Deborah Christian Kar Kalim Tłumaczyła Ewa Jurewicz Dla Marii Isaacs, która stworzyła możliwość, infor- mowała i pomogła nadać kształt książce. Z wielkim tak- tem, a zarazem mocą dopingowała autorkę, wpływając na wzbogacenie utworu. Poświęcam jej tę książkę z wy- razami miłości. Rozdział j CZYSTY PORANEK dostrzegam z mojej wysokiej wieży słońce igrające na wodzie w miejscu, gdzie nad morzem rozciąga się Caronna. Niższe wzgórza, zielone i przysadziste, od- dzielają wieżę od oceanu, a drogę zwykle spowija mgła. Kiedy pada deszcz, powietrze staje się świeże. Po deszczu widzę daleki ocean, dachówki domów Caronny, a bliżej szlak karawan, który wije się wśród moich wzgórz. Moja wieża wyrasta z tych wzgórz jak ząb rozdzierający niebo; Saahnmorsk, jak mówią o niej ludzie wzgórz: "Księżycowy Ząb". Bardziej znanajest pod nazwą Wieży Jeźdźca Północy. Z jej wysokości dojrzałam kiedyś Amreya ja- dącego przez wzgórza Ronde. Jechał sam, powoli, krok za krokiem, jakby czegoś szukał. Wi- działam tylko, że jest odziany w pelerynę, ale pomyślałam, że musi mu być za gorąco w słońcu wczesnego lata. W pewnym miej- scu zatrzymał się i popatrzył w moją stronę. Poczułam, że napraw- dę widzi - wieżę, mnie i ścieżkę przed sobą. Zatrzymał się w punkcie, gdzie jedna z moich ukrytych dróg łączyła się ze szla- kiem. Większość ludzi mijałająobojętnie, nie wiedząc ojej istnie- niu. Ujrzałam, że Amrey zawraca wierzchowca i wkracza na nią. Odeszłam od okna i zeszłam na dół, wzywając Unę. Razem przygotowałyśmy się na przyjęcie gościa, gdyż w wieży witamy wszystkich przybyszów, choć nie wszyscy są mile widziani. Una przyniosła moj ą ceremonialną szatę, nałożyłam także złotą maskę. Na mój znak zapaliło się kadzidło, po czym usiadłam na tronie i poprawiłam fałdy sukni i szaty. Wokół mnie rozżarzył się czaro- dziejski ogień, zaś służka wygasiła światło w komnacie. Młody Corwin przyniósł daktyle oraz wino i został odesłany. Una właśnie nalała wino, kiedy Lesseth zaanonsował naszego gościa. Jeśli się postaram, potrafię zobaczyć Lessetha. Rzadko jednak warto zadawać sobie ten trud. Dia normalnego oka nie ma on kształtu, a jedynie głos; wielu wytrąca to z równowagi. Podróżny w pelerynie wszedł za nim do komnaty z nieokreślonym wyrazem twarzy. Lesseth niósł lampę, która zdawała się płynąć w powie- trzu. Przy takich okazjach wielka komnata jest pusta i zatłoczona duchami. Światło dawał jedynie żółto migoczący płomień lampy i otaczająca mnie błękitna poświata. Lubię w ten sposób witać tych, którzy zjawiają się u mnie po raz pierwszy. Na moje skinienie Lesseth postawił lampę na stole i zamknął drzwi za młodym człowiekiem. Podróżny podskoczył przestraszo- ny i obejrzał się przez ramię na drzwi. Zwracając się z powrotem do mnie, wziął się w garść. Wyzbywszy się wątpliwości, zdjął ka- pelusz i pokłonił się. - Pani, nazywam się Muri Amrey z Burris. Chciałbym mó- wić z panem tego domu. Uśmiechnęłam się, jednak moja maska skryła uśmiech. Dałam znak Lessethowi, który postawił krzesło za młodzieńcem. - Usiądź, panie Amrey. Usiadł z wahaniem, jakby się spodziewał, że krzesło zniknie. - Zechcesz się napić? - Chętnie. Una przyniosła przygotowany wcześniej kielich i postawiła przy nim na stole. Wymamrotał podziękowanie i wypił. Zapano- wało ciężkie milczenie, czekałam, żeby przemówił. Kilkakroć spojrzał na mnie, ale nie odezwałam się ani słowem, siedziałam w ciszy i nieruchomo, odgrywając rolę półbogini, za jaką jestem uważana. Czasami jest to użyteczna sztuczka. W blasku czaro- dziejskiego ognia wyglądam złowieszczo, a maska nadaje mi wygląd odrobinę nieludzki. Niepokoi to tych, którzy powinni od- czuwać niepokój. Błękitna poświata otulała mnie, a lampa oświetlała twarz Amreya. Wydawał się nieporuszony, kończył wino, nie czując po- trzeby odezwania się. Odstawił pusty kielich na stół i spojrzał na mnie, jakby przeni- kał wzrokiem maskę. Wokół niego zdawał się tańczyć odblask po- światy. Nie zdradzałam swojego zdziwienia. Czyżby próbował wywrzeć na mnie wrażenie? Może był na tyle obyty, że zoriento- wał się, iż staram się go onieśmielić. Moje wysiłki nie przyniosły jednak rezultatu. Zazwyczaj nie zdradzam swojego zainteresowa- nia tym czy owym. Tym razem zrobiłam coś, czego wcale nie pla- nowałam: pierwsza przerwałam nasze milczenie. - Dlaczego szukasz Jeźdźca Północy? Z wolna odzyskiwał pewność siebie. Oparł się o poręcz krzesła i sięgnął po flaszkę z winem, chcąc ponownie napełnić swój kie- lich. W chwili gdy dotknął jej palcami, flaszka uniosła się i poszy- bowała w powietrze - to Lesseth. Nie znosi on żadnych uchybień wobec mojej gościnności i dobitnie przypomina, że gdy zadaję py- tanie, należy na nie odpowiedzieć. Niektórzy goście potrzebują czasu, żeby to zrozumieć. Ale nie Murl Amrey z Burris. Zmarszczył brwi na takie wtrącanie się do jego przekąski. Wyprostował się lekko i odpowiedział, mrużąc oczy: - Ludzie powiadają różne rzeczy. Przyjechałem przekonać się, czy są prawdziwe. Chcę się uczyć od pana wieży. - Co o nim wiesz? Amrey wzruszył ramionami. - Niewiele. Poradzono mi, żebym tu przyjechał, i oto jestem. Kto ci poradził, zaciekawiłam się, ale powstrzymałam się od pytania. Wokół niego znów zamigotał blady odblask czarodziej- skiego światła. Co robił? Czy w ogóle wiedział o tym? Jego twarz pozostała nieruchoma, gdy zwrócił się do mnie. - Dziękuję za jadło i napój, pani, ale zbyt długo mnie zatrzy- mujesz. Wiesz, z kim chcę się rozmówić. Gdzie on jest? Butny był. Jego żądania rozdrażniły mnie i odpowiedziałam ostrzej niż zamierzałam. - Tutaj wszystko się dzieje w moim, a nie twoim tempie. Ra- dzę ci o tym pamiętać. Nie spotkasz się z panem wieży. W jego oczach zaświecił gniew. - Muszę się z nim spotkać! Mój mistrz powiedział, że zosta- nę powitany z radością. - Twój mistrz jest równie niemądry jak ty sam. - Wstałam, szykując się do odejścia i zakończenia posłuchania. - Nie spot- kasz tu pana. Nie ma go. To ja jestem tą, którą niektórzy zwą Jeźdźcem Północy, inni zaś Panią Ciemności. Znużyła mnie ta rozmowa. Żegnam. - Zaczekaj! - Czarodziejski ogień strzelił jaśniejszym pło- mieniem, Amrey zerwał się z krzesła i... został na nie gwałtownie pchnięty z powrotem ręką mojego wiernego sługi Lessetha. Usi- łując powstać, zawołał za mną: - Miałem przekazać ci pozdro- wienia od Claviusa Mericusa! Zamarłam. Czarodziejski ogień wokół mnie zagasł, przytłu- miony zaskoczeniem. Wolno podeszłam do krzesła Amreya, który już się nie szarpał. - Twierdzisz, że twoim mistrzem jest Clavius Mericus? Skinął głową, wpatrując się we mnie szeroko otwartymi ocza- mi, i palcami wymacał coś na szyi. - Oto jego znak. Wyciągnął zawieszony na rzemyku medalion i podsunął mi go. Medalion lśnił blaskiem wróżek, to on był źródłem energii, która tworzyła wokół Amreya swoistą aurę. Dobrze znałam ten medalion. Niegdyś należał do mnie. Odwróciłam się ponownie, zadowolona, że mam na twarzy maskę. - - Uno, zaprowadź pana Amreya do komnat, które może zająć. Lesseth, zostaw go w spokoju. Nie jest dla mnie groźny. - Do Murla rzekłam: - Pomówię z tobą po wieczerzy. Wyszłam z komnaty i udałam się do swoich pokojów. MIESZKAŁAM W WIEŻY OD WIEKÓW, kiedy zjawił się Clavius. Niewielu gości przybywa do mnie bez zaproszenia; Clavius był jednym z nich. Takie wizyty zawsze budzą moje zdziwienie. Mieszkańcy wzgórz wiedzą o moich nocnych wyprawach i omi- jają Saahnmorsk, powodowani strachem i respektem. Kilkoro wi- dzących wiedziało o moich konszachtach z "bogami" tego świata; opowiadali o tym, a ich opowieści przemieniły się w legendy. Nie- którzy uważają mnie za boga albo boginię; wszyscy trzymają się z dala. Nie jest mi to niemiłe. Szukam kompanii, gdy sama mam na nią ochotę, nie zaś na życzenie innych. Clavius miał dwadzieścia trzy lata, był młodym i utalentowa- nym alchemikiem, poszukiwał wiedzy oraz sekretnych ingredien- cji i sądził, że tylko ja mogę mu pomóc je zdobyć. Kochał bardów i ich pieśni i wbił sobie do głowy, że sprawdzi, czy historie o mnie są prawdziwe. Zdumiał się, gdy mnie ujrzał. Nie byłam starą i przywiędłą jędzą, której się spodziewał, choć mieszkałam tu wówczas już od ponad trzystu lat. On był niezdarny, grzeczny i intrygująco nie- winny. Niechętnie uczę innych, wolę sama się uczyć, jednak Clavius wzbudził moją sympatię i zdecydowałam się go kształcić. Był ze mną cztery lata. Został moim towarzyszem podróży. Dałam mu ochronny tali- zman, by mógł podróżować przez portale, których strzeże wieża. Stawaliśmy się sobie coraz bliżsi i jako jego kochanka pokazy- wałam mu miejsca, których może nie powinien był oglądać. Po krótkim pobycie w krainie fioletowego nieba, kiedy omal nie zo- staliśmy złapani przez gwałtowny moibrin, podarowałam mu me- dalion o większej mocy i znaczeniu. Później - musiało do tego dojść - przerósł mnie, za dobrze go wyszkoliłam. Walczyliśmy. Wygłaszałam niemądre pogróżki, na które on niemądrze odpowia- dał, i w takim nastroju odjechał. Niekiedy zastanawiałam się, co się z nim stało, ale nie poświę- całam dużo czasu takim myślom. Są bezowocne i przygnębiające. Co się stało, to się stało. Znałam go przed ponad czterdziestu laty. Fizycznie nie zmieniłam się; mimo to zdziwiłam się usłyszawszy, że Clavius nadal żyje, że jest teraz nauczycielem i mistrzem, jak ja przed niewielu laty. Nie spodziewałam się, że ujrzę jeszcze meda- lion, i to na kim, na uczniu Claviusa. Wysłucham go ze względu na jego pana. Tego wieczoru wieczerzę zjadłam w gabinecie. Ten pokój wypełniają wspomnienia, niektóre nieprzyjemne, w większości jednak miłe. Trzy czwarte ścian zajmująnisze, w których przecho- wuję tabliczki, księgi i zwoje. Większość nisz jest zajęta i jestem zmuszona podejmować trudne decyzje, co trzymać pod ręką, a co odłożyć głębiej, gdyż często zaopatruję się w nowe tomy. Podłogę pokrywają grube dywany, a w jednej ze ścian znajduje się kominek. Jest niepotrzebny, ponieważ są tu inne źródła ciepła. Ale lubię światło i płomienie, dlatego w wieży jest wiele komin- ków. Od strony biurka mam także widok na pamiątki, które zaj- mują resztę ścian w gabinecie. Mapa Chernisylli jest mojąjedynąpamiątkąz domu. Pozostałe przedmioty przywiozłam z licznych podróży: kamienie słoneczne z Oursei, kobierzec ścienny z korzeni pak, utkany przez Nomików z Zila, mała brązowa urna z Grell. Są również przyrządy naukowe: ekran cząsteczkowy z przyszłego Nimm, holokostka z Fornoy. Nie wyrzucam ich, choć są bezużyteczne. Sztuka "nauki" działa tu, lecz w sposób niedoskonały. A jednak są to miłe sercu pamiątki. Na ścianie widać wiele takich przedmiotów: przypominają o in- nych czasach i miejscach - a często skłaniają, żeby udać się tam jeszcze raz. Wieczorem znalazłam Amreya w alkowie przylegającej do komnaty jadalnej. Zabawiał się przygrywaniem na lirze, którą tam trzymam. Kiedy weszłam, przestał grać. - Proszę, nie przerywaj - rzekłam. - To ładna melodia. Nie podjął gry. Dłoniąuciszył struny i wpatrywał się we mnie. - Czy coś się nie zgadza? - zapytałam. Zamrugał i odwrócił się, by powiesić instrument na ścianie. - Przepraszam, pani. Nie zawsze tak się gapię, jakbym zapo- mniał języka w gębie. Nie masz, pani, maski. Moje palce powędrowały do twarzy. Nie, postanowiłam nie nakładać maski. Clavius, niewidzialny, stał między nami niczym zawsze drogie mi wspomnienie. Maska zdawała się zbędna. Weszłam do alkowy, usiadłam w miękko wyściełanym fotelu, jemu zaś wskazałam ławę w pobliżu. Przyglądał mi się spod opuszczonych rzęs. Na zewnątrz ludzie widzą mnie inaczej. Tutaj ukazuję się taką, jaka jestem naprawdę. Moje włosy są czarne, długie i falujące, a oczy szare. Mam jasną skórę, gdyż rzadko wypuszczam się na słońce - to znaczy na słońce tego świata. Według tutejszych kryteriów piękna jestem uważana za ładną. Wyglądam na lat trzydzieści; to młodo wśród mojego ludu, który jest długowieczny. Nie starzeję się tutaj, toteż ludzie wymyślają powody, dlaczego tak jest, lecz we wszystkich swoich baśniach o magii i bogach nie zbliżają się nawet do prawdy. - Czyżby Clavius tak mało ci o mnie opowiadał, że dziwi cię mój wygląd? - zapytałam. "W rzeczy samej", pomyślałam, "Clavius pewnie nie mówił mu nic zgoła, sądząc po wcześniejszych pytaniach Amreya". - Pani, powiedział mi tylko, że powinienem dotrzeć do tej wieży, że ten i to, co nią włada, pomoże mi. Znasz go? Skinęłam głową. - Ale nigdy o mnie nie mówił? Amrey wzruszył ramionami. - Rozmawialiśmy o Jeźdźcu Północy, pan Clavius opowia- dał, że kiedyś tu był. Wyjaśnił mi, po czym poznać miejsce, gdzie odchodzi droga od szlaku karawan. Ale nie, o tobie samej nigdy nie wspominał. Słyszałem o Pani Ciemności, która mieszka w tych stronach. Spojrzał na mnie z zachwytem. - Czy to ty? - zapytał śmiało. Skłoniłam głowę. - Niektórzy ludzie ze wzgórz oddająci cześć. Mówią, że jes- teś siostrą Bogini Księżyca. Dziwnie to zabrzmiało, na wpół pytająco, na wpół wyzy- wająco. Murl Amrey z Burris był dumny i zdawał się sądzić, że wszyscy powinni odpowiadać na jego pytania. Ale nie ja. - Czego tu szukasz? Rozmawiam z tobą tylko ze względu na medalion, który nosisz. Nie, nie chcę go. Zatrzymaj go sobie i zwróć Claviusowi, kiedy go zobaczysz. - Ale... Miałem nadzieję, że nie zobaczę go tak prędko. - Urwał, czekając na mojąreakcję. Nie ujrzał jej, więc ciągnął dalej: - Przybyłem zapytać cię, czy zgodzisz się mnie uczyć, przyjąć na czeladnika. Na to zareagowałam. Spostrzegł, że wznoszę brwi i opuszczam kąciki ust. Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Czy to Clavius go do tego namówił, wiedząc, że mogłabym przyjąć jeszcze raz ucznia? Czy był to wyłącznie jego pomysł? Twierdził, że CIavius nic mu 0 mnie nie opowiedział. Mało brakowało, bym odmówiła i wyszła, jednak powściąg- nęłam niecierpliwość. - Powiedz mi, dlaczego uważasz, że się nadajesz, i dlaczego mam to rozważyć. Skinął głową. - Jestem czarownikiem, magiem, mistrz Clavius nauczył mnie wszystkiego, co sam potrafi. Jestem wyjątkowo uzdolniony 1 chcę się uczyć rzeczy wyjątkowych. - Więc Clavius nie jest już alchemikiem, skoro uczył cię cza- rów? - Och, nie zajmuje się alchemią od dziesięcioleci. Zaintere- sował się innymi dziedzinami - uzdrawianiem i magią. Teraz jest magiem trzeciego stopnia. - A ty? - Piątego stopnia, pani. Mistrz i ja zgadzamy się, że nie po- winienem już zajmować się czarnoksięstwem; poczynając od tego punktu, wiedza staje się coraz bardziej szczegółowa. Ja chcę po- szerzać swoje horyzonty. Zmierzyłam go wzrokiem. - Wydajesz się strasznie młody jak na biegłego maga. - Jestem bardzo zdolny - odparł chłodno. Ponownie uniosłam brew. - Zademonstruj. Wydawał się zaskoczony, ale stanął pośrodku alkowy. Sięgnął do swojej sakiewki i wyciągnął coś małego, co mieściło się w jego dłoni. Ugniatał to szybko, cały czas patrząc nie na to, lecz na mnie. Nie gapił się, jak przedtem, znajdował się raczej w półtransie, mocno skoncentrowany. Nie spuszczał ze mnie wzroku. Zaczęłam być ciekawa, co też wyczarowywał na moich oczach. Po chwili skończył. Przedmiot wyglądający na bryłkę gliny trzymał teraz w stulonych dłoniach. W mojej wieży jestem strzeżona i bezpieczna, jednak odezwała się we mnie wrodzona ostrożność. Bryłka gliny ukształtowana na moje podobieństwo? Czy to miała być szkodliwa magia? Skoncen- trowałam się, lecz nie wyczułam żadnego zagrożenia. Oczy Amreya pozostały otwarte, ale jego spojrzenie było nieobecne. Wokół jego rąk pojawił się blask - nie błękitny, od medalionu Claviusa, ale biały o lekkim odcieniu zieleni. Światło stawało się coraz intensyw- niejsze. Dłonie Amreya powoli rozsunęły się, odsłaniając kulę mi- gotliwej energii, skupioną wokół gliny, którą przed chwilą ugniatał. Wyciągnął ręce przed siebie i kula znieruchomiała. Gdy zaczął mamrotać słowa zaklęcia, dostrzegłam, co znajduje się w kuli: mi- niaturowa gliniana figurka przedstawiająca mnie. Uformował ją w czasie, gdy się we mnie wpatrywał, oblekając energię w szcze- góły. Włosy, twarz, suknia - wszystko odtworzone w miniaturze, choć rozmyte przez kulę światła. Poczułam się nieswojo na widok tego mojego sobowtóra. Dobrze znałam magiczne prawa "co na górze, to na dole" oraz "podobne do podobnego", trzon nauki czar- noksiężników. Otworzyłam usta, by zaprotestować - i przeko- nałam się, że nie mogę się poruszyć! Nie: jednak mogłam się ruszać, ale tylko odrobinę. Gdybym była mniej ważną osobistością lub gorzej chronioną, zostałabym unieruchomiona na dobre. Z trudem zaczęłam się podnosić, powo- li, z morderczym wysiłkiem, jakbym ugrzęzła w kałuży melasy. Stopniowo, och, jak wolniutko, wstałam. Upłynęła wieczność, za- nim otworzyłam usta i wy skrzeczałam jedno słowo: - Przestań. Przyglądał mi się przez minutę, minutę, którą, nie mając wybo- ru, musiałam przeczekać. Potem gestem odwrócenia cofnął zaklę- cie. Kula energii zbladła, a gliniana figurka upadła na podłogę. Czas i ruch znów pobiegły normalnie. Zrobiłam niepewnie krok do przodu, zaskoczona i mocno zagniewana. Wyrzuciłam przed siebie ramię i krzyknęłam Słowo mocy. Amreya ogarnął jarzący się blask. Stał przede mną, nieruchomy jak mucha w bursztynie. Kiedy rzucam zaklęcie unieruchamiające, biorę pod uwagę siłę mojego celu. Zostanie tu, zamknięty w kuli energii wielkości człowieka, do chwili, kiedy będę gotowa zająć się nim. Rozkazałam Lessethowi, by zostawił naszego "gościa" w spo- koju, a mnie przyniósł wina. Wróciłam na swoje pokoje, gdyż miałam wiele do przemyślenia. Rozdział 2 WYPIŁAM PRZYNIESIONE PRZEZ LESSETHA WINO, po czym kazałam przynieść jeszcze. Ze złością chodziłam tam i z po- wrotem przed kominkiem w gabinecie. W pewnej chwili w przy- pływie gniewu cisnęłam kubkiem o kamienne obramowanie, i tyl- ko zrobiłam sobie kłopot, bo brąz wgniótł się od uderzenia. Byłam zbyt poruszona, by spokojnie rozważyć wydarzenia wie- czoru. Chodziłam po gabinecie jak dzikie zwierzę w klatce, rozdra- żniona sytuacją, w jakiej się znalazłam. Nie zwykłam się tak zacho- wywać. Mój wzrok pobłądził do kamienia słonecznego na kominku, który niesie mi pociechę, kiedy jestem zdenerwowana. W kamieniu widoczne są barwne krajobrazy, cudne obce krainy, których widok koi umysł i duszę. Nieraz pogrążałam się w nich na wiele godzin - ale nie tej nocy. Nakazując sobie usiąść, poczęłam zastanawiać się nad Amreyem i problemem, którym nieoczekiwanie się stał. Odważył się użyć czarów wobec mnie - mnie, o tyle lepszej, mądrzejszej i potężniejszej od tego początkującego ucznia mojego dawnego kochanka. Pozostawię go w uścisku czaru unieruchomie- nia na tygodnie, miesiące i lata, będzie mi miłą ozdobą przy obia- dach. Poszczuję na niego drapieżne bestie z obcych krain, stwo- rzenia, których zęby i pazury zadają nieopisanie straszliwy ból. Nie, najlepiej będzie wyrzucić go przez najwyższąbramę, tajemny portal, nad którym nawet ja tylko z trudem panuję. Będzie miotany wichrami czasu i losu, jak liść niesiony lodowatym prądem, bez powrotu i nadziei. Nieważne, że jest magiem piątego stopnia; to nieznacząca ran- ga w porównaniu z moją. Mimo że, jak w duchu przyznałam, oka- zał się potężniejszy niż się spodziewałam. Co takiego wydarzyło się dzisiejszego wieczoru w alkowie? Za- chęciłam go, by zademonstrował swoją moc. i zrobił to. Nie okre- śliłam dokładnie, co mu wolno, a czego nie, lecz istnieją granice tego, co właściwe. On zaś w niewybaczalny sposób wykroczył poza nie. A jednak, dźwięczał mi w głowie uporczywy głos, nie powin- nam być zbyt surowa, ponieważ uczynił tylko to, do czego go za- chęciłam. Wina leży po mojej stronie, gdyż go nie doceniłam. Nie, nie mogłam tego puścić płazem! Zostałam obrażona, wręcz zaatakowana we własnym, strzeżonym domu, i moja duma srodze ucierpiała. Jestem dumną kobietą i wiem o tym. Może to i wada, ale tak jest i nie ukrywam tego przed sobą. A zraniona duma musi zaznać ukojenia. NASTĘPNEGO DNIA WSTAŁAM PÓŹNO i zjadłam śniadanie w kom- nacie. Krzesło, na którym siedziałam, ustawione było przodem do alkowy, w której stał Amrey, więzień mego czarodziejskiego kunsztu. Moje uczucia nie były już rozszalałym kłębowiskiem, jak poprzedniej nocy. Nie lubię pochopnych decyzji i jakkolwiek nie żałowałam, że zeszłego wieczoru nagle rzuciłam czar, nie zwyk- łam tak postępować. Teraz mój gniew się uciszył i mogłam zasta- nowić się nad Amreyem na zimno, jak na to zasługiwał. Postąpiłabym słusznie, gdybym odmówiła przyjęcia go na ucznia. Rozsądnie byłoby uwolnić go z zaklęcia i kazać Lessetho- wi wyprowadzić go. Mogłabym zablokować ścieżkę przed jego powrotem i już nigdy się nim nie martwić. Złościło mnie, że w tej chwili przypomniał mi się Clavius, choć z całej siły starałam się o nim nie myśleć. Murlowi Amreyo- wi nie byłam nic winna, ale miałam wysokie mniemanie o Claviu- sie Mericusie, nawet mimo dawnych nieporozumień między nami. Rozmyślałam, niezdecydowana, jeszcze długo po posiłku. Mia- łam swoją dumę. Miałam także honor, dlatego skłaniałam się, by traktować ucznia Claviusa łagodniej, niż na to zasługiwał. Kiedy go uwolnię - co dalej? Nie mogłam go ani zniszczyć, ani wyrzucić; nie mogłam też zgodzić się, by został tutaj jako mój uczeń. To byłoby zbyt uprzejme, niezgodne z uczuciami, jakie do niego żywiłam. Prawdę mówiąc, chciałam, by coś zrobił. Przepro- siny nie wystarczą. Musi pojąć, że jestem większą czarodziejką niż on. Musi mi wynagrodzić wyrządzony afront. Już wiedziałam, co powinien uczynić. Amrey odda mi przy- sługę, dokona czegoś, czego nie chcę robić sama. Nauczę go, och, tak - akurat tyle, by był dobrze przygotowany do wykonania za- dania, jakie mu wyznaczę. W ten sposób Clavius będzie zadowo- lony, a młodzieniec może też. Rozważałam ten dylemat i przypomniało mi się coś, o czym dawno zapomniałam. Za jedną z bram wieży rozciąga się prymi- tywna kraina - prymitywna i niebezpieczna. Podróżowałam tam, ale rzadko, jednak pamiętałam, czego dowiedziałam się od tam- tejszych duchów. Ukryte w głębi kopalń tego świata znajdują się kryształy Styrcji - klejnoty marzeń i złudzeń, przydatne w czar- noksięstwie i wróżbiarstwie. W kopalniach pracują niewolnicy, ale rzadko kto ma okazję oglądać kryształy. Poza kopalniami znaj- dują się wyłącznie w twierdzach możnych i potężnych ludzi. Od dawna pragnęłam mieć taki klejnot, jednak zdobycie go było niebezpiecznym przedsięwzięciem. Świat, z którego pocho- dzą, przenika magia - i wisi nad nim cień zła. Mam co innego do roboty niż ryzykować życie i duszę dla zdobycia magicznego ka- mienia. Ale pragnę go posiadać i gdyby ktoś miał zaryzykować za mnie... tak. Wyślę tam Amreya, by zdobył dla mnie kryształ Styr- cji. Prosty nakaz, przymus, by podjął dla mnie wyprawę, i stanie się moim sługą: taką otrzyma karę za swoją obelgę. Aby udać się w tamte strony, będzie musiał się jeszcze wiele nauczyć. Jego wiedza nie była wystarczająca, aby zdołał zmierzyć się z czyhającymi tam niebezpieczeństwami. Nauczę go wszyst- kiego, co będzie mu potrzebne do tej wyprawy, i niczego więcej. Wówczas spełnię jego prośbę i zarazem przestanę mieć zobo- wiązania - choćby niewielkie - wobec Claviusa. Alkowę rozjaśniała kula mocy unieruchamiająca Amreya. Po- trzeba było Słowa, aby rzucić zaklęcie; wystarczył ruch ręki, aby je cofnąć. Nakreśliłam w powietrzu run. Zapłonął przez mgnienie, a potem i on, i zaklęcie znikły. Amrey musiał się zdziwić, gdy schwytałam go w czar. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie, a teraz, po uwolnieniu z bezcza- su, jego oczy dalej się rozszerzały. Wyciągnął ramiona, jakby chciał coś złapać, i zauważył, że nie stoję przed nim. Rozejrzaw- szy się szybko, zobaczył mnie w komnacie jadalnej. Odwrócił się ze zdumionym i zaniepokojonym wyrazem twarzy. Zauważył, że mam na sobie inną suknię oraz że przez otwarte okiennice w oknach wpada światło dnia. - Co się stało? - zapytał. - Minęło pół dnia - odrzekłam, opierając się o stojący za mną stół. - Nie toleruję takiego zachowania w moim domu. Skłonił mi się krótko. - Nie chciałem cię obrazić, pani. Jakże prędko odzyskał panowanie nad sobą! Jakby popełnił zwykłą gafę na balu przebierańców! Wyprostowałam się -je- stem od niego wyższa - i musiał podnieść wzrok, by spojrzeć mi w oczy. - Zawsze się tak zachowujesz, kiedy bawisz u kogoś w go- ścinie? - Ale... prosiłaś mnie, żebym zademonstrował moją moc. Myślałem... - Nie myślałeś. - W moim głosie zabrzmiała irytacja. - Ktokolwiek uważa się za mistrza magii, musi wiedzieć nie tylko, jak jej używać, ale także kiedy i gdzie. Ty zaś wyjątkowo nieudol- nie to oceniłeś. Czy tego nauczył cię Clavius? __ Pan Clavius nie ma z tym nic wspólnego! - odparł. - Myślałem, że jesteś tak potężna... tak przynajmniej opowiadali lu- dzie, którzy mieszkają w tej okolicy. Chciałem ci pokazać jedno z moich najlepszych zaklęć, pokazać, co naprawdę umiem. Skąd mogłem wiedzieć, że okaże się takie skuteczne? Tak, i ja się nad tym zastanawiałam. Nie przemyślałam tego dokładnie minionej nocy. Nie miałam ochoty dochodzić do wnio- sków, które same się nasuwały. Zmieniłam temat i odpowie- działam mu pytaniem: - Potrafisz podać mi choć jeden powód, dla którego miała- bym cię czegokolwiek nauczyć? Stał w milczeniu, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Wreszcie przemówił: - Nie wiem, czy możesz mnie czegoś nauczyć. Z pewnością jesteś potężniejsza ode mnie, ale nie wiem, na ile. Przyjrzał mi się uważnie, jakby badając moją reakcję. - I wybacz, że powiem otwarcie, ale reagujesz zbyt gwałtow- nie. Popełniasz ten sam błąd w ocenie, który zarzuciłaś mnie... pani. Zgniewały mnie jego słowa. Zupełnie nie takich się spodzie- wałam. Nie tylko czynił mi zarzut, ale mówił tonem, jakiego nie słyszałam od czasów, kiedy strażniczki wygnały mnie z mojej wieży w Chemisylli. Odwróciłam się, z trudem powściągając gniew. Rzadko mam do czynienia z ludźmi tego świata i nie byłam przyzwyczajona do takich rozmów. Przez moment przyszło mi do głowy, że on może mieć rację, że reaguję przesadnie - i natych- miast odrzuciłam tę myśl. Był bardzo bezczelny albo też bardzo pewny siebie. Znów ha- mując gniew, poczułam jednak mimowolny podziw dlajego śmia- łości. Innymi moimi reakcjami mogłam się zająć później. Wciąż miałam w związku z nim plany, dlatego opanowawszy się, odwró- ciłam się do niego. - Posłuchaj. Możesz tu pozostać pod następującymi warun- karni. Po pierwsze, nie będziesz używał czarów bez mojego ze- zwolenia. Kiedy zaś takowe otrzymasz, radzę, byś miarkował swe wysiłki. Na jego twarzy odbiło się zdziwienie. Po chwili skinął głową na znak, że się zgadza, a ja ciągnęłam: - Po drugie, będziesz dokładnie wypełniał moje polecenia, dopóki jestem twoją nauczycielką. Czy wszystko jasne? - Więc przyjmiesz mnie na ucznia? - Nie. Nie jesteś moim uczniem, ale będę cię uczyć, dopóki mi się spodoba. Zgadzasz się na moje warunki? - Oczywiście. Doskonale; nie usłyszał jeszcze o wszystkich - i upłynie tro- chę czasu, zanim je pozna do końca. - Dobrze więc, dziś po południu Lesseth zaprowadzi cię do gabinetu. Wówczas rozpoczną się twoje nauki. Ta pora po igraszkach z zaklęciem unieruchomienia wyda mu się późną nocą. Nieważne: rozkład jego zajęć miał być wygodny dla mnie. TAK ROZPOCZĘŁO SIĘ KSZTAŁCENIE AMREYA. Był pojętnym uczniem: zdolnym i chętnym. Umiał słuchać; rzadko zadawał py- tania, a jeśli już, to zwięźle i na temat. Przez pierwsze dwa dni miał mnie tylko słuchać, gdyż musiałam mu przekazać niezbędne pod- stawy wiedzy. Jednak jeszcze w tym samym tygodniu zaczęliśmy to, co miało nas zajmować przez kilka kolejnych: naukę wykorzy- stania mocy wewnętrznej. Tę moc posiadają wszyscy, choć w różnym stopniu. Ci z więk- szą wrażliwością mają jej więcej. Ja jestem mistrzynią mocy; Amrey także panował nad pewnąjej częścią. Sztuka czarnoksięska wymaga bezpośredniości oraz zdecydowanego dążenia do celu; ta umiejętność koncentracji przydaje się nie tylko w tak wyspecjalizo- wanej dziedzinie. Lecz poza koncentracją Amrey musiał się jeszcze wiele, wiele nauczyć. Jak znaleźć centrum mocy w sobie, jak nadać jej formę i funkcję - od tego zaczęły się lekcje Amreya. Powtarzaliśmy te wiadomości przez tydzień czy dwa, próbując wykonywać proste ćwiczenia magiczne. Zanim zaczęłam posze- rzać jego wiedzę, musiałam zbadać, jaki dokładnie jest zakres jego doświadczenia. Ćwiczenie z właściwości kolorów przekonało mnie, że czas przenieść zajęcia z gabinetu do pracowni na górze. Szkoda tylko, że nie mogłam podjąć tej decyzji bez rewolucji w mym domu i życiu osobistym. Początek był całkiem niewinny. Kolory posiadają wachlarz wibracji oraz związane z nimi magiczne efekty i zależności. Im le- piej czarodziej potrafi wyobrazić sobie kolor, tym lepiej może się dostroić do niego i jego możliwości. Pracowaliśmy nad kolorami, przygotowując się do omówienia ich zastosowania do różnych ce- lów magicznych. - Murl - powiedziałam - co oznacza obecność zieleni w aurze? Przeczesał włosy palcami, mierzwiąc je. Był zmęczony tym powtarzaniem i palił się, żeby znów popracować nad wizualizacją - pierwszym krokiem w uruchamianiu wewnętrznych zasobów mocy. - Zieleń... reprezentuje wzrost, przyrodę, nowe doświadcze- nia, naukę, czasem zazdrość lub zawiść - zależnie od kontekstu - odparł. - A jeśli zauważysz ją w aurze dziecka? - U kogoś młodego zwykle znaczy, że ta osoba uczy się cze- goś nowego lub że zbiera doświadczenia, informacje. - A w aurze osoby starszej? Amrey wzruszył ramionami. - Oznacza uzdrowiciela albo kogoś pozostającego w bliskim związku z naturą. - Wyjątki? - Kiedy ta osoba przeżywa nowe doświadczenia. - Jak można stwierdzić różnicę? - zapytałam. - Po kolorach pobocznych aury. - Dobrze. - Skinęłam głową. - Na razie wystarczy po- wtórki. Murl uśmiechnął się z ulgą. - Spróbuj znów wykonać doświadczenie, tym razem z zielenią. Od rana pracował nad wizualizacją. Ciągle nie wychodziło mu najlepiej - w jego wyobrażeniu wciąż czegoś brakowało. Kolory, które widział, były blade i miały niewłaściwą fakturę. Wiedzia- łam, że przypomnienie znaczenia i wagi kolorów pomoże w ćwi- czeniach z wizualizacji. Przyszedł czas, żeby to sprawdzić. Dałam mu znak, aby zaczął. Czekałam, on zaś sadowił się wy- godnie na krześle przy kominku. Westchnął, a jego ciało rozlu- źniło się. Wkrótce znalazł się w transie. "Świetnie", pomyślałam. "Szybko mu to idzie". Sięgnęłam świadomością ku jego świadomości, nasze myśli zetknęły się le- ciutko. - Czy pamiętasz... - .. .format? - zapytał. - Oczywiście. Nasze myśli złączyły się, jak to się często zdarza w tym stanie umysłu. Murl miał raz jeszcze wyobrazić sobie zieleń, sprawić, by stała się czymś namacalnym, wypełniającym pokój - gdyż bez bardzo konkretnej i intensywnej myśli forma i funkcja wydobyta z mocy nie może oblec się w materię. - Myśl o zieleni- przekazałam Murlowi. - Niech ożyje. Połączona z jego umysłem, widziałam to samo, co on. Tym ra- zem, nareszcie, pogrążył się bez reszty w wizualizacji, uświadomił sobie naturę zieleni i wszystko, co mogła oznaczać. Wokół jego zrelaksowanej postaci pokój zaczął zmieniać ko- lor. Ujrzał barwę, oddychał nią, smakował - zieleń była miękka i sprężysta, inaczej niż w odczuciach zmysłów. Wtulił się w kokon natury, wzrostu i nauki, wysuwając malutkie, badawcze macki myśli w głąb otaczającego go pokoju. __ Spraw, by urosła - przekazałam mu myślą. Witki myśli zaczęły nabierać kształtu. Obserwowałam świado- mość Murla: z jego dłoni i ramion zaczęła kiełkować zieleń. Czułki myśli rozpostarły się po pokoju, badając i odnajdując miej- sca, w których Murl nigdy nie był. Wyczuwałam to w jego skupieniu - pojmował to lepiej, niż sądziłam. Musiał tylko przypomnieć sobie temat, odtworzyć go w szczegółach. Teraz pomyślał o zieleni: przyroda, rozwój, roślin- ność, listowie. Pokój na moich oczach zmieniał się w dżunglę, wypełniał materią - złudzenie to czy nie? - ukształtowaną i przetworzoną przez samego Amreya. Poczułam, że trudno mi oddzielić moją świadomość od świa- domości Murla; trzymał mnie przy sobie, jak pnącza trzymają ko- nar, który spadł na ziemię. Poczułam, że zaczyna wciskać się w mój umysł, jak pełzający bluszcz wciska się w skruszały ka- mień: uporczywie i wytrwale. Robił to nieświadomie, ponieważ nie wyczułam w jego umyśle złych intencji; to się po prostu działo, tak jak wtedy, gdy chwasty zarastają i niszczą ogród. Próbowałam się wyrwać, ale uwięzłam wśród gałązek i listków myśli. - Murl - zaprotestowałam, schwytana przez jego świado- mość. - Co robisz? Nie odpowiedział: był zbyt pogrążony we własnym umyśle, badając, rozrastając się, poszukując rzeczy podobnych do bujnej wegetacji. Czy w ogóle zauważył, co ze mną robi? Nie wiedzia- łam. Usiłowałam się uwolnić. Było to uczucie podobne do zapada- nia się w ruchome piaski - powolne, nieuniknione osuwanie się na łono zapomnienia. Pączki rozkwitały, pędy wyciągały się i rosły - a z nimi niebezpieczeństwo, że zagubię się pośród nich. Walcząc z natrętną obecnością Amreya, odczułam zmianę w jego postawie. Jego myśli popłynęły w innym kierunku; wspo- minał teraz dawne przeżycia, zdobywanie wiedzy, trudy życia, od- rzuconą miłość, ból. Nie! Uwikłana w jego marzenia, nie umiałam się wyrwać spod ich wpływu. Czułam ból, gdy myślał o wyobrażonym odrzuceniu, gdy przywoływał ze wzgardą tę, która odmówiła mu szczęścia od- wzajemnionej miłości. Czułam gniew wobec innych, niechęć - zieleń zamieniła się w splątane gałęzie i kolce, delikatne listeczki w grząską ściółkę. Jeszcze raz spróbowałam wydostać się z tej gmatwaniny emo- cji - i jeszcze raz przekonałam się, że jestem więźniem Amreya. Uwięziona we własnym ciele, odkryłam, że mój fizyczny wzrok nie działa. Ugrzęzłam w nadświecie jego wizji, wypełnionym ża- lem i gniewem. To, co rosło, umierało wokół mnie, a zieleń, która opanowała pokój, przybrała niezdrowy odcień. Znów spróbowa- łam zerwać łączącą nas więź. Nade mną przetoczyło się echo żalu Amreya za straconąmiłościąi pomyślałam przelotnie o Claviusie. Clavius mnie uwiódł - czy też ja uwiodłam jego? Nieistotne: jednak już w chwili, kiedy odrzucałam tę myśl, poczułam, że kto inny ją podejmuje. Amrey przeniknął moje najskrytsze myśli. Moje serce i emocje stały się zupełnie bezbronne. Czułam, że czas i natura mi urągają, nieustępliwe rozrastanie się dławiło we mnie życie i odwagę. Zaczęłam się cofać przed żywotnością i inteligen- cją, która przytłoczyła mnie w momencie, gdy się przeciwko niej buntowałam. Byłam osobą, nie rzeczą, a oto groziło mi, że zetrze mnie nieokiełznana wyobraźnia mojego ucznia! Nie miałam poję- cia, co działo się w umyśle Amreya. Wyczuwałam tylko zmianę jego nastroju, najpierw powolną, potem coraz szybszą, pasującą do postępującej zgnilizny i śmierci w jego wyobrażeniu o mnie. Myślał o stracie, o bólu. Nie wiedziałam, jak dalece zmieniła się jego wizja - do chwili, gdy poczułam uderzenie czegoś... wściekłości?... gniewu?... zazdrości? Zieleń, którą wyobraził sobie Murl, stała się czymś złowrogim, czego nigdy nie chciałam oglądać w moim domu. Wizją straconej miłości, złości i niechęci - a teraz, w mojej głowie i sercu, gdzie kończył się Amrey, a zaczynałam ja? Wytężyłam siły, żeby go odepchnąć; to przypadkowe połączenie trwało znacznie dłużej niż potrzeba. Jednak zbierając wolę do kolejnej próby, zatrzymałam się, gdyż uderzyło mnie że ja - nie, to Amrey - był zazdrosny o Claviusa! Pragnął mnie. Murl chciał się na kimś zemścić - na mnie? Na Claviusie? Na kochance, która go odepchnęła? Nieważne, na kim; to ja zostałam schwytana, przywiązana do niego pędami myśli. Przeszyła mnie, czy też Amreya, udręka duszy i ból serca. Dała- bym wszystko, by przerwać to cierpienie! Chciałam płakać - załkałam - znów próbowałam się uwolnić, lecz odczułam jedy- nie falę zawiści, nieufności i żalu. Siła jego emocji wyzwoliła moją władzę, usunęła niepewność. Pomyślałam, że muszę - musimy - to zaraz przerwać, wszak ta- kie intensywne uczucie nie może trwać długo. Myślą sięgnęłam ku niemu, by odepchnąć jego przytłaczającą obecność - lecz myśl cofnęła się w popłochu, natknąwszy się na mur uczucia, który na- gle wyłonił się przede mną. Zrozpaczona, wydałam w duchu żałosny okrzyk. Czy to był mój ból? Zdawało mi się, że nie... jed- nak on był za blisko, ja byłam Murlem, on był mną... i pragnął mnie. Zieleń, zieleń wszędzie wokół mnie. Zmagałam się z nim otwarcie, odpychałam barierę zielonego muru, okropną, skręca- jącą trzewia falę złości i zawiści, pożądania i zazdrości... Zdaje się, że krzyknęłam. - On nie może cię posiadać... Nikt mnie nie posiada... - Nie patrz na innych! Nie patrzę na nikogo... - Rośliny są wierne, nie zadają bólu... Nie jestem rośliną, przestań myśleć o roślinach, zieleń, wzrost, twoja zazdrość rośnie... - Mam powody. Jesteś moja! Nie jestem niczyja! - Jesteś moja! Moja! Nie! Niczyja! - MOJA! I Amrey sięgnął po mnie, macki myśli i strumienie siły woli przyciągnęły mnie do niego. Jego zamiar dosięgnął mnie, ogarnął mnie jak fala. Kim byłam? Dlaczego byłam taką egoistką? To bolało; nie było potrzeby ziać zawiścią! Przepłynęła przeze mnie kolejna fala żalu i pożądania. Nie wiedziałam, czy płakałam, czy krzyczałam. Pamiętam tylko, że nie mogłam się uwolnić i znałam wyłącznie jeden sposób, aby za- kończyć tę udrękę serca i duszy. Poddałam się. Rozdział 3 SEN BYŁ DŁUGI I NIESPOKOJNY. Szarpały mną emocje i budziły ostrzegawcze głosy, choć starałam się spać. Jawił mi się wio- senny zagajnik, powietrze przesycał zapach polnych kwiatów - ale ziemia była kamienista i głazy boleśnie gniotły mnie w plecy. Ogarnął mnie chłód, zadrżałam i obudziłam się. Zamrugałam, niepewna, gdzie jestem. Było ciemno, cicho i bo- lały mnie wszystkie mięśnie. Usiadłam i ręką przygniotłam skó- rzany pokrowiec na zwój. Pokrowiec na zwój? Tak - byłam w gabinecie. Przez otwartą okiennicę widziałam gwiazdy; leżałam na futrach blisko krzesła, gdzie Amrey zrobił... co właściwie? Przez mój umysł przelatywały oderwane sceny... prawda to czy fragmenty koszmaru sennego? Nie byłam pewna. Ogarnął mnie'niepokój. Wstałam i wymacałam lampę na biurku. Znów poczułam zapach polnych kwiatów, który wyrwał mnie ze snu - ręką trafiłam na kałużę nafty z lampy, rozla- nej na biurku i podłodze. Pod moimi stopami chrzęściły jakieś drob- ne przedmioty, gdy na oślep szukałam pałeczki świetlnej, zwykle leżącej koło lampy. Szukałam bezmyślnie, mój mózg jeszcze nie pracował, jakby uchylał się od jakiejś myśli zbyt niepokojącej. Skoncentrowałam się i znalazłam pałeczkę. Zapłonęła w mojej dłoni, a ja zachwiałam się, gdy dostrzegłam rozgardiasz na biurku. W przewróconej lampie zostało jeszcze trochę nafty. Postawiłam ją, starłam nadmiar nafty z brzegu i zapaliłam knot. Lampa oświetliła chaos. Stałam tak przez całą wieczność, z wygaszoną pałeczką świetl- ną w dłoni. To musiał być jeszcze sen, sen graniczący z koszma- rem. Paraliżował mnie widok rozsypanych wszędzie zwojów i pamiątek. Biurko i krzesła były poodsuwane, zgniecione zwoje papieru welinowego znaczyły miejsce, gdzie leżałam na podłodze. ¦ Prawie nic nie znajdowało się na swoim miejscu, a całą podłogę pokrywały zwiędłe liście, jakby rozrzucone jesiennym wiatrem. To one tak chrzęściły pod stopami w ciemności. Zwiędłe liście? Tak, a do tego kawałki gałązek winorośli i cier- nisty krzew, uschnięty, ale wciąż zakorzeniony w kamieniu i drew- nie. Rośliny, niegdyś zielone, teraz były martwe... znak działalno- ści Amreya. Zmiękły mi kolana i usiadłam. Zamknęłam oczy, by nie wi- dzieć bałaganu, i spróbowałam zebrać myśli. Działalność Amreya. A gdzież on był? Nie tutaj, choć był tu wcześniej - przypo- mniałam sobie więcej, bo tego, co się stało, nie można było tak łatwo wyrzucić z pamięci. Płomień w mych lędźwiach powiedział mi więcej o tym, co zrobił Amrey, choć nie szukałam tego wspo- mnienia. Nadużył mojego ciała, tak samo, jak jego magia nadużyła gościnności mego domu. Jak zdołał tego dokonać? Moja ochrona znów zawiodła wobec jego czarów. Uświadomiłam sobie nagle, że moje zaklęcia ochron- ne miały za zadanie bronić mnie przed zagrożeniem spoza murów i przed urazami fizycznymi wewnątrz wieży. Były zupełnie nie- przydatne wobec psychicznej rzezi, jaka odbyła się w tych mu- rach, zmiatając moją wolę niczym fala powodzi. W migoczącym świetle lampy podniosłam wzrok i spojrzałam na drzwi. Były otwarte na oścież, słał się przez nie aż do korytarza dywan zwiędłej zieleni. Czy on tędy wyszedł? Bo jego magia na pewno tak. Wstałam i szybko sprawdziłam sekretne drzwi w kącie gabinetu. Były nietknięte; więc wyszedł tak samo, jak wszedł. Poszłam śladem gałązek i uschłych liści, nie spodziewając się uj- rzeć nic dobrego. Dywan