili po 100 milionów. Firma X znika, tak jest bezpieczniej. To znaczy ona i tak istniała tylko na papierze. Teraz czeka na kolejny "strzał". Reklamy się nie wywiesza, jeszcze ktoś przypadkowo się nią zainteresuje. Sprawdzalne? Raczej tylko przy bardzo wnikliwej kontroli. A ponieważ firmy są anonimowe, więc winnych w takim przypadku nie będzie. Ten przykład to oczywiście teoria. W praktyce nikt nie odda nawet tych 15 milionów. W przypadku dzielenia się kwotą trzystu baniek, na 74 wspólników od interesu przypadnie po 150. No i hucpa. Ludzie!!! Na sporcie można nieźle zarobić. Tylko drobiazg, trzeba dochrapać się stanowiska umożliwiającego dysponowanie społecznymi pieniędzmi. Im większe kompetencje, im większymi pieniędzmi można dysponować, tym większe "wałki" można kręcić. Łatwo operuje się nie swoimi pieniędzmi. To wie każdy, kto choć raz miał w życiu taką okazję. Do ludzi, którzy nie raz, lecz wciąż korzystali z podobnych możliwości należą wszelkiej maści dyrektorzy i szefowie. Dyrektor prywatnego przedsiębiorstwa musi się spowiadać z każdej wydanej złotówki właścicielowi. Gdy działania zostaną uwieńczone sukcesem, właściciel poklepie po plecach, czasem, gdy nadwyżka szczególnie duża może coś dorzuci w postaci ekstra premii. Kiedy jednak przedsięwzięcie znajdzie się "pod kreską" inwestor łaskawy nie okaże się z pewnością, a niegospodarny dyrcio z pracy wyleci na zbity pysk. Gdy przedsiębiorstwo jest państwowe, czyli jak nazwa wskazuje jego właścicielem jest państwo, znaczy się nikt, wtedy odpowiedzialny za stan rzeczy dyrektor w wypadku niewydolności ekonomicznej, będzie apelował o wsparcie, dotacje, jednocześnie tłumacząc się obiektywnymi trudnościami. Właściciel (państwo), poza drastycznymi wypadkami nie zareaguje pociągnięciem do odpowiedzialności za nieefektywność. Być szefem dużej, państwowej firmy. Albo klubu sportowego. Oto marzenie! Można wtedy zrobić parę ciekawych rzeczy. Na przykład postawić stadion na bagnach. Niemożliwe? No to przyjedźcie do Wrocławia. Może nie bagna, choć niedalekie bajoro wskazuje, że grunt do najsuchszych nie należy, ale wysypisko śmieci. Polski cud gospodarczy. Stadion na syfie. Jeden typowo lekkoaltetyczny, drugi typowo piłkarski. Oba niczym się nie różniące. Tak, to znaczy, że typowo piłkarski jest owalny. Do tego na obu stadionach bezsensownie wkomponowane są ogromne łuki bram. Po dwie na każdy stadion. Po co to komu potrzebne? Nie wiadomo. Wspaniałe nowoczesne trybuny z wałów ziemnych, ławki (na razie tylko na typowo lekkoatletycznym) przystosowane do walk stadionowych wikingów. Aha i drobiazg. Zapomniano spytać się speców, czy stadiony usytuowane w tym miejscu do czegokolwiek będą się nadawały. Jak wiadomo lekkoatletom potrzebne są odpowiednie warunki do wyczynowego uprawiania swego zawodu. A wysypisko było złośliwie umieszczone w miejscu gdzie wieje na okrętkę. Tak się jakoś głupio złożyło. Wywalono olbrzymie pieniądze, przewalono masę gruzu, 75 zrobiono doskonały interes. Za ciężarówkę szmalu postawiono kompleks sportowy nie do użytku. W miejscu do którego jedyny sensowny dojazd to własny samochód. W razie czego, aby nie było skandalu wysłano tam sekcję lekkoatletyczną, dzięki czemu przynajmniej jeden stadion stwarza pozory życia. Choć przeprowadzka miała miejsce kilka lat temu, jeszcze nie odbyła się tam żadna impreza mogąca ściągnąć na trybuny widzów. Pieniądze wyrzucono w błoto dość dosłownie. Aby było śmieszniej we Wrocławiu znajduje się Stadion Olimpijski, który od lat nie może doczekać się sensownego właściciela. Na tymże obiekcie zamontowano oświetlenie o mocy 3 000 luxóvv, co stanowi jedno z najmocniejszych w Europie. Zainstalowano elektryczne podgrzewanie murawy (już nie działa). Infrastrukturę zaczęto budować przed wojną. O dojeździe nie wspominając. No cóż, pomysł na zamienienie wysypiska na stadion zrodził się w generalskich głowach. Zamiast budować fortecę postawiono stadion obronny. Inżyniera utajniono zgodnie z resortową manią. Podobnie jak stadion zbudowano basen. Pływać w nim można, woda nie wycieka. Z tego punktu widzenia wszystko jest cacy. Natomiast nie można w tym architektonicznym dziele sztuki rozgrywać żadnych poważnych imprez. Drobiażdżek, nie te wymiary. Ciekawie się to cacko prezentuje z zewnątrz. Szklarnia. Zimą w środku zapewne jest ze 30 stopni Celsjusza. Przyjedźcie do Wrocławia, i obejrzyjcie kompleks obiektów Śląska przy ul. Skarbowców (stadiony) i Racławickiej (basen). Będziecie wiedzieli na co płacicie pieniądze. Ty, drogi czytelniku, ja i wszyscy płacący podatki. Zabiera się nam ciężko zapracowane złotówki, by ktoś w zielonej czapeczce mógł się pobawić w wielkiego budowniczego. Skaldowie śpiewali kiedyś "nie mam chęci do roboty... hej chyba będę dyrektorem... " Święte słowa. - Co się z tobą dzieje, podobno już nie jeździsz - słyszałem wielokrotnie. - Nie jeżdżę - po tym stwierdzeniu najczęściej opowiadałem pewną sytuację, o której w tym tomiku później. - To kiedy zaczniesz znów, bo widzę, że inaczej żyć nie potrafisz? - Jak "złota jedenastka" ze Stalowej Woli znajdzie sobie lepsze zajęcie niż grę w pierwszej drużynie Śląska - stanowi to konsekwencję wydarzeń i danego sobie wówczas słowa. - A jak WKS poleci do dr. 76 - No, chyba że spadnie - kiedy po raz pierwszy wypowiadałem te słowa nie wierzyłem w podobną możliwość. Tyle lat kibicowałem a ani razu nie byłem na drugoligowym meczu swojej drużyny. Człowiek się przyzwyczaił do ekstraklasy. - Pamię..ętasz co mówiiiUeś pół roku teemu? - Tadeusz w pijanym zwidzie przypomniał mi rozmowę sprzed paru miesięcy. Wykra. Jcakałeś. - Wykrakałem - przyznaję gdy wreszcie pojąłem co i o czym mówi. - Aaa... będziesz jeździć? - po pijaku ciężko się nieraz wysłowić. - B...będę - przedrzeźniam go. Jest tak spity, że mój żartobliwo-złośli-wy ton mu umyka. - Tty jesteś ttyp, ty chcc.esz żeby Śląseczek zle..ciał. Utrafił w sedno. Gdy widzę nieudolność działaczy, przepływające przez palce pieniądze, niekompetencję, karierowiczowstwo, złodziejstwo, to nie myślę o niczym innym jak o możliwości uzdrowienia sytuacji. Sanacja może przyjść tylko w jeden sposób, poprzez znalezienie właściciela. I to właściciela z gotówką mającego rzeczywistą kontrolę nad tym, co się dzieje. W klubie ewentualnego sponsora widzą zupełnie inaczej. Chcieliby, aby dał pieniądze, o które klub się merytorycznie zatroszczy. Bo przecież tam wiedzą najlepiej jak te środki zagospodarować. Oni są w tym niezastąpieni. Mają rozeznanie, wiedzą co i jak. Jak wiedzą - to widać. Na przestrzeni ostatnich ośmiu lat Śląsk balansował na krawędzi spadku. Z dwoma jednorocznymi przerwami. Wreszcie linka utrzymująca tę niezdrową sytuację pękła i pozostała druga liga. Działacze mają o sobie bardzo wysokie mniemanie. Tyle na pagonach, a pod rozkazami kombinat. Działacze innych klubów, wojskowych mają gdzieś. Sposób w jaki wykiwano Śląsk przy sprzedaży Chałaśkiewicza przez Widzew do Niemiec daje do zrozumienia, że siła przebicia ludzi w mundurach jest niewielka. Niezorientowanym przypomnę, że Widzew mając w umowie kupna tego niezłego zawodnika punkt, mówiący o odpisie na rzecz Śląska w wypadku wyjazdu zawodnika za granicę, doszedł do wniosku, że zawrze z kontrahentem umowę wiązaną. Obok napastnika dołoży jeszcze innego, zupełnie nieprzydatnego gracza, przy czym tego ostatniego wyceni znacznie drożej, a Chałaśkiewicza symbolicznie. Jak postanowiono, tak zrobiono, a wrocławscy działacze umową z cwaniakami od Sobolewskiego mogą się podetrzeć. Jedno trzeba wojskowym przyznać. Jeśli już ściągną kogoś zza wschodniej granicy, jest to zawodnik do gry. Greczniew, Rosjanin, po 77 grze we Wrocławiu wyrobił sobie nazwisko, został uznany najlepszym obcokrajowcem w polskiej lidze. Ukrainiec Basów takich notowań nie ma, ale tylko dlatego że spełnia w drużynie zupełnie inne funkcje. Mimo że nie grał wszystkich spotkań strzelił wiele bramek. Aktualnie (lipiec) jest bodaj numer 1 z obcych na naszych boiskach. Wywiad wojskowy zadziałał skutecznie. Greczniew wylądował w Izraelu. Żyd z niego taki jak ze mnie Indianin. Wysiadł na lotnisku w Tel-Awiwie mimo obowiązującej go umowy zawartej w Polsce. W byłym ZSRR wszelkie zobowiązania traktuje się z przymrużeniem oka, ale u żydków patrzą na to inaczej. Nie zrobiono awantury, wobec czego nikt zbytnio na rzecz prawowitych właścicieli nie optował. Jednak Izraelici, bojąc się pasztetu zaczęli rozmawiać z wojskowymi specami od handlu w sporcie. Okazało się, że chęć zapłacenia wcale nie najniższej kwoty dla naszych bonzów była nie do przyjęcia. Wszakże postawiono ich przed faktem dokonanym! Zamiast zgarnąć wpadającą pulę postanowiono dopominać się o jeszcze więcej. Rzecz jasna "dopominać" w cudzysłowiu, bardziej adekwatne byłoby "czekać z założonymi rękoma" aż Bóg i żydki ulitują się nad skrzywdzonymi. Raczej się nie zanosi, chyba przyjdzie oblizać się smakiem. Z nie swojego rezygnuje się bez piany na ustach i wściekłości w oczach. Na Oporowskiej w pewnym momencie grało siedmiu zawodników powoływanych do kadry. Rudego, Prusika, Tarasiewicza trudno przecenić. Pozbyto się ich, oraz Króla, Boguszewskiego, Chałaśkiewicza, Myśliń-skiego, Góry. Co się stało z pieniędzmi? Pułkownik Srokowski, szef klubu twierdzi "z całą stanowczością, że pieniądze poszły na działalność bieżącą sekcji". Tłumacząc z polskiego na nasze, to jakby sprzedać telewizor z przeznaczeniem na kupno kiełbasy, lodówkę na proszek do prania. Ile w ten sposób pociągniemy? Wojskowym jakoś się do tej pory udawało. Jedyną szansę na zmianę upatrywałem w takim rozwoju sytuacji, w którym działacze, dla których klub nie stanowi ich własności, przestali być decydentami. Spadek stanowił jeden z elementów zbliżających do zastosowania takich rozwiązań. Dlatego też pragnąłem tego spadku. I nie tylko dlatego. Ciągły brak nawet najmniejszych sukcesów. Puchar Polski odpuszczano, gdyż trzeba się było skoncentrować na lidze. Totalna bzdura. W jaki sposób siedem dodatkowych spotkań (zakładając finał) może się odbić na gorszej posta- 7K wie w 34 ligowych (poprzednio 30) meczach? Ciągła walka o pozycję zapewniającą ponowny pierwszoligowy byt. Komu się to podoba? Jak znaleźć rzesze nowych zwolenników? Bez sukcesu, nawet drobnego - trudno. Puchar Polski jest taką szybką drogą do tryumfu. Innym, znaczącym może być... awans do ekstraklasy. Z reguły jest obchodzony hucznie, ma się dobrą prasę itd. itp. Zespół leci a ma-cherzy od gonienia spotkań z tonącego okrętu rwą co sił. To widać. Nadchodzi czas na zmiany strukturalne. Nawet jeżeli nie nastąpią, to uciekające spod siedzeń wygodne stołki zmuszą do działania tych, którym do tej pory się nie chciało wysilać. Jeśli się uda, jeśli kasa za Matysków, Mandziejewiczów nie zostanie przeznaczona na działalność bieżącą jeśli zmienione warunki podziałają na mentalność piłkarzy, i wezmą się porządnie do gry na znacznie mniej eksponowanym szczeblu rozgrywek - jest szansa na sukces. A wtedy i trybuny będą pełniejsze, i atmosfera na nich fajniejsza. Tyle, że trochę dużo tych jeśli. Półfinał Pucharu Polski Ruch II - Śląsk. Nigdy wrocławianie nie odpadli w półfinale. Tym razem po meczu przy pustych trybunach 1:1 - fatalna porażka w Chorzowie 1:4. Gdyby Ruch grał w pełnym pierwszoligowym składzie można by szukać usprawiedliwień. W oczy zagląda spadek, drużyna w rozsypce. Czy można się dziwić, że tak jest, skoro sprzedając wartościowych zawodników nie pozyskuje się takich z nazwiskami i umiejętnościami? Nie jest to problem jedynie wrocławski. Swego czasu podobnie postąpiono w Krakowie. W krótkim czasie rozprzedano zawodników, co zaowocowało spadkiem Wisły do drugiej ligi. Kibice "Biłej Gwiazdy" wywiesili transparent "Gdzie są pieniądze za Budkę, Iwana, Nawałkę, Targosza? Mieli przez to sporą zadymę z porządkowymi. Wiadomo, na czyje polecenie działa porządkowy. Legioniści wywiesili z kolei napis "śp. Pseudodziałacze" wcześniej rozlepiając na mieście nekrologi o treści: Dnia (tu data) odbędzie się pogrzeb śp. Pseudodziałaczy CWKS Legia Warszawa o czym powiadamiają pogrążeni w radości kibice". W związku z tym zrobiono z sympatykami specjalne spotkanie, tłumaczono się. Dobro klubu dla ludzi w nim pracujących jest równoznaczne z dobrem ich kieszeni. Niestety, w drugą stronę takiej relacji już nie ma. Są nawet momenty, w których dobrem kieszeni pracownika jest uszczuplenie kasy klubu. 79 Pamiętajmy, że kluby powstały na bazie społecznych pieniędzy. Czyli majątek Zawiszy Bydgoszcz jest w takim samym stopniu pani Kowalskiej z miasta nad Brdą, jak Antka Halupczoka z Nowego Targu. Obojętnie, czy się sportem zajmują, czy nie. Działacze mają komfortowe warunki. Kompletny brak odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Prezes może kazać wyprzedać wszystkich zawodników, do gry wystawić juniorów, a zdobyte w ten sposób pieniądze spożytkować na budowę terenów rekreacyjnych. Na dobrą sprawę nikt mu nic nie zrobi. W najgorszym przypadku przestanie być prezesem. Żadnych strat finansowych dla indywidulanej kieszeni. Gdybym został, tak na zasadzie cudu właścicielem sekcji piłki nożnej w Śląsku, ganiałbym dniami i nocami w poszukiwaniu sponsorów, ściągał młodych, perspektywicznych zawodników. Walczyłbym jak o swoje, a nawet bardziej. Bo kocham ten klub, jestem z nim związany emocjonalnie. Ale gdyby Bogu coś się pokićkało, i zamiast Śląska dostałby mi się na własność gdyński Bałtyk, na przykład, to natychmiast przerobiłbym tę "moją" drużynę na własne pieniądze. Ponieważ ten drugi wariant zadziałałby, gdyby uwłaszczono aktualnych prezesów, szefów, dyrektorów, dlatego boję się słysząc o skrytej prywatyzacji. Tworzenie różnego rodzaju autonomicznych sekcji jest pierwszym krokiem do niekapitałowej prywatyzacji. A gdy ktoś zostanie właścicielem nie wykładając ani złotówki zacznie myśleć jak ja o Bałtyku. Gotówka chcącego zainwestować w piłkę musi być naprawdę wielka. Dowiodły tego machinacje w Poznaniu. Tam potraktowano pieniądze rzędu 7 miliardów jako szybko zwracającą się inwestycję. To proste, kupić klub za 7 miliardów, gdy cena jednego z zawodników oszacowana była na 2,5. Sprzedaje się ich wszystkich dajmy na to za 10. Trzy milar-dy do przodu. Czynnikiem budujących potęgę klubu sportowego są pieniądze. O strategii Napoleona już wspomnieliśmy. Czy Milan byłby najlepszą, chyba nie tylko na świecie klubową "11" gdyby nie gotówka Berlusconiego? W której lidze grałby niedawny zdobywca Pucharu UEFA Bayer z niewielkiego Leverkusen, bez zainwestowania pieniędzy firmy znanej na całym świecie z produkcji aspiryny? Nie inaczej jest na krajowym podwórku. Na kandydatów najwyższych nagród i pozycji upatruje się te kluby, które są najlepiej zorganizowane, mają bogatych sponsorów, stabilne finanse. Chcąc coś osiągnąć u 80 zdobyć gotówkę, lub znaleźć osobę ją wykładającą. Odpowiedzialni za klub, o ile nie dysponują zadowalającą ich kwotą muszą wydeptywać ścieżki do możnych tego świata zabiegając o wsparcie. Rozmawiać, przedkładać swoje racje, przekonywać, zdobywać poparcie dla własnej sprawy. Działacz przychodzący do pracy na ósmą i kończący ją o piętnastej myśli nieco innymi kategoriami. Po jaką cholerę będzie gdzieś łaził, dzwonił. Nakładać na siebie obowiązki? Składać jakieś zobowiązania z których trzeba się potem wywiązywać? Po co to komu, na cholerę. Nie lepiej usiąść wygodnie w fotelu, zapalić papierosa bez obawy, że zaraz trzeba będzie podjąć jakąś decyzję? Liczy się luz. Wtedy można pozwolić sobie na nieco odpoczynku w pracy. I spokój. Brak stresów, bo i sytuacji mogących do niego doprowadzić mniej. Ważna jest ilość pracowników. Gdy o całym klubie miałby decydować prezes, jako jedyna osoba zatrudniona przy organizacji działalności, toć to byłby dla niego horror, straszny sen. O wszystkim musiałby decydować sam! Osobiście! O gumkach do spodenek zawodników drugiej drużyny, o kampanii reklamowej przed kolejnym sezonem, o polityce kadrowej, o zapłaceniu na czas rachunków, i o wielu innych sprawach. Jeśli działaczy jest kilku lub więcej, wtedy wszystko gra. Jeden odpowiedzialny za wygląd strojów, ich czystość, drugi te wdzianka załatwia, bo przecież nie tak prosto dogadać się z firmami produkującycmi koszulki, buty, spodenki, tak aby miały odpowiednie rozmiary i numery. Trzeci załatwia tę transakcję telefonicznie, nie każdy zna przecież telefony kierunkowe. Jeszcze inny dogląda renowacji płyty boiska, ktoś następny mocuje i zdejmuje głośniki. Badaniem stanu ławek i ich renowacją zajmuje się kolejny człowiek. Kierownik sekcji koordynuje działalność tych wszystkich ludzi, oraz zapobiega zbieżności terminów treningów pierwszej drużyny z drugą i juniorów. Ktoś pracuje w pionie szkoleniowym, odpowiada za całokształt, inny w wychowawczym, jeszcze jeden organizuje widowiska. Szef zaopatrzenia zaopatruje, kierownik reklamy reklamuje, propagandy propaguje. A nie ma komu zawiesić plakatu. Do tego o dobro klubu walczy cała armia zastępców. Jak wspaniale. I w razie czego, jeśli się nawet nie powiedzie jest tyle możliwości zrzucenia z siebie odpowiedzialności. Ten na którego wypadnie, też obije od siebie piłeczkę. Kolejny także nie przyzna się do zarzucanych mu zaniedbań. W ten sposób odpowiedzialność zostanie rozmyta, okaże się przecież że całe gremium jest winne. Wszyscy, czyli nikt. Każdy może posiedzieć spo- 81 kojnie na wygodnym krześle. O, przepraszam, zagalopowałem się. Oprócz wygodnego siedzenia trzeba także stwarzać" pozory intensywnej pracy. To mało ważne, czy się sprawę udało załatwić, czy nie. Z niepowodzeń zawsze można się wytłumaczyć warunkami obiektywnymi, nie-przychylnością drugiej strony. Ale aby się móc wyłgać potrzebna jest podkładka. Nic nie zrobiono? A to pech, starszliwy pech. Ja? - niewinny! Proszę zobaczyć, wysłałem dwa pisma, jedno z ponagleniem, proszę, tu są kopie. Trzy razy telefonowałem w tej sprawie, w dzienniku rozmów są odpowiednie wpisy i mój podpis. Wysłałem fax z monitem, też są odpowiednie dokumenty świadczące że nie kłamię. Także w tej sprawie rozmawiałem z prezesem, było to miesiąc temu, siedział na tym krześle. Portier widział, może potwierdzić. Że co? Że on gdzieś indziej teraz siedzi? O, tak mi przykro. Pewnie dlatego nic się nie udało załatwić. Ja się starałem załatwić jak mogłem. To nie moja wina. Trudno, chyba nasi zawodnicy zagrają w spodenkach na szelkach, skoro tej gumki nie ma. Mogłem pojechać osobiście? Ależ szef transportu nie miał ostatnio wolnych mocy przerobowych. Telefonowałem do naszej bazy. Nie, nie rozmawiałem z nim osobiście, chyba go nie było, rozmawiałem z zastępcą. Też odpowiedzialny człowiek. Mogłem się przejść na piechotę? Wykluczone, to ponad moje nadwątlone siły. Ja ciężko choruję, mam astmę. Okresowo boli mnie kolano lewej nogi, spuchnięta wątroba, słaba przemiana materii, wypadające włosy. Tu są moje zaświadczenia lekarskie. Ja tak naprawdę to nie powinienem z łóżka wstawać. Jestem ciężko chorym człowiekiem. To że w ogóle pracuję wynika jedynie z poczucia obowiązku, przywiązania do klubu. Dla mnie praca jest najważniejsza, nie zdrowie. Ale naprawdę, te pięć kilometrów w jedną stronę, te tłoki w autobusach, to koszmar. A spacer mógłby mnie powalić z nóg, już nigdy bym nie wstał. Jechać własnym autem? Przecież mój samochód jest niesprawny, strach nim jeździć. Kiedy siadam za jego kierownicę, to ręce mi drżą ze strachu. Właśnie dziś wieczorem oddaję auto do naprawy, zaraz umówię się ze znajomym mechanikiem. Jak tu nie kochać i szanować takiego oddanego sprawie działacza? Przecież on dla swojego klubu zrobi wszystko. A wszelkie rozmowy na temat braku kompetencji należy uznać za insynuacje mające na celu podważenie dobrego imienia klubu. 82 Spójrzmy wokół siebie. Prezesi i działacze zamiast ganiać za przedstawicielami mass-mediów spokojnie czekają, aż wścibscy dziennikarze dotrą do nich. Pal sześć, gdyby działo się to w obliczu wypełnionych widzami trybun, hal i stadionów. Lecz u nas chętnych do oglądania imprez sportowych jak na lekarstwo. Plakaty informujące o meczach to rzadkość w naszej rzeczywistości. Gdyby nie rubryki w gazetach "co, gdzie, kiedy" to wiele zawodów można by śmiało nazwać tajnymi. Nie zainwestujesz, nie zarobisz. Tej starej prawdy nie spostrzega się ze strachu przed... inwestowaniem. Plakat? Płatna reklama w gazecie? Radio? Tego typu działania przerastają naszych działaczy. Brak chętnych do wzięcia na siebie jakiejkolwiek odpowiedzialności. Co innego, gdy przychodzą sukcesy. Czasami się tak zdarza, że sportowcy robią psikusa i nagle zaskakują wspaniałymi wynikami. Wtedy naraz jak grzyby po deszczu wyrastają ludzie od poklepywania po plecach. Robione są zdjęcia, udzielane wywiady. Przed chłopakiem, który miał ganiać w spodenkach bez gumki stoi jakiś gość, i mówi o tym, jak to jego praca ułatwia zawodnikowi życie. Że gdyby nie to, co "my robimy" (w bezczelniejszych wypadkach "ja robię") klub rozpadłby się chyba, a ci wspaniali chłopcy nie mieliby możliwości osiągnięcia tak wspaniałych rezultatów. Czasami marzy mi się mieć pieniądze Onassisa, lub choćby pani Piasec-kiej-Johnson. Gdybym miał je zainwestować w sport, wiedziałbym JAK nimi operować. Marzenia nie kosztują. Gdybym chociaż mógł przez pół godziny porozmawiać z Berlusconim, może udałoby mi się przekonać go, że mógłby stworzyć coś dla przeciwwagi jego potężnego AC Milan. Innego doskonałego - pod względem osiąganych wyników - klubu. Takiego 'Milami wschodniej Europy". Za znacznie mniejsze pieniądze, znacznie mniejszym nakładem środków. Już wiem jaki klub zaproponowałbym na ów wschodni Milan i jakimi warunkami wstępnymi obłożyłbym ten klub, by była gwarancja zwrotu zainwestowanej gotówki. Żałuję, że nie mam takiej siły przebicia, by dotrzeć do magnata prasowego. Berlusconi, to taki gość, który dorobił się fortuny i wysokiej pozycji społecznej. Nasi działacze i biznesmeni dorobili się znacznie niższych pozycji i mniejszych pieniędzy. Berlusconi potrafi się cieszyć, umie się bawić, nie wstydzi się okazywać swoich uczuć. Gdy odniesie sukces tańczy i śpiewa, raduje się z sukcesu. 83 Nasi poważni funkcyjni uważają że zachowanie spontaniczne nie jest w dobrym tonie. Śpiewy, podskoki? Ależ jak to wygląda. Ktoś mógłby pomyśleć coś niestosownego. Kto normalny tak się zachowuje? Nikt! Stanem normalnym jest kamienna twarz. Wszystko, na co można sobie pozwolić to uśmiech na kamiennej twarzy, uścisk rąk, jałowa gadka o sukcesie i gratulacje. Lubisz spontaniczne, żywiołowe reakcje? Nie patrz na działaczy w polskim sporcie. Tam jest nudno, szaro, bezbarwnie. Czasem, bardzo rzadko, zdarza się coś innego, widzimy oprócz uniesionych w górę rąk bardziej spektakularne gesty. Wtedy na króciutką chwilę oficjele dają upust swym uczuciom. Na moment tylko. Po sekundzie przychodzi otrzeźwienie i na twarz wraca zimna maska. Słowa zaczynają być szczególnie dobrane. Nie sama treść ale i wysławianie staje się istotne. Jałowość i beznadzieja. Gdy to ogląda impulsywny Grek lub Włoch, dochodzi prawdopodobnie do wniosku, że ma do czynienia z ludźmi wykastrowanymi z wszelkich uczuć. Wszelkich? Ależ nie. Czasem się zdarza atak werbalnej agresji. Słowa płyną pełne złości i nienawiści. Spośród reakcji wypływających z ludzkiej głębi, w byłych demoludach jedynie złość ma szansę wydobyć się na zewnątrz oblicza sportowego działacza. Choć i ona bywa maskowana. REGULAMIN Czy jest możliwe, by grając systemem ligowym zająć pierwsze miejsce w obu rundach gier i w sumie... nie być pierwszym? Teoretycznie wydaje się to paradoksem. A jednak jak uczy praktyka... Mamy w kraju kilku (oby tylko) mózgowców. Najgorsze jest to, że mają oni do tej pory sporo do powiedzenia. Kiedyś mieli jeszcze więcej. I któryś z nich wpadł na genialny pomysł. - A gdyby tak zamiast różnicy bramek o pozycji w tabeli w przypadku równej ilości punktów decydowały rezultaty bezpośrednich spotkań? -Mimo usilnych starań nie udało mi się dotrzeć do autora tego pomysłu. Jakie były tego efekty? Ano takie na przykład, jak ten z 79 roku. Zagłębie Wałbrzych zostało mistrzem jesieni w grupie zachodniej 2 ligi. Przymierzało się do awansu do ekstraklasy. Wobec tego Zagłębie zdobyło także pierwsze miejsce w tabeli wiosny. Sprawa oczywista, najlepsi w 84 obu rundach wobec tego... nie, nie. Regulamin to regulamin. Zawisza Bydgoszcz w obu przypadkach co prawda pod względem różnicy bramek nie dorównywał wałbrzyszanom, ale tak jesienią jak i wiosną zdobył tyle samo punktów. A że w pojedynkach bezpośrednich był górą... Zawisza a nie Zagłębie awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej. Hi, hi, znów mamy ten sam regulamin. Znów drużyna z czołówki nie musi walczyć o jak nawyższe zwycięstwo z outsiderem. Po co? I tak będą się liczyły jedynie punkty z tego spotkania. Wystarczy 1:0 i po krzyku. Męczyć się przez całe spotkanie z fajansiarzami? Niech się męczą ci nie rozumiejący o co w tym regulaminie chodzi. O mało innego genialnego wynalazku nie zaserwowano nam w połowie lat osiemdziesiątych. Ktoś (znów bezimienny) doszedł do wniosku, że w naszej lidze pada za mało bramek. A dictum to miał stanowić kolejny nowy punkt regulaminu. Za zwycięstwo więcej niż dwoma bramkami postanowiono przyznawać ustawowy punkt. Już widziałem ten grad bramek padających w ostatnich minutach gry. Co zależało drużynie będącej w innym rejonie tabeli która przegrywała 0:2 pięć minut przed zakończeniem spotkania? Na szczęście larum podnieśli dziennikarze. Jak to, jeden punkt więcej bez żadnych konsekwencji dla przegrywającego? Zaczęto wytykać minusy tejże nowinki wykładając argument po argumencie. Wreszcie PZPN poszedł po rozum do głowy i podjął stosowną decyzję. Za porażkę trzema lub więcej bramkami postanowono przyznawać punkt ujemny. Ochroniło to nas od wielkiej farsy, jaką liga i tak jest. To już byłby spektakl godny Olka Fredry. Przytoczę tu - autentyczną - wypowiedź piłkarza, którego nazwisko pominę. W sumie sympatyczny, i w reprezentacji grał. "Całkiem fajny ten regulamin, mecz można sprzedać i... wygrać". Tę opinię usłyszałem po spotkaniu Śląsk-Zagłębie Lubin 1:0, gol Tarasiewicza w 5 minucie. Do tego czasu zawodnicy wrocławscy oddali bodaj dziesięć strzałów na bramkę. W ciągu pozostałych 85 minut może z jeden. Lubinianie faktycznie, musieli uważać na ewentualne ujemne punkty, co wynikało z układu tabeli. Czy powyższa uwaga dotyczyła tego meczu? To nie zostało powiedziane. Ja swoje wiem. Uważam, że posiadłem w dużym stopniu sztukę wyłapywania spotkań układowych. W sumie sprawa prosta. Bierze się pod obserwację trzech- 85 czterech najbardziej doświadczonych zawodników drużyny którą podejrzewamy o brak ambicji. I wystarczy się przyjrzeć ich zaangażowaniu w grę. Ligowcom nie chce się nawet potrudzić aktorsko. Jeśli nie cofają nogi, jeśli zdobywają piłki, których zdobyć nie powinni, gdy biegają do upadłego i nie zostawiają ani pół metra wolnego miejsca, a podania są celne, i tysiące innych szczegółów - wtedy możemy mówić że wszystko jest O'kej. Tyle, że straciliśmy mecz. Zamiast obejrzeć sobie spotkanie skoncentrowaliśmy się na kilku graczach. Spytajcie studentów AWF co pamiętają ze spotkań na których prowadzili tzw. obserwacje. Nic ponad to, co zaprezentował będący na celowniku zawodnik. W Śląsku do niedawna grał pewien obrońca, na którego miałem oko. Jeśli on nie sprzedawał punktów to znaczy, że nie nadawał się nawet do trzeciej ligi. A swego czasu obijał się o reprezentację. Zresztą podczas wymiany zdań przypadkiem potwierdził przypuszczenia o swojej nieuczciwości. Inna sprawa, że czasami zawodnicy obu drużyn nie wysilają się zbytnio, gdyż ich zainteresowanie wynikiem jest minimalne. Lecz to dzieje się pod koniec rozgrywek, a wszelkie tego typu zdarzenia mają miejsce, gdy oba zespoły nie walczą ani o ligowy byt, ani o tytuł, ani też o miejsca premiowane grą w pucharze UEFA. Bardzo łatwo jest ustalić, jakie drużyny nie walczą już o nic. Potrafi to każdy, nawet początkujący kibic. Czasem jedynie co naiwniejsi łudzą się, że zespół zechce podjąć walkę, gdy ten ma to serdecznie gdzieś. Nigdy odwrotnie. Ten naiwny załapie o co chodzi rundę później. Podsumowanie ostatnich ośmiu kolejek ekstraklasy sezonu 92/93 na końcu tomiku. Oczywiście zrobione pod kątem drużyn grających o nic i o wszystko. Bardzo ciekawe! Czasami zdarzają się takie spotkania, jak to z sezonu 88/89, kiedy Ruch po tryumfalnym powrocie w szeregi pierwszoligowców kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa ku mistrzostwu. Śląsk mający już zapewnioną egzystencję, walczył na kilka kolejek przed zakończeniem rozgrywek właśnie z chorzowianami. Co prawda wynik 0:1 przed meczem wydawał się do przewidzenia, jednakże to co działo się na boisku przechodziło wszelkie wyobrażenia o lidze polskiej. Wspaniała piłka walki. Kości trzeszczały, kępy trawy wyrywane w pojedynkach jeden na jeden, gra do upadłego po ubu stronach. Ruch miał o co walczyć, ale wrocławianie? Wydawało się, że chodzi o zwykłe podbicie ceny, i po przerwie wszystko wróci do "normy", ale grano do ostatniego gwizdka. 86 Ech, serce boli. Gdyby tak w naszej lidze każdy zespół grał z takim zaangażowaniem we wszystkich spotkaniach, o frekwencję na trybunach można byłoby się nie martwić. Ludziska waliliby drzwiami i oknami. Co się wtedy stało? Ano nic. Troszkę wcześniej modne stało się specjalne motywowanie drużyn, którym nie zależy na niczym, a grających spotkania z bezpośrednimi rywalami klubów płacących. W sumie nie jest to niezgodne z prawem, ani z normami moralno-etycznymi. Wtedy na porażce Ruchu skorzystałby Górnik Zabrze. W tym akurat spotkaniu ta dodatkowa motywacja zawiodła. Chorzowianie stanowili doskonały zespół, świetnie rozumiejący się kolektyw z "Guciem" Warzychą na czele, w roli ideowego i duchowego przywódcy. Po zwycięstwie, w szatni cieszyli się jak dzieci. Śpiewali kibicowskie piosenki, "Ha-Ka-eS mistrzem jest" chociaż do zdobycia tytułu zostało jeszcze parę meczów. Oprócz tego piłkarze skandowali "England, England". - Dlaczego właśnie England? - pyta wścibski dziennikarz. - Bo to twardziele, a my są takie same - pada odpowiedź w górnośląskim narzeczu. Czasami robi się coś z zawiści. Nie odpuszcza się punktów klubom, z którymi od lat ma się na pieńku. Tak "wycinają" się niekiedy kluby górnośląskie. Właściwie można już użyć czasu przeszłego. Może to nie było aż tak bardzo sportowe, ale na pewno zdrowsze niż ordynarne podkładki. Kiedy zabrski Górnik spadał z pierwszej ligi czekający na taką okazję działacze Ruchu zafundowali sobie orkiestrę grającą marsza żałobnego. Gdy po jedenastu latach sytuacja się odwróciła w Zabrzu z satysfakcją odegrano się. W takt utworu Chopina. Otwierano szampany. W szczególny sposób lubią się zawodnicy i działacze niektórych klubów. Zwłaszcza w rundzie rewanżowej. Od lat wiosenne rezultaty spotkań rozgrywanych przez Śląsk z lubińskim Zagłębiem, oraz Łódzkim KS jakoś z reguły są korzystne dla tych bardziej potrzebujących punktów. Przypadek? Wiosenna porażka Śląska w Łodzi 2:3 to ewenement. Jeszcze rok wcześniej w identycznej sytuacji obu klubów, można by z powodzeniem w totku postawić remis. Sądząc po tym kiedy i jak padły bramki dla łodzian można się domyślać innych rzeczy. Że piłkarska bezczelność nie ma granic świadczy kilka rezultatów z ostatniej wiosny. Nie tylko te najgłośniejsze są miernikiem skorumpowania. Zagłębie Lubin rozegrało kilka niezłych spotkań na początku rundy. 87 Przed meczem we Wrocławiu gracze policzyli, że punktów im wystarczy. Swoją na ten temat wiedzę postanowili przemienić na konkretniej-sze rzeczy. W pojedynku derbowym tylko reakcja z sektora zajmowanego przez kibiców z Lubina zmusiła zawodników obu drużyn do zmniejszenia rezultatu. 3:1 dla słabiutkiego Śląska to już lekka przesada. Hasła "złodzieje" były najelegantszymi ze skandowanych. Kolejny mecz z równie rozpaczliwie szukającymi punktów Szombierkami o mało me zakończył się tragicznie. Bytomianie byli tak słabi, że nawet niechcący gospodarzom udało się strzelić bramkę. Niemal pod koniec spotkania! Trzeba było sporo wysiłku obu drużyn, żeby doprowadzić całą sprawę do szczęśliwego końca. Uff, udało się. Co za nieodpowiedzialna osoba robi takie numery? I to tuż przed końcowym gwizdkiem. Niebezpiecznie się gra bez odpowiedniego zapasu, ale jak to zrobić z outsiderem na własnym stadionie? W tym momencie robiona w wała lubińska publiczność dała sobie spokój z wypełnianiem trybun, a do końca pozostało parę spotkań. Nie uwziąłem się na Zagłębie. Po prostu, oprócz dwóch wymienionych lubimanie grali jeszcze trzy spotkania z zespołami walczącymi o jakąś stawkę. Przegrali wszystkie. Takiej średniej nie dopracował się nikt' Krzysztof Baran, były zawodnik ŁKS-u i Górnika Zabrze w swoim wywiadzie dla "Piłki Nożnej" stwierdził, że sprzedawanie punktów to nic szczególnego, że w każdej drużynie zawiązuje się kilkuosobowa grupa zbierająca profity z części spotkań. Dla Barana nie stanowi to faktu sensacyjnego, wręcz przeciwnie. Ot, normalka. Ciekawe, czy w Grecji tak szybko przestał być gwiazdą dlatego, że chciał tam wprowadzić "normalne" stosunki? Wiosna 87, Motor Lublin prawodpodobnie poleci z esktraklasy ale z tabel, wynika, że może jeszcze liczyć na cień szansy. Lublinianie mają nienajgorszą drużynę, ale na początku sezonu bramkarz, Zygmunt Kalinowski doszedł do wniosku, że jest najlepszym goalkiperem w kraju a następnie puścił kilkanaście bramek. Nie potrzebował na to zbyt dużo czasu. W tym momencie zaczęła się degrengolada zespołu. Teraz odbędzie się ligowa młócka ze śląskiem w Lublinie. W wypadku zwycięstwa sytuacja będzie stwarzała możliwość opanowania kryzysu. Porażka praktycznie eliminuje Motor z grona najlepszych. Pierwsza połowa to walka walka i znowu walka. Wrocławianie stanowią znacznie lepszy kolektyw. Do przerwy 0:1. Gospodarze tracą nadzieję Po gwizdku roz 88 poczynającym drugą część spotkania rozpoczyna się markowanie gry. Pada druga bramka dla Śląska, teraz pozostaje pytanie, czy wrocławianie zdobędą 2 czy 3 punkty. Ale aby zdobyć ten dodatkowy, trzeba strzelić kolejnego gola. 84 minuta i jest! Upragniona chwila nadeszła, piłka po dośrodkowaniu z prawej strony strzelona do bramki przeciwnika. Jednak cóż to? Sędzia odgwizduje spalonego. Dlaczego? Panie sędzio! Nic to -jak rzecze Zagłoba. Wobec nieprzychylności gościa z gwizdkiem trzeba sobie jakoś poradzić. No cóż, dwie minuty później kopia poprzedniej akcji. Nawet strona dośrodkowania się zgadza. Nie można dłużej czekać, gdyż ten świr w czarnym kostiumie złośliwie zakończy mecz przed czasem. Gol dający dodatkowy punkt. Jest 0:3 i wszystko jasne. Że nie opłaca się uważać na tych, którzy nie mają o co grać, za oddających punkty bez walki przekonał się na własnej skórze poznański Lech. Kolejarze przyjechali po nadprogramowy punkcik, licząc po cichu, że ta zdobycz załatwi przepustkę do pucharu UEFA. Tak wierzyli w swoje umiejętności, oraz w fatalną dyspozycję niemiłosiernie ogrywanego Motoru, już zdegradowanego, że nawet nie robili "podejścia". Taka postawa zbulwersowała miejscowych. "Oni myślą, że my jesteśmy tacy słabi?" Motor Lublin pokonał Lecha 2:0 skutecznie wybijając z głów poznaniaków jakiekolwiek myśli o udziale ich drużyny w innym niż intertoto europejskim pucharze. Istny śmiech wywołał w czasie swego jednorocznego pobytu w I lidze Radomiak. Do końca walczyli jak lwy o utrzymanie się w gronie najlepszych. Corocznie ze swymi znajomymi obstawiamy przed sezonem spadko-wiczów. Radomiaka uznaliśmy za pewniaka. - Za samą nazwę polecą - dowcipkował jeden z kolegów. Ostatnia kolejka sezonu 84/85. Układ w tabeli taki, że gdy Radomiak pokona Górnika Wałbrzych 6:0, to nie ma takiej możliwości, by spadli z ligi. Ostatecznie skończyło się na 5:1. Trudno powiedzieć, czy ktoś źle policzył, czy jakieś inne siły nie pozwoliły gospodarzom strzelić dodatkowych dwóch goli. Że nie wynikały, te zdobyte, ze sportowego podejścia do wykonywanego zawodu przez piłkarzy, nie ulegało dla nikogo najmniejszej wątpliwości. Jeśli w 29 spotkaniach strzela się kilkanaście bramek, po to by w trzydziestym urządzić sobie ostre strzelanie, to jest jasne, że nie ma w tym ani krzty przypadku. Przed finiszem rozgrywek zagrożonych spadkiem było kilka zespołów: Pogoń, Bałtyk. Lechia. Szombierki, Śląsk i Motor. Wszystkie uzuskały wyniki pozwalające odetchnąć" z ulgą. Cud? Gdyby Radomiak wygra! owe 6:0, to utrzymałby się kosztem Lechii lub Śląska grających bezpośredni mecz. Ilość" trzynastek w czasie ostatnich kolejek ligowych w piłkarskim totku nagle wzrasta. Mowa o lidze polskiej. Nikomu to do tej pory nie dało do myślenia? KORUPCJA Poniższy tekst napisał mi się tuż przed zakończeniem wiosennej rundy ekstraklasy, dlatego stracił nieco na aktualności, mimo swego... ponadczasowego charakteru. A swoją drogą, gdy go przeczytałem ponownie już po historiach związanych z wydarzeniami ostatniej ligowej serii pomyślałem: Ki diabeł, czyżby coś drgnęło? Jedno ze spotkań ostatniej szansy piłkarzy wrocławskich na utrzymanie się w najwyższej klasie rozgrywkowej. Śląsk-Ruch we Wrocławiu. Futboliści, mimo że w wypadku porażki sytuacja staje się niemal jednoznaczna nie garną się zbytnio do gry na pełnych obrotach. Każdy, gdy pali mu się pod nogami grunt, zaczyna robić" dziwne rzeczy. Staje się na-daktywny, a przynajmniej próbuje takiego udawać. A tu nic. Wolne tempo akcji, gra w chodzonego. Udawanie Greka. Czy naprawdę wszystko jedno zawodnikom w której lidze będą grali w przyszłym sezonie? Czy to możliwe, że u schyłku kariery tacy gracze jak Tęsiorowski i Mandzie-jewicz pozbawieni są sportowych ambicji? Przecież nie tylko o ich renomę tu chodzi. A może właśnie opłaca się spaść? Może słabsza dyspozycja nie jest spowodowana li tylko i wyłącznie z gorszym przygo-towniem do gry niektórych zawodników? I to w momencie, w którym perspektywa zarobienia dużych, oficjalnych pieniędzy oddala się w sposób zdecydowany na czas nieokreślony? Jakie są zarobki w pierwszej, a jakie w drugiej lidze? To zakrawa na paradoks, lecz dla niektórych być albo nie być w ekstraklasie wcale nie oznacza pogorszenia swego statusu majątkowego. Zawodnicy mający stałe miejsce w drużynie, grający na odpowiedzialnych pozycjach, są szczególnie narażeni na "podchody" chcących koniecznie zobyć punkty przeciwników. Nie miejmy złudzeń, sporo tych chęci zostaje przekształcone w czyny. Gdy się gra z zespołem słabszym, 90 ewentualne gratyfikacje dla chcących przegrać są niższe. Jednak gdy ma do czynienia z przeciwnikiem silniejszym trzeba liczyć na zapłacenie wyższych prowizji. Ta sama drużyna, w podobnym składzie będzie słabsza w 1 lidze i znacznie silniejsza w 2. Wszystko jasne? Słabeusz, gdy nie "weźmie" i tak jest do ogrania. Złoić skórę championom danej klasy rozgrywkowej, to nie tylko zaszczyt, czasem duży finansowy wydatek. Lepiej (drożej) "gonić" można spotkania będące filarem w drugoligowym klubie widzianym jako faworyt. A ile jeszcze sezonów przyjdzie pograć zawodnikom, którzy w swojej metryce w rubryce "wiek" mają wypisane 30 lub więcej? I żadnych perspektyw, by w przyszłości żyć z piłki? Trzeba maksymalnie wyżyłować sytuację, wydoić dla siebie ile się da, zgarnąć, nachapać. Nieważne, że kosztem drużyny. Co kogo obchodzi zespół? Kasa w kieszeni by mieć na nowe auto, garnitur, mieszkanie, lepszy start w inne, nie ze sportu już życie. Cóż kogoś może obchodzić fakt, że nabijani są w butelkę kibice i młodsi zawodnicy? Przecież kibic, to taki motłoch chodzący na imprezy nie wiadomo zbytnio dlaczego i po co. Chodzą, krzyczą, chuliganią - zupełnie zbędni, zbyteczni. A młodsi kiedyś dorosną i sami będą kręcić lody. Świetlana przyszłość przed nimi. Teraz są nikim, za parę lat będą szarymi eminencjami w zakulisowych wydarzeniach rodzimego futbolu. Muszą po prostu swoje odczekać. Odczekają, takie jest życie, takie są układy. Wracając do meczu Śląsk-Ruch. Rewelacją był styl w jakim odpuszczono sobie ten pojedynek. Bez walki, ambicji, jakby środek tabeli był niezagrożony. Jakby premie za zwycięstwo niewiele zawodników obchodziły. Może, niektórych prznajmniej, faktycznie nie obchodziły? Jak ocenić taką postawę wobec wcześniejszych zwycięstw z drożynami grającymi o mistrza i puchary? Liderująca warszawska Legia przyjechała do Wrocławia pewna swego. Jej działacze odwiedzili w czasie poprzedniej kolejki ligowej Poznań, gdzie Śląsk rozgrywał swój bardzo ważny dla ligowej egzystencji pojedynek. Czy prowadzili jakieś rozmowy? Może tak, może nie. W orbicie ich zainteresowań byli przecież Mandzie-jewicz i Matysek. Grając na Oporowskiej warszawiacy się nie wysilali, to było widoczne. Dopiero w końcówce zaczęli biegać jakby ich piorun strzelił. Ale te wydarzenia poprzedziło inne. Parę godzin przed meczem, w Śląsku nastąpiła zmiana trenera. W bramce nie wystąpi! reprezentacyjny goaiki- 9] per, a dziurawa jak sito obrona, puszczająca wcześniej pięć bramek w spotkaniu z kandydatem do spadku, nie zezwalała na oddanie strzału na bramkę liderowi. Farsa? Kilkanaście dni później kolejna metamorfoza, tym razem in minus. Powrót do starych nawyków? Czy na pewno zawodnik w zielonym kostiumie gra dla zielonych? Kto mu płaci, ile i za co? Pytania, pytania, pytania. Zaufania do sporej części zawodników w wielu klubach mieć" nie można. Jeśli komuś wydaje się, że ten problem jego klubu nie dotyczy, to zapraszam na ostatnie strony tomiku. Zaledwie osiem kolejek jest tam pod lupą. A ile "dziwnych" rezultatów. Można nad nimi przejść obojętnie. Sprzedajność ligi jest faktem. Czyż nie lepiej jest grać młodymi, choć mniej umiejącymi zawodnikami, jednak nadrabiającymi swe braki ambicją i wolą walki, zaangażowaniem, niż starymi, wysłużonymi weteranami, mającymi znacznie większe możliwości, jednak z różnych powodów nie wykazującymi się umiejętnościami. Gdyby właścicielem klubu była osoba prywatna, dla której zysk jest najważniejszy, to boiskowi spekulanci i matacze pognani byliby z wilczym biletem. Jak oczyścić stajnię Augiasza? Czy na ligowe spotkania kończące sezon musi chodzić po kilkaset osób? Dlaczego polska liga ma tak słabą ocenę i reputację w Europie? Zaściankowi gracze, niezdecydowani działacze, również: niekompetentni działacze, pazerni działacze. Czego jeszcze trzeba? Chyba tego, by na cały ligowy sezon nie zaglądał pies z kulawą nogą. Na razie w ostatniej fazie farsy zwanej ligą na trybunach bywa pełno tylko tam, gdzie gra się o jakieś trofeum. W Anglii nawet gdy drużyna spada z hukiem na niższy szczebel rozgrywek, frekwencja nie jest żenująca. Tam jednak widzowie mogą mieć pewność, że ich zespół będzie walczył do końca, choćby stawką tego pojedynku był jedynie honor. U nas panuje ogólny tumiwisizm, jakby futboliści nie za bardzo zdawali sobie sprawę z tego, że tylko grając zawzięcie o straconą piłkę w z góry przegranej sytuacji pokazują się z lepszej strony. Rosną wtedy ich akcje, łatwiej o korzystny kontrakt, większe pieniądze. Widocznie nie każdemu dotarło to do głowy. Srał ich pies, bez nich świat się będzie dalej kręcił. "Pan" piłkarz będzie co najwyżej magazynierem w fabryce, o ile ktoś mu zechce zaufać na tyle, by powierzyć klucze. Gorzej, że jak na razie brak systemowych rozwiązań, gdy chodzi o prawo własności. Gdy klub jest społeczny, czyli niczyj, pracujący w nim pseudodziałacze ciągną kołderkę w swoją prywatną stronę. I patrzą jak 42 tu nabić sobie kieszenie. O tym już pisałem. Problem całego wschodnioeuropejskiego piłkarstwa. Dla nas widoczne są rodzime "wałki". Wydana na Węgrzech książka "90 minut" do gatunku science fiction nie należy, a wydano ją już 10 lat temu. Goni się punkty w każdej klasie rozgrywkowej, o tym wie każdy, kto choć w najdrobniejszym stopniu o piłkę zahaczył. W pierwszej lidze zachowuje się jakieś pozory, w drugiej zaczyna się "robić wałki na żywca". Istny cyrk to trzecia. Tam na serio gra się tylko jesienią. I to też nie zawsze. Wolna amerykanka. Pisać się nie chce, chce się rzygać. Swoją drogą ciekawy jestem, ile to remisów byłoby, gdyby wprowadzono u nas angielski system punktowania, tzn. trzy punkty za zwycięstwo, po jednym za remis, zero dla przegrywającego. Z prostego rachunku wynika, że ze znacznie większą częstotliwością wygrywaliby wtedy gospodarze. Nie opłacałoby się remisować. Lepiej dogadać się z przeciwnikiem, wygrać u siebie, odpuścić w rewanżu na wyjeździe, zainkasować trzy punkty, i jest o'kej. Remisowaliby jedynie frajerzy i walczący o tę samą stawkę. Z prostego dodawania wynika, że dwukrotnie osiągając po ciężkiej walce wynik nierozstrzygnięty, klub byłby bogatszy o dwa punkty, natomiast po odpowiednich rozmowach z rywalem bez najmniejszego wysiłku zainkasowałby o jeden więcej, oszczędzając wysiłek zawodników. Bez walki nie będzie żółtych kartek i innych nieprzyjemności. Oszczędność na przebieganych kilometrach, zysk punktowy dla obu zainteresowanych. Bardzo ciekawy regulamin. Korupcja w sporcie, a zwłaszcza w piłce przechodzi wszelkie wyobrażenie. PZPN nie reaguje, a nie byłoby to wcale trudne. Regulamin mówi wyraźnie, że centrala jest władna podjęcia kroków dyscyplinujących wobec drużyn, których zawodnicy nie wykazują się odpowiednim zaangażowaniem. We Włoszech swego czasu klubom podejrzanym o machlojki odjęto na początku kolejnych rozgrywek pięć punktów, tak że startowały od dość ciekawego ujemnego bilansu. Przypadki udowodnione potraktowano jeszcze surowiej, i winni wylądowali karnie w drugiej lidze. Co stoi na przeszkodzie, by w podobny sposób, na początek odgórnie, zabrać się za rodzimych handlarzy punktami? Można i trzeba wierzyć, że zmieniające się warunki w naszym kraju zmuszą w końcu do poważnego traktowania obowiązków ludzi mieniących się piłkarzami. Ale dlaczego nie spróbować przyśpieszyć tego procesu? Czy naprawdę nikomu nie zależy na czystości gry? A może wręcz 93 odwrotnie, są tacy którzy walczą o zachowanie obecnych stosunków? Tego nie rozstrzygnę, nie znam tych ludzi, nie wiem jakie prezentują sobą wartości, ani nawet z jakich układów się wzięli. Znam pobieżnie, na zasadzie "o, to ten" kilka osób obijających się o OZPN wrocławski. Jeden z kandydatów na stanowisko przewodniczącego tego gremium to mąciwoda co się zowie. Na szczęście głosujący też to wiedzieli. W PZPN zachowują się tak, jakby tam naprawdę nikomu nie zależało na prestiżu, frekwencji, na tym co się mówi wśród znawców i przypadkowych widzów, w tv i radio, jak opisuje piłkę prasa. Marazm i tumiwi-sizm wśród działaczy, czy brak odwagi dla podjęcia radykalnych decyzji? Później te same gremia dziwią się, że na ligowe pojedynki chadzają prawie sami chuligani. A któż może mieć jakikolwiek cel w uczęszczaniu na sfingowane mecze? Szwindel, i to do tego za jego, widza pieniądze. Nikt nie lubi być robiony w balona. Grupy naiwnych, lub tych, którym nie zależy na wyniku, grze, chodzących z wieloletniego przyzwyczajenia - oto pozostałe audytorium większości ligowych spotkań. Główną siłą napędową, jeśli chodzi o ilość widzów stanowią grupy Official Hooligans. Ci ludzie nie będą się nudzić, nawet wtedy, gdy ich drużyna przegrywa jawnie sprzedany mecz. Zawsze można się podro-czyć z sędzią, przyjezdnymi, czasem z policją. Najważniejsze, że coś się dzieje. Pupile fanatyków mają wszystko głęboko gdzieś, a sami fani bawią się w zupełnie inny sposób. Kiedyś legioniści siedzieli ostentacyjnue tyłem do boiska, dając wyraz dezaprobaty dla poczynań swych idoli. Zbyt wiele to do myślenia działaczom nie dało. Efektem braku reakcji był spadek frekwencji. Gdyby posypały się kary, może klimat wokół klubu by się zmienił. Nie tak dawno Juventus przegrał nic nie znaczący dla nich mecz 1:5. Każdy z zawodników dostał dość dotkliwą karę pieniężną, w wysokości 5 tysięcy dolarów od łebka. Nikt nikogo za rączkę nie złapał, ba nawet nie chodziło o to, czy drużyna przegrała za szmal, czy z lenistwa. Właściciel po prostu ukarał graczy za nieprofesjonalne podejście do swoich obowiązków. Z gry bez specjalnego zaangażowania, co może spowodować zniechęcenie potencjalnych widzów, właściciel zadowolony być nie może. A gdy nie jest zadowolony, sypią się kary. Bo nikt nie będzie bezczynnie patrzył, jak mu inni zawalają dochód w interesie. W Juventusie popatrzono, oceniono, i wyceniono. 