roślinności ciągnął się korytarzem w obu kierunkach, lecz z jednej strony był gęstszy. Wiódł do głównych schodów, spi- rali, która prowadziła prawie na samą górę Księżycowego Zęba. Delikatne pędy roślin wczepiały się w popękany kamień; ze złością wyrwałam kilka tych pędów. Dywan zaprowadził mnie w dół, do wielkiej komnaty i kuchni. Tam usłyszałam jakiś ruch, więc zajrzałam do środka. Corwin i Una sprzątali kuchnię, równie zdemolowaną po "ćwi- czeniu" Murla, jak komnaty na górze. Zobaczyłam wyrywane z paleniska płożące się pędy, które przenosiły się w powietrzu do wózka, więcej niż w połowie wypełnionego roślinnymi odpadka- mi. Weszłam do kuchni. - Gdzie jest Amrey? - zapytałam. Moi słudzy podnieśli wzrok. Fruwające rośliny zatrzymały się w pół drogi: to Lesseth je przenosił. Corwin zaczerwienił się i od- wrócił. Una wpatrywała się pilnie w ziemię u swoich stóp. - Na górze, pani - odrzekła. Chciałam mówić dalej, ale gałązki upadły i Lesseth zbliżył się do mnie szybko, porywając po drodze płócienną serwetę ze stołu. Serweta rozłożyła się w powietrzu przede mną. Zmarszczyłam brwi i odsunęłam się. - Twoje szaty, pani - przemówił ochrypłym szeptem. Spojrzałam po sobie zaskoczona. Moje szaty, rzeczywiście! - a raczej to, co z nich zostało, gdyż zwisały ze mnie w łachmanach. Corwin na pewno uważał, że jestem nieprzyzwoicie rozdziana, po- nieważ wciąż stał tyłem do mnie. Skinęłam krótko głową i Lesseth owinął mnie serwetą, po czym wyjął mi z ręki lampę naftową. W pomieszaniu nie zauważyłam tego wcześniej, ale moja suk- nia wyglądała, jakbym rzuciłająna ziemię w lesie, podeptała i po- darła na strzępy, a potem ponownie nałożyła. Lesseth otoczył mnie ramieniem i wyprowadził z kuchni. Wychodząc, dosłyszałam, że Corwin coś mruczy, na co Una odparła karcąco: - .. .już ci mówiłam, nie twoja sprawa! Jej głos słyszeliśmy jeszcze przy schodach: - Działy się tu dziwniejsze rzeczy, zanim nastałeś. Obejdzie- my się doskonale bez twoich komentarzy! Corwin był z nami zaledwie od kilku miesięcy. Mimo zakłopo- tania i oszołomienia poczułam zadowolenie z lojalności Uny. Lesseth szedł ze mną po schodach. - Dobrze się czujesz, pani? - zapytał. To było proste pytanie, a jednak nie umiałam na nie odpowie- dzieć. Zapytałam więc: - Co stało się pod schodami? Ustąpił mi. Poczułam, że wzrusza ramionami. - Pory roku pojawiły się tam, gdzie nie powinno ich być. Po południu wszystko zarosło, a wieczorem zwiędło i uschło. Una zo- stała uwięziona w spiżarni: pędy winorośli obrosły drzwi. Corwin próbował do niej wejść, ale sam się w nie zaplątał. Gdy to usłyszałam, Corwin zyskał w moich oczach. - A ty? - zapytałam. - Chciałem dostać się do ciebie, ale schody także były zablo- kowane. A kiedy gąszcz znikł... zszedł do nas Amrey. - O której to było godzinie? - Tuż po zachodzie księżyca. Kiwnęłam głową, a Lesseth ciągnął dalej: - Rozkazał nam posprzątać. Powiedział, że pójdzie do ciebie i że życzysz sobie, aby ci nie przeszkadzać. - Urwał. - Czy to była prawda? - zapytał po chwili. Niewielu kwestionuje moje czyny. Lesseth posiadał ten przy- wilej na mocy naszej długotrwałej przyjaźni. Jednak wybuchła we mnie mieszanina uczuć i odpowiedziałam niejasno: - Może. Lesseth wiedział, że nie powinien nalegać. Westchnął. - Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku. Nie ufam mu. Rozumiałam, co chciał przez to powiedzieć: ja także nie powin- nam ufać Murlowi. Na nowo zawrzały we mnie skłębione emocje. Musiałam znaleźć Amreya i stanąć z nim twarzą w twarz. Przypo- mniałam sobie dyskomfort psychiczny i fizyczny, jakiego dopiero co doznałam, lecz cofnęłam się od tego wspomnienia. Nie byłam jeszcze gotowa, by zastanawiać się nad ostatnimi wydarzeniami. - Nie martw się zbytnio, Lesseth - uspokoiłam mojego przyjaciela. - Rozumiem Murla lepiej, niż mu się zdaje. Te słowa zabrzmiały w moich uszach pusto, jednak już w chwi- li, gdy je wymawiałam, wiedziałam, że zawarłam w nich więcej prawdy, niż zamierzałam. - Nie wyrwie się spod kontroli. Dzisiaj po prostu jego czary zadziałały lepiej, niż przypuszczaliśmy. Więcej nie mogłam wyznać, nawet Lessethowi. Poczułam na sobie jego wzrok. Lesseth był moim pierwszym i najwierniejszym duchem-towarzyszem, znał mnie dobrze. Pat- rzył ze zrozumieniem na dowody mocy Amreya. W drodze do mo- ich komnat mijaliśmy właśnie gabinet: szczątki uschniętych roślin zaścielały podłogę korytarza. Unikałam wzroku Lessetha, patrzy- łam prosto przed siebie. - Ty wiesz najlepiej - powiedział, otwierając drzwi do mo- ich pokojów. - Ale nie widziałem pokazu tak nieokiełznanej mocy od czasu, kiedy sama byłaś w tym wieku. Na te słowa stanęłam jak wryta. Zmarszczyłam czoło, podczas gdy on ustawiał lampę, w której prawie skończyła się nafta, na gzymsie przy drzwiach. Skłonił się, ledwie widoczny, po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Serweta zsunęła mi się z ramion. Płomień lampy migotał, pra- wie gasł. Sięgnęłam po stojącą w pobliżu świecę, zapaliłam ją, a następnie zdmuchnęłam kopcący knot lampy. Odwróciłam się i ruszyłam wokół pokoju, zapalając świece i lampy. Mogłam to zrobić jednym gestem i słowem, ale moc zachowuje się dla poważ- nej magii. To prozaiczne zajęcie było na swój sposób kojące i od- wlekało moment, kiedy będę musiała pomyśleć o rzeczach waż- niejszych. Osadziłam świecę na powrót w lichtarzu. W ciepłym świetle brokatowe gobeliny rzucały ze ścian srebrzyste błyski. Perfumo- wany wosk wypełnił pokój zapachem mirry; w blasku politury rze- źbionego orzechowego kredensu dostrzegłam swoje odbicie. To był mój salonik, a także jadalnia, kiedy pragnęłam samotności. W północnej ścianie ziało palenisko małego kominka, teraz wy- pełnionego wystygłym popiołem i niedopalonymi drwami. Po- deszłam do kominka i zdjęłam z gzymsu stojącą na nim flaszę kor- diału. Nalałam sobie i wypiłam ciemny, aromatyczny płyn. Potem nalałam ponownie i podeszłam do szaf, którymi zastawiony był krótki korytarzyk do komnaty sypialnej. Napiłam się trochę i odstawiłam kubek na stół. Zrzuciwszy suknię i koszulę, odsunęłam je stopą. Nadawały się jedynie na szmaty. Naga, otworzyłam drzwi garderoby i wyjęłam jedną ze znajdujących się w niej haftowanych koszul. Zwyklejsze rzeczy trzymałam oczywiście w komodach, ale tu miałam wyjątkowe - ze względu na jakość tkaniny, jak i na wplecione w nie zaklęcia. Taka właśnie koszula była mi potrzebna, gdyż przed odszukaniem Amreya chciałam przyzwać do siebie moją magię. Otulę się aurą bogini; stanę przed nim nie tylko w śmiertelnej sukni, lecz zyskam także przewagę w postaci jawnej mocy. To było dla mnie jasne, choć nie przyznałabym się do tego nikomu. Jednak gdy wsuwałam głowę w wycięcie koszuli, moją uwagę zwrócił jakiś ruch przy drzwiach garderoby. Odchyliły się moc- niej, niż je odepchnęłam, ponieważ na ich krawędzi zaciskała się czyjaś dłoń. Cofnęłam się, ukrywając zaskoczenie: przede mną stanął Murl Amrey. Zanim zdążyłam odsunąć się dalej, znalazł się przy mnie. Jego ręce przycisnęły moje ramiona do boków, a złak- nione usta wpiły się w moje. Usiłowałam go odepchnąć, ale trzymał mnie mocno. Mało bra- kowało, a ugryzłabym go w język, jednak coś mnie ostrzegło przed jego gniewem, powstrzymałam się. Nie wiem, jakie myśli prze- mykały mi przez głowę. Czułam odrazę, a jednocześnie przyciąga- nie. Jego męskość pulsowała przy mnie, moje ciało odpowiadało podobnym, pulsującym rytmem. Byłam zaszokowana. Co się ze mną działo? Czy rzucił na mnie urok? Niemożliwe, zaprzeczyłam sobie - ale wcześniej widziałam, co potrafił ze mną zrobić. Byłam wstrząśnięta, choć nie śmiałam tego okazać. Próbowałam odwrócić głowę. Nie mogłam. Poczułam, że oddaję mu pocałunek, przyciskam się do jego ciała... - Nie! - wykrzyknęłam, szarpiąc się. Wyrwałam mu się z wysiłkiem i w blasku świec rzuciłam mu pełne nienawiści spojrzenie. Miał rozdęte nozdrza, urywany od- dech. Jego pożądanie było widoczne, ale nie mogłam ulec. - Stój! - nakazałam. Jakimś cudem te kilka nitek mocy, które zdążyłam złapać, wy- starczyło. Stanął spokojnie i wypuścił mnie z objęć. Potem odrzu- cił głowę w tył i roześmiał się. Zarumieniłam się z gniewu i wstydu. - Co tu robisz, nędzniku? Miał czelność stać przede mną, w drzwiach do mojej własnej sypialni, tylko w tunice i pończochach - był rozebrany prawie tak samo jak ja. - Ależ, pani, szukałem miejsca na spoczynek. Sądziłem, że zaraz do mnie dołączysz. Na to nie znalazłam odpowiedzi. Nie umiałam wymyślić nic stosownego, zresztą nie potrafiłabym wydusić ze ściśniętego gar- dła ani słowa. - Wiedziałem, że przyjmiesz mnie z radością- dodał. Ogarnął mnie wzrokiem, jakby moje ciało było jego własno- ścią. Zaschło mi w gardle. Z radością! W moich pokojach? Chcia- łam poczuć oburzenie i prawie mi się to udało. - Musimy porozmawiać - wykrztusiłam. - Wyjdź. Pocze- kaj w gabinecie. - Odwróciłam się do szafy, lecz on znów przy- ciągnął mnie do siebie. - Tak, musimy - zgodził się. - Teraz. Tutaj. I wciągnął mnie do komnaty sypialnej. Opierałam się, ale był ode mnie silniejszy. Potknęłam się. Za- wlókł mnie do łóżka i rzucił na nie, a sam legł obok. Odepchnęłam go i usiadłam. Nadal zaciskał rękę na mym ramieniu, nie mogłam więc zrobić nic więcej. Zebrałam się w sobie i spojrzałam na niego gniewnie. - Co ty sobie wyobrażasz, Amreyu z Burris? Czy rzeczywiś- cie aż tak sobie lekceważysz gościnność i moc? Wzrokiem wyrażałam potępienie. W mdłym świetle pada- jącym z drzwi uśmiechnął się i uwolnił moje ramię. - Wygląda na to, że uczeń jest potężniejszy od nauczyciela - zauważył. Spodziewałam się w jego głosie nutki zarozumiałości, lecz jej nie usłyszałam. Po prostu stwierdził fakt; na dźwięk tych słów zapłonęły mi uszy. Zaczęłam mówić, ale przerwał mi: - Nie, Inyo, nie okazuj mi złości. Tak, wiem, jak masz na imię. A od dzisiejszego popołudnia wiem o tobie o wiele więcej. W mojej pamięci poruszyły się nagłe wspomnienia: Murl i jego ojciec Keshdar, kupiec korzenny z Burris. Karawany wozów wy- pełnionych przyprawami i ziołami. Lord Pelan z Burris i jego mag - Clavius Mericus. Nauka na prośbę młodzieńca. Wściekłość ojca. Przez umysł przelatywały mi strzępki innych obrazów, gdy Murl ponownie przemówił. - Jesteś piękna i pragnąłem cię. Nie umiałem zapanować nad tym, co we mnie obudziłaś - nad moją mocą i pożądaniem. Wy- kiełkowało, urosło i zawładnęło mną - to ty jesteś tego przy- czyną. Odszukał wzrokiem moje spojrzenie. - Oboje się w tym zatraciliśmy. Czyż miałam w to uwierzyć? Jak dalece się zatracił? To on po- został świadomy, błądził po wieży, podczas gdy ja leżałam po- grążona w transie czy też we śnie. - Chyba powinienem się nauczyć innych zabezpieczeń niż te, które znam - zasugerował. Wpatrywał się we mnie z żarem. .__Nie chcę cię skrzywdzić. Zdawało mi się, że coś przemilczał, ale jego palce powędro- wały w górę po moim ramieniu, do piersi. Odepchnęłam jego rękę. - Masz rzadki talent - stwierdziłam, starając się odwrócić jego myśli od siebie. - Tak, możesz się wiele nauczyć, by pano- wać nad swoją mocą. Ale - przełknęłam ślinę - ja chyba nie mogę być twoją nauczycielką. Wspomniałam mój pierwotny plan, by wysłać go na wypra- wę. Wciąż wydawał się obiecujący, ale teraz obawiałam się, że grożące mi niebezpieczeństwo może przewyższyć jego zalety. Tak, miałam większą wiedzę niż Amery, jednak w przyszłości będę musiała bardzo starannie się chronić. Może powinnam go odesłać? Popatrzyłam na niego, gdy tak leżał u mego boku. lego oczy były jak głębokie jeziora, wciągały... Och, tak, podobał mi się, ajednocześnie płonęła we mnie niechęć. Zapanował nade mną za- równo psychicznie, jak i fizycznie. Bez mojej zgody pozwolił sobie... Czyżbym szukała usprawiedliwienia dla własnej słabości? Po- myślałam krótko, że i ja go pragnęłam, choć nie spodziewałam się, że weźmie mnie w taki sposób. Patrzył na mnie, jak mi się zdawało, z gniewem. Powiedział oschle: - Możesz ze mną pracować. Powinnaś ze mną pracować. Tylko ty możesz mnie nauczyć tego, co chcę wiedzieć. Więc byłam niezbędna? To nie brzmiało prośba, lecz jak roz- kaz. Mój gniew wzrósł, gdy Amrey chwycił mnie za ramię i przy- ciągnął do siebie. - Powinniśmy uczyć się od siebie wzajemnie - tchnął mi w ucho. Jego ręka znalazła się na mojej piersi, a usta na szyi. Poczułam, że zaczynam topnieć. Nie chciałam mu tak ulec. - Murl - odezwałam się, kładąc mu dłoń na ustach - skrzywdziłeś mnie... - Nie! - zgrzytnął zębami. - A jeśli nawet, wynagrodzę ci to. Tak. - Pocałował mnie w usta. - I tak.- Ugryzł mnie lekko w szyję, potem w ramię. - I tak. Jego usta powędrowały do mojej piersi, a palce wśliznęły się pod koszulę. Wyczułam, że zaszła w nim zmiana. Gniew znikł, a jego miejsce zajęło pożądanie. - Pozwól, bym ci wynagrodził - szepnął. Oddech Amreya na moim uchu był ciepły i wilgotny, wbrew sobie zadrżałam. Poczuł, że reaguję na jego dotknięcia i jego wargi znowu złączyły się z moimi. Po raz drugi uległam Murlowi Amreyowi. Tym razem zrobi- łam to z pełną świadomością. Nie było kogo winić. LEŻAŁAM, NIE MOGĄC ZASNĄĆ, jeszcze długo po tym, kiedy Murl zasnął. Porwany namiętnością, znów nazwał mnie "Inyą". Tutaj nikt oprócz Lessetha nie zna mojego prawdziwego imienia; dużo czasu minęło od chwili, gdy mnie tak nazywano. Pamiętałam, co powiedział Murl: że wie, jak mam na imię, i jeszcze o wiele wię- cej. Pomyślałam o wspomnieniach, które nawiedziły mnie samą i zdałam sobie sprawę, jak dogłębnie musieliśmy się poznać. Myślałam o Murlu, niegdyś najstarszym synu, w którym pokła- dano wielkie nadzieje, posłusznym, ulubieńcu swego ojca Kesh- dara. Starszy Amrey był jedynym kupcem korzennym w Burris: jego karawany wozów budziły podziw miasta, a on sam był często- kroć wzywany na audiencje do autarchy, lorda Pelana. W wieku dziewięciu lat Murl zaczął towarzyszyć ojcu w wy- prawach do twierdzy rycerza, gdzie zanosił rzadkie zioła w rzeź- bionych szkatułkach czarnoksiężnikowi lorda, Claviusowi Meri- cusowi. Mericus był wysoki i ciemny, jego wygląd wywierał silne wra- żenię. Chłopiec był nim zafascynowany i to sam Murl, nikt inny, zebrał się pewnego dnia na odwagę i poprosił Mericusa, by ten przyjął go na ucznia. Ku zaskoczeniu chłopca Mericus zgodził się i poprosił o wstawiennictwo lorda Pelana. Keshdar nie miał wybo- ru, musiał przystać na tę prośbę. Mądry Murl, nadzieja domu Amreyów, został odebrany ojcu i oddany pod opiekę czarnoksięż- nika. Przed obliczem swego pana Keshdar musiał się uśmiechać, ale nie w domu. Murl został wyklęty i wydziedziczony przez roz- jątrzonego rodzica. Ojciec wyrzucił go z domu, wysłał do Mericu- sa - "tego oszusta, który ci zawrócił w głowie!" - i poinformo- wał go głośno, że od tej chwili jego brat Kevlin jest jedynym dziedzicem "tych paru ciężko zarobionych talarów". Zranionej dumy nie brakło: zaciskałam zęby, dzieląc z Murlem wspomnienie o odrzuceniu. Po odprawie, jaką dał mu ojciec, Murl chętnie odwrócił się od rodziny i poświęcił się pracy oraz nauce u Mericusa. Że celował w nauce, było jasne. Dowiedziałam się o nim - o jego dumie, prawości, gniewie - więcej niż chciałam wiedzieć. Poznanie go choćby w niewielkim stopniu było ułatwieniem. Z drugiej strony, ile on dowiedział się o mnie? Cofnęłam się myślami w przeszłość, szukając czegoś, co mógł- by wykorzystać przeciwko mnie. Zrozumienie to jedno, ale użycie wiedzy w złych intencjach to całkiem co innego. Tylko co on o mnie wiedział? To jasne, że Murl poznał moje imię: R'Inyalushni d'aal. W moim języku to znaczyło: "najstarsza córka Ushni i pani kla- nu". Moja matka zmarła zaledwie sześć lat przed moim przy- iyciem do krainy Drakmil, więc zostałam matriarchinią klanu jej miejsce. Zaszczytne d'aal mogło z łatwością zamienić się w ond'aal: niesławna pani klanu. Rzadko zastanawiałam się nad okolicznościami, z których po- wodu wypędzono mnie z domu. Nie chciałam myśleć o nich teraz. 41 Ale jeśli Murl wiedział, czy ta wiedza mogła zmienić się w broń w jego ręku? Niechętnie przywołałam wszystko, co byłby w stanie wyłuskać z moich wspomnień, szukając czegoś, co dałoby mu władzę nade mną. To, czego zdołał się dowiedzieć o innych wymiarach, nie było istotne. Bardzo możliwe, że dowiedział się o nich, gdyż podróże do innych rzeczywistości są przywilejem osób, które strzegą wież Chernisylli. Materia przestrzeni i czasu jest tutaj słaba, tu i ówdzie porozdzierana wskutek napięć oraz dawnych, źle rzuconych cza- rów. W wieżach znajdują się portale, które strzegą tych słabych miejsc, strażniczki zaś sprawują pieczę nad wieżami. Ushniyalna była poprzednią strażniczką Księżycowego Zęba. Ta rola przechodzi z matki na najstarszą córkę; po niej ja miałam zo- stać strażniczką i głową naszego klanu. Jakże bałam się tego dnia! Do roli strażniczki o wiele bardziej nadawała się moja siostra-czaro- dziejka Belyin, a nawet najmłodsza Lania, już zamężna. One byłyby zadowolone, mogąc zostać na miejscu, wyniosłe i czujne, jak stró- żujące psy na niebezpiecznej granicy. Nie pragnęły podróżować, wędrować - a strażniczce tego nie wolno, ponieważ zawsze musi znajdować się w wieży na wypadek, gdyby ktoś chciał przejść przez portale. Dla bezpieczeństwa, tak twierdziły. "Jakiego bezpieczeństwa?", pytałam. Często i dobrze współ- działałam z duchami żywiołów i istotami z innych wymiarów. Przecież nie były groźne? Matka mówiła o obawach i możliwo- ściach, a wszak kłopoty z portalami wieży zdarzyły się wiele po- koleń temu. Ja jednak, ufna w swą mądrość głowy klanu i strażniczki wie- ży, postanowiłam nie rezygnować z podróży, chociaż wówczas w wieży nie pozostawał dla bezpieczeństwa nikt obdarzony mocą. I zdarzyło się, że jedyna nie strzeżona wieża w Chernisylli padła, zaatakowana przez siły, które wdarły się przez portal pod mojąnieobecność. Byłam daleko; inne strażniczki ruszyły do wal- ki i uratowały wieżę oraz mój lud. W końcu wróciłam. W wieży i wokół niej zobaczyłam ślady rzezi. Wstrząśnięta, wyszłam na zewnątrz. Wielu członków moje- go klanu oraz strażniczka Mertalluki d'aal zostali zabici. Przed bramą zgromadziła się Rada Strażniczek. Ogarnęłam spojrzeniem spalone chaty, płaczące dzieci. Prze- niosłam wzrok na kuzynki i ciotki, patrzące na mnie oskarżyciel- sko. Moja siostra Belyin została odwołana ze swojej szkoły; stała przy Vayanallini d'aal, przywódczyni Rady Strażniczek. Vaya, wciąż imponująca mimo wieku i siwych włosów, wy- stąpiła z gromady. Wbiła we mnie spojrzenie zielonych oczu, po- ciemniałych od gniewu. Pragnęłam zapaść się pod ziemię. - Pozostawiłaś wieżę bez opieki. To było stwierdzenie, nie pytanie. - Twoi słudzy powiedzieli nam, dlaczego - ci, którzy prze- żyli. Jej głos brzmiał oschle. Jeszcze nigdy żaden głos tak mnie nie zmroził. - Rada powołuje strażniczki na zasadzie dziedziczenia - ciągnęła. - Wynosi je i może je obalić. Cofnęłam się o pół kroku, gdyż zrozumiałam, co chce powie- dzieć. Gestem przyzwała Belyin. Moja siostra wyglądała na zmar- twioną, ale stanęła u boku Vayi. - Jutro opuścisz tę wieżę. Nie sprawujesz już nad nią pieczy. Vaya położyła dłoń na ramieniu Belyin. - Obowiązki strażniczki obejmie twoja siostra, skoro ty nie potrafisz. Dokąd pójdziesz, co zrobisz, to zmartwienie twoje i two- jego klanu. Nie jesteś mile widziana w radzie. To wszystko. Rzuciła mi ostatnie twarde spojrzenie, odwróciła się i odeszła z radą. Belyin stała jeszcze przez chwilę, jakby chciała coś powie- dzieć. W jej oczach wezbrały łzy, potem ona także odeszła. Byłam wzburzona. Przez nieokreślony czas wściekałam się i płakałam w swoim pokoju, to jednak nie zmieniło faktów. To ja byłam panią wieży, nie moja siostra. Wieża, moje dziedzictwo, na- leżała do mnie z prawa i była wszystkim, na czym mi zależało. Wi- działam pełne nienawiści spojrzenia, jakimi obdarzyły mnie moje krewniaczki: jak mogłabym teraz mieszkać wśród nich? Gdy ujrzałam rozwiązanie mych trudności, aż się roześmiałam. Chciały, bym odeszła? Doskonale, odejdę więc, a wieża ze mną! Mogą zbudować nową wieżę, jeśli chcą strzec tej szczeliny w mate- rii rzeczywistości. Przy dostatecznej ilości energii wszystko da się przenieść. Miałam moc, miałam też duchy żywiołów; razem prze- pchniemy wieżę przez tę właśnie szczelinę, której strzegła. Lesseth wraz z duchami żywiołów dopomogli mi. Tej samej nocy, kiedy księżyc wzeszedł wysoko, dokonaliśmy dzieła. Tak przed wielu laty znalazłam się w Drakmilu; wysiłek niemal mnie zabił. Wróciłam myślami do teraźniejszości. Jeśli to były wszystkie wspomnienia, jakie Murl wydobył z mojego umysłu, nie stało się nic złego. Ale znów przypomniałam sobie, dlaczego unikałam wspomnień związanych z Chernisylląi tymi, których tam pozosta- wiłam; te nieprzyjemne emocje stale były we mnie żywe, czas ich prawie wcale nie przytłumił. Nie chciałam opłakiwać i żałować lu- dzi oraz zdarzeń sprzed stuleci, według skali tego świata. Co się stało, to się nie odstanie. Z ważnych rzeczy Murl mógł się tylko dowiedzieć, czego zamierzałam go wkrótce nauczyć. Z westchnieniem naciągnęłam na ramiona puchową kołdrę. Cokolwiek byśmy o sobie wiedzieli, nic już nie mogłam zmienić. Przyjęłam to z rezygnacjąi zapadłam w niespokojny sen. Niebo ja- śniało. ' Rozdział 4 ODTĄD LEKCJEMURLAprzeniosły się do pracowni. Przeprosił, na swój sposób, za zniszczenia, które spowodowała jego nie- okiełznana moc. Nie umiał się jednak maskować: w jego twarzy czytałam zainteresowanie innymi poziomami wieży oraz zadowo- lenie, że wolno mu wyjść poza obręb gabinetu. Jego pierwsza bytność na wyższych poziomach wywołała we mnie dziwną reakcję. Szliśmy korytarzem wiodącym z moich poko- jów, obok gabinetu - uporządkowanego przez Lessetha w ciągu nocy - do spiralnych schodów. Bałagan poprzedniego dnia znikł, chociaż drobne dowody wyczynów Murla dały się jeszcze zauwa- żyć w popękanych kamieniach i rozszczepionym drewnie. Na schodach skręciłam w lewo, by pójść do góry. Zatrzymałam się, czekając na Murla, a gdy stanął przy mnie, poczułam we- wnętrzny zamęt. Przez wszystkie te lata od śmierci matki oprócz mnie przecho- dziło tędy tylko dwoje ludzi: Lesseth i strażniczka Paralanysha. Teraz po raz pierwszy miałam pokazać komuś, jak cofnąć mój czar zamykający - i to komuś, komu zbytnio nie ufałam. "Nie można na to nic poradzić", pomyślałam. "Poza tym cza- rem mam do ochrony wiele innych, a on musi znać jego działanie". - Uważaj - powiedziałam do Murla. - Czy widzisz tu coś ważnego? Rozejrzał się. Staliśmy na kwadratowym podeście, na pozór nie służącym do niczego. Schody ciągnęły się za nami i przed nami. Kamienne ściany, gdzieniegdzie oświetlone lampami nafto- wymi, były jednolite. Murl potrząsnął głową. - Dlaczego więc tu stoimy? - zapytał. - Spróbuj iść dalej. Spojrzał na mnie z ukosa i usiłował postawić stopę na kolej- nym stopniu. Zatrzymał się gwałtownie w pół kroku. Jego wyciąg- nięte ręce napotkały opór w powietrzu. Odwrócił się z powrotem do mnie. - Przejście jest zamknięte! - Oczywiście. To proste zaklęcie uniemożliwiające intruzom wejście w głąb wieży. Patrz w powietrze, mniej więcej tutaj... - wskazałam miejsce. - Co widzisz? Murl skoncentrował lekko nieobecny wzrok na wskazanym punkcie. - Aha... jakby mgiełkę... a w niej płonący run. - Hieroglif- poprawiłam. - A pisze się go tak. Nakreśliłam wzór w powietrzu. Linie na moment rozżarzyły się, po czym znów stały się niewidoczne dla normalnych oczu. - Aby otworzyć przejście, trzeba go nakreślić odwrotnie i wy- obrazić sobie znikanie hieroglifu, jakby palec go ścierał. W ten sposób - zademonstrowałam. Murl patrzył na hieroglif znikający pod moim palcem. Weszłam o kilka stopni wyżej, a hieroglif powoli odtworzył się za mną. Amrey wyciągnął rękę i przekonał się, że niewidzialna bariera znów jest na miejscu. - To powraca- powiedział, stwierdzając rzecz oczywistą. Skinęłam głową. -¦ Spoczywa na nim zaklęcie trwałości. To jakby drzwi, które się zawsze zamykają, chyba że sieje przytrzyma. Nabrał tchu. - Wobec tego teraz ja spróbuję-udzielił sobie zezwolenia. Murl wykonał to poprawnie za pierwszym razem. Hieroglif pod jego palcem ponownie znikł, a potem znów się pojawił, zamy- kając za nami drogę. Weszliśmy po schodach na następny poziom, do pracowni. Pokazałam mu, jak się otwiera drzwi pracowni, opatrzone podobnym hieroglifem. Ten jednak wymagał mniejszego słowa mocy. Moje wargi pieczętowała zachowywana od stuleci tajemni- ca, dlatego z trudem wyjawiłam to słowo Amreyowi. Upomniałam siebie, że tę komnatę chroniło więcej zaklęć niż jakiekolwiek inne pomieszczenie w wieży, z wyjątkiem portali i bram na innych po- ziomach. Nie musiałam się go obawiać w miejscach, gdzie byłam tak dobrze chroniona. Murl omiótł pracownię spojrzeniem. Wschodnia część poko- ju jest oddzielona od reszty: to tutaj wykonuję ryty i rytuały wymagające magicznego kręgu. Poprowadziłam Murla wzdłuż porządnie poustawianych słojów i fiolek, świec i alembików oraz rozmaitych innych przedmiotów potrzebnych w mojej sztuce. Przed wydzieloną częścią zatrzymałam się i odsunęłam wiszącą tam zasłonę. Przed nami zalśnił magiczny krąg na kamiennej posadzce, wyłożony złotem i srebrem. Pośrodku stał ołtarz zastawiony atry- butami rytualnej magii. Moc była tu niemal namacalna: kiedy w jednym miejscu przez tak długi czas odbywa się tak wiele magii, musi ona pozostawić po sobie ślad. - Tu będziemy pracować - powiedziałam do Murla. - Tak jest bezpieczniej. Popatrzył na mnie z wyrazem twarzy, którego nie potrafiłam odczytać, a potem jeszcze raz rozejrzał się po komnacie. - Ładnie urządzone, Inyo - rzekł. - Będę się tu czuł jak u siebie. Myślałam, że chodzi mu o podobieństwa, jakie istniały między tym pokojem a pomieszczeniem, gdzie uprawia swą sztukę czar- noksiężnik - z pewnością rozpoznał symbole Gwiazdy Shemm i Trójkąta Przywołania. Widniały na podłodze tuż obok, wykonane tym samym sposobem, co krąg, który dominował w pokoju. Jed- nak coś w jego głosie nadało tym słowom inne znaczenie, lecz wolałam udać, że tego nie zauważam. Znów zaczęliśmy lekcje. Początek był dla mnie najtrudniejszy: Murl nadal ćwiczył wizualizację i gdy pierwszy raz znalazł się w kręgu, musiałam zdławić w sobie ostrzegawczy głos, przypo- minający o tym, co stało się poprzednio. Wypchnęłam obawy z umysłu i obserwowałam jego ćwiczenia z magii. Teraz, przy odpowiedniej ochronie, moja odwaga została na- grodzona. Jego wyobrażenia odznaczały się intensywnością właś- ciwą rzeczywistości, ale tylko w wąskich granicach kręgu, nad którym panowałam. Ja pozostawałam poza zasięgiem Amreya. Zdawało mi się, że wyobrażenia Murla kierowały się ku mnie nie tak silnie; teraz, gdy dzielił ze mną łoże, jego działania jakby stra- ciły na intensywności. Tak czy inaczej, była to mądra decyzja. W pracowni nic mi się nie mogło stać, a moce Murla były w niej bezpiecznie zamknięte. DOPIERO W KRĘGU Amrey zaczął się naprawdę uczyć. Jako czar- noksiężnik miał świetnie opanowaną sztukę koncentracji i siłę woli; jednak tam, gdzie używał brutalnej siły, ja mogłam go na- uczyć lekkości i gracji. Czarnoksięstwo z samej swej natury zajmuje się fizycznymi manipulacjami na płaszczyźnie materialnej. Murl zmuszał swoją wielką naturalną moc, by była posłuszna jego woli: wyrzucał głazy w powietrze bez pomocy katapulty i sprawiał, że płonął ogień, choć nie było czym go skrzesać. Nie wiedział nic o więk- szych mocach - magowie jego pokroju rzadko wiedzą- i przy- stawał na rytuał tylko o tyle, o ile pozwalał on stworzyć więź mię- dzy nim a obiektem, na który oddziaływał. Powtórzyliśmy już teorię i zasady, przypomniał sobie także podstawy magii. Pierwsze ćwiczenia w kręgu były proste. Usiad- łam przed Murlem i zademonstrowałam mu, co ma zrobić. Ześrodkowaliśmy nasze energie i wprowadziliśmy się w lekki trans. Moc jaśniała wokół nas w postaci słabo widocznej poświaty, mój białoniebieski poblask mieszał się z zielonym promieniowa- niem mojego ucznia. - Pierwsza próba będzie prosta - rzekłam. - Nauczę cię tworzyć światło, czyli magiczny ogień. Ogień wróżek, jeśli wo- lisz. Dostrzegasz otaczającą nas energię? Murl skinął głową. - To nasze aury, poszerzone przez moc, czy tak? - Tak. Ta moc pochodzi z ciebie. Każdy ma w sobie we- wnętrzne źródło takiej energii. Patrzył na mnie tępo. Poszukałam analogii lub słowa, które mógłby zrozumieć. - Wyobraź sobie więc, że każdy z nas jest żywą studnią, którą naturalne źródło stale napełnia do określonego poziomu. Wody może ubyć, ale po pewnym czasie źródło uzupełni jej ilość do pierwotnego poziomu. Przytaknął ze zrozumieniem. - Dobrze. Z tej naturalnej energii możesz korzystać do woli, w pewnych granicach. Im trudniejsze zadanie, tym więcej potrze- ba energii, by je wykonać. Czerpiąc ze swojej "studni" mocy, możesz niechcący sięgnąć do zapasu niezbędnego dla podtrzyma- nia ciała. Jeśli go nadużyjesz, możesz umrzeć. Uniósł brwi. - Raz czy dwa byłem bliski omdlenia. Czy to...? - Tak. Przekroczyłeś granicę. A teraz ćwiczenie. Wyciągnęłam rękę, zaczerpnęłam tchu i skierowałam energię do stulonej dłoni. W mojej ręce pojawiła się kula światła białonie- bieskiej barwy. Światło zdawało się nie mieć żadnego źródła, ale paliło się jasno niczym latarnia. - Widzisz? Zaciskając palce, sprawiłam, że światło w mej dłoni zgasło, blask zaś objął stopniowo ramię i całe moje ciało. Siedziałam w aureoli mocy, jaką zwykle otaczam się w sali przyjęć. Niektórzy nazywają ją ogniem wróżek. Powoli wygasiłam poświatę. - Teraz ty spróbuj - rzekłam do Murla. Zmarszczył czoło w skupieniu i wyciągnął przed siebie rękę. Wewnętrznym okiem widziałam, jak energia przemieszcza się w jego aurze, jednak dłoń nie rozjaśniła się blaskiem. Spróbował ponownie, lecz bezowocnie. Roześmiałam się, a on spojrzał na mnie zimno. Uśmiechnęłam się więc, by ułagodzić jego irytację. - Za mocno się starasz, Murl. Tu nie trzeba siły. - Nie używam siły. - Ależ tak. By posłużyć się tą mocą, musisz pozwolić jej wypłynąć z siebie, nie zaś kazać jej płynąć. Jest różnica między nakłanianiem muła do biegu za pomocą wiązki siana i pogania- niem go kijem. Skrzywił się. Wyciągnęłam dłoń. - Opiszę ci, jak to robię. Naśladuj mnie. Jeszcze raz wyciągnął przed siebie rękę, a ja zaczęłam mówić: - Najpierw weź głęboki oddech dla rozluźnienia i ześrodkuj swoją energię. Dobrze. Teraz poczuj energię w swojej aurze - wszystko, co zaczerpnąłeś ze swoich zasobów. Niech wypełni po- wietrze wokół ciebie. Zamknął oczy, wyobrażając sobie to, co opisywałam. - Pozwól całej tej energii spłynąć po ramieniu do dłoni. Po- czuj, jak się tam gromadzi, tworzy kulę światła, która powoli rozż- arza się od środka i świeci jak ogień. Wyobraź ją sobie, jak płonie w twojej dłoni bez ciepła. Otworzył oczy - i pokój rozjaśnił się od małej kuli czarodziej- skiego ognia. Murl uśmiechnął się i kulka w jego dłoni zgasła. Chciałam go zganić za brak koncentracji, ale zanim zdążyłam cokolwiek po- wiedzieć, zamknął nagle oczy i jego ciało otoczył silny zielony blask ognia wróżek. - Świetnie! - wykrzyknęłam. - Pokaż mi więcej! - zażądał gorączkowo. Pokazałam. Nauczyłam go rzucać zaklęcie świetlne, które w gruncie rzeczy polega na skierowaniu świetlistej energii na obiekt. Murl zaskoczył mnie, idąc o krok dalej i ożywiając kule światła, by tańczyły i wirowały w kręgu, a w końcu maszerowały po jego obrysie, jakby z własnej woli. Pod koniec tego pokazu po- bladł jednak i twarz pokryła mu cienka warstewka potu. - Wystarczy - zarządziłam. - Musisz odpocząć. Nie protestował. Zeszliśmy razem na kolację i spoczynek. MURL ROBIŁ SZYBKIE POSTĘPY, od manipulowania przedmiotami - lewitacja i temu podobne - do jasnowidzenia i podstaw tele- patii. Jednak kiedy nadeszła pełnia księżyca, musiałam się oddalić. Tego dnia i następnego lekcje zostały odwołane. Za pierwszym ra- zem Murl przyjął to z wielkim niezadowoleniem. Za drugim po- chylił się w przód, świdrując mnie wzrokiem. - Dlaczego? Rozumiem, że w każdym tygodniu nie mamy lekcji w dniu Lahmasrad -jest to w końcu dzień święty... - To Dzień Pani, święty dla tej bogini - poprawiłam go. Parsknął i mówił dalej: - ... ale co ma do moich lekcji pełnia księżyca? Przeszkadza mi w nauce. Dlaczego? Zacisnęłam pięści. Więc był aż takim ignorantem, że nie wie- dział nic o cyklach księżycowych? Zdałam sobie sprawę, że pew- nie tak! A jego ignorancja była dwojaka, bo nie wiedział także, co takiego robiłam w noc pełni księżyca. Wobec tego musiałam przy- najmniej powiedzieć mu o księżycu, żeby zrozumiał, co jest źród- łem jego mocy, i stał się mądrzejszy. - Nie jesteś jeszcze czarownikiem rytuału, Murl. Są pewne rzeczy, które w takie noce muszę robić. Szczegóły nie należą do ciebie. Na to on odrzekł coś zastanawiającego: - Więc mam zostać czarownikiem rytuału? Otworzyłam usta, chcąc mu odpowiedzieć, i zaraz je zamk- nęłam. W rzeczywistości nie myślałam o nim w ten sposób. W tym wymiarze obfitość bóstw zaciera prawdziwą naturę duchów świa- ta, stanowiących jedność z życiem. Niewielu tutaj wie o bogu; jeszcze mniej liczni są powołani, by mu służyć, podobnie jak rzad- kością są kobiety służące bogini. Najczęściej rytuał przyciąga ludzi ze względu na moc, jaką im daje w ich fizycznym świecie. Pozująna czarowników rytuału i uprawiają magię odartąz ducho- wego zrozumienia, które nadaje jej równowagę. W oczach osoby niezorientowanej moje i ich metody wyglądają tak samo. Nie taki cel zamierzałam przedstawić Murlowi, ale nie miałam także ochoty dzielić się z nim duchową wiedzą, która dała mi taką moc w tym wymiarze. Jeśli tytuł czarownika rytuału skłoni go do nauczenia się wszystkiego, czego będzie potrzebował, by przeżyć podczas wyprawy, może myśleć, że o to chodzi w naszym szkole- niu. Wówczas w swej nauce ograniczy się przynajmniej do sa- mych form, a filozofię mocy pozostawi nietkniętą. A skoro tak miało być... - Możesz się nauczyć tego, co potrzebne, by prowadzić rytuał. - odparłam na jego pytanie. - Okaże się, jakie postępy poczynisz. Jeśli chodzi o dzisiejszą pełnię -jest ważniejsza, niż ci się zdaje. Możesz mi towarzyszyć, ale tylko jako obserwator. Czy to jasne? Oczy mu się zaświeciły. - Oczywiście! - zgodził się. Odwróciłam się do wyjścia z drwiącym uśmieszkiem na ustach. O, tak: dzisiejszej nocy czegoś się nauczy, tego byłam pewna. PODŁUŻNE PASMA CHMUR zasnuwały nocne niebo. Było rześko, za chłodno, jak na tę porę roku. Na pobliskie szczyty księżyc rzu- cał mglistą aureolę, przypominającą połówkę korony. Wykąpałam się i namaściłam. Nocne powietrze wokół mnie przesycił zapach paczuli. Miałam na sobie cieniutką koszulę i je- dwabną szatę wierzchnią, ale nie czułam chłodu: czarodziejskie przygotowania rozgrzały mi krew, byłam niewrażliwa na nocny ziąb. Amrey wchodził ze mną po schodach. Gdy spotkaliśmy się u wyjścia z moich komnat, obdarzył mnie dziwnym spojrzeniem. Teraz jednak zdawał się przyjmować wszystko naturalnie, jakby przywykł do comiesięcznych zdarzeń. Przeszliśmy przez kilkoro drzwi. Ukryłam znaki, które otwie- rały hieroglify zamknięcia; Murl był dyskretny i nie indagował, co znaczyły moje gesty przy każdym z przejść. Na półpiętrze przed da- chem stanęliśmy przy najtrudniejszych drzwiach; nie mieliśmy tam nic do roboty, ale Murl był zbyt wrażliwy, by nie odczuć ciągnącego od nich chłodu mimo grubych desek i żelaznych rygli. Minęłam je i poprosiłam Murla, by otworzył klapę w dachu. Posłusznie skinął głową, ale zmierzył te drzwi spojrzeniem, łowiąc zza nich dziwacz- ne odgłosy, docierające echem do miejsca, gdzie staliśmy. - Co się tam znajduje, Inyo? - zapytał, przymierzając się do wejścia na drabinę wiodącą na dach. Potrząsnęłam głową. - Nic, Murl. Pustka, niebezpieczna pustka. Nie dasz rady otworzyć tych drzwi. To dobrze. Cień niemal rozczarowania przemknął mu przez twarz. Potem odwrócił się z powrotem do drabiny i wyszedł na dach wieży. Staliśmy na najwyższym poziomie Księżycowego Zęba. Gdy- by był dzień, zobaczylibyśmy zapierającą dech w piersiach pano- ramę odległego oceanu i gór kontynentu. Wieża górowała nad nami ozdobnymi blankami z granitu i obsydianu. Ale było późno; księżyc schował się, ukrył za chmurami, i nic nie było widać wyra- źnie. Zbliżała się północ, jednak wiedziałam, że jest dość czasu, byśmy dotarli do naszego celu i z powrotem. Murl rozglądał się ciekawie. Dach wieży był pusty, choć ob- szerny; Amrey nie widział powodu, żebyśmy tam stali, i swoim zwyczajem zaczął mnie pośpiesznie wypytywać. Nie zwracając na niego uwagi, odwróciłam się do księżyca, fosforyzującego bla- skiem spoza brzegów chmury. Wyciągnęłam ramiona - i wtedy Amrey zamilkł. Chmury rozsunęły się na niebie, poruszone moim wezwaniem. Nie usłyszał lub nie zrozumiał słów mocy, które wymówiłam. Zlały się w jedno z orzeźwiającym wiatrem, pogłosem dźwięczącym z innego świata. Murl stał u mego boku, wpatrując się w ścianę mgły nad naszymi głowami, obserwował zachodzące w niej zmia- ny, lecz nie był pewien, jaki to ma związek z nami. Wypowiedziałam ostatnią inwokację, a moje słowa rozległy się echem w innych wymiarach. Mój przyjaciel i sprzymierzeniec usłyszał te słowa i odpowiedział na nie, jak już wielokrotnie to czynił. Nocny smok Reydjik wyłonił się z oparów i mgły. Był ulot- ny niczym marzenie i namacalny niczym koszmar. Zniżył się ku wieży, a za nim i przed nim, jak zawsze, unosiły się płatki wilgoci. Parsknął do mnie; wydymający się obłok pary zakipiał nad blanka- mi i okrył nas chłodną mgłą. Murl cofnął się z odrazą. - Co to jest... ten... Zabrakło mu słów. Podsunęłam mu wyrażenie: - Ten przenikliwy powiew z siedmiu lodowatych piekieł? Zbliża się Reydjik. Spojrzałam wyczekująco w górę; i rzeczywiście, prując przez okryte peleryną nocy niebo, rozpychając chmury, nocny smok sfrunął i usiadł na szczycie Księżycowego Zęba. Oszczędziłam Amreya i nie przyjrzałam się jego minie; złapałam się mglistego cielska Reydjika i wskoczyłam mu na grzbiet. - Wsiadaj - rozkazałam, wyciągając rękę. Nie miałam zamiaru ulegać zdumionemu młodzikowi. Murl musiał się nauczyć reagować szybko albo wcale. Nie zawiodłam się. Bez słowa wdrapał się za mnie i objął mnie w pasie. Przemówiłam cicho do podniebnej bestii, unieśliśmy się i wzlecieliśmy nad wieżę. Z uśmiechem zauważyłam, że mój uczeń tuli się do mnie jak do kotwicy, nie zaś jak do kochanki. Lot zawsze wydaje się dłuższy niż w rzeczywistości, choć nig- dy nie trwa tak długo, jak powinien. Wiatry, które zwykłych śmiertelników zabiłyby zimnem, przepływały niezauważone; ich prąd przeszkadzał lub pomagał, ale zimno nie przenikało przez ko- kon magii, w którym lecieliśmy. Nie wiem, co Murl widział; na pewno coś innego niż ja, gdyż ja odbyłam krótką pogawędkę z za- przyjaźnionymi duchami żywiołów i goniłam wśród niebios sta- rych towarzyszy, on zaś rzucał się w zadziwieniu i chwytał się mnie kurczowo, kiedy wlatywaliśmy w chmurę. Roześmiałam się w głos, kiedy Reydjik w końcu zanurkował w kierunku ziemi. Do- brze pamiętałam moje pierwsze loty - zdążyłam już zasmakować w tych upadkach ku ziemi, gdy serce przestawało bić, ale Murl musiał się czuć jak ja dawno temu. Wyczuwając zmianę kierunku, wydał z siebie jęk; roześmiałam się ponownie i poklepałam go uspokajająco po dłoni. Pod nami rozciągała się dolina ujęta między las i górę. Tutaj, w pobliżu Morigazu i zachodnich puszcz, zasłonę chmur rozdzie- rały nagle wyrastające góry. Księżyc świecił srebrzyście na oto- czone murami miasto Tor Mak, którego kamienne i ceglane domy o dachach krytych dachówką ciemniały na tle brukowanych ulic, dobrze oświetlonych mimo późnej godziny. Nad miastem wzno- siły się wysokie marmurowe wieże - te wchodzące w skład mu- rów strzeliste, a te należące do mieszczan jeszcze smuklejsze. Skierowaliśmy się ku najwyższej z prywatnych wież: było to schronienie Cendurhila, mistrza gildii magów, najprzedniejszego wśród zamożnych obywateli miasta, które słynęło z bogactw. Dach wieży oświetlały pochodnie. Znajdowało się tam kilka osób, gdyż była to moja stała pora przybycia, a oczekiwano mnie. Jednak nie Murla. Reydjik usadowił swe bezkształtne cielsko na posadzce; Cendurhil wystąpił, by pomóc mi zsiąść, ale zatrzymał się przy nocnym smoku, patrząc spode łba na mojego towarzysza. - A któż to taki, pani? - zapytał, wyciągając do mnie rękę. W jego pytaniu pobrzmiewał brak szacunku. Ignorując rękę, wyprostowałam się i zmarszczyłam brwi. - To jest pan Amrey, mój gość i towarzysz - odparłam krótko. Cendurhil zamienił ze mną spojrzenie; pochodnia oświetlała jego wyraziste elfie rysy i było widoczne, że waży słowa, zanim przemówił ponownie. - Hm... to jest konklawe... -zaczął przepraszająco. Przerwałam mu. - Wiedziałam o tym, zanim