5 tysięcy zielonych. Piłkarze zapłacili, nie pisnąwszy nawet słówkiem. Zresztą niechby spró- 94 bowali. W Polsce początkowo nasze asy by się śmiertelnie poobrażały, ale prawdopodobnie liga bez obrażonych asów byłaby ciekawsza. Nie ma ludzi niezastąpionych, a zwłaszcza sportowców o średnim, czy wręcz niskim europejskim poziomie umiejętności. Ech liga, nasza liga, sprze-dajna dziewko. Co dodać, do tych napisanych przed bulwersującym finiszem ekstraklasy słów? Że w Juventusie nikt nie próbował udowadniać że w sporcie wszystko się może zdarzyć, jak twierdzi się w Łodzi i Poznaniu? Pozostaje się cieszyć, że środki masowego przekazu tak nakręciły atmosferę, że zaczęto podejmować decyzje. Co do ich słuszności zdania są podzielone, ale lepiej robić coś zmierzającego w porządnym kierunku, niż nie robić nic. Osobiście gratuluję fanom Wisły, to ich postawa zadecydowała o tym, że podjęto jakieś środki, była punktem zapalnym dla dalszego biegu wydarzeń. Osobiście cieszę się z decyzji podjętych przez zarząd TS Wisła. Mam nadzieję, że kary nałożone na zawodników udowodnią wszystkim, że postępując w identyczny sposób, w nie tak dalekiej perspektywie jest szansa na polepszenie swego image, i w dalszej kolejności na zwiększenie zainteresowania publiki. W głębi ducha życzę Wiśle co najmniej pozostania w ekstraklasie. Byłby to dowód na to, że niezastąpieni są całkowicie wymienni. Sam finisz nie był dla mnie zaskoczeniem. Dyskutowaliśmy na dwa dni przed ową feralną niedzielą na rynku popijając piwo o możliwych rozstrzygnięciach. O 5:0 dla ŁKS mówiło się niemal jak o pewniku. Do tego stopnia mamy korupcję wtłoczoną w krew, że jej nawet nie zauważamy. PIENIĄDZ ŁAGODZI OBYCZAJE Są kluby, których przedstawiciele nienawidzą się atawistycznie. Kibice leją się na trybunach, ulicach, w barach, na biwakach i polach namiotowych. Działacze nie podają sobie ręki, udając że się nie widzą, i tak dalej. Podgryzają, podkopują pod sobą dołki, cieszą się z każdej wpadki rywala. Są to kluby z siedzibami oddalonymi o niewielkie odległości. Ruch-Gómik Zabrze, ŁKS-Widzew, Legia-Polonia Warszawa, to znane od lat 95 i przez szerszą publikę waśnie. W Rzeszowie związani ze Stalą do tej pory nie zapominają o niezbyt dużym wysiłku włożonym w spotkanie Resovii z Jagiellonią w 92 roku. Gdyby Resovia pokonała rywali zamiast białostoczczan u wrót esktraklasy stanęliby sąsiedzi zza miedzy. A tak trzeba się było obejść smakiem. W Nowej Soli cieszą się, gdy grają z Chrobrym Głogów. Sukces kasowy murowany. Zlać przyjezdnych zlecą się wszyscy żądni wrażeń i sensacji. Niezbyt kochają się w Radomiu z Radomiakiem ci z Broni. Gdy jednak w rachubę miałby wejść konflikt z przedstawicielami Kielc, wtedy już się nie liczy przynależność klubowa, trzeba dowalić "scyzorykom". W Krakowie jest odwieczna święta wojna pomiędzy Wisłą a Cracovią, w którą wmieszał się niedawno Hutnik. W koszykówce kobiet szczególnymi rywalkami ŁKS-u stały się Pabianiczanki z Włókniarza. Na żużlu niezłego guza można znaleźć na derbach Pomorza: Polonia Bydgoszcz-Apator Toruń, oraz na spotkaniach pomiędzy Falubazem (Morawskim) Zielona Góra a Stalą Gorzów. Dawniej nie mogli na siebie patrzeć działacze Górnika i Zagłębia, obu wałbrzyskich klubów. Do trójmiejskiej rywalizacji Arka-Lechia powoli wkradł się gdyński Bałtyk. Ostatnio we wszystkich tych wypadkach można się dopatrzeć złagodzenia stanowisk. W Wałbrzychu z obu tak nienawistnie na siebie patrzących grup stworzono jedną, w Trójmieście zawodnicy przechodzą z jednego klubu do drugiego bez zwykłego w takich wypadkach kruszenia kopii (Unton, Ziółkowski). Przedstawiciele obu warszawskich klubów wydają wspólne oświadczenie skierowane do kibiców. Nawet fanatycy mimo programowej nienawiści potrafią się dogadywać. Tak było w Rotterdamie na meczu Holandia-Polska (oprócz Cracovii nikomu nie odbiła palma). W Chorzowie podczas zadymy z policjantami wrocławsko-gdańską grupę wspomogli fanatycy Arki i Cracovii. W zmienionej rzeczywistości, gdy z okresu życia na kredyt całe społeczeństwo przechodzi w czas trudnego pieniądza, animozje jakby nieco wygasły. Przestała się w takim stopniu co dawniej liczyć urażona duma, czyjeś faktyczne lub urojone ambicje. Teraz o wszystkim zaczynają decydować pieniądze. Ich posiadacz nie musi być zmartwiony, że ktoś inny się obraża. Jeśli nie zechce pójść na układ, zostanie ze swoją dumą, jednak bez wpływów do kasy. A gdy kasa pusta, wtedy o wyniki jakby trudniej i chętnych do rozmów niewielu. Wcześniej podany przykład czę polepszenia stosunków na li- 96 nii Arka-Lechia zdaje się być znamienny. Kilka lat temu spowiadający się z przebiegu swej sportowej kariery Tomasz Korynt niedwuznacznie dał do zrozumienia, że w wypadku zaliczeń na studiach w niektórych przypadkach przynależność klubowa raczej pomogła, a w jednym był zmuszony do zwiększenia ilości czasu przeznaczonego na naukę, gdyż profesor prowadzący zajęcia wolał raczej barwy biało-zielone. W połowie lat 80-tych próbująca coś stworzyć wrocławska Ślęza wypłakała od Śląska zawodnika o nazwisku Szwagiel za dwa miliony złotych (dla porównania pensja wynosiła wówczas ok. 15 tys.). Nie minęło pół roku, a ten sam piłkarz wylądował w Lechu za milionów 7. W tym momencie układy na Unii Wróblewskiego, czy też Kazimierza Wielkiego (ulice przy których znajdują się stadion, oraz siedziba IKS Ślęzy) a Oporowską zostały przerwane, nieufność pozostała na długo. Po okresie, gdy pieniądz do sportu płynął szerokim strumieniem z lewa i prawa, gdy wystarczyło podnieść dzwoniący telefon, by się okazało, że spółdzielnie mieszkaniowe same oferują wolne lokale, a zakłady przemysłowe dają talony na samochody i gwarancje na różne inne dobra materialne - nie pozostało śladu. - Ech - wzdychają w Jagiellonii myśląc o pierwszym, czy drugim sezonie gry w ekstraklasie. - Tamte czasy nie powrócą - potwierdzają byli działacze nieistniejącej sekcji piłki nożnej Górnika Wałbrzych, wspominając chwile tryumfalnego wejścia do pierwszej ligi. Po rundzie jesiennej wałbrzyszanie lidero-wali rozgrywkom, a na mecze przychodziło się kilka godzin przed jego rozpoczęciem. Tak samo myślą i podobnie mówią w Arce o 79 roku. Wtedy dla Gdyni zdobyli piłkarski Puchar Polski. Z tej okazji robiono trójmiejską ście-pę na budowę nowego stadionu, loterię, zbiórkę, wołano o pomoc miasta. Był entuzjazm, zapał, były chęci i pieniądze. Gotówka zniknęła, pod okoliczność budowy rozgrzebano plac, postawiono na jego środku spychacz. Siedem lat później odwiedziłem to smutne miejsce. Zupełnie zardzewiały spychacz stał dokładnie w tym samym miejscu. Tylko sięgające do pasa zielsko zmieniło nieco krajobraz. Porozrzucane flaszki jednoznacznie wskazywały na aktualnych gospodarzy kupu złomu. Gdzieś poznikafy fundusze z czasów pełnych trybun w Bydgoszczy. Tam nawet w drugiej lidze, po spadku w 78 roku chodziły komplety, a stadion Zawiszy należy do nąjpojemniejszych w kraju. W Gdańsku w 9? rok po wywalczeniu PP doczekano się awansu do ekstraklasy, ludziska cisnęli się bramami, przez płoty i jak się tylko dało. A pieniądze płynęły, płynęły, ginęły, ginęły. Fenomen wypełnionego po brzegi dopiero co wybudowanego stadionu, mieszczącego - wydawałoby się - wszystkich chętnych zanotowano w Lubinie. Tam na trop afer wpadnięto dość wcześnie. Przynajmniej jak na PRL-owską rzeczywistość. Gdy o kasę trudniej, dogadać się między sobą łatwiej. Przykład fuzji stojących w obliczu bankructwa klubów wałbrzyskich, gdzie parę lat wcześniej na samą myśl o czymś podobnym można by się spodziewać wypadków histerii, jest znamienny. W Wałbrzychu osiągnięto wszystkie możliwe kompromisy, zniknęły obie nazwy, zasłużone dla polskiego piłkarstwa. Co komu po firmach, których oglądać nikt nie chce? Tak Górnik, jak i Zagłębie mogło poszczycić się frekwencją w granicach 50-150 widzów. Sekcja piłkarska Zagłębia Wałbrzych, jest pierwszą spośród tych występujących w europejskich pucharach, która zniknęła z mapy. W 14 edycji Pucharu Miast Targowych (kto o tym rodowodzie UEFA Cup pamięta?), czyli pierszej pod nową, dotąd obowiązującą nazwą wał-brzyszanie walczyli 1/32 z Unionem Teplice dwukrotnie zwyciężając 1:0 i 3:2, by w drugiej rundzie odpaść z rumuńskim UT Arad. Po remisie 1:1 taki sam wynik na wyjeździe. W 115 minucie dogrywki Rumuni strzelają bramkę na wagę awansu. Z powodu braku gotówki ad acta odłożono historię. Takie jest życie. Ubolewać można jedynie w kategoriach sentymentalnych. Na dzień dzisiejszy połączone siły obu klubów zastanawiają się nad sposobami wynalezienia pieniędzy na przetrwanie. Rozwiązanie jest proste, wystarczy przejść na amatorstwo, niech gra kto chce za samą możliwość pokazania się, komu nie odpowiada niechaj szuka sobie klubu chcącego płacić. Za transfer tych, mających o sobie wyższe mniemanie będzie gotówka na opłacenie wyjazdów. A że graliby wtedy jedynie młodzi chłopcy, którzy na treningi przychodzą prosto ze szkół? A co innego zrobić, skoro na więcej brak gotówki? Tylko że w takim przypadku idea połączenia już po króciutkim okresie okazałaby się bezsensowna, na amatorstwo każdy może przejść na własny rachunek. 98 KUPIĆ, NIE KUPIĆ Jak bumerang na łamy prasy wraca temat sprzedawania punktów. Bardzo duże naciski w kierunku wyświetlenia obrazu tej sfery działalności w środowisku futbolistów, wywiera redakcja tygodnika 'Piłka Nożna". Sporo na łamach tej gazety ukazuje się wywiadów, zwłaszcza z zawodnikami. I wciąż, nieodmiennie wraca temat niemal przewodni: jak to jest z tym handlem? Praktycznie kogo się nie spytano, stwierdzał, że jest to zjawisko nagminne. Byli i aktualni gracze mówią: "tak, to prawda. Nie powiem co jak komu, ale przyznaję, że fakty takie miały miejsce. Z naszym udziałem". Bezgraniczna szczerość świadcząca o wyjątkowej bezkarności. Nieco inaczej twierdzi Mirosław Myśliński. "Mam czyste sumienie, mogę stwierdzić, że ja nie wziąłem, a okazji miałem bez liku". Nie jest to dosłowna treść, lecz sens dłuższej wypowiedzi, pod którą podpisy złożyło wielu innych graczy. Kulisy niezdobycia tytułu mistrzowskiego przez Śląsk w 1982 roku Tadeusz Pawłowski w znacznie węższym gronie ujawnił już w miesiąc po tym zdarzeniu. Dziesięć lat później, gdy ta rewelacja stała się towarem nieświeżym nawet dla cierpliwego prokuratora, trafiła na łamy prasy. Przed ostatnią kolejką ligową wrocławianie mieli punkt przewagi nad łódzkim Widzewem, i grali u siebie z Wisłą, Widzew natomiast wyjeżdżał do broniącego się przed spadkiem Ruchu. Chorzowianie mogli sobie pozwolić nawet na porażkę, ale pod warunkiem, że punktów nie zdobędzie Arka walcząca przed własną publicznością z Górnikiem Zabrze. Widzewowi wystarczyło zrównać się punktami ze Śląskiem. Co robią łodzianie pod wodzą Zbigniewa Bonka? Otóż odpowiednio motywują do gry przede wszystkim piłkarzy spod Wawelu. Ich zadaniem było co najmniej zremisować. Także dogadują się z piłkarzami Górnika, aby przypadkiem nie odpuścili sobie spotkania z walczącymi o nadzieję gdynianami. Czy pomagają osiągnąć przychylne nastawienie poprzez złożenie oferty swym rywalom z murawy - Ruchowi - Tadeusz Pawłowski milczy. Nie ma dowodów, ale fakty znane, nasuwają odpowiedź same. Można stwierdzić: i gdzie tu afera? O kupnie meczu z Ruchem nikt się oficjalnie nie wypowiedział, a płacenie dodatkowych pieniędzy za uczciwe podejście do wykonywanych obowiązków piłkarzom Wisły i Górnika nie rozmija się z prawem. Dowcip polegał na tym, wodnicy krakowscy wzięli pieniądze w dolarach od łodzian, oraz w 99 złotówkach od wrocławian. Przy czym do przekazania gotówki przyznaje się mówiący te słowa! Perfidia wiślaków wyszła po zakończeniu spotkania, na które wybiegli z kwiatkami dla... Mistrzów Polski. Ponoć zachowali się o tyle fair, że złotówki wróciły do wykiwanych właścicieli, ale na ten temat krążą różne wersje. Sprawę sprzedaży meczu ustalano dzień wczesnej, wtedy też omawiano szczegóły. Na przykład ewentualny karny dla Śląska miał wykonywać wspominający te wydarzenia, i uderzyć piłkę w prawy róg. Bramkarz miał się znaleźć w drugim. Gdy sytuacja faktycznie tak się potoczyła, że sędziujący Alojzy Jarguz, bardzo zresztą przychylnie podczas tego spotkania patrzący na Śląsk, wskazał na "wapno", oczy egzekutora i goalkipera spotkały się. Każdy wie o co chodzi. Z tym tylko, że strzelec uderza tak jak mówił, a bramkarz zamiast w drugi róg, rzuca się we właściwy. Tym, którzy myślą, że ten karny zadecydował o tytule najlepszej drużyny w Polsce, przypominam, że chociaż PZPN ustalił rozpoczęcie wszystkich spotkań o jednej porze, na godzinę 17, to jednak mecz w Chorzowie "z przyczyn technicznych" opóźnił się o 11 minut. Piłkarze wkręcili za długie korki, i sędzia nie dopuścił do wyjścia na płytę, i tym podobne sztuczki. Zmiana korków musiała trochę potrwać. Były to minuty rezerwy, w których w razie czego wynik spotkania Ruch-Widzew byłby skorygowany. Po prostu, Pawłowski celnie strzelając zmusiłby łodzian do odegrania komedii pod tytułem; zdobywamy zwycięską bramkę na miarę mistrzostwa. "Paweł" dał ciała, bo przebieg spotkania z Wisłą dawał jednoznacznie do zrozumienia, że coś nie zagrało, zamiast uderzać technicznie powinien sieknąć z całej siły, lub, skoro już musiał być ten nieszczęsny prawy róg, to chociaż górny. Wtedy co prawda Mistrza we Wrocławiu i tak by nie było, ale klimat wokół jego osoby nie miałby nieświeżej otoczki. Gwoli ścisłości należy stwierdzić, że ze swych zobowiązań wywiązał się Górnik pokonując Arkę, Ruch ostatecznie zremisował z Widzewem, 1:1 okazało się na miarę zachowania statusu ligowca dla jednych, oraz zdobycia tytułu dla drugich. Wisła pogrążyła Śląsk. 1:0 dla krakowian. Ciężko się gra na rauszu. Większość piłkarzy wrocławskich dzień wcześniej urządziła sobie fetę. Na stadionie zamiast święta festiwal gwizdów. Połowa ze zgromadzonych widzów dawała sobie w ten sposób upust rozgoryczeniu. A oglądających były nieprzebrane tłumy. Poobwie- 100 szane okoliczne drzewa, dachy budynków, balkony. Wszelkie miejsca, z których było cokolwiek widać. Do historii przeszły znaczki z napisem: Śląsk Wrocław Mistrz Polski 1982. Ludzie szaleli z wściekłości. Ile wtedy spłonęło szalików z takim mozołem robionych przez matki, babcie, siostry nie sposób policzyć. Widzę jak gostek rzuca barwami z przekleństwem na ustach i idzie sobie. Strzelam go w pysk, ale do dziś nie wiem, czy zrobiłem słusznie-Pawłowskiemu, którego obarczano winą skopano samochód. Kibice Wisły patrzyli ze sporą niepewnością na dziejące się wokół nich rzeczy. Wtedy jednak na linii Wrocław-Kraków panowały idealne, niemal wzorowe stosunki. Nikomu włos z głowy nie spadł. 'Wolf z Le-chii patrzył ze zdumieniem. - W Gdańsku byłoby to niemożliwe. -Co? - Gdyby ktoś wygrał w takim meczu, na pewno byłyby bijatyki rozróby - miał dużo racji, wtedy na Wrzeszczu do zgód podchodzono z przymni-żeniem oka. Mirek i Romek, kolesie z Bydgoszczy przyjechali do Wrocławia specjalnie po to, by obejrzeć jak się wiara bawi po zdobyciu najważniejszego trofeum w krajowej piłce. Nie doczekali się. Miałem ubaw obserwując "Wolfa" i bydgoszczan, jak sobie podają ręce. Gdańszczanin, a właściwie mieszkaniec Sopotu patrzył zimnym, wyrachowanyin wzrokiem na fanów Zawiszy. Ci z kolei, gdy usłyszeli ksywkę trójmiejskiego chuligana, mimo że chłopy na schwał, zesztywnieli nieco. Już wtedy "Wolf był znany ze swoich wyczynów w wielu miastach. - Ty draniu - syknął do mnie nąjokrutniejszy fan Lechii - wiesz te matn cię na oku za to żelastwo, którym mi kontuzjowałeś rękę. - W tym okresie miał pretensje pod moim adresem za sytuację sprzed roku. Ale o tyjn w innym miejscu. We Wrocławiu nie było Mistrza. Na kolejną taką szansę przyjdzie nam nieco poczekać, jednak nauczka wyciągnięta z sezonu 81/82 zaowocowała trzy lata później, gdy Śląsk walczył o utrzymanie się * ekstraklasie. 101 CRACOYIA. DEGRADACJA Gdy w 83 czy 84 roku (ech, ta zawodna pamięć) Cracovia żegnała się po krótkim, dwuletnim pobycie w 1 lidze z tą klasą rozgrywkową, nie wiadomo dlaczego tv transmitowała pożegnalny występ "pasów". Łyse trybuny stadionu przy ul. Kałuży robiły odpychające wrażenie pustki. Kilkaset osób oglądających spotkanie, to jak na owe czasy wyjątkowo mizerna garstka. Był to okres, gdy tak niska frekwencja stawała się wydarzeniem na tyle ważnym, by zauważyć ją w środkach masowego przekazu w postaci wielokrotnego powtarzania tej informacji. Sceneria pustki, a w niej kilkudziesięcioosobowa grupa najwierniejszych, najfa-natyczniejszych kibiców. Nie pamiętam (znów, czyżby sklerozą?) dokładnie treści piosenek, jednak doskonale utkwił mi pod czaszką ich wydźwięk. Cracovio, jesteśmy z tobą, nigdy cię nie opuścimy nie zdradzimy cię, itd, itp. Nie wiem, jak odbywała się podobna stypa później, gdyż "pasiaki" przemknęły przez drugą ligę niczym meteoryt, kotwicząc na stałe w trzeciej, ale tamten obrazek wiernopoddańczego uwielbienia nielicznej garstki to było coś. Ileż to zespołów spada na pysk, i wtedy z trybun zamiast słów otuchy lecą szydercze uwagi, złośliwości. Byłem w Zabrzu, gdy decydowała się degradacja Górnika. Gwizdał kto tylko umiał. W Szczecinie fakt gry w barażach Pogoni witano przejmującym milczeniem. Tak samo leciała Lechia Gdańsk. Rok wcześniej wśród wiwatów spadał Ruch, jednak powodem tej spontanicznej reakcji był fakt, że odbywał się on na wyjeździe. Alternatywa była prosta: Ruch lub Lechia. Wypadło na gości. Trzy dni wcześniej, po pierwszym meczu bara-żowym, wśród złorzeczeń opuszczał plac gry Janusz Jojko. Samobójcza bramka, jaką zdobył wrzucając sam sobie piłkę do siatki to ewenement na skalę światową. W Opolu, choć półtora roku wcześniej piłkarze Odry zdobywali mistrzostwo jesieni, gdy przyszło im spadać do 2 ligi, 400 osobowa grupa wrocławian stanowiła dobrze ponad połowę publiki. Reszta to działacze, znajomi piłkarzy, może paru takich, co to zawsze muszą... Byłem, widziałem. Sporo też się nasłuchałem o atmosferze dotyczącej spadku w innych klubach, Wiśle, Arce, Pogoni (spadek z 79 roku). Martwa cisza lub gwizdy. Troszkę inaczej wyglądała degradacja z ekstraklasy Zawiszy Bydgoszcz w 78 roku. Zwycięstwo 3:0 nad Odrą Opole zostało uznane przez spikera zawodów jako wynik pozwalający na utrzymanie się w najwy- ższej klasie rozgrywkowej. Trudno ocenić, czy ta pomyłka była przypadkowa, w każdym bądź razie spora, naprawdę bardzo duża liczba zdezorientowanych odśpiewała "Sto lat". Wielu z ponad 30-tysięcznej publiczności dopiero z porannych gazet dowiedziało się, i zdało sobie sprawę z tego co się rzeczywiście stało. Cracovia nie miała złudzeń, walczyła o pietruszkę, a jej kibice o swój honor. Wtedy z fanami klubu o tak bogatej tradycji nikt z ligi chuliganów się nie liczył, jednak w krótkim czasie fanatycy tej zasłużonej drużyny zaczęli być głośni. Cracovia stała się w ciągu trzech lat jedynym trzecioligowym klubem, o którym pisało się ze względu na kibiców. Awantury do jakich dochodziło na wyjazdach stały się szybko nieodłącznym elementem spotkań dla "pasów". Czasami zadymy bywały P°-ważniejsze, co znajdowało swoje odzwierciedlenie w notatkach gazet o ogólnpolskim zasięgu. Od tamtego momentu Wisła mogła tylko raz jeszcze stłamsić lokalnych rywali, na przełomie 90 i 91 roku, gdy piłkarze szli jak burza, i wywalczyli sobie trzecie miejsce w lidze, akurat w tym sezonie nie premiowane startem w pucharze UEFA. Wtedy wiślaków było nad wyraz dużo, i byli bardzo agresywni już od kilku lat. W następnym sezonie, znacznie dla "Białej Gwiazdy" pod względem sportowym mniej udanym rozpoczął się odpływ części zadymiarzy z ul. Reymonta na stadion przy ul. Kałuży. Cracovia urosła w krótkim czasie ze średniaka do jednego z większych i bardziej znaczących macherów. Niestety, przeważają u nich ciągotki do walki na sprzęt. Pelochy, łańcuchy, kastety. W Chorzowie, przed meczem Polska-Anglia w tramwaju "łysi" z Cracovii zadźgali chłopaka ze Szczecina. By zabić trzeba mieć poczucie bezkarności, a takie daje cholerna odwaga lub kompletny brak wyobraźni, co do skutków i konsekwencji swoich poczynań. Zdarzenie z Chorzowa świadczy o determinacji i zacietrzewieniu. Niedługo później dowiadujemy się o zastraszeniu trenera i bramkarza Okocimskiego Brzesko, jedynego kontrkandydata "pasów" do awansu do drugiej ligi. Szkoleniowiec zrezygnował ze swoje funkcji, a goalpiker, Holocher przestraszył się na tyle, by sobie odpuścić. Obaj byli związani poprzednio z Cracovią, obaj mieszkają w grodzie Kraka, obu grożono telefonicznie oraz załatwiono samochody poprzez wysprayowanie maski i przebicie dętek. - Przeginają - komentujemy te zdarzenia. - Ale zorganizowani to są. 103 Według mnie przekroczyli tę niewidzialną linię. Zabójstwo na podłożu ideologicznym to pierwszy krok do terroryzmu, którego nie akceptuje 99% ludzi. Samemu się można wykluczyć poza nawias. Natomiast zastraszenie... Gdyby bramkarz i trener w jakiś sposób pozaprawnie kombinowali, na przykład "podchodzili" do piłkarzy Cracovii z pieniędzmi, by ci przegrywali swoje spotkania, to nie miałbym do zapalczywców najmniejszej pretensji. Jeśli - a wszystko na to zdaje się wskazywać - jedyną przewiną szantażowanych jest fakt bycia lepszym, sytuacja staje się idiotyzmem. Poza tym krótkowzrocznym. Powiedzmy nawet, że udałoby się. I co dalej? W drugiej lidze powtórka z rozrywki? Do Pabianic, Białegostoku, Lublina czy Krosna jest znacznie dalej, niż na inną dzielnicę swojego miasta. Czasem odrobina strachu nie zaszkodzi. Odpowiednio przestraszony sędzia nie wydrukuje wyniku, zawodnik z sąsiadem, nożownikiem, recydywistą, a do tego sympatykiem drużyny, nie będzie aż tak skory do "gonienia" spotkań, skoro ziomek mu powie parę razy co o tym myśli. Jeśli terror ma na celu zaatakować w tych robiących sobie farsę z prawa, niechaj będzie. Ale nie zastraszajmy kogoś, gdy mu się coś udaje. Jednak Cracovii trzeba przyznać, że nie brakuje u nich zawziętych, dynamicznych, rzutkich gości. Z takimi trzeba się Uczyć. Lekceważenie ich może się równać... wyrokowi śmierci. KTO KOCHA KIBICÓW? W różnych miastach ludzie w szalikach nie zachowują się identycznie. Po prostu, kibic kibicowi nierówny. Są takie stadiony, z trybun których, w przypadku niepowodzenia, ba nawet remisu własnej drużyny na zawodników gospodarzy sypią się gwizdy i obelgi. Nie chcę tutaj wymieniać miast, gdzie o podobne zachowanie jest nadzwyczaj łatwo, ponieważ zostałbym z pewnością słusznie posądzony o stronniczość, a poza tym zachowanie publiki, z czasem, chociaż wolno, się zmienia. Do końca lat siedemdziesiątych piłkarze Śląska nie zwyciężając na własnym boisku narażali się na solidną porcję gwizdów. Nastawienie widowni było jednoznaczne - muszą wygrać. A jak nie, to znaczy że są patałachy. Wraz z kolesiami postanowiliśmy to zmienić. Długa, powolna i mo- 104 zolna praca w tym kierunku uwieńczona została sukcesem dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Pierwszym, tak bardzo widocznym przykładem była nasza postawa podczas przegranego 0:2 meczu z Górnikiem Zabrze bodaj w 86 czy 87 roku. Mimo że Śląsk grał bez "zęba", a rezultat był niekorzystny udało się zrobić wspaniały doping, sektor śpiewał, falował. Bawiliśmy się, mimo niekorzystnego wyniku przez cały czas. Nawet bramki zdobyte przez przeciwników zamiast przygasić entuzjazm wręcz go wzmagały. Jak na owe lata na skalę krajową była to innowacja do tego stopnia, że przez zabrzan zostaliśmy uznani za niebezpiecznych czubków, i od tego czasu czują przed nami szczególny respekt. Koleś, stary kibol, siadający już wtedy w sektorach zajmowanych przez "zgredów" spytał mnie po meczu: - Co wam się dzisiaj stało? - A nie uważasz, ze było ekstra? - moje pytanie było jednocześnie dość głęboką odpowiedzią. - Było super, ale co się stało? - z powtórki wywnioskowałem, iż Mariusz nie załapał o co mi chodziło. Od niego dowiedziałem się o reakcji kibiców Górnika, obok których siedział a którzy w liczbie około 30 byli w niezłym szoku spowodowanym naszą reakcją. Doszło do tego, że w 88 roku wiara wyległa na murawę w stanie euforii po przegranym 0:2 spotkaniu z Zagłębiem Lubin. Zdaje się, że pierwszym trenerem, który sobie dobitnie uzmysłowił co znaczy ślepe przywiązanie kibica do swojej drużyny był Ryszard Urbanek. Wiosna 92, Śląsk gra z Ruchem. Po chaotycznej, lecz ostrej i bezpardonowej walce na całym boisku wrocławianie wygrywają 3:0 strzelając dwa gole w ostatnich dosłownie minutach. Następnie w gazetach można było przeczytać o łzach szczęścia szkoleniowca. Niezupełnie się to pokrywa z rzeczywistością. Owszem, Urbanek po meczu płakał, jednak motywy zostały przez dziennikarzy wymyślone. Otóż za ławką rezerwowych siedziało kilku autentycznych zgredów, siwe włosy, wiek emerytalny, tacy co "gdyby sami zagrali, ech", i ubliżali trenerowi od najgorszych. Ten nie wytrzymał nerwowo i zamiast, jak chuligan dać klientom po ryju, rozładował się w mniej spektakularny, choć jak na mężczyznę równie widowiskowy sposób. Następnie wypowiedział się publicznie, iż "dziękuje kibicom, szalikowcom, którzy są z drużyną na dobre i złe, w odróżnieniu od innych". 105 Myślę, ża aż do tego momentu, patrząc na piłkę z innej od kibiców pozycji, szkoleniowiec nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo trzeba KOCHAĆ swoich, by im móc WYBACZYĆ słabszą formę, niewykorzystane sytuacje podbramkowe, fatalne zagrania, niesatysfakcjonujące wyniki. Trener i zawodnicy walczą na murawie o pieniądze. Dla nich sprawa jest jasna. Jest wynik, jest gratyfikacja. Gdy dobrych wyników dużo, można wkraść się w łaski kolejnego sponsora, co zwiększa szansę na wzrost górki banknotów. Fan widzi tę sprawę inaczej. Jego drużyna jest najlepsza, i jakiś szmatławiec z inną flagą nie będzie mu krzyczał "na kolana". Najbardziej zatwardziali uważają, że ich chłopcy są "naj" chociaż grają w drugiej, czy trzeciej lidze. Trudniej o przychylność dla własnych zawodników wśród twierdzących, że przyszli, zapłacili za mecz, i żądają za te pieniądze satysfakcji. Mają rację, lecz są wśród nich wieczni malkontenci, którym zawsze będzie źle, a w przypadku wygranej zawsze mało. Sam należę do tych szaleńców, którzy będą śpiewać, krzyczeć, klaskać i dopingować swój zespół nawet gdy grają w jawnie sprzedanym meczu. Ale w nocy po spotkaniu najchętniej macherom od machlojek zrobiłbym to, co fani Cracovii Holocherowi. Mają szczęście niektóre "asy" futbolowe, że nie miałem dowodów ich przekupstwa, zwłaszcza na przestrzeni ostatnich dwóch lat. Ja bym swoje odsiedział, ale dentyści kosztują. Na ich farta w nowym, drugoligowym Śląsku już ich nie będzie. Co nie znaczy, że nie znajdą się następni. Bardzo ważne dla związania kibiców ze swoim klubem są kontakty zawodników z widzami. W klubach zachodnich zrozumiano to już dawno. Po meczach amerykańskiej ligi halowej gracze jeszcze przez godzinę są zobowiązani przysiadać się do stolików w klubowej kawiarni, do których są przywoływani. Jeśli widz zechce porozmawiać z którymś ze sportowców, siada sobie przy stoliku i zamawia spotkanie. Np. Stanisław Terlecki proszony jest do stolika 153. Tak, tak ojciec zawodnika, który zdobył tytuł Mistrza Europy do lat 16 w 1993 roku, grał kilka lat temu w hali w USA jako zawodnik Pittsburg Spirit. Nie tylko on zresztą. Janusz Sybis także. Tak się złożyło, że mój szwagier wylądował jako uchodz'ca w Stanach. Najpierw w Południowej Dakocie między Indianami, z lekka tylko ucywilizowanymi, później przeniósł się do Minneapo-lis, i tam miał okazję zobaczyć w akcji drużynę z Pittsburga, a jako kibic 106 dla którego Sybis był idolem poprosił o rozmowę właśnie z nim. W Polsce byłoby to niemożliwe. Gdy dowiedziałem się o tym o mało mnie szlag nie trafił. Tam to normalne, a u nas już od pewnego czasu walczyłem o taki drobiazg, jak podbieganie po spotkaniu przez piłkarzy do tych najwierniejszych. Moje starania musiały jeszcze potrwać ładnych kilka lat. Musiało się sporo zmienić w tym kraju, musiał trenerem zostać Tadeusz Pawłowski, który dziewic lat wcześniej pożegnał się z drużyną, musiało tego żądać wielu ludzi spośród kiboli. Miałem też sprzymierzeńców pośród działaczy, niewielu ale byli. Musiało upłynąć sporo wody, a wielu zmienić mentalność. Gigantyczna praca dużej grupy ludzi, wiele mozolnego wysiłku, tłumaczenia by przeforsować taki drobiażdżek. My już swoje wywalczyliśmy, teraz czas na innych. Im już będzie łatwiej. Śmiesznie, a zarazem głupio wygląda, gdy zwycięzcy schodzą z boiska niewzruszeni, mając wszystko i wszystkich gdzieś, licząc swe premie i myśląc, co z nimi zrobić. A w tym czasie pokonani podchodzą i dziękują swoim kibicom, fani piłkarzom. Pod tym względem Śląsk w końcówce sezonu 92/93 to już nie tylko Europa. W Europie wielbi się zwycięzców. Podobnie jak we Wrocławiu reaguje się jedynie na Wyspach Brytyjskich, lecz tam walczy się od pierwszej do ostatniej minuty, tam gra wygląda zupełnie inaczej. Niemal jak bitwa. Łatwiej o przychylność publiczności. W lidze polskiej do tego droga daleka. Ale pod względem fanatycznej wiary kiboli jesteśmy już w first division. We Wrocławiu po hucznym spadku pierwsza klasa światowa. Możecie się śmiać, ale np. we Włoszech kibice nie przepadają, gdy ich drużyna przegrywa. Jeśli walczy i przegrywa kończy się na wcześniejszym wychodzeniu. Gdy przegrywa bez walki (w skorumpowanych Włoszech jest o niebo lepiej niż u nas, jednak nie idealnie) czeka schodzących zawodników spora porcja gwizdów. Dla leserów i oszustów nie ma pobłażania. My klaszczemy nawet oszustom. Śląsk to coś więcej niż tych kilkunastu chłopaków którzy chcą grać, kilku którzy biorą, działacze czy choćby najwspanialszy trener. Śląsk to tradycja i publika. Widownia to rzecz najważniejsza. Jeszcze nie rozumieją tego prostego faktu żołnierze zza biurek karmieni dotacjami. Gdy dotacje się skończą, sport zacznie żyć tym, co sam na siebie zarobi, zbędna część działaczy straci ciepłe posadki, a reszta zacznie sobie zdawać sprawę z tego, kto klub utrzymuje. Publika jest najważniejszą częścią sportu. Bez zainteresowania nie ma s/ansy na sponsora. Bez pieniędzy nie będzie wyników. Bez wyników nie będzie zainteresowania. Kółko się zamyka. Kluczem do tego zaklętego kręgu jest zwiększenie zainteresowania. Gdy trybuny wypełniają się widzami do 10 tysięcy, wtedy łatwiej jest znaleźć" chętnego wyłożenia kasy. Aby publika chciała odwiedzać trybuny muszą być zachowane dwie rzeczy. Po pierwsze walka, walka i walka. Wtedy nawet gdy "nie idzie" ludzie przyjdą ponownie. Np. Pogoń Szczecin w ubiegłym sezonie mimo porażki 0:1 u siebie z ŁKS, która mi zalatuje, oraz 0:1 z Legią w Warszawie, jednak wygrała na wyjeździe z Siarką. Chyba dzięki temu zwycięstwu uznana została za grającą stosunkowo czysto. Publiczność do końca chodziła w liczbie ok. 5000. W spotkaniach Górnika Zabrze trudno się tej czystości dopatrzeć, i ostatnie akordy ligowej wiosny zaliczało po pięciuset widzów. Po drugie ważne jakby mniej, lecz też istotna sprawa: stosunek zawodników i działaczy do widzów. Robiąc w sporcie muszą starać się przyciągać swoim zachowaniem, wypowiedziami, podjętymi działaniami jak największą część publiki. Bo publiczność to ich pieniądze, i to podwójne. Raz - bilet wstępu, dwa - szansa na sponsora. My wywalczyliśmy już sobie chyba na stałe jeden element piłkarskiego show. Po każdym spotkaniu, obojętnie, przegranym czy wygranym czekamy aż zawodnicy do nas podbiegną. I podbiegają. Dziękują nam za to, że przyszliśmy, śpiewaliśmy, zdzieraliśmy sobie dla nich gardła. Oni to już czują. Niedługo podobnie będą reagowali futboliści, i nie tylko oni, innych drużyn. Kwestia czasu. Docenić szalikowców potrafią doskonale ci sportowcy, którzy... swoich kibiców nie posiadają. Swego czasu, gdy o Koseckim było głośno, a grał w drugoligowej Gwardii Warszawa, która z racji milicyjnego rodowodu fanatyków się nie dorobiła, zawodnik ten stwierdził: "Wolę publiczność jaką ma Legia, gdzie coś się dzieje, mimo iż nie można tych ludzi zaliczyć do aniołków, niż widownię teatralną, zdolną tylko do oklasków". W piękny sposób odzwierciedlają te słowa stosunek tego akurat zawodnika do szalikowców. Przez długi okres czasu nikt sensowny nie poruszał drażliwego w PRL-u tematu kibiców i kibicowania. Przecież ruch ten przyszedł do nas z Zachodu, a na dobitkę był całkowicie spontaniczny. Oczywiście, były próby ujarzmienia przez komunę tej społeczności w myśl zasady, że nie może być w kraju realnego socjalizmu niekontrolowanych przez partię ani jej organów ruchów społecznych. Zaczęto tworzyć Kluby Kibica. W zamyśle organizatorów miały to być 108 zorganizowane grupy ludzi z flagami robiący za porządkowych. Wykombinowali to chyba ci sami ludzie, którzy w 89 roku myśleli, że wygrają wybory. Aż do lat 90 kibice byli tematem wstydliwym. Trochę się o nich pisało z okazji takich wydarzeń, jak tych na Heysel, kiedy to zginęło w trakcie rozróby z powodu budowlanej fuszerki kilkadziesiąt osób. Owszem, pisano i mówiono o szalikowcach, ale tych angielskich, próbując wmówić, że chuliganeria na stadionach brytyjskich ma charakter patologii społecznej związanej z zachodnim, zgniłym modelem życia konsumpcyjnego. Do dziś zdarza się ujrzeć nazwisko podpisujących się pod tymi artykułami. Dziś ci autorzy poruszają inne tematy, a jeżeli nawet do kibicowania wracają, to motywują stadionowe reakcje zupełnie inaczej. Redaktorzy-kameleony. Kiedyś w partii, później w Solidarności, dziś w oczekiwaniu na wybory. Kilka lat poświęciłem na wydreptywanie ścieżek mających na celu ten jeden, jedyny drobiazg z podnoszeniem rąk, niezależnie od wyniku. Zanim to nastąpiło, musiała się zmienić mentalność samych kibiców. Być może przypisuję sobie nie swoje zasługi, ale do dziś pamiętam sezon 76/77, czyli dla Śląska mistrzowski. Mecz we Wrocławiu z ROW-em Rybnik. W pewnej chwili 3:0 i wielkie nadzieje na wysoki wynik. Skończyło się na 3:2 i schodzących do szatni piłkarzy żegnał koncert gwizdów. Wiele myślałem jak takie nastroje zmienić. Po latach udało się. O przełomowym meczu z Górnikiem Zabrze pisałem. W 85 roku po raz ostatni biłem się z gościem śpiewającym "kurwa mać, Śląsku grać". Następnie, w myśl zasady: coś za coś, zacząłem wydeptywać owe ścieżki. Ile się nałaziłem, nagadałem wiem tylko sam. Przeciągałem na swoją stronę ludzi, którzy to mieli w dupie. Pomagało mi kilka osób. Wszystko na nic. Wreszcie pierwsze jaskółki w 87 roku. Przychylnie ustosunkowany do tej idei trener Apostel, chwytający kontakt z publiką Rysiek Tarasiewicz, do tego wyniki. Czwarte miejsce w lidze poparte Pucharem Polski. Już się pojawiła szansa... Półfinał PP, rewanżowy mecz w Krakowie z Wisłą. Sytuacja pomiędzy kibicami obu drużyn staje się powoli napięta. Tuż przy mnie siedzą moi dobrzy znajomi, fanatycy "Białej Gwiazdy". 1:0 dla miejscowych, ten wynik oznacza dogrywkę. 78 minuta i 'Taras" strzela gola. Chcąc uzyskać cokolwiek krakowianie musieliby odpowiedzieć dwoma. Remis będący zwycięstwem. Po spotkaniu piłkarze podbiegają do nas. - Wy to macie po co jeździć - mów, i mój rówieśnik, Mirek z nieukry- 109 waną zazdrością w głosie. - Nasi to mogliby zdobyć Puchar Europy i nawet rąk by do góry nie podnieśli. Spojrzałem wtedy na zadeklarowanego wiślaka. Jak to niewiele trzeba, by kibic oddał duszę swojej drużynie. A jak dużo jest potrzebne, by to zawodnicy zrozumieli. Do dziś mieszka we Wrocławiu (ul. Borowska 100) ktoś, kto nazywa się Mieczysław Kopycki. Człowiek ten tylko zainteresowaniu ludzi piłką zawdzięcza, że przez moment w życiu był kimś. Zdobył ze Śląskiem mistrzostwo, puchar (1976). Gdybym wtedy wiedział, co ów PAN piłkarz myśli o tych, którzy przemierzają całą Polskę, po to, by oglądać jego popisy na murawie, to prawdopodobnie nigdy nie pojechałbym na wyjazd. Na szczęście czasy się zmieniają. Kopycki zniknął z horyzontu, już jest tylko szarym, nic nie znaczącym człowieczkiem, a kibice są, tak jak byli wtedy, gdy on grał. Człowiek ten pogardliwie się o nas wypowiedział w dziesięć lat po zakończeniu kariery. Znikaj zmoro. Ostatni przed długą, prawie dwuletnią przerwą zaliczyłem do Stalowej Woli. 91 rok, jesień. Śląsk gra nadspodziewanie dobrze. Noc, wsiadamy do pociągu. Ktoś załatwił lewy, grupowy bilet kolejowy, tak że chociaż z kanarami mamy spokój. Wagony przepełnione, z "Rzeżnikiem" zagadujemy panienkę, czas jakoś leci. Pierwsza przesiadka w Kielcach. Młodzież plądruje bar, ktoś sprayem na ścianie maluje "WKS Śląsk", co powoduje szarpaninę z tajniakiem, a następnie z kilkoma policjantami. Zwykła wyjazdowa rozróbka. Nadjeżdża nasz kolejny pociąg. Dwie stacje przed docelową do wagonów wsiadają mundurowi. - To żeby się wam nic nie stało, mamy tu ostrych zadymiarzy - to oświadczenie wywołuje śmiech u jednych, zdumienie u drugich. Stalowa Wola, wysiadamy. Na mieście spotykamy kolesiów z nabojki, którzy dzień wcześniej mieli tu sprawę. Policjanci chcą nas weskortować na stadion, ale kto by wyrobił 5 godzin w zimnie przy kapuśniaku? Rozłazimy się po mieście. Na szczęście tuż przed rozpoczęciem spotkania wychodzi słońce. Gwizdek, msza gra. - / doping, jedziemy z koksem, przyjechaliśmy 500 kilometrów by pomóc piłkarzom, a nie do cioci na imieniny/ Wu-Ka-eS! Wu-Ka-eS! Są różne mecze, nieraz aż trudno nie śpiewać, gdy zawodnicy dają z siebie maksimum wysiłku. Czasami udają że grają, każde kopnięcie piłki to wysiłek, wtedy zmobilizować się do dopingu jest cholernie ciężko. Tamto spotkanie należało do tych drugich. Śląsk przez 80 minut oddał 110 jeden i to niecelny strzał na bramkę. W sześciu kolejkach ekstraklasy Stal jeszcze ani razu nie wygrała. Tym razem też się nie zanosi. Flaki z olejem. Zimno i mokro, robimy odpowiednią podkrętkę, dopingujemy jak szaleni. Osiemdziesiąt gardeł nie oszczędza się. Na milknącego wskazuje się palcem, i jest on od razu najaktywniejszym. Wpadamy w trans. Nadchodzi 80 minuta. Jedna z nielicznych akcji miejscowych kończy się sukcesem. Matysek broni jak dupa wołowa. Trudno, jest 0:1 i dziesięć minut do końca. Miejscowi nieco ożywają na trybunach. Niewiele ich, więc zagłuszamy towarzystwo. - Śpiew, śpiew, co jest! - znów się podkręcamy. Drzemy się jak wariaci. Niewielu także nas ale dajemy z siebie co tylko możemy. - Co jest, nie śpiewasz? - "przyjacielskie" szturchnięcie i temu umierającemu nagle wracają siły, znów jest zdatny do dopingowania. W ciągu kolejnych 10 minut odbywa się istne oblężenie bramki Stali. Nasi zawodnicy oddają w tym czasie 10 strzałów, średnia jak w hokeju, strzał na minutę. Ostatnie chwile meczu, gospodarze przeprowadzają kontrę. Matysek wybiega i łapie gościa za golenie. Karny i 0:2. Niezrażeni takim obrotem sprawy skandujemy imię i nazwisko bramkarza. Gwizdek, koniec meczu. A my na trybunach w dalszym ciągu urządzamy fetę. Piłkarze schodzą na środek boiska. - Chodźcie do nas! chodźcie do nas! - wołamy. A oni kierują się do szatni. Z niedowierzamien spoglądamy po sobie. Zaczynamy krzyczeć jeszcze głośniej. - Chodźcie do nas! - bez echa. Stoję jak wryty, patrzę oniemiały. Pieprzę porażkę, nie pierwsza i nie ostatnia. Przed oczami mam w tym momencie cały ten wyjazd, tułaczkę w pociągu, walka z sokistami, przepychanki z policją, tajniakiem. 500 kilometrów jazdy wlokącymi się pociągami, nieprzespana noc, zimno, deszcz. Piętnaście lat takiego jeżdżenia, osiem lat walki w klubie o najprostszy gest pozdrowienia fanów od zawodników. Żeby pokazali, że nas widzą, dziękują za chwile dla których przejechaliśmy ten szmat drogi, za nasze zdarte gardła podczas półtoragodzinnego śpiewu. Że nas doceniają. Od pół roku już było dobrze, wygrali czy przegrali, zawsze chociaż ręce podnieśli w naszym kierunku. A teraz co? W huja grali cały mecz, my pochrypliśmy. Im się wydawało, że wygrają w chodzonego, a tu jacyś półamatorzy powieźli ich na cacy, my się drzemy jak opętani, a oni mają nas gdzieś? Łzy stanęły mi w oczach. Stary chłop, trzy dychy na karku i płakać się chce. 111 - Pieprzę, to mój ostatni wyjazd - podjąłem decyzję. Sam słyszałem z ust niejednego podobne zapewnienia. Nigdy ich jednak nie dotrzymywano. - Gadasz, kto jak kto, ale ty? - "Niełac" dogaduje mi. - Nie chcesz, nie wierz. Nie tylko nie będę jeździł, ale i odpuszczam sobie robienie dopingu. Oni nas olewają, ja olewam ich. - No, no pogadaj sobie - chłopcy podśmiewują się. Dwanaście lat dyrygowania młynem. Każdy mecz u siebie, prawie każdy wyjazd. Dla niektórych moje słowa zabrzmiały jak science-fiction. Nic więcej nie mówiłem, bałem się rozpłakać na dobre. Od tej pory Matysek i Żabski stali się dla mnie najmniej lubianymi piłkarzami w zespole. Dlaczego oni? Bo mieli za sobą publikę. Matysek wpuszczał farfocle, a z trybun skandowano jego nazwisko. Żabski to najzwyczajniejszy kibic. Niejednokrotnie widziałem go owiniętego w szalik w barwach na meczach Śląska. Jeden z niewielu kibiców, który zdołał zostać piłkarzem swojego ukochanego klubu. Tego samego dnia, kiedy się wydawało, że zadebiutuje w pierwszym składzie (rozgrzewał się jako rezerwowy), choć się tak nie stało, wieczorem zameldował się na meczu koszykarzy. Jako kibic, z nami na "galerii". Kiedy faktycznie wybiegł na boisko, uciszyłem towarzystwo, by powiedzieć, zwłaszcza małolatom którzy go nie znali, że jest jednym z nas. Tak się odpłacili. Dlatego do nich mam żal największy. Byli i inni "artyści", ale ci dwaj w moich oczach przegrali najbardziej. Do Żabskiego po pewnym czasie złość mi przeszła, ale jestem zawzięty. Natomiast Matyska wręcz nienawidzę. Pierwsze odgłosy o tym, że nie jest zainteresowany tym, by Śląsk wygrywał, doszły mnie w formie skonkretyzowanych płotek przed ostatnim meczem jesieni 91. - Najbliższego meczu w Lubinie Śląsk nie wygra, chcesz się założyć? -"K" stwierdził to dość autorytatywnie. Nie chciałem, z reguły informacje od niego były konkretne i rzetelne. Natomiast pragnąłem faktów. Nie było tego wiele, poza tym można je było różnie interpretować. - Na pewno? - moje pytanie zbył śmiechem. Słąsk mający szansę nawet na wicemistrza jesieni przegrywa ostatni ligowy mecz w 91 roku z mającym poważne kłopoty z wydobyciem się ze strefy spadkowej dolnośląskim przeciwnikiem. Zagłębie Lubin wygrywa 2:1, mimo, że całą drugą połowę grało w niepełnym składzie. Nawet brak jednego zawodnika nie pomógł w stworzeniu jakiejkolwiek sytuacji podbramkowej. Wiadomości dotyczące przypuszczalnego za- 112 chowania się Matyska zgadzały się z faktami. Mam podstawy, by mu od tej pory nie ufać. Jestem sobie we Włoszech. Już zdążyłem zaliczyć kilka spotkań ligowych Lazio. Telefon do Wrocławia. - Wiesz ile Śląsk przegrał w Lubinie? - No mów, bo licznik bije. - Siedem do zera. W nocy zastanawialiśmy się z Andrzejem, czy to możliwe że się przesłyszałem, i zamiast "jeden" wyszło na "siedem". Jednak późniejsze informacje potwierdzają, iż to nie słuch się mylił, lecz naiwne serce do końca nie wierzyło. Wojtek dojechał do nas po kolejnej ligowej niedzieli. Długo wkuwałem tabelę, w której najwspanialsza drużyna na śwfecie dołowała w jednej z najsłabszych lig europejskich. 