przybyłam, mistrzu magów. Amrey jest tutaj w pewnym celu, tak jak i ja. Widziałam, że nie jest przekonany. Aby uciąć w zarodku dal- szą sprzeczkę, przyzwałam do siebie moc i urosłam w siodle. Murl wstrzymał oddech: jego ręce, wciąż obejmujące mnie w talii, mówiły mu, że nie zmieniłam postury, lecz inne jego zmysły nie wierzyły w to. Sztuczka wywarła wrażenie także na Cendurhilu. - Kto wzywa moce na konklawe? - zapytałam władczo. - Kto komunikuje się zbogami oraz duchami i staje się z nimi jedno- ścią? Na to Cendurhil nie miał odpowiedzi. Umknął przed moim wzrokiem i pochylił głowę. - Twój sąd jest niepodważalny, pani - przeprosił. Przy tym wyznaniu zmienił się ton jego głosu: mówił śpiewnie i dźwięcznie, a słowa niosły się do zgromadzonych magów. - Dołącz do nas: witamy cię z radością. Zaszczyt nas, pij z nami, ucztuj z nami tej nocy. Bądź błogosławiona. Dokończył rytualną formułę, po czym zsiadłam. Wmieszałam się w tłum magów Tor Mak, pozostawiając Murla samemu sobie. Ruszył za mną w te pędy, usiłując zachować godność, i towarzy- szył mi jak cień przez całą wizytę. Rozdział 5 CZTEREJ NAJWYŻSI RANGA CZARODZIEJE TOR MAK zebrali się wokół swego obronnego stanowiska, a ja wśród nich. Nad nami wisiały niespokojnie nabrzmiałe burzą niebiosa, ale żaden wie- trzyk nie ośmielił się zabłąkać na ten strzeżony obszar. Przede mną lśnił drobnoziarnistym granitem Krąg Konwokacji o wewnętrznej krawędzi wyłożonej srebrem i macicą perłową, a zewnętrznej, milczącej o tej północnej, pozbawionej słonecznego ciepła godzi- nie, ze złota i żelaza. Na zewnątrz kręgu cztery trójkąty inwokacji wyznaczały czte- ry punkty kompasu. Były to punkty ochronne, miejsca, z których wzywano strażników kręgu - czyli punkty skupienia mocy, skąd przywoływano byty zamieszkujące inne sfery istnienia. Tutaj gra- nit poznaczony był głęboko wyrytymi liniami, wypełnionymi ku- tym na zimno żelazem oraz elektrum, na których widniały pieczę- cie i zaklęcia ochronne. Przygotowania poczyniono przed moim przybyciem; ale to ja obwiodłam krąg różdżką mocy o kryształowym wierzchołku i roz- poczęłam inwokacje, by roztoczyć ochronę nad czterema bramami żywiołów i sprowadzić czujną pomoc zamieszkujących tam stra- żników. Smukły Cendurhil, zwrócony na wschód, podjął śpiew- nym barytonem inwokację, wzywając niewidoczne duchy żywio- łu powietrza, które się tam zgromadziły. Następnie siwowłosy Berengar wezwał ogień na południu, Gaelis o miękkim głosie przywołała wodę na zachodzie, a surowa Liuthwe przyzwała zie- mię na północy; jej dźwięczny głos umilkł nagle, kiedy krąg rozja- rzył się i zamknął półkulą światła i energii, widocznych dla mego wewnętrznego oka w postaci otaczającej nas rozmigotanej zorzy. Amrey stał za mną, nie przeszkadzając; Cendurhil i inni pozo- stali na swych miejscach przy punktach kompasu. Ja tkwiłam po- s'rodku kręgu, przy ołtarzu, gdzie miałam w zasięgu ręki atrybuty wysokiej magii. Sięgnęłam po kadzidło i rzuciłam garść na umiesz- czoną w trójnogu kadzielnicę, która buchnęła płomieniem. Gdy wonny dym wypełnił zaklęte powietrze, zaczęła się prawdziwa praca. Zwróciłam się twarzą na południe, gdzie trójkąt inwokacji był dziś podwójnie zabezpieczony, obsypany wokół solą i pyłem dia- mentowym. W tych granicach stała buteleczka ze szlifowanego agatu, z prążkami lśniącymi w blasku księżyca jak mokry marmur. To na niej skoncentrowałam swoją intencję i moc, traktując połu- dniowy punkt jako coś więcej niż kanał przepływowy dla czujno- ści przyjaznych bytów-strażników. Spojrzałam i przez tę bramę dostrzegłam jasność nieziemskich płomieni, portal do Sfery Ży- wiołu Ognia, ścieżkę tam wiodącą, a zarazem jeszcze nie wiodącą, dopóki nie zostanie przywołana bardziej zdecydowanie. Bez śladu gości czy ducha żywiołu, dopóki takowy nie zostanie zaproszony lub wezwany. Dzieło kilku minut... Amrey obserwował wszystko bacznie z tyłu, a czujny Cen- durhil obserwował jego z kolei, gotów zareagować na każdy nie- przewidziany ruch mogący zdradzić naszą intencję i zniszczyć dzieło, nad którym pracowałam. Było to wezwanie, jakie roz- miłowane w lasach elfy rzadko stosują i za jakim nie przepadają: żywioł ognia jest samowolny i trudny do opanowania. Wywołując imiona strażników mocy, wyższych potęg porządku i stworzenia, którym muszą być posłuszni nawet panowie tej sfery, przedsta- wiając tym samym żądanie jako zaproszenie i zarazem cichą gro- źbę, wezwałam Ri'usha, Pana Ognia. Czarodzieje z Tor Mak wiedzieli, że to nie Pan Ognia we własnej osobie wyszedł z niewielkiego portalu na chłodną płasz- czyznę ziemi - o, nie, wezwanie w pełnej postaci musiałoby zo- stać wypowiedziane w sercu wulkanu lub też tak blisko wulkanu, jak zdołałby wytrzymać śmiertelnik, i przy użyciu słów mocy, które ogłuszyłyby mniejszych ode mnie czarodziejów. Tutaj, na szczycie Wieży Gwiazd w zielonym Tor Mak, w małej bramie utworzonej przez nagięcie mocy do mej woli, zjawiło się zaledwie wcielenie Pana Ognia. Jednak Murl nie wiedział tego i kiedy tuż po wymówieniu imienia Ri'usha kamienną buteleczkę wypełnił płynny blask, któ- ry następnie się z niej wylał, mój uczeń z przejęcia wstrzymał dech. Posłałam mu uśmiech, którego nie mógł widzieć ze swojego miejsca, po czym przestałam myśleć o młodym człowieku. Ri'ush wypełnił sobą południowy trójkąt; w tej samej chwili flaszeczka rozpuściła się w kałużę płynnego kamienia, zadymiła i spłynęła z punktu centralnego - przejścia ze Sfery Ognia - do naszego rodzimego, ludzkiego świata. Takie gorąco, taka potęga żywiołu mogłaby rozpuścić granit, którym wyłożono trójkąt, jednak zaklęcia ochronne były zbyt sil- ne. To, co z początku było małym punkcikiem ciepła, rozrosło się i wypełniło punkt inwokacji, docierając do samych jego granic, dopóki nie pozostało nic poza gorącym światłem, ognistym żarem niczym roztopiona lawa, powstrzymywanym tylko liniami żelaza wyznaczającymi trójkąt wezwania. Wówczas trzykrotnie wezwałam jego imię - żadna istota na- zwana swym prawdziwym mianem nie może się oprzeć takiemu wezwaniu - i z wulkanicznej materii wydobył się w górę obłok kipiącego dymu, podobny do lawy rozlewającej się po ziemi. Po- wietrze ponad nim zawirowało. Płynny obłok snuł się z niewiel- kiego trójkąta, unosząc się coraz wyżej i w końcu formując sylwet- kę człowieka. Sylwetkę, która poruszyła się niby ożywający głaz i postąpiła krok ku nam, pokrywając się płatkami czerni w miejs- cach, gdzie żywioł zetknął się z chłodnym, ziemskim powietrzem. Płynna stopa zatrzymała się tuż przy skraju trójkąta. Oczy niczym rozżarzone głownie otworzyły się i spojrzały z jawną niechęcią w południową część kręgu, gdzie stałam. - Blokady przeciwko ogniowi na nic się nie zdadzą, Pani Ciemności. Głos brzmiał jak wysypywanie popiołu z wiadra: szelest pod- szyty odgłosem trzaskających, choć stłumionych, płomieni. Płyty posadzki poza trójkątem zadymiły, ale metale ochraniające pozo- stały przy tym piekle zimne i bezpieczne, zadając kłam butnym słowom Pana Ognia. Gdyby zechciał, może potrafiłby przerwać te granice. Ale wówczas rozgniewałby tych, którzy są mymi sprzy- mierzeńcami, a chyba nie warto było narażać się na kłopoty... Już łatwiej wysłuchać, co miałam do powiedzenia. - Dlaczego mnie wzywasz? - zapytała niecierpliwie zjawa. - Jest za zimno, żeby tu tkwić. Nabrałam tchu, ważąc słowa, które chciałam wypowiedzieć. - Niepokoisz ziemię swoimi jękami, Panie Ognia - rzek- łam. - Maka'tange, Ojciec Popiołów, budzi się po dwóch stule- ciach drzemki. Przez płynną twarz ducha żywiołu przemknął nieodgadniony wyraz. - A jeśli nawet? Wulkan górował nad Morigazem, oknem na świat i portem na zachodnim wybrzeżu Drakmilu. Gdyby Morigaz zniknął w parok- syzmie wściekłości góry, umarłby i Tor Mak. A także wszystkie inne miasta, którym statki Morigazu zapewniały życie poprzez han- del, żywność i towary. Och, były i inne porty, małe wioski rybackie, ale żadne z tych miejsc nie miało tak dogodnego położenia na tym skalistym i zarośniętym brzegu, jak miasto. Ojciec Popiołów od lat spał mocno i mógł spać dalej. Wybuch był niepotrzebny, jeśli Pan Ognia mógł dać upust swojej złości w inny sposób... - Już dawno powinno się obudzić Maka'tange. - Ri'ush tchnął dymem cuchnącym paloną skałą. - Tam najłatwiej działać. Jednocześnie wyczułam obraz, od Liuthwe, jak mi się zdawa- ło, widok dymiącego szczytu na południe od Morigazu, z jej ostat- niego jasnowidzenia. Nieproszona magia, niemal natręctwo, póź- niej zasługująca na reprymendę -jednak w tej chwili przydatna. - Popioły już zasypują miasto, gorące błoto pogrzebało dwie wsie. Ziemia drży. Planujesz więcej. - Było to stwierdzenie, nie pytanie. - A jeśli nawet? - parsknął Ri'ush. - To nie twoja rzecz, pani. Płonące kule jego oczu spotkały się z moim spojrzeniem. - A jednak jest to moja sprawa. Nie odpowiada mi, aby Mori- gaz został zniszczony dlatego, że ty tak po prostu musisz wysunąć pięść przez skorupę ziemską. Ja... - Tym się zajmuję. Eksploracją. - Chcesz powiedzieć napaścią. Te wybuchy żywiołów, przenikające przez cienkie granice multiwersum, były niełatwe do opanowania. Ri'ush nie był od- osobniony w tej skłonności. Wszystkie duchy żywiołów są podob- ne: fascynuje je sfera działania przeróżnych żywiołów, badają jej granice, usiłując je przekroczyć. W naturze duchów żywiołów nie leży pokorne godzenie się z ograniczeniami. - Chcesz się więc rozprzestrzenić? - zapytałam. - Zdobyć nowe terytorium? RTush wzruszył ramionami. - Proponuję ci archipelag Kavro. Leżał w pobliżu zachodniego wybrzeża, był wysunięty w mo- rze na tyle daleko, że wybuchy nie zaszkodzą żadnym osadom na lądzie. - Nie - zgrzytnął Pan Ognia. - To za trudne. - Dlaczego? - kusiłam. - Sądziłam, że potrafisz wyrzucać magmę na powierzchnię, kiedy i jak ci się spodoba. - Nie udawaj niemądrej - warknął. - Wiesz, że pokonanie granic Ziemi, które leżą między królestwem ognia a powierzchnią skorupy, jest trudne. Maka'tanga jest gotów, pod ręką, szyby wen- tylacyjne i kominy ogniowe na miejscu, parujący kocioł tylko cze- ka, żeby go przechylić... - A gdybym ci powiedziała, jak można łatwo dostać się na Kavro? To dziewicze terytorium, miejsce, którego jeszcze nie tknąłeś. O wiele większe wyzwanie, jak przystoi Panu Ognia... Na to zjawa zamilkła i lekko przybladła, jakby bóstwo żywiołu opuściło ją na chwilę albo osłabiło swą uwagę, może rozważając prawdziwość mych słów. Wkrótce powróciło, a rozjarzona syl- wetka zajaśniała z nową siłą. - Jak łatwo? - burknął. - Miejsce, które wymieniłaś, jest interesujące. Tak też myślałam. Okazja, by wypchnąć na powierzchnię pod- morskie wyspy, szybko rosnące na płyciznach, by zmierzyć się z Wodą i naznaczyć piętnem ognia nowo wyniesiony ląd. O wiele większe wyzwanie niż zwykłe beknięcie ogniem i kamieniami ze starego, niezawodnego źródła... - A kto będzie czyim honorowym dłużnikiem? - zapytał bez ogródek, zgodnie ze zwyczajem duchów żywiołów, i było to słuszne pytanie. Czy ja będę miała dług wobec niego za to, że oszczędzi Morigaz? Czy on wobec mnie za pomoc w zdobyciu no- wej placówki w sferze ziemskiej, w miejscu niezbadanym i nie- tkniętym pocałunkiem Pana Ognia? - Powiedzmy, że będzie to uczciwa wymiana. Zastanowił się nad tym, podobnie jak ja wcześniej. Nie będę nic winna Yamaro, Panu Ziemi; ale czarodzieje z Tor Mak będą moimi dłużnikami, a przez nich zarządcy portu Morigaz i Jonkile, włodarz miasta... bardzo cenne i przydatne zobowiązania. Miałam inne sposoby przekonania go, więcej do zaoferowania, mogłam posunąć się do pogróżek - a w razie potrzeby spełnić je - ale nie było to konieczne. Ri'ush uznał, co mu się opłaci. Skinął płynną głową. - Dobrze. Gdzie indziej poszukam sobie miejsca na podbój. Jestem gotów poigrać z Wodą. Zapowiada się większy konflikt, tak jak mówisz. Każesz Yamaro natychmiast oczyścić mi drogę. - Każę. Wystarczy, że zrobi to jutro. Dziękuję ci za rozmowę. Fałszywa grzeczność, jako że wezwany nie miał wyboru. 0 czym oboje wiedzieliśmy. - Któregoś dnia, pani - rzekł Ri'ush - zrobisz fałszywy krok i przez jakiś czas to ty będziesz mym gościem. Zobaczymy, jak ci się spodoba moja gościnność. Uśmiechnęłam się krzywo. Ten pan żywiołu zawsze grozi 1 szuka zwady. - Któregoś dnia może do tego dojść - odparłam. - Lecz nie dziś. Możesz odejść, Ri'ush. Robi się chłodno. Czarna skorupa, utworzona na nim przez zimne powietrze w miejscach, gdzie płynna skała ochłodziła się, przy każdym jego ruchu opadała dymiącymi płatkami na ziemię. Pochylił głowę w moją stronę. - Do zobaczenia - wyrzekł, po czym rozpłynął się w sobie samym, wlewając się jak gorący syrop z powrotem do magicznej szczeliny, skąd przyszedł. Blask ognia przygasł i Ri'ush znikł, pozostawiając za sobą gra- nit w trójkącie nie naruszony, choć rozgrzany i okopcony. Amrey z wyraźną ulgą przyjął odejście ducha żywiołu, głośno wypuszczając powietrze z płuc. Nie okazując rozbawienia, pole- ciłam moim towarzyszom wykonać ostatnie zadanie, czyli odpra- wić strażników, zabezpieczenie mocy, którą przyzwaliśmy. Amrey obserwował wszystko w milczeniu. Jednak później nie padły pyta- nia, których się spodziewałam od mego dociekliwego ucznia. Okazywał raczej rezerwę. Trwał w zamyśleniu dłużej, niż sądzi- łam, że to możliwe - podczas uczty wydanej przez ludzi Cen- durhila, podczas lotu powrotnego na spowitym mgłą grzbiecie Reydjika i przez resztę nocy, już po powrocie do naszego wspólne- go łoża o ciemnej godzinie przed świtem. Nie pierwszy raz zauważyłam ten jego dziwny zwyczaj popa- dania w nagłe zamyślenie i długotrwałe milczenie. Ale w nad- chodzących godzinach po raz pierwszy zrozumiałam, czym na- prawdę jest. Czas rozważania, badania pomysłów, zdumiewająca intuicja, dzięki której niebezpiecznie zbliżał się do wyczytanej między wierszami prawdy. Wtedy też po raz pierwszy tak mocno wytrącił mnie z równowagi słowami, nie zaś czynami. Choć nie po raz ostatni... SZANUJEMY TO. CO NAPEŁNIA NAS OBAWĄ. Ciało nie umie od- czuwać tego drugiego bez pierwszego; nawet jeśli lęk jest nie- uświadomiony czy niezbyt silny, wiąże się z nim respekt, szacu- nek, poczucie zaszczytu. Zauważyłam, że to leży w naturze ludz- kiej, zarówno w Chernisylli, tutaj w Astareth, czy też w innym bezimiennym wymiarze. Planowałam, że moja demonstracja z żywiołem wzbudzi w Am- reyu większą pokorę, że ujrzy mnie w świetle budzącym lęk i przez to obdarzy większym szacunkiem oraz bardziej ochoczo ugnie się przed moją wolą. Jakże więc nieoczekiwana byłajego reakcja, kie- dy w końcu się obudziliśmy; wyciągnęłam do niego rękę w łóżku - a on nie odpowiedział na mojąpieszczotę, lecz wsparł głowę na dłoni i zmierzył mnie spojrzeniem jasnoniebieskich oczu, przy- mrużonych w zamyśleniu. - Jak często masz do czynienia z panami żywiołów? - za- pytał. Pytania tego spodziewałam się poprzedniego wieczoru, ale nie życzyłam go sobie tu, w moim łóżku. - Dość często - odparłam krótko i znów wyciągnęłam do niego rękę. Złapał mnie za przegub, ale to jego słowa, a nie gest, powstrzy- mały mój ruch. - Ile osób wie, że targujesz się z nimi i układasz warunki transakcji, jakbyś była przekupką kupującą ryby na nabrzeżu? Otworzyłam usta. Zanim zdążyłam wybuchnąć gniewem, za- skoczona jego niesłychaną bezczelnością, on zaczął mówić dalej: - Nie twierdzę, że się poniżasz, Inyo, bo ty jedna znasz swoją wartość. Ale kiedyś zorientują się, że wygrywasz jednego przeciw drugiemu, wyświadczasz przysługi w zamian za te, które świadczą tobie, i wtedy stracisz nad nimi panowanie. Owszem, potrafisz ich skłonić, aby usłuchali wezwania, ale czy zdołasz ich zmusić do do- konania czegoś większego tylko na twoje życzenie? Wątpię, czy będą chcieli dalej grać w tę grę, kiedy to się wyda. Przez chwilę leżałam nieruchomo, czując jego ciepłe palce wpijające się w mój przegub i nawet nie walcząc z tym uściskiem. W głowie mi wirowało. Co on mówi? Gdyż Murl trącił nerw bieg- nący zbyt blisko mego serca. Zawsze istnieje subtelna równowaga między przysługami wyświadczonymi a odebranymi, ponieważ zderzenie sił tak pierwotnych, tak potężnych jest grą, która wyma- ga największej delikatności, przewyższającą nawet umożliwiający przeżycie taniec na dworach Imperium Korribee. A część tej sub- telnej równowagi polega na tym, aby sprawiać wrażenie, że ma się do zaoferowania coś, czego nie ma nikt inny. Dzięki temu wyda- wało się, że mogę rozkazać Yamaro, Panu Ziemi, aby ułatwił Ri'u- showi dotarcie do archipelagu Kavro. Tak naprawdę nie leżało to w mojej mocy; w rzeczywistości musiałam się ułożyć z Yamaro, by tego dokonać. Albo poprosić o przysługę, albo zaoferować inną, aż uzyskam zgodę i Ziemia rozstąpi się, by Ogień mógł wy- dostać się w wybranym przeze mnie miejscu. Proszę, więc ten syn kupca korzennego przejrzał strategię mo- ich negocjacji z Ri'ushem, strategię, której nieokrzesane, tępe du- chy żywiołów nie pojmowały w najmniejszym stopniu. Jednak w jego słowach usłyszałam coś jeszcze... pogróżkę: "Kiedyś zo- rientują się, że wygrywasz jednego przeciw drugiemu". Jeśli nie zauważyli tego przez całe stulecia, dlaczego teraz mie- liby się nagle spostrzec? Chyba że ktoś chciał ich oświecić. Powie- dzieć: "Czekajcie, nie musicie tańczyć, jak zagra wam Jeździec Północy. Współpracujcie lub walczcie ze sobą, ale Pani Ciemno- ści nie ma nad wami żadnej władzy poza tą, której sami jej udzie- lacie..." Mogło się tak zdarzyć. Już raz się zdarzyło, w świecie wody i lodu, gdzie wyrafinowane duchy przyrody zrozumiały, że nie mogę zrobić dla nich wiele więcej ponad to, co one same potrafią. I moja władza wyciekła jak woda przez sito. Nie odwiedzam już tego miejsca. Panowie żywiołów nie są subtelni, ale nie są też głupi. Gdyby ktoś im ujawnił szczegóły gry, wykazał, jak wykorzystuję ich dziecinną bezpośredniość w moich cynicznych, pokrętnych spi- skach, pomyśleliby, że zostali wykorzystani. A wówczas ich nie- zadowolenie... Strach pomyśleć, jak to by zaszkodziło mojej działalności. Skrzywiłam się i wyrwałam rękę z uchwytu Murla. - Jak śmiesz mi w ten sposób grozić! - parsknęłam. Naśladując mnie, uniósł brew. - Grozić? - zapytał niewinnie. - Nie zorientują się, jeśli im nie powiesz. - Usiadłam, po czym w mgnieniu oka wyskoczyłam z łóżka. - Nie zamierzałem nic nikomu powiedzieć. Czyżbym dosłyszała lekki nacisk na słowie "zamierzałem"? Czyżby to była pogróżka w pogróżce: "Nie naciskaj mnie, bo w za- mian powiem im wszystko"? Odetchnęłam głęboko. Co miał nadzieję osiągnąć przez dopro- wadzenie mnie do wzburzenia? Czas poznać odpowiedź, i to niezwłocznie. - Mów szczerze - powiedziałam. - Dlaczego wyrażasz się w ten sposób o mojej pracy z duchami żywiołów? Tym razem obie brwi powędrowały w górę. - To chyba oczywiste. Jak ci się udaje tak na nie wpływać? Ale chciałem cię tylko ostrzec. Zastanawiałem się po prostu... jak to się dzieje, że duch żywiołu jest ci winny przysługę? Skąd bie- rzesz tę pierwszą ofertę, która pozwala ci rozmnożyć jedną oddaną przysługę w wiele następnych? Znów intuicyjnie odgadł strategię, dzięki której miałam wpływ na byty tego świata. Lepiej będzie pozostawić to bez odpowiedzi, przejąć inicjatywę w rozmowie. - Co to ma dla ciebie za znaczenie, kto komu jest winien przysługę? Jeszcze przez długi czas nie będziesz pracował z du- chami żywiołów. - Pozwolę sobie mieć inne zdanie - odparł Murl. - Już pracuję. Po raz drugi w ciągu kilku minut otworzyłam usta ze zdumie- nia. A cóż to za nowa impertynencja? Z wysiłkiem opanowałam się, by nie wybuchnąć gniewem i nie zacząć krzyczeć. - Jak to? - Mały duch powietrzny, niedawno wywołany. Ćwiczyłem, a on pojawił się nie wiadomo skąd. Oczekuje zwykłego przekup- stwa, dymu kadzidła i pachnideł, ale ja chcę nim rządzić w inny sposób. Stosujesz przecież taktykę, która sprawdza się od lat. Chcę tylko poznać szczegóły, użyć jej w odniesieniu do ducha żywiołu. Na to zgrzytnęłam zębami. Chciał tylko wiedzieć! Tu, w moim własnym domu, znów bez żadnych środków ostrożności i ochro- ny, prowadzone są eksperymenty magiczne, choć tak drobne, że moje zabezpieczenia nie zostały uruchomione. To śmieszne, a jednocześnie nie do pokonania. Lęk? Najwy- raźniej wydarzenia ostatniej nocy wcale go nie wzbudziły. Och, może dreszcz obawy, oczekiwanie czegoś niespodziewanego lub nieznanego. Ale nie szacunek, nie większe poważanie dla mnie. Co najwyżej zdawało mu się, że lepiej mnie poznał, przejrzał na wylot moją działalność i zdemaskował jako pospolitą portową handlarkę! Zarumieniłam się ze złości, lecz odezwałam się spokojnie, z wystudiowanym chłodem w głosie. - Posłuchaj mnie. Pragniesz pracować z duchami żywiołów? Pragniesz poznać sposoby kierowania nimi bez uciekania się do jawnego przekupstwa i zapłaty za przysługi? One istnieją. - Ist- nieją, ale nigdy cię ich nie nauczę, obiecałam sobie. - Jednak przed tobąjeszcze wiele nauki, zanim będziesz mógł ich bezpiecz- nie używać. Nie żebym się specjalnie troszczyła o jego bezpieczeństwo. Zbyt jasno widział rzeczy, które chciałam ukryć. Niekiedy cie- szyłam się jego obecnością, ale żeby tak zaraz mu zaufać? Nie więcej niż muszę, a to za mało, by dopuścić go tak blisko sekretnej wiedzy. Więc dlaczego tu właściwie był? Musiałam ponownie zadać sobie to pytanie. Nie dla igraszek w łóżku, choć było to dość przy- jemne. Był tutaj w ramach przysługi oddanej staremu przyjacielo- wi, przysługi, którą we własnej ocenie już prawie wypełniłam. I dlatego, że miał mi się przydać do... czegoś, wbrew własnej woli, by odpokutować za wcześniejsze afronty. A także za obecne. Grozi, że doniesie duchom żywiołów o moich manipulacjach, tak? Nikt nie zniszczy jednym pociągnięciem przymierzy, które budo- wałam tak długo. Właśnie wtedy zdecydowanie postanowiłam, że wyślę go po kryształ, po ten tak przeze mnie upragniony kamień mocy z kopal- ni Styrcji. Wydanie rozkazu w postaci zaproszenia było łatwe. - Myślę... że czas na wycieczkę. Musisz wypróbować swoje umiejętności w terenie i przekonać się, jak należy się obchodzić z duchami żywiołów. Możesz wykonać dla mnie małe zadanie, a przy tym sprawdzić swoje umiejętności i nauczyć się nowych. Czy to ci odpowiada? Zamrugał, zaskoczony pozorną zmianą tematu. - Czy dzięki temu zdobędę większą wiedzę o duchach ży- wiołów? Uśmiechnęłam się skąpym uśmieszkiem, który zwykle rezer- wuję dla nędznych petentów i tych, z których jestem niezadowo- lona. - O tak. I to pewnie o wiele większą niż się spodziewasz. Nauczę go tylko trochę, lecz tego nie powiedziałam na głos, a resztę pozna, zmagając się z niebezpieczeństwami Styrcji i wy- chodząc z nich bez szwanku albo nie, zależnie od tego, jak szybko uczy się w sytuacji zagrożenia. Ostatecznie był to taki sam spraw- dzian, jaki sama wielokrotnie przechodziłam - tam i w innych miejscach - i uszłam z życiem. On mógł zrobić to samo albo nie był godzien miana mojego ucznia. A jeśli był godzien, mogłam oszczędzić sobie trudu uczenia go, a mimo to zdobyć kryształ Styrcji. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaciekawienia. Usiadł i prze- sunął dłonią po rozczochranych rudych włosach. - To brzmi interesująco - przyznał. - Jakie wyznaczysz mi zadanie? Owinęłam się szlafrokiem i rzuciłam mu uśmiech przez ramię obleczone w błękitny brokat. Tym razem uśmiech był szczery. - Chodź na dół na śniadanie, a opowiem ci o klejnotach mocy ze Styrcji. Wyszłam z pokoju. On pospieszył za mną. Rozdział 6 POTRZEBUJĘ PEWNEGO PRZEDMIOTU - powiedziałam Murlo- wi. - Wykonasz dla mnie zadanie? Patrzył wyczekująco, a ja ciągnęłam: - Chcę, abyś udowodnił swój refleks i pomysłowość. Bieg- łość w sztuce... Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu: nie grzeszył skromno- ścią, był pewien, że posiada te cechy. Świetnie. Zarzuciłam ha- czyk; teraz musiał go tylko połknąć. Wyciągnęłam rękę i położyłam pieszczotliwie najego policzku. - Poślę cię tam, gdzie będziesz mógł wykazać się dzielno- ścią. Twoim zadaniem będzie znaleźć ludzi, którzy zwąsię emeka- mi, i przynieść mi pewien kryształ z ich kopalni. Nazywają go shia. Czarodziejski kamień. Starannie unikałam nazwy, którą przy swojej różnorodnej wie- dzy mógłby rozpoznać. Kto wie, jakie opowieści o kryształach Styrcji krążą wśród kultur tego świata. Lepiej nie ryzykować ujawnienia zbyt wielu szczegółów. Nie wymówiłam nawet nazwy miejsca. - Po czym poznam ten kamień? - Jest przejrzysty, błękitnobiały, ma blask, który dostrzeżesz ewnętrznym okiem. - A do czego służy shia? Uśmiechnęłam się. - Przyda mi się. Tyle ci wystarczy. I rzeczywiście, to było wszystko, co powiedziałam o czaro- dziejskim kamieniu, gdyż wymienić najmniejszą jego cechę zna- czy powiedzieć za dużo. Murl pojąłby natychmiast jego przydat- ność, ponieważ wiedział już o mocy wewnętrznej, tej części ciała, serca, umysłu i duszy, która używana zbyt długo sprawia, że człowiek przypomina wyżętą gąbkę. Wiedział też o zewnętrznej mocy, sile, którą można kierować jak wodę w akwedukt, przesyłać za pomocą medium, choć nie jest ona częścią medium. Właśnie na tym polega prawdziwie wielka magia: rzucający zaklęcie staje się pośrednikiem dla potężniejszych mocy, dla pulsujących kosmicz- nych przypływów i odpływów, sterowanych wolą i zamierzeniem. Aby to osiągnąć, trzeba lat nauki. Adept rozwija ten talent tylko w takim stopniu, na jaki pozwalają mu wrodzone zdolności. Nie- którzy są bardziej utalentowani od innych. Dla wszystkich jest to umiejętność nabyta, wyszlifowana w toku wieloletnich ćwiczeń. Sąteż kryształy Styrcji. Kryształy o strukturze tak doskonałej, pryzmaty tak dopasowane do żywiołów wszechświata, że jeden kamień dźwięczy niczym dzwon, wpływając na otaczające multi- wersum podobnie jak magnes, który zmienia ułożenie opiłków na stole. Są to punkty skupienia energii, surowej materii stworzenia; czasami zdaje mi się, że to elementy pierwotne, pokrewne tym sto- sowanym w kryształach mocy z Nesteferonu czy Atalantis lub z innych słynących cudami czasów i miejsc. Mniejsza o ich naturę; ważne, że kryształ styrcyjski jest ka- nałem przepływowym dla sił magicznych, wzmacniaczem zamie- rzenia, wspaniałym narzędziem, dzięki któremu wola może się ujawnić, skupić i przemienić w wymiarze materialnym. Pozba- wionym talentu taki klejnot przypomina kryształ kwarcu, lekko zamglony błękitnawobiałą mgiełką. Dla obdarzonych wewnętrz- nym okiem jest rozżarzonym splotem różnorakich energii, czymś, co iskrzy się w dłoni i wykrzywia przestrzeń dookoła, przycią- gając do siebie i odpychając przypływy i odpływy wszechświata. Adepci wiedzą, że te siły, tak skoncentrowane, można kształtować wedle życzenia. Niebezpieczny to kamień dla tych, którzy uży- wają go nieostrożnie. Cenniejszy nad skarby świata dla tych, któ- rzy posiedli jego sekrety. Już dawno temu słyszałam o kryształach styrcyjskich, długo przedtem, zanim przybyłam do wzgórz Caronny... Ale wtedy to była baśń, opowieść o niszczącej sile oraz głupio wykorzystywa- nych życzeniach i skarbach. Gdybym to ja miała coś takiego, wie- działabym, jak mądrze tego użyć. Na pewno nie zmarnowałabym mocy - ani magicznego życzenia - gdybym miała w ręku czaro- dziejski kamień. Zapamiętałam sobie z dzieciństwa tę bajkę o czło- wieku i jego żonie, poskramiaczach grieko, którzy pomógłszy ran- nemu watselowi, mogli wyrazić trzy życzenia. I zmarnowali je ci wygłodzeni nędzarze, na ich żądanie pojawiła się kiełbasa, a potem przekleństwo i w końcu kiełbasa znikła. Kryształy Styrcji, zwane tak na Chernisylli, pozostały przedmiotem legend i przestróg. Dopiero podczas którejś z moich samodzielnych, może odrobi- nę nierozważnych wypraw zdałam sobie sprawę, że jeden z portali Księżycowego Zęba wiedzie do miejsca, skąd podobno pochodzą te przesławne klejnoty. Do Styrcji. Wydała mi się okropnym miejscem, dlatego za pierwszym ra- zem nie zabawiłam tam na tyle długo, by dowiedzieć się, jak się na- zywa. Kraina suchych, brunatnych stepów, połacie chłostanej wiat- rem trawy o ostrych jak brzytwa krawędziach, niskich, łagodnych pagórków, skutych wiecznym lodem, pociętych wąwozami i alaba- strowobiałymi uskokami, i nieba, zawsze zasnutego ołowianymi chmurami, wiszącego zbyt nisko nad głową. Deszcze tam były sza- re, niosły kurz albo sadze z wulkanów na dalekiej północy... zaw- sze było zbyt chłodno. Opisy Styrcji, które dawniej słyszałam, były rozkoszne, ale nie wiedziałam, czy wynikało to z pobożnych ży- czeń, czy też przedstawiały krainę sprzed klęsk żywiołowych. Zresztą to nieistotne, w moim świecie nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ rozkoszna Styrcja słynęła także ze swoich wcale nie rozkosznych mieszkańców: karzdagów z długimi kłami, muskularnych, brutalnych stworzeń o psich pyskach, które polo- wały stadami i wyjąc tropiły wroga, by dopaść go z warkotem, gryźć się o żywą ofiarę niczym spragnione krwi zwierzęta i wal- czyć ze sobą na śmierć i życie między ciepłymi, spływającymi po- soką, drgającymi jeszcze kończynami. Tej okropności nie przypo- minałam sobie z dziecinnych opowieści, lecz poznałam na własnej skórze, kiedy się tam zabłąkałam i zgubiłam szlak do bramy- -szczeliny, której strzegła moja wieża. Nie byłam łatwym łupem dla bestii jako córka Ushni i nie je- stem nim teraz jako Pani Ciemnej Wieży. A jednak przyznaję, że karzdagi mnie przestraszyły, gdyż zaskoczyły mnie i ścigały, do- póki nie znalazłam stosownego miejsca do obrony: otwartej prze- strzeni ze skalistą przepaścią z tyłu, gdzie nie mogły mnie otoczyć. Może licząc na to, że ze strachu skoczę, i chcąc potem pozbierać moje roztrzaskane szczątki w wąwozie, osaczyły mnie półkolem i zaczęły się zbliżać z żądzą mordu w oczach. Wtedy rozbłysła ma- giczna błyskawica i trzy padły martwe, następny błysk - i dwa zostały poparzone. Stado zawróciło i umknęło. Ale jeden karzdag był ciężko ranny i nie mógł uciekać; jego wypytałam i od niego uzyskałam odpowiedzi. Wiele mi powiedział o żyjących w biedzie, skłóconych ple- mionach, wiecznie wędrujących w poszukiwaniu jadła i schro- nienia. O emekach, przypominających ludzi mieszkańcach wsi, wiodących nędzny żywot w warownych osadach, broniących się przed napaściami karzdagów, lecz nie stroniących od brania ludzi- -psów w niewolę i zmuszania ich do pracy w polu czy w kopal- niach. Opowieści o rozpaczliwym losie karzdagów w kopalniach Styrcji, bardziej ponurych niż zimne, pochmurne, stepowe noce, były niemal wzruszające, gdyby te bestie nie były tak godne po- gardy. Dla karzdagów skazanych na pracę w kopalni była to śmierć za życia, ponieważ nie wypuszczano ich na wolność; do- piero ich gnijące ciała były wyrzucane na stos, skąd mogły je za- brać sępy lub inne karzdagi. Właśnie w czasie tej rozmowy odgadłam, co to za kamień wy- dobywają niewolnicy. Relacja mojego więźnia była skąpa i nieja- sna- mówił o kamieniach lśniących w ciemności błękitnobiałym blaskiem, o niezwykłym i strasznym czarnoksiężniku, który ich poszukiwał, o zdarzeniach, które wydawały się niemożliwe i zo- stały uznane za złudzenie lub wytwór wyobraźni. Takie rzeczy na rozum tego prostego stwora nie mogły się zdarzyć, gdyż znał tylko czary szamanów. Większy kunszt nielicznych podróżnych po wy- miarach zdawał się należeć do legend. Lecz ja słyszałam takie le- gendy w innych miejscach. Serce zabiło mi nagle, gdy zrozu- miałam, gdzie się znalazłam, i już w następnej chwili zapragnęłam posiąść kryształ mocy. Jednak nie można było ich sprzedać, wymienić czy przemycić z kopalni, strzeżonych równie pilnie jak źródła królewskich dia- mentów w dalekim Urshad. Nie, mój informator wiedział, co wie- dział, tylko z pogłosek i plotek, ale był pewny, że rzadki, nie- zwykły klejnot po wydobyciu z kopalni natychmiast trafiał do patrona, który zazwyczaj już nigdy nie wypuszczał go z rąk. Dlaczego więc w krainie tak jałowej, a obdarzonej źródłami silnej magii, nie było żadnych wspaniałości? Nie istniały kwit- nące miasta, statki powietrzne, nie zmieniano nieprzyjaznego klimatu? I zrozumiałam, że czarodziejskie kamienie uważano tu za zwykłą ozdobę, błyskotki cenione przez przywódców plemion dla ich urody, a ich magiczna moc pozostawała nietknięta. Lub raczej nierozpoznana, gdyż nie miano tu pojęcia o magii. Od cza- su do czasu trafiał tutaj podróżnik między wymiarami, który umiał poznać się na właściwościach kryształów, lecz tacy śmiałkowie byli przelotnymi i bardzo rzadkimi gośćmi. Wie- działam, jak trudno jest trafić w konkretny punkt w innym wy- miarze, wrócić do tego samego czasu i miejsca, które się kiedyś odwiedziło. Sama nie potrafiłabym tego dokonać, gdyby nie po- moc w postaci naturalnych szczelin, strzeżonych przez Księży- cowy Ząb. Nic więc dziwnego, że zabłąkani czarodzieje nie po- , »» 1 wrócili jeszcze, by podporządkować sobie lub złupić tę nie- ciekawą sferę. Przynajmniej takie przypuszczenie nasuwała logika, jednak nie miałam możności upewnić się co do wszystkiego. Mój infor- mator wyzionął ducha, gdy zadawałam mu pytania. Przeklęłam jego głupotę. Nie ociągałam się z powrotem do domu. Nie dlatego, że nie wi- działam sposobu na zdobycie kryształu, ale ponieważ nie miałam czasu na - przypuszczalnie - dłuższy pobyt w Styrcji. Postano- wiłam powrócić tam kiedyś i zbadać, w jaki sposób mogłabym osiągnąć cel. Ale krótko potem zostałam wygnana z Chernisylli i moje życie uległo tak całkowitej zmianie, że plan zdobycia krysz- tału odłożyłam na później. Z czasem stał się on ambitnym projek- tem, który rozważałam wieczorami przy kominku nad szklaneczką wina i do którego wracałam, kiedy jakiś czar okazał się trudny. Nie był to cel, jaki stanowczo sobie wyznaczyłam - do chwili, kiedy mogłam pokierować Murlem Amreyem, kiedy zbiegły się jego ambicja i moja wola. Oczywiście zgodził się. Przygotował się, kierując się własnym rozsądkiem i moimi radami. Po wyjściu przez portal będzie miał dwa tygodnie - dopiero po tym czasie ponownie otworzę przejś- cie do Styrcji - a potem dwa kolejne, gdyby potrzebował więcej czasu. Czas płynął tam inaczej: tydzień był zaledwie dniem w Księżycowym Zębie. Tak więc za parę dni będę mieć kryształ, o ile ktoś obdarzony zapałem i pomysłowy potrafi go w ogóle zdo- być. Albo nie, a wtedy sprawdzian Amreya zakończy się porażką. Sądziłam jednak, że Amrey wyjdzie z zadania obronną ręką, chociaż zastanawiałam się, co będzie, jeśli złapią go karzdagi. Nie był jeszcze mistrzem zaklęć świetlnych ani trudniejszej magii ata- kującej, o nie. Posiadał jednak spryt i przebiegłość, znał liczne sposoby ucieczki, wśród nich te, których ja go nauczyłam: niewi- dzialność, przejście w ciszy, znikanie i pojawianie się w innym miejscu, nietrudne, lecz przydatne przemieszczanie się w prze- strzeni, dysponował magiczną znajomością języków - dzięki temu mógł poznawać ludzi, przebywać z nimi i rozmawiać, roz- glądać się. Co do samego zadania... to również było przedmiotem próby. Jeśli nie potrafi znaleźć sposobu na zdobycie upragnionego przedmiotu, będzie to oznaczać, że jest o wiele mniej pomysłowy, niż przypuszczałam i niż wymagałam od mojego ucznia. Idąc krętymi schodami, mijając niższe portale i poziomy śred- nie, zbliżyliśmy się do rzadszych sfer, do groźniejszych bram w górnej części wieży. Tuż przed najwyżej położoną otchłanią za- trzymaliśmy się i stanęliśmy przed zwykłymi dębowymi drzwia- mi, zamkniętymi na klucz i obłożonymi zaklęciami, choć na oko wyglądały całkiem niewinnie. Murl stał spokojnie z węzełkiem przewieszonym przez ramię, w pocerowanym stroju podróżnym. - Spotkamy się tu o umówionej porze? - upewnił się. - O właściwej porze. W razie potrzeby przyślij posłańca. - Posłańcem była zjawa w postaci ptaka, zaczarowany gołąb, który wróci do punktu wyjścia i przekaże mi wiadomość słowami Murla. Skinął posłusznie głową, ale przyjrzał mi się z dziwnym wyra- zem twarzy. - Chyba nie ukryłaś przede mnąnic o Styrcji, prawda? - za- pytał. O Styrcji? Nie. Wiedział o karzdagach, emekach, jałowych równinach, zimnych górach. O pilnie strzeżonych kopalniach. W tej krainie, gdzie nasza magia jest prawie nieznana, będzie miał przed sobą trudne, ale nie niemożliwe do wykonania zadanie. A o krysztale? To prawda, coś opuściłam. I nie zamierzałam tego teraz nadrabiać. - Powiedziałam ci wszystko, czego się dowiedziałam pod- czas pobytu tam. - Rzekłam to stanowczo, by rozwiać jego wątpliwości. - Będę cię tu oczekiwać za dwa tygodnie od teraz. Uspokoił się, odwrócił, otworzył szeroko portal i przeszedł na drugą stronę. Brama z perspektywy mojej wieży ukazuje tę samą ponurą połać żółtobrązowej trawy, którą widziałam wtedy. Wśród wzgórz, mimo wielkiej odległości, jaśniał biały punkcik. Wskazałam na niego. - U podstawy tych kiifów, jak mi mówiono, leży dolina. Mieś- ci się tam jedna z osad emeków. Czy jest też kopalnia, nie wiem... Ale ty na pewno się dowiesz. Zostawiamy to tutaj... - położyłam mu na dłoni niebieską szklaną kulę, Murl zaś umieścił ją w trawie u swych stóp, przy progu bramy - .. .będzie dźwięczeć w posłańcu i pozwoli ci ponownie odnaleźć to miejsce - wyjaśniłam. Żałowałam, że sama nie miałam wówczas takiego zabezpie- czenia. - Dobrze więc. Stojąc w obcym krajobrazie, spojrzał mi prosto w oczy. Wiatr szarpał mu loki wysuwające się spod kaptura. - Wkrótce wrócę z kamieniem shia - powiedział z prze- chwałką w głosie. - I będę oczekiwał nagrody. Zachowałam neutralny wyraz twarzy. Zostanie nagrodzony. Podziękuję mu, a potem pożegnam, to właściwa zapłata za imper- tynencję, drobne dokuczliwości i poważne wykroczenia - nic z tego nie zacierał w mych oczach fakt, że nocą wpuszczałam go do mego łoża. Są przyjemności ciała, jak również szacunek nale- żny osobie. Uważam je za osobne rachunki; w naszych stosunkach naprawdę liczył się tylko ten drugi. Odwrócił się do mnie tyłem i ruszył w swoim brunatnym kap- turze i pelerynie w wysoką po pas trawę, rozpływając się wkrótce w zmierzchu. Węzełek podskakiwał wśród falującej na wietrze ro- ślinności. Może trochę za długo spoglądałam za Murlem z mojej bezpiecznej siedziby. Ani razu się nie obejrzał. W końcu zamknęłam drzwi i postarałam się usunąć Murla Amreya z myśli. MINĘŁY DWA DNI - W STYRCJI DWA TYGODNIE - lecz nie otrzymałam żadnej wiadomości ani wezwania od nieobecnego ucznia. O oznaczonym czasie wróciłam do drzwi, zdjęłam zaklę- cie ochronne i otworzyłam je. Po drugiej stronie nikt nie czekał. Kula leżała tam, gdzie ją pozostawiliśmy, nietknięta, lśniąca deli- katnie od tajemnych energii, które skupiwszy się, mogłam do- strzec... Dobrze więc. Posłaniec poleci w drugą stronę. Postąpiłam krok do przodu, dotknęłam lekko kuli i wymó- wiłam słowo, po czym wróciłam na mój bezpieczny próg. Z kuli uniósł się przejrzysty opar energii, przypominający kolibra w lo- cie, a z jego dzióbka na wiatr popłynął głos Amreya. - Obawiam się, pani, że nie mogę do ciebie dołączyć - doszły mnie jego bezcielesne słowa. - Przekonałem emeków, że chcę kupić kryształy, niedługo mają mi pokazać kopalnię. Zoba- czymy się za dwa tygodnie. Poczułam zawód, ale napięta struna w moim żołądku rozlu- źniła się. Nie stała mu się krzywda, powolutku drążył drogę do na- szego celu. I nie znajdował się jeszcze w niebezpieczeństwie. Już wkrótce będę miała kryształ. MINĘŁY KOLEJNE DWA DNI, wypełnione bezsensownymi zajęcia- mi i bezcelowym czekaniem, książkami, na których nie umiałam skupić uwagi. Słudzy schodzili mi z oczu, umykając przed moimi groźnymi spojrzeniami. Drugiego dnia oczekiwałam słowa, mi- sternie utkanego przeze mnie wezwania, które przesączy się przez szczelinę, przez zamkniętą bramę, i szepnie mi do ucha, że Murl Amrey jest gotów do powrotu. Dzień minął, a żadne wezwanie nie nadeszło, aż zmęczyłam się czekaniem. Poszłam więc do bramy i otworzyłam ją, chcąc prze- pędzić czas na progu, w szybko płynących falach czasu Styrcji. Je- śli dopisze mi szczęście, już niedługo ujrzę w oddali Murla, po- wracającego, jak odszedł, drobną sylwetkę, rosnącą wśród wy- sokich, brunatnych traw... Dzień był zimniejszy niż poprzednio, w powietrzu wyczu- wało się zapowiedź śniegu, szarobiałe chmury wisiały tak nisko nad ziemią, że nad trawiastą równiną snuła się mgła. Przesła- niała mi widok. Jednym słowem wywołałam ducha powietrzne- go, przyjazny dech zrodzony z burzowych chmur, i wysłałam go, by przeszukał obszar między wieżą a wioską, do której skie- rowałam Amreya. Sama pozostałam w progu, otulona peleryną podbitą miękkim, szarym futrem koźląt, chroniącą mnie przed lodowatymi wichrami, które wdzierały się z tamtego świata do mojego. Wiedziałam, że powietrzny duszek wrócił, zanim jeszcze po- czułam jego wilgotną niczym mgła pieszczotę na policzku. "Idzie wielu", powiedział