0:4 z Olimpią, 0:5 z Ruchem, masa innych porażek. - Urbanek już nie jest trenerem - Wojtek zarzuca nas informacjami. -A kto? - Pawłowski. - Tadek Pawłowski? - w myślach szukam jakiegokolwiek innego człowieka o tym nazwisku. Poza skazanym za szpiegostwo szablistą nie znalazłem nikogo. Szablista się nie nadawał, choć od niedawna przebywa na wolności. Pozostał więc były pomocnik, ale on wyjechał do Austrii. - Ten od karnego - Wojtek rozwiewa wątpliwości. -I co? - Grają lepiej, a drugim trenerem został Sybis. Swego czasu najlepiej rozumiejąca się para zawodników na boisku, znów razem. Teraz w innej roli. Pierwszy mecz, jaki zobaczyłem pod wodzą tego duetu to inauguracja rundy wiosennej a.d. 1993, spotkanie z aktualnym mistrzem i liderem tabeli, Lechem. Szczęśliwe 0:0, a po końcowym gwizdku zawodnicy podbiegają do kiboli brnąc w śnieżnych pryzmach. Pośród nich... Pawłowski. Ile lat na coś takiego czekałem? Ech, łza się w oku kręci. ZROBIĆ WOJNĘ? - POSTAW WARUNEK "Herman" jest moim rówieśnikiem, ten sam rocznik. Jeszcze coś nas łączy. Obaj pierwszy wyjazd zaliczyliśmy 1 V 76 do Warszawy. Finał 113 PP to nie lada gratka dla takich małolatów jak my wtedy. Poznaliśmy się trochę później, jakieś dwa lata. Obaj wyrośliśmy, obaj zaliczyliśmy sporą liczbę wyjazdów. Obu nas traktowano jak małolatów, ale ambitnych. Reprezentowaliśmy inne środowisko, ale mieliśmy wiele cech wspólnych. Bodaj w 78 roku zdarzył się wyjazd do Chorzowa. Mimo prowadzenia 1:0 Śląsk przegrał 1:3. Chłopakom ciężko było się z tym pogodzić. - Kurwa, co oni grają! - Sprzedali mecz - wtedy rzadko operowało się podobnymi przypuszczeniami. - Gdybym wiedział, to bym nie przyjeżdżał - kilka z gamy różnorodnych głosów. - Pieprzycie jak potrzaskane panienki, nie zawsze się wygrywa - moje zdanie nie pokrywało się z głosem większości. Ponieważ w tym okresie następowała w naszym "młynie" wymiana pokoleń ze starej wiary był tylko osamotniony "Florek". Znałem go, i wydawało mi się, że będę miał w nim sprzymierzeńca. - Co ty Kajtek szumisz? - to do mnie. Zrozumiałem, że się przeliczyłem. Fatalna postawa piłkarzy na boisku spowodowała wybuch nawet u najspokojniejszych. - Bo tak każdy potrafi, jak źle, to dupa w troki i guzik mnie to obchodzi. Jak się wygrywa po 5:0 to każdy umie dopingować. Śmiejemy się z "pyrów" że tam, jak idą na lidera potrafi przyjść 40 tysięcy, a jak przegrają parę meczy, to pies z kulawą nogą na stadion nie zagląda, a sami jacy jesteśmy? - Ta przemowa trafiła do kilku niezdecydowanych, ale najradykalniejszych nie potrafiła przekonać. - Ty się drzesz całe 90 minut, a oni w huja lecą! - usłyszałem. W pew-nien sposób wyrobiłem sobie na tym meczu opinię dziwaka wtedy też po raz pierwszy ktoś powiedział o mnie: fanatyk. Z perspektywy lat wiem, że sporo racji mieli ci klnący, oni czuli instynktownie, że na boisku ktoś odrabia pańszczyznę. Byłoby z pewnością wyszło na moje, gdyby zawodnicy biegali jak w lidze angielskiej, ale do tego potrzebne jest zawodowstwo i zmiana mentalności sportowców. Muszą zrozumieć, iż grają przede wszystkim dla siebie. Dla drużyny, kibiców dopiero w drugiej kolejności. Przede wszystkim dla siebie. Jeżeli pojmą taką prostą prawdę, będą robić to, z czego żyją - grać - jak najlepiej. Będą przykładać się do treningu, ćwiczyć niewychodzące ele- 114 menty, walczyć ze swoimi słabościami. Po to, aby szkoleniowcy byli z nich zadowoleni, aby wystawiali ich do składu zespołu w kolejnym spotkaniu, by koledzy mogli na nich liczyć, wtedy łatwiej otrzymać piłkę w dogodnej sytuacji. Gdy się jest dobrym można liczyć na niezły kontrakt, duże pieniądze. Aktualnie nawet grając w polskiej lidze można się ustawić życiowo. A będąc bardzo dobrym stwarza się szansę wyjazdu na Zachód. Tam dochód narodowy jest większy 10-krotnie "na głowę", czyli możliwość zarobku dla takiego zawodnika w solidnej drużynie niewyobrażalnie się zwiększa. By osiągnąć sukces trzeba samodyscypliny. Ci dostający po pierwszych udanych występach "wody sodowej" szybciutko dostają kopa od życia. Przykład Darka Marciniaka - wspaniałego talentu jest znamienny. Ilu takich Marciniaków przewinęło się przez boiska, parkiety, lodowe tafle? Setki? Tysiące? Wówczas, w Chorzowie stałem się chyba pierwszym próbującym działać w myśl zasady: "nie ma futbolu, jest tylko Śląsk". Jeśli wtedy nie miałem racji, to przynajmniej teraz czasy się zmieniają. - Nawet gdyby faktycznie grali w huja, to my jesteśmy kibicami tej drużyny, jesteśmy najlepsi, najwierniejsi! - Ty ze mną do pociągu nie wsiadaj - "Hermanowi" wskoczyłem zbytnio na ambicję. Mówiąc te słowa był rzecznikiem tych mających pretensje do piłkarzy. - Oczywiście, że wsiądę, chyba że ty nie jedziesz pierwszym - bardzo nie lubię, gdy ktoś mi stawia warunki. - To dostaniesz po zębach - "Herman" stał się lakoniczny. Po meczu na Chorzowie-Batorym wpychamy się grupą do wrocławskiego pociągu. -I co? - "Herman" staje przede mną. - Nic - wzruszam ramionami. - Wysiadaj z pociągu - łapie mnie za poły kurtki. - Ani mi się śni - zaczynamy się szamotać. Mój przeciwnik ma więcej doświadczenia w bijatykach i parę kilo wagi. Po ciosie głową niemal padam. Macham jeszcze rękami, ale celny strzał w twarz odbiera ochotę do walki. W tej bójce nie mam szans. Patrzymy na siebie z nienawiścią. Wówczas nie byłem aż tak zawzięty, ale w myślach widziałem siebie z nożem w garści. Przeszło mi dopiero po roku. - Ty, Romek, było. minęło. Rok. kopa czasu. Masz żal? - "Herman" wyciąga do mnie rękę. 115 - Nie mam - tak prawdę mówiąc jestem pamiętliwy, i wtedy skłamałem. Ale staram się być prostolinijny, i skoro powiedziałem, że jest wszystko o'key, więc postanowiłem się tego trzymać. Dziesięć lat później jedziemy do Łodzi. Atmosfera napięta, poznaniacy dwie kolejki temu wmawiali nam, że ŁKS zrobi z nami kosę. Co prawda układy się rozluźniły, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. W pociągu, w razie czego, wszyscy w miarę możliwości dozbrajają się. "Herman" wypity staje się uciążliwy. Buczy, gada coś na wpół bez sensu. Leżę sobie na frytkownicy, i to buczenie mi cholernie przeszkadza. Tłukę mąciciela porządku po głowie, ale niezbyt silnie. - "Herman", zatkaj się, nie widzisz, że przeszkadzasz? - A ty się czego tam odzywasz? - Mówię ci, nie marudź. - Jak coś nie tak, to chodź na solo! - Złażę w miejsca na bagaże, stawiam się na wezwanie. - Idziemy? - W sumie nie sprawia mi to przyjemności. Gdyby nie stara sprawa o której nikt oprócz mnie nie pamięta z pewnością zareagowałbym inaczej. Urażona ambicja odezwała się po latach, nie pozwalając zbagatelizować wyzwania. - Idziemy - Przeciwnik zadeklarował chęć walki. Wychodzimy z przedziału, ktoś chce iść za nami z ciekawości czy dla załagodzenia sprawy. - Siadać na miejscach i nie wcinać się - jesteśmy zgodni. Jako najstarszych i do tego jednomyślnych towarzystwo słucha nas. Na końcu pociągu otrzaskaliśmy się zdrowo. Raz trafiłem lepiej, z rozszarpanego nosa "Hermana" cieknie krew. Patrzymy na siebie bez nienawiści. Poplamione koszule, czerwone od krwi łapska. - Basta? - to "Herman". Bardziej spytał niż stwierdził. Z każdym innym z nabojki już dawno bym zaproponował. W tym jednym, jedynym wypadku nie mogłem, ale chciałem, żeby to wyszło od niego. - Basta. Wiesz, że nie mam do ciebie pretensji, tylko nie bucz tyle. - Wracamy do przedziału objęci. Od tego czasu mamy cholernie jednakowe zdanie na wszelkie tematy. Podaliśmy sobie ręce przy świadkach zajścia. Dojeżdżamy do Łodzi. Czeka na nas kilku ŁKS-iaków. Po minach widać, że to co nam wpajano w Poznaniu o kosie jaką ŁKS chce z nami zrobić to gruba przesada. - Cześć - łapie nas koleżka, jeden z n • eh. - Niedawno graliśmy z Lechem, coś nam wspominali że robicie z nami kosę. 116 - A kiedy się z nimi widzeliście? - Dwie kolejki temu, mieliśmy z nimi dym. - A my graliśmy z nimi tydzień temu, i będzie wojna z Lechem - tłumaczy łodzianin. - Będzie, czy jest? - dopytujemy się. - Będzie - tu chłopak zaczyna opowiadać o drobiazgach, ale takich denerwujących. Autentyczność potwierdzają inni fani biało-czerwono-bia-łych. Czas pokazał, że nie kłamali. Tak już jest, że jeśli jedna strona zaczyna stawiać warunki, to zamiast przyjęcia ultimatum można spodziewać się pogorszenia układów. Tym razem ŁKS dostał warunek: zgoda ze Śląskiem lub z Lechem. Wybrali tych, którzy się nie wtrącali. W pewnym momencie w kibicowskich układach Śląsk-Lechia nie było punktów wspólnych, Gdańszczanie mieli zgodę z Wisłą, Jagiellonią, Widzewem, Ruchem. My natomiast z ŁKS, Katowicami, Zawiszą. Jedyne co nas łączyło, to wspólny chory układ z Legią. Małolaci leją się po pyskach aż iskry lecą, a niektórzy starsi kibole żłopią sobie wódeczkę. Czasami i przy wódeczce wychodzą animozje. Zbyt duże różnice. My nie stawialiśmy gdańszczanom żadnych warunków, oni nam także. Śmialiśmy się, że mogliśmy otrzaskać sobie pyski w barwach innych klubów, na przykład w derbach Łodzi. Ruch-Lechia, mecz barażowy o utrzymanie się w ekstraklasie. To słynne spotkanie z najfenomenalniejszą bramką jaka padła na boiskach Europy. Janusz Jojko powinien postarać się o wpis do księgi rekordów Guinnesa. Fantastyczny wrzut piłki do własnej świątyni. Od tej pory Janusz Jojko został moim ulubionym bramkarzem. Prawdopodobnie atmosfera jaka wytworzyła się po samowrzutce spowodowała rozkład w zespole, gdyż mimo zajęcia niższego niż Lechia miejsca w tabeli, do tej pory Ruch sprawiał solidniejsze wrażenie. Na ten pojedynek zwaliło się trzy setki w biało-zielonych barwach fanów z Gdańska. Z Wrocławia wybrała się kilkunastoosobowa grupa. Nie afiszujemy się ze swoimi barwami. Nie ten klimat. Lechia ma zgodę, my nie. Są także wiślacy, z którymi nasz układ wisi na włosku. Jeszcze nie ma wojny, ale znając realia, to kwestia czasu. Jakiś gdańszczanin zamienia się z jednym z nas na szaliki. Podchodzi grupka miejscowych. - Skąd jesteś'' - Z Gdańska - odpowiada zagadnięty zgodnie z prawdą. 117 - To czemu nosisz te skurwiałe barwy? - w nas krew się zagotowała. Skoczyć typkowi do gardła, wdeptać w ziemię! O jaka to by była ulga! Chcą zaproponować wyjście na solo klientowi, "Makaron" wyczuwa sytuację, łapie mnie za ramię. - Mamy zgodę ze Śląskiem - mówi wyraźnie, powoli. - Schowajta ta szmata, my kurwów lejem. - Tak to chyba zabrzmiało. W sumie gostek z Chorzowa miał rację. Nikt nie lubi, gdy się po jego mieście pałęta osoba w nielubianych przez miejscowych barwach. Jednak szalikowcy Ruchu stawiali od pewnego czasu lechistów pod ścianą twierdząc, że muszą zrobić kosę ze Śląskiem. - A my zaraz zlejem was - "Makaron" zdenerwował się, aż zaczął parodiować autochtonów. Ci spłoszyli się. - Nie musiałeś się wściekać, przecież wiesz, że mieli rację - przemawiam do rozsądku. Ale mógł to powiedzieć grzeczniej. Gdyby stwierdził: mamy kosę ze Śląskiem, ten szalik możecie nosić u siebie, ale u nas go schowajcie, byłaby inna rozmowa. Oni mnie ani ziębią, ani grzeją. Jest zgoda, bo jest. Ja tu znajomych nie mam. Jak mi ktoś na ambiocję wjeżdża... Dobra, idziemy na piwo. Wchodzimy na stadion lekko się spóźniając. Właśnie padła bramka Jojki. - Ooo... "Makaron"! Ruch się do nas burzył! - Kilka osób zdaje relacje z tego co się działo na mieście. - O co im szło? - O Śląsk. -1 jak? - Na razie w porządku - mówi ktoś o wyraźnie pokojowym nastawieniu. - Ja im zaraz dam w porządku - wtrąca się "Łyli" - Ja im zaraz dam! Pretekst do zrobienia kosy znalazł się tuż po przerwie. - Gdzie ta flaga, która tu wisiała? - palec "Łylego" pokazuje niczym oskarżenie na puste miejsce na płocie, które przed chwilą ozdabiał biało-zielony kwadrat płótna. - Ruch wziął w przerwie. - Jak to wziął? - Powiedzieli, że wywieszą obok swoich flag. -1 co, nie wywiesili? Ja im. kurwa, zaraz dam' - Czekaj, idę z robą - "Duro" leci za "Łylun". Dwa ogromne cielska 118 przesuwają się w kierunku grupy kibiców "niebieskich". Po chwili wracają, rzucają małolatowi flagę do ponownego wywieszenia na płocie. - Kosa z Ruchem! - oznajmiają uroczyście. - Nikt nie chciał wyjść na solo! - Ej, towarzystwo z Wrocławia, macie jakąś swoją flagę? - Nie mamy - kto mógł przewidzieć, że tak się skończy? - No to wyciągać szaliki, barwy! W idiotycznej sytuacji znaleźli się teraz kibice Wisły Kraków, którzy mając zgodę z dwoma klubami usadowili się wraz z przyjezdnymi. Postąpili z charakterem, to znaczy ściągnęli klubowe insygnia z płotu i przemieścili się parę metrów obok, chcąc zachować neutralność. - Wisła z nami, Wisła z nami - krzyknęli chorzowianie robiąc im w ten sposób niedźwiedzią przysługę. Od tej pory w Gdańsku patrzono na krakusów znacznie mniej przychylnym wzrokiem. Samo spotkanie zakończyło się wynikiem 2:1 dla Lechii. Jedno z niewielu zwycięstw, jakie odniosła ta drużyna w rozgrywkach I ligi na wyjeździe. Rewanż na Wrzeszczu to już zupełnie inna historia. Ruch przyjechał będąc w stanie wojny, mieliśmy pełne pole do popisu, i stanowiliśmy główną siłę napędową dążącą przed maczem do zlania przyjezdnych. Wynik taki sam, jak w Chorzowie. Co prawda "niebiescy" prowadzili 1:0, lecz Lechia wygrywa 2:1, i na stadionie szaleństwo, niczym parę lat wcześniej po awansie do ekstraklasy. Po meczu umawiamy się na oblewanie wygranych baraży. Ustawiamy się z towarzystwem na starym cmentarzu żydowskim na Chełmie, a tymczasem "Grabarz" wyciąga m-nie na Orunię. Wpadamy do Adrii. Coś tam zjedliśmy, coś wypiliśmy, trochę mnie tąpnęło. Wyłazimy z knajpy. "Grabarz" idzie się odlać do bramy. Gdy wrócił mnie z kolei łapie wypite piwo, więc udaję się w to samo miejsce. Skądś wyskakuje gostek, najwyraźniej tutejszy. - Lałeś chamie! - pokazuje na rozlewającą kałużę. - Nie, ja dopiero będę lał. - Huja się odlejesz! - tamten od słów przechodzi do czynów. Dostaję strzał w twarz. Przyjmuję postawę i wymachuję łapami. Ale jestem wytykany i moje reakcje są wyraźnie spowolnione. Kolejny cios rozorał mi wargę. Próbuję klienta kopnąć, co się kończy cholernym bólem w kostce. - Czekaj typku! Sam nie dam rady, ale poczekaj! - nie było to honorowe. Wybiegam na kulasie przed bramę. Bractwo, gdy ujżało mnie zalanego krwią od razu podrywa się z ławki, gostek jednak umknął do mieszkania. Skopałem mu drzwi zdrową nogą i przy czyjejś wydatnej 119 pomocy. Już idziemy, kiedy wpada mi pomysł. Złośliwy. - Momencik - bełkoczę, a następnie odlewam się typkowi na drzwi. - Ha ha - śmieje się "Grabarz" - Ale numer, Romek dostał bicie w Gdańsku! Następnego dnia okazało się, że mam pękniętą kostkę. Na przystanek MPK dowieźli mnie rowerem, a od autobusu na pogotowie trzeba było mnie nieść. Opuchnięta noga przy każdej próbie podskoku bolała niemiłosiernie. Po założeniu gipsu, pieleęgniarka, fajna koza, wywozi mnie na wózku. "Kajfa" ze "Szczurkiem" pękają ze śmiechu. - Te, Casanovą, w tym lakierku każda laska twoja. DO WOJA Starszy "Świniak" był kiedyś całkiem przystojnym gościem. Jednak tryb życia wywarł na nim spore piętno w postaci pokaźnych rozmiarów brzucha. Gdy nażłopie się alkoholu staje się nad wyraz uciążliwy. Wtedy uważa, że każdy znajomy jest z jego parafii. Wszyscy nabijamy się z niego, gdy znów uważa kogoś za ziomka - sąsiada. Majowy deszczyk, kilku chłopaków z nabojki na ławeczce osusza żytko. "Świniak" jedyny na widocznej fazie dosłownie tańczy nie mogąc utrzymać pionu. Obok wylądował zroszony deszczem gołąb. - Spójrzcie, jaki wymoczek - ktoś wskazuje paluchem na ptaka. "Świniak" obraca głowę zataczając się niebezpiecznie, po czym stwierdza "z mojej parafii". Niepisany kodeks stwierdza, że jeśli z kimś piłeś, a koleś jest w stanie półagonalnym, należy go odholować do domu by nie znalazł się na przykład na izbie. "Świniakowi" taka nadopiekuńczość nie odpowiada, twierdzi, że dotrze na chatę bez pomocy. Jednak czasami w trakcie jego walk ze słabością i upojeniem zdarzają się przykre wypadki w postaci pogubienia butów. Ciekawe, że nigdy jednego. - Darek, spójrz na dół. - Patrzę - bardziej można domyśleć się odpowiedzi niż ją zrozumieć. - Widzisz swoje buty? - Uhm... - To przyjrzyj im się po raz ostatni - salwy śmiechu. Ta sama ławka nieopodal Rynaczku, jak pieszczotliwie nazywamy centrum miasta. Tym razem chłopcy żlopią winiucha. Piękna pogoda. 120 słonko po raz pierwszy w tym roku pozwala na założenie ciuchów z krótkimi rękawami. "Grzyb" w wojsku powinien zamaldować się wczoraj. Pojechał nawet do miasta, w którym miał się zgłosić do poboru, ale po przyjrzeniu się z bliska koszarom doszedł do wniosku, że to nie ten czas, i wrócił kilkadziesiąt kilometrów. Teraz obiecuje, że na pewno stawi się w jednostce. Nie jest pijany, tak że istnieje szansa, że nie kłamie. - Po jaką cholerę tam w ogóle jedziesz? - pyta "Herman". -A co będę robił? Nudzi mi się. - Przecież miałeś ostatnio żółtaczkę, nie przyjmą cię. Czemu tego od razu nie powiedziałeś na komisji? - Mc nie mówiłem, bo papierków nie wziąłem ze sobą. Kazali by mi po nie jechać do domu, a mi się nie chciało. - Jaki tuman! - Posiedzę sobie u nich z tydzień albo dwa, jeszcze wezmę żołd, ze cztery stówy. Źle mi będzie? - Postaw wino - "Puzon" potrafi być cholernie nachalny, zwłaszcza, gdy brak alkoholu. - Zero kasy. - Gadasz. Idziesz do wojska, a starzy nie kopsnęli ci grosza? - Stówę, już jej nie mam. Szkoda, że nie pracowałem, dostałbym wyprawkę. - Który ty już raz jesteś wcielany do armii? - Drugi. -1 ani razu nie zrobiłeś pożegnania? - W swojej bezczelności "Puzon" bywa dowcipny. - Pieprzysz jak potłuczony - "Grzyb" przytacza kilka faktów mających przypomnieć niektórym atmosferę towarzyszącą jego pierwszemu wyjazdowi po zielony mundur. Chwilę później, gdy winiucha skończyły się definitywnie poborowy wstaje i tak po prostu żegna się. Wszyscy mają świadomość, że niedługo wróci do nabojki. - Cholera, nie zdążę na kolację - przyszły żołnierz zaklął pod nosem. Chociaż udawał się w miejsce, gdzie panują specyficzne warunki, ważniejsze dla niego były sprawy przyziemne. - Pojutrze Śląsk gra w Chorzowie, chyba się zobaczymy - machnął ręką i zniknął za zakrętem. - Jak myślicie, będzie? - spoglądamy po sobie nawzajem. Znając "Grzyba" wydawało się to wielce prawdopodobne, że zerwie się z jednostki na mecz. 121 - Dobra - "Puzon" nie zawraca sobie głowy pierdołami - Trzeba zorganizować kasę. - Ryneczek - "Niełac" wie, że na ławkach niczego się nie da wymyśleć. Sponsora trzeba szukać tam, gdzie najwięcej ludzi. W krótkim czasie zebrało się trochę gotówki i paru znajomych. Jak zwykle w takich wypadkach najmłodszy "żółty" skacze po winiucha. - Jakie bełty - Protestuje 'Tomson" - wódeczkę! - Jesteś nieekonomiczny. Berbelucha kup. Te cytrusowe są dobre -"Puzon" wydaje dyspozycje. - "Puzon" zna trzy rodzaje win - śmieje się "Niełac" - Ekstra, dobre i niezłe. Innych dla niego nie ma. - Kiedyś kupujemy kwachy - kontynuuje - i stwierdzamy, że najtańsze są za dziewięć, czyli w cenie najtańszego piwa. Wtedy "Puzon" orzekł, że skoro są za dziewięć, to muszą być niezłe. W JEDNYM MIEŚCIE. DOSTAĆ LANIE DERBY. Na dźwięk tego słowa niejednemu cierpnie skóra na wspomnienie bijatyk i stadionowych pojedynków na głosy, wymyślniejsze flagi, hasła. Pojedynki rozgrywane pomiędzy drużynami z tego samego miasta czy regionu w normalnym świecie postrzegane są jako sportowe wydarzenie tygodnia, miesiąca. Prasa, lokalna telewizja ma pożywkę, dzięki której zwiększa się poczytność gazet i procent oglądalności danego kanału. A ludzie związani z klubami w takich momentach jeszcze bardziej odczuwają przywiązanie do barw klubowych. Sponsorów, czy też właścicieli stać na wyciągnięcie z kieszeni większej ilości banknotów, trenerzy chodzą podekscytowani, zawodnicy czują się szczególnie zmobilizowani. Kibice uwielbiają derby. Mecz o miano lepszego w okolicy. Że łatwo rozbudzić emocje wiedzą we wszystkich "derbowych" miastach Europy. Atenach i Stambule, Rzymie i Mediolanie, Madrycie, Barcelonie, Liver-poolu, Manchesterze, Glasgow. Na szczęście nie tylko tam. Powoli prawda ta dociera do odpowiedzialnych za mass-media w trójmieści i Krakowie. Drugoligowe spotkania rozgrywane między Arką, Bałtykiem i Lechią od niedawna zaczęły przyciągać niespodziewaną ilość widzów. Na razie w sporej większości 122 są to szalikowcy tych klubów, jednak można zauważyć powolny przypływ tzw. spokojnych obserwatorów. Około 3 tysiące fanów Lechii jedzie na Wzgórze Św. Maksymiliana, chociaż na spotkania na Wrzeszczu przychodzi ich 2 tysiące. Identycznie jest, gdy do Gdańska ma zawitać któraś z dniżym gdyńskich. Następuje pospolite mszenie. Hunowie spod znaku jednego klubu wyruszają na podbój stadionu drugiego. Przy okazji dzieje się wiele w okolicach futbolowych świątyń, co także odnotowuje się w środkach masowego przekazu. Dzięki zwiększonej ilości obserwatorów, chcących później w gazecie przeczytać o tym co widzieli, a także czego ujżeć nie zdołali - nagle rośnie poczytność prasy, oglądalność lokalnej telewizji. Samonakręcający się interes. Dmie się w tuby, wobec czego ludzie walą jak w dym, by następnie dowiedzieć się o imprezie z innego niż własnego punktu widzenia. Derby Gdyni wiosna 93. Bałtyk-Arka i 1000 na 2500 szalikowców z jednej i drugiej strony. Razem 3500 szaleńców z niewielkiego miasta. Już wiadomo na jakich strunach grają na Zachodzie, by zwiększyć popularność imprez sportowych. Umiejętne podgrzewanie nastrojów w massmediach i na spotkanie piłkarskie walą tłumy. Tłumy wykupują gadżety, pamiątki własnej drużyny, czapki, flagi, szaliki, a następnie cały nakład gazety, jednej, drugiej, bo w każdej zdarzenia opisano inaczej. O tym co się działo w okolicach dworców i stadionów operatywni dziennikarze wiedzą doskonale. Wspaniała sprawa, ludzie czytają gazety i idą na mecz, bo w nich o meczu dużo, a później znów kupują gazety, gdyż muszą przeczytać o tym, czego sami byli świadkami. Do tego walka na boisku do upadłego, czyli jest co oglądać. A ponieważ "nasi" walczą, a on, kibic, jest z drużyną więc kupuje sobie jej barwy. Ile ludzie są gotowi wydać pieniędzy na sport, to przechodzi pojęcie. Masa jest tych złotówek (marek, lirów) do zarobienia! Na naszym rynku to jeszcze wszystko w powijakach. Już zapełniany jest wygłodniały rynek pamiątkarski. Prasa - zwłaszcza w trójmieście zaczyna odgrywać rolę propagatora nakręcając koniunkturę. Do tego biznesu nie włącza się jak na razie jedynie... samo środowisko sportowców. Ci ludzie z wykrzywioną mentalnością są istnym reliktem komuny. Grać na odtrąbione, byle dotrwać do ostatniego gwizdka bez specjalnego przemęczenia. Nie ;ię zbytnio, nie nabiegać, oto dewiza większości zawodni- 123 ków nie tylko w 1 czy 2 lidze. Nie jest to choroba wyłącznie futbolowa. Ostatnie pokolenia sportowców z tej strony Łaby, gdy już się załapały do ligowej karuzeli, miały wszystko gdzieś. Dla większości hasłem przewodnim stało się: "nie narobić, a zarobić". Dewiza życiowa. Nie odbiegało to od standardów w innych dziedzinach życia, wręcz przeciwnie. - Temu dopiero dobrze, ale się urządził. Nic nie robi, a ma - szeptano po kątach utrwalając w wybrańcach losu poczucie szczęścia i zadowolenia z dobrego wyboru na rozdrożach życia. Cyniczne patrzenie na otoczenie, biegające za pralkami, samochodami, a nawet zaopatrzeniem do domu. Uśmieszki zadowolenia z siebie i poczucie wyższości nad resztą. Panom piłkarzom dawano czego tylko zapragnął, by w szerokiej gamie tego co zechce, znajdował się drobny punkt pod tytułem grać w waszym klubie. W zmianach, jakie zaczęły następować po 89 roku sport był tą dziedziną życia, którą jako pierwszą odcięto od zgubnego dopływu społecznych pieniędzy. Dla ludzi robiących w sporcie ten strumień gotówki nazywał się życiodajny, dla widzących całe zjawisko z boku: korupcjogenny, otumaniający. Dlaczego ogłupiający dla zawodników, pisałem parę wierszy wyżej. Dla działaczy, gdyż mogli lekką rączką wydać banknoty nie posiadających tak na dobrą sprawę właściciela. Nie trzeba nikogo przekonywać, iż większość dysponentów gotówki główkowała, jakby te pieniążki poprzekładać do kieszeni. Najlepiej własnej. Osobiście znam pewnego dziennikarza, który stwierdził, zobaczywszy co się stało po upadku komuny: - Solidarność zniszczyła sport! No cóż, skoro się było np. aktywnym działaczem śp. nieboszczki PZPR, można mieć takie poglądy. Punkt siedzenia określa sposób widzenia. To jasne, że każdemu z nas musi się podobać złota rybka przynosząca w pyszczku pieniążek. Mniej ładna zdaje się być, gdy monetę dostanie sąsiad, a już zupełną paskudą zostanie w momencie, kiedy to do nas po ów pieniądz się zgłosi. Piłkarze (głównie oni) żyją jeszcze z głową w komunistycznych oparach własnego dobrobytu. Już widać pierwsze jaskółki. Medalista olimpijski w pięcioboju nowoczesnym zastanawia się nad sensem swojego trenowania, gdyż nie potrafi w ten sposób wyżyć. Amatorki wywalczają awans do I ligi kosza kobiet. Niektórzy koszykarze odchodzą od sportu do świata biznesu. Takie jest życie. Najpierw musi być wynik, wtedy można myśleć o sponsorze, by móc spokojnie, bez trosk egzystencjonal- 124 nych przygotowywać się do kolejnych startów. O wynik starań pięcio-boisty jestem spokojny. Dla ludzi z takimi osiągnięciami świat stoi otworem. Wystarczy jedynie odpowiednio wyłożyć swoje racje i wydatkować trochę energii na dotarcie do sensownych ludzi. Koszykarki prawdopodobnie też znajdą swój patronat. A jeśli nawet nie, to najlepsze zasilą inne, wypłacalne kluby. Najzwyklejszy w świecie system promocji. I do tego sprawdzający się. Jasne, że zawodnicy chętnie widzieliby sprawę odwrotnie. Zamiast: pokaż co potrafisz, a wtedy porozmawiamy ile dostaniesz, woleliby: najpierw mi zapłaćcie, a później ewentualnie zdecyduję się na grę u was. Nie tędy droga. Już widzę tych samych sportowców, płacących jak za zboże fachmanowi od wykładania kafelek, zanim ten zechce palcem ruszyć. Kiedyś to było możliwe, teraz czasy się zmieniły. Wyraźnie na lepsze, proszę drogich futbolistów, i minimalistów różnej maści. Wracając do samonapędzającego interesu, w którym jedynym wadliwym kółkiem jest postawa zawodników: gdyby zechcieli oni grać z pełnym zaangażowaniem, z pianą na ustach od 1 do 90 minuty, na całej długości i szerokości boiska, można byłoby wtedy myśleć o zatrzymaniu tej derbowej publiczności na stadionach przez cały rok, a wtedy derby ściągałyby rzesze nowych sympatyków. Niestety, tumiwisizm w dalszym ciągu zbiera swe obfite żniwa. Jak to stwierdził nasz nie najelokwentniejszy prezydent "Największą klęską po czasach komuny nie jest ruina gospodarcza kraju, lecz zakodowane w każdym z nas: to mi się należy". Tadeusz Pawłowski jako trener, były zawodnik, człowiek będący parę lat w Austrii, wyraził życzenie, iż najchętniej przeniósłby z Wiednia do Polski... mentalność zawodników. "Inne jest podejście do swoich obowiązków. To ich chleb. Każdy przygotowuje się indywidualnie, chcąc osiągnąć 100% swoich możliwości. Jeśli każdy polski sportowiec zrozumie, że odpowiada za siebie i przed sobą, nie trzeba będzie motywować do walki. Grać lepiej by otrzymać szansę wyjazdu, to się opłaca, pozwala na podpisane korzystnego kontraktu, ustawienia się w życiu. Gra o swój własny kontrakt jest najzdrowszym układem". Tyle trener. Jest kimś, kto widział zachód, poznał stosunki panujące w innym świecie. Tam liczy się ten, kto ma pieniądze, więc każdy o nie zajadle walczy. Być lepszym, ubiec innych - to hasło jest dewizą życiową każdego mieszkańca normalnych krajów. 125 Kraków i jego mecze, jak ich nie nazwać, czy to o Herbową Tarczę tego miasta, czy o Puchar Rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego - jest także świetnym przykładem jak napędzać ludzi na trybuny. Większość tych spotkań nie ma przecież specjalnego znaczenia. Chodzi tylko o honor i lokalne poczucie wyższości, o pokazanie się z jak najlepszej strony. Na murawie (to piłkarze), oraz na trybunach (kibice). Być lepszym znaczy: liczniejszym, głośniej dopingującym, mającym więcej barw własnych, oraz waszych, zdobycznych. Lepsi, to także odważniejsi chuliganie. Na krakowskie derby, mimo iż jest to gra o pietruszkę zwala zwykła ligowa publiczność. Płacąca za bilety, czyli przysparzająca dochód. Pieniądze z pojedynków zespołów pochodzących z tych samych miast w krajach o sporym zainteresowaniu sportem są przeogromne, choćby z tej prostej przyczyny, że na takim meczu stawiają się kibice obu klubów, gardzący na codzień przeciwnikami. Tacy, co to nigdy nie postawiliby swej stopy na stadionie wroga, gdyby nie grał na nim jego ulubiony zespół. W ubiegłym sezonie na Romę chodziło w pewnym momencie tylko 20 tys. widzów. Derby Roma-Lazio ściągnęły na Stadio Olimpico 70 000 obserwatorów. Nieco inne uczucia towarzyszą spotkaniom lokalnych rywali w Glasgow. Mecz Celtic-Rangers to nie tylko wojna dzielnic, ale głównie religii. Kibice Celticu rekrutują się spośród katolików bez żadnych wyjątków. Rangersi są rzecz jasna protestantami. Derby w Glasgow stanowią istne wyprawy krzyżowe. W oddali kilku tysięcy kilometrów wydaje się, że takie postawienie sprawy to absurd, jednakże dJa Szkotów ten podział jest oczywisty, jak oczywista po dniu jest noc. Dosyć podobnie jest w Barcelonie, gdzie CF to katalończycy, natomiast Espanol - Hiszpanie. Tutaj zasadniczym podziałem jest nie religia, lecz przynależność narodowa. Arka-Lechia. Kiedy przed 9 laty obaj rywale grali ostatni raz na tym stadionie, gdynianie lecieli do 3 ligi, a biało-zieloni przebojem wchodzili do pierwszej. Wtedy to na Gdynię najechało około siedmiu tysięcy fanów gości, a stadion i jego okolice stanowiły istne pole walki dla szukających mocnych wrażeń grup i grupek, oraz całych watah szalikowców obu klubów. Tym razem, czyli wiosną 93 policja była lepiej przygotowana do trójmiejskich derbów. Mieli wszakże trochę wprawy z uwagi na pierwszy mecz obu drużyn w Gdańsku, oraz pojedynek Arka-Bałtyk jx) którym próbowano zawiesić stadion z uwagi na brak możliwości zabezpieczenia 126 porządku. Całą drogę ze stacji Wzgórze Św. Maksymiliana na stadion obstawiono patrolami. Nie na wiele by to pomogło, gdyby cały, niemal 3 tysięczny tłum wpadł w szał. Żółto-niebieskich barw arkowców widać nie było, a innych przyczyn do takiego zachowania zabrakło. Wśród le-chistów kilkudziesięcioosobowa grupka wrocławian. Pierwsi na niedzielny mecz zawitali już w piątek rano. Do tego dziesiątka z Warszawy, mimo formalnej wojny. Organizatorzy tym razem pomyśleli, i bilety dla żądnych obejrzenia swojej drużyny gdańszczan sprzedawano dzień wcześniej w kasach Lechii. Gazety ostrzegały przed pozostawieniem samochodów na trasie przemarszu hunów. Przed spotkaniem - cisza. Sam pojedynek, zarówno ten boiskowy jak i na głosy słabiutki. Arkowcy siedzieli na swoim miejscu, czyli na "górce", którą 9 lat wcześniej zdobyli po ciężkich walkach lechiści. Ci ostatni tym razem po przekątnej. Po końcowym gwizdku miejscowi wpadają na murawę, trochę dla szpanu, a trochę by podziękować piłkarzom za mizerne 0:0. W tym czasie goście już opuszczali stadion. Nadgorliwi policjanci postanowili całe towarzystwo przyspieszyć. Tumult, rozgardiasz, i w tym miejscu różne relacje zaczynają w znaczny sposób od siebie odbiegać, choć do tej pory były idealnie zgodne. Jedni twierdzą, że mundurowi ich pogonili, inni że drobna akcja policji tylko rozbestwiła towarzystwo, jeszcze inni, że dzięki temu tłum się rozszalał. Wydaje się, że wszystkie wypowiedzi są autentyczne, po prostu co innego widzieli i czuli pałowani, inne są wrażenia widzących to z oddali, jeszcze różne tych, którzy nie mieli pojęcia o tym co się stało, a jedynie usłyszeli że coś się dzieje. Faktem jest, że małolaci miotali kamieniami do wszystkiego, co mogło od cegłówki ucierpieć. Szyby na wysokości trzeciego piętra wywiało. Nieliczne samochody ludzi nie wierzących zbytnio prasie zostały zdewastowane. Nie oszczędzono przy okazji autokaru Lechii. Ucierpiały zwłaszcza witryny sklepów, wybito niemal wszystkie. Rozniesiono także jedną kolejkę, cały trójczłon. Jak donosiła miejscowa prasa "już dzień przed spotkaniem grupy młodych ludzi terroryzowały społeczeństwo na ul. Długiej, rzucając w przechodniów butelkami. Zatrzymano i odwieziono na izbę wytrzeźwień 8 osób z czego większość to wrocławianie." Ale klimat! W dwa tygodnie po zamknięciu stadionu. Ci z Gdyni są pewnie w szoku. Bałtyk chyba oszaleje ze strachu, gdy przyjdzie im jechać do Wrocławia. Arkowcy też czuć się pewnie nie będą. Bohaterowie tej notatki to "Jaskuła" i Boguś "Winiucho". Jak się okazało podczas tej 127 sesji wyjazdowej byli wraz z lechistą "Dzidkiem" niemal papużkami-nierozłączkami. Na "dzień dobry" izba, następnie kolegium. "Jaskuła" kończąc swój pobyt w przybytku ludzi utrudzonych alkoholem nie odebrał dowodu. Gdy doborową trójkę odwieziono ponownie w kilka godzin po wypuszczeniu właściciel natychmiast upomniał się o dokumenty. - Moje białko tu jest? - Jest, jest, proszę się rozbierać. Boguś natomiast zażyczył sobie kąpiel. Osiłek z personelu osadził go w klatce. Trzymając w ręku szlauch kazał ściągnąć koszulę. - Wypierzesz mnie w łachach - "Winiucho" był zupełnie odmiennego zdania w kwestii ubioru. Zabrano im buty, wobec czego "Boguś" zaczął okładać metalowe drzwi głową. Co prawda trzewiki wywalczył, jednak zaaplikowano mu zastrzyk uspokajający. Na meczu było podobno trzydziestu kibiców GKS Tychy, oczywiście z Arką. W Gdańsku chłopcy koczowali różnie. Kilku z nich siedziało u Mariusza w Pruszczu Gdańskim. Oprócz gospodarza mieszkał tam pies Regan. - Jaki fajny, będzie z niego niezły gulasz - "Winiucho" pogłaskał sier-ściucha. "Grzyb" oblizał się na samą myśl. Po kilku godzinach Boguś zupełnie zmienił zamiary względem kundla. "Mam fajny pomysł, wyruchamy go". To żarłokowi mniej się podobało, wobec czego poszedł spenetrować lodówki. Te, mimo że wielkie, nie zawierały w sobie niczego. "Grzyb" rozejrzał się po pomieszczeniu. Bystrym okiem dostrzegł przygotowane żarcie dla psa, po czym opędzlował sierściuchowi połowę zawartości. Zwierzę dopiero w kilka dni po wyjeździe głodomora zaczęło machać ogonem. Ziółkowski to taki zawodnik gdańskiej Lechii, który miał czelność i odwagę przenieść się do Arki. Pal sześć, gdyby zrobił to bez specjalnego rozgłosu. Gdyby był cichym, spokojnym graczem. Jednak "Ziółek" lubi sobie poużywać. Knajpy, panienki, znajomi. Gdy się jest przypiętym do jednego środowiska wszystko jest 0'Key. Jednak on zrobił najgorszą rzecz w życiu. Odszedł. I to gdzie? Do największego wroga. Taki był swojak! Jak on mógł? Zdrajca! Do ulubionych sportów dla co niektórych fanów Lechii zaczęło nale- i,; żeć bieganie po pijanemu za tym strasznym przestępcą z hasłami w stylu "Niech no ja cię, kurwa, złapię, a zobaczysz". Niedawny idol stał się obiektem szczególnego zainteresowania rozbrykanej gawiedzi. Pewnego dnia zawodnik został dostrzeżony "Na wysepce" w knajpie i lekko obtłuczony. Poskarżył się swym nowym wyznawcom, fanatykom Arki, a ci wzięli to sobie tak do serca, że postanowili tę zniewagę jakoś pomścić. Kilka dni później wpadli do tejże knajpki, pobili bramkarzy, i przypadkowych gości. Zdemolowali wnętrze. Na swojego niefarta zostali wyłapani przez policję. Dostali dość wysokie wyroki. - Gnojek - skomentował piłkarza "Dufo" - Napuścił chłopaków na idiotyczny numer, a ci teraz za tego palanta siedzą. Ciekawe, czy im będzie słał paczki do pudła. Pół roku później mieszane gdańsko-wrocławskie towarzystwo napatoczyło się na Ziółkowskiego z panienką w innej knajpie. - To ty jesteś ten piłkarz? - "T" chciał się upewnić. -Ja. - No to masz - w tym momencie na sportowca posypały się ciosy, ciężkie jak ręce bijącego. "R" zaczął miotać butelkami, a panienka się wydarła. 'T" przerwał na chwilę obijanie gracza, by trzepnąć dla uspokojenia dziewczynę, po czym powrócił do poprzedniego zajęcia. Arka jest klubem w kraju przez kibiców lubianym. Nawet gdy gierco-wali gdzieś w trzeciej lidze jej flagi można było ujrzeć w migawkach na pierwszoligowych płotach okalających boiska. Lech, Zawisza, Górnik i wiele innych stadionów przystrajanych było w żółto-niebieskie barwa gdynian. Arkowcy mają niemiłosiernego pecha do nas. Tak już jest, że fatalne okoliczności lubią się powtarzać. Śląskowi przynosi taki niefart niemal każdy pojedynek na pięści z kibicami Ruchu, ci z kolei nawet gdy było ich fantastycznie wielu zawsze załapali się na jakieś bicie od Wisły. My trafiamy Arkę, Zawiszę, Górnika Zabrze. Arkowcy kiedy byli jeszcze w pierwszej lidze, nie mieli we Wrocławiu tak przechlapane. Wojenka zaczęła się w 80 roku, czyli na dwa lata przed spadkiem gdynian z ekstraklasy. Z tym, że oni mieli większego pecha. My od tego czasu mieliśmy jedno poważniejsze starcie na stadionie Bałtyku, a zawitaliśmy tam zaledwie parę razy. Natomiast "śledzie" przez Dolny Śląsk przewijają się co raz w sezonie, o ile grają w 2 lidze. Kilka razy stawili się na Ślęzie, a tam zawsze czekała już grupa chcąca się przyjezdnymi zaopiekować. 129 Na peron wjeżdża pociąg z Gdyni. Towarzystwo, przygotowane, czujnie obserwuje tłum przyjezdnych. - Cześć, są tam, wychodzą tylnim wyjściem - "Dzieniol" z Lechii przemycił się w wagonie w którym jechali arkowcy. Tamci czując, co może ich spotkać profilaktycznie poukrywali szaliki gdzieś w rękawach, pod swetrami. - Dawajcie, są - ktoś zawsze w takich przypadkach obejmuje komendę. Kilku tifosów zostało przez nas zatrzymanych. Nie ma po co sprawdzać dokumentów, po rozbieganych oczach, braku bagażu i tysiącu innych szczegółów można rozpoznać kiboli. - Dobra, a teraz sprawdzamy, czy gostek ma wodę w kolanach - klucz do śrub 30-32w opakowaniu z aktualnej gazety jest bronią wyglądającą niewinnie, lecz prawie śmiercionośną. Uderzenie tym pakunkiem w kolano "śledzia" wywołało dwojakie reakcje. Z jednej strony zupełne zaskoczenie, z drugiej ból jakby poraził prądem, i gostek dostał takiego nerwa, że nie sposób go było zatrzymać. Walka na dworcu była króciutka, przyjazdni zbiegli. Ale musieli się zjawić przed meczem. Na Wróblewskiego grupa żądnych krwi wrocławian była większa. Skończyło się jak musiało, czyli laniem. Ponieważ na takie imprezy jak drugoligowe spotkania Ślęzy przychodzi się bez barw, milicjanci nie bardzo wiedzieli o co w tym wszystkim chodzi. Przecież ci, którzy powinni rozrabiać, czyli kibice w szalikach są wyraźnie maltretowani i gonieni przez spokojnych, poubieranych normalnie miejscowych. Zatrzymano kogo popadło, jednak bez przekonania. Mundurowi sprawdzają dokumenty. - Pan z trójmiasta? - pyta milicjant "Dzieniola". - Tak - zwięzła odpowiedź. O czym mówić, skoro adres wynika z papierów. - Pan jest poszkodowany, proszę stanąć z boku, czy ktoś z tych osób pana uderzył? - Nie, nic się takiego nie stało - kątem oka widzę jak "Dzieniol" wewnętrznie skręca się ze śmiechu. Twarz pozostaje poważna. Po spisaniu personaliów funkcjonariusz każe rozejść się. Wyprawy arkowców do Wrocławia praktycznie zawsze kończyły się smutno dla gdynian. Chyba nas tam nie lubią. Zupełnego niefarta mamy z kolei do chorzowian. Jesteśmy kiedyś w Jastrzębiu. Niemiły obowiązek przeraźliwie dziwnych przesiadek odbęb-niany w stadku 80 osób. Połowa to młodzież, natomiast druga część tego 130 składu mogłaby swobodnie konkurować o miano najlepszej ekipy w kraju. Po meczu milicjanci - co trzeba podkreślić - dziwnie mili i uprzejmi, postanowili dowieźć nas do jakiejś stacji kolejowej swoją jedną budą, do której zmieścić się nie próbowaliśmy. Główkujemy: najpierw pojadą małolaci, my w tym czasie odbierzemy sobie od siostrzyczek zakonnych piwo, którego torbę przezornie sobie zdeponowaliśmy. Młodzież pojechała, my się opijamy. Buda wraca dopiero po godzinie. Gdzie oni ich wywieźli? Zabawiamy się wysktobując WKS lub King Śląsk. Małolaci robili to samo. Jakieś ładniejsze te ich napisy, wkładają w nie więcej serca. W milicyjnym starze robi się swojsko. Zajeżdżamy na jakiś zadupia-sty przystanek. Młodych też tu odstawiono, o czym informuje ściana upaćkana najmilszym napisem. Ale gdzie oni są? Sekunda studiów nad rozkładem jazdy i wszystko jasne. Pojechali do Katowic, a tu za pół godziny pociąg do Gliwiwc. Po drodze jacyś pacjenci na każdej stacji wyraźnie czatujący na możliwość powalczenia. Gonimy ich równo. Zajeżdżamy do Gliwic, małolatów nie ma. Mamy pociąg do Wrocławia, ale wolimy zaczekać. Zajeżdża kolejka z Katowic, łebki się wysypują. - Ruch nas obił, jedna rozwalona głowa, kilkunastu z obrażeniami. - Rąk do kurwy nędzy nie mieliście? - wściekłość. - Sześć dych ich było, mieli rympały. - Co jeszcze się stało? - Flagę skroili, brytyjkę z napisem - oznajmia ktoś. - Kto ją miał pod opieką? - piana na ustach. - "Żarowa" - spojrzenie na młodego chłopaka. - Nic nie mogłem zrobić, naprawdę, za dużo ich było - broni się przed ewentualnymi oskarżeniami o tchórzostwo. Krytyczne spojrzenia oceniające wypadły dla domniemanego winowajcy pozytywnie. "Żarowa" w gadce jest farmazon, ale bić się umie, i wogóle jest wariat. W 84 roku, jako zupełny gówniarz, sam, z nożem w garści pogonił kilkunastu kiboli Radomiaka pod ich stadionem. Trudno, stało się. Nic już w tej sytuacji nie zrobimy. Nauczka na przyszłość. Flagi szkoda. Tej samej jesieni 88 na meczu Ruch-Śląsk wobec fatalnej postawy wrocławian melduje się zaledwie 40 fanów z Wrocławia. - Mamy waszą flagę - trzech chorzowian przekrzykuje kordon milicjantów. - Taa? - "Sys" rżnie głupa. Od razu załapał o co chodzi. 131 - Jak ją chcecie, to dawajcie dziesięć tysięcy. Btytyjka z napisem - na dowód, że nie kłamią wyciągają zza pazuchy fanta. Dziesięć koła to było coś koło piętnastu flaszek gorzałki. Ostatecznie stanęło na Szopenie. Pięć tysięcy powędrowało do kieszeni kibiców Ruchu, a flaga do rąk "Sysa". Jesień 92, towarzystwo wraca z Tarnobrzegu. 40 osób, ekipa niezbyt silna, przetrzebiona przez policję w mieście Siarki z uwagi na awantury w mieście. Zmęczenie, bractwo porozsiadało się w kilku wagonach. 'Pluto" od razu zablokował drzwi, gdy tylko zorientował się o co chodzi. Inni, śpiący mocniej zajarzyli dopiero po paru ciosach, które na nich spadły. Ruch, który nie wiadomo dlaczego znalazł się nie tam, gdzie można się go było spodziewać, zaatakował, gdy tylko zwietrzył swoją szansę. Część małolatów została porządnie obita, śpiący "Kolor" ocknął się od strzału, zaliczonego w głowę. Znów bicie od Ruchu. UKŁADY RAZ JESZCZE Wyjazd do Mielca wiosna 89. Śląsk jak to zwykle - przynajmniej ostatnio - oscyluje ku grupie spadkowej. Rozgrywki powoli zbliżają się do decydującej fazy, w dolnych rejonach tabeli po sobotnim wyniku przeznaczonego na odstrzał Widzewa, wszystko zaczyna być jasne. Ażeby nie pogmatwać swojej sytuacji zarówno Stal jak i Śląsk potrzebują punktów. Bez nich bezpieczne pozycje obu klubów mogą zostać zagrożone. Noc, wsiadamy do pociągu. Zwykły, nie różniący się niczym od innych wyjazd. Droga dłuży się niemiłosiernie, nikt jednak nie śpi. Jak zwykle w takich wypadkach toczymy długie dysputy, dzięki którym mijane stacje zostają z tyłu jakby szybciej. - Mówię ci, remis pewny - Ja od kilku lat nie miałem złudzeń co do tego, jakimi prawami rządzi się liga. - Myślisz? - Jureczek powątpiewa - No to powiedz mi kto komu zapłaci, przecież obie drużyny jadą na tym samym wózku. - Dokładnie na tym samym, dlatego będzie remis. - Ale ktoś przecież może wygrać, i wtedy ma w głowy praktycznie całą sprawę. - Bez sensu. Nabiegają się, będą walczyć do upadłego i może okazać się że jakiś głupi strzał, odbita piłka, przypadkowy faul na polu karnym. 132 / lipa. Piłkarze są za wygodni, lepiej odbębnić 90 minut, poudawać grę, zachować siły na kolejny pojedynek i zgarnąć jeden, pewny punkt. - A kto wyjdzie z taką propozycją? - Jureczek swoją dociekliwością dorównywał porucznikowi Colombo. - Przecież tu się nie ma co nawet dogadywać. Sprawa jest jasna jak słońce. Rozmawiać to by mogli, gdyby na zwycięstwie zależało tylko jednym. - E nie wierzę - on chyba do końca życia zostanie idealistą. - No to się załóż - wyciągam rękę. Jurek zwątpił. W 86 minucie sędzia pokazuje na punkt 11 metrów przed naszą bramką. - No i co? - smutno tryumfujący głos Jurzeczka brzęczy mi nad uchem. - Nie trafi w bramkę - odpowiadam z niezmąconym spokojem. Jednak gdzieś w duchu pojawiła się ledwo widoczna iskierka zwątpienia, a jednocześnie nadziei, że polska piłka nie jest tak skorumpowana, jak mi się wydaje. Strzał i gol. - No i co? - powtarza Jurek. - Na kolana - podnieca się miejscowy gostek z sąsiedniego sektora. - / tak będzie remis - stwierdzam najpierw naszym chłopakom, patrzącym teraz na mnie jakoś dziwnie. Następnie krzyknąłem to samo owemu podnieconemu autochtonowi, kończąc zdanie epitetem; "durniu futbolowy". W duszy iskierka zaczyna się jarzyć płomyczkiem. Piłka na środek. Akcja Śląska, wypuszczenie w cholernie szeroką uliczkę, ciut spóźniona interwencja bramkarza, 1:1. Iskierka gaśnie. Udaję, że się cieszę. Jureczek spogląda na mnie tępo. - Romek, czy cała nasza liga jest taka? - Nie, - pocieszam go - jak gra pierwsza z drugą, to idą na noże. A w Pucharze Polski to gra się na poważnie już od 114. - / co, durniu futbolowy! - drę się do wstającego ze swego miejsca autochtona. Lublin, połowa lat osiemdziesiątych. Przed spotkaniem dostaliśmy cynk, że coś nie gra. Tym razem nie u piłkarzy. Na boisku zażarta walka. 