mi, szepcząc bardziej w moje myśli niż do ucha. - Wielu? - zapytałam. "Wielu", potwierdził duch żywiołu. "Idzie jeden, a za nim wie- lu. Powoli, jak to istoty cielesne... Mógłbym polecieć tam i wrócić wiele razy, zanim oni dotrą tu do ciebie, są tacy powolni..." Przerwałam jego chaotyczne rozważania. - Myślisz, że idą tutaj? Czy to Murl i przypadkowi towarzysze podróży, czy grupa po- lujących emeków, którzy wypuścili się na stepy, albo może karz- dagi poszukujące ofiary? "Prościutko, jak tylko potrafią przemieszczać się dwunożni po ziemi". Potem w jego głosie zabrzmiała błagalna nutka. "Nudzę się", wyjęczało to kapryśne stworzenie. Pofrunęło jak strzała ku najbliższej, skłębionej od wiatru burzowej chmurze, lecz zaraz wróciło na dół, gdyż jeszcze go nie zwolniłam. "Pozwól mi się bawić", zażądało. Zignorowałam jego błaganie. - Ci, którzy nadchodzą - dopytywałam się - to ludzie? Czy ludzie-bestie? Słowa nie były potrzebne, by się jasno wyrazić: wyobraziłam sobie Amreya, a potem karzdaga - z wydłużonym pyskiem, przy- garbionego, okrytego sierścią - i duch zrozumiał różnicę. Roz- mowa z duchami żywiołów nie składa się wyłącznie z mowy, chy- ba że ktoś chce się ograniczyć do tego medium. Kółko mgły oddaliło się, jakby chcąc się przyjrzeć idącym przez zasłaniającą ich chmurę. Czy dostrzegło takie szczegóły przedtem? Na ogół od duchów powietrznych nie można oczeki- wać tego rodzaju koncentracji, zwłaszcza od pomniejszych, mniej skupionych. "Ten, który jest sam - wygląda jak ty. Reszta... mają futro. Chyba bestie". Od nagłego niepokoju ogarnął mnie dreszcz. Ten, co wyglądał jak ja - czyli, jak przypuszczałam, bez sierści na twarzy - to byłby ogolony Murl, albo może kobieta... Wątpiłam, czy duszek jest w stanie odróżnić płeć ludzi, ale o tym czasie musiał to być mój powracający uczeń. Czy Murl podróżował tu w kompanii ka- rzdagów? Jeśli tak, to jak doszło do tego nieprawdopodobnego zbratania? A może podróżował samotnie, nie wiedząc o idących jego tropem? Czy był w niebezpieczeństwie? Bezowocne przypuszczenia przemykały jedno za drugim; wreszcie wypchnęłam chaos z myśli. Lepiej czekać, obserwować i samej zobaczyć, co się zjawi. Podziękowałam duszkowi za po- moc i uwolniłam go. Kiedy odszedł, wezwałam Lessetha Słowem, pełnym mocy wyrazem, który odbił się echem w komnatach i ko- rytarzach wieży, przeznaczonym wyłącznie dla uszu mojego to- warzysza, gdziekolwiek by się znajdował. Natychmiast poczułam chłód jego obecności przy moim boku: prawie niewidoczny, przybył, by czekać razem ze mną, jak już wielekroć przedtem. W sferze fizycznej jego wzrok nie przewyż- szał bystrością mojego. Zauważyliśmy Murla w tej samej chwili, pojawił się jako punkcik brodzący wśród wysokiej po pas trawy w miejscu, gdzie jeszcze przed momentem nie było nic poza fa- lującymi na wietrze bladymi źdźbłami między chmurami i ziemią. Duszek powietrzny minął go niezauważony, szybując z wia- trem, by sprawdzić, co idzie za nim. Kiedy Murl mnie zobaczył, uniósł rękę w powitalnym geście. Jednak znajdował się wciąż 0 dwa strzały z łuku, kiedy powrócił duszek. "Zatrzymali się", zaraportował. "Rozbijają obóz". Uniosłam brew. Obóz? To wymagało bliższej obserwacji 1 większej ilości szczegółów, niż mógł mi dostarczyć ten najmniej- szy z duchów żywiołów. Uwolniłam duszka, który czym prędzej uleciał z wiatrem. Nie czekając na wezwanie, Lesseth zajął jego miejsce i wzniósł się w przestworza Styrcji, znikając mi z oczu. Kiedy Murl się zbliżył, stałam sama na progu wieży w obra- mowaniu drzwi: jedynie wieża była fizycznie obecna w tym wy- miarze. Jedną ręką zaciskałam pelerynę pod szyją, drugą doty- kałam gładkich, dębowych drzwi, wiodących do kamiennego korytarza za mną. Jedną nogą stałam na kamieniu, w Astareth, drugą na drewnianym progu, w Styrcji. Tkwiąc między wymiara- mi, zawsze czułam to samo - miałam jasną świadomość nie- możliwej przepaści, której brzegi spinałam własną stopą. Można to było pojąć jedynie rozumowo, gdyż nie wiązało się to z mdlą- cym uczuciem przemieszczenia, jak to się zdarza przy pewnych czarach przeniesienia. Nie, tę szczelinę stabilizowała wieża i za- klęcia, którejąutrzymywały. Dopóki drzwi były otwarte i stałam tuż przy nich, poruszałam się w czasie tak, jak płynie on w Styr- cji. Gdybym cofnęła się o kilka kroków, zobaczyłabym chmury i słońce biegnące w przyspieszonym tempie: to czas Astareth pchnąłby mnie szybko do przodu, inaczej niż w powolnym ryt- mie Styrcji. Jednak zachowałam tę rozrywkę na inną okazję. Tutaj i teraz stałam tak, aby dopasować mój upływ czasu do styrcyjskiego, do subiektywnego postrzegania Murla Amreya. W jego tempie pa- li ii trzyłam, jak się przybliża, przemierzając długimi krokami, bez wysiłku, nierówną ziemię. Obserwowałam go spokojnie, jak już nieraz z tych portali, niczym przedmiot lub zwierzę w obcym kra- jobrazie - aż w końcu stanął przede mną. Wtedy ujrzałam nie istotę człekokształtną ani obojętny przedmiot mych obserwacji, ale człowieka, który szukał tego, co poleciłam mu znaleźć. Jego twarz pokrywał kilkudniowy zarost, pelerynę i buty miał znoszone. Jedną ręką przytrzymywał pasek torby podróżnej, a w drugiej dzierżył kostur. Gdy zauważył moje pytające spojrze- nie, uwolnił rękę i zanurzył ją pod koszulę. Mała skórzana sakiew- ka, którą wyjął, sprawiała wrażenie ciężkiej. Podał mi ją na wy- ciągniętej dłoni. - Pani - powiedział poważnie. - Oto twój kamień shia. Ręka mi zadrżała w odruchu, by wyrwać mu sakiewkę -jed- nak nie śmiałam marnować czasu, kiedy już za jedno uderzenie serca można było zająć się kamieniem bezpieczniej, w wieży. Mój skarb był w zasięgu ręki i nie chciałam tkwić w tej otwartej bramie, gdy mego ucznia ścigały nieznane istoty, a Lesseth jeszcze nie po- wrócił. - Wejdź - wezwałam go naglącym gestem. Usłuchał polecenia. Wszedł do korytarza, trzymając sakiewkę w dłoni. Gdy mnie minął, zwróciłam się ku równinom i posłałam wezwanie Lessethowi, nakazując mu niezwłocznie wracać. Gdy Murl dotknął mego ramienia, odwróciłam się. - Proszę, Inyo - powiedział miękko. - To dla ciebie. Rzucając ostatnie spojrzenie przez ramię - karzdagów nie było widać, ale Lessetha także nie - wzięłam z jego rąk sakiewkę. Kiedy rozsupływałam rzemyk, wysączyło się z niej słabe błękitne światło. Wreszcie otworzyłam sakiewkę i czarodziejski kamień wypadł mi na dłoń. Był prawie wielkości orzecha włoskiego, ale podłużny, o licz- nych fasetach, jak kwarc uzdrowicielski. Miał tę samą zamgloną przejrzystość, co kwarc, choć o leciutkim odcieniu błękitu, pro- mieniował wewnętrznym światłem i był znacznie cięższy, niż się wydawał... Kiedy stoczył mi się na dłoń, zdawało mi się, że usłyszałam ci- chy dźwięk, jakby nieharmonijne dzwonienie. Mówiono na nie shian, czyli śpiewacy, ze względu na ich dźwięczność - teraz sama się przekonałam, jak słuszna to nazwa. - Dostrajają się przez używanie i dotyk - rzekł Murl. - Ten nie jest jeszcze w harmonii z człowiekiem. Spojrzałam na niego, uśmiechając się wbrew sobie. - Wkrótce to zmienię. Chciałam patrzeć na ten kamień, wlać w niego energię, zbadać go, lecz na razie nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy. Z wielkim opa- nowaniem wsunęłam go z powrotem do sakiewki i wyjrzałam na step. "Co zatrzymuje Lessetha?", zastanowiłam się z irytacją, gdyż chciałam zamknąć portal, zanim spokojnie zajmę się upra- gnionym czarodziejskim kamieniem. Postanowiłam ponownie wezwać mojego przyjaciela, ale nim słowo wyszło z moich ust, wyczułam, a potem zobaczyłam go, jak szybując na wietrze, pędził do bramy niczym kamień wypuszczo- ny z procy. - Karzdagi? - zapytałam, kiedy wylądował w portalu. - Nie. Ludzie. Gdyby powietrznemu duchowi mogło brakować tchu, to właś- nie wtedy Lessethowi. - W futrach, z brodami, zarośnięci - emekowie? To ostatnie było pytaniem skierowanym do Murla, który stał za mną w korytarzu wieży. - Emekowie? - powtórzył mój uczeń z wyraźnym zdziwie- niem w głosie. Zbliżył się do progu i popatrzył na swój szlak, jakby chcąc przebić wzrokiem chmury i sprawdzić, co podążało jego śladem. - Jest ich dwunastu - rzekł Lesseth. - Skradają się jak my- śliwi, ale teraz rozbijają obóz. Jeden stoi na straży przy twoim szlaku, jakby oczekiwał twojego powrotu. Murl uniósł, a potem zmarszczył brwi, wpatrując się w swój szlak. - Nie miałem pojęcia... - urwał, a potem zwrócił się do rnnie ze zmarszczonym czołem: -Zamknij i opieczętuj bramę na nowo, Inyo. Ci kmiotkowie nie są mistrzami magii, ale posiadają pewną moc ezoteryczną. Wierzą, że to dar ich zdegenerowanych bogów. W każdym razie dzięki niej potrafią zabijać na odległość i widzieć przez mgłę. Niech nic nie zapamiętają, niech nic nie przyciągnie ich wzroku. Gdyż wiedział, że kiedy brama zostanie zamknięta, nie pozo- stanie żaden ślad po szczelinie między wymiarami. - Dlaczego za tobą szli? - zapytałam. Murl wzruszył ramionami. - Mówiłem im, że jestem handlarzem kryształów z południa. Powiedziałem, że ruszam w drogę do mojego ludu z tym, co ku- piłem w ich kopalniach... Może nie uwierzyli. Albo szli za mną, żeby mnie zabić i odebrać shia. Kosztował majątek. Chodziło mu o monety z elektrum, ta dla nas skromna suma była książęcą fortuną w ubogim w metale świecie. Dobrze zaopa- trzyłam Murla na wyprawę. - Dlaczego zakładają obóz, skoro chcą odzyskać skarb? Murl potrząsnął głową, równie zdziwiony, jak ja. Wysunęłam się ostrożnie na step, próbując wyczuć magię, ściągnięcie cugli mocy, pierwotne drżenie, które zapowiada rzeź... Nic. Tylko pra- cowita cisza przyrody, a w tle szept ziemi, powietrza i wzrostu. - Nieważne. - Gestem przywołałam Murla i Lessetha w za- cisze wieży. - Mogą badać twoje ślady latami, jeśli chcą. My już tu nie wrócimy. Murl rzucił mi pełne zrozumienia spojrzenie i zerknął na sa- kiewkę, którą wciąż trzymał. - Mam, czego chciałam - odpowiedziałam na jego nieme pytanie. - Jeśli chodzi o mnie, Styrcja może sobie zostać za zamkniętymi drzwiami. Z łatwością zamknęłam i opieczętowałam bramę, zabezpie- czając ją przed intruzami. Murl przyglądał się, co robię, po czym poszedł ze mną w górę schodów, do jednej z mych ezoterycznych pracowni, gdzie mogłam dokładnie zbadać przyniesiony przez niego kryształ. Moje myśli już obracały się wokół zagadkowego czarodziejskiego kamienia ze Styrcji i nie zastanawiałam się dłu- żej nad zamkniętym portalem. ODBLASK BŁĘKITNEGO ŚWIATŁA na czarnym aksamicie. Jedynie to i samotna świeca rozjaśniały ciemny pokój. Siedziałam po jed- nej stronie blatu, badając leżący na nim kryształ. Murl w milczeniu stał naprzeciwko mnie, poza kręgiem światła świecy. Nie zwa- żałam na niego, całą moją uwagę zajmował shia. Gdy tak leżał na stole, jego wewnętrzne światło lśniło i drżało odwrotnie niż migotanie płomyka świecy. Przyciągał mój wzrok, wreszcie przestałam próbować patrzeć w inną stronę i zajrzałam do jego wnętrza. Ziała tam wielka przestrzeń, dalekie głębie nieokre- ślonej substancji. Zamknięte w tym niewielkim kamieniu jarzyły się odległe galaktyki, roziskrzone na nocnym niebie. Rozlegał się na wpół słyszalny dźwięk, a jednak powietrze było spokojne, nieporu- szone tą niemal kakofonią niedostrojonego kamienia. Używanie kryształu Styrcji stanowiło temat legend i baśni. Żaden podręcznik magii nie podawał niezawodnych wskazówek chcącym posłużyć się jego mocą. Musiałam polegać na mojej wie- dzy i intuicji, na znajomości tajemnych systemów i przedmiotów przewodzących moc. Byłam dobrze wyposażona w taką wiedzę, więc nie miałam wątpliwości, że kamień odpowie tylko jednemu użytkownikowi, osobie psychicznie połączonej z shia. Nasuwał się także sposób dostrojenia: przypuszczałam, że należy sprawić, by skoncentrowany strumień osobistej energii stopił się i połączył z czarodziejskim kamieniem. Powinien zadziałać ten sam proces, który służył do zharmonizowania się z rośliną, by porozmawiać z jej bóstwem opiekuńczym, czy do połączenia się z ruczajem lub strumykiem, by pokierować jego wodami. Kryształ pod wieloma względami łatwiej było zrozumieć. Jego wibracje były silniejsze, wyraźniejsze; był na swój sposób solidny, chociaż wokół klejnotu kłębiły się zmienne energie. Polegając na wiedzy i instynkcie, rozłożyłam dłonie w niewiel- kiej odległości nad kamieniem. Moc wokół niego była namacalna, naładowana atmosfera łaskotała palce i drażniła żołądek w przewidywaniu ujawnienia się okiełznanych sił. Wytężonymi zmysłami skosztowałam splotu pierwotnej energii otaczającej kamień, ponownie usłyszałam nie- harmonijne dzwonienie, gdy myśl lub wola. sięgały zaborczo do punktu mocy pod moimi dłońmi. Wpatrywałam się w połyskujący kamień, a fasety ściągały mój wzrok w długi, kryształowy korytarz wiodący wprost do jego serca i jeszcze dalej. Poczułam ducha kamienia. Jak wtedy, gdy naciera się ramieniem na drzwi, które okazują się otwarte - wpadłam całą sobą do wszechświata pomieszczo- nego w krysztale styrcyjskim. Znalazłam tam moc, uporządko- waną, okiełznaną, z której mogłam czerpać dla wzmocnienia własnej. Znalazłam też drobne żale - wspomnienia miejsc, po- dobne odciskom palców na szkle ślady ludzi, przez których ręce przeszedł kryształ, nim trafił do mnie. Rozpacz górnika, którego malutka córeczka umarła na gorączkę mleczną... sceptycyzm i spiski bogacza, który przez krótki czas był właścicielem kamie- nia... obrazy znikały równie prędko, jak się pojawiały, w miarę jak zmieniał się psychiczny teren i zaczynałam odczuwać zawar- te w kamieniu siły. Miałam wrażenie, że kryształ przypomina miniaturową szcze- linę między wymiarami: miejsce, gdzie materia czasu i przestrzeni mogła się naciągać i strzępić, gdzie punkty prawdopodobieństwa zlewały się w łuk zaplanowany przez posiadającego moc. Oto na- rzędzie, które wystarczy ująć w dłonie i wymówić: "Chcę", by spełnić każde szalone życzenie. Zamiar kierował jego siłą, a ta była narowista niczym na wpół ujeżdżony koń. Jeśli mam zapano- wać nad tym opornym medium, będę musiała mocno się skoncen- trować, aby przelać własną wolę w pole energii shia... Choć pochłaniał mnie czarodziejski kamień, pamiętałam, że Murl obserwuje i uczy się. - Przypomina to dzielenie się myślami - szepnęłam, wspo- minając wcześniejsze sesje. Nadstawił ucha, by usłyszeć moje słowa. - Połączenie psychiczne - powiedziałam cicho. - Trzeba tu intuicyjnego zrozumienia. - Jak to działa? - zapytał również zniżonym głosem. Wzruszyłam jednym ramieniem. - Wola. - Tyle czułam wyraźnie. - Powinien wystarczyć ukierunkowany zamiar... W pracy z mocą wola i wizualizacja stanowią narzędzia do tworzenia tego, czego pragnie serce i umysł. Shia pozwala na wzmocnienie każdego zamiaru, gdyż taka jest natura czarodziej- skiego kamienia. Wydawało się więc, że mądrze będzie wypróbo- wać jakąś prostą sztuczkę, coś łatwego do wyobrażenia, osiągal- nego najmniejszym kaprysem. Nie wielkie dzieło, wymagające silnego połączenia z kamieniem, ale drobną zachciankę, do której wzmocnienia wystarczy powierzchowny związek. Zanurzyłam się głębiej w ten związek, odszukałam wypustki mocy i wyobraziłam sobie magiczne światło, które potrafiłam przywołać z taką łatwością. Ogień wróżek obiegł mnie, otoczył moją sylwetkę nienaturalnym blaskiem... Wybuch nastąpił bez ostrzeżenia. Błękitne światło strzeliło wysoko w górę; shia odpowiedział rozdzierającym uszy trza- skiem. Prawie melodyjny dźwięk klejnotu zmienił się w odgłos skrobania gwoździem po tabliczce; wtem kryształ pękł i rozpry- snął się na milion odłamków. Siła wybuchu odrzuciła mnie pod ścianę, gdzie oszołomiona osunęłam się na ziemię. W pokoju zapanowała ciemność, po- dmuch eksplozji zgasił świecę. W oczach tańczyły mi światełka, całe mnóstwo, jak rozerwana galaktyka. Siedziałam spowita w dziwny kokon ciszy i dopiero po dzwonieniu w uszach zoriento- wałam się, że ogłuchłam. Zdawało mi się, że powinnam się poru- szyć, ale nie byłam zdolna do żadnego ruchu. Po drugiej stronie pokoju zapłonął nagle czarodziejski blask, zielonkawe światło, które oświetliło rękę Murla. Dzięki temu zo- baczyłam, że Murl podnosi się z podłogi za stołem. Wydawało mi się, że coś do mnie mówi, potem złożył ukłon... i wyszedł. Mrugnęłam i zaraz znalazł się przy mnie Lesseth, zapalił świe- cę, potem lampę. Dokąd poszedł Murl? Usłyszałam w głowie stłumione słowa Lessetha; połączyliśmy się umysłami i dowie- działam się, co wie. Murl minął mojego towarzysza w korytarzu, skierował go do pracowni i rozkazał spieszyć mi z pomocą. Sam zaś podążył - dokąd? Lesseth chciał troskliwie zająć się ranami na mojej twarzy i rę- kach, spływającymi krwią od wbitych w nie szklanych okruchów. Jego dotyk uświadomił mi piekący ból w dłoniach, które osłoniły mnie przed większością odłamków. Spojrzałam na nie i aż się skrzywiłam. - To szczęście, że nie oślepłaś, pani... Poprzez dzwonienie w uszach usłyszałam jego lekką przyganę, ale kiedy pomógł mi wstać, wyrwałam się z jego uścisku i rzu- ciłam do korytarza, w ślad za moim uczniem. Skąd w tej chwili poczułam, że coś jest nie w porządku z Mur- lem Amreyem, nie wiem, ale wrażenie było niezaprzeczalne. - Znajdź go - rozkazałam Lessethowi. Oparłam się z drżeniem o ścianę, lecz Lesseth powrócił prawie natychmiast. - Zdrada! Otwiera bramę styrcyjską! Wstrząśnięta, rozwarłam szeroko oczy. - Spróbuj go zatrzymać! - ponagliłam Lessetha. - Nie czekaj na mnie! Duch popędził, ja zaś wyczarowałam ochronę, węża mocy, który miał opleść i zatrzymać intruzów, i posłałam go, by pilnował bramy do Styrcji. W ten sposób mogłam coś zdziałać, zanim do portalu dotrze moje poranione ciało - starałam się iść szybko, lecz po chwili marsz zamienił się w bolesne utykanie. Ręce miałam poranione; byłam posiniaczona, zakrwawiona, a moje szaty częściowo podarte, jednak uparcie kuśtykałam, pra- gnąc tylko powstrzymać zdradę Murla. Więc otwierał bramę, tak? To znaczy, że mnie szpiegował i zauważył o wiele więcej z moich zaklęć i zabezpieczeń, niż sądziłam. Głupia... Ale dlaczego Amrey zostawił mnie ranną i poszedł otworzyć bramę? Pamiętałam, że w tamtym wymiarze, niedaleko od progu wieży, rozłożyli się obozem emekowie. Zastanowiło mnie, czy planował ich wpuścić do mojej twierdzy? Postawiłam stopę na stopniu i w tej samej chwili poczułam, że brama została otwarta. Zrozumiałam, że przechytrzył mojego strażnika-węża, albo też ja wysłałam go za późno, a Lesseth także go nie zatrzymał. Zanim doszłam do drzwi, moje obawy się po- twierdziły - były otwarte, niczym zaproszenie do napaści z inne- go wymiaru. Lesseth tkwił w progu, na straży. Szmaragdowy wąż mocy zwinął się obok niego w półprzeźroczystą spiralę. Stanęłam przy nim, wypatrując najeźdźców. Nie było nikogo. Murl oddalił się już na odległość strzału z łuku. Podążał szla- kiem, który pokonał przedtem, odziany w pelerynę i kaptur, co świadczyło, że przygotowywał się do odejścia. Wracał do eme- ków, nie spoglądając wstecz. Mogłam go powalić albo zmusić do powrotu. Wysłać duchy żywiołów, aby go dręczyły lub mu przeszkadzały, lub też prze- słać mu z wiatrem słowa pogardy. Ale co by to zmieniło, poza faktem, że dałabym upust złości? Zresztą cały mój gniew został zagłuszony szokiem po jego zdradzie i niedawno odniesionych ranach. Co Murl chciał osiągnąć przez ucieczkę? Czy tylko przy- padkiem przeżyłam zniszczenie kryształu? Czy liczył na moją śmierć? Nie, w to nie chciałam uwierzyć, zresztą on także znalazł się w niebezpieczeństwie. Z pewnością dramatyczny koniec shia tsl- skoczył go równie mocno, jak mnie... - Fe 'shia - powiedział Lesseth, czytając w moich myślach. - Fe 'shia, fałszywy shia. Jeden z emeków miał to słowo w my- ślach, tam, w obozie. Dostrzegłam rozpacz na jego twarzy, doskonalszej i delikat- niejszej niż u człowieka. - Tak wiele miałem do sprawdzenia, że uznałem to za nie- ważne. Cóż innego mogli mieć na myśli, jeśli nie uszkodzony kryształ styrcyjski, który nie nadawał się do niczego? Czy Murl wiedział? Paliła mnie ciekawość, ale zachowałam najwyższą ostrożność. Krew mi krzepła w żyłach na myśl o jego postępku; ta zdrada już nawet nie raniła i nie gniewała. Zaznał ode mnie tyle dobrego, po- prosiłam go o prostą przysługę. Czy świadomie przyniósł mi nie- bezpiecznie uszkodzony czarodziejski kamień? I co chciał osiąg- nąć tą nagłą ucieczką? Odpowiedzi umykały, w miarę jak mój uczeń oddalał się w