2:2. Kilka niezrozumiałych, dla niewiedzących co w trawie piszczy, decyzji arbitra. Wreszcie chaotyczna akcja Motoru, któryś z zawodników i na pole karne wcześniej straciwszy piłkę i pada na twarz. - No, pokaż wapno, lepsza sytuacja może się nie zdarzyć - drę się z pasją / glosie. Arbiter tego z pewnością nie usłyszał, za daleko. Jednak nad 133 stadionem rozbrzmiewa gwizdek. Pan w czerni pokazuje na punkt 11 metrów. - Kurwa, co za huj - to nasi. - Skąd wiedziałeś? - siedzący nieopodal nas starszy gostek z Lublina raczej nie jest zachwycony tym co widział przed chwilą. - Należało się, należało.' - reakcja innego miejscowego. Ciekawe, jakby zareagował na identyczną sytuację z drugiej strony murawy. - Wszystko to gówno. - Maciek wyraził w tym momencie swój stosunek do mafijnych układów w całej naszej piłce. 2:3, a po chwili jeden z naszych zawodników ląduje w szatni z czerwoną kartką. 2:4 i finał zawodów. Po meczu kierownictwo Śląska zażądało od sędziego poddania się próbie balonika. Arbiter odmówił. Tenże Lublin, jednak wcześniej. Stan wojenny w pełnym rozkwicie. Motor awansował do ekstraklasy wraz z wałbrzyskim Górnikiem. Na "dzień dobry ligo" gramy z tym dalszym beniaminkiem. - Po co przyjechali? - zastanawia się troszkę zbyt głośno jeden z działaczy lubelskich. - Przecież Jar guz jest nasz. Chwilka i ustalam, kim jest nieroztropny. Jego nazwisko brzmi Hand-werker. Oczywiście mógł bluffować, ale mi się pod kopułką natychmiast zapala czerwone światełko. Bacznie przyglądam się pracy międzynarodowego arbitra. Tak teoretycznie nie można mu zbyt wiele zarzucić. Dobry sędzia wie, kiedy zespół jest w cugu, kiedy drużynie wszystko idzie. Na samym początku 0:2. Normalnie każdy zespół by sobie odpuścił (oczywiście polski). Jednak nie wicemistrzowie, Śląsk walczy. W pewnym momencie, gdy wydaje się, że bramki to tylko kwestia chwili, parę decyzji, delikatnie nie w tą stronę. Koniec spotkania i 0:3. Może byłem przewrażliwony, ale od tego meczu pana Jarguza przestałem lubić. Chociaż to on gwizdał finał PP 76 Śląskowi, chociaż był sprzyjającym sędzią dwa miesiące wcześniej, gdy wrocławianie zawalili tytuł w meczu z Wisłą. Od tej pory w całym sporcie potrafię zaufać jednemu arbitrowi, Zychowi. Chyba najlepszemu na świecie sędziemu koszykówki na świecie. Uczestniczyłem kiedyś w spotkaniu z byłym pierwszoligowym sędzią piłkarskim. Były sędzia wcale nie musiał być byłym. Limit wieku jeszcze go nie obejmował. Noty kwalifikatorów też go nie wyrzucały poza nawias. Jednak były sędzia w pewnym momencie zwariował, to znaczy brał skąd się dało, wręcz się dopominał o łapówki. Przesadził, nawet w 134 środowisku takich samych jak on. W ugrzecznionej atmosferze spotkania moje pytanie zabrzmiało jakby niestosownie. - Czy sędziowie biorą? - Na to usłyszałem istny elaborat, wiele mądrych słów, które można streścić: Ależ skąd, nigdy, to się po prostu nie opłaca. Lecz są wyjątki, przez których środowisko przedstawiane jest właśnie w takim świetle. Pełne oburzenia oczy spoglądają na mnie. - A pana nigdy o coś podobnego nie oskarżono? - to już był z mojej strony popis chamstwa. - Yyy - chwila wstępu - Nie, nigdy. - Rozbiegany wzrok uciekał przed publicznością. Mam teraz miłą wiadomość dla czytelników. Były sędzia piłkarski został... kwalifikatorem. Nie chcę podawać nazwisk w sytuacjach tak jednoznacznych jak powyższa. Nie mam czarno na białym, że pan X działał w sposób niezgodny z prawem. Znając siłę przebicia pieniądza wiem, że nawet mając dowody nie zawsze się wygrywa w sądzie. Ci, którzy się dorabiali na lewo pieniądze mają. A i układy w środowisku, które mogłoby się poczuć zagrożone. Ja jestem dla tych ludzi płotką, do tego z chuligańskim rodowodem. W połowie lat osiemdziesiątych trener Polonii Bytom zrobił poważny błąd. Stwierdził na łamach prasy, że uważa całe środowisko sędziowskie za skorumpowane. Gdyby mówił prywatnie nic by się nie stało. Tak mawiali w owym czasie wszyscy. Dla niektórych stanowiła ta wypowiedź sygnał ostrzegawczy. Sędziowie zagotowali się. Nagle od tego momentu w meczach Polonii zaczęły odbywać się cyrki. Deszcz żółtych i czerwonych kartek, zespół zaczaj tracić bramki w ostatnich minutach spotkań, często z karnych. Podobnego kabaretu długo by szukać. Co kilka kolejek z prowadzenia w 80 minucie robiła się porażka Polonii. Będzie się typ wychylał. Nie podoba mu się sędziowanie? Nie jest specjalną tajemnicą, że do wrocławskiej restauracji Bałtyk, takiej spelunki, lubią zaglądać miejscowi sędziowie, ci od lig wojewódzkich i niższych. Tam głośno z sobą rozmawiając typują kandydatów do spadku i awansu. W Polsce jest 49 województw, i tyleż Okręgowych Związków Piłki Nożnej. Przy każdym z nich mieści się wydział sędziowski. 135 SZYBKO ZAROBIĆ Nagle po okresie wielkich przemian ustrojowych Polska stała się rajem dla zawodników zza Buga. O polskim rodowodzie przypomina sobie kto może. Wygrzebuje się z kufrów papierki świadczące, że prapradziadek prawdopodobnie miał domieszkę krwi polskiej. Jeden z takich "nagle Polaków" zdobył w Barcelonie medal olimpijski w podnoszeniu ciężarów. Stajemy się krajem atrakcyjnym. Zaczynają to dostrzegać ci, postrzegani przez nas jako ludzie żyjący we względnym dobrobycie. Oprócz zalewu Rosjan, Ukraińców, Litwinów, co nikogo już nie dziwi, coraz więcej puka do drzwi klubów Serbów, Chorwatów, a nawet znajdują się takie perełki, jak koszykarze rodem z USA, piłkarze z Argentyny. Pierwszy rzut tych ostatnich nie spełnił oczekiwań, jednak pewne osoby forowały ich wyraźnie. Te osoby, to właściciele. Favio Marozzi nie był orłem, można było znaleźć niejednego zawodnika o takich samych umiejętnościach na krajowym podwórku. Lecz pieniądze pana Kapelczaka, zainwestowane w piłkarza powinny się zwrócić z zyskiem. Marozzi miał podpisany kontrakt nie z klubem, lecz biznesmenem, a sposób myślenia każdego człowieka interesu jest identyczny. Kapelczaka w mniejszym stopniu interesowały wyniki na boisku, niż powodzenie własnego biznesu. Wobec tego ów człowiek interesu forował sympatycznego Argentyńczyka, choć technicznie dobrego, to jednak nie nadającego się do gry. Kiedy Marozzi łapał się do składu inni zawodnicy niechętnie podawali mu piłkę, gdyż to groziło jej stratą. Narażali się tym samym na stwierdzenia, "że złośliwie mu nie podają". Czy faktycznie złośliwie? W tym samym mniej więcej czasie zza wschodniej granicy dotarł Greczniew. Ten z kolei z uwagi na spore umiejętności błyskawicznie się zasymilował. Właścicielem Argentyńczyka nie był Śląsk, lecz człowiek interesu. Kapelczak pragnął, by jego własność potwierdziła swą wysoką jakość, co podbiłoby cenę. Różnicę w gotówce pomiędzy kwotą zainwestowaną, a osiągniętą przy sprzedaży, minus poniesione koszta, to czysty zysk. O niego walczył Kapelczak. Podobnie, lecz na szerszą skalę postąpił pan Górka z Poznania. Zapragnął kupić prawa do sekcji piłkarskiej za cenę około 1/3 rynkowej wartości wszystkich zawodników. Od razu do grodu Przemysława zaczęły napływać mniej lub bardziej poważne oferty kupna. Piłkę można i należy kochać. Zarabiać na niej trzeba szybko. 136 MARZENIE DZIECIŃSTWA W latach siedemdziesiątych mój stosunek do polityki ukształtował wuj. Znosił jakieś rupiecie przypominające radia, ustawiał dziwaczne konstrukcje mające spełniać rolę anteny, z nabożeństwem nasłuchiwał zagłuszanych audycji Wolnej Europy. Nastrój ten udzielał się. Nawet lubiłem te niezbyt często powtarzane sesje nasłuchowe. Wuj nigdy nie mówił wprost, że komuna jest zła, wciąż powtarzał: złodziejstwo się szerzy, a swoją tezę popierał mnóstwem przykładów. Opowiadał o korupcji, marnotrawstwie. Wiedział dużo, kiedyś był dyrektorem zakładów mięsnych w pewnym dolnośląskim miasteczku. Któregoś dnia jedzie służbowym autem wraz z kierowcą na kolejną bezsensowną naradę do Wrocławia. Nagle pęka dętka. Kierowca chcąc nie chcąc zabiera się do wymiany koła. Otwiera bagażnik i zamiera. Wu-jas zdziwiony reakcją wygramolił się z auta. No tak, w bagażniku znajduje się pół świni. - Panie dyrektorze, to ma tak zostać? - Mnie pytasz? - No... - kierowca swój chłop, ale tym razem wygląda nieszczególnie. - Słuchaj, jak następnym razem będziesz coś wywoził z zakładu, to się upewnij, czy gdzieś nie będziesz musiał jechać. Wuj się zdenerwował. Złodziejstwo potrafił zrozumieć, tym bardziej że państwowe, ale głupoty nienawidził. - Jak Boga kocham, to nie moje - zarzeka się szofer - Że święty nie jestem, to pan dyrektor wie, ale debilem też nie. - Do rowu. - Wujas przejął inicjatywę, choć gospodarskie serce bolało, to w latach sześćdziesiątych podobny numer mógł się skończyć nawet długoletnim więzieniem. Wujas do ryzykantów nie należy. Kilkanaście kilometrów dalej samochód został zatrzymany przez milicyjny patrol. Wujas odniósł wrażenie, że stójkowy doskonale wiedział, kogo zatrzymuje. Mimo zawsze skutkującego w podobnych przypadkach pokazania dyrektorskiej legitymacji patrol kazał otworzyć bagażnik. Po jego dokładnym obejrzeniu długo jeszcze sprawdzał dokumenty. - Ktoś chciał mi podłożyć świnię - stwierdził, gdy już ruszyli. - Ktoś podłożył pół świni. Nasłuchałem się od wujasa różnych opowieści i w ten sposób doszedłem do samodzielnego wniosku: znienaw idziłem komunę sercem i du- 137 szą. Gdzieś wyczytałem, że kibice Lazio Rzym to faszyści. Na zasadzie czarne-białe nienawidząc komuny miałem poglądy faszyzujące, więc zostałem platonicznym fanem Lazio. Nikt nie przypuszczał wówczas, że komuna może ak łatwo i szybko paść, i że każdy będzie mógł swobodnie podróżować po świecie. Wrzesień 92, melduję się na rzymskim dworcu Termini. Ledwośmy wyszli w ogromnego gmachu, widzimy tłum ludzki, coś na kształt pochodów pierwszomajowych za Gierka. Do tego bębny, trąbki, piszczałki. -AcóZto? -To? Normalka, demonstracja antymaftjna - Andrzej, który mnie ściągnął do słonecznej Italii był tu stałym bywalcem. Następnego dnia ziszcza się rzecz, o jakiej wcześniej nie marzyłem. Lazio-Genoa. Po raz pierwszy na meczu najdroższej ligi świata. Nie znając układów na Stadio Olimpico weszliśmy na Curve Sud, czyli południowy łuk trybun. Kibice Lazio siedzą akurat na północnym. Ale i to co widziałem, wystarczyło. Dwadzieścia tysięcy ludzi w najgłośniejszym sektorze. Gdy Signori strzelił bramkę stadion przypominał wulkan. To co zobaczyłem na kolejnym meczu przeszło wszelkie wyobrażenia. Po kilkunastu minutach Lazio prowadziło z Parmą 3:0. Wokół rozpętało się istne szaleństwo. W pewnym momencie cała 45 tysięczna publiczność skacze na betonowych trubunach. Konstrukcja drży. Spoglądamy na siebie z Andrzejem. - Ty> przecież to się trzęsie, jak walniemy z tej wysokości, to po nas. - Eee. Oni już tak chyba skakali, pociesza mnie kumpel, ale nie mówi tego najpewniejszym tonem. Aby się nie przejmować skaczemy razem z wszystkimi. Włosi, aby zainicjować jakiś doping używają megafonów, inaczej by się nie dało. Taka masa wiary. Italiańce są diablo impulsywni i spontaniczni, gdy Włoch rozmawia, musi wywijać łapskami jak w pantomimie, a drze się, jakby słuchającemu zbywało na słuchu. Kiedy drużyna wygrywa jest najwspanialsza, jeśli przegrywa przekleństwom nie ma końca. Sama oprawa meczu to festyn. Barwne świece dymne, zasłaniające boisko kolorami klubu, tysiące szalików, czapeczek. Turyści, zwłaszcza amerykańscy przychodzą na mecze tylko po to, by sfotografować publiczność. Niezliczona ilość stoisk z pamiątkami, gdzie można nabyć kilkanaście rodzajów szalików tego samego klubu. Można utargo-wać nieraz pół ceny. My zamiast po 15 tysięcy, kupiliśmy swoje po 8 000 lirów (około 80 000 złotych). Kto by pomyślał, że będę biegał na 138 mecze w biało-niebieskich barwach? Piłkarskie napisy na murach Wiecznego Miasta to praktycznie dwa rodzaje. Magica Roma tłumaczyć nie trzeba, natomiast Roma Merda to tyle co gówno. Takie same o Lazio. Stadio Olimpico, piękny, zadaszony obiekt. Osiemdziesiąt rzędów bla-doniebieskich, plastikowych siedzeń. Na wirażach tylko u góry faktycznie ludzie siedzą. Do 3/4 towarzystwo stoi. Z reguły przychodzą dokładnie na to samo miejsce. Sektory oddzielone dwumetrowym pleksiglasowym płotem, przez który co chwila ktoś przechodzi. Piłkarze nie rozgrzewają się na płycie stadionu, wychodzą bezpośrednio do gry. Kibice przyjezdni ulokowywani są po przekątnej od sektorów najzagorzalszych tifosów. Ponieważ, odmiennie niż w Anglii czy Polsce, włoskie kluby nie mają swoich stadionów, korzystają z obiektów miejskich. W przypadku, gdy grają dwa kliby z tego samego miasta, fanatycy obierają sobie trybunę za jedną z bramek jako swój sektor. Wyjaśnia to sprawę podczas meczów derbo-wych. Wtedy przeciwnicy siedzą (stoją) naprzeciwko. Karabinierzy dokładnie izolują fanów przyjezdnych. Po spotkaniu Roma-Inter czekaliśmy prawie godzinę, aż mediolańczyków wyprowadzą ze stadionu, jednak i tak zostaliśmy grzecznie lecz stanowczo wyproszeni przez policję. Na samych karabinierów też można popatrzeć, zwłaszcza na oddziały konne, prezentują się malowniczo. Nad stadionem cały czas lata helikopter. Włochy to piękny kraj. DOSTAĆ W ŁEB ZA INNY SZALIK Półfinałowy, piąty pojedynek, decydujący o wejściu do finału rozgrywek play-off koszykarzy mężczyzn. ASPRO-Nobiles Włocławek. Wspaniała dramaturgia spotkania. Była Gwardia przegrywa w samej końcówce na własne życzenie. Na trybunach około 150 osobowa grupa gości skutecznie zagłusza martwą publiczność byłego klubu milicyjnego. Chociaż... tym razem sala żyje. Jacyś ludzie krzyczą "Aspro, Aspro". Są wśród nich juniorzy grający w tym klubie. W pewnym momencie zawodnik gości odnosi kontuzję. Młodzi sportowcy skandują rytmicznie "dobić go, dobić go". Nobiles wygrywa. Rewelacja z jaką nikt się nie liczył. Przyjezdni szaleją. Dla nich to duży sukces. Skaczą, śpiewają, cieszą się. Zarówno 139 Aspro, jak i zwycięzcy są mi obojętni, patrzę jednak jak zauroczony na festyn odbywający się na parkiecie. Piękny widok. Pan w średnim wieku, zapocony, a więc przed chwilą krzyczał, dopingował, machał rękami, podchodzi do bawiących się. - Jak tu przyjedziecie na Śląsk, to oni was zleją, zobaczycie - to nie była dobrotliwa przestroga. To były słowa zabarwione nienawiścią. Patrzę na gościa zimnym wzrokiem. Z chęcią udusiłbym go. Skurwiel, zasłania się kimś. Jesteś, cwaniaczku takim orłem, to zlej jakiegoś byczka, wyjdź nim na solo. Ja za ciebie, gnojku bić się nie mam zamiaru, a jeśli faktycznie będę obijał tych z Włocławka, to nie dlatego, że krzyczeli "Aspro huj". Wieczorem oglądam "Echo", prywatną lokalną telewizję i jeszcze raz widzę jak można frajersko przegrać. Dość pobieżnie przysłuchuję się komentatorowi, większą uwagę zwracam na odgłosy dochodzące z sali. To taki stary kibicowski nawyk. Jednak docierają do mnie słowa z ekranu: "Szkoda, że ASPRO nie jest dopingowane przez wrocławskich kibiców. Ja rozumiem, te animozje pomiędzy Śląskiem a ASPRO, ale jednak gdy drużyna wrocławska gra z jakąś inną, powinno się jej pomóc". Właściwie nawet nie oniemiałem. Bezgraniczna naiwność, rozbrajająca. Wypowiedź świadcząca o tym jak niewielu ludzi ma pojęcie o ruchach kibicowskich, do czego to doprowadza. Jakie są konsekwencje wynikających z faktu zaistnienia grup fanatyków. Kilkanaście lat temu byłem na Widzewie w Łodzi. Ani pół szalikow-ca. To znaczy paru ŁKS-iaków z nami, a kilku małolatów, także w szalikach Łódzkiego KS krzyknęło ze dwa razy "Widzew, Widzew". Dzisiaj watahy fanów biegają po mieście łupiąc się po głowach różnymi przedmiotami. Nie inaczej stało się w Gdyni, piętnaście lat temu sprawa była prosta: Arka. Teraz chodząc po Gdyni w szaliku można go stracić, gdyż barwy na nim nie odpowiadają gustom kogoś agresywniejszego. To są problemy Łodzi, Krakowa, Gdyni. Niedługo być może także Warszawy, Poznania. Czy ktoś uważa, że w jego mieście jest za mało chuliganów? No to proszę bardzo, nawołujcie do tworzenia się grup z natury rzeczy skłóconych z innymi ludźmi. A później zdziwicie się słysząc w tramwaju "a ty za kim jesteś", lub że syn (brat, wnuk, szwagier) przyjdzie do domu z poobijanym nosem. Zwłaszcza ci najmłodsi, będą z płaczem rozpamiętywali, że ktoś im zabrał z szyi ulubione barwy. Tak, tak. Macie rację, za mało jest tych podziałów. Na dzielnice, 140 osiedla, na bywalców tych i innych knajp. Wszędzie można dostać po nosie za byle co. Za przynależność do innej subkultury młodzieżowej (punki, metale, skini, skate-bordingowcy), za fryzurę, za sposób ubierania się. Za narodowość. Za pieniądze na wódkę. Ale we Wrocławiu nie dostaje się jeszcze po głowie za to, że nosi się inny szalik. Nie ma, a więc trzeba to nadrobić. Stwórzmy to. Będzie przepięknie. A później będziemy narzekać na rodzimych stadionowych, o przepraszam, halowych, wszakże chodzi o ASPRO, wandali. Wielkie brawa. NAJWSPANIALSZY MOMENT ŻYCIA. LECH POZNAŃ Koszykarze Śląska grają w półfinale play-off z Lechem. Jedziemy do Poznania. Będzie wesoło. Przed południem piłkarze poznańscy grają z GKS Jastrzębie, tak że miejscowi zawitają na kosza bezpośrednio po futbolu. Jest wiosna 89. Zachodzimy do Areny, hali w której Lech od pewnego czasu rozgrywa swoje mecze. Duża, jakieś 5 tysięcy widzów pojemności. Pustki, ludzie dopiero zaczynają się zjeżdżać ze stadionu. Już dowiadujemy się, że poznaniacy sami zasiali panikę wśród siebie, twierdząc, że przyjechało nas kilka setek. A nas jest ze cztery dychy. Większość zadymiarzy pospacerowała sobie na wina, tak że na hali została grupka 25 osób, w większości małolaci. Miejscowi próbują atakować, lecz też młodzież, i niewielu. Poradziliśmy sobie. Lecz za chwilkę wpada większa ekipa prosto z piłki. Mając dużą przewagę ilościową atakują z marszu. Próbuję ocenić sytuację. Nie mamy szans. Ktoś rzuca w napastników butelką, następny robi to samo. - Na parkiet - rzucam hasło. W tej sytuacji wiem że będą się słuchać. I słuchają. Wybiegamy w okolice placu gry. Tam dopadają nas. Wywiązuje się walka. Już widać, że bariera psychologiczna między szarpaniną na trybunach, a tą na boisku jest duża, niewielu poznaniaków zdobyło się wyskoczyć. Wymieniam ciosy z jednym z nich. Kątem oka dostrzegam, jak "Solo" wywija mikrofonem. Natychmiast w myśli podliczam straty. Nie będzie mało tego, posiedzimy sobie nieco na komendzie. Małolaci z "Plutem" zerwali się. zostało nas czterech. Walka jest bardziej udawana niż rzeczywista, my nie przedstawiamy specjalnej siły bojowej, "pyry" 141 nie kwapią się nas solidniej zaatakować. Ostudzająco wpływa widok paru porządkowych. Dwóch z nich dopada "Sola", jeden do mnie. - Co wy tu rozrabiacie? - słyszę niepewny głos. - Bronimy się. - Rozrabiacie - gość jest wyraźnie zdenerwowany. Wokół zapanował spokój, jedynie krzyki na miejscach siedzących mącą spokój. - Nie. Po prostu skoro wy nie potraficie nam zapewnić bezpieczeństwa, byliśmy zmuszeni do użycia siły, by nas nie pobito - ten wywód znam na pamięć. Zawsze jest w miarę zgodny z prawdą, nigdy nie trzeba w nim zmieniać ani słowa. Na dodatek przenosi się odpowiedzialność na słuchającego. Same plusy. Porządkowy stwierdził, że sobie nie pogada, tym bardziej, że z trybuny cały czas słychać skandowania. W linii prostej od poznaniaków dzieli nas może z dziesięć metrów. Zrozumiał sytuację, wziął pod rękę i tak idziemy w kierunku wyjścia. Akurat wracają chłopcy z kufloteki. Zawrócili "Plute" z małolatami, kilku zniknęło, teraz jest nas coś koło trzydziestu, ale siła bojowa będzie znacznie większa. Obserwuję "Sola", zastanawiam się po co mu ten mikrofon. Po chwili błysk zrozumienia, przecież to kula, on ma kłopoty z nogą. - Co się stało z twoją laską? - Trzepnąłem gościa, aż się wygięła. - Sam po ryju nie dostałeś? - Bali się podejść. Mam już wprawę w wywijaniu - z jego głosu można się domyśleć dumy. Hala huczy. - Co robimy? - "Gajor" przyszedł przed chwilką, jest nieszczęśliwy, gdyż nie załapał się na zadymę. - Idziemy na przeciwną stronę sali - zadecydowałem. - Wygnali was z miejsc? - dopytuje się. - Tak, nie mieliśmy szans. - Cholera, ale siara - widać, że zalała go krew. Znajdujemy sobie miejsca. Dostrzegam, że trzech małolatów uprzednio schowawszy szaliki znika w tłumie. Z jednej strony dobrze, nie lubię panikarzy. Na ich miejscu jednak trzymałbym się grupy. Taki wyłapany w pojedynkę nie ma żadnych szans na pomoc. W grupie w najgorszym wypadku zostaniesz obity, stracisz zęba, możesz mieć połamany nos. Gdy jesteś w pojedynkę mając za przeciwnika trzech, wcale nie takich siłaczy można mieć większe kłopoty. 142 Siadamy. Patrzę na chłopaków. Strach na twarzach daje się wyczuć. Oczy dookoła głowy. Na szczęście są Radek i "Gajor". Jeszcze nastolat-kowie, ale wariaci, wiem, że na nich można liczyć. "Pyry" postanowiły nas dopaść. Hala jest już pełna, tamci biegną w naszym kierunku. - Nie spierdalać - to Radek. - Jak któryś ucieknie, to zabiję - dobrze że jest tu "Gajor". Przepycham się do przodu. Tamci, widząc że na huki nas nie wezmą jakoś tracą animusz. Nie wszyscy jednak. Pierwszy biegnie drobny, młody blondyn. Zamach jakby grał w bejsbola. Taki cios, to możesz sobie wsadzić. Uchylam się, tamten z impetem jest już ze mną ramię w ramię, podstawiam mu haka, pada. Dobra, nie ma czasu, tym blondynem zajmą się ci zza pleców. Teraz następny, dużo większy, lecz za nim wynurzył się pojedynczy milicjant. Reszta poznaniaków natychmiast zawróciła. Drugi pyrus nieświadomy sytuacji dobiega do mnie. Chce uderzyć, lecz z boku dostaje strzał pięścią. Już go ktoś oklepuje. Milicjant udaje, że goni tłum. Ja doskakuję do Bogu ducha winnego gostka, mówię "przepraszam" i wyciągam mu spod siedzenia krzesło, którym natychmiast rzucam w ślad za uciekającymi. Taki chojrak żeby ich gonić to nie jestem. Odwracam się i idę do swoich, a nasi małolaci właśnie w tym momencie skończyli okopywanie tego blondyna. Teraz ja dopadam do niego. Za chwile strachu, za hańbę ucieczki się na nim wyładowywuję. Trepki na nogach solidne, a i rozmachu nie brakuje. Kopię zapamiętale. Najwspanialszy moment życia pięć tysięcy poznaniaków obserwuje, jak metodycznie okopuję jednego z nich. Kopię i krzyczę Wu-Ka-eS. Furia. Brakowało śliny na pysku i wścieklizna. Ktoś łapie mnie za rękę i wprawnym ruchem wykręca. Z bólu mógłbym wyć, gość mnie szarpie, lecz udaje mi się wyrwać ramię. - Proszę go zostawić, on jest z nami, zostaliśmy w takiej sytuacji, że musieliśmy się bronić - to Radek spokojnym tonem przekonuje gościa, gdy to nie skutkuje chłopcy rzucają się na pacjenta, jak się okazuje porządkowego. Wyrywają mnie z jego objęć, tamten jest wściekły, ale daje spokój. - Tylko bez rozrób! - słyszymy po czym się oddala. - Tamtym to proszę powiedzieć - Radek rzuca na odchodne. - Dzięki. - Mrugam do niego okiem. Uratował mnie co najmniej od kolegium. Śląsk przegrał. Dwa lata później meldujemy się ponownie w Arenie. Tym razem je- 143 steśmy 60 osobową grupą, ale siła pięści i agresji nieporównywalnie większa. Tym razem jako faworyt występują wrocławianie. Dwa zwycięstwa u siebie, teraz wystarczy jedno i Śląsk zostanie Mistrzem Polski. Na mieście chłopaki wariują. Każdego napotkanego młodego mężczyznę pytają, czy jest kibicem Lecha. Jeśli usłyszą odpowiedź pozytywną gość jest natychmiast oklepywany. Aby uchronić się przed kłamstwami cały przód grupy pochował szaliki. Kilku jeleni nie wyczuło klimatu i zadeklarowali się jako lechici. Mogę im tylko współczuć. Na mecz jechałem targany różnymi uczuciami. Tak po trosze pragnąłem, aby Śląsk przegrał dwa mecze, dzięki czemu mielibyśmy piąty, decydujący pojedynek we Wrocławiu. Jaka mogła to być wspaniała feta. 2 godziny przed meczem, wchodzimy na halę. Do spotkania jeszcze dużo czasu, ale już wiadomo, że zainteresowanie ze strony miejscowych niespecjalne. Wewnątrz jakieś 30 osób, 'Tomson" ostro nabarowany, szaleje. Podchodzi do pierwszego lepszego i uwala go w tubę. - Won mi stąd chamie! - po czym bierze za cel następnego poznaniaka. Za moment w całej Arenie znajdujemy się tylko my. Po takim "wejściu smoka" organizatorzy natychmiast dzwonią na policję. "Pyry" powolutku się schodzą. Tuż przed pierwszym gwizdkiem mają nad nami przewagę ilościową. Chcą zaatakować, jedni z góry, drudzy z dołu. Błąd, gdyby wszyscy mszyli na nas z góry może mieliby jakąś szansę. Do tych wyżej bractwo postawiło się twardo, wywiązuje się walka wręcz, natomiast tych z dołu pogoniliśmy w pięciu. Każdy bierze flaszkę w rękę i heja na najeźdźców. Ktoś za bardzo rozgrzany miotnął z góry flakonikiem, o mało nie trafił mi w głowę. Butelka rozbija się przed atakującymi poznaniakami. Oni na nas, my na nich. Tamtych jest więcej, my mamy przewagę w uzbrojeniu (butelki) i wysokości, nie ma zawahania z obu stron, jednak ta rozpryskująca się flaszka zadziałała na miejscowych psychologicznie, zaczęli uciekać. Pojawiają się policjanci, wybiegają gdzieś z kuluarów. Koniec dymu. Mecz dramat. Chociaż początkowo chciałem piątego meczu, co musiałoby się równać z porażką Śląska, to gdy wczułem się w atmosferę sali, gdy widziałem te nieprzyjazne nam twarze, odmieniło mi się. Musi być mistrz, tu i teraz. Za te wszystkie huje i inne wyzwiska. Zwycięstwo, tylko zwycięstwo. Dziesięć sekund do końca. "Kosynierzy" przegrywają dwoma pi: mi, Lech zdobył przed chwilą piłkę. Praktycznie nie ma s/ans na nic. 3 44 Ktoś fauluje Jechorka. Jarek jest bardzo dobrym zawodnikiem, jednak grał dwa lata w Śląsku, i teraz w spotkaniach z nami w najważniejszych chwilach traci opanowanie. No tak, ale jeśli nawet Jechorek nie rzuci osobistego, to trzeba piłkę zebrać, przeprowadzić skuteczną akcję. Szanse niewielkie. "Jechor" rzuca, piłka tańczy na obręczy. Zbiórka! Udało się. To Czerniak, młody jeszcze zawodnik. Podanie do Zeliga, ten biegnie. Faul. Będą dwa osobiste. Dwa punkty straty, trzy sekundy do końca. Pierwszy rzut - o cholera - niecelny. Co teraz? Drugi jeśli wejdzie, to nic nie da. Piłka ponownie tańczy na obręczy, znów zbiera ją Czerniak. Dobitka. Jest! Dwa punkty, remis, dogrywka! Szalejemy na trybunach. Również w dodatkowym czasie gry nerwówka. Ostatnia akcja "Kosynierów", ponownie Czerniak i jeden punkt do przodu, kontra Lecha kończy się fiaskiem. Zwycięstwo, Mistrz Polski. Zbiegamy na dół, na parkiet. Pojawiają się szampany, śpiewamy, cieszymy się wraz z koszykarzami. Sala szybko pustoszeje. Nikt nie lubi przegrywać. Dekoracja mistrzów, fetujemy tytuł. Na zewnątrz ciemno, jest już późno. Idziemy ze śpiewem. Niedaleko dworca przechodzimy obok skweru. Stamtąd w naszym kierunku lecą kamienie. Jak zwykle w takim wypadku, te pierwsze, gdy się niczego nie spodziewasz są najniebezpieczniejsze. Nie wiemy jakie siły nas atakują, po drugiej stronie ulicy zza krzaków nic nie widać. Domyślam się, że "pyrów" nie może być zbyt dużo, inaczej zaatakowaliby nie tylko bru-kówkami. Chłopcy zdezorientowani chowają się po bramach i za samochodami. Kamieni leci sporo. Nie brakuje komicznych akcentów. "Długi" stoi plecami do nadlatujących pocisków, jakby chciał się rzucić na wystawę. A za szybą sklep jubilerski. Kilku poznaniaków wyskoczyło zza winkla, rzucają cegłami z zamiarem zaatakowania nas. Osobiście mam fioła na punkcie kamieni, lubię jak nimi we mnie rzucają. Jestem wówczas cholernie skoncentrowany, i zawsze zdążę zrobić unik. Poza tym wierzę w swoje szczęście. Jeszcze jeden nawyk wyrobiłem w sobie. Gdy amunicja przeciwnikowi się kończy, rzucam się biegiem w jego kierunku. Tym razem było podobnie. Moment, gdy tamtym skończyły się kamienie i chodu za nimi. - Dawaj na nich, lejemy - krzyczę. Nie spoglądam za siebie, ale wątpię, by ktokolwiek mnie słyszał. Jednak jakiś cień jest tuż za mną. "Pyto "Presley". Jeden z najlepszych zawodników z nabojks 145 także z nami ktoś trzeci. Biegniemy w kierunku napastników, tamci znikają za winkiem, zza którego się wynurzyli. Dobiegamy do zakrętu spodziewając się podstępu, jednak miejscowi rzeczywiście zrejterowali. - Dobra, nie biegniemy dalej, nie znamy parafii - wraca trzeźwość umysłu. - Dawaj, lejemy skurwieli, to jedyna szansa. - To ten trzeci, małolat. - Zamknij się - "Presley" ucina wszelkie dyskusje. Wracamy do grupy. Nyska z dwoma policjantami w środku. Boją się wyściubić nosa zza zbawczej osłony auta. Kamienie lecą nadal. Część wystaw poszła w drzazgi. Ta od jubilera stoi niewzruszona. "Długi" ani drgnął. Wszędzie leży pełno głazów. Ciemno, najjaśniej przed nyską, ma włączone światła. Wpadłem w szał bitewny. Nie patrzę na lecące pociski, staję w świetle wozu i zbieram te największe sztuki, by je odrzucać w kierunku napastników. "Presley" robi to samo. Ten przykład działa i chłopaki wychodzą powoli zza porozbijanych aut. Jakiś młody skin otwiera drzwi od nyski i wczołguje się do niej. Później będziemy z niego rżeć ze śmiechu, w tej chwili nikomu śmiać się nie chce, trzeba coś myśleć, bo przez to bombardowanie, mogą nas wszystkich z uwagi na wysokie straty pozwijać. Teraz my odpowiadamy na znacznie już mniejszy grad kamieni. Ktoś wyczuwa moment. - Dobra, teraz, lecimy do nich! - i faktycznie przebiega przez ulicę. Pikanterii dodaje sceneria. Pomiędzy nami jest dość szeroka arteria, na której odbywa się normalny ruch kołowy. To znaczy w tej chwili nie taki normalny, ale zawsze coś tam jeździ. Czasem przejeżdżające auto zostaje trafione. Przedzieramy się na drugą stronę, w tym momencie podjeżdża policyjna buda i wysypują się z niej mundurowi. Poznaniacy znikają w ciemności, my wracamy na pobojowisko. - Kurwa, tyle wystaw wytłukli, a tę w samym środku zadymy zostawili. Taka duża, a nikt nie trafił! - Szkoduje "Długi", nie mogąc przeboleć precjozów, których już się widział właścicielem. - Mogłeś sam ją wybić - ktoś się śmieje. - A dwa metry ode mnie nyska z mętami w środku - usprawiedliwia się niepocieszony. - Oni wleźli pod siedzenia - ten sam głos komentuje odwagę funkcjonariuszy. - Te, skin, jak się wpełzuje do nyski? - wszyscy wybuchają śmiechem. 146 Nastrój pełnego rozluźnienia, choć parę osób ma jeszcze stracha w oczach. - Dostał ktoś? - "Pluto" dba o swoich małolatów. Nikt się nie odzywa. - Przecież widziałem, jak kamień się od ciebie odbił, wstydzisz się powiedzieć? - Pokazuję palcem ną młodziana. Bluffowałem, ale wcześniej widziałem, że trzymał się za lewy bok. Teraz kilkanaście osób twierdzi, że zaliczyło trafienia. Głowy jednak wszystkie całe. - Fajną akcję zorganizowali - komentujemy wydarzenia sprzed kwadransa. W pociągu przezornie zamykamy okna. Nie myliliśmy się, ledwo przejeżdżamy obok pierwszego nadającego się do ataku miejsca a już parę cegłówek odbija się od wagonu. Kilka szyb trzaska. Do domu wracamy w świetnych nastrojach. Na dworcu czeka na nas kilkunastoosobowa ekipa. Pierwsza w nocy, jest Mistrz trzeba to uczcić! WODNIK - POGOŃ SZCZECIN Wiosna 92. Śląsk już zaczął swój powolny upadek. Kilka porażek i drużyna jeszcze nie tak dawno walcząca ostatnim zrywem o sensowne pozycje zaczął staczać się. Wyjazd do Krakowa na Wisłę. Dojechało na mecz raptem kilkanaście osób. Siara. Nie jest żadnym usprawiedliwieniem że trzydziestkę małolatów wyrzucono z pociągu już 40 kilometrów od miejsca startu. Tego samego dnia Ślęza gra swój drugoligowy pojedynek z zaczynającą się wspinać po ligowej drabince Pogonią Szczecin. Skromny dym na trybunach. Jakiś półinteligentny policjant wyprowadził jednego z przyjezdnych poza stadion. Wraz ze "Złotym" przejmujemy nad nim opiekę. Młodzian najwyraźniej nie jest tym faktem uszczęśliwiony. - Ja jestem dopiero drugi raz na meczu, po raz pierwszy na wyjeździe -usprawiedliwiał się. Dobór słów i znajomość szczegółów świadczy, że kłamie. - Łżesz, idziemy - "Złoty" przejmuje komendę. - Postawiłbym wam wódkę, ale jestem pusty jak bęben - chłopak zupełnie nie wiedział co mamy zamiar z nim zrobić. Wyruszamy w kierunku Sępolna. W tym momencie zajeżdża tramwaj z grupą naszych małolatów, tych wyrzuconych z pociągu. - Cześć, co za jeden? - po zachowaniu widać, iż tamten jest przez nas pilnowany. 147 - Wzięliśmy sobie "śledzia". On jest nasz. Idźcie, wybierzcie sobie, zostało parę sztuk - ironizujemy, ale przestraszonego szczeniaka nie pozwalamy tknąć. - No i powiedz, co z tobą zrobić? - "Złoty" pastwi się psychicznie nad przyjezdnym. - Mnie w Sosnowcu wrzucili do stawów, idziemy nad Odrę! Tamten najwyraźniej myślał, że żartujemy. Chłodny dzień, zaledwie parę stopni powyżej zera. Kiedy weszliśmy w chaszcze koło Stadionu Olimpijskiego zaniepokoił się nie na żarty. - Co, wy poważnie? - Niekoniecznie, możesz sobie wybrać solo z którymś z nas. - Tak, tak, a jakbym któremuś... jakbym wygrał, to drugi by mnie obił -bał się używać mocnych słów. - Jakbyśmy chcieli cię zlać, to już byś dawno dostał! - ten argument go przekonał. - Solo? - zastanawia się. Spogląda na "Złotego", ale sylwetka osiłka wzbudza w nim respekt. - Widzisz, i tak jesteś w uprzywilejowanej sytuacji. Trafiłeś na takich jak my. W Bydgoszczy rzuciłoby się na ciebie dziesięciu i wzięliby cię na buty. Ja nie miałem takiej możliwości w Szczecinie. Gdyby nie szybkość nóg już mógłbym nie żyć - chcę chłopaka podłamać psychicznie, ale najmocniejszy argument trzymam w zanadrzu. - Miałem u was przykrą historię - kontynuuję - pewien gostek o ksywie "Kuba" ganiał mnie z rozbitą flaszką. - Nie znam żadnego "Kuby" - czekałem na to stwierdzenie. - A, pewnie że nie znasz, to było w 77. - Tamten patrzy jak porażony. Data sprzed 15 lat to dla niego prawie prehistoria, miał wtedy 3 czy 4. Jak do tej chwili patrzył na mnie jako na ewentualnego przeciwnika do pojedynku na pięści, tak w tym momencie cała ochota do walki mu przeszła. W jego oczach widać rezygnację. Podchodzimy do Odry. - Co się martwisz, dopłyniesz do domu! W Szczecinie ta sama rzeka, no nie? - "Złoty" kpi widząc wystraszone oczy kibica Pogoni. - Muszę? - chłopak do końca ma nadzieję, że żartujemy. - Właź, właź - udaję zniecierpliwionego. - Mogę zostawić buty? - Dobra, zostaw buty! Patrzymy z dwumetrowej skarpy jak tamten nieporadnie ślizga się po 148 omszałych kamieniach. Jest już nieco głębiej niż po kolana. - Ile mam się zanurzyć? - próbuje negocjować. - Cały zanurkujesz i o'key - tamten patrzy przerażony na "Złotego". - Dobra, właź po pas. Rozumiesz! Popas. - Nadaję szorstki ton. Przyjezdny dochodzi do wniosku, że i tak mu się udało, ale boi się poślizgnąć, co oznaczałoby, że z mozołem wywalczony kompromis diabli wzięli. - A mogę zamoczyć się po pas siadając tutaj? - Dobra, siadaj na tym głazie, na którym stoisz i możesz wyjść. - Tamten pośpiesznie wykonuje polecenie. - No to cześć, idziemy! - spoglądamy na siebie ze "Złotym". Gęby nam się śmieją. - Zaczekajcie, nie zostawiajcie mnie tu! - zrozumiał, że z naszej strony nic już mu nie grozi. A okolica - same chaszcze i krzaki, żadnych ludzi. Nie zna terenu. - No to się śpiesz! Wyskakuje na skarpę, chwyta buty i biegnie za nami. - Jak wyglądam? - Zerkamy ciekawie na niedoszłego wodnika. - Całkiem przyzwoicie - faktycznie, jego bordowe spodnie z odległości dwóch metrów wcale nie wydawały się mokre, jedynie jakoś ciemniejsze. - A z tyłu? - odwraca się. - Super - stwierdzamy obaj, po czym ryczymy ze śmiechu, gdyż dupę na upstrzoną zieloną magmą glonów z kamienia. Odprowadzamy małolata na tramwaj, udzielamy informacji, ile przystanków musi jechać na dworzec PKP. Czekamy na następny środek lokomocji. Mijamy Plac Dominikański, właśnie wstaję, by wysiąść, kiedy mój wzrok pada na skuloną postać. Kogoś ona mi przypomina. Podchodzę do gościa i łapię za czuprynę. No tak, nie myliłem się. Mój serdeczny dłużnik. Wykręcił mnie na trzy flaszki wódki. - Cześć - głupawy uśmiech na twarzy "Diabełka" jak go sam nazwałem. Rozbiegane oczy skierował na swojego kumpla w błagalnym geście prośby o pomoc. - Ty, czego chcesz? - to do mnie. Koleżka zrozumiał. - Nie wiesz o co chodzi, nie wpierdalaj się! Do ciebie nie mam nic, ale twój przyjaciel zalazł mi za skórę. Jak chcesz się za nim postawić, to zapraszam! - Mój ton był jednoznaczny. Koleś zrozumiał, że to nie przelewki. Chwilę ważył decyzję w sobie. - Wiesz o co chodzi? - Postanawiam ułatwić mu decyzję. 149 - Nie... - Widać, że już ją podjął. Wyciągam dłużnika z tramwaju, wysiada także "Złoty". - Co za jeden? - dopytuje się. - Skurwiel, przekręcił mnie na trzy flaszki wódki - dłużej nie muszę tłumaczyć. Strzelam typka parę razy w pysk. - Wracamy nad Odrę? - proponuję. - Po co? - "Złoty" jest zdumiony moim brakiem domyślności - Przecież tu jest fosa! • Rzeczywiście, ale ze mnie cymbał. Idziemy! - Biorę "Diabełka" pod rękę. Ten patrzy zdziwionym wzrokiem. - Nie mam kasy, ani grosza - próba ratunku. - Cicho siedź, nie marudź. - Podchodzimy do pobliskiej Górki Partyzantów. Na schodkach prowadzących do lepkiej wody miejskiej fosy, matka z dwojgiem dzieci karmi kaczki. - Wskakuj! - Zzimno. - Diabełek patrzy niedowierzająco zawczasu szczękając zębami. Szuka opracia wzrokiem u kobiety. Ta będąc z boku, nie słyszy co dzieje się między nami, interesująjąjedynie dzieci. - Mogę zostawić buty? Luźne i je zgubię. - Drugi raz w ciągu godziny słyszymy podobną prośbę. - Nie ma sprawy, poznaj chamskie serca. Dłużnik skacze. Byłem przekonany, że wody jest w tym miejscu po pas, no może po piersi. Ale "Diabełek" zanurzył się całuski, razem z główką. Wydawało się że się topi, jednak po sekundzie wyskoczył z wody niczym torpeda. Gramoli się na betonowe schody. "Złoty" trzyma się za brzuch ze śmiechu, ja mu wtóruję. Identycznie reagują dzieciaki. Zdezorientowana mamuśka rozgląda się próbując właściwie ocenić sytuację. Drugi tego dnia kandydat na wodnika stoi i trzęsie się z zimna. - Widzisz - wpadam w mentorski ton - jak to jest, gdy się wykręca kogoś, kto ci zaufał? A jeśli już jesteś takim skurwielem, to przypatrz się gościowi, którego chcesz zrobić. Bo życie jest długie, a każde twoje spotkanie ze mną będzie ci je skracać. Nie każdy jest taki jak ja. Niektórzy są gorsi. Mógłbyś, Jasiu wylądować na Traugutta. Kiedyś mieszkałeś koło pogotowia ratunkowego, widziałeś kilku zeskrobywanych ze ścian. Chyba sam skończysz tak samo... Idź już- Taak, to był ciekawy, pouczający dzień. 150 MEMLOK "Memlok", lub jak kto woli "Hejzel" jest dość mizernej postury. Bardzo szczupły z wąską twarzą. Na dobrą sprawę nikt by za niego nie dał złamanego centa. Ale to tylko pozory. Zwinny, sprawny, nie unikający zadym. Wręcz ich szukający. Nieoceniony w jakichś ogólniejszych bójkach. Refleks, odwaga, agresja, tymi cechami zaskarbił sobie przychylność nabojki. Ma też wady. Wypić lubi, a że pieniędzy nie ma nigdy, więc żłopie na podklepkę. Kiedy wyczuje alkohol lub imprezę nie opędzisz się. Namolny, aż uciążliwy. Poza tym ma szczególny dar. Gdy jakaś grupa z nabojki alkoholizuje się w plenerze, może być pewna, iż za chwilę zjawi się "Memlok". Nawet jakieś zapomniane przez Boga i ludzi miejsca, gdy tylko są nawiedzane przez towarzystwo z flaszką, natychmiast tam pojawia się "Hejzel". Nie uciekniesz. 5 rano, kolesie z Gdańska imprezują w takim miejscu, którego później nawet przy pomocy rodowitych wrocławian nie sposób ustalić. Ludzie powoli zaczynają iść do pracy. Z jakiejś bramy wynurza się "Memlok". - Ooo, żuczki, pół nocy za wami łaziłem, tu was mam! Innym razem podchodzi do nas koleżka nie widziany od para dni. - Aleś opalony! Gdzie urzędowałeś? - Byłem na piegrzymce do Częstochowy, zgadnijcie, kogo spotkałem? - "Memloka" - spoglądamy po sobie. Niczego nie potrafimy wymyśleć. - Skąd wiecie? - Autentyczny wyraz zdumienia pojawia się na twarzy. Świnoujście. Towarzystwo siedzi sobie w knajpce pod parasolami sącząc piwko. Rozmowa na dowolne tematy, jednak co jakiś czas przewija się przewodni wątek piłkarsko-kibicowski. - A co byście powiedzieli, gdyby nas tu znalazł "Hejzel"? Parę godzin później, wypite piwo daje o sobie znać, a zza budki wyłazi wyraźnie ucieszony "Memlok". W bijatykach jest nieoceniony. Poznań, rok 90. Mecz Olimpii ze Śląskiem. Droga z dworca na stadion golęciński jest długa, nas przyjechało dużo, wobec czego kolumna maszerujących wydłuża się. W parku przed stadionem maruderów zaatakowali miejscowi. "Budyń", "Kolor" i "Memlok" walczyli w trójkę. Poznaniacy w przeważającej większości, co nie pozwalało myśleć o rozgromieniu przeciwnika. "Budynia" wzięli na buty i ziamali mu nos. Natomiast "Hejzel" zaczął gości lać kastetem. 151 Raz, dwa, trzy, po każdym ciosie jeden przeciwnik miał dość. Jednak strzał butelką w głowę i z "Memloka" polała się krew. Wpadł w szał. W tej chwili wyskakują z krzaków ZOMO-wcy. "Pyrusów" wywiało. "Hej-zel" wie, że ze swoją zabawką w ręce będzie miał kłopoty, więc także rzuca się do ucieczki. Biegnie asfaltową dróżką, już koniec gęstwiny, pościgu nie widać, ostatni zakręt i... wyłania się nyska czekająca na niego. Na szczęście biegnąc wyrzucił kastet do sadzawki. Mundurowi zgarnęli zdobycz, ale znów musieli interweniować. W środku "Memlok" został z jednym ZOMOwcem i otwartymi drzwiami. Kangurzy skok i chodu. Szybkość to on ma. Cały zakrwawiony zadzwonił do pierwszej lepszej willi, otwiera kobieta. - Przepraszam bardzo, zostałem napadnięty przez gangsterów. Czy mógłbym się u pani obmyć? - Tak, proszę, może wezwać milicję? - Proszę nie robić sobie kłopotu, idę właśnie do nich zgłosić napad. Po zmyciu krwi i przepraniu koszulki "Hejzel" wędruje na stadion. Przezornie nie siada z nami. Kiedyś jedziemy na Górny Śląsk. Eskortującym nas milicjantom nie podoba się śpiew i podskoki. Wywiązuje się szarpanina. Trzech funkcjonariuszy wywleka "Memloka" z pociągu. Ten wyszarpuje się, podbiega do nabliższej ławki, łamie jedną drewnianą belkę i atakuje swoich prześladowców. Mundurowi rzucają się do ucieczki szukając schronienia wśród swoich, w wagonie. Wita ich szyderczy śmiech. Do końca jazdy mieliśmy wtedy z nimi spokój. KILKA FINAŁÓW PUCHARU POLSKI Ze swojego pierwszego wyjazdu pamiętam niewiele. Kopa czasu. 1 maja 76, finał Pucharu Polski w Warszawie. Dwa nieziemsko zatłoczone pociągi z fanami. Wśród nich ja, Radek, mój najlepszy koleś, oraz Piotrek, też kibic, koleżka z tej samej klasy. Pierwszy wyjazd całej naszej trójki. Za Częstochową pociąg stoi w polu kilka godzin. Dopiero po latach dowiedziałem się, że w mieście pielgrzymek towarzystwo rozebrało pijanego milicjanta na peronie z munduru. Wjeżdżamy na Główny. Centralny był wtedy dopiero w powijakach. Setka legionistów czeka na nas chcąc obić przyjezdnych. Kilka tysięcy 152 fanów, gdyż oba pociągi wjechały niemal równocześnie, to jednak zbyt poważna ilość, by moć się zmierzyć w boju. Jak dochodziło do zgody -nie wiem. Ale na tym właśnie meczu stwierdzono, że z legionistami młócić się nie będziemy. Koczujemy w okolicy stadionu, towarzystwo malowniczo prezentuje się leżąc na flagach. Samo spotkanie to cztery euforie wśród nas. Po pierwszej bramce Erli-cha, po faulu na polu karnym, po egzekucji owego karnego przez starszego z braci Garłowskich, oraz po zakończeniu meczu. Siedzieliśmy na "Żylecie" i okolicznych sektorach. Po wręczeniu Pucharu sforsowaliśmy płot i biegiem do zawodników. Pamiętam Kalinowskiego, jak z Pucharem pod pachą gnał sprintem do szatni uciekając przed fanatykami. Każdy rwał szczęśliwą trawę z murawy. Kolejny mój finał, to Lublin trzy lata później, Arka-Wisła. Spokój. Poznałem tam "Wolfa", jednego z największych zadymiarzy w naszym kraju. Łaził sobie w biało-zielonym szaliku w morzu żółto-niebieskich gdynian. Arka niespodziewanie wygrała z ubiegłorocznymi Mistrzami Polski 2:1, co jest do tej pory największym sukcesem tego klubu. Rok później Legia, z którą mamy zgodę gra z Lechem. Wspaniała okazja do wyłapania paru poznaniaków. Częstochowa, '80. Miasto -mekka dla pielgrzymów z całego świata. Tym razem stawiają się pątnicy szczególnego rodzaju. Ugór sportowy, więc PZPN zafundował organizację finału Pucharu Polski. Byłoby cacy, gdyby spotykały się drużyny z zaprzyjaźnionymi sympatykami. A tu taki numer. Dla poznaniaków zdobycie tego trofeum to na owe czasy byłoby największe osiągnięcie w historii. Do tej pory jedynie mistrzostwo Warty w czasach prehistorycznych. Specjalny pociąg i autobusy z zakładów pracy. W sumie zwaliło około 5 tysięcy biało-niebieskich. Z drugiej strony Legia. Nie więcej jak dwa tysiące, tyle, że prawie zupełny brak zgredów. Walki pomiędzy obiema grupami rozpoczęły się na stadionie cztery godziny przed meczem. Będący w lepszej, strategicznie, pozycji poznaniacy bronili się jak mogli przed atakującymi legionistami. Jak mogli, czyli kamieniami. Stali na koronie stadionu, skąd łatwiej było im ciskać pociskami w napastników. Warszawiacy za punkt honoru obrali sobie przegonienie "pyrusów". Nim doszło do bezpośredniego zwarcia, wbiegający legioniści zostali zdziesiątkowani, niektórym nerwy 153 odmówiły posłuszeństwa. Atak został odparty. Legię z górki wyrzucono, więc ci ponownie atakują. Po pierwszej klęsce jakby większa wola walki. Drugi rajd zakończyłby się sukcesem, gdyby nie nadejście kolejnej grupy poznaniaków. Dantejskie sceny, walka wręcz, w rękach kamienie, raz jedni uciekają, to znowu drudzy. W pewnym momencie już się wydaje, że "Kolejarze" zostali przegnani, zostaje tylko kilku z nich, którzy natychmiast są oblepiani napastnikami i powalani na ziemię. Gdy wspomniana wyżej grupa biało-niebieskich zasiliła szeregi walczących, zmienia się kierunek biegu, i kopiący przeciwników stają się ofiarami. Teraz poznaniacy odbijają swoich, wyłapując jednocześnie "szemrańców". W odwecie leją czym się da, kopią. Cały czas w ruchu są drzewce od flag. W tym samym czasie chodziło się na mecze ze sztandarami na kijach. Stanowiły one niezłą broń. Legia ponownie zostaje zepchnięta na dół, i ponownie rusza do ataku. Tym razem jakoś bardziej niemrawo. Bitwa trwa dobre kilkanaście minut. Znów będący wyżej odpierają szturm, i w dalszym ciągu nie mogą zdecydować się na frontalny atak, by przegnać stojących niżej, zepchniętych tam już trzykrotnie warszawiaków. Trwa walka na kamienie. Celniejszy, skuteczniejszy ostrzał prowadzić jest łatwiej z góry, praktyka potwierdza to. Nieliczne ofiary trafień wśród biało-niebieskich, i spore żniwo rozwalonych głów warszawiaków. Wymiana "ognia" trwa kolejne kilkanaście minut, po czym zjawia się dość liczny oddział ZOMOwców. Na tym stadionie niejednemu było dane ujrzeć po raz pierwszy w życiu milicjantów w kaskach z pleksiglasowymi przyłbicami i tarczami. Niedługo później do podobnych widoków przyzwyczailiśmy się, ale wtedy, gdy nikt nawet nie pomyślał o "Solidarności", taki obraz był czymś szokującym. Rozdzielenie walczących od pół godziny stron przyszło nader łatwo, na co miał wpływ kosmiczny wygląd interweniujących funkcjonariuszy. Oraz wyczerpanie bitwą, i coraz większa ilość kontuzji po obu stronach. Zwłaszcza spora ilość rozbitych głów. To wynik kamiennego ostrzału. Zaczynają kursować karetki. Na trasie stadion - pogotowie utworzono coś na kształt mostu przewozowego. Poszkodowanych odtransporto-wywano przez pół godziny. Na mieście zorientowano się, że coś nie tak, po sygnałach kursujących tam i z powrotem karetek. Paręnaście osób wylądowało w szpitalu. Ilu dokładnie, z jakimi kontuzjami, z powodu 154 komunistycznej cenzury już się nie dowiemy. Jakoś opłotkami dotarła wiadorrirjść, że jedna osoba nie przeżyła, prawdopodobnie mieszkaniec Warszawy. Wraz z legionistami w zadymie uczestniczyli fani Pogoni Szczecin oraz z Wrocławia. Natomiast wśród poznaniaków można się było dopatrzeć kibiców opolskiej Odry. W walkach po stronie poznańskiej uczestniczyło trochę miejscowych, żądnych wrażeń chuliganów. Po tych zajściach w prasie jak na owe czasy ukazało się sporo publikacji z których głównie między wierszami można było wyczytać o bójkach. Cenzura nie pozwalała na opisywanie wszystkiego. Gdyby podobne zajścia miały miejsce aktualnie, nie byłoby gazety, która by o nich nie napomknęła. Dla niektórych byłby to temat przewodni na parę numerów. Począwszy od tego spotkania, mecze na tym szczeblu rozgrywek PP stały się w większości przypadków polem bitwy. Nie tylko między kibicami, ale i służbami porządkowymi. Inny finał, Warszawa '84. Tym razem pielgrzymki kibiców z całej Polski kierują się do stolicy. Wisła gra z Lechem. Wtedy jeszcze z krakowianami mieliśmy bardzo dobre układy. Grupka wrocławian dobija do rozłożonych na trawie w pobliżu stadionu na Łazienkowskiej fanatyków Wisły. W pewnym momencie pojawiają się legioniści. Śląsk od trzech lat ma z warszawiakami kosę, więc jako jedni z pierwszych pordywają się do walki. Przewaga po stronie przyjezdnych przytłaczająca. Miejscowi robią jedyną sensowną rzecz - uciekają. Zaraz za nimi grupka naszych. Nagle "Szczurek" dostaje od kogoś po plecach. - Mam cię, skurwielu - słyszy. - A ty co, zwariowałeś? - ze zdziwienia nawet nie zareagował, gdy stwierdził, że tłucze go gość w szaliku Wisły. - Ja ci dam, szemrańcu jeden! - Z Wrocławia jestem, debilu - no tak, szaliki Legii naprawdę niewiele różniły się wtedy od Śląska. Dopiero później wpadliśmy na genialną myśl, by robić co drugi kolor biały, a nie, powtarzający się trójkolorowy schemat. Wiślak niezbyt wierzył, ale po chwili sytuacja się wyjaśniła. W ramach przeprosin "Szczurka" schlano do nieprzytomności. Lech wygrał 3:0, a "pyrusów" było cztery-pięć razy więcej niż wiśiaków. Jest rok 87. Zbliża się finał Pucharu Polski. Drugi w którym uczestniczył będzie Śląsk. Wszytko już jasne, mecz odbędzie się w Opolu, pzrc ciwnikiem będzie GKS Katowice. Co prawda początek spotkania wyznaczony jest na środę o godzinie 17, ale dla nas zaczął się on dokładnie dobę wcześniej. Właśnie wtedy rozpoczynaliśmy imprezę u "Piwka". Flaga wywieszona przez okno informowała wszystkich, że coś się odbywa. Dwadzieścia osób, morze alkoholu - to nic nadzwyczajnego. Ale te pomysły! Gdzieś o pierwszej w nocy pada hasło: - Idziemy na miasto, malujemy napisy! - Skąd farba? - czyjeś rzeczowe pytanie. - Ode mnie - słychać deklaracje. - Pędzel? - znać rutynę. - Skoczymy do kolesia, on ma! - Drobiazg, dobrze po północy, koleżka będzie uradowany. Wraz z częścią brai ł\\ a wychodzimy na miasto z kubełkiem, pędzlem. Towarzystwo nawalone jak sztucery. Śpiewy, okrzyki i malowanie murów. Patrole ZOMO omijają nas z daleka. Powolutku zaczyna świtać. Tracimy animusz. Jednak "Pszczółka" spity na umór wydziera się. Od-ważniejszy patrol zatrzymuje nas i legitymuje. - Ooo, nie jest pan nigdzie zameldowany. - Wyraz tryumfu pojawia się na obliczu "pana władzy". Wtedy brak stałego miejsca zamieszkania traktowany był niemal jak przestępstwo. - Chwilowo nigdzie - "Pszczółka", mimo że się zdrowo zataczał, na pytanie odpowiedział zadziwiająco trzeźwo. - A wie pan, te to niedozwolone? - ton milicjanta zdawał się mówić o niechybnych konsekwencjach. - A pan chodził do szkoły? - bezczelność wobec mundurowych wyzwala dziwne reakcje u nich. - A...a chodziłem. - ten po prostu zgłupiał. - To niech pan spojrzy na datę wymeldowania - teraz kpina była oczywista. Tamten świeci latarką, coś kombinuje, porównuje. - Którego dzisiaj mamy? - to do drugiego z patrolu. - No dobrze, wymeldowany wczoraj, ale dlaczego od razu się pan nie zameldował w nowym miejscu zamieszkania? - Procedura trwa! - objaśnia 'Pszczółka" - ale faktycznie, nie wszyscy muszą o tym wiedzieć. Poproszono nas o zachowanie ciszy nocnej. Rozumiecie? W czasie komuny milicjant prosi? Byłem w szoku. Przed chwilą skończyła się nam farba, więc wracamy na imprezę. Na miejscu mała zadyma. Sąsie- 156 dzi nie chcą pojąć, że tej nocy nie powinni przeznaczać na spanie. Rano idziemy na dworzec. - Cześć, od wczoraj cię szukamy! - Dwaj bracia, Mirek i "Gebels" z Wisły śmieją się. -A wy co tu robicie? - Przyjechaliśmy na finał. Od wczoraj nie było cię na chacie. - Gdzie spaliście? - Nie spaliśmy, łaziliśmy całą noc po mieście. Na szczęście ciepło. - Nie świruj, po co jechaliście do Wrocławia, skoro Opole bliżej. Nie lepiej było jechać od razu tam ? - Coś ty, chcemy czuć atmosferę. - No to idziemy do pociągu. W sumie do Opola jechały trzy kolejki pełne fanatyków. Trzy pochody przemaszerowały przez miasto. Dworzec, via plac a'la rynek, stadion Odry. Trzy agresywne watahy. Część towarzystwa jechała do Oławy, gdyż fama niosła, że z uwagi na mecz, w województwie opolskim wprowadzono prohibicję. Wiadomość okazała się nieścisła. "Herman" zdążał na dworzec z zaopatrzeniem. Niestety, uszy reklamówki urwały się i cała zawartość, kilka win marki wino stała się nie do użytku. Ponieważ ich właściciel rozpracował dwie sztuki już wcześniej, przeto wylądował na izbie wytrzeźwień, zamiast na najważniejszym meczu Śląska. Do dziś tego nie może przeboleć. Spore żniwo zebrała izba w Opolu. - Zawieźli mnie na izdebkę - opowiada koleś - i spisują pod numerem 158. Ten typ, co mnie przyjmował, stwierdził, że są dwie osoby z Katowic, a reszta z Wrocławia. W czasie meczu izba była równie żywa jak stadion. Zawsząd śpiewano pieśni Śląska. Wreszcie ktoś przyniósł upragnioną wiadomość (tv nie prowadziła transmisji z dogrywki, telewizor wystawiono pensjonariuszom). - Macie ten swój puchar. - Wywołało to ogólne szaleństwo. Do dziś kłócimy się, ilu nas wtedy było w Opolu. W kasach Śląska sprzedano wówczas cztery tysiące biletów, wielu zaopatrywało się w wejściówki na miejscu. Po ostatnim, niewykorzystanym karnym przez zawodnika GKS szalało pół stadionu. Nocko i Król, zawodnicy których kariery właśnie zbliżały się ku końcowi wpadli na płot. My biegniemy do nich. ZOMOwcy pałują na odlew. Leje mnie taki jeden gdzie popadnie, ściągając równocześnie za 157 zielono-biało-czerwony sweter z płotu. Wreszcie mu się udało. Staję przed nim, unoszę ręce z szalikiem, śmieję się i mówię: - Lej, chamie, bo tylko to potrafisz! Tamtemu coś zaświtało w głowie. Spojrzał jakoś dziwnie, podniósł pałę i... zaczął młócić kogoś innego. Paweł Król widząc co się dzieje złazi ze swojej strony płotu, i częstuje kopniakiem bijącego zza krat milicjanta. Przyuważył to wścibski fotoreporter, i zawodnikowi o mało co nie wytoczono później sprawy. Po meczu podstawiono nam specjalny pociąg. Kilkaset osób zdążyło na pośpieszny, ale cała reszta upychała się do jednego składu. Co z tego, że długi, a na dodatek piętrowe wagony? Jedziemy ściśnięci jak sardynki. Pociąg wlecze się, nastrój euforii powoli mija. Przed Wrocławiem pstanawiam rozruszać towarzystwo. Biorę od "Siwej" dezodorant i skacząc rozpryskuję wokół siebie pachnidła śpiewając. Towarzystwo zaczyna się śmiać i podchwytuje melodię oraz podskoki. Widzę rozpacz właścicielki odświeżacza z powodu straty własności, ale tylko ona jest smutna. Parę minut później ryczy już cały pociąg. Wysypujemy się na peron. Idąc po schodach widzę moich kumpli z Krakowa, z którymi zgubiłem się w Opolu, starających się wyłowić mnie z tłumu. - Ja cię kręcę - "Gebels" z niedowierzeniem patrzył na przelewający się tłum. On nigdy jeszcze nie widział takiej euforii. Za młody. Gdy Wisła ostatni raz zdobywała mistrzostwo w 78 roku miał zaledwie 8 lat. Nigdy bym nie pomyślał, że w jednym pociągu może się zmieścić tyle ludzi. - Mirek, 11 lat starszy od brata także był zafascynowany widokiem. Chcieliśmy dojść pochodem do rynku. Jednak to nie te czasy. Koło opery zaatakowała nas milicja, wobec czego manifestacja błyskawicznie zmieniła swój charakter. - Solidarność, Solidarność. - Wtedy to było najpopularniejsze hasło w różnorodnych demonstracjach. Bieganina po okolicznych parkach i bramach. Parę lat po tamtych wydarzeniach przypadkowo rozmawiam z uważnie przyglądającym mi się gościem. - Już wiem, skąd ja ciebie znam - słyszę. - To ty, jak wracaliśmy z finału w Opolu zużyłeś cały dezodorant w tłumie. - Uhm - potwierdzam. Do tej pory pamiętam smutek na twarzy "Siwej". - Kiedy żona mnie powąchała, stwierdziła że nie byłem na żadnym meczu, lecz u dziwki. 158 JAGIELLONIA Jagiellonia Białystok grała czwarty sezon w lidze. Trzykrotnie fanów "białych niedźwiedzi" było więcej we Wrocławiu niż nas u nich. Osobiście cholernie mnie to bolało. Owszem odbył się w tym odległym dla nas mieście mecz, na który zawitaliśmy w 150 osób, lecz był to superpuchar z Górnikiem Zabrze. Jesień 92. W Białymstoku nie ma klimatu dla piłki. To nie te czasy, gdy na stadion przybywało 30 i więcej tysięcy ludzi. Klub targany wewnętrznymi konfliktami oraz brakiem gotówki schodzi na psy. Kibice zanikają. Tym razem na Oporowskiej melduje się ich 4. W tym wypadku o zwycięstwo w pojedynku na ilość fanów uczestniczących w spotkaniach wyjazdowych nie będzie zbyt trudno. Rewanż na wiosnę. Załatwiliśmy sobie autokar. W nim 27 typa. Mało, bo środa. Średnia wieku 25 lat, sami wariaci. Wysiadka jakieś 400 metrów od stadionu. Tego starego, małego w centrum miasta. Grupa niewielka, ale hałaśliwa. Na razie niczego specjalnego nie zwojowaliśmy, w Białymstoku zawsze meldowało się jakichś 30 fanów Śląska. Ale siła bojowa tej grupy jest demoniczna. Ruch kołowy na drodze do stadionu zatrzymany, towarzystwo szaleje. - Idzie szlachta z Wrocławia - to hasło jest lubiane wśród fanatyków. - Jebać Wrocław - miejscowy, gdzieś z tyłu nie przewidział, że ktoś mógł się nieco opóźnić w marszu. Ten brak przezorności kończy się przykro. Mariusz powala autochtona jednym ciosem i bierze go na buty. Wiara podchodzi pod stadion. Wszyscy na lekkim rauszu, agresja dziesięć. Na malutkiej górce stoją pacjenci w żółto-czerwonych szalikach. - Nabiegowo, lejemy ich. - Szturm. Miejscowi rejterują. Po pewnym czasie ponownie zajmują swoje miejsce. "Kacper" proponuje im przejść do najbliższego parku i tam zbadać siłę argumentów, jakimi są pięści. Tamci nie wyrażają zachwytu, a pod stadion zajeżdża policja. - Nietrzeźwi jadą na izbę - komenderuje zachowujący się jak pojeb major. - No to idziemy wszyscy! - To stwierdzenie zachwiało pewnością siebie zapalczywca w mundurze. Po chwili szarpaniny całe bractwo, nawet ci bez biletów zostaje wrzucone na stadion. Na spotkanie przyszło coś około 2 tysięcy widzów. Wysoka frekwencja (ostatnimi czasy wahała się w granicach 200-500 widzów) - jak wynikało z rozmów zasłyszanych na trybunach spowodowana była nie tyle postawą Jagiellonii, definitywnie lecącej z ekstraklasy, ani klasą przeciwnika, gdyż Śląsk rozpaczliwie walczył o wyjście z zagrożonej strefy. Ludzie przyszli popatrzeć na najgłośniejszych w tym momencie chuliganów. Byłem na ostatnich kilku minutach tego pojedynku (resztę czasu przesiedziałem w autokarze, słowo ze Stalowej Woli) i wyczułem klimat. Na dobrą sprawę ludzie gadali tylko o zadymach. Po meczu zza płotu Jagiellonia rzuca w nas kamieniami. Chłopaki od razu próbują sforsować siatkę. Osłupiali policjanci ściągają zapaleńców przy pomocy rąk i pałek. Chwilowa wymiana pocisków kalibru 1/4 cegły. My mamy utrudnione zadanie z uwagi na szarpaninę ze stróżami porządku. Po chwili sytuacja uspokaja się. - O której macie pociąg? - Jesteśmy autokarem - policjant pakuje mnie do poloneza. Jedziemy na ustalone z kierowcą miejsce. - No, gdzie wasz autobus? - Umówiłem się z kierowcą, że będzie kwadrans po 18, zostało 15 minut. Po chwili czekania mundurowi zniecierpliwili się nieco. - Jakiej marki ten autokar? • Biały jelcz. - Czy aby nie przyjechaliście pociągiem? - Proszęprzedzwonić, firma "Sokół". Kierunkowy do Wrocławia 0-71. - Nie mam tu telefonu -zauważa sierżant. - W centrali mają - ta odpowiedź niezupełnie go satysfakcjonuje. - Bo kibice... nie zawsze mówią prawdę - dobrał słowa odpowiedniego do sytuacji. Wyraźnie chciał użyć innego. - A jaki byśmy mieli w tym cel? - ten argument chyba trafił. Chwila milczenia. - Co się tam u was, we Wrocławiu działo na meczu? - zwycięża ciekawość. - Wrocławska publiczność jest bardziej nerwowa od białostockiej. A poza tym pańscy koledzy po fachu inteligencją nie zabłysnęli - chciałem nieco dopiec mundurowemu, lecz nie zrozumiałem jego intencji. - Słyszałem, że było mało policji. - Jakichś trzystu - raczej dodałem, ale to specjalnie. -A jak jest u nas? - On po prostu oczekiwał na pochlebstwa. - Gdyby we Wrocławiu było tyle policji, co dzisiaj tu, to goście mogliby w ogóle nie przyjeżdżać. 160 LUDZIE PIÓRA. LEGIA WARSZAWA Legia gra bez publiczności. To jeden z pomysłów panów z PZPN. Drobna bójka kibiców z idiotycznie interweniującymi policjantami stała się niezbitym argumentem dla przywódców polskiej piłki dla podjęcia takiej decyzji. W jaki sposób zareagują na to legioniści można było przewidzieć. Jak chciano ich widzieć oddaje kilka akapitów z wycinka gazety jaki wpadł mi do ręki. Artykuł Mikołaja Walkowskiego pod tytułem "Lana sobota". "... Każdy młodzian jest przepędzany (przez policję). Co bardziej oporni mający ochotę na dyskusję zbierają w nyskach tęgie (podkr. RZ) lanie". W tym momencie można jeszcze było mieć nadzieję na obiektywizm autora tekstu. Ale dalej czytamy "Sam bym wyrwał deskę z ławki, żeby przywalić tym idiotom w szalikach - mówi podenerwowany jegomość z dwojgiem nastoletnich chłopców. - Przejechałem z dzieciakami pół miasta, a tu przez jakiegoś chuligana przegonili mnie spod stadionu". Ta wypowiedź gościa świadczy z jednej strony, że wcale nie jest lepszy, ani inny od szalikowców. Z drugiej części zdania można wywnioskować, że albo jest analfabetą (czyżby się nie doczytał, że mecz odbędzie się bez publiczności?), albo wydawało mu się, że jest równiejszy wśród równych, i kogo jak kogo, ale jego z pewnością wpuszczą. Autor wyeksponował dzieci, one są zawsze takie niewinne... Ubarwienie tekstu rozmową jakby ukazało negatywny stosunek gryzipiórka do kibiców. Dalej czytamy: "Na kwadrans przed meczem słychać potężne skandowanie "Legia, Legia". Około 300 metrów od stadionu na skarpie przy Trasie Łazienkowskiej zgromadziła się kilkusetosobowa grupa szalikowców stołecznego klubu... stamtąd widać jedynie stadionową tablicę wyników. Zadymiarzom (podkr.RZ) to nie przeszkadza.... śpiewają, popijają piwko i wódeczkę. Atmosfera pikniku." No i wszystko jasne. Śpiewać i popijać mogą jedynie zadymiarze. Z czego wynika, że coroczne, jesienne wyjazdy na grzyby opanowane są przez tę kastę ludzi. Na ryby już zadymiarze się nie wybierają, ponieważ nad wodą trzeba wódeczkę żłopać w ciszy. A imieniny u cioci? Toż to cała rodzina zadymiarzy trzyma w uniesionych dłoniach napitek zwyczajowo zwany toastem, a popularne "Sto lat" jest niepisanym ich hymnem. Następnie mamy opis, jak legioniści wpadli na fantastyczny pomysł (nam to me przyszło do głowy), aby zwycięstwo uczcić w najpro 16 sposób. Przecież PZPN wydał nakaz rozegrania meczu bez udziału publiczności. Wobec czego p o spotkaniu można już chyba na trybuny wejść. "Policja dostała rozkaz rozgonienia agresorów" (podkr. RZ). A później dziwią się mądre głowy w niebieskich mundurkach, że nikt ich nie lubi. Z wyciągniętych z tekstu faktów wynika, iż stroną czynną w konflikcie policja-kibice byli ci pierwsi. Natomiast artykuł opatrzony jest podsumowaniem: "W sobotę Legia gra w Mielcu, pojadą z nią warszawscy zadymiarze. Czy kiedyś skończy się ta paranoja?" Obok dwa zdjęcia przedstawiające grupę fanów i dwa prawie jednobrzmiące podpisy "prośba o pałowanie została wysłuchana". Mikołaj Walkowski za swój artykuł otrzymał wynagrodzenie i następnie zabrał się do opisywania niesprawnego układu komunikacyjnego Warszawy, lub robił wywad z prezesem pobliskiej mleczami. Bezstronność zapewniona. Nie przepadam za ludźmi mówiącymi dwoma językami. Tym prywatnym, niczym nie wyróżniającym się od poglądów głoszonych przez innych, oraz nadętym, pełnym oklepanych frazesów oficjalnym. Dane mi było wysłuchać prelekcji Macieja Polkowskiego, dziennikarza Przeglądu Sportowego. Nie jest to osoba, która przypadła mi do gustu. Wręcz przeciwnie. Kiedyś niezapomnianym Grzegorzem Aleksandrowiczem owładnęła idea stworzenia, czy raczej wychowania wzorowego kibica. Rzecz praktycznie nierealna, ale serca temu człowiekowi nie odmówił nikt, kto z nim porozmawiał. Po śmierci pana Grzegorza schedę po nim chciał przejąć Maciej Polkowski. Nie rozumiał, że nośność idei głoszonych przez jego poprzednika była tak wielka nie z uwagi na ich charakter, lecz ze względu na osobowość ich głosiciela. Nie trzeba dodawać, że pod nowym przywództwem Kluby Kibica zanikły niemal doszczętnie. Esensją zrozumienia przez M.P. procesów zachodzących na trybunach była jego wypowiedź, zamieszczona na łamach Przeglądu po stadionowych burdach wiosną 93. " /.../ Do tych, którzy przybywają na stadiony wyłącznie w celu wywołania awantury nie ma co kierować apeli. Szczerze wątpię, by okazały się skuteczne zarówno prośby, perswazje jak i groźby. Do zaślepionych bezbrzeżną głupotą zakutych łbów przemawia już niestety tylko jedno -policyjna pałka. Nawet trudno mówić o braku wyobraźni co do konse- 162 kwencji, jakie mogą spotkać klub w efekcie wydarzeń na stadionowej trybunie/.../". Przeczytałem ten króciutki fragment bodaj dziesięć razy, analizując słowo po słowie, przecinek po przecinku. W jednym niewątpliwie autor ma rację: prośby i perswazje niczego nie załatwią. Groźby najwyżej rozjątrzą. Cała reszta to stek słów, gazetowy bełkot, dający wyraz braku zrozumienia tego, o czym ten człowiek przez kilka lat pisze. Niemal z nabożeństwem czytałem później "Piłkę Nożną" gdzie pod ogólnym tytułem "Wojny na trybunach" w artykule 'Tępy cham z żyletą" autor jako wstępem posługuje się tym samym cytatem z twórczości Macieja Polkowskiego. Viva Przegląd Sportowy. Z 'Piłki" natomiast pragnę wyciągnąć dwa króciutkie fragmenty. Szef Wydziału Dyscypliny PZPN Jerzy Przygodzki "mam wrażenie, te chuligani przychodzący na stadiony polskich klubów zorganizowali sobie konkurs, kto urządzi największą zadymę". 100% racji panie szefie. Z małym "ale". Ten konkurs w postaci ligi chuliganów trwa już ponad 20 lat. Brawa za szybkość reakcji. Dla kibiców-szalikowców już niemal od ćwierćwiecza liczą się nie tylko wyniki uzyskane przez ich drużyny na boiskach, ale także rezultaty walk pomiędzy zwaśnionymi fanami poszczególnych klubów. Drugi tekst nad którym pragnę się zatrzymać, to wypowiedź 20-letnie-go legionisty: - "My nie chcemy mieć zgody z żadnymi kibicami /.../ Kiedyś nieźle żyliśmy z Pogonią i ze Śląskiem. Ale to była dziwna zgoda. Gdy oni przyjeżdżali do nas, to my się nimi zajmowaliśmy jak gośćmi, gdy pojechaliśmy do nich, to oni nas olewali". Jasne, Śląsk miał zgodę z Legią dokładnie od 1 V 76 do 13 V 81. Ta ostatnia data mogła oznaczać dla autora wypowiedzi ósmą rocznicę urodzin. Genialna pamięć. Było tam jeszcze zdanie o tym, że legioniści są najlepsi, i nie boją się nikogo. W dwa tygodnie po wydrukwoaniu tego wywiadu fani stołecznego klubu mieli podbić Wrocław. Świeżo upieczony lider ma grać w środę z poważnym kandydatem do spadku. - Ciekawe, ilu ich będzie? - Dwustu. 163 - Nie, tylu nie. Środa. Sam wiesz jak się jeździ w środku tygodnia. - No, ale setka ich zwali. - Może być różnie, nie zapominaj, że w Warszawie przychodzi ich kilkanaście tysięcy. Małolaci będą wydygani, ale kopa skinów ma u nas układy, starsi mogą zjechać. To jak zaprezentowali się warszawianie przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. In minus. Na ogołoconym z ławek stadionie zameldowało się dwudziestu siedmiu mieszkańców stolicy. Pośród kibicowskiego arsenału znajdowały się trzy szaliki i sześć balonów. Czrewone, białe i zielone. To wszystko. Żadnej flagi. W 80 minucie zaśpiewali coś o Legii, koniec, kropka. Są momenty, gdy fanatycy mają swoje chwile słabości. W różnych klubach były to różne okresy. Ale wtedy tylko niepoważni wychylają się z tekstami o swojej wyższości. Ośmieszają się sami. Późnym wieczorem po meczu z Legią zasuwam na dworzec. Na skrzyżowaniu dostrzegam kilkuosobową grupkę. Takie spotkanie po północy dla nieostrożnego zawsze może skończyć się kłopotami. Ja kłopotów nie lubię. Przyglądam się bacznie, sięgając jednocześnie po scyzoryk. Widzę 'Pieroga" z młodej nabojki, czyli wszystko w porządku. Nasze drogi przecinają się, w grupce rozpoznaję także "Leona". Błysk zrozumienia. - Z Warszawy towarzystwo? - Witam wypitego "Leona". - Aha, no wiesz, takie skinowskie układy. Uśmiecham się wyrozumiale. Nie popieram układów, gdy z danym klubem mamy wojnę, ale mam zrozumienie dla takich spraw. Gdyby nie było z nimi moich znajomych szukałbym awantury, ale sam mam układy z fanami Wisły. Tyle, że ja bym swoich ziomali ze skłóconego miasta starał się schować. Drepczę na dworzec, spotykam "Presleya" i "Memloka". - Kolesie z ŁKS-u są, chcą jechać pociągiem o 0.35. - To w czym problem? - Legia jeszcze została, mogą zechcieć jechać tym samym. - No to wygonimy ich z dworca i ŁKS będzie jechał sam - raczej zażartowałem. - Ilu tych legionistów się tu błąka? - Niewielu - już widzę błysk w oczach "Presleya" - Chodźcie, zlejemy ich! Odstawiamy łodzian na peron. Na drugim końcu pociągu czatują legioniści, ale gdy tylko robimy krok w ich kierunku znikają. Wagony odjeżdżają, nic się nie dzieje. 164 Kilka dni później umieram ze śmiechu. Siedzimy na ryneczku schowani w cieniu przed upalnym słońcem. Podchodzi "Czerwony" - skin-kibic i relacjonuje sposób przedostania się do pociągu warszawiaków. - Ty, Romek, co ta Legia tak się ciebie boi? - Mnie? - W myślach przebiegam wszystkie zadymy. Żadna poważniejsza nie dotyczy warszawiaków. Same drobne szarpaniny. Tylko raz zdybaliśmy czwórkę nad wyraz bezczelnych fanów Legii reklamujących się w pobliżu dworca, gdy wracali z Lubina. A ci którym zrywałem szaliki w Kędzierzynie nie mają prawa mnie pamiętać, kopa lat, ja siłą rzeczy nie przedstawiałem się. - Jak się dowiedzieli, że na peronie stoisz ty i "Memlok", to większość została na następny pociąg. Doszli do wniosku, że "Memloczyna" jest niebezpieczny. - No dobrze, ale co chcieli ode mnie? - Powiedzieli, że kroisz buty - "Czerwony" stoi i się śmieje. Ja zresztą też. Już kumam, skąd te skojarzenia. Kiedyś TVP robiła program o subkulturach młodzieżowych. Jedna z nich, to rzecz jasna kibice. Dlaczego wylądowali we Wrocławiu, nie wiem. Wypowiadał się "Krejzi" i ja. "Krejzi" stwierdził "Inni wierzą w Boga, ja wierzę w Śląsk". To hasło kibice zrozumieją, reszta będzie się pukać w czoło. Ze mnie wydobyto dwie inne rzeczy. Jedna głębsza i subtelniejsza, to że "każdy ma swoje hobby, jedni zbierają znaczki, inni wydają całą pensję na literaturę piękną, jeszcze inni łowią ryby. My chodzimy, jeździmy na mecze". Druga z tych myśli, która poszła w Polskę, to kwiatek z łączki zadym. Właśnie opowiadałem, jak to zdybaliśmy tę bezczelną czwórkę przed dworcem, i jeden z kolesi po dorwaniu przeciwnika ściągnął mu buty. Gdy doszedł do wniosku, że pasują swoje złośliwie wrzucił do kanału. Tą drugą wypowiedź firmowałem twarzą. Skojarzenie, zwłaszcza w Warszawie pozostało. Tylko kto im pozwolił na powiązanie twarzy z imieniem? Legia-Pogoń, ta przyjaźń była niemal czymś symbolicznym. Mówiono o tym w innych klubach z zawiścią aż do zazdrości. Czego to nie wyśpiewywano, gdy bluzgano jednych, od razu, automatycznie trzeba było lżyć drugich. 85 rok, Pogoń może teoretycznie spaść. Warszawiacy w wypadku zwycięstwa mają nikłą szansę na zdobycie tytułu mistrzowskiego. Legia w Szczecinie prowadzi 1:0, lecz w meczu bezpośrednich jej rywali rezultat dla niej niekorzystny, a na innych stadionach wyniki mogące wy- 165 rzucić za burtę portowców. Co w takim wypadku dzieje się w lidze polskiej? Otóż w naszej lidze w takim wypadku przegrywający strzela bramkę dającą punkt i spokój. Nie inaczej było i tym razem Remis, gwizdek. Legia w pucharze UEFA, Pogoń w ekstraklasie. Ponieważ jednak teoretycznie nawet najniższe zwycięstwo mogło utorować drogę na tron, wobec czego w prasie finisz ligi odbija się czkawką. Półgębkiem zaczęto wspominać, że to nie tylko wzajemna adoracja kibiców. Mówiono coś o podkładce, o z góry ustalonym wyniku. To co dla przeciętnego znawcy piłki było jasne, dla piszących o futbolu - prawdopodobne. Sonda na ulicach Warszawy przeprowadzona przez radio: - Czy zgodziłbyś się, aby Legia nie zdobyła Mistrza Polski, gdyż musiała oddać punkty innej drużynie? - Nie, absolutnie. - Bardzo młody głos. - Nawet gdyby tamta drużyna musiała spaść? - Nigdy. Nie ma takiej możliwości. - A gdyby to była Pogoń Szczecin? - No, chyba że Pogoń. Nie wiem, co i kto spowodował rozpad tego układu. Aktualnie między Legią i Pogonią istnieje taki stan niby-wojny. Przy zażyłości zachodzącej pomiędzy szalikowcami obu dmżyn niemożliwe jest przejście z dnia na dzień do stanu totalnej agresji. W nieodpowiedzialny sposób, poprzez - z pewnością - indywidualne zatargi i ambicję zniszczono spory kapitał jakim była niemal symbioza kibiców z Warszawy i Szczecina. Prawdopodobnie zaważył tu w sporej mierze stosunek obu grup do fanów Le-chii, diametralnie różny w obu miastach. Tego układu zazdrościli wszyscy. Wyrażało się to najprościej jak tylko możliwe, na każdym meczu Legii przeciwnicy bluzgali Pogoń, i odwrotnie. Wątpliwe, by znalazł się taki drugi układ, na który każdy prawie fan spoglądał z zawiścią. Satysfakcję z rozpadu mieli kibice większości klubów w kraju. Tak jest zawsze, gdy zaczynają się lać niedawni przyjaciele, a gdy do tego obu się nie lubi, i obaj są silni... Pełnia złośliwego szczęścia. Podobnie, choć na mniejszą skalę bractwo się cieszyło, gdy więdnąca Jagiellonia pożarła się z Widzewem, Wisła ze Śląskiem. Generalnie szerokim echem odbijają się rozpady układów czołówki ligi chuliganów. Mało kogo interesuje, jeśli ŁKS pobije się ze Stalą Mielec, ale już sobie wobrażam ile powodów do kpin i żartów, oraz 166 nagromadzonej żółci wylałoby się przy różnych okazjach, gdyby Śląsk i Lechia wstąpiły na wojenną ścieżkę. To ludzkie. Odnosząc się do polityki międzynarodowej, stosunki Rosja - Niemcy czy Japonia - USA komentują wszyscy. W Europie, Afryce, Azji. Natomiast co się dzieje na pograniczu Ghany z Wybrzeżem Kości Słoniowej nie interesuje nikogo. W każdym kraju w sposób szczególny traktuje się mieszkańców stolicy. Nie jest to zjawisko typowo polskie. Warszawiaków nie lubi się nie dlatego, że ktoś wymyślił im ksywkę "szemrańcy" czy ze specyficznej wymowy "sz" wpadającej w "ś". Po prostu, mieszkają w stolicy, i mają nieziemsko podniesione z tego tytułu nosy, i w ogóle nie dają się lubić. Trudno stwierdzić, kto ma większego pecha, czy Legia dlatego że jest z Warszawy, czy Warszawa, dlatego że ma taki klub jak Legia. Być może nie ma to żadnego znaczenia. Legionistów nie lubi prawie nikt. Nie wierzę w to, by chodząc po Sosnowcu goście ze stolicy mogli sobie bezkarnie robić wygłupy podkreślając to, że są mieszkańcami największego polskiego miasta. Ani w Elblągu. Chociaż z Zagłębiem i Olimpią mają blaty, (aktualnie zmiana nazwy z Olimpii na Polonię). Nieraz za sam warszawski rodowód w tryby można dostać na polu namiotowym czy w kuflotece. Wcale nie trzeba posiadać innych, ujemnych w oczach napastników cech. Urlopujący się kibice atakujący wakacyjnych sąsiadów z pianą na pysku drą się "bić Legię", ci z fioletowymi gębami robią awanturę w knajpie pod hasłem "lać szemrańca kuflem po łbie". Są także układy nie wzbudzające specjalnych sympatii pomiędzy różnymi miastami. Niekoniecznie trzeba być kibicem Radomiaka, żeby jadąc przez Kielce cisnąć jakiegoś pomidora czy jajko przez okno. Albo skopać samochód z bydgoską rejestracją w Toruniu. Z pewnością jest wielu mieszkańców stolicy, którzy nie bardzo wiedzą gdzie szukać na mapie Bełchatowa, Tych, Bochni, Grajewa czy Goleniowa. Natomiast spora część mieszkańców kraju przynajmniej raz w życiu była w Warszawie. Wyjazd do stolicy traktowany jest inaczej, niż gdzie indziej. Co innego, gdy się słyszy "jutro wyjeżdżam do stolicy" niż "będę w Tczewie". Także wśród kibiców wyjazdy do Warszawy traktuje się jakoś inaczej. Z reguły więcej fanatyków zawita na Łazienkowskiej, niż na innym, choć tak samo oddalonym od miejsca zamieszkania stadionie. Także różnej maści działaczy, chcących być przy zespole, w wypadku 167 wyjazdu w okolice Pałacu Kultury jakby więcej. Działacze kombinują kategoriami: niech mnie widzą, że jestem, działam, moja obecność to konieczność, zawsze będę aktywny. Kibole też się chcą pokazać. A o to najłatwiej tam, gdzie najwięcej czyhających na sensację gryzipiórków. Wybić szybę, skopać kogoś, czy coś w tym stylu u siebie w mieście, i można trafić jedynie do lokalnej kroniki policyjnej. Gdyby zmajstrować to samo w Warszawie, a do tego mieć szczęście bo skutki chuliganki ujrzy pismak, któremu brakuje tematów, wtedy jest szansa, że będzie z tego całkiem duży reportaż. I to na łamach gazety o zasięgu ogólnopolskim. Rozmawiam kiedyś z legionistą. Opowiada, jak zlali w pociągu ŁKS. - Wyjechaliśmy po nich pięćdziesiąt kilometrów w trzy dychy. Do tego zebrało się kilku miejscowych. Nadjeżdża pociąg. Z przedziałami. Z jednej strony lepiej, można kogoś naparzać w przedziale i widzi to zalwe-dwie kilka osób. Po co rzucać się w oczy? Ale w takim wagonie łatwiej się zabarykadować. Otwieram drzwi, z tyłu, za plecami pchają mi się chłopaki. A tu wyskakuje taki rudy chudzielec i chce mnie kopać. Skubany, miał przewagę wysokości ze środka. Ledwom się uchylił. A on znowu kopytkuje i zatrzaskuje wrota przed nosem. Coś trza działać. Chwytam za klamkę, a tamten trzyma od wewnątrz. Wreszcie ktoś poszedł po rozum do głowy i wytłukł szybę. Rudzielec odskoczyłod drzwi. To był jego błąd. Zrozumiał, kiedy otwierałem. Rzucił się do nich ponownie, ale już było za późno, a ja miałem w łapie rympała. Wkleszczyło w drzwi, nie ruszał się. My pobiegliśmy dalej, lać następnych. Jakiś rok później gostek z Łodzi opowiada, jak bili się z legionistami. - Jedziemy do "cwelki". Jeszcze prawie godzina drogi, a tu na stacji filuję, wataha "szemrańców" gna w naszym kierunku. Chwała Bogu nie trójczłon to był, ale normalny, przedziałowy. Jakiś typ otwiera drzwi. Mój koleś od razu nawiał w głąb wagonu. Ja gościa z buta w czaszkę, a on nic. Ja go znów w pysk, a tam już się ich nazbierało. Szarpię drzwi i zamykam je. Nie zdążyłem nawet pomyśleć, że tędy nie wlezą, a tu któryś rympałem po szybie. Szkło pryska w drzazgi, i mi w oczy. Uchyliłem się, ale jak znów stanąłem na swoim miejscu, tamci wbiegają do wagonu. M-nie wpasowało za drzwi, że się ruszyć nie mogłem. Na moje szczęście ci z tyłu nie orientowali się, że walczyłem z tym desperatem z przodu, tak że oklep dostałem taki sobie. - Jak wyglądał ten z Warszawy, który pierwszy wpadł do pociągu? - 168 Coś mi zaczyna świtać. - Taki wysoki, z długimi łapskami, czarny, czesany na bok, więcej nie pamiętam. Uważnie przypatruję się swojemu rozmówcy. Staram się wyłowić z mroku niepamięci jak najwięcej szczegółów. Co ja wtedy słyszałem? Aha, taki rudy! Patrzę na płomienną grzywę gościa. - Wiesz, rozmawiałem z tym desperatem. -I co? - Nic, wszystko się zgadaza, tylko nic nie mówił, że zarobił z laczka w pysk. Zadyma miała miejsce bodaj w 83 roku. JEDNA ŚRODA W POLSCE STANU WOJENNEGO - Chce pan zagrać w filmie? - gość łapie mnie za łokieć. - W filmie? - Co to wogóle za propozycja, 83 rok, ludzie unikają ekranu jak mogą. Ci którzy pokazują się w okienku są wytykani palcami jako kolaboranci. - W jakim filmie? - A nic takiego, - tamten doskonale wyczuł co w trawie piszczy, wobec tego bagatelizuje sprawę. - Jako statyści potrzebni są nam kibice. Taki króciutki, pojedynczy kadr. Po chwili ustalamy szczegóły. Dobrze, zbiorę chłopaków, ale po najbliższym meczu ligowym. Przyjdziemy wieczorem na dworzec, gdyż tam właśnie będzie nagrywana sekwencja. Śląsk pokonał ŁKS 4:0, następnie w telewizji oglądamy pucharowy występ Lechii w Turynie, Juventus rozgromił gdańszczan 7:0. Później dowiadujemy się, że z wycieczki autokarowej zorganizowanej na ten pojedynek wrócił sam kierowca. Schodzimy się na dworzec. Frekwencja spora, jak na tamte czasy i godzinę 22. Jakieś 200 osób. Chodzi o prozaiczną rzecz. Wysiadamy z pociągu i szalejemy, jak to zwykle fanatycy w podobnych okolicznościach. Powtarzamy to parokrotnie, gdyż w ujęciach ciągle coś nie gra. Każda powtórka, to półgodzinna przerwa. Czasem dłuższa. W tym czasie normalni statyści grzecznie siedzą na ławkach, my natomiast świetnie się bawimy. Chóralne śpiewy, skandujemy hasła. W pewnym momencie na nasz peron wtacza się pociąg z Moskwy. Od razu zmieniają się treści na- 169 szych okrzyków. Zamiast WKS Śląsk śpiewamy "Solidarność", "Breżniew huj", "Już niedługo zamiast liści będą wisieć komuniści". Natychmiast znajduje się kreda, którą obsmarowaliśmy cały skład. Udekorowaliśmy radzieckie wagony stylizowanymi solidarnościami, sierpem i młotem na szubienicy. Zjawia się patrol milicyjny, a ekipa re-alizatorska tłumaczy: "Proszę panów, my tu kręcimy film". Magiczne zdanie po którym możemy robić co chcemy. Zza szyb wyglądają zaciekawione twarze jadących do Legnicy radzieckich oficerów i ich rodzin. Naszej reakcji nie muszę opisywać. Zwykli pasażerowie, nieliczni o tej porze patrzą na nas i dyskretnie pozdrawiają. Wszyscy na twarzach mają uśmiechy. Duch w narodzie nie ginie. - Skąd was wzięli? - pyta normalny statysta. - Z meczu! - zdziwiony jestem, że gość nie domyślił się sam. - A skąd niby mielibyśmy się wziąć? - Z takim spontanicznym środowiskiem jeszcze się nie spotkałem - to reżyser całego przedsięwzięcia biegający tam i nazad z tubą. - Jesteście świetni, tylko cholernie niezdyscyplinowani. - Jaki tytuł filmu? - Remis. - No to powodzenia, reżyserze, na pohybel komunie. Lech Wałęsa nie jest takim sympatykiem piłki kopanej, jak na przykład Krzysztof Bielecki. Ale dla dobra sprawy potrafi się pofatygować nawet na nieinteresujące go imprezy. - Trzeba pójść na mecz Lechia-Juventus, - doradzano mu. - Będzie dużo ludzi. Wałęsa zjawia się na trybunach. Sprawa awansu jest przesądzona, 0:7 z Turynu wyjaśnia wszystko. Ale magia nazwisk i firmy ściąga na specjalnie na tę okazję odnowiony stadion nadkomplet widzów. Gdy po trybunach rozeszła się wiadomość, że przybył Wałęsa cały stadion krzyczał "Solidarność, Solidarność". W pewnym momencie koło płotu zapłonęła świeca dymna. Gdy dym się rozwiał na siatce wisiała flaga rozwiązanego związku zawodowego, będącego wówczas dla Polaków synonimem wolności. I znów stadion wyje. Lechia, mimo prowadzenia 2:1 przegrywa 2:3. Paolo Rossi i spółka nie mogą sobie pozwolić na porażkę z wschodnioeuropejskim drugoli-gowcem. Piłkarzom z Gdańska nie można odmówić woli walki. Choć przegrali, zebrali wiele pochwał. Przed tym najważniejszym w całej historii gdańskiego klubu meczem 170 doszło do zabawnej sytuacji. Wiadomo było, że na to spotkanie przyjadą jacyś włoscy tifosi, więc co zmyślniejsi wcześniej rozpoczęli poszukiwania przyjednych po hotelach. Wreszcie ktoś wpadł na trop Italiańców. Bariera językowa co prawda nie do przebycia, ale zainteresowanie piłką łączy. W futbolu jest tyle międzynarodowych słówek, tyle pojęć do których zrozumienia nie trzeba znać języka swojego rozmówcy, że dogadano się szybciutko. - Alkohol? Yes kobinejszyn. Many! Fani Juventusu dali kilka dolarów. - Ty, jesteśmy zarobieni. Zrywamy się makaronom? - Cymbał, więcej od nich wyrwiemy, tylko trzeba teraz skołować wódeczkę. - Masz jeszcze kartki? - Tak, tak, to zaledwie dziesięć lat temu na wódkę i papierosy potrzeba było specjalnych talonów. Tak nas komuna urządziła. - Głupek, pod koniec miesiąca. Poszły pierwszego! - No to skąd weźmiemy gorzałkę? - Może ktoś pożyczy? - Wariat. Kupimy na mecie. - To się nie opłaca. Za drogo. Kupujemy denaturat. Jak uradzono tak zrobiono. Litr dynksu towarzystwo obracało gdzieś na ławce w parku. Aby delikatni ludzie z zachodu nie myśleli, że ktoś chce ich otruć, wszakże na nalepce widnieje trupia czaszka, rodzimi biesiadnicy wychylili na dobry początek po lufce. - Gut polnisze wódka - stwierdza jeden. - Wodken piraten, kapitan Nelson - drugi z raczących się trunkiem wskazał na wymalowaną na etykietce czaszkę z piszczelami. Włosi wy-żłopali na spółkę z krajowymi miłośnikami alkoholu doskonałą fioletową gorzaleczkę, po czym popadali jak nieżywi. KIBICE Żeby być akceptowanym w grupie, trzeba chcieć do niej należeć, oraz wyznawać jej system wartości. By być akceptowanym i słuchanym potrzebne są dodatkowe cechy charakteru. Albo musisz wyszczególniać się jakimiś osiągnięciami. Wśród kiboli jednym z prestiżowych czynników jest ilość zaliczonych wyjazdów. Nie raz i nie dwa słyszałem, jak małolaci licytowali się w ilo- 171 ści meczów na obcym terenie na których byli. Rzucają hasłami 50, 60. Gdy coś takiego słyszę staram się ocenić twarz dyskutanta, wyszukać go z tłumu innych. Większość młodzianów dodaje sobie w sposób niewybredny. Niektórzy chcą podnieść swój prestiż doliczając sobie giganty. Sama ilość zaliczonych meczów na obcym terenie jest w znacznym stopniu ograniczona. Gdy liga liczyła sobie 16 drużyn możliwych było jedynie 15 eskapad w roku, plus spotkania w Pucharze Polski, ale na to mogli liczyć tylko fani nielicznych klubów. Teraz, gdy liga liczy sobie 18 zespołów, realne jest w niej 17 wyjazdów rocznie. I ani jednego więcej. Ażeby zaliczyć setkę, trzeba jeździć bez przerwy sześć lat. Żadnego opuszczonego spotkania, zero usprawiedliwień, sto procent obecności. "Pluto" twierdzi, że zaliczył ponad 300 wyjazdów. Chyba sobie nieco dodał, ja go wyceniam na jakieś 260-270. Ale i tak jest prawdopodobnie rekordzistą krajowym. Ten, kto do pociągu wsiądzie po raz 10, powoli staje się stałym uczestnikiem wyjazdów swojej drużyny. Gdy mu stuknie 30 zaczyna się przyzwyczajenie (nie liczyć "wyjazdowych" derbów). Po setnym wyjeździe mało kto jest się w stanie z tego wyleczyć. Lecz jeśli ktoś mówi, że ma pięćdziesiąt, czy sto wyjazdów trzeba go zweryfikować. Wielu nie potrafi oprzeć się pokusie dodawania. Żyją wśród nas ludzie, którzy w swoich środowiskach znani są w całym kraju. Czasem jest to jakiś meteor, naszumi narozrabia, pokaże się i znika. Są też ludzie-symbołe. Z uwagi na ich siłę charakteru, siłę pięści, długości czasu w którym działają, specyficznej charyzmy. Tak jest wśród fanów muzyki rockowej, metalowej, pośród samych muzyków (też dość szczególne środowisko). Nie inaczej było wśród hipisów, jest u punków, skinów. Trudno, żeby odmienne obyczaje panowały pośród jakże często podróżujących po całym kraju kibiców. "Sitek", "Ruen", "Trela", "Bosman" - legioniści. "Dufo", "Makaron", śp. "Wolf z Lechii. "Wesoły", Mariusz z Wisły, "Słoik" w ŁKS-ie. "Herman", śp. "Kotlet" z Wrocławia, "Bolo" z Widzewa, "Pudel" - arkowiec, choć z Tczewa. Pominiętych jest tu wielu. Nie sposób wymienić choćby połowy. Spełniają rolę symboli, są ludźmi - zapalniczkami, rzucająymi płomień zainteresowania na innych. To wokół nich kręcą się kibicowskie sprawy. Do nich lgnie reszta, przyjmując te same zainteresowania, hierarchię wartości, przyswajając reakcje i sposób zachowania. Kimś takim uie zostaje się r wyrachowania. Ci wszyscy będący na to- 172 pie kibicowskich hierarchii zaprzedali swym ideom serce i duszę. Wykładają masę swego własnego grosza. Mecze wyjazdowe, gadżety, goszczenie fanów zaprzyjaźnionych drużyn, itd, itp. To kosztuje. Ile nieprzespanych nocy, utarczek z policjantami, milicją, sokistami, konduktorami. Re wybitych zębów, rozdartych koszul, strachu i agresji. Ile dziadowania kilkaset kilometrów od domu, spania w korytarzach zatłoczonych pociągów. Ten tylko jest w stanie pojąć duszę kibica, kto nim sam został. Tak jak smak ryzyka pozna grający w ruletkę za własne pieniądze. A prawdę o życiu lokator celi śmierci. Ci spośród nas, którzy zaliczyli kilkadziesiąt wyjazdów, uczestniczyli w paru zadymach, jeździli pociągami grozy, ci co byli celem da lecących kamieni i furkoczących pałek, mają największe poważanie i szacunek u reszty, która w podobnych sytuacjach nie znalazła się jeszcze, lub rzadko. Można się śmiać z "Wioleta" z Lechii, "Biduli" - legionisty, śp. "Koli" - wiślaka. Ale zostaw tyle czasu, zdrowia. Wykaż tyle chęci i zapału co wyżej wspomniani, i wielu, wielu innych. Kiedy każdy z nas po raz pierwszy przychodził na stadion powoli łapał bakcyla. Najpierw najważniejszą sprawą były klubowe barwy. Kiedyś flaga, dziś szalik. Zaczynamy kombinować, by zobyć upragnione insygnia. Teraz sprawa zaczyna być prosta. Praktycznie w każdym mieście można kupić na stadionie klubowe pamiątki, z tym najważniejszym, szalikiem włącznie. Dawniej było to znacznie bardziej skomplikowane. Siostry, matki, babcie lub dziewczyny zmuszane były do prucia swetrów w odpowiednich kolorach i mozolnej pracy szydełkiem czy na drutach. Barwy, których kolejność miała niebagatelne znaczenie oddawały wiarę w wielkość dryżyny, dlatego przed uruchomieniem "produkcji" kibice robili wykład "fabrykantkom": jeden koniec szalika taki, drugi taki, kolory muszą być w takiej a nie innej kolejności, itd. Następnym krokiem ku fanatyzmowi jest zdecydowanie się na wyjazdy. Z reguły jest to najbliższy z możliwych, lub bardzo ważne spotkanie drużyny, której się kibicuje, na przykład finał Pucharu Polski, lub decydujące rozgrywki o Mistrzostwo Polski, awansie do wyższej klasy rozgrywkowej. Później jest już łatwiej się zdecydować na kolejny wyjazd. Po pewnym czasie przestaje to być wydarzeniem szczególnym w naszym życiu. Staje się przyzwyczajeniem, a następnie koniecznością nieomal. 173 - Czy ty musisz chodzić na te mecze? - ile razy niejeden z nas słyszał to pytanie od różnych osób? - A te wojaże po całej Polsce, czy to nie przesada? - kolejny etap pytań. Po jakimś czasie zadający je także przyzwyczaja się do sytuacji. Niektórym fanatyzm mija. Z reguły czynnikiem zmieniającym, nie tyle sposób myślenia, ale hierarchię potrzeb życiowych jest wojsko. Kiedyś stosunkowo rzadziej następowały "powroty" do przedwojskowych zainteresowań tych, co odbębnili swoje w armii. Ostatnimi czasy to zjawisko jest coraz częstsze. Wiąże się to między innymi z coraz wyższą średnią wieku wśród fanów. Łatwo o powrót do rówieśników. Inni odpadają od towarzystwa z uwagi na poderwanie panienki. "Dupa mu zawróciła w głowie" - często mówi się pod adresem dawno niewidzianych kolesiów. Czasem, gdy pierwsza fascynacja laską minie potrzebny jest jednak stary, wyzwalający w człowieku odmienny stan uczuć model zachowań. Jeśli przez okres zakochania grupa się nie rozpadła, Romeo często wraca do niej. Dlaczego tak jest - nie wiem. Z tymi pytaniami należy się zwrócić do socjologów. Zresztą nieistotne motywy. Liczą się fakty. Po zaliczeniu kilku wyjazdów chłopak wciągany jest w środowisko, zaczyna poznawać ludzi, i sam zaczyna być rozpoznawany. Po kilkudziesięciu staje się stałym elementem w grupie jadącej na podbój obcego miasta. Gdy patrzymy wstecz, przypominamy sobie twarze, które oglądamy teraz rzadko, albo wcale. Lat przybywa, część znajomych staje się tylko wspomnieniem. Jedni wyjeżdżają za granicę, albo do innych miast, drudzy żyją własnymi sprawami, zamykają się we własnych czterech ścianach, spotykamy ich sporadycznie wymieniając zdawkowe uwagi i ukłony. Jeszcze inni wybrali się w drogę na spotkanie Św. Piotra, i nie dane nam będzie ich ujrzeć już nigdy. Żyć będą tak długo, jak długo będą pamiętani. "Dżony" wsławił się tym, że na maturę z polskiego przyszedł pijany w sztok. I zdał ją na czwórkę. Chudy jak patyk, wciąż napędzany alkoholem uwielbiał wywijać flagami, najlepiej takimi na długim kiju. Pod wpływem depresji wbił sobie nóż w piersi w 85 roku. Janusz Łuniewski był fanatykiem tego co robił. Gdy gotował był kucharzem, gdy wbijał gwóźdź - urodzonym majsterkowiczem. Kochał życie i życie kochało jego. W godzinę po wyjściu z wojska, zamiast z 174 kolegami pójść tradycyjnie zalać pałę, wysmarował plakatowymi farbami bawełnianą podkoszulkę, i w tej, już zielono-biało-czerwonej bluzce zameldował się na stadionie. - Chodźmy na piwo, opowiem ci bajkę - zabrał mnie kiedyś do kuflote- ki po meczu. I faktycznie, mówił o tym jak pracował w zamku księcia ' Hohenlohe jako ogrodnik. Ostatni raz widzieliśmy się pod halą koszykarzy. - Wyjeżdżam do Hiszpanii - oznajmił. v - Sam czy z królewną? - zerkam na śliczną dziewczynę stojącą nieopodal, z którą przyszedł obejrzeć kolejne zwycięstwo "Kosynierów". - Do lasu z drzewem? - uśmiecha się zawadiacko. Takim pozostał w mojej pamięci. Hiszpania, w której chciał znaleźć kolejne przygody była ostatnim krajem jaki ujrzał. Piotrowskiego poznałem we Wrocławiu. Sympatyczny chłopak z Sopotu, fan Lechii przyjechał, by wybrać się z nami na finał Pucharu Polski. Lubiany przez kolegów, kochany przez dziewczyny. Na kilka dni przez MŚ '92 wracał do domu, po balandze w "Bungalowej". Jak zwykle szedł na skróty, przez tory. Pociąg z Gdyni do Łodzi dopadł go na wiadukcie... "Kola" w Wisły to chłop na schwał. Jego szczególną cechą był niezwykły szacunek dla spokoju. Nie lubił, gdy się w jego obecności kłócono. W razie czego, jako ostatecznego, uspokajającego argumentu używał swoich niedźwiedzich rąk. Ważące 120 kilo żywej wagi chłopisko budziło respekt. Zmarł na raka, a w chwili śmierci ważył już tylko 30. "Błazen", wiślak bez obecności którego - jak żartowano - sędzia nie mógłby rozpocząć meczu. W przypływie alkoholowego szału zabił własną babcię za równowartość pół litra wódki. Dostał karę śmierci. "Kotlet" z Wrocławia, mający już w piętnastym roku życia twarz recydywisty. Przez dziewięć lat nie opuścił ani jednego spotkania Śląska, obejętnie czy grali we Wrocławiu, czy na wyjeździe. Nie opuściłby i dłużej, gdyby nie musiał przebywać w ośrodku odosobnienia. Zapił się na śmierć w Niemczech. Oni i wielu innych. Byli i nie ma ich. Tak samo jak my. Jesteśmy i nie będzie nas. Czy zostaniemy zapamiętani? "Wolf, fan Lechii, cinkciarz i trójmiejski mafiozo właściwie zasługuje na odrębną książkę. Chłopak z gumowymi papierami, widzący innych jako potencjalnych "nuśków" z których można wydoić jakieś pieniądze, uważający za równych sobie jedynie takich samych jak on. Twardziel. 175 Gdy zginął, postrzelony we własnej bramie przez wynajętego człowieka, odetchnął nie tylko dzielnicowy. O jego śmierci pisano w prasie, jako o sporym wydarzeniu. Tacy nie rodzą się na kamieniu. Jak się poznaliśmy, już wspominałem. Drugie spotkanie mieliśmy w dwa lata później, w dziwnych okolicznościach. Właśnie warowałem na dworcu czekając na fanów ze Szczecina. Miałem rachunki do wyrównania. Pociąg wjeżdża na peron, a ja wśród przyjezdnych szalikowców dostrzegam znaną mi twarz. Skąd mogę pamiętać typka w bordowo-niebieskim szaliku? Pewnie jeden z tych, przed którymi musiałem uciekać w 77 roku, gdy "Kuba" biegł za mną z szyjką od butelki. Minęło cztery lata, ach ta fatalna pamięć do twarzy. Żelastwo opakowane w gazetę miało wylądować na głowie tamtego, ale jest szybki, uchylił się na tyle, by ochronić czaszkę. Uderzam ponownie, przeciwnik dziwnie reaguje, nie skacze mi do gardła, choć przez ułamek sekundy ma taką szansę. Kolejny zamach, nagle ktoś z tyłu łapie mnie za rękę. - Durniu, zostaw, co robisz? - Słyszę głos "Mazura". - To "Wolf z Lechii. Chwilę patrzę. No tak. Bąkam jakieś słowa przeprosin, nie ma czasu na długie zastanawianie się. Wokół niezdrowa atmosfera, fani Pogoni patrzą niepewnie na tak dziwną dla nich sytuację. Drobna zadyma, ale tamtych jest znacznie więcej, przeganiają nas z dworca. - Ty, przepraszam. Jak chcesz, to możemy wyjść na solo - tłumaczę się. Po co ci ten szal Pogoni? - Stało się, a inteligencją to nie grzeszysz- Wzięlibyśmy paru typków, wywieźli ich na zadupie, i stawialiby wódkę aż miło. - To było credo życiowe sopockiego chuligana. - Co stoi na przeszkodzie, żeby ich powyłapywać teraz, przecież poroz-łazili się w małych grupkach? - to pytanie zadecydowało, że "Wolfowi" wróciła wiara w moją sprawność umysłową. Spotkanie Lechii tuż przed wejściem do pierwszej ligi, gdańszczanie w sile około czterystu podążają do Oławy. - Cześć - śmieje się "Wolf. - Chodź na piwo. - Ja stawiam, jesteś gościem - unoszę się honorem. - Nie wariuj, zobacz - wręcza mi dwa identyczne banknoty dziesię-ciodalorowe. - No i co? - nie wiem o co chod/i - Ten jest lewy, ha ha ha. . 1 mnie. i dolary dziesięć lat temu, gdy nawet posiadanie autentyków było niedozwolone. 176 Po powrocie z Oławy ponownie się widzimy. -1 jak z zielenizną? - Pogoniłem taryfiarzowi. Pomysłowy i obrotny, choć brutalny. Legitymujący się wariackimi papierami, a cwaniak jakich mało. Zdecydowany, odważny. Może i świat bez "Wolfa" jest bezpieczniejszy, ale na pewno mniej ciekawy, smutniejszy. Takiego strachu nie przeżyłem nigdy, jak wtedy gdy laliśmy się z Lechią -opowiada mi któryś z fanów ŁKS o zadymie z 84 roku. - Przyjeżdżają do nas i wysiadają z pociągu, jest ich bardzo dużo, nie mamy szans. Ale później po-rozłazili się. Atakujemy jedną grupę, teraz mamy przewagę. W pewnym momencie "Wolf został sam, a nas kilkunastu. Takiej szansy już nie będzie, atakujemy go. On zrywa się na budowę i z kopa rozwala rusztowania. Chwyta za trzymetrowego drąga i gna na nas. Jak to zobaczyłem, to nogi zaczęły mi drżeć ze strachu. A do tego piana na pysku. Darliśmy zelówy wszyscy. Taki strach, i to we własnym mieście. ROZPADAJĄCE SIĘ UKŁADY. WOJNA Z ZAWISZĄ. Zgody pomiędzy kibicami polskich drużyn to coraz rzadsze zjawisko. Kiedyś najczęściej były to układy w trójkątach, czworokątach. Np. Legia Warszawa - Pogoń Szczecin - Zagłębie Sosnowiec. Albo Wisła - Widzew - Lechia - Jagiellonia. Lub też Arka - Zawisza - ŁKS - Górnik Zabrze. W ciągu ostatnich paru lat nici sympatii popękały, pozostały nieliczne, dwójkowe układy. Tak było, że wróg mojego przyjaciela był moim wrogiem. Dlatego to co się wyrabia na trybunach we Wrocławiu nie ma precedensu. Śląsk ma zgody, i to od lat z fanatykami ŁKS, Lechii, Motoru. Gdy spotykają się gdzieś w Polsce natychmiast skaczą sobie do gardeł. Kiedy widzą się we Wrocławiu piją z sobą gorzałę. My nie pozwolimy sobie na stawianie warunków, ale i sami nie mamy do nikogo najmniejszych pretensji, gdy robią coś po swojemu. Dzięki temu ŁKS ma sobie zgody z Zawiszą i Stalą Mielec, którymi my pogardzamy, Lechia co jakiś czas robi sobie układy z Legią. Nie nasza sprawa. Nawet jeśli poruszamy te tematy w rozmowach, nigdy nie ma w nich żadnego ultimatum. 177 Gdańszczanie największe bicie dostali jeszcze w trzeciej lidze w Świeciu. Wtedy przyjezdnych bić ze sztachetami przyszli prawie wszyscy miejscowi. Inną wielką porażką był wyjazd do Lublina, gdzie po zębach, i to zdrowo dostali niemal wszyscy z dwudziestoosobowej grupy. Jeszcze raz fani biało-zielonych salwowali się ucieczką. Po spotkaniu z Olimpią w Elblągu. Kilka tysięcy fanatyków wracało pociągiem, który zatrzymano gdzieś w polach. Zajechały milicyjne budy i rozpoczęło się totalne pałowanie. W czasie stanu wojennego bractwo darło zelówki. Gdyby podobna akcja miała miejsce aktualnie, niebiescy mogliby spisać na straty swoje stary. Że w Tczewie mieszkają głównie arkowcy wiadomo nie od dziś. Gdy Lechia po kilkakrotnym szturmie do ekstraklasy w połowie lat 70-tych zmieniła oscylację, i zamiast do pierwszej wylądowała w trzeciej, do Tczewa wybierano się jak na wojnę. Arka takiej okazji przepuścić nie mogła. Jest okazja do zlania znienawidzonych, derbowych rywali. Z Gdyni zorganizowano wycieczkę, by wspomóc kibiców żółto-niebieskich z Tczewa. Na miejscu okazuje się, że gdańszczanie zameldowali się w liczniejszej grupie, niż przewidywano. Lecz skoro tyle wysiłku włożono w zmontowanie tej zadymy, szkoda tracić okazję. - Lejemy ich - najbardziej zapalczywi pokazują setkę przyjezdnych palcami. - Duto ich. Jest nas mniej - Głos rozsądku. - E tam, chłopaki z okolicznych knajp pomogą... jakby coś. - Może kamieniami? - Dobra, najpierw kamieniami. Jak uradzono, tak zadziałano. Reakcja gości była odwrotna od przewidywanej. Fani Lechii zamiast wpaść w popłoch odpowiedzieli na grad cegieł tym samym, a następnie rzucili się w kierunku miotających, po drodze tratując spokojnych. Ci przypadkowi, sądząc że ich neutralność zostanie uhonorowana, zaczęli się burzyć. - Co to za bieganie po ławkach? - Obiektywizm obiektywizmem, ale Lechia w Tczewie naprawdę nie jest lubiana. - Gdzie leziesz, chamie - To już trochę mocniejsze słowa. - Ty "Wolf, burzą się, lejemy skurwielów. Jako rympały posłużyły nabiegowo połamane ławki. Setka hunów uzbrojona w brechy ustawiła się przez całą wysokość trybun, i obijając każdego napotkanego wymiatała jak leci z sektora widzów. Gdy stadion 178 był niemal wyczyszczony z panicznie uciekających obserwatorów zjawił się pierwszy radiowóz. - Co wy tu robicie? - milicjant ogarnąwszy sytuację wcale nie miał ochoty na interwencję. Od porządku i spokoju było mu znacznie bardziej cenne własne zdrowie. - A nic takiego, panie władzo. - Co trzymasz w ręce? - To? - "Wolf patrzy na brechę, jakby dopiero teraz stwierdził jej istnienie. - A, rzucali w nas kamieniami, to musieliśmy ich nieco uspokoić. Po tej akcji pacyfikacyjnej kilka osób z obu stron musiało się udać na pogotowie. Parę najbliższych kartek, to historia jednej wojenki, jej genealogia i przebieg. Nic nadzwyczajnego, tego typu zdarzenia mają miejsce w całym kraju. Ciekawe jest z uwagi na skalę i stopień zacietrzewienia. Rozegrała się, i rozgrywa na linii Bydgoszcz-Wrocław. Pierwszy raz usłyszeliśmy o fanach Zawiszy wiosną 77, gdy bydgoszczanie zmierzali awansu w szeregi najlepszych. - Oni w ogóle mają kibiców? - pytam się "Kapłana", chłopaka który jako pierwszy podróżował stale do Gdańska, a tam właśnie swój decydujący o awansie pojedynek stoczył Zawisza. - / to zobaczycie jakich - odparł najbardziej zagorzały lechista wśród wrocławian. Był uczestnikiem stadionowej bójki w Gdańsku. Takiej zadymy to on jeszcze nie widział. Jesień. Na Stadionie Olimpijskim, na którym Śląsk rozgrywa swoje mecze ligowe melduje się spora grupa gości. Aktualny Mistrz z trudem wygrywa z beniaminkiem w resortowych derbach. Na trybunach spokój. Rewanż w Bydgoszczy początkowo nie wróży niemiłych wydarzeń. Wręcz przeciwnie. Jesteśmy wyciągani na piwo przed meczem. Jednak w czasie przerwy zaczyna się dziać coś nieprzyjemnego. Przyłażą do nas pacjenci napomykający kąśliwe uwagi i machający łańcuchami. Fanatyków Zawiszy jest faktycznie masa. Wśród nich sporo starszych od nas wiekiem, kilka twarzy, które jeśli do tej pory nie zwiedziły kryminałów, to przez przypadek. Robią wrażenie. Sybis strzela bramkę, jest 1:0 dla Śląska. Na szczęście dla naszych powłok cielesnych chwilę później pada wyrównujący gol. Ostatecznie spotkanie kończy się wynikiem 2:1 dla gospodarzy. Cisza. Co bardziej nerwowi trochę znielubili "Krzyżaków". Po rocznej karencji Zawisza 179 powraca w szeregi pierwszoligowców. Ponownie przy wypełnionych, 40-tysięcznych trybunach. Tym razem my, jako fani nie przedstawiamy zbytniej siły bojowej, ale i bydgoszczanie nie są nastawieni tak agresywnie. Następuje przerwa w kontaktach, gdyż po dwuletnim stażu Zawisza ponownie spada. Wiosna 88, nasi piłkarze giercują z zagrożonym Bałtykiem. Wynik jest dla nas jasny już przed meczem. Śląsk zapewnił sobie pozostanie, miejscowi walczą o to samo. W związku z regulaminem premiującym wysokie zwycięstwa typujemy 3:0, i nie mylimy się. Jest nas stu, cholernie silna ekipa, na stadionie wraz z nami kilkudziesięcioosobowa delegacja fanów Lechii. Drobna szarpanina z połączonymi na tę okazję kibicami Arki i Bałtyku. Po spotkaniu oczywiście pijaństwo w Gdańsku, jednak większość wraca wieczornym pociągiem. Bractwo jadąc rozrabia na wesoło. W Bydgoszczy dziesięciu chłopaków w niebiesko-biało-czarnych szalikach na widok rozbestwionych fanów wrocławskich coś nie bardzo chce wsiadać do pociągu. A mają w niedzielę mecz na Dolnym Śląsku. Nasi ze śmiechem wciągają ich do wagonu. Są jacyś oporni, usztywnieni. Kilka miesięcy później, gdy wojenka stała się faktem, "Orzeł" skomentował tę sytuację: - Już wtedy wyczułem, że coś jest nie tak. Gdyby byli w porządku, to czy wzbranialiby się przed wspólną jazdą? Trzy miesiące później, na 31 sierpnia PZPN wyznaczył termin 1/16 Pucharu Polski. Z losowania wynikało, że dwa wojskowe kluby będą walczyć o awans. Zawisza-Śląsk na stadionie drugoligowca. Termin sympatyczny. Przypomnę realia tamtych czasów schyłku komuny. Tego dnia przypadała rocznica podpisania porozumień z 1980 roku, wobec czego w większych ośrodkach miejskich organizowało się różnego rodzaju marsze, pikiety, strajki okolicznościowe. Lub inne równie bardzo niepokojące ówczesną władzę demonstracje niechęci do rzeczywistości. Zwłaszcza stocznia gdańska była miejscem o szczególnym znaczeniu strategicznym. Do Trójmiasta w takich wypadkach kierowano.służby porządkowe z wszystkich okolicznych województw, co musiało cieszyć złodziei ze Słupska, Torunia. Dzięki temu spotkania 1/16 PP odbyły się bez zaangażowania milicji. Mieli ważniejsze problemy. Wyjeżdżając na ten mecz towarzystwo wyczuwało, że coś jest nie tak. Zacieśniające się układy na linii Wrocław-Gdańsk wobec totalnej zady- 180 my zawiszaków z lechistami były nie na rękę mieszkańcom znad Brdy. - Jedziesz? - pyta się mnie "Plastyk". - Nie mogę, jutro muszę być w pracy. - To krótki okres w moim życiu, gdy faktycznie ciężko mi było zerwać się z roboty w środę. - Będzie kosa - słyszę. - Na razie nie ma - odpowiadam. Nie jestem zwolennikiem zadym z każdym. - A jak nas zaatakują? - "Plastyk" drąży temat w cwany sposób. - No, chyba że zaatakują, wtedy trzeba lać. - Tym samym daję swoje przyzwolenie na wydarzenia, które mogą się ziścić. We Wrocławiu po południu zadyma z milicją pod sztandarami "Solidarności". Wieczorem wiadomości sportowe i suchy rezultat z meczu. 3:2 dla nas. O szczegółach dowiaduję się dopiero następnego dnia. Chłopcy wysiadają z pociągu rano, i początkowo nic nie wskazuje na późniejsze zajścia. Zaczęło się jak zwykle niewinnie, od przekrzykiwania się. Oni: Arka Gdynia, więc wrocławianie: Lechia Gdańsk. Miejscowi zaczęli bluzgać na Lechię, przyjezdni na Arkę. Teraz czas na kolejny ruch autochtonów. Marek Siemiątkowski, rezerwowy bramkarz Śląska rozgrzewał się w czasie przerwy, gdy nastąpiło pierwsze starcie. - Nie wiedziałem o co chodzi, widzę jak dobrych kilka setek typa rusza na naszych chłopaków, a ich może z 60-ciu. - Opowiada. - Wydawało mi się, że będzie tragicznie, ale bractwo chwyta za jakieś kubły, łamie ławki, kombinuje naprędce brechy, i zamiast uciekać rzuca się na napastników. Czułem się dumny z wariatów, nie dali sobie w kaszę dmuchać. "Sitek" o tej samej sytuacji mówi inaczej. - Gdy na nas ruszyli, ze strachu wydawało nam się, że to cały stadion biegnie z chęcią zamordowania nas. Jednak "Grzyb" i "Zwierzak", oraz kilka innych osób wytworzyło atmosferę walki. Chwytamy za co podręcz-niejsze narzędzia i dalej do walki. Jeden z kubłów był tak ciężki, że w kierunku napastnika rzucały nim dwie osoby. Tamci, nim dobiegli, byli już nieźle zmęczeni, obiec w kółko trybuny, to jest parę metrów. Na stadionie byliśmy lepsi. - A gdzie gorsi? - Później, po meczu. Zaatakowali nas przed wiaduktem. Tam zrobiliśmy błąd, mogliśmy się bronić na wąskiej kładce, ale zbiegliśmy dalej. Byłoby po nas, ale na szczęście nieopodal znajdował się sklep spożywczy 181 z wystawionymi transporterami pustych butelek po mleku. Te flaszki uratowały nam życie. Urządziliśmy Zawiszy ostrzał. Transporterami też miotaliśmy, ale to już bardziej na pokaz. Następnie rwiemy zelówki w kierunku dworca, ale miejscowi znając kanały, różne skróty, dorwali nas przed samą berzą. Niepotrzebnie się rozbiegliśmy. Ci którzy wpadli na dworzec mieli szczęście, inni zerwali się na budowę. Tam ponieśliśmy największe straty. Ja mam złamany nos, straciłem sweter w barwach. "Mały" pogubił buty, później łaził w skarpetkach by je znaleźć. - Milicji nie było? - Na stadionie czterech. Jak zobaczyli co się dzieje to uciekli. Potem zobaczyliśmy ich na dworcu. - Dostaliśmy lanie? - Pytam prowokując. - Tak, ale po honorowej walce. - Podobało ci się? - Jasne! Ale jak teraz dorwę w łapy gościa z Bydgoszczy, to go rozszarpię. Trzy dni później Śląsk gra w Katowicach swoje ligowe spotkanie. Wracając z wyjazdu cały czas żywo komentujemy wydarzenia ze środy. - Słuchajcie, oni jutro grają w Lubinie swój drugoligowy pojedynek. Jedziemy? - Do Lubina? Bez sensu. To już lepiej poczekać na nich na dworcu. - Oni nie będą jechać przez Wrocław - ktoś błysnął wiedzą z zakresu geografii kolejowej. - Pojadą przez Leszno i Głogów. - To jedziemy do Leszna! - Jedziemy! - Jedenastu spośród nas wysiada z pociągu wiozącego całą grupę z Katowic i zamiast iść do domów przesiadamy się do wagonów jadących do Gdyni. Przez Leszno. - Bilety! - konduktor pragnie wyegzekwować od nas należność za przejazd. - Ty, nie wariuj, my nie jedziemy nawet na mecz - szaliki na szyjach zdają się wskazywać, że kłamiemy. - Więc gdzie? - Tylko do Leszna. - Po co? - Społecznie. Musimy obić mordy pewnym typom. - Konduktor dochodzi do wniosku, że jesteśmy nienormalni i dla świętego spokoju zostawia nas. - Cześć, dzięki. Jeszcze z pewnością się spotkamy - żegnamy się wysiadając. Chyba najmniej sympatyczna obietnica jaką chciał usłyszeć. Przyjeżdża pierwszy pociąg. Z niego wytacza się 15 fanów z Bydgoszczy. Zachowują się głośno, czują się pewni. My działamy z partyzanta. Pięciu stoi na peronie, podchodzę do nich sam i palę głupa, nasłuchując co się dzieje. Nagle rumor w poczekalni, zaczynam główkować. "Chłopaki pewnie wpadli do hallu głównym wejściem i tłuką gości. Ci z peronu zaraz tam wlecą, a zawsze gdy przybywają posiłki, to wspomagani dostają werwy do walki, a przeciwnicy stracha. Nie można to tego dopuścić, muszę coś nawywijać i zerwać się w drugą stronę wzdłuż peronu. Wtedy ta piątka pobiegnie za mną". Nie zastanawiając się długo chwytam za popielniczkę i z okrzykiem "WKS Śląsk" tłukę nią pierwszego lepszego gostka. Ten pada jak długi. Poprawka nie wychodzi mi. Kolejny przeciwnik uprzedzony zdarzeniem uchylił się. Ciężka, długa podstawa wylatuje mi z ręki i ogromnym hukiem sunie się po podłodze. Dwóch z zaatakowanych próbuje do mnie doskoczyć. Wywijam rękoma w powietrzu, odwracam się i uciekam. Wybiegam na placyk przed dworcem i ze zdziwieniem widzę, jak nasi dopiero szykują się do ataku. Na ten widok goniący mnie natychmiast zawracają. Teraz my rozpoczynamy łowy. Zawiszacy nie znając naszej siły rozpraszają się po dworcu. Jednak gdzie można się schować o pół do trzeciej w nocy? Wyłapujemy pojedynczych i katujemy ich. Wjeżdża drugi pociąg, z którego wysiada zaledwie parę osób. Do jedynej podejrzanej trójki zbliżam się z chęcią sprawdzenia klientów. Uprzedza mnie Jarek. Dopada i leje gości. Patrzę na to z niesmakiem, najpierw wypadałyoby dowiedzieć się, czy faktycznie są fanami Zawiszy. Tamci uciekają gubiąc wódkę i reklamówkę. Jeden chce przeskoczyć przez płot, ale zawisł na nim Jarek obtłukuje go niemiłosiernie, ściągając mu jednocześnie buta. Bity drze się wniebogłosy a ja stoję spokojnie po drugiej stronie ogrodzenia, tej od pociągu. Po jakimś czasie robiący za worek treningowy spada z siatki i wbiega do wagonu krzycząc niezrozumiale do obserwujących to zdarzenie kolejarzy. Pociąg rusza z klientem, but zostaje. - Dlaczego ich stłukliście? - pytam chłopaków. Jarek robi wielkie oczy. - Ten z płotu, skurwysyn, w środę na dworcu w Bydgoszczy pucował chłopaków milicji. - Aaa, to co innego. - Teraz żałuję że mu sam nie przyłożyłem. 183 Miesiąc później Zawisza gra na Ślęzie. Warujemy całą noc na dworcu. Niestety, nikt się nie ujawnił. Natomiast dostało się jadącej do Wałbrzycha Arce. Na gdynian nikt by się nie czaił, mieli pecha. Zawiedzeni idziemy na mecz. Może ktoś się przemycił, i pokaże się na Wróblewskiego? Z 500 osób, które przybyły na stadion, 350 to żądni zemsty fanatycy Śląska. Rozpoczyna się sprawdzanie wszystkich obecnych na stadionie. - Ci! - Nie, oni są z mojej dzielnicy. - Tamci! - Zostaw, chodzą na Śląsk, znam ich. - A ten, kto go zna? - Ja, ale tamten wyżej? Zalega głucha cisza. Wskazany palcem umiera z przerażenia. Widać że albo nie wie o co chodzi, albo jest z Bydgoszczy i fenomenalnie klei głupa. Po serii pytań z topografii miasta, które zadajemy z uwagi na podejrzany brak dokumentów, stwierdzamy, że gostek tutejszy. Mecz nas nie obchodzi, jakaś tam Ślęza, ale od niedawna jesteśmy przeciw Zawiszy. Nagle dzieje się coś ciekawego. Na stadion wchodzi 80 klientów w mundurach OC. Siadają nieopodal nas i... nieśmiało dopingują przyjezdnych. Cholera, stłukłoby się ich tak dla przykładu, ale to nie fani, jedynie tacy niby-wojskowi. Dowiadujemy się szybciutko, że faktycznie są z Bydgoszczy. I stało się. Z 2:1 dla Ślęzy w kilka minut zrobiło się 2:3, a "octy" zaczęli śpiewać piosenki jednoznacznie wskazujące na fanatyków piłkarskich. W tym momencie wiara rusza na ubranych w szare mundury. Tamci w pierwszej chwili nie mają wcale zamiaru rejterować. Chwytają za pasy przyjmując pozycję bojową. To na sekundę zatrzymuje chłopaków. Trzask łamanych ławek i okrzyki furii robią swoje. Uzbrojone w drewniane rympały bractwo rzuca się nie bacząc na klamry pasów. Wybucha panika. Żołnierze uciekając przewracają się na przegniłych ławkach. Dopadnięci są katowani, reszta umyka poza stadion. Piłkarze z Bydgoszczy rozumując słusznie, że nie wiadomo co się jeszcze może wydarzyć, pozwalają sobie strzelić dwie bramki. 4:3 dla Ślęzy. Mijają dwa lata, Zawisza melduje się w ekstraklasie. Pierwszy mecz Śląska PZPN wyznacza właśnie u "Krzyżaków". Zajeżdżam z innego kierunku niż wszyscy. Wbiegam na stadion, patrzę i oczom nie wierzę. Garstka, zaledwie 80 osób, z tego 23 z Lechii. 184 - Co się stało? - pytam cłopaków. - Romek, jakie cyrki w Gnieźnie, to historia. Trzy setki ludzi zatrzymanych, a za to na dworcu hejzel, totalna zadyma. - Konkretnie! -Jedziemy sobie spokojnie, w Poznaniu drobna szarpanina. W Gnieźnie czekają "pyry". Któryś z nich kamieniem rzucił, i się zaczęło. Wiara na nich, tamci w długą. Gdyby na tym się skończyło, pewnie byłby spokój, lecz "S" nie wcelował cegłą i zamiast poznaniaka trafił w szybę. Podziałało jak hasło do rozpoczęcia demolki. Zjechała milicja, i wygarniają z wagonów. Pociąg opóźniony. Kto się ukrył, ten dojechał. Troszkę nie wierzyłem rewelacjom. Coś zbyt ostro to wyglądało. Następnego dnia w toruńskiej gazecie wyczytałem notatkę potwierdzającą relacje chłopaków. Tymczasem wyjeżdżam z Bydgoszczy w kierunku Gdańska wraz z lechistami. Jest nas razem 24. W razie czego nazbieraliśmy sobie górę kamieni z torów, ale miejscowi, choć wiedzieli, że na meczu byli fanatycy Lechii i nie zaatakowali nas. Rewanż na inaugurację rundy wiosennej. Zbieramy się na dworcu. Z pociągu zamiast spodziewanych "Krzyżaków" wysiadają fani z Gdańska. - Cześć, a gdzie Zawisza? - Wysiedli w Poznaniu, tłukliśmy się z nimi, ale nie dali nam rady. -"Milan" cieszy się jak dziecko. - Ilu ich jest? - Będzie coś około setki. Teraz studiujemy rozkład jazdy, z którego wynika jasno, że tamci przyjadą ostatnim możliwym pociągiem osobowym. Zrobili bardzo poważny błąd. Z samego rana było nas raptem trzydziestu, a teraz mieliśmy już bardzo dokładne informacje o ich sile i czasie przyjazdu. No i dali sygnał, że się boją. Na stacji Wrocław Mikołajów zebrało się 60 szaleńców. Uzbrajamy się w rympały, upychamy kamienie po kieszeniach. W rękach widać naprędce zmajstrowane kastety. Będzie wojna. Na razie ukrywamy się po podwórkach wśród bloków, tak, by nie wzbudzić podejrzeń jakiegoś nadgroliwego funkcjonariusza. Trwa demontaż klamek i wszystkiego co może się przydać. Wiary przybywa. Tuż przed przyjazdem pociągu przemieszczamy się na peron. Zawisza siedzi w ostatnim wagonie, biegniemy tam. Bydgoszczanie w kilka osób wyskakują ze składu. Czyżby chcieli podjąć walkę? Mniej odważni widząc na peronie masę ludzi, i nie 185 potrafiąc odróżnić naszej, już 90-osobowej zgrai od szwędających się pasażerów, wpada w panikę. Kładą się na podłogę przedziałów pragnąc wejść pod siedzenia. Szaleńcy, którzy próbowali coś zdziałać, gdy tylko zorientowali się, że nie pociągnęli za sobą reszty, natychmiast wracają. "K" biegnie do wagonu, chodzi i depcze po leżących w panicznym strachu przyjezdnych. My zamiast pójść jego śladem, zadowalamy się zasypywaniem gradem kamieni wnętrza pociągu przez powybijane okna. Właśnie sypnąłem pół cegłówki do przedziału i zaglądam przez dziurę. Podłoga wyglądała jak gniazdo węży. Wijące się ciała sprawiały śmiesz-no-straszne wrażenie. Okładam systematycznie wnętrze w rytmie podnoszonych kamieni. Konduktor patrzy z przerażeniem i daje znak do odjazdu. Zorientowaliśmy się, że łatwa zdobycz może nam umknąć. - Do pociągu i rwać hamulec, zlejemy wszystkich.' Z kamieniami w rękach dopadam drzwi ruszającego pociągu. Chcę wbiec, gdy widzę w półmroku korytarza sunącą ku wyjściu sylwetkę. "Jakiś odważny" - myślę sobie i ciskam z całej siły tamtemu w głowę. Unik, jednak kamień odbije się od czupryny, chłopak wyskakuje. Dopiero teraz poznaję "K". - Pokaż makówkę, to ja ci zaprawiłem. - Krew leci jak z pompy. - Wiem, trudno, nic się nie stało. - Jedziemy na Główny, zlejemy ich jeszcze raz.' - Wiara wrzeszczy w bitewnym amoku. "Krzyżacy" doskonale słyszeli te nawoływania. Dlatego dwa kilometry dalej zaciągnęli hamulec i ewakuowali się. Nie wiedzieli, że jadąc pociągiem musieli być znacznie szybciej na dworcu, niż my. Ale to nie robiło różnicy, tam już czatowała następna żądna wrażeń i dysząca chęcią zemsty wataha. Wraz z Zawiszą przyjechała na ten mecz delegacja z Poznania. Wtedy mieli ze sobą zgodę. - Gdybym wiedział, że tak to będzie wyglądało, to nie przyjeżdżałbym tutaj. - Stwierdził jeden z nich. Trudno orzec, czy fanowi Lecha chodziło o fakt zadymy, z którym powinien się liczyć, czy też o brak woli walki, zdecydowania i żądzy krwi u bydgoszczan. Jesień 90, czyli pół roku później. Przybyło do Wrocławia zaledwie kilkunastu najwierniejszych, najodważniejszych. Chłopcy ich sobie obejrzeli, zapamiętali. Na meczu cisza, spokój. Wieczorem koszykarze Śląska grają swój kolejny ligowy pojedynek. Podchodzi do mnie "D". - Aleśmy zlali kurwy. 186 - Kogo? - Zawiszę - odpowiada zdziwiony. - Jak to kogo? - Gdzie? - Dopytuję się. Lubię znać szczegóły takich historyjek, ale teraz patrzę uważnie. Małolat nie bleffuje? - Tłukliśmy ich w pociągu, na Osobowicach zerwali hamulec i zwiali. Cieniasy, było ich tyle samo co nas, a nawet nie próbowali się bronić. - Nie widzieli was, jak wchodziliście do pociągu? - Coś ty, weszliśmy pojedynczo, jeszcze na Głównym. Kleiliśmy głupa, bo pilnowała ich policja. Na Mikołajowie przesiedliśmy się do ich członu, i zmiażdżyliśmy pacjentów. Na Osobowicach uciekli na cmentarz. Tam było mnóstwo ludzi i policja, więc daliśmy sobie siana. Niezbyt wiarygodnie wygląda to opowiadanie, jednak pierwszą informacją we wiadomościach, i to nie w części sportowej, ale jako news dnia podano, że po meczu piłkarskim Śląska i Zawiszy pseudokibice wrocławscy pobili i wygonili z pociągu powracających do domu bydgoszczan. Po prostu na cmentarzu odbywał się wtedy symboliczny pogrzeb ofiar prześladowań stalinowskich. Z tej okazji znalazła się kopa dziennikarzy, a ponieważ uciekający fani Zawiszy dopadli do policjantów robiąc zamieszanie, wścibskie gryzipiórki natychmiast przyleciały zorientować się o co chodzi. "Krzyżacy" zamiast zrobić dobrą minę do złej gry, mówili w sposób histeryczny, i w takim tonie poszło w eter. Zrobili sobie reklamę lalusiów, a naszym wariatom przysporzyli powodów do przechwałek. Na wiosenny rewanż jechaliśmy ze sporymi obawami. Gdyby nas obito w tak spektakularny sposób dwa razy z rzędu, to teraz warowalibyśmy w sile kilkuset nieźle uzbrojonych typa żądnych zemsty, chcących odbić sobie wszelkie wcześniejsze upokorzenia i wyrównać rachunek za wybite zęby, połamane nosy. Zmyć z siebie blamaż porażki. Patrzymy po sobie. Liczymy się. Sto czterdzieści osób, mimo że mecz o pietruszkę. Honor i ambicja każą jechać, ale jadą zdecydowani na wszystko. Nikt nie tai, że fani Zawiszy odpowiednio przygotują się do zetknięcia z nami. W rozmowach daje się wyczuć spora obawa. Już w Gnieźnie wypatrujemy uważnie ewentualnych przeciwników. Nie ma, to niedobrze. Znaczy, że przygotowali akcję starannie, skupiając się w jednym miejscu, nie rozpraszając sił. Inowrocław, tutaj także nic specjalnego się nie dzieje. Kilku łebków coś tam pokrzykuje do nas. Pociąg rusza, tamci do niego nie ryzykowali 18 wejść. Czyli na miejscu głównej zadymy ich nie będzie. Zbliża się Bydgoszcz. Za oknami pojawiają się domy, na twarzach skupienie. Gdzieś pod spodem, w duszy czai się strach. Nie można pozwolić na jego uzewnętrznienie. Jeden zacznie robić głupstwa, i natychmiast inni wpadną w panikę. Niedopuszczalne. Wiedzieliśmy na co się piszemy wsiadając do pociągu, ale to już nie odległa o kilka godzin jazdy wizja mordobicia. To się może zdarzyć zaraz, za chwilę. Pociąg wtacza się na peron. Jest grupka miejscowych, widać ich. Stoją koło zejścia z peronów, i tam też się udają. Na pewno zmobilizowali się w ogromnej masie, skoro wysłali aż dziesięciu wywiadowców. Może być wesoło, to znaczy tragicznie. Kilku pacjentów wyraźnie na nas czeka. Co tych pięciu mundurowych może zrobić, gdy za dworcem miejscowi przygotowali się w kilkusetosobowym tłumie. Dopiero w tym momencie ktoś rzucił hasło, by podjechać jeszcze nieco pociągiem i zerwać hamulec. Przecież stadion Zawiszy położony jest nieopodal torów. Za późno. Wychodzimy przed budynek. Dwie grupy odcinają się wyraźnie od otoczenia. Obie mniej więcej po dwadzieścia osób. No dobrze, a gdzie główne siły? Na pewno puszczą nas przodem, i zaatakują z tyłu. Jeśli zaczniemy uciekać, to wpadając na wąską kładkę zaklinujemy się. Im bardziej oddalamy się od dworca, tym większe ogarnia nas zdziwienie. Dlaczego nie atakują? Co się stało? Czyżby mieli jakiś szatański plan? Nie chcę was, drodzy czytelnicy zanudzać, tym jak obawa (a może strach) przechodziła w uśmiechy politowania. Okazało się, że cała siła bojowa Zawiszy, to tych kilkudziesięciu chłopaków stojących przed dworcem. Na meczu kilka niecenzuralnych okrzyków pod naszym adresem. To wszystko, na co było ich stać. Niecałe dwa lata po awansie do ekstraklasy. Od tej pory wyjazdy do Bydgoszczy traktujemy jak wydarzenia nieco tylko ważniejsze niż np. Szombierki. IMPREZA W DWA TYGODNIE. GÓRNIK WAŁBRZYCH. REAL SAN SEBASTIAN. Real Sociedad San Sebastian. Taki wyrok zapadł w lipcu '87 na zdo-chani Polski w jesienią gra nieźle. 188 trener Apostel jest dobrej myśli. Na wyjeździe rezultat bezbramkowy, i opinia publiczna dochodzi do wniosku, że awans jest już praktycznie zapewniony. Ostatnie spotkania ligowe przed rewanżem we Wrocławiu, rozegrano na Stadionie Olimpijskim. Jagiellonia. Chłopcy mieli spory żal do białostocczan za zachowanie na Superpu-charze. Przyjezdni zajechali z cwancygiem, zamiast dotelepać się pociągiem bezpośrednim, jadącym niemal jak Tour de Pologne, w kółko przez Olsztyn, Toruń, Poznań, jechali na skróty, przez Warszawę, Oni zawsze później mieli farta we Wrocławiu. Po mieście latają watahy uzbrojone w pręty, breszki ze zdemolowanych ławek, łańcuchy. A białostoczczanie jadą tramwajem na stadion. Hordy hasają w dalszym ciągu, a tamci spokojnie siedzą na trybunach. Szczęściarze. U schyłku komuny na ekonomię działań nie patrzono w ogóle, wobec czego zafundowano sobie przed PEZP próbę generalną, ze światłami. My zamiast odpowiednio zająć się gośćmi walczymy między sobą. I to ostro. Typek, który dopiero co wyszedł z kryminału sadza się do mnie. Chwilę później nasyła swojego koleżkę. Wielki jak tur pacjent zbliża się z góry do ławki na której stoję prowadząc doping. Jedyna szansa działać niekonwencjonalnie. Łapię gościa za szmaty, i ciągnę w dół. Tamten nogą zahacza o kogoś i runął jak długi. Skaczę po nim, następnie ktoś rzuca się na mnie i łapie za gardło. Padamy. - Zaraz cię uduszę - słyszę. Wiem że niewiele to ma wspólnego z żartami. -A ja ci kolesia - charczę tłukąc jednocześnie olbrzyma leżącego pode mną. - Dobra, dobra, złazić, słyszę jakiś ratunkowy głos. - Oczy mam jeszcze na swoim miejscu, ale dech zaparty, powietrza brak. - Będziecie się lać na solo. - "Kusy" z "Konradem" ustalają co i jak. - Po meczu! - Jasne. Po meczu go zabiję! - drze się "Małpa", ten z pudła. - Masz jak w banku. - Zadowolony jestem, że nie będę się tłukł z byczkiem, którego udało mi się wrzucić między ławki. Nie miałem ochoty na tę zadymę, wolałbym stłuc przyjezdnych. Dzięki bójce robi się fantastyczny doping, mimo że Śląsk przegrywa początkowo 0:1. Ostateczne zwycięstwo 2:1, po meczu idziemy na jakąś uliczfcę Sępolna, pobliskiej dzielnicy. - Zamorduję go, zabiję. - Reklamuje się "Małpa". Oceniam go. Niższy o kilka centymetrów, ale ręce ma dłuższe od moich. Ostatecznie od cze- 189 goś tę ksywkę dostał. Pasuje jak ulał. Szybki, to widać po ruchach. Zdecydowany. Nos powyginany w paragraf, robi to wrażenie, jednak świadczy o tym że można go oklepać. Wybieramy miejsce, "Małpa" ściąga koszulkę. Jeśli chciał mnie przestraszyć tymi kilkoma sznytami, to źle wybrał. Stajemy naprzeciwko siebie. - Az ktoś sobie odpuści? - pytam szczególnie głośno. Niech wszyscy słyszą. - Aż cię utłukę - niemal się pieni. Strateg z niego żaden. To wiedziałem po kilku sekundach obustronnej wymiany ciosów. Większość z nich nie dochodzi. Pozwolił się ustawić tak, że bardzo jasno świecącą latarnię miałem-dokładnie za plecami. Dwa jego cholernie szybkie ciosy przeszły tuż przed nosem. Teraz! Odskoczyłem w bok, silne światło lampy oślepiło przeciwnika na ułamek sekundy. To jest ten moment! W ruch ręką włożyłem całą swoją energię. Cios - marzenie. Taki wychodzi raz w życiu. Jednym strzałem załatwiłem gościowi łuk brwiowy i połamałem nos. Pięść nawet nie zabolała. Szybka poprawka z lewej. Przeciwnik pada na płot. - Dosyć, dosyć, basta - marudzi. - Gadaj głośniej - pastwię się. - Basta, jesteś lepszy. - Mówi głośno, ale niewyraźnie. Jest oszołomiony, nie bardzo wie co się wokół niego dzieje. Gdybym miał swój dzisiejszy charakter nigdy bym nie zakończył serii po dwóch ciosach. Tłukłbym do utraty sił. Wtedy miałem jeszcze w sobie trochę litości. Kolejne spotkanie z Olimpią Poznań. Też u siebie. Mecz byłby nie do odróżnienia w pamięci od innych, gdyby akurat parę dni wcześniej nie zmarł Rudolf Hess , nazi nr 2 po Hitlerze w Niemczech, odsiadujący swój wyrok dożywotniego więzienia. Wtedy rozwijał się powoli ruch skinowski. "Łysi" nie spadli z księżyca, wyrośli z punków, metali, kibiców. Najbliżej z ich ideologią spowinowaceni są właśnie kibole. Na ten mecz przybyli w kilkunastoosobowej grupie. W sumie znajome twarze, jakby z tych trybun. Skini zrobili sobie akcję rekrutacyjno-propagando-wą, a następnie pomagali nam robić doping. Nadzwyczaj skutecznie. Pomimo, że Śląsk w tym spotkaniu zremisował z przeciętnym zespołem Olimpii 1:1, to doping był naprawdę fantastyczny. Wyjazd do Stalowej Woli. Wsiadamy do zatłoczonego pociągu. - Dawaj tu - ktoś do nas ryczy - Tu jest wolne miejsce! - Pusty przedział? 190 - Jeszcze nie, ale gość się zaraz przesiądzie! - Faktycznie. Przypadkowy pasażer przezornie dezerteruje. Pociąg rusza, w nim 70-ciu opatulonych w szaliki fanów. - Otwieraj wino, żłopiemy. - Dwa na raz, za duto mord do napojenia. - Nie świruj, pojedynczo. Kto pije? - Ja - dziesięć głosów. - Magda, ty też? - Dziewczyna z Gdańska przyjechała parę godzin wcześniej do "Niełaca". Najeździ się koleją do woli. Kręci przecząco głową. Na wysokości Opola towarzystwo jest już zwarzone. W Kędzierzynie wchodzą milicjanci i wygarniają przedział. - Dokumenty! - mundurowi zabierają dowody osobiste i legitymacje. -Wysiadać! Grupa oponuje i dochodzi do lekkiej szarpaniny. Już na peronie chłopcy, objęci śpiewają "Choć nas gnębią milicjanci, my się nie poddamy". Nieco dalej "Jaskuła" stoi z mundurowym. - Jesteś frajer, nie gadam z tobą - i faktycznie zostawiając dokumenty i osłupiałego funkcjonariusza wsiada spokojnie z powrotem do pociągu. Wprowadzają nas do obskómej klitki z ciężkimi, metalowymi drzwiami. Chodzimy w kółko śpiewając "Już niedługo, zamiast liści będą wisieć komuniści" i "MO - gestapo". Planujemy ucieczkę zakratowanym, umieszczonym dość wysoko oknem. - Te kraty nie wyglądają zbyt solidnie! - Ale jak tam wejść? - pomysł upada. W dalszym ciągu chodzimy w kółko drąc się wniebogłosy. Każdy przechodząc obok drzwi kopie je. Metalowe, dudnią niemiłosiernie. Magda siedzi wystraszona w kącie, "Niełac" ją uspokaja. Szalejemy. Nagle łoskot otwieranych wrót, wyciągają się ręce łapiące pierwszego lepszego z nas. "Smalec" załapał się na oklep. Po kilku chwilach wraca obity. Później to samo z każdym z nas. Na mnie pada jako na przedostatniego. Wystraszeni milicjanci wyciągają z pomieszczenia, do którego pół godziny temu z takim rumorem wsadzali. Staję naprzeciwko gruba-wego, niewysokiego sierżanta. - MO gestapo! Tak? - Proszę? - rżnę głupa. - Krzyczałeś MO gestapo? - widać bolało go to. - A ktoś krzyczał? - udaję wariata zachrypniętym głosem. 191 - Co ty, gnojku sobie myślisz? Wiesz co to jest gestapo? - Geheimstadtpolizei. - Nie dość, że uczyłem się niemieckiego, to jeszcze interesuję się historią najnowszą. A ta organizacja wywarła spory wpływ na rzeczywistość hitlerowskich Niemiec. Takiej bezczelnej ozdy-wki się nie spodziewał. Nerwy mu puściły. Wychylił się zza kontuaru i lewym sierpowym próbował dosięgnąć mojej szczęki. Na szczęście rękę miał za krótką. Bił się nie będę, bo to w 87 równało się wysokiemu wyrokowi. Patrzę gościowi w oczy, uśmiecham się głupio. Ręce założyłem za siebie i kołyszę się w rytmie pięty-palce za zbawczą w tej chwili barierą kontuaru. Milicjant sapiąc dochodzi do siebie. - / co się tak gapisz? - Nie muszę, mogę tutaj - to mówiąc podszedłem do wiszącego godła narodowego stając po chamsku plecami do mundurowego. Wyleciał zza drewnianej osłony. Cios w dołek nie był zbyt dokładny, ale wystarczyło. Zablokowało mi oddech, a oczy, mimo że otwarte, nie odbierały żadnych bodźców. Chcąc zachować twarz w dalszym ciągu bujałem się do przodu i tyłu. Czy mój uśmiech się zmienił, nie wiem, ale bardzo się starałem, by nie było zmiany na obliczu. Nic nie widząc, otwartymi oczami celowałem w orła. Czekam na kolejne ciosy. Nie padają. - Trzeźwy? - po tonie głosu znać że odreagował. - Trzeźwy. - Teraz uważam na słowa. Doszedłem do siebie. - Dajcie mu dwa klapsy i do celi - to pod adresem dwóch mundurowych. Po niedługim czasie wypuszczają nas. - Jedźcie natychmiast do domu. - My na mecz. -No tona mecz. Żebym was tu nie oglądał! - Ciesz się, że możesz - za murami wraca rezon. Nie dostaliśmy nawet mandatów, nie wspominając o wnioskach na kolegia, na które zdążyliśmy się nastawić psychicznie. Do Stalowej Woli docieramy po niezliczonej ilości przesiadek kolejo-wo - autobusowych. Mecz, remis 0:0 i wracamy. "Grzyb" ze "Smalcem", głodni dochodzą do wniosku, że trzeba zorganizować jedzenie. Łażą po przedziałach śpiewając "Czerwone maki" z niedwuznacznie wyciągniętą czapką. W przerwach "Grzyb" udaje małpę, a robi to tak skutecznie, że ludzie zrywają boki ze śmiechu. Wchodzą do kolejnego przedziału, i powtarzają "numer". Nagle z kąta odzywa się gl - Jak ci nie wstyd, co na to mama powie? - "Grzyb" patrzy z niedowie- 192 rzaniem. 500 kilometrów od Wrocławia w jakimś prowincjonalnym pociągu wciśnięta między bagaże i podróżnych siedzi sąsiadka. Witamy znajomy, wrocławski dworzec o drugiej w nocy. Za kilka godzin przyjadą kibice z Gdańska w drodze do Wałbrzycha. - Czekasz na Lechię? - Idę spać. - A jak przyjadą, to co z nimi zrobić? - "Grabarz" i "Dufo" mój adres znają. Idę lulu, bo padam na pysk. -Lechistów przyjechało niewielu. Może ze trzy dychy. - Jedziecie z nami na Górnika. - To nie było pytanie, "Grabarz" to po prostu stwierdził. Bractwo rozpełzło się po mieście, i teraz złaziło na umówiony pociąg. Zatłoczone przedziały, awantura o miejsca siedzące. - Zaraz grzecznie wyjdziecie na korytarz! - "Wolf nie lubi krzyczeć, woli łagodną perswazję. - Byliśmy tu pierwsi, zajęliśmy sobie miejsca - pasażerowie są oburzeni. - On był pierwszy, a że to małolat, toście mu się wcięli w przedział. A teraz go opuścicie. - Nigdzie nie wychodzimy! - Wyjdziecie, będziecie się prosić, żeby wyjść - "Wolf mówi to złowieszczym choć przymilnym tonem. - Chodź no tu małolat, zaraz potraktujemy ich chemią. Sopocki chuligan wciąż się uśmiechając wyciąga zza pazuchy święcę dymną z gazem łzawiącym. Ze stoickim spokojem odpala, wrzuca do przedziału i zamyka drzwi. Przez szybę widać załzawione, powykrzywiane z wściekłości twarze pasażerów. Wśród kłębów dymu wynurzają się jak potworki. Te miny, te grymasy na twarzach. Ktoś wewnątrz połapał się o co chodzi i wyrzucił dymiący przedmiot za okno. - A nie mówiłem, że wyjdziecie? - dobrotliwy ton "Wolfa" gdy zapłakani pasażerowie, prawie niewidzący na oczy przeciskali się z bagażami w inne rejony pociągu. W czasie meczu połączone siły wrocławsko-gdańskie z jednej strony szukały zaczepki, z drugiej były atakowane przez miejscowych. Drobna wymiana argumentów w postaci kamieni. Milicjanci niezbyt zdecydowani i nieliczni nie bardzo wiedzieli jak się zachować. 0:0 podobnie jak dzień wcześniej w Stalowej Woli. Górnik nie strzelił karnego. Po końcowym gwizdku czekamy, aż miejscowi rozejdą się nieco i wtedy ruszamy do wyjścia. 193 - Nie będziecie rozrabiać? - milicjantom spieszyło się. Nie mieli najmniejszej ochoty nas eskortować. - Me będziemy, my jesteśmy grzeczni - kłamiemy na bezczelnego. Oni i tak wiedzą, że to łgarstwo. - Chyba, że nas zaatak... - w tym momencie 'Żywiec" dostaje w łeb i przestaje mówić. - To jak, będzie spokój? - milicjanci z nyski chcą jeszcze raz usłyszeć nasze zapewnienie. - Oczywiście, jasne, będziemy grzeczni jak noworodki. - Zewsząd sypie się lawina głosów. Odjechali. Nie zniknęli za zakrętem, gdy te same głosy krzyczą: - Gdzie Górnik? Dokąd poleźli? - Na działki. - To dawaj za nimi, szkoda czasu! - 60-ciu wariatów w gromadzie wbiega w ogródki działkowe, w poszukiwaniu miejscowych kibiców. "Wolf' z "T" odbili od reszty, szukając dymu na własną rękę. Horda znalazła zbrojownię, to znaczy płot, z którego migiem poznikały wszystkie sztachety. Chwilę później miejscowi znaleźli się w zasięgu naszego wzroku. - Dawaj na nich, hurra! - Najmłodsi są zawsze najbardziej podatni na emocję. Zawsze pierwsi do ataku, ale i pierwsi w ucieczce. Wałbrzysza-nie w pierwszej chwili drą zelówki z terenu działek, ale gdy wybiegli na ulicę stanęli. To na młodzież podziałało psychologicznie. Stanęli także. Miejscowi chwycili za kamienie, i zaczęli nas obrzucać. Mimo, iż początkowo byłem w środku peletonu, to po chwili okazało się, że jestem na jego przedzie. Wykorzystują to górnicy. Wpadają z powrotem na działki. To co się działo wokół mnie przechodzi ludzkie pojęcie. Wiara spanikowała. - Stać, gdzie! - Próbuję zatrzymać histeryków, ale mi się to nie udaje. Biegnę na końcu stawki. Oczami wyobraźni mam już ogarnięty cały sce-niariusz wydarzeń, które za chwilę będą miały miejsce. Na wąskiej dróżce za chwilę dorwą mnie tubylcy i wezmą na kopy. Jeśli kilku pierwszych zostawi i pobiegnie dalej, to koniec. Szpital, albo gorzej. Jeśli ci pierwsi zatrzymają się przy mnie, to reszta nie będzie gonić chłopaków. Wtedy nasi może zawrócą, i mnie odbiją. Zawrócą?... Patrzę na to, co się wyrabia przede mną - wątpię. Małolaci autentycznie wpadli w panikę. Z boku między płotami trawnik. Patrzę i oczom nie wierzę. Widzę, jak stoi tam "Hawana" i wywija pasem. 194 - Co jest, kurwa, gdzie spierdalacie, Stać! Stać! - wydziera się. Nie jestem ostatni. To pozwala zacząć racjonalnie myśleć. Na szczęście na końcu (teraz na początku) byli "Makaron" z Gdańska ze swym serdecznym wafelkiem "Bajerkiem" z Wrocławia. Nadciągających lali w pysk nie bacząc kto z jakiego miasta pochodzi. - Stój, kurwa mać! Stój jeden z drugim! - Starsi momentalnie zareagowali. Bractwo zatrzymuje się. Odwracamy się w kierunku nadbiegających. - Hurra, dawaj na nich! - sytuacja ponownie się odwróciła. Tamci ponownie wydarli z działek i stanęli. Znowu grad kamieni leci w naszym kierunku, ponownie uciekamy, ale tym razem spokojniej. - Gonią? - pytanie zadane tak, jakby chodziło o prozaiczną rzecz. - Gonią - odpowiedź w takim samym tonie. - Dobra, stać! /Zatrzymujemy się. - Tym razem obyło się bez mordobi-cia. Wszyscy na komendę robią w tył zwrot. - Na nich! - "Hawana" drze się nieludzkim głosem. - Na nich!!! - wtóruje mu kilkadziesiąt gardeł. W tym czasie "T" z "Wolfem" znaleźli się z innej strony zamieszania. Dochodzą niedałeko rozgrzanej bieganiną grupy miejscowych. Ktoś rozpoznał ich rzucające się w oczy wielkie sylwetki. - Ci są z Gdańska! Lejemy ich! - miejscowi rzucają się na łatwą zdobycz. Nie przewidzeli, że to dwaj najlepsi zawodnicy. - Co masz, scyzoryk? - "Wolf nie traci opanowania. Spokojnie ogląda broń własną i ziomka, mimo iż napastnicy zbliżają się błyskawicznie. -Chodź się zamienimy. - "T" dzierży teraz pałkę. "Wolf swoimi olbrzmi-mi łapskami obraca nóż. Zachowanie potencjalnych ofiar deprymuje napastników, zwalniają. Gdy dobiegli sporo ich animuszu zostało po drodze. Leniwa, spokojna reakcja i widok narzędzi walki we wprawnych rękach zrobił piorunujące wrażenie. - Lejemy ich - ktoś pobudza do działania. - A oni na pewno są z Gdańska? - mniej zdecydowany uderza w pojednawcze struny. - Na pewno, na pewno - "Wolf dostał już piany. - A teraz was poza-rzynam! - Sytuacja się odwróciła. Gdańszczanie tratują jednego kolesia, drugiego rzucają na płot. Reszta salwuje się ucieczką. "Wolf wbija nóż w dupsko tego na płocie. - Aaaa - poszkodowany wyje, - Dawaj iia nich -' T' jest już w szoku bitewnym Obaj biegną za uciekającymi. 195 My tymczasem wysypaliśmy się z działek. Dwie grupy stoją naprzeciwko siebie. Wałbrzyszanie, rozgonieni z tyłu przez dwóch furiatów, jeszcze próbują się zmobilizować. Z początkowych dwóch setek zostało teraz półtora. Rzucają w nas cegłami i czym się da. Tym razem pierwsza linia ani drgnie. Patrzę na lecące wokół głazy, wpadam w trans, łapię za jakieś żelastwo. Robi wrażenie solidnego. Unoszę nad sobą. Chciałem je rozprostować w rękach, nad głową, ale badziew pękł na pół. Dłonie pozostają uniesione, w każdej po fikuśnej rurce. - Wu-Ka-eS - dodajemy sobie animuszu krzykiem. Kamienie turkoczą, ale tamci jakoś nie kwapią się do zaatakowania. W pewnym momencie wyrzucili swoją amunicję. W naszym kierunku powietrze przeszywają zaledwie nieliczne pociski. Zanim znów się uzbroją jest chwila luzu. - Teraz! Jedziemy z nimi krótko! - rzucamy się na autochtonów, tamci rejterują. Rozbijają się na części. Już nie będą groźni. Upojeni zwycięstwem nie ścigamy ich. Lecz duch bojowy u niektórych chłopaków zrodził się dopiero teraz. Ja w dalszym ciągu z uniesionym żelastwem dostaję korby. Doszedłem do wniosku, że jeśli ich dziś nie zlejemy, to taka szansa może się już nigdy nie powtórzyć. Nie oglądając się na nikogo biegnę w kierunku winkla za który wbiegła spora grupa miejscowych. Przebiegam obok kościoła, ręce cały czas w górze. Szok? Już dopadam zakrętu, rzucam spojrzenie za siebie. Pociągnąłem chłopaków za sobą. Biegną, krzyczą. Za rogiem spora grupa ludzi. Przystanek MPK. Gdy się wynurzyliśmy akurat bractwo pchało się do pełnego autobusu. Nim dobiegliśmy autokar okazał się z gumy. Wchłonął niemal wszystkich. Dopadam zdyszanego gostka w odpowiednim wieku. - Ja niewinny, ja bytem w kościele! - Toś się, kurwa, zmęczył tym modleniem. - Kłamał w żywe oczy. Wypchane spodnie świadczyły doskonale o miejscu w którym schował szalik. Agresja dziesięć. Klient zalewa się krwią. - Pierwszy raz komuś przypierdoliłem na wyjeździe! - Jacek z gdańskiej dzielnicy Chełm cieszy się jak dziecko, podskakuje, klaszcze. Ostatni już atak kilku łebków z bramy na wysokości dworca. Rzucają w nas kamieniami, a my na nich. Do bramy! Ta okazuje się przelotowa. Z drugiej strony jakieś płoty. Między nimi migają uciekające sylwetki. W nagrodę dewastacja bramy. Łamanie poręczy, bicie szyb. Zajeżdża milicyjna nyska. - Co się tu, kurwa, dzieje9 - Dwóch funkcjonariuszy wpada z hukiem na klatkę schodową. 196 - Rzucali w nas cegłami, musieliśmy się bronić! -Którzy to? - Uciekli. - To wynocha stąd - pałki jednak nie idą w ruch. Czekamy na dworcu. Do przyjazdu pociągu dwadzieścia minut gdy na peron wtacza się pacjent z obandażowaną głową w towarzystwie dwóch milicjantów. - Co za huj przyszedł pucować - wyrywa się z kilku gardeł. - Ciekawe, kto ma go na sumieniu? - "Wolf komuś kosą rozorał łapsko - informacje biegną szybko. - Tumanie, on ma bandaż na makówce. - To jeden z tych z kościoła - okazało się, że chłopcy wpadli do świątyni i wywlekli kilku ukrywających się przed pościgiem. - E, na pewno z przystanku. Na szczęście jest już ciemno i sporo ludzi oczekuje na pociąg. Kilku chłopaków błyskawicznie zamienia się na kurtki. Ja profilaktycznie robię to samo. Biorę Magdę pod rękę i tłumaczę o co chodzi. Zbliżamy się do grupki podróżnych z dziećmi i udajemy parkę zakochanych. - Bardzo narozrabiałeś? - słyszę pytanie. - Iii tam, ja tak na wszelki wypadek. Jak wrażenia z wyjazdu? - Z Beatą o mało nie pomarłyśmy ze strachu na tych działkach. - A co powiesz o milicjantach? - wracam pamięcią do wczorajszego wyjazdu do Stalowej Woli. - Daj spokój. Jesteście nienormalni. Pierwszy raz miałam z nimi cokolwiek wspólnego. Jeden wyjazd do Wrocławia i dwa razy na komendzie. - Dwa? A kiedy drugi? - Na dworcu, tuż przed odjazdem do Wałbrzycha, przez tę świecę dymną. - Tobie chcieli przybić? - zaczynam się śmiać, ale szybko zmieniam temat, gdy się tylko zorientowałem, że każdą wstawkę w stylu "przybić" musiałbym tłumaczyć z naszego na polski. Podjeżdża pociąg. Ten z obandażowaną głową znika bez trofeum w postaci sprawcy rozwalenia czaszki. - Dzięki, Romek - słyszę. Wychylam się zza gościa w zatłoczonym pociągu. To "Fred". - Za co? yby nie wy, to sami dostalibyśmy wpierdol. cham się. Przed oczami mar ję z Gdyni sprzed ki! !V I w której nasze role były akurat odwrotne. - Nie ma za co. Skrzynka piwa i wszystko gra! Większość lechistów jedzie do Gdańska, jednak kilku wcale nie ma takiego zamiaru. - Na cholerę będę się telepał pociągiem - rozważa ktoś. - Przyjadę w poniedziałek rano, a we wtorek wieczorem z powrotem do Wrocławia? - Zostajesz na Real? - Jasne! - Co z nim zrobimy? - trzeba zorganizować jakieś lokum. - Ilu zostaje? - To lubię. Fachowe pytanie "Orła". - Trzech lub czterech. - Nie ma sprawy, śpią u "Pociska". Od rana impreza. Zorganizowało się jakieś żarcie, alkohol. We wtorek rano niespodzianka. - "Dufo", ty tutaj? Zarzekałeś się, że przyjedziesz dopiero w środę. - Ja... tylko wyszedłem wyrzucić śmieci - śmieje się. Znów pijaństwo. Wieczorem towarzystwo jest nieźle ugotowane. Jak to zwykle w takich okolicznościach śmiechy i szarpaniny. "Dufo" początkowo wkurzony do łez, a później tak dla jaj łapie za stojący na klatce schodowej kredens i przerzuca go przez barierkę. Prawie że na głowę wchodzącego kolesia. Na odgłosy rozróby wybiegają współmieszkańcy. - Co za chamstwo! Co to za towarzystwo!? - A ja jaj - koleżka z ŁKS-u który właśnie przed godziną dojechał, jeszcze niedopity kręci głową - Co za chamstwo, co za towarzystwo - parodiuje tak, że nie wiadomo, czy mówi żartem, czy na serio. Dzień meczu z Realem Sociedad San Sebastian był tym, w którym Śląsk miał największy młyn w historii. Trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem, tuż po otwarciu bram, sektor "pod wieżą" był już pełny. Chóralne śpiewy słyszane z przystanku tramwajowego. Kto kiedykolwiek był na Stadionie Olimpijskim może mieć pojęcie o sile głosu. Gdy mecz się zaczynał przejście dwóch metrów było niemożliwe. Ścisk, tłok, "młyn" rozlewał się na dwa sąsiednie sektory. Dobrych pięć tysięcy "kotów" z szalikami. Pięć tysięcy! Czegoś takiego jeszcze długo nie będzie. Teraz gdy na spotkania ligowe przychodzi ogółem tyle widzów, jest dobrze. Żal, że nie udało się wygrać, ale to sympatyczne, iż mimo porażki publiczność stać było na skandowanie po końcowym gwizdku Wu-Ka-eS. 35-tysięczna publika opuszczała trybuny zawiedziona. 0:0 w San Sebastian i 0:2 u siebie. 198 Delegacje z Gdańska i Łodzi. Coś trzeba z nimi zrobić. Impreza, oczywiście wspólna. We Wrocławiu animozje między fanami Lechii i ŁKS zanikają. Żłopią razem wódę, najbardziej zgraną parę przez najbliższych kilka dni stanowili "Dufo" z Gdańska i "Świadek" z Łodzi. Z dnia na dzień coraz więcej kolesiów z miasta włókniarzy. Zbliża się mecz z ŁKS. Impreza trwa. NIE MA PRACY, TO NA ŚLĄSK, KURWA, SIĘ JEŹDZI Po otwarciu granic ludzie zaczęli jeździć jak szaleńcy po Europie i świecie. Różna motywacja. Najczęściej chodzi rzecz jasna o pieniądze. Różne są kierunki owych wycieczek. Biznesmeni jadący nie tyle na saksy, ile po towar to głównie Turcja, czasem daleki wschód. Dla golców próbujących się odbić Niemcy i inne niedalekie kraje. Z takich wojaży jedni wracają obłowieni, reszta jedynie z wrażeniami. Ale każdy zawarł jakieś znajomości. Język jest cholerną przeszkodą, tzn. jego brak. Gdy się już człowiek nieco poduczy, zaczyna łapać kontakt z miejscowymi. - U nas, jak się złapie gości z innego klubu, to się im zabiera szaliki -Wojtek, fan z Krakowa relacjonuje swoją rozmowę z londyńczykiem, sympatykiem Tottenhamu Hotspur. - Po co? - dziwi się Anglik. - Jak to po co? Barwy traktuje się jak skalp! - Nie rozumiem - londyńczyk jest zdziwiony - zabierać? Przecież wtedy nikt nie będzie wiedział kto kogo zbił! - Jak nie będzie wiedział? - z kolei Wojtek nie pojmuje racji przedtsa-wiciela najbardziej znanej nacji chuliganów. - No bo jeśli nawet będą powybijane szyby, kamienie na ulicy, plamy krwi - tłumaczy wyspiarz - a nie walają się niczyje barwy, to skąd wiadomo kto tu dostał bicie? A jak leży Arsenał lub West Ham, to znaczy, że faceta zlano że nie był w stanie zabrać swojej własności. Jasno wytłumaczone o co chodzi. Inny świat, inna mentalność. Trzeba wiedzieć, że ceny szalików są u nas i na zachodzie mniej więcej podobne. Natomiast w krajach dobrobytu ludzie zarabiają średnio 10 razy tyle co w Polsce. Czyli, że gdy my kupujemy za przeciętną pensję 20 szalików, to Niemców. Włochów czy Anglików stać na dwieście. Możemy 199 sobie pomyśleć, jak traktowalibyśmy nasze barwy ubrudzone krwią, gdyby kosztowały nie 150 a 15 tysięcy. Kiedyś, za śp. nieboszczki komuny (i chwała Bogu, że nieboszczki) karmiono nas propagandowymi hasłami o brutalnych fanach brytyjskich rekrutujących się głównie z najuboższych warstw społecznych. Bezrobotnych frustratów nie mających się gdzie podziać i co z sobą zrobić. Nabijałem się z tych opowiastek setnie. Dziś jakby nieco inaczej patrzę na te sprawy. - A wy czemu znowu zaczęliście jeździć na mecze? - pyta "Kaskarino" "Mazurów". - Nie ma pieniędzy, nie ma pracy, to, kurwa, na Śląsk się jeździ. - Pada odpowiedź. Zarówno jeden jak i drugi to "kotki" czystej wody. Kiedyś nieszkodliwie tępili małolatów. Tego pacnęli w łeb, tamtemu wykręcili rękę. Jeszcze inny został delikatnie okopany. Ówcześni małolaci wyrośli, mają teraz po 25 lat. Czasem "Mazurom" w dalszym ciągu przypominają się dawne czasy, i kogoś pacną w łeb. Aktualnych małolatów nie męczą, ale ci ich się boją jak ognia. Coraz bardziej daje się zauważyć zubożenie społeczeństwa. Aż żal patrzeć, jak na kilkanaście minut przed końcem meczu wpływa na niektóre stadiony fala ludzi. Niemały ten tłumek stanowi spory procent publiczności. Nie jest to obrazek typowo polski. W Rzymie na ciekawszych meczach przed stadionem czeka na możliwość wejścia tylu chętnych, ile aktualnie przychodzi na niejeden stadion pierwszoligowy w Polsce. Powodem zwiększenia się tych grup liczących na darmowe wejście jest także zaostrzenie kontroli na bramkach przez szukające na gwałt pieniędzy kluby. Troszkę mi żal, a trochę podziwiam stojących pod bramami z tranzystorem przy uchu. Są stadiony, na które wkręcić się łatwo. Czasem stosuje się ciekawe wybiegi. Nieliczna, ale stosunkowo silna grupa wrocławian w Mielcu przymierza się do kupna najtańszych biletów po 15 tys. Takich dla małolatów. - Na te bilety nie wejdziecie - oświadcza porządkowy. - To pójdziemy do sklepu i nażłopiemy się za te pieniądze win. - Boguś ma nie na darmo ksywkę "Winiucho". Czasem ktoś mu powie "Bełcik", też się nie obraża. Mając takie perspektywy bileterzy, nie chcąc prowokować zadym, dla świętego spokoju wpuszczają wszystkich na dziecięce wejściówki. Spora część osób nie uczęszcza na sport właśnie z uwagi na kasę jaką trzeba wydać. Ceny najtańszych biletów to z reguły co najmniej 15 ty- 200 sięcy (93 rok). W porównaniu do średnich zarobków nie jest to wcale tak mało, zważywszy, że dorosły płaci dwa razy tyle. Denerwują mnie pijani pacjenci kombinujący jak tu wejść. Na przyjemności miał, a na mecz nie? Trzeba sobie było odmówić dwóch ostatnich piw, i by grało. Zwłaszcza wkurzają hasła: "wiesz, ja od tygodnia piję". To pij dłużej. Twoja sprawa. Zupełnie inaczej, gdy ktoś trzeźwy, czysto i schludnie ubrany wystaje swoje pod siatką. Tych żal. PANIKA Chęć udowodnienia sobie i reszcie, że jest się lepszym, energiczniejszym, że jesteśmy badziej wartościowi siedzi w każdym z nas. Wolimy, gdy nas widzą mocnymi gośćmi z charakterem, niż sflaczałymi słabeuszami gnącymi się ze strachu przed byle spojrzeniem. Część bractwa ma faktycznie wysoki próg odporności psychicznej i fizycznej, inni próbują w sobie wynaleźć te cechy, jeszcze inni marzą w skrytości ducha o sytuacjach w których wykazują się męstwem i odwagą. Ci ostatni w sytuacjach ekstremalnych z reguły nie uczestniczą, z powodu najprostszego: w razie niebezpieczeństwa nogi biorą za pas, i tyle z nich... pożytku. Gdyby tylko ucieczka była równoznaczna z pojedynczym oddaleniem się z pola walki. Taki silny w marzeniach a mięczak w rzeczywistości dając drapaka daje także coś innego: sygnał do ucieczki dla innych, wprowadza popłoch i panikę wśród reszty. W wypadkach konfliktu liczy się ilość walczących po obu stronach. Nawet najwspanialsza dziesiątka najlepszych karateków, nie ma szansy, gdy naprzeciwko stanie kilkanaście razy silniejsza grupa. No chyba że będzie to grupa samych cieciów, ale tacy by nie atakowali. Zupełnie inaczej wyglądać mogą te same proporcje, ale w sytuacji odwrotnej. Zdarza się czasem i tak, że stu jest atakowanych przez dziesięciu. W takim przypadku wiadomo, że atakujący to wariaci, szaleńcy zdecydowani na wszystko, rzezimieszki jakich mało. Gdy wśród ofiar hordy znajdują się mali duchem chcący ocalić swą skórę ponad wszystko, dla których najważniejsze jest, aby samemu nie dostać po grzbiecie, wtedy bardzo łatwo o fatalny w skutkach dla reszty popłoch. Panika ma to do siebie, że gdy ogarnie jed-nego-dwóch w tłumie, natychmiast się rozprzestrzenia na całą grupę. 201 Gdy ogarnie pół zbiorowości, to już koniec. Wtedy również reszta oddaje się w szpony wszechogarniającego uczucia. Poddaje się woli tłumu i również ucieka. Dlatego, aby grupa była silna, zdecydowana na wszystko, nie ulegała defetystycznym nastrojom należy dbać o to, by z niej wyeliminować jednostki słabe, nie odporne psychicznie. Tacy ludzie stanowią zagrożenie wszędzie. Na stanowiskach państwowych będą narażeni na wypaczenie swojego stanowiska w zależności od nacisków politycznych. W złodziejskiej szajce są ewentualnymi kapusiami. Nawet w kontaktach towarzyskich mówią coś innego jednym, co innego drugim, w zależności od okoliczności. Ludzie bez kręgosłupa. Chorągiewki. Tak się ustawiają jak im zawieje wiatr. Każdy ma swoją cenę, to niewątpliwe. Jeden sprzeda się za uśmiech szefa w firmie, drugiego trzeba postraszyć więzieniem lub biciem. Jeszcze inni oddadzą wszytsko za wódkę czy pieniądze. To jasne. Złamać można każdego, bez wyjątku. Kto nie wierzy, niech popiłuje sobie pilniczkiem zęby. Jeden z najmocniejszych argumentów. Ale co innego pozwolić na to, by plunąć sobie w twarz, gdy ktoś stoi z wycelowanym w ciebie pistoletem, a co innego gdy zamiast lufy widzimy palec i grymas na twarzy. Wszystko jest kwestią ceny. W pierwszym przypadku była ona najwyższa - życie. W drugim - drobne nieprzyjemności. Ci dla których niedogodność spędzenia 48 godzin na dechach komendy jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla własnej słabości powinni być eliminowani z grup. Dla większego ich - grup - bezpieczeństwa. Nie można dopuścić do siebie mięczaków, gdyż staniowią oni zagrożenie. Policjant wyciągnie pałkę i nawet nie musi jej używać, by dowiedzieć się kto produkuje i w jaki sposób przemyca petardy na stadion (lub kompot dla narkomanów, ulotki dla podziemnej opozycji, podpisuje się pod nielegalnym tekstem itd, itp). Mięczak w środowisku stanowi groźny przyczółek dla przeciwnika. Ucieknie, spowoduje panikę, nie jest zdolny do podejmowania sensownego działania w warunkach stresu. Nie można eliminować wszystkich, bo każdej organizacji, legalnej i nielegalnej potrzebny jest dopływ świeżej krwi i zwiększenie grona sympatyków. Ale wszystkim należy się bacznie przyglądać. I wyciągać odpowiednie wnioski z drobnych, czasem nieistotnych szczegółów. Osobiście uważam, że najważniejszą cechą każdej zbiorowości jest lojalność. Jaki byłby ze mnie Polak, gdybym sprzedawał tajemnice mojego 202 kraju? Jaki członek partii politycznej, gdyby moje cele różniły się od jej programu? Jaki kolega czy przyjaciel, gdy nie pomogę w razie potrzeby? W zadymie, w sytuacji trudnej, jeśli chyłkiem uciekam od całego zamieszania, znaczy że zostawiam kolegów na pastwę losu. Jeśli biorę nogi za pas oficjalnie, to nie tylko rejteruję, ale i pociągam za sobą innych, zostawiając w opłakanej sytuacji tych najbardziej wartościowych, na których liczyć można zawsze. Pal sześć, gdy zerwie się małolat, dla którego ta zadyma to pierwszyzna. Gorzej gdy komuś się to zdarza po raz kolejny. Takiego trzeba usunąć. A małolatowi wytłumaczyć na czym polegał jego błąd, jednocześnie nieco nim potrząsając. Wtedy lepiej trafi, że postąpił nieetycznie. W 77 roku Śląsk dwa razy grał w Szczecinie. Wiosną, gdy po zwycięstwie 2:1 otworzyła się szansa na tytuł, i jesienią, gdy po 0:2 wydawało się, że w tabeli będzie niewesoło. Na pierwszy kwietniowy mecz jechaliśmy jeszcze do przyjaciół. I to dobrych. Jednak coś dziwnego działo się podczas spotkania. Na płocie spłonęła zielono-biało-czerwona flaga, a później, po spotkaniu, była szarpanina. Jesienią jadąc ponownie nie mieliśmy złudzeń. Wojna. Z tamtego wyjazdu pamiętam niewiele. Po pierwsze jadąc do grodu Gryfa, niedaleko przed celem uparty konduktor chciał koniecznie sprawdzić bilety. Uwziął się. Nikomu, kto nie miał przejazdówki nie było to w smak, a znajdowaliśmy się w większości. Na szczęście jedne drzwi pomiędzy wagonami były zatrzaśnięte na amen. Wystarczyło tylko znaleźć się po ich drugiej stronie... Jedyną możliwość stanowiło przeskoczenie ze stopni jednego wagonu na drugi. Niby niedaleko, ale przy szybkości 100 na godzinę i śmigających słupach to zadanie stało się wcale nie najprostsze. Skakali wszyscy. Kilkadziesiąt osób. Trzeźwi, pijani i na kacu. Sprawni fizycznie i flejtuchy. Odważni i tchórzliwi. Skakali po kolei, pomagając jeden drugiemu. To znaczy pomagając słowami "dobra, udało się, teraz ty", bo inaczej nie można było. I wszyscy przeskoczyli. Drobny kaskaderski numer. W samym Szczecinie po meczu dym. Wraz z kolesiem, Radkiem z którym stanowiliśmy nierozłączną parę kumpli usunęliśmy się chyłkiem z zagrożonych rejonów. W okolicach dworca "Kuba", typ z Pogoni pobiegł za mną z szyjką od butelki. Pobiłem wtedy z pewnością wszelkie możliwe rekordy świata na 203 krótkie i średnie dystanse. Na kolejnym meczu, we Wrocławiu starsi komentują wydarzenia. Z tych relacji wynika, że dostaliśmy wpieprz. - Ja się zerwałem zaraz za stadionem - informuję. "Florek" wstał i chwycił mnie za szmaty. - Jeszcze się, kurwa, masz czym chwalić. Zęby bym ci najchętniej wybił. - Zostaw kajtka - to "Kapłan", ówczesna pięść numer 2 "młyna". - Ile masz lat? - Szesnaście - widmo wybijanych zębów nie było przeze mnie mile widziane. - Jeszcze jeden taki numer, i w czajnik. Rozumiesz? - Rozumiem - jestem nieźle wystraszony, ale zęby chyba zostaną na swoim miejscu. - Słuchaj, jak jesteś ze wszystkimi, to bądź do końca. To lepsze dla chłopaków, bo więcej, i dla ciebie, bo bezpieczniej. - Romek Gierczak, wtedy pięść numer 1, mój przyszły protektor miał nie wiadomo dlaczego sporo wyrozumienia. - Który to był twój wyjazd? - pyta. - Dziewiąty. - Nigdy już nie jedź do Szczecina. - Dlaczego? - Bo tam biją. - Jak Śląsk będzie grał to pojadę - mówię niepewnie. Może dostanę po głowie? - Dobra, będą z ciebie ludzie. - Romek śmieje się. Po prostu mnie sprawdzał, a że wypadłem pomyślnie od tego momentu najlepszy "zawodnik" tamtych czasów mnie polubił. Faktem jest, że czuje dla Pogoni respekt, chociaż w 88 roku, gdy graliśmy z nimi ostatni ligowy pojedynek przed ich barażami, ganialiśmy portowców po ich stadionie. Bordowo-niebieskich było wtedy serdecznie mało. Chcieliśmy wygnać miejscowych ze stadionu, ale musielibyśmy walczyć z milicją, a wtedy na to byliśmy za słabi. Pogoń jest nieźle zorganizowana, mają sporo wiary, dużo pomysłów. Na ich niekorzyść wpływa fakt, że praktycznie wszędzie mają daleko. Jedynie Poznań mogą uznać za niedaleki wyjazd. Podobne problemy mają inne nadmorskie kluby. Arka, Bałtyk, Lechia oraz Jagiellonia. Lojalność w grupie można wyrobić strachem. Opowiadał mi kiedyś 204 "Grabarz" o pewnym ciężkim wyjeździe Lechii. Niewiele wcześniej wyszedł "Dufo", przez większość, mimo młodego wieku widziany jako bożyszcze. Wysiadają z pociągu w 70 osób, a tu czeka na nich banda miejscowych. Część już myśli o wycofaniu się z powrotem do wagonu. - Jak ktoś spierdoli, to go zabiję! - "Dufo" wyczuł nastroje i nie chciał pozwolić bractwu spanikować. W jego ustach podobne zapewnienia brzmiały nad wyraz realnie. - Gdy to usłyszałem - kontynuuje "Grabarz" - widziałem jak kilku gościom od nas zaczęły nogi drżeć ze strachu. Jak sobie później pogadałem z łebkami, to nie miejscowych się w tamtym momencie obawiali. Trochę zbyt dosłownie wzięli to co "Dufo" powiedział. -1 jak wyszło? - Wspaniale, rozgoniliśmy tamtych. POLICJANT - SKURWIEL Policjanci to często szczególni skurwiele. Takie jest odczucie dużej części ludzi, którzy się z nimi zetknęli, w sytuacjach konfliktowych. Ilość zebranych pał w chwili, gdy delikwent był już skuty kajdankami, czy najzwyczajniej w świecie nie stawiał oporu, można liczyć na dziesiątki milionów. Wszelkiego rodzaju demonstracje uliczne, lub najzwyklejsze szarpaniny. Czasem dla "przedstawiciela władzy" poprzednio także 'ludowej" powodem do spałowania był fakt nabarowania gościa. Otłucze się pijaczka i spokój. Będzie czym później pochwalić się w jednostce. Piotrek opowiadał historyjkę z jednej z prosolidarnościowych zadym z 83 roku. Stoi sobie na przystanku tramwajowym w bezpiecznym już terenie, wraz z kilkoma osobami pali głupa. Oprócz tego parę niezorientowanych w sytuacji pasażerów czekających rzeczywiście na środek lokomocji. Podjeżdża nyska równocześnie z taborem. - Wsiadać - milicjant zapędza ludzi do tramwaju. Kilka osób nie reaguje na wydawane polecenie. - No co jest, do kurwy nędzy?! Mówi się, wsiadać! - mundurowy złapał nerwa. - Ta linia mi nie pasuje, jedzie prosto, a ja mieszkam na prawo - tłumaczy przygłupowi niezorientowany. Argumenty sensowne, jednak nie wziął pod uwagę ilorazu inteligencji typka do którego się zwracał. - Jak nie wsiądziesz, to my cię zawieziemy do domu! - ton wyraźnie wskazywał, że ten dom o którym myśli przygłup potocznie zwano komendą. Ponieważ niezorientowany liczył na rozsądek musiał przegrać. Następnie wraz z Piotrkiem liczyli godziny. Taka zabawa w odliczanie do 48. Troszkę wcześniej, jesień 82.1 wówczas milicjant to był ktoś, mógł prawie wszystko. Był wielki. Chyba, że natrafił na wielką, grubą, czerwoną świnię. Wtedy stawał się malutki, piszczał, skamlał, stał na dwóch łapkach. Czerwone świnie były wielkimi panami dla niebieskich piesków. Zbyszka zatrzymano podczas meczu Śląsk-Servette Genewa. Mundurowy skurwiel bije go już na komendzie ręką uzbrojoną w kastet w okolice oka. Zbyszek na sprawie, oczywiście własnej, nie tego bijącego informuje prokuratora o zaistnieniu tego faktu i rozpoznaje boksera. Milicjanci zgodnym chórem zeznają, że "zatrzymany uderzył głową o krawężnik". Co prawda w chwili wrzucania go do nyski głowa była cała, ale jakie to ma znaczenie. Milicja, a później policja w Łodzi na przełomie lat 80 i 90 to rodzaj umundurowanych, niewyżytych sadodebilków. Najgorsze były mecze z Widzewem. Długi odcinek między stacją Łódź Kaliska na stadion RTS-u szło się z poganiaczami wymachującymi pałkami i czepiającymi się, a to że ktoś śpiewa, a to że wolno idzie. Każde napomnienie oprócz uwag słownych w rodzaju:' Co jest, kurwa, za wycie'', to także szturchnięcie gumą. Marian za zabranie gościowi proporczyka w Szczecinie dostał wyrok trzech lat. Natomiast mili/poli/cjanci zabierają szaliki, a czasem nawet kurtki. Zwłaszcza moro i flajersy. Być może czytający te słowa jakiś prokurator popuka się palcem w czoło, twierdząc, że tak nie jest. Zapraszam. Na meczach Śląska spotkać mnie łatwo. Dysponuję adresami ludzi, którzy w ten sposób potracili swoją własność. Jak mawiają ci, którzy swoje odsiedzieli: "Dać policjanta wcale nie jest kulawo". Nadużycie władzy przez policjantów jest traktowane przez nich samych, jako coś co się im należy. Do częstych wypadków wchodzenia bez biletów na różnego rodzaju imprezy dochodzi przez pokazanie legitymacji tego resortu. Jest to oczywiste nawet dla szeregowych. Jazda bez biletu środkami MPK - normalka. Kazać cywilowi stać na baczność - nic szczególnego. Niepodanie numerów służbowych (kiedyś) oraz ich chowanie (teraz). Używanie pałek wobec obezwładnionych, kopanie zatrzymanych, "prewencyjne" pryskanie gazem łzawiącym. Można takie przypadki wymieniać godzinami. 206 Nieczęsto zdarza się mundurowy, zachowujący się jak ten w Jastrzębiu. Na stadionie stanął przed nami gostek z trzema gwiazdkami, podał swój numer i nazwisko i grzecznie stwierdził, czego nam nie wolno. Mieściło się w granicach rozsądku. W resorcie spraw wewnętrznych z pewnością pracują ludzie sensowni. Moja programowa awersja mogłaby się wydawać idiotyczna, gdyby nie fakty takie jak ten: - Lewus jeden, w ciągu dwóch kat dziewiętnaście razy pracę zmieniał, a teraz od ośmiu pracuje w milicji - mówi przypadkowy, szpitalny sąsiad. Inna rozmowa z właścicielem sklepu. - Właściwie to żałuję, że muszę założyć alarm, ale trudno. - Dlaczego pan żałuje? - Jak jakieś włamanie, to firma ubezpieczeniowa zwraca straty. - To złodzieje tyle nawynoszą? - Od razu złodzieje. Co on zdąży drapnąć, jak na wystawie zostawiam same najtańsze szmatki? A tu takie włamska na chama, lu cegłą w szybę, pozbierają co w zasięgu ręki i chodu. Taka parszywa dzielnica. Przy okazji obławiają się policjanci. Tydzień temu po jednym włamaniu drugie. Zajeżdża ta sama ekipa, wszyscy w koszulach, jaki mi niedawno zniknęły z głębi sklepu. KIBIC - TURYSTA Najeździ się człowiek co nieco po Polsce na te mecze. Dzięki drużynom pierwszo lub drugoligowym można zwiedzić pół kraju. Kibole przemierzają jakieś gigantyczne odległości i zajeżdża np. do grodu Kraka. Zwykły, normalny turysta zasuwa z miejsca do Sukiennic, a następnie na Wawel. Gdy wysiada tenże tramp w Szczecinie gna na Wały Chrobrego. W Warszawie na Starówkę, w Gdańsku pod Neptuna. Najgorzej w Łodzi, nie ma co zwiedzać, ale tam noga żadnego sensownego trampa nie stanie. Inaczej zachowują się kibice. W zwartej grupie udają się na stadion, a jeśli czasu zbywa zahaczają po drodze o jakąś kuflotekę. Dawniej bywało inaczej, to znaczy z uwagi na sporą ilość zgód można się było spokojnie rozbiec po mieście rywala, nie bacząc, by zostać napadniętym przez watahy miejscowych. Wręcz przeciwnie, tubylcy byli pożądani. Chlało się z nimi piwo, gadało o piłce. 207 Czasem, gdy fana wzięło na ukulturalnianie się, łaziło bractwo podziwiając dziwadła jakoweś. A to słup z gościem. Zygmuś mu mówią, a na słup kolumna. To znowu stwór straszliwym ogniem od święta zionący, poza tym nieszkodliwy. Stoi obok jamy smoczą zwanej. Albo gostek, golas zupełny z hakiem potrójnym w łapsku. Jeszcze gdzie indziej hala okrągła z walącym się dachem od wykopek podmiejskich. Te romantyczne czasy minęły. Teraz kibic wychodzi z dworca w otoczeniu przemiłych zwierzątek wymachujących szpicrutami. Wszelkie chętki na zboczenie z trasy na stadion przez stwory owe widziane jest niemile. I cóż później, gdy ktoś w geografii narodowej wyedukowany i wyjazdów zaliczonych na koncie kilkadziesiąt, gdy jedynie stadiony w miejscach docelowych znający. Ewentualnie jeśli odważniejszy, a zarazem sprytu nie pozbawiony w piwożłopnie obznajomiony nieco. Gdy pobyt w tych przybytkach kultury wydłuży się ponad miarę zwykłą, przyjezdny, miast na mecz trafić, na izbę ozdrowieńczą odwieziony bywa. Za szczególne te sanatoria płaci się w zależności od strefy klimatycznej, od 350 do 800 tysięcy za dobę niecałą. Rekordzista wrocławski, pseudo "Bajerek", co wiek chrystusowy lat temu kilka przechodził, do najlepszych w ojczyźnie należy. Ileż on przybytków takowych w miastach różnych zwiedził, to historia niemal. Trzeba przyznać, że pobyt w miejscach owych do zdrowia pacjentów przeprowadza natychmiast nieomal. Ledwie godzin kilka, i człek do chodzenia niezdolny grunt niekołyszący się pod nogami łapie. Co do zwiedzania - stadion stadionowi nierówny. Niekiedy budowla ta stanowi centrum, wokół którego w dalszej kolejności zaczyna się miasto budować. Jak Mielec na ten przykład. Gdyby tam nie wybudowano piłkarskiej świątyni, architekci mogliby gdzie indziej domy zaplanować. A inżynierowie jeszcze gdzie indziej je postawić. Lecz stadion stał, więc kombinować trzeba już nie było. Wystarczyło obudować okolice wielką płytą, a resztę hotel "Jubilat" zasłania. I miasto gotowe. Inaczej czyli odwrotnie do zagadnienia rajcy czcigodnego grodu Katowic podeszli. Tam najpierw postawiono kopalnie, dopiero później domy, a na samym końcu stadion. Teraz postanowiono naprawić ten błąd, i modernizację cywilizacji w mieście od stadionu zaczęto. Następne będą budynki, a na koniec zlikwiduje się kopalnie. Ktoś odkrył aferę na skalę międzynarodową. O polskie stadiony chodziło właśnie. Nie pamiętam już, czy to chorzowski stutysięeznik leży w 208 granicach Katowic, czy też stadion GKS na gruntach Chorzowa, ale jakoś tak właśnie. Z wojaży aż chce się przywozić fotki naszych wspaniałych obiektów. Miss foto anno domini 93 wśród świątyń futbolu w kraju dzierży bezwzględnie obiekt we Wrocławiu przy ul. Oporowskiej. Wspaniała trybuna z dachem, przypominająca swym falistym pokryciem peron zapomnianego dworca, piękne urządzenia do siedzenie zwane gdzieniegdzie słupkami, chwasty do pasa w mniej odwiedzanych miejscach, wspaniały, niemal w całości okalający płytę boiska wał ziemny, niesprawna często tablica świetlna. Wszystko to robi wrażenie. No i płot im. Janusza Góry. Znaczy się za pieniądze z jego transferu. Chyba jedyny płot stadionowy w odległości dwóch metrów od ławek. Na szczęście jest herb podkreślający przynależność. Żeby się nikomu nie pokićkało. Mógłby dojść do wniosku po zlustrowaniu, tej architektonicznej perły, że znajduje się na Marsie. Zadbano także o fanów na wypadek zamknięcia stadionu. Postawiono go tuż przy górce "Pafawag". Numer dwa to od wielu lat remontowany pseudostarogrecki obiekt krakowskiej Wisły. Remont rozpoczęto pół pokolenia temu, a tempo prac jak za najlepszej komuny. Remont rozpoczęto i natychmiast skończono. Efekty - jak widać. To znaczy nie w telewizji. Kamery tejże ustawiane są na specjalnie do tego przygotowanych gruzach, i pokazują jeszcze nie remontowane, dlatego możliwe do wpuszczenia na nie widzów sektory. Gdyby trzeba było nakręcić w Krakowie film o powstaniu warszawskim, kamery wystarczyłoby przenieść na drugą stronę boiska. Efekt scenograficzny murowany. Nikt nie pozna, że film kręcono 50 lat później, i gdzie indziej. Pozycję trzecią dzierży białostocka Jagiellonia. Nie mylić ze stadionem Gwardii, na którym Jaga grała swe pojedynki gdy publika waliła drzwiami i oknami. Stadion klubowy położony jest w centrum miasta, ale wokół samego stadionu stoi aktualnie wspaniałe miasteczko tekturowych i blaszanych bud. Slumsy Rio de Janeiro przy tych walących się pudłach, to istny cud techniki. Budy okupują przybysze zza pobliskiej granicy uprawiający w nich eksport. Sam stadion od owych bud różni się jedynie budulcem. Budy są z blachy falistej, a stadion to głównie siatka metalowa. Wyższy stopień wtajemniczenia. Milutki stadionik, zwłaszcza podczas pewnych obróbek technologicznych w pobliskim zakładzie (huta, kopalnia, czy cholera wie co) posiada 209 Ruch. Świeże powietrze, przy sprzyjającym wietrze rościela się wtedy białą płachtą na całym obiekcie. Już za trzecim głębszym wciągnięciem świeżutkiej, prosto z komina białej piany na twarzach odmalowywuje się sympatyczny uśmieszek. Niektórzy złośliwcy twierdzą, że trupi. Chyba im wtedy oczy łzami szczęścia zalewa. Kolekcja wrażeń kibiców - tyrustów byłaby niepełna, gdyby nie wspomniało się przy okazji o niektórych dworcach PKP. W naszej ukochanej stolicy wybudowano tak zwany Centralny. Nie stwierdzono do dziś, czy chodzi o jego położenie, czy o centralną niemożliwość zorientowania się gdzie znajduje się wyjście, gdy postawiono tam nogę po raz pierwszy. W każdym bądź razie nazwa pasuje. Sympatyczniutid jest dworzec Chorzów Batory. A to z uwagi na pobliskie położenie kufloteki i stadionu. Piękny obiekt zabytkowy klasy 0 (nie mylić z 00) posiada Białystok. Jakieś konstrukcje ponad nim tworzą urokliwy krajobraz. Do niedawna jeszcze piękne, w starym, romantycznym stylu były dworce w Łodzi (Kaliska) i Krakowie (Główny). Zwłaszcza na tym drugim lubowano się w ustawianiu dwóch pociągów jadących w przeciwnych kierunkach na jednym torze. Ten, kto nie zauważył przerwy między wagonami, mógł zamiast w Katowicach obudzić się w Rzeszowie. Dworce co się zowie posiadają w Mielcu i Lubinie, Stalowa Wola to dla odmiany taka metropolia, że zafundowano tam sobie aż dwie stacje. Jedna najwidoczniej nie starczała. Dzięki temu niezorientowany ma dwa razy mniej pociągów. Ciekawe, czy do Pniew jest dojazd koleją. Z mapy to nie wynika. Ale przynajmniej przez rok nie jest to wrocławskim problemem. Po ostatnim gwizdku arbitra przyjezdni oddalają się do swojego środka transportu, czyli najczęściej idą na spotkanie pociągu żegnając sympatyczne miasto gospodarzy. Jedzie się kopę czasu, traci kasę na bilety lub nerwy w szarpaninie z kanarem, później można stracić zęby (zdrowie, oko, życie, szalik, portfel, niepotrzebne skreślić) by móc powydzie-rać się dziewięćdziesiąt minut, następnie jest prawdopodobieństwo zostania w imieniu prawa spałowanym (bo się drze) by znów tułać się koleją i wreszcie wysiąść z pociągu we własnym mieście. Dlatego śmiem twierdzić, pomimo niejednego wiadra pomyj jaki na nas wylano, że kibice w tej całej zabawie zwanej ligą polską stanowią najzdrowszy element. Nie: przekupni piłkarze, zdemoralizowani sędzio- 230 wie, zdegenerowani i niekompetentni działacze, ale chuligani-kibole. Nie każdy sędzia jest przekupny, sędzia ożłop i karierowicz, działacz -kombinator. Tak samo jak nie każdy fan jest rozbójnikiem i bandziorem. Ale nawet jeśli jest, to ryzykuje własnym zdrowiem i pieniędzmi. Spędza w pociągu czas, za który mu nikt nigdy grosza nie wypłaci. Dlatego, drodzy dziennikarze, opisujący imprezy na których was nie było, lub piszący coś na specjalne życzenie opisywanego, spójrzcie najpierw na siebie. Bo źdźbło w czyimś oku zawadą, gdy belka we własnym nie przeszkadza. ROTTERDAM I SAN MARINO Ostatnimi czasy dzięki liberalizacji przepisów paszportowych, oraz coraz wyższym zarobkom (liczonymi w dolarach) rodaków, więcej ludzi jeździ na spotkania wyjazdowe reprezentacji Polski. Oczywiście fan jakiegoś klubu pragnie uzewnętrznić swoją obecność na takiej imprezie i wywiesza flagi w barwach swojej drużyny. Pierwszym takim mocnym akcentem okazał się wyjazd do Rotterdamu. Autokary z Gdańska, w których na doczepkę jechali arkowcy, z Wrocławia, z Krakowa (Cracovia). Po kilka osób ze Szczecina, Warszawy, Wisły. Zadymę rozpoczęli krakusy. Gdy Cracovia zobaczyła wiślaków natychmiast ruszyła do ataku. W obronie garstki fanów spod znaku białej gwiazdy natychmiast stanęli - mimo że formalnie obowiązywała kosa -lechiści i wrocławianie oraz legioniści. Cracovia zaczęła się cofać. - Dawajcie z nami - krzyczą do garstki arkowców z którymi mają zgodę. - Sami zaczęliście dymić - wymigują się gdynianie. Trudno dociec, czynie spodobała się im postawa ziomków, czy perspektywa wspólnego powrotu z gdańszczanami działała uspokajająco. Po zakończeniu spotkania cała wiara rzuciła się na pasiaków. Ci czując co się może zdarzyć zawczasu przygotowali sobie odwrót. Gdyby nie holenderska policja, która momentalnie wychwyciła o co chodzi, mogło być różnie. Policjanci przepuścili przez swój szereg biegnących w biało-czerwonych szalikach, zatrzymując resztę, w nieco innych barwach. W San Marino tych dylematów nie było. Cracovia nie dojechała na ten mecz, a gdyby dotarli, byłby niezły cyrk. Fani Wisły za rorterdamskie 211 numery pragnęli się zrewanżować derbowym przeciwnikom. Przygotowali się solidnie. Rympały, noże, kastety, i co tam do walki tylko konieczne mieli na stanie posiadania. Dwa autokary z Wrocławia zajeżdżają do Rimini. Wynurzają się kibice "Białej Gwiazdy" z okrzykami "Wisła wita Wrocław". Całe towarzystwo razem biega za tifosami Juventusu którzy udają się na znacznie ważniejszy mecz rozgrywany tego samego dnia z Borussią Dortmund w finale pucharu UEFA. Włosi są ganiani niemiłosiernie. Polska telewizja pokazała w odstępie półgodzinnym oba pojedynki. Reprezentacja narodowa wyglądała przy jedenastce Juventusu jak liga juniorów. Nie wspominając o oprawie meczu. 1000 osób w San Marino i wypełniony po brzegi niemały Stadion Alpejski w Turynie. Kontrast straszny. Do tego otoczka, jaką w stolicy Turyngii był plac św. Marka, gdzie ustawiono olbrzymi ekran dla tych, którzy z powodu braku miejsc nie dostali się na stadion. Tam kilkutysięczny tłum oglądający spotkanie reagował tak samo żywiołowo i spontanicznie, jak ci na stadionie. Flagi, szaliki, śpiewy - fascynujący widok. Trzeba pamiętać, że to tylko pozostałość po tych szczęśliwcach, którym udało się dostać bilety. Fantastyczne widowisko. Do Turynu zjeżdżali Itałiańce z całych Włoch i nie tylko. Specjalny pociąg z Paryża... ech żal. Kiedy coś podobnego zdarzy się u nas? Tych dojeżdżających ganiano w okolicach San Marino. Polacy zwieźli kilka szalików jako trofea. Na granicy polsko-czeskiej sześć godzin trwała awantura pomiędzy kilkoma fanami poznańskiego Lecha a Legii. Jechali jednym autobusem, niezbyt przypadli sobie do gustu. Służby graniczne wyeksmitowały z autobusu agresywnych. We wrocławskich autokarach też awantury, ale innego rodzaju. Tutaj obiektami agresji okazali się - w jednym przypadku kierowca, w drugim przewodnik. Zostawienie siedmiu osób dla szofera to normalka, drugi pojazd nie chciał tej siódemki zabrać. Na kolejnym postoju zostawiono dwie osoby. Bez pieniędzy i dokumentów. Sama radocha. We Włoszeh wszyscy chodzili na solidnej fazie. W tym kraju dobrobytu, wejścia do sklepów samoobsługowych, w których nabiegowo opróżniano flaszki odstawiając na miejsce puste, stanowiło normalkę. Morze alkoholu bezczelnie wyniesiono. Żarcie organizowano w ten sam sposób. Po przyjeździe większość chwaliła sobie wycieczkę, j>omimo słabej organizacji. Słońce, alkohol i prowiant za frajer, czego wieciej oczekiwać? 212 Piłkarze w San Marino wygrali 3:0, a najlepiej w stosunku do kibiców zachowali się Furtok i Leśniak. Oni doskonale wiedzą, co to znaczy mieć fanów po swojej stronie. Nauczyli się tego grając na boiskach Bun-desligi, tam nie robi się łaski wychodząc w podstawowej 11. Tam poparcie z trybun poszczególni gracze odbierają jako szczególny handicap, ale na niego trzeba solidnie zapracować postawą na murawie i poza nią. Ma-tysek zbierający ostatnio gromy, na którym ciąży podejrzenie, delikatnie mówiąc "niesportowego podejścia do wykonywanych obowiązków", widząc po flagach wywieszonych na płocie, że gros z 400 rodaków to wiara z Wrocławia zapewnia po spotkaniu kiboli, że Śląsk nie spadnie, będzie dobrze. Dobrze to on grał (nie mylić z grą na boisku). W drodze powrotnej awantura na granicy czesko-polskiej. - Co wy tu wyrabiacie? - pyta się osobnik ze straży granicznej. - Huj nie szofer, czterdzieści na godzinę. -1 jeszcze łaskę robi, gdy ma się zatrzymać, by się odlać. - Kto mu oko zaprawił? - Skurwiel, stwierdził, że matka gostka to kurwa, gdy tamten poprosił go o postój. Pacjent się wnerwił i zapalił kierowcy w ryło. Wtedy autobus od razu się zatrzymał. - Ten przewodnik we Wrocławiu też dostanie w tryby - odgrażają się fani. - No dobra, dobra, to już wasza sprawa, tylko nie ganiajcie mi po pasie granicznym. - Służbista doszedł do wniosku, iż i tak niczego nie zwojuje. Na wysiadających, już na miejscu czekały dwie ekipy telewizyjne. Czekali sześć godzin, by sfilmować jak uczestnicy głośnego zanim się skończył, wyjazdu będą opuszczać autokary. - Wychodząc prezentowaliśmy się ekstra, wszyscy okulary przeciwsłoneczne, szaliki, każdy żuje gumę. - stwierdzenie chłopaków z nabojki. - Hańba, bandyci.' Kradli na każdym postoju. Zdemolowali autobus -to oficjalne głosy przedstawicieli przewoźnika i organizatora imprezy. W sobotę kolejny wyjazd, tym razem do Mielca, również autokarowy. Grupka, zaledwie niecała trzydziestka fanów. Świetnie z daleka prezentował się sektor wrocławian. Co prawda fanatycy nieliczni, ale flagi pokrywały puste ławki, wokół zielono-biało-czerwono, super widok. W drugiej połowie meczu spada deszcz. Miejscowi chowają się pod specyficzne trybuny mieleckiego stadionu, wrocławianie natomiast dla rozgrzewki energie/niej dopingują swoich piłkarzy. Po spotkaniu wygranym przez Śiąsk 2:0 'dn>m wcale nieśpieszno do opuszczenia trybun. - 213 - Szybciej, zwijaj tą szmatę - policjant pokazuje na flagę. - Sam jesteś szmata - odpowiada oburzony "Warkoczyk". Świetny kierowca, choć niesprzyjająca pogoda w zaledwie 6 i pół godziny melduje się we Wrocławiu. - Dziękujemy, co złego to nie my - bractwo się żegna. - Myślałem, że będzie gorzej, z harcerzami nie byłoby tak spokojnie. WODA SODOWA, BRAK AMBICJI Niektórym woda sodowa uderza do głowy już przy pierwszych zarobionych pieniądzach, innym dopiero przy kupnie samochodu. Niejeden człowiek sukcesu nie wytrzymuje ciśnienia środowiska, wpada w alkoholizm, gdyż nie wypadało odmówić "zdrowia" wielbicielom swojego talentu. A największy piłkarski ostatniego dziesięciolecia, to niewątpliwie Dariusz Marciniak. Zawodnik Stali Rzeszów, Widzewa, Śląska. Rewelacyjny debiut w reprezentacji podczas meczu z Węgrami. - Wiesz z kim ostatnio balowałem? - "Sama" zdybał mnie w rynku. - No pochwal się. - Z Marciniakiem. - Jak będziesz dalej bankietował, to z Darka zostanie kupa złomu nie zawodnik. - Eee gadasz - "Sarna" obruszył się. - Ty wiesz kto z nim żłopie? - ??? - Normalnie nikt z nabojki nie siadłby z nimi do stolika, a ty masz do mnie pretensje. To fakt. Marciniak swój upadek życiowy zawdzięcza fatalnie słabemu charakterowi. Gdy tylko został rozpoznany, był zapraszany do stolika. - Wspaniale zagrałeś! Można prosić? Kelner! Dwie setki proszę! Szkoda chłopaka. Nigdy nie zadzierał nosa, ale także nigdy nie potrafił odmówić głębszego. A gdy wybiegał na boisko, nawet na cyku, dawał z siebie wszystko. Niedzielne popołudnie, wracam z meczu. Świdnicka, najruchliwsza ulica miasta. Na widok barw klubowych w które jestem przystrojony zaczepia mnie dwóch żuli. - Jak Śląsk dzisiaj? - Dwa zero do przodu! 214 - Nasi wygrali! A kto strzelił bramki? Wymieniam nazwiska strzelców. Jednym z nich jest "Marcin". - Darek strzelił gola! - wydarli się obaj - Darek Marciniak, Darek Marciniak!! Dał się lubić, ale teraz chyba żałuje swojego talentu. Mógł być lepszy od Bonka, Laty, Szarmacha. Nie zostało nic. Polacy chorują na dość popularną chorobę z tej strony Łaby. Niby sporo się zmieniło, ale przyzwyczajenia pozostały nietknięte. Przynajmniej w sporcie. Gdy tylko piłkarze (głównie oni) wyczują swoją wyższość nad przeciwnikiem, natychmiast dochodzą do przekonania, iż nie ma się co wysilać. Bramki i tak same z czasem wpadną, a jeśli nie, to przeciwnik chodzący na ugiętych z tremy nogach sam je sobie wpakuje. W ten sposób można wytłumaczyć niejeden dziwny wynik nie tylko w ekstraklasie ale i reprezentacji. Myślenie typu "po co ryzykować kontuzją, męczyć się, i tak jesteśmy lepsi" zebrało swoje żniwo w postaci wyników zupełnie odwrotnych do zakładanych. Mentalność całych pokoleń zawodników stołecznej Legii jest przykładem niemalże klinicznym. A już szczyt to spotkania reprezentacji z Cyprem 0:0, Albanią 2:2 czy z San Marino 1:0. Trener Strejlau zawsze znajdzie jakieś sensowne wytłumaczenie, jak to po remisie 0:0 z Izraelem: "Wynik bezbramkowy świadczy o dobrej grze obronnej". Nie lubię krytykować trenerów za pociągnięcia kadrowe. To oni, szkoleniowcy, biorą za zwycięstwo swojej drużyny pieniądze, i oni są odpowiedzialni za wszelkie personalne roszady. To ich interes w tym, by podopieczni osiągali jak najlepsze rezultaty, w przeciwnym razie długo nie pociągną. Łatwo mówić z boku, że powinien zagrać ten zamiast tamtego, że trzeba zawodników ustawić tak a nie inaczej, na grę ofensywną czy z kontry, i w ogóle dawać tysiące rad, gdy samemu nie jest się dopo-wiedzialnym za wynik tych pociągnięć. Bo i cóż się stanie, jeśli trener posłucha, a wynik będzie niekorzystny? Nam, doradzającym - nic. A szkoleniowiec już siedzi na minę, i następna horda tych, co to wiedzą lepiej zasypuje nieszczęśnika doskonałymi radami. Każdy innymi, często wykluczającymi się. Jest jednak jeden wypadek, w którym chciałbym móc wpływać na decyzję trenerów. Argument najprostszy z najprostszych. Skutek natomiast jeden - dyskwalifikacja. Powód - brak zaangażowania. Jeśli się piłkarzowi (koszykarzowi, hokeiście) nie chce, to proszę bardzo. Nie musi być przecież spor- 215 towcem, jest tyle innych wspaniałych zawodów, w których nie jest potrzebny nadmiar agresji, woli walki i chęci pokonania wszelkich trudności. Murarz na przykład, lub kierowca taksówki. Zwłaszcza ten drugi, tam nadmiar ambicji może przyśpieszyć spotkanie z św. Piotrem. Jeśli piłkarz uważa, że nie będzie biegł, do wydawałoby się straconej piłki, to nie jest tylko i wyłącznie jego sprawa. On jest członkiem zespołu, drużyny. Wszyscy jego koledzy jadą na tym samym wózku. Tak więc gdy ów gracz cofnie nogę, twierdząc, że to zagranie jest zbyt niebezpieczne dla jego zdrowia, to tym samym zmniejsza szansę na zarobek wspólnikom. Gdy do takiego wniosku dojdzie tenisista, bokser - nie ma sprawy. Ucierpi jego reputacja, odbije się na jego kieszeni. Zawiedziony menager znajdzie sobie inny obiekt zainteresowania, sponsor się odwróci. Gry zespołowe rządzą się nieco innymi prawami. Dlatego nienawidzę gry na pół gwizdka, udawanej. Od razu nabieram podejrzeń. Im więcej na ten temat wiem, tym bardziej dochodzę do wniosku, że dyscyplina zwana u nas popularnie piłką nożną sama zapędziła się w kozi róg. Sprzedawane mecze, układy między i wewnątrzklubowe. Rozpieszczeni piłkarze, chciwi działacze obracający nieswoimi pieniędzmi, dzięki czemu łatwiutko im wyciekają z rąk. Skorumpowani sędziowie, tacy sami kwalifikatorzy. Że co? Że nie wszyscy? A możliwe, możliwe. Jednak tak to już jest, że po drabinie hierarchii społecznej wspinają się jednostki lepsze od innych. Niekoniecznie lepsze moralnie, ale na przykład w rozpychaniu się łokciami, w odpychaniu od żłoba. Co powiedzieć, gdy promotorem jest osoba lub środowisko osób skorumpowanych? Prezes Kolegium Sędziów - Eksztajn, więc sędzią międzynarodowym zostaje Eksztajn junior. Ciągnąć swoich. Kto to jest swój? Najlepiej rodzina. Następnie, uzależniona interesami grupa przyjaciół. Zawodnicy sprzedając mecze nawet się zbytnio aktorsko nie wysilali, by zachować jakiekolwiek pozory, I mamy to co mamy. Gdy kiedyś na trybunach zasiadało kilkadziesiąt tysięcy ludzi, teraz pozostały z tego garstki. O publiczności 40 tysięcznej w Bydgoszczy, Wałbrzychu, Poznaniu już pisałem, 60 tysięcy ludzi na ligowym spotkaniu Śląska z Pogonią w 74 roku! 35 tysięcy na trybunach Stali w... 30 tysięcznym Mielcu podczas ćwierćfinałowego spotkania o puchar UEFA z HSV Hamburg. (Ofiara śmiertelna, stratowany przez tłum człowiek). Długo by wymieniać. Średnia frekwencja rundy wiosennej '93 oscylowała gdzieś w granicach 3 500 widzów. 216 Gdzie się podziali kibice? Poznikali prawie wszyscy, a znaczną część publiczności stanowi dziś młode pokolenie, które kilkanaście lat temu zajęte było ciąganiem dziewcząt za warkocze lub lepienie babek z piasku. Gdzie są ci starsi? Niektórzy twierdzą, że zostali wygnani ze stadionu przez chuliganów. To bardzo wygodna teoria, zrzucająca odpowiedzialność za brak zainteresowania imprezami sportowymi na tych, którzy jeszcze przychodzą. Trudno, by ludzie chcieli oglądać za własne pieniądze czyjąś fuszerkę, nieudolność lub komedię na murawie. Wobec tego ci, którzy zauważyli w co jest grane, dali sobie spokój. Pozostali futbolowi nałogowcy, chodzący zawsze, nawet gdy wynik jest z góry znany, a emocji spodziewać się można jedynie na trybunach. Oczywiście, na spotkania uczęszczają także ci, których powołaniem jest zabawa w harcowników. Dla Ultras, czy jak kto woli Official Hooligans sam mecz to jedno, także ważne. Ale w hierarchii zainteresowań bardzo wysokie notowania mają wyczyny w lidze chuliganów. Nie łudźmy się. W pociągach oprócz analizy aktualnej sytuacji w tabeli omawia się kto kogo ostatnio zlał, gdzie i jak to zrobił. Ilu gości z jakiego klubu pojechało na mecz wyjazdowy swojej drużyny, ile nadymili w drodze, co się działo na stadionach. Opowiada się o swoich akcjach, starciach, walkach z policją, strachach. Ci ludzie zostają przy piłce, bo ta kulawa dyscyplina jest jedynie jednym ze składników interesujących ich zdarzeń. Nie jedynym. Bo gdyby piłka była jedyną treścią, to z uwagi na szerzącą się korupcję także daliby sobie spokój. LUDZIE SŁOWA Zawód sprawozdawcy sportowego wcale do najłatwiejszych nie należy. Może inaczej - jest szalenie prosty, ale jedynie jednostek w tym kierunku uzdolnionych, do tego posiadających spore wiadomości z komentowanego zakresu. Umiejętność "czytania gry" wcale nie jest taka prosta, jak się to zdaje stykającym się po raz pierwszy z futbolem. Nie wystarczy zauważyć, że drużyna atakuje lewą stroną boiska, a przy piłce jest zawodnik numer 8. Spróbuj skomentować do magnetofonu właśnie oglądany w telewizorze mecz. A następnie odtwórz własne słowa i na ich podstawie wyobraź sobie co się dzieje na murawie. 217 Intonacja głosu, szybkość wypowiedzi, zrozumienie intencji zawodnika, jego nazwisko, proste jednoznaczne określenie miejsca zdarzenia, odpowiednie ubranie tego w słowa, dykcja, terminologia, znajomość przepisów, krótka historia obu zespołów, statystyka, poprzednia przynależność klubowa zawodników, ich cechy jak waga, wiek, umiejętności, to samo o trenerach, aktualna sytuacja w rozgrywkach i prognozy na przyszłość. Starczy? A do tego konieczny jest dar jasnego przekazywania myśli i umiejętność robienia odpowiedniej atmosfery. Jan Ciszewski w finale MŚ 78, meczu Argentyna-Holandia popełnił masę personalnych błędów, tak z jednej jak i z drugiej strony, ale te niedociągnięcia były nadrabiane w zupełnie inny sposób. Gdy w trakcie komentowania boiskowych wydarzeń wpadał w trans, potrafił przykuć uwagę nobliwych dewotek. Dziennikarz piszący ma większe możliwości. Zawsze ma czas na powrócenie do stworzonego już tekstu, by coś w nim zmienić, poprawić, poprzestawiać, wyrzucić, inaczej ubrać stylistycznie. Słowo wysłane w eter staje się nieodwracalne. Do pracy w radio czy telewizji trzeba posiadać naturalną zdolność łatwego wypowiadania się. Ciszewskiego już nie ma, a podobnego mu raczej długo nie będzie. Z ludzi komentujących w TVP ceniłem sobie Andrzeja Żmudę za fachowość w koszykówce, aktualnie Dariusza Szpakowskiego, ale tylko za celne podsumowania robionych przez siebie spotkań. Elegancji Bohdana Tomaszewskiego nie można zarzucić dosłownie nic, jednak ten jego tenis jest nudny jak flaki z olejem. Oprócz wyścigów konnych, do których komentując, Ciszewski przyciągnął moją uwagę, raz tylko zdarzyło mi się oglądać imprezę sportową TYLKO z uwagi na komentarz. We wrocławskiej tv "Echo" zaserwowano spotkanie 2 ligi koszykówki kobiet. Mikrofon udostępniono jakiemuś działaczowi. Z jaką pasją mówił ten gostek, tego nie da się określić. Z głośnika wylewało się tyle spontaniczności, że pomimo iż sam mecz m-nie nudził, obejrzałem to widowisko do końca. W jeszcze gorszej sytuacji są sprawdzdawcy radiowi. Musi sytuację opisać tak, aby można ją było nieomal zobaczyć, a gdy komentowany jest hokej i wszystko odbywa się w ciągu ułamków sekund trzeba się dodatkowo zmieścić w czasie. Ludzie pracujący głosem na żywo, zwłaszcza w tak emocjonujących sytuacjach, jakie może stworzyć sport, zasługują na odrobinę tolerancji. 218 Niektóre pomyłki są śmieszne, inne dziwne, ale gdy się mówi zwłaszcza w transie, łatwo o przekłamania. - "Przy piłce Radocha... o przepraszam, zrobiłem radochę z Raberta Gadochy, ale to prawdziwa radocha patrzeć jak gra ten zawodnik". - Jan Ciszewski. - "O przepraszam, teraz spojrzałem na tablicę świetlną, więc jednak ta akcja przed kilku minutami skończyła się bramką" - Wojciech Zieliński. Takich sytuacji zdarzają się dziesiątki. "Strzały wysoko ponad słupkami", czy "przeciwnik zwyciężył do przerwy" albo "aut, piłkę wykopywać będzie..." Co jakiś czas w eter wpada większa lub malutka gafa. Nie mylą się jedynie ci, którzy nic nie robią. Gdy pomyli się dziennikarz, jest to co najwyżej śmieszne. Wolę, gdy mylą się ludzie słowa, niż gwizdka. Na żadnym innym stadionie nikt na to nie zwraca uwagi, ale na Bułgarskiej w Poznaniu w szczególności nielubiana Legia identyfikowana jest z Dariuszem Szpakowskim. Wyraża się to w skandowanych hasłach w rodzaju: "gdzie jest ta Legia, Szpakowski gdzie jest ta Legia" itp. Na zasadzie tejże identyfikacji szalikowcy Lecha zdybali kiedyś na dworcu charakterystycznego komentatora telewizyjnego i poszarpali go nieco. Co się wtedy działo - cholera wie. Brak obrażeń u poszkodowanego świadczył o niezbyt dużym poziomie agresji u miejscowych, a wielkie zdenerwowanie, gdy o tym mówił, wyklucza samą tylko utarczkę słowną. Od tego czasu przynajmniej jeden z komentatorów wie, jak mogą się czuć kibice przyjezdni. POLSKA - ANGLIA Mariusz jest postacią niezwykle popularną w Krakowie. Z tą popularnością musi sobie jakoś radzić. To nie Wrocław lub Szczecin, gdzie kibiców ma tylko jeden klub. Ci z Wisły darzą go szacunkiem, jak przystało chłopakowi ze starej wiary. Poza tym znają go jako speca od załatwiania różnych rzeczy. Od kiedy się poznaliśmy (gdzieś w 80 roku) zawsze miał ciągotki do instytucjonalnego załatwiania spraw. Cholernie operatywny, przedsiębiorczy. Gdy nie mógł załatwić czegoś na własną rękę, forsował to przez Klub Kibica, docierał do odpowiednich ludzi. 219 Zajeżdżamy z Maćkiem do Mariusza w kilka dni po "wspaniałym" występie reprezentacji w meczu z San Marino. Pokój obwieszony szalikami różnych klubów. Takiej okazji nie wolno przepuścić, strzelamy sobie fotki. Po załatwieniu interesów gospodarz wyciąga plik biletów na śląski stutysięcznik. Polska-Anglia. - Fałszywe? - Nic mnie nie jest w stanie zdziwić. -Coś ty. - Skąd to masz? - pytam się. - Pięćset sztuk? Szybko liczę w pamięci. Pięćset razy siedemdziesiąt tysięcy, gdyż taka cena widnieje na wejściówce. 35 baniek! - Jestem współorganizatorem tego meczu od trony pamiątek. - Fiu fiu, no to idziemy na piwo. Wybieram się do oddziału wrocławskiego redakcji Gazety Wyborczej. - Czy zastałem kogoś z działu sportowego? - Słucham? - Zgłasza się młody chłopak. - Czy możecie zamieścić informację o tym, że kibice Śląska wyjeżdżają na mecz reprezentacji z Anglią pociągiem o 12.15? - Dobrze, proszę podyktować. Kto jest organizatorem, Klub Kibica? - Nie, jesteśmy niezrzeszeni. - Oj, to ja nie wiem, czy możemy taką informację zamieścić. Bo gdyby coś się stało, to później policja mogłaby mieć do nas pretensję. Asekurant - myślę sobie. Gdyby taką informację wydobył z podsłuchanej rozmowy w tramwaju, uważałby to za doskonały temat, nie tylko na suchą notatkę. Trudno, jego sprawa i jego walka o czytelnika. Na rynku wolnej konkurencji z trzema porannymi dziennikami dolnośląskimi i popołudniówką coraz częściej ukazującą się już przed południem. Piątek, napięcie przedmeczowe wyraźnie rośnie. 23.30 na Nowym Dworze, jednej z dzielnic-sypialni słychać gromkie "Polska, Polska". Dworzec, północ. Cisza i spokój, natomiast przed berzą ktoś krzyczy "hej WKS" na sąsiednim podwórku. Pewnie libacja. Przed sklepem nocnym kilku kolesi z nabojki dopiero zaczyna kombinować alkohol. - W tym hotelu naprzeciwko mieszkają angole - "Rzeźnik" pokazuje konkretne okno. - Ilu? - coś nie gra. Nasz rozmówca powinien być poobijany lub podpity. - Czterech, jeden z Leeds. Mają flagę, taki fajans że historia. Na środku pokoju leży torba, a w niej masa banknotów. Ciecie malinowe, ja im pokazuję, że trzeba się iść nażłopać, a oni mi, że idą spać. 220 O szóstej rano wjeżdża pociąg z Gdańska z grupą około 200 kibiców Lechii, jesteśmy uprzedzeni telefonicznie o tej wizycie. - Przez Wrocław, bezpośrednio nie było wam lepiej? - Zlikwidowali pociąg, bylibyśmy w Katowicach na 8 rano. To już lepiej wylądować u was, nażłopać się alkoholu, i dopiero później, przed samym meczem znaleźć się na miejscu. - Tylko tylu was? - Niektórzy pojechali bezpośrednio, część wybierała się rano ekspres-sem do Warszawy. Mieszane bractwo żłopie w całym centrum, po podwórkach, skwerach. Zbliża się 12.15 a z nią planowana godzina wyjazdu. - Pośpiechem będzie się lepiej jechać - decydują starsi. 12.50 pośpieszny do Krakowa z dziesięciominutowym opóźnieniem wyrusza w trasę. Już przed Brochowem, peryferyjną dzielnicą Wrocławia ktoś szarpie za hamulec. - Kurwa mać, w ten sposób nigdy nie dojedziemy. - Małolat z Lechii walnął głową w słup! Faktycznie, w jednym przedziale leży zakrwawiony młody chłopak. Kilka osób natychmiast wyskakuje na pobliską drogę zatrzymując skutecznie cały ruch. Błyskawicznie znajduje się apteczka, kolesie z nabojki, na codzień sanitariusze, robię pierwszy opatrunek. Po chwili zamiast karetki zajeżdżają trzy policyjne nyski z tymi funkcjonariuszami, z którymi przepychaliśmy się na dworcu. Jak zawsze w podobnych sytuacjach ner-wówki i drobna szamotanina. Jeden z bardziej nerwowych niebieskich sięga po broń. - Zanim ją wyciągniesz możesz dostać - chwila napięcia i rozchodzi się po kościach. Nadjeżdża karetka. - Jeszcze żyje - stwierdza lekarka. Poszkodowany, nieprzytomny wywraca oczami. Pociąg rusza, dwóch funkcjonariuszy w cywilu próbuje prowadzić dochodzenie. - Kto z nim był w przedziale? - aktywnie chce z nimi współpracować brat miglanca od słupa. Jest w szoku. - A po ryju chcesz? Po cholerę kogoś na minę masz wpasować, pomożesz z ten sposób bratu? - Pomogę... 221 - Głupku, co się stało, nie odstanie. Sam się wychylał, i ty o tym dobrze wiesz. Miał pecha, jego wina. A policja komuś przybije, że mu pomagał łeb wystawić. Nie znasz ich? Komu chcesz się przysłużyć? - Argumenty powoli wpływają na gościa, przytomnieje. Ktoś zbiera pieniądze, zwyczajowo robi się to do czapki, tym razem do zdobycznego, policyjnego kasku. Zbliża się hanysowo. Zaraz będą dymy, to wiadomo z doświadczenia. Gliwice, spokój, dziwne. Zabrze, tu się zaczyna. Grupa miejscowych i fanów Arki z policjantami na peronie, trochę wyzwisk. Agresywnie nastawione towarzystwo wypada w pociągu i goni tą całą grupę. Na ruszający pociąg zza dworca lecą kamienie. Hamulec i wyjazd z wagonów. Walka na kamienie. Za moment powtórka sytuacji. Dalsza droga spokojna. W Katowicach około 600 osobowy pochód wychodzi na miasto. W rynku policjantowi nie podoba się, że ktoś śpiewa. To znaczy śpiewają wszyscy, ale akurat na jednego wypadło. Szybciutko cała zabawa przekształca się w bitwę policja-kibice, gdzie raz jedni, raz drudzy są stroną atakującą. Kamienie z tramwajowego torowiska znacznie ułatwiają zadanie fanom. Po zakończeniu rozróby kibice formują pochód. Kierunek - spodek. Obok hotelu "Katowice" Anglicy raczą się piwem, w naszą stronę lecą pełne butelki. Znów na torowisko, żeby się dozbroić, i heja na Angoli. Lecą szyby, fruwają stoliki, w awanturę wmieszali się policjanci, dopadli wyspiarzy. Niektórym się to podobało, teraz policjanci i wyspiarze stanowią wspaniały cel dla kamieni. Idziemy dalej. Na rondzie jakaś grupa 100 fanów. Wisła. Oficjalnie wojna, ale ostatnio po San Marino jakby układ. Dobra, idziemy razem. Krakusy przed chwilą mieli jakiś dym, ich też eskortują mundurowi. Zbliżamy się ku sobie, funkcjonariusze są w szoku, biegają, wywijają pałkami nie chcąc dopuścić do zetknięcia obu grup, ale są totalnie ignorowani. Gdy zorientowali się, że nie będzie walk, dali sobie spokój. Na stadionie na razie cisza. Towarzystwo wchodząc na sektory musi się przemycać, gdyż służby porządkowe mają zamiar faktycznie egzekwować to, co jest napisane na biletach. Większość z nas musiałaby siedzieć na sektorze z Lechem... Kombinacje alpejskie i cała grupa wrocławsko-gdańska w liczbie ok. 700 osób melduje się na sektorze 19. Tuż obok, na 17 będzie siedzieć Wisła, właśnie wchodzą. Na dzień dóbr) trzepią się po pyskach z ŁKS-em. Towarzystwo od nas już pcha się do zadymy, ale udaje mi się ich powstrzymać. I tak nie wiadomo, kto kogo by lał, lechiści rzuciliby się na łodzian. Kilka minut przed rozpoczęciem spotkania tuż obok przysiadło się 30 pacjentów z Ruchu. My i hanysy? Niemożliwe. Drobna bieganina i uciekli sobie. - Za mało naszych flag - zauważa ktoś. - Tam, między dwie duże Lechii wpasujemy tą niewielką z herbem. Trzech chłopaków podchodzi do płotu. Zwykli, szeregowi policjanci po stwierdzeniu o co chodzi nie reagują. Teraz geniuszem popisuje się starszy, trzygwiazdkowy funkcjonariusz. - Nie powiesicie tej flagi. - Dlaczego? - Za reklamę się płaci. (??? debil czy co?) - Przecież reklamy ustawione są wcześniej, na płocie nie ma żadnej, a zresztą cała siatka zawalona jest flagami. - Ale wy jej nie zawiesicie. - Zawiesimy. - Uważajcie, bo ją zabiorę. - Pucołowaty funkcjonariusz cały czas się leciutko uśmiechał. Wtedy myślałem, że jest to uśmiech cwaniaka, z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, iż świadczył on o wątpliwym stanie jego umysłu. - Po pierwsze nie zabierze jej pan, gdyż jest to niezgodne z prawem, które pan reprezentuje, a po wtóre proszę uzasadnić swoją decyzję. - Taka przemowa z reguły trafia nawet do najciemniejszych rozumów. - Bo nie. - Dla idiotów "bo nie: jest zawsze najlepszym argumentem w dyskusji. Jedynym słusznym. Policjant z zakodowaną z okresu komuny mentalnością postanowił dodatkowo czymś podbudować autorytet wypowiedzi. W tym celu przyłożył pałą jednemu z chłopaków. Szeregowi patrzyli ze zdziwieniem na reakcje pryncypała. Akcja-reakcja. Lekkie uderzenie, lekkie szarpnięcie. Teraz bezbelkow-cy muszą bronić swego przywódcy, zaczyna się zamieszanie. Na ten widok z sektora już leci na dół wataha do pomocy obijanym kibicom. Właściciel trzech gwiazdek przezornie wycofał się do tunelu, a rozróba jest coraz większa z uwagi na policyjne posiłki. Zaczynają furkotać pałki, z drugiej strony natomiast już słychać trzask łamanych ławek. Walka, coraz bardziej zażarta zaczyna obejmować całą dolną połowę sektora. Mundurowi pałują kogo popadnie, lecz nie jest to wystraszony tłum, nadało się publiki zastraszyć. Dwóch policjantów goni po ławkach I chłopaków, ci wpadają w większą grupę, stojącą twardo. Pierwszy goniący dostaje breszką w głowę, drugi jest wzięty na kopy. Obaj padają, zbierają razy. Nad głowami walczących latają połamane ławki, nie tylko plastikowe brechy, ale i metalowe stelaże do nich. Funkcjonariusz wbiega w walczących. Niefartownie, akurat na odcinek, gdzie swą życiową rolę odgrywa "G". Męt zostaje uwalony ławką w kark, a następnie z kopa w brzuch. Odporny, cofnął się i znów rusza do ataku. Chcąc mu pomóc gna w jego kierunku krępy, grubawy funkcjonariusz, krzycząc pod pleksiglasową osłoną - Aaaaa. Ten pierwszy, stojący wyżej, w tym momencie otrzymuje cios butem w głowę i skręca się lecąc twarzą na ławki poniżej. Trafia swoim hełmem w kask idącemu mu na ratunek. Obaj przewracają się, wiara ich dopada, zaczyna się wyrównywanie rachunków. Po grubasie ktoś skacze, a ten wyje - Uuuuu. Policjanci dorwali na schodach kolesia. Biją go w czterech, ten leży więc jest kopany. Na odsiecz biegnie kilkanaście osób. Z góry, z rozpędem. Bijący są tak zaaferowani, że nie widzą zagrożenia. Skok mundurowemu na garba. Za chwilę zadyma ogarnia najbliższe otoczenie. Policjanci zaczynają rejterować. Im który dłużej zostaje, tym większe otrzymuje bicie. Policja znikła spod naszego sektora. Flaga zawisła na swoim miejscu. Ilość rozbitych głów, zniszczonych ławek trudna do policzenia. Fani Śląska i Lechii zbierają oklaski od Anglików. Hymn, a po nim nowa zabawa. Rzucanie policyjnymi czapkami jak ringiem, wzbudzające aplauz i wesołość sąsiednich sektorów. Policji brak, na trybunach spokój. "M" i "P" brocząc krwią od ran "postrzałowych", czyli kawałków ławek od swoich, opatrują rozbite głowy jedną flagą. Śmieją się. "Fajnie było. Ale numer, zadyma w pełni, a "A" i "Z", koty, trzymają fotoreporterom flagę, żeby było widać kto leje mętów" - śmieją się z "flagowych". Teraz jedynym elementem zadymogennym mogą być waśnie między-klubowe. I oczywiście ewentualny konflikt a Anglikami. Ci są strzeżeni pilnie. Z dość niezłej atmosfery wyłamała się Wisła podejmując walkę przeciwko Legii i Zagłębiu Sosnowiec. "A" podekscytowany nawołuje - Dawaj, lecimy. - Stój, nigdzie nie bieęnij, gdzie się pchasz? - Będziemy się lać za Śląsk? 224 -Z kim? - Kurwa... nie wiem. - Napięcie momentalnie opada. Mało kto obserwuje poczynania piłkarzy. Oczy większości zwrócone są na sąsiednie sektory. Policja wbiega pomiędzy obie walczące strony. Wiślacy, będący bliżej nas po chwili przyjmują walkę z mundurowymi. Czyli sytuacja zmieniła się. - Teraz już można, dawać, lejemy policję... Chwila zadymy i spokój. Tym razem nikt nikogo nie przegonił. Stoję bezpośrednio przy wymachującymi pałkami, jak zwykłe twarzą do nich. Nagle czuję, że coś trzepnęło mnie w głowę. - Ale mam szczęście - mówię do "Gebelsa" z Krakowa - Ławka musnęła mnie po czyprynie. - Widzę jak tamten na mnie dziwnie patrzy, następnie czuję krew zalewającą twarz. - Kto to rzucił? - Wiślak zaczyna się pieklić. - Zostaw, wiesz jak jest, gdzie drwa rąbią... - śmieję się. Podchodzi do nas chłopak z grodu Kraka. Zakrwawiona głowa. - Idźcie, niech was opatrzą. Wyglądacie jak upiory - "Gebels" radzi. - Jest dobrze, nigdzie nie idę - nie czułem się źle, a policji obok której miałbym przechodzić, niezbyt ufam. Krakowianin, mający widocznie mniej doświadczenia życiowego podchodzi do kordonu. - Chciałbym przejść do karetki... - jeszcze dobrze nie powiedział o co mu chodzi, gdy dostał gazem łzawiącym prosto w oczy z odległości 10 centymetrów. Policjanci w oddziałach zgrupowani byli w tunelu. Pod pozorem odprowadzania poszkodowanych do karetki kierowano tam rannych. Następnie pałowano, szczuto psami (na szczęście sierściuchy były w kagańcach), kopano. Każdy, kto przeszedł tą ścieżkę zdrowia będzie miał o stróżach porządku sympatyczne zdanie. I przy najbliższej okazji ciśnie w ich kierunku kamieniem w drodze rewanżu. Do końca spotkania pozostało niewiele minut, gdy Anglicy wyrównują. Chwilę później zaczyna się dym pomiędzy synami Albionu a kibicami ze Szczecina. Z dużej odległości widać, jak niebieskie i czarne mundury pacyfikują sytuację. Rozganiając bractwo leją kogo popadnie. Uciekających nie złapano, więc co zapalczywsi wyżywają się na stojących w miejscu. Z daleka widzę, jak dwóch "czarnuchów" kopie siedzącego. Może im coś powiedział, może czymś rzucił, ale te kopniaki doprowadzają mnie do szału. 225 Gdy w Los Angeles w podobny sposób potraktowano murzyńskiego motocyklistę, wcale nie aniołka zresztą, policjanci zostali oskarżeni o nadużywanie władzy. U nas podobne praktyki mieszczą się w normie. Chwilę później coś dzieje się po drugiej stronie angielskiego sektora, tej bliższej nam. Teraz brygady funkcjonariuszy wbiegają w sektor zajmowany przez Arkę i Cracovię. Oni pomogli nam trochę w pierwszej zadymie, teraz połączone wrocławsko-gdanskie towarzystwo rusza na pomoc sąsiadom. Jednak paniki nie sposób opanować. To starcie wygrała policja. Po meczu wychodzimy zwartą grupą i pieszo idziemy na katowicki dworzec. Wbrew oczekiwaniom cisza, spokój. Owszem, jakieś pojedyncze bieganiny po krzakach, trudno się zorientować kto jest kto. Funkcjonariusze dla niepoznaki chyba poukrywani gdzieś w chaszczach, robią wrażenie wystraszonych, stoją grupami po 8-10. Na dworcu ze zdziwieniem spostrzegamy, że jesteśmy jedynymi w szalikach klubowych. Arka i Pogoń jechały autokarami, Wisła miała specjalny pociąg, którym po przedzieleniu policją zabrała się też Craco-via, ale wyjeżdżał on z innej stacji. Gdzie się podział Lech, ŁKS - nie wiemy. Miejscowi nie byli tak agresywni, jak na poprzednim spotkaniu Polska-Anglia cztery lata temu. Jedziemy specjalnym pociągiem, na szczęście bez mundurowych. W Gliwicach po peronie łazi wysoki typek. Poszedł na koniec pociągu. Syrena, skład rusza. Nie ujechał dziesięciu metrów, gdy się zatrzymuje. Czyżby coś się stało? Wyglądamy przez okna. Na końcu pociągu do działania przystępuje biegająca jak psy wataha policjantów. Wyciągają kogoś z wagonu. To tego długiego. Za włosy, lejąc go pałkami. Jesteśmy zobojętniali, na takie sytuacje już dziś się napatrzyliśmy, a bity nie jest od nas. Obserwujemy. Leżący krzyczy "Zostawcie, nie bijcie, za co", a pięciu-sześciu stróżów porządku publicznego okłada go systematycznie gumą. Gdy męczą im się ręce, wtedy go na zmianę kopią, mogą wtedy rozprostować plecy. Kilku następnych biega wzdłuż pociągu z gazem łzawiącym w rękach. - Zamykać okna, co jest, kurwa, zamykać. - Strumień gazu poparł czynem nawoływania. - Zamykać drzwi - wyrwało się jakiemuś kretynkowi w mundurze. W ferworze w jaki się wprowadził nie potrafił właściwie ocenić sytuacji. - Te drzwi zamykają się automatycznie - zauważa spokojnie małolat. - Nie dyskutuj, bo ci przypierdolę. - Najmocniejszy argument. 226 Co się stało z tym długim nie wiem. Zabić go nie zabili. Kto to był i co zmajstrował? Dostaliśmy szczególną lekcję prawa. To był długi dzień. Dopiero w drodze powrotnej dowiedzieliśmy się o śmierci przed meczem chłopaka ze Szczecina. Krzyśka zgarnięto po meczu, odsiedział 24 godziny na dołku. -1 jak, obili cię? - Stłukli, spałowali, kilka kopów. - Sam byłeś? - Nie, dwóch z Gdańska, dwóch z Krakowa, jeden Wiślak, jeden z Cra-covii, legionista, trzech hanysów i jeden z Przeworska. - Skąd? A tego za co skręcili? - Za niewinność. FINISZ LIGI Finisz sezonu 92/93 unaocznił wszystkim, jaką mamy piłkę. Cieszę się jak dziecko, że stało się to, co się stało. Festiwal strzelecki urządzony sobie w kwartecie Legia, ŁKS, Olimpia, Wisła, był do przewidzenia, ale nawet najbezczelniejsi nie przypuszczali rozmiarów zjawiska. Siedem bramek dla ŁKS, który przez kilka pierwszych kolejek wiosennych nie potrafił odnieść zwycięstwa, to zakrawa na kpiny. Cieszę się, że o tytule mistrzowskim zadecydowały bramki, i że ich różnica była tak minimalna, bo gdyby było inaczej, np. gdyby Legia (lub ŁKS, to bez znaczenia) miała jeden punkt więcej wtedy wszystko miałoby zgoła inny przebieg. I tak oba spotkania zakończyłyby się zwycięstwami zespołów szukającym punktów, ale rozmiary tych zwycięstw z pewnością nie przekraczałyby różnicy 1,2 goli. "Po ciężkim meczu z wymagającym, dającym z siebie wszystko przeciwnikiem, w spotkaniu w którym nie było żadnych układów wywalczono wynik na miarę Mistrzostwa Polski". Już mam przed sobą, widzę w wyobraźni gęby mówiące ze śmiertelną powagą o włożonym wysiłku i sportowej walce dającej upragniony, zasłużony tytuł. Dzień przed wspaniałym występem warszawskiej Legii (czytaj: najor-dynarniejszą obok spotkania ŁKS-u podkładką w minionych rozgrywkach) bawiłem w grodzie Kraka. Oto w przybliżeniu rozmowa, jaką przeprowadziłem z jednym z wiedzących co w trawie piszczy: 227 - Jak zareaguje publiczność? - Po ostatnich wyczynach piłkarzy Wisły, a zwłaszcza po porażce 0:2 u siebie z Siarką, na kolejny mecz z Zagłębiem Lubin przybyło 300 widzów. - Tym razem zainteresowanie jest spore. Niezależnie od okoliczności, jakie temu spotkaniu towarzyszą, jest to najważniejsza ligowa impreza roku. O frekwencję można się nie obawiać. - A o co można? - Ja wiedziałem o co pytam, mój rozmóca również. Nie uchylał się od odpowiedzi. - Z tego co wiem pół miliarda. - Voigt publicznie stwierdził, - ciągnę za język - że może zapłacić trzysta milionów za poważne podejście do swych obowiązków przez piłkarzy. - Ale trzysta, to nigdy nie pięćset. Poza tym zawsze istnieje ryzyko, że tych trzystu można nie dostać, gdyż przeciwnik okaże się lepszy. - A co będzie, jeśli ŁKS zacznie zdobywać bramki ? - Niewiele wiem - mój rozmówca zastrzega się - ale obaj znamy życie, więc po co pytasz? - Chciałbyś, żeby Wisła wygrała? -1 to bardzo, ale jestem realistą. Osobiście sądziłem, że do zdobycia laurów Legii wystarczy zdobycie trzech bramek. Gdybym był odpowiedzialnym za ustalenie "sprawy" legionistą, bez możliwości korekty planu w trakcie gry, przewiózłbym się. Ale nie byłem, natomiast ci, którzy kręcili interesem siedzieli z radiem przy uszach. Na pewno też zabezpieczyli się telefonicznie, bo może zawsze coś się z tą naszą radiofonią zdarzyć, a nic ślepemu losowi powierzyć nie wolno. Ostatecznie, jak było do przewidzenia mistrzem zostali warszawiacy (tak według wyników). Gdyby łodzianie w odpowiednim momencie zaczęli grać nie tylko o punkty, ale i o bramki... Jakby w Szczecinie nie jeden, a dwa do zera, w Lubinie nie 3 do 2 lecz do 0, ech tyle straconych okazji z i tak pewnymi wynikami. Plują sobie w brodę w ŁKS, choć nie powinni. To łodzianie pierwsi rozpoczęli finisz. Po 26 kolejce mieli 34 punkty. Jak łatwo obliczyć z końcowej tabeli w ostatnich ośmiu spotkaniach zanotowali siedem zwycięstw i jeden remis. Z Wisłą. Legia w tym samym czasie straciła aż trzy punkty. Dwa w niecodziennym spotkaniu ze Śląskiem i jeden z Lechem z Poznaniu. Na 99% w tym drugim meczu nie było żadnych układów. Pewności stuprocentowej w naszej kopanej nie ma. Także na osiem kolejek przed końcem o możliwości zdobycia tytułu 228 przypomniano sobie w Poznaniu. Drużyna, która przez 9 kolejnych spotkań wiosennych nie odniosła zwycięstwa, nagle zaskoczyła na odpowiedni bieg. Na 16 możliwych piłkarze z grodu Przemysława wywalczyli 14 punktów, w tym remisy z Legią, i w ostatniej, o niczym nie decydującej kolejce z Widzewem. Zaskakująca metamorfoza, której w PZPN nie dostrzeżono. Tam zresztą niewiele się widzi. Zagłębie Lubin wiosnę zakończyło po 26 kolejce, mieli wtedy 29 punktów i zapewnioną spokojną egzystencję, oraz kilku rywali potrzebujących punktów w terminarzu. Piłkarze Zagłębia przystosowali się do życia i na ostatnie "oczko" kibicom przyszło poczekać aż na ostatni ligowy termin. Pici włos, a seria porażek dociągnęłaby do dwucyfrówki. Były takie artystyczne mecze jak ten z Szombierkami u siebie, które okazały się tak słabe, że nawet nie chcąc strzeliło im się bramkę wyrównującą. Trzeba było sporo trudu, aby sprawę odkręcić przed końcowym gwizdkiem. Także wspaniały występ przeciwko Śląskowi. Podczas tego pojedynku tylko reakcja z sektora zajmowanego przez kibiców przyjezdnych zmusiła fut-bolistów obydwu drużyn do zredukowania wyniku z 3:1 na 3:2 dla wrocławian. "Złodzieje" należało do najwykwintniejszych wyzwisk. Układowe mecze, sprzedający zawodnicy, taka jest ta nasza liga. Dobrze się jej przyjrzeć i można całą zdyskwalifikować. Skoro już korupcję komunizm nam wtłoczył wszystkim w krew, skoro nikomu w tym układzie na niczym nie zależy, to trzeba po prostu zmienić układ. Zrobić to można w bardzo prosty sposób - ZMIENIAJĄC SYSTEM ROZGRYWEK. Liga, teoretycznie najsprawiedliwsza formuła jaką wynaleziono, niestety się nie sprawdza. Już dawno do takich wniosków doszli po tamtej stronie Atlantyku, dlatego wymyślono Play-Off. W żadnej znaczącej konkurencji niema w USA systemu czysto ligowego, zawsze i we wszystkich dyscyplinach są wielkie finały w których występują dwie zainteresowane zwycięstwem drużyny. Liga dla rozgrywek play-off stanowi jedynie przydługi wstęp. Przydługi, gdyż nie wymyślono jeszcze formuły z zasadą: przegrywający odpada, z możliwością zapewnienia zarobków pochowców z fazy wstępnej. A sportowiec zarabia na życie biegając pomiędzy koszami, czy też ślizgając się na lodzie. Może i u nas zorganizować jakiegoś ozdrowieńczego play-of-fa? Dla skamielin z PZPN sama ta idea to wielka bzdura, oni na myśl, że mistrza można wyłaniać systemem innym niż ligowy, dostają wrzodów na żołądku, nieprzyjemnych wątrobowych sensacji. Nie można tych panów denerwować. 229 Ale czy jest JAKIEKOLWIEK inne wyjście? Czy pięćdziesiąt milionów i minus trzy załatwi sprawę? Tym bardziej że pierwsza liga to przedszkole, cyrki zaczynają się w trzeciej. Tam na serio to gra się jedynie jesienią, i to nie zawsze. Jeśli coś nie tąpnie, to długo zamiast futbolu oglądać będziemy prostokątny cyrk. Statystyka, to taka nieczuła panna, można ją głaskać pieścić, kląć na nią lub się wyśmiewać. Dając jej sensowne dane, te nasze zabiegi nic nie wskórają, a panna pokaże, jacy jesteśmy. Ostatnie osiem kolejek ekstraklasy sezonu 92/93 odsłania prawdziwe oblicze polskiej ligi. Tylko dzięki zbiegowi okoliczności, albo niedopatrzeniu działaczy ŁKS czy Legii możemy zawdzięczać że na temat piłkarskiego pokera zrobiło się głośno. Jeden punkcik u którejś z drużyn i nie byłoby sprawy. Liga, w której wygrywa nie ten, kto ma droższych, czyli lepszych piłkarzy jest śmieszna. Wygrywa ten, kto opłaca zawodników... cudzych. Jeśli ligi zmienić nie można, należy ją olać. Ja, niestety, jestem już wypaczony psychicznie, i bez Śląska bym chyba zwariował, ale takich otumanionych jak ja jest na szczęście niewielu. Mam nadzieję, że gdy na jakimkolwiek stadionie publika poczuje się robiona na żywca w konia, to na następny mecz po prostu nie przyjdzie. W takim przypadku widowisko trafia szlag, a klub nie ma środków na przetrwanie. I nie płaci, fut-bolistom z Bożej łaski, ogromnych sum. Jedyny chyba sposób na zmianę mentalności tej generacji kopaczy. Szkoda młodych zawodników. Patrzy taki na "starego" i widzi jak ten się za cholerę nie stara. I kombinuje "aha, to my dzisiaj w Pucharze Polski odpuszczamy tamtym, a oni później nam oddadzą ligę. Następnie okazuje się, że "starzy" pogonili tak puchar jak i ligę. Młody się nabiegał, i guzik z tego ma. Jedynie spojrzenie na futbol mu się wykrzywia. Fajna frekwencja pod koniec rozgrywek I ligi w sezonie 92/93 ukształtowała się na większości stadionów. Lubin 400 widzów, Zabrze 540, Szombierki 200, Poznań (Olimpia) 250, Kraków (Wisła) 300, Katowice 430. Przedostatnią kolejkę ekstraklasy obejrzało 20 tysięcy widzów, z tego połowa na jednym stadionie, Legii. Reszta na ośmiu pozostałych. Taki jest skutek sprzedawania punktów na lewo i prawo. Ludziska nie mają zamiaru oglądać za swoje pieniądze fuszerki i oszustwa. Najinteligenmiej podeszła do zagadnienia szczecińska Pogoń. Wygrała w Siarką w Tarnobrzegu, i to w momencie, gdy punkty dla gospodarzy mogły być najważniejszymi w historii, zaważyć na ligowym bycie. 230 W Szczecinie doceniono ten fakt i publiczność do końca przychodziła w liczbie ok. 5 tysięcy, mimo iż portowcy byli zespołem nie zagrożonym pucharami. Jak wytłumaczyć możnym krajowego sportu, że dalekosiężnie, gonienie spotkań jest nieopłacalne? Klub pozbawiony jest dopływu grosza z biletów, ci którzy mogli przyjść, nie przyjdą także wiele razy później. Gdy drużyna walczy nawet o pietruszkę, ale walczy, biega, widzowie przychodzą, i chcą oglądać widowisko. Gdyby się zreflektowano, i na hochsztaplerów nałożono dotkliwe sankcje (Wisła), to po kilku czystych sezonach trybuny zapełniłyby się. Rozumiem, że perspektywa kilku lat jest dla niektórych nie do ogarnięcia, ale jeśli wychodzimy z założenia, że lepiej nie robić nic... no to proszę. Za rok liga się znów będzie kończyć. Niektórzy twierdzą, że najdroższy pojedynek sezonu 92/93 kosztował 800 milionów, wspomina się o miliardzie. Z moich wiadomości wynika, że było tego pół miliarda. Dla porównania całoroczne utrzymanie sekcji piłkarskiej Śląska (seniorzy, juniorzy, młodzicy itd.) wyniosło prawie 6 miliardów złotych. Szef klubu twierdzi, że 7-8, niech będzie. Porównajmy nawet pół do ośmiu. Jesteśmy w domu. W ostatnich czterech spotkaniach warszawska Legia zanotowała wyniki: 4:0 1:0 1:0 6:0 ŁKS ostatnie osiem kolejek 3:2 1:0 1:1 2:1 1:0 5:0 3:2 7:1 Lech ostatnie osiem kolejek 5:0 2:0 2:1 2:2 2:1 2:0 2:1 3:3 Zadziwiająca skuteczność poczynań! Że nie zawsze tak było, przypomnijmy pozostałe, pierwsze dziewięć wyników wiosennych występów poznaniaków: 0:0 1:2 2:2 0:0 2:2 0:2 2:3 0:0 1:1. Ale porównanie! Po 27 kolejkach (cały czas mowa o sezonie 92/93) tabelę można było z powodzeniem podzielić na trzy różne grupy. Walczący o mistrza i puchary: Legia, Widzew, Ruch, ŁKS, Lech, Stal. Walczący o utrzymanie się w ekstraklasie: Hutnik, Zawisza, Siarka, Śląsk, Olimpia, Szombierki. Niezaangażowani: Górnik, Wisła, Pogoń, Zagłębie, Katowice i Jagiel-lonia, ta ostatnia z uwagi na nieuchronny spadek. Po 29 kolejce do niezaangażowanych trzeba zaliczyć Stal. Po 31 sprawy spadku rozstrzygnęły się definitywnie. Oto wyniki wszystkich spotkań drużyn nie potrzebujących punktów z 231 jeszcze o nie walczącymi. Ci potrzebujący umieszczeni są na pierwszym miejscu, /w/ oznacza, że spotkanie odbyło się u drużyny "spokojnej". seria potrzebujący spokojny 27 Ruch Górnik Lech Jagiellonia 28 Olimpia Katowice Szombierki Jagiellonia ŁKS Pogoń Lech Zagłębie 29 Hutnik Górnik Zawisza Jagiellonia Siarka Pogoń Szombierki Zagłębie Legia Katowice ŁKS Wisła 30 Zawisza Zagłębie Siarka Wisła ŁKS Górnik 31 Widzew Górnik Ruch Katowice Lech Stal 32 Hutnik Katowice Siarka Górnik ŁKS Jagiellonia 33 Legia Pogoń Widzew Katowice ŁKS Zagłębie 34 Legia Wisła ŁKS Olimpia gospodarz w w w wynik 1:0 5:0 0:0 2:1 1:0 2:0 3:0 1:0 0:1 2:1 3:1 1:1 2:1 2:0 2:1 1:1 1:0 2:1 2:0 1:0 5:0 1:0 1:2 3:2 6:0 7:1 Rozumiecie? Są to WSZYSTKIE spotkania drużyn usilnie szukających punktów, z takimi co to ich nie potrzebują. Bez żadnego wyjątku. Nawet zakwalifikowane jest tu spotkanie Widzewa z Katowicami, chód szansa dla łodzian była jedynie iluzoryczna, nie ma natomiast podejrzanego wyniku Stali, ze Śląskiem (2:0 dla wrocławian) gdyż wtedy teoretycznie mielczanie mieli jeszcze nadzieję na cokolwiek. Teoretycznie, ale lam w teorię nie wierzą. 26 spotkań, 2i zwicięstw potrzebujących, 3 remisy, 2 porażki. Nieza- w W w 232 leżnie, czy potrzebujący walczył o mistrza, czy o utrzymanie, u siebie, czy na wyjeździe. Ma ktoś jeszcze jakieś wątpliwości? To koniec. Tak, wiem, jesteś nieusatysfakcjonowany, sporo rzeczy brakuje, o kilku jest za dużo. Ja też mam wrażenie, że czegoś tu nie ma. Na przykład nic o sędziach uciekających przed facetami z widłami gdzieś w C-klasie. Za mało (właściwie brak) seksu, za dużo o kupczeniu punktami. Brak żużla, hokeja, a tam też się przecież dzieją różne historie. Brak sylwetek takich fanów, jak na przykład Artura, który od kilku lat dojeżdża na mecze Śląska z Bochni. Drobiazg, jakieś 300 kilometrów. I u was są tacy, może nie aż 300 ale... Ta książka, to pół roku biegania z zeszytem, ciągłego pisania. Nieraz w kawiarniach podczas rozmów z panienkami przychodziło natchnienie, czasem w nocy aż do białego rana. Pół roku intensywnego pisania, rok przymierzania się do tego, a zbieranie materiału, to już całe moje życie. Szkoda, że nie mogłem korzystać z doświadczeń wielu z was. Na pewno też mielibyście wiele do dodania, dużo ciekawych informacji. Jeśli ci coś leży na wątrobie - napisz. Na adres redakcji "mojego" Słowa Sportowego, Wrocław, ul. Podwale 62. Być może będzie to na tyle ciekawe, że zostanie wydrukowane? Albo Twoje wspomnienia, przemyślenia znajdą się w zbiorze opowiadań o zadymach, lub w drugim, rozszerzonym wydaniu niniejszej książki? Jest tu trochę reklam. No cóż, pieniądz, pieniądz i jeszcze raz pieniądz. Pomaga żyć, wygrywa wojny, stwarza drużyny. Komercja. Ale cóż, patrzę na świat nie tylko z pozycji fanatyka Śląska, lecz także sympatyka Unii Polityki Realnej. Początkowo chciałem tę książkę zatytułować "Ludzie z piętnem Hey-sel", lecz rozglądając się wokół siebie, ze zdumieniem spostrzegłem, że zaledwie po ośmiu latach od wydarzeń w Brukseli, gdzie zginęło na stadionie 39 osób, niewielu o nich pamięta. U niektórych, najmłodszych chłopaków w szalikach hasło "Heysel" nie budzi żadnych skojarzeń! * * * SPIS TREŚCI WSTĘP.................................................................................................3 POCIĄG...............................................................................................3 ZIMA...................................................................................................4 PAMIĄTKI..........................................................................................7 PIENIĄDZE.........................................................................................8 POSZUKIWANY.............................................................................. 11 KURTKA - CHULIGANKA, ZADYMY .................................... 11 KOSZYKÓWKA............................................................................... 15 ŁKS....................................................................................................21 TWARZ.............................................................................................25 LECHIA W POLICACH, WISŁA WE WROCŁAWIU ........... 27 ZAMKNĄĆ STADION.................................................................... 38 VADEMECUM FANATYKA......................................................... 40 LECHIA - MOJA DRUGA MIŁOŚĆ ......................................... 41 AGRESJA..........................................................................................46 SŁÓWKO O PUSTYCH TRYBUNACH .................................... 48 GDY ZAWODNIK MYŚLI, ŻE JEST WIELKI ....................... 49 KOZAK..............................................................................................51 KOZACY...........................................................................................52 PIŁKARSKIE SZACHY.................................................................. 52 SPRAY...............................................................................................54 WISŁA...............................................................................................56 W ZĘBY PRZEZ POMYŁKĘ....................................................... 61 LIGA CHULIGANÓW .................................................................. 63 DZIAŁACZE.....................................................................................72 REGULAMIN................................................................................... 84 KORUPCJA.......................................................................................90 PIENIĄDZ ŁAGODZI OBYCZAJE ............................................ 95 KUPIĆ, NIE KUPIĆ........................................................................ 99 CRACOVIA, DEGRADACJA....................................................... 102 KTO KOCHA KIBICÓW?........................................................... 104 ZROBIĆ WOJNĘ? - POSTAW WARUNEK ........................... 113 DO WOJA....................................................................................... 120 234 W JEDNYM MIEŚCIE. DOSTAĆ LANIE .............................. 122 UKŁADY RAZ JESZCZE............................................................ 132 SZYBKO ZAROBIĆ...................................................................... 136 MARZENIE DZIECIŃSTWA....................................................... 137 DOSTAĆ W ŁEB ZA INNY SZALIK .................................... 139 NAJWSPANIALSZY MOMENT ŻYCIA. LECH POZNAŃ............................................................................. 141 WODNIK - POGOŃ SZCZECIN................................................ 147 "MEMLOK".................................................................................... 151 KILKA FINAŁÓW PUCHARU POLSKI ................................. 152 JAGIELLONIA ............................................................................. 159 LUDZIE PIÓRA. LEGIA WARSZAWA .................................. 161 JEDNA ŚRODA W POLSCE STANU WOJENNEGO .......... 169 KIBICE............................................................................................ 171 ROZPADAJĄCE SIĘ UKŁADY. WOJNA Z ZAWISZĄ................................................................. 177 IMPREZA W DWA TYGODNIE. GÓRNIK WAŁBRZYCH. REAL SAN SEBASTIAN .......... 188 NIE MA PRACY. TO NA ŚLĄSK, KURWA, SIĘ JEŹDZI ................................. 199 PANIKA..........................................................................................201 POLICJANT - SKURWIEL ........................................................ 205 KIBIC - TURYSTA ..................................................................... 207 ROTTERDAM I SAN MARINO ............................................... 211 WODA SODOWA, BRAK AMBICJI ....................................... 214 LUDZIE SŁOWA ......................................................................... 217 POLSKA - ANGLIA..................................................................... 219 FINISZ LIGI................................................................................... 227 KONIEC