wy- sokiej stepowej trawie. Chwila odpowiednia do pościgu minęła; stałam, niezdolna podjąć decyzję. Mogłam wysłać po niego Les- setha, kazać mu się wytłumaczyć z tego, co zaszło... Lecz co bym usłyszała oprócz wymówek i gładkich, przekony- wających słów? Murl był synem kupca, umiejętność prawienia gładkich słówek miał we krwi. Gdy to zrozumiałam, wezbrała we mnie wielka gorycz. Lepiej ograniczyć straty. On był w Styrcji, nie zagrażał mi. Skoro uciekł spod mojego zasięgu - niech i tak bę- dzie. I niech tam zostanie. - Niech zostanie - przekonywałam samą siebie na głos. Lesseth zerknął z ukosa, a ja poczułam ukłucie zranionej dumy. - Naraża moje życie tym niebezpiecznym przedmiotem - oznajmiłam - a teraz wraca do swoich zawszonych przyjaciół. Życzę mu szczęścia na tej pustyni. Bez mojej pomocy nie przekro- czy granicy wymiarów. A pomocy już nie otrzyma. Tak łatwo przecięłam łączącą nas więź. Odwróciłam się tyłem do bramy styrcyjskiej, a Lesseth za- mknął za mną drzwi. Magicznego węża pozostawiłam po tamtej stronie szczeliny, jako zabezpieczenie przed Amreyem i innymi wścibskimi gośćmi. Gdy wszystkie drzwi zostały zamknięte na głucho, udałam się do mojej komnaty. Kiedy Una zaczęła biadolić nad moim opłakanym stanem i chciała ocierać mi krew i opatry- wać rany, odesłałam ją do kuchni. Lessetha także odesłałam. Sama zajmę się moimi ranami i sińcami, ze względu na to, o czym mi przypominają. Poza tym jest jeszcze moja wściekłość, którą przed snem musiałam otępić, pijąc. Tak więc zamknęłam moje serce przed Murlem Amreyem, nie- gdyś uczniem i kochankiem, podobnie jak zamknęłam bramę do Styrcji: po prostu i ostatecznie, by nigdy więcej go nie otworzyć. Rozdział 7 UCIECZKA AMREYA WSTRZĄSNĘŁA MNĄ BARDZIEJ, niż przy- puszczałam. Ból serca dokuczał jak jątrząca się rana, niele- czony stawał się coraz bardziej uporczywy, lecz wiedziałam, że je- śli go dotknę, zmieni się w torturę. Czy wolałam słabszy ból od gwałtownego cierpienia? Nie, lepiej zakończyć sprawę raz na zawsze jednym nagłym cięciem, by rana czysto się zagoiła - ale zdrada i opuszczenie nie pozwalają na szybkie zakończenie. W sprawie Murla Amreya nie będzie rozwiązania akcji, wymiany poglądów, rozmowy, kłótni czy obrzucania się wyzwiskami. Ni- czego, co pomogłoby zmniejszyć ból serca. Tylko czas. Mogłam jedynie robić dobrą minę do złej gry. Ponieważ nie umiałam inaczej opatrzyć rany, zamknęłam drzwi za tym, który ją zadał. Corwin zuchwale, jak to on, miał czelność zapytać następ- nego dnia, czy nasz gość powróci, aby stosownie do tego ułożyć domowe obowiązki i usługi. - Obecnie nie przyjmujemy żadnych gości, Corwinie - po- wiedziałam ostro, ucinając temat. - Uprzedzę cię, kiedy będziesz miał się przygotować na czyjeś przybycie. Mijały tygodnie, podczas których miałam o wiele za dużo wol- nego czasu na rozpamiętywanie popełnionej przez Amreya zdra- dy. Często obliczałam, jaki okres upłynął tymczasem w Styrcji, i pojęłam, że mój dawny uczeń nie zamierzał wracać, gdyż w prze- ciwnym razie już dawno spróbowałby tego. Poczułam zdziwienie, gdy sobie to uświadomiłam, i gorycz zawiedzionego zaufania: jakże on śmiał z jednej strony okazywać mi oddanie i uczynność, a potem tak się ode mnie odwrócić? Ani słowem, ani gestem nie próbować naprawić zerwanych stosunków? Choć nie zniżyłabym się do wysłuchania go, jednak moje zaklęcia ochronne przy porta- lu uprzedziłyby mnie o takiej próbie, gdyby ją podjął. Było to opuszczenie, gorzej, porzucenie, więc wobec jego przedłużającej się nieobecności zamknęłam przed nim serce. W tym duchu rozmawiałam kiedyś o nim z Lessethem; użyłam miana "zdrajca". - Jak to zdrajca? - zapytał Lesseth. Byłam zdumiona, że w ogóle zadał takie pytanie. - Zdradził mnie! Użył, czego nie wolno mu było używać, po- szedł, gdzie nie pozwoliłam mu iść! - odparłam z żarem. - Uważał, że jest wolnym człowiekiem - odrzekł Lesseth oschle. - Szpiegował, jak działają zaklęcia Księżycowego Zęba, i wykorzystał to, żeby odejść, gdzie mu nie pozwoliłam! - Zobaczył drzwi, które potrafił otworzyć, i postanowił przez nie wyjść. Zmarszczyłam brwi na te argumenty mojego przyjaciela, który czasem bronił drugiej strony ważnego dla mnie zagadnienia. W ten sposób pobudzał mnie i zmuszał do przemyśleń. Jednak tym razem nie przyjęłam walki dobrodusznie. Mój ból i gniew były zbyt świeże. - Wykorzystał okazję, kiedy leżałam ranna - odparłam ostro. - Postąpił niewłaściwie. - Może. Ale niczego nie zabrał. Nie tknął niczego z naszych rzeczy, wrócił do Styrcji tylko w tym, co miał na grzbiecie. - I za tę drobną uprzejmość mam być wdzięczna? Moje słowa ociekały sarkazmem, gdyż zdrowy rozsądek Les- setha mocno mnie zmęczył. Bywa moją prawą ręką i sumieniem, waży się mówić mi to, czego nie chcę słyszeć. Jakąś częścią siebie uznawałam prawdę słów mego towarzysza, ale nie miałam ochoty przyjmować tej prawdy, gdy próbowałam wygoić rany. Amrey tak lekko odrzucił moje zaufanie i odwrócił się ode mnie. Dlaczego? To pytanie nie dawało mi spokoju. Czyżbym była tak okropna, że nie mógł znieść dłuższego ze mną przebywa- nia? Czy pokusy Styrcji były tak wielkie, że musiał tam umknąć, nie chciał pozostać tu, gdzie kontynuowałby naukę? Albo i nie. Tu musiałam się zatrzymać i być uczciwa wobec siebie. Byłam gotowa odesłać go stąd, ledwie podziękowawszy za służby. To nie za towarzystwem Amreya tęskniłam, jako że i tak zamierzałam się niedługo pozbyć jego kapryśnej dumy i chytrości. Ale to miało się dokonać na moich warunkach, w czasie wybra- nym przeze mnie - nie przez niego. To tu tkwiła zadra, zranił moją dumę i odebrał panowanie nad sytuacją. A przynajmniej tak sobie wmawiałam, budząc się w nocy i pra- gnąc, by wciąż był w moim łóżku. Po kilku miesiącach przestałam uciekać się do jasnowidzenia, by się przekonać, jaki los przypadł mu w udziale. Brama styrcyj- ska była stale dobrze zamknięta. Kiedy w moje myśli wdzierały się niebieskie oczy i rude loki, obliczałam jego przypuszczalny wiek i czas, który musi minąć tu, w Astareth, żeby jego lata w Styrcji dobiegły końca. Potrzeba prawie pięciu lat, jak sądziłam, żeby w tamtym wymiarze Amrey postarzał się i umarł. Pięć lat, zanim będę mogła na nowo podjąć poszukiwania kryształu, nie ryzy- kując samą swoją obecnością kontaktu z człowiekiem, który mnie zdradził. Z wysiłkiem wyrzuciłam jego obraz z myśli i z determinacją zwróciłam się ku innym sprawom. Nieczęsto bywam w komnatach władców i lordów, lecz nie są mi całkiem obce. Co jakiś czas odnajdują mnie posłańcy, błagając, bym pomogła rozwiązać konflikt lub ułatwiła podjęcie decyzji w rządzącym. Za pierwszym razem taka prośba bardzo mnie zasko- czyła. Dopiero później zdałam sobie sprawę, że osobie, która zadaje się ze smokami i duchami żywiołów, powszechnie przypisuje się wyższą wiedzę i zrozumienie. Pomyślałam, że z czasem mogę obró- cić to przekonanie na swójąkorzyść... i stopniowo dokonałam tego. Od czasu do czasu zaszczycałam więc rezydencje lordów czy spotkania władców moją obecnością. Czy byłam mądrzejsza od zwykłych ludzi? Skarciłabym się, gdybym w swym sercu odkryła taką próżność. Ale bez wątpienia miałam inne spojrzenie: oparte na znajomości wielu czasów i miejsc, wielu sposobów postępowa- nia, zebranej przez lata wiedzy o naturze ludzkiej. Dlatego też uda- wało mi się czasem nie dopuścić do wypowiedzenia wojny, nakłonić - niekiedy nawet zmusić - do dyplomatycznego roz- wiązania problemów albo wymierzyć cios spiskowcom, którzy w przeciwnym razie jątrzyliby w polityce jak gnijąca rana. W ten sposób znalazłam się w Radzie Autarchów, zgromadze- niu lordów i możnowładców wielu miast na Słonym Wybrzeżu oraz ich sprzymierzeńców. Kilka lat po tym, jak wyrzuciłam Amreya z myśli, ciało to zebrało się, by porozmawiać o sojuszach, rozwiązać konflikty i uregulować handel wzdłuż ciepłego południowowschodniego brzegu. Ciałem tym zasadniczo rządziła oligarchia równych, a przynajmniej tak uważali autarchowie. W praktyce przewodził radzie najpotężniejszy z nich: Valerian, władca wielkiego portu Telemaru, lśniącego klejnotu wybrzeża, źródła farby indygo i perłowych ostryg oraz bramy dla handlu pro- wadzonego z serca kontynentu-wyspy Drakmilu. Siedziałam imponująca, zamaskowana i otoczona blaskiem magii, na podium u szczytu zgromadzenia rady. Zwykle zasiadał tu Aruvic, kapłan bóstwa oceanu, Saricosa - widzący i modera- tor, w założeniu głos neutralny, który przewodniczył zgromadze- niu "równych". Aruvic rozlokował się teraz na stopniach, po pra- wej stronie, u mych stóp. Lesseth, niewidzialny, unosił się u mego lewego boku, na tyle blisko, żeby szeptać mi do ucha rady, relacjo- nować zasłyszane urywki rozmów, których ze swego miejsca nie mogłam dosłyszeć. Przede mną, przy stołach ustawionych po bo- kach komnaty, siedzieli lordowie Słonego Wybrzeża, galeria nie- cierpliwych twarzy; spozierali ze złością na siebie nawzajem, ale najwięcej na mężczyznę, który właśnie ze zgrzytem odepchnął krzesło po kamiennej posadzce. Lord Valerian wstał i odsunął się o krok od marmurowego stołu. - Ani teraz, ani później nie przyprzecie mnie do muru - warknął. - Telemar nie jest wasz, nie możecie nim rozporządzać, moi panowie. Całe wasze nędzne wojsko i zbieranina pastuchów uzbrojonych w proce nic dla nas nie znaczy. Jeśli wam się zdaje, że możecie mnie zmusić, spróbujcie! I nie marnujcie mojego czasu na bezużyteczne apele. Złorzeczeń mam dość od handlarek ryb, które burzą się przeciwko pięciopensowemu podatkowi na swoje towary. Od równych sobie spodziewałem się czegoś lepszego. Ostatnie słowa wymówił z naciskiem, z zamiarem obrażenia słuchaczy. Następnie obrócił się na elegancko obutej pięcie i wy- szedł z komnaty, pozostawiając za sobą gwar oburzonych głosów, niosących się echem po marmurowej kolumnadzie. Przyglądałam się poczerwieniałym twarzom zgromadzonych, którzy podjudzali się nawzajem do czynu, podekscytowani nagłym wyjściem lorda Telemaru. Byli jak dzieci na boisku, walczące o piłkę i prawo strzelenia bramki. A jednak żaden nie ośmielił się sprzeciwić lor- dowi Valerianowi, który prowadził własną politykę, nie licząc się z interesami innych - co tym razem było przyczyną mojej tu obecności. Podniosłam rękę; w komnacie zapadła cisza i oczy wszystkich zwróciły się na mnie. - Uspokójcie się - rzekłam. - Wiedzieliście, że nie usłu- cha waszych próśb. Nie podobała im się taka szczerość; oczy odwróciły się nie- chętnie od mojej skrytej za maską twarzy. Tylko Caethon, siwo- włosy lord Stavlii, jednego z miast najmniej zagrożonych szeroko zarzuconą siecią Telemaru, miał dość odwagi, aby przemówić. - Kiedy piraci z Istanii omal nie zmietli Telemaru z morza, przyszliśmy mu z pomocą - oświadczył. - Jak szybko zapom- niał o swoich sprzymierzeńcach! Jego zamach na handel lądowy może nas zniszczyć. A teraz ten pogański sojusz z flotą Ursbachu, toż to zaproszenie dla tych samych najeźdźców, których w ze- szłym pokoleniu takim kosztem przepędzili nasi ojcowie! Telemar odbiera nam możliwość handlu i otwiera szeroko wrota dla tych, którzy od dawna pragną naszych ziem! Gdy Caethon wyrzucał z siebie oskarżenie, inni potakująco ki- wali głowami. Te słowa nie były niczym nowym w komnatach, w których autarchowie zebrali się w celu pozbawienia swojego so- jusznika panowania nad handlem i zamknięcia portów przed stat- kami Ursbachu, które rozwoziły towary Telemaru w dalekie stro- ny. Była to starannie przygotowana mowa, którąjednak Valerian zlekceważył. Zamierzał czerpać zyski ze swojego dogodnie po- łożonego portu, jak mu się podobało, i do diabła z tymi, którzy na tym ucierpią. Dawni sprzymierzeńcy patrzyli na to z niechęcią, aż wreszcie dzisiaj ich gniew się uzewnętrznił, poparty na wpół za- woalowanymi pogróżkami i otwartymi oskarżeniami. Dzisiejsze negocjacje na terytorium Telemaru miały być ostatnimi przed podjęciem bardziej zdecydowanych działań. W powietrzu wisiała wojna między miastami wybrzeża, wojna, do której Ursbach przy- łączy się z ochotą, i wielu miało nadzieję, że moje mediacje zapo- biegną takiemu obrotowi sprawy. Ale najpotężniejszy z władców Słonego Wybrzeża chwalił so- bie swój niemal całkowity monopol i nie widział powodu, żeby się go wyrzekać. Gdyby sąsiedzi zamknęli przed nim porty, mógł sprzedawać do Istanii albo Ursbachu. Jego chciwość przewyższała tylko arogancja i był głuchy zarówno na moje, jak i na ich słowa. Wojna pogrążyłaby wybrzeże w chaosie, burzy, która dotrze aż do Księżycowego Zęba, a ponadto skrzywdzi wielu niewinnych ludzi. Wojna między miastami-państwami jest szczególnie zajadła i rodzi spory, które ciągną się przez pokolenia. Nie miałam ochoty być świadkiem kolejnej i zmagać się z jej skutkami, co niewątpli- wie przypadłoby mi w udziale. Valerian panował nad rynkiem farb i pereł Słonego Wybrzeża; sam jeden posiadał wystarczający majątek, żeby wyposażyć armię niezwyciężonych najemników. 2a pomocą statków Ursbachu mógł przewieźć tę armię w dowolny punkt Słonego Wybrzeża. Potęga Telemaru dorównywała jego chciwości, więc autarchowie miast-państw patrzyli na miasto z uzasadnioną wrogością. Po przemowie Caethona w komnacie zapanował gwar, zaś w moim uchu rozległ się cichy szept: - Marus polecił swojemu sekretarzowi umówić się na pry- watną audiencję u Valeriana. - Lesseth był rozbawiony jego niemądrą nadzieją na powodzenie. - Pelan przepowiada swojej koterii, że ty, pani, pomożesz Telemarowi. Twierdzi, że skoro wszyscy dawni sprzymierzeńcy jednoczą się przeciwko niemu, Valerian nie mógłby tak długo utrzymać się u władzy, gdybyś w tajemnicy nie wspierała jego poczynań. Pelan był głupcem, przemawiała przez niego zapalczywość. Opinie wyrażane przez autarchę Burris należało zawsze dzielić na pół. Jednak jego poplecznicy z ochotą wierzyli swojemu charyz- matycznemu lordowi, a takie plotki mogły zasiać niezgodę i nie- chęć. Najlepiej było rozwiązać zgromadzenie teraz, zanim pod- grzane emocje doprowadzą do podziałów. Z Valerianem można sobie poradzić na różne sposoby, ale by zażegnać niebezpieczeń- stwo wojny, trzeba to zrobić umiejętnie. Pan Telemaru nie był al- truistą, o nie. Za zamkniętymi drzwiami ostro walczył na słowa, był jednym z nielicznych, którzy traktowali mnie nieufnie, pewny siebie i cyniczny, śmiał podważać moje rady i przestrogi. Jak go podejść - oto zadanie, które wymagało całego mojego daru dy- plomacji i przekonywania. Wstałam nagle, a ze mną zgromadzenie. - Udamy się na spoczynek, moi panowie. Przed podjęciem dalszych kroków zasięgnę w tej sprawie rady. Był to wybieg: autarchowie przyjmowali, że będę szukać rady pozaziemskich mocy, w rzeczywistości zaś musiałam ukryć się w zaciszu domowym, porozmawiać z Lessethem, w spokoju roz- ważyć problem. Niech sobie wyobrażają, co chcą. Spotkam się z nimi ponownie, kiedy będę mogła zaproponować jakieś roz- wiązanie. Tymczasem mogą używać przyjemności Telemaru, ja zaś zastanowię się nad najlepszym sposobem postępowania. GDYBYM POZOSTAŁA W PAŁACU AUTARCHÓW, powstałoby wra- żenie, że można mnie wciągnąć - a przynajmniej spróbować to zrobić - w dworskie intrygi i spotkania o północy. Ze względów politycznych, skoro miałam na zawołanie Reydjika, lepiej było w mgnieniu oka przenieść się do Księżycowego Zęba. Tam mog- łam spokojnie pomyśleć, z dala od wpływów klik, petentów i wro- gów Słonego Wybrzeża. Odleciałam jeszcze tego wieczoru, po- stanowiwszy wrócić za dzień lub dwa, gdy rada zejdzie się w spo- kojniejszej atmosferze. Na powitanie Corwin podał mi gorący napar i futrzane okrycie, gdyż po ostatnich porywistych wiatrach z południa łagodna zwy- kle zima zmieniła się w ostrą. Usiadłam na kamienne płyty po- sadzki na dachu, okryłam się podanym mi futrem i pijąc napar, zeszłam do wieży. Osądziłam, że noc jest odpowiednia na wróżby, świat pogrążył się w zimowym śnie, a wtedy łatwiej wsłuchać się w wewnętrzny głos, w głosy z góry i wybrać najlepszą drogę. Przygotowałam stół. Uznałam, że rozrzucenie różdżek ru- nicznych pozwoli najłatwiej odczytać podłoże uporu Valeriana. Koniecznie musiałam odkryć jakąś szczelinę, dzięki której da się wykorzystać jego dumę i pragnienie własnej korzyści. Gdzieś istniała oferta, jaką można mu przedłożyć, propozycja, która wy- musiłaby jego zgodę. Chociaż, jak powiedział mi Lesseth, autar- chowie knuli plany wojny, może dałoby się jeszcze odwrócić ka- tastrofę. USADOWIŁAM SIĘ PRZY BIURKU W GABINECIE, w tym znajomym zakątku, w którym odczytywałam wróżby szybko, intuicyjnie, częs- to najbardziej skutecznie. Z tuby z kości słoniowej wyciągnęłam garść patyczków z krwawnika, rozłożyłam papier, atrament, pióro i różdżki. Otoczyłam się czasem medytacyjnym, dzięki któremu łatwiej wyczuwa się niewidzialne prądy multiwersum... Może dlatego poczułam jakieś nieprawidłowe drgania. Mo- mentalnie podniosłam powieki i rozejrzałam się po pokoju, pu- stym, wyjąwszy mnie samą. A jednak obrzuciłam komnatę badaw- czym wejrzeniem, chcąc dostrzec czy usłyszeć coś namacalnego, wyraźną wskazówkę co do przyczyny niepokoju. Nic. Ponownie zamknęłam oczy - i wtedy Księżycowy Ząb zadrżał w posadach, jakby coś ogromnego i potężnego potrząsnęło wieżą, po czym po- tężne pchnięcie rozwarło na oścież zamkniętą czarami bramę. Ustępowanie bramy odczułam wręcz fizycznie, jakbym otrzymała powalający cios. Z trudem łapałam oddech, niemal zrzucona z krzesła. Ze stropu i ścian posypał się kurz i drobiny starej zaprawy. Nagły tuman w powietrzu połaskotał mnie w nosie. To zwiastowało wtargnięcie - albo i gorzej. Opowiadały mi o takich zjawiskach strażniczki Chernisylli; oznaczały one tylko jedno: atak. Kto mógł? Kto śmiał zaatakować tę twierdzę? Niemal podej- rzewałam Valeriana, znając jego wrogość wobec mnie, lecz zasta- nawiałam się, jak zdołał znaleźć sposób. Podniosłam się z trudem, nadal nie mogąc złapać tchu, i ruszyłam w stronę drzwi. Lesseth był już w korytarzu. Wrażenie niby rwący nurt rzeki powiedziało nam obojgu, skąd nadeszło zakłócenie. Źródło wtargnięcia znajdowało się na wyższym poziomie wie- ży. Było to pęknięcie w nitkach magii wzmacniającej i chroniącej szczeliny, a gdy zbadałam uszkodzenia, zyskałam mdlącą pew- ność: brama styrcyjska została ponownie otwarta. Portal, który miał pozostać zamknięty do czasu śmierci Amreya, siłą otwarto. Nie, więcej niż otwarto: wyrwano z zawia- sów, niszcząc samą między wymiarową materię wieży, a przy tym uszkadzając budowlę. Zaalarmowani, oboje z Lessethem popędzi- liśmy w górę schodów. Moje ochronne zaklęcia powinny teraz zadziałać, każdy me- chanizm obronny wieży powinien się włączyć do walki z tą napa- ścią. Tak ułożyłam wszystko od czasu, kiedy ten jeden raz w Cher- nisylli pozostawiłam wieżę bez opieki, a najeźdźcy znaleźli otwarty portal i bez przeszkód poczynili spustoszenia w wieży po- zbawionej strażniczki. Czyli mnie. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy zaniedbałam swoje obowiązki, i poprzysięgłam sobie, że to się nigdy nie powtórzy. Stąd zabezpieczenia, moja niemal stała obecność w Księżycowym Zębie i spełnianie czynności, do któ- rych została powołana moja rodzina. A teraz? Na nic się to zdało! Węże-strażnicy, które potra- fiły zatrzymać pojedynczego intruza, ściany, które strzegły przed wieloma, pola, które unieruchamiały nieproszonych gości, iluzja, która ukrywała i myliła drogi - nic nie zadziałało, nic się nie prze- budziło, nie zostało uruchomione zdarzeniem, któremu winno za- pobiegać. Tylko jedna osoba miała okazję poznać te zabezpiecze- nia i wiedziała o ich istnieniu. Całą swoją istotą wyczuwałam, że kryje się za tym Murl Amrey. Jak zdołał bez pomocy przejść przez drzwi? Ominąć za- klęcia pieczętujące portale? Co takiego uczynił, że Księżycowy Ząb drżał w posadach? Lesseth znalazł się za mną dokładnie w chwili, gdy na scho- dach powiał pył i lodowaty wiatr, który owinął mi suknię wokół kolan, zmoczył odzież i przeniknął do szpiku kości. Bez zastano- <¦:,! wienia podniosłam rękę, mrugając w oślepiającym wietrze - i w tej samej chwili usłyszałam pośpieszny tupot zbiegających w dół nóg, od którego zjeżyły mi się włoski na karku. Podniosłam rękę, chcąc przywołać osobiste zaklęcie ochronne, zabarykadować się przed zagrożeniem, które najpierw usłysza- łam, a teraz poczułam: stęchły, zwierzęcy odór, dobrze mi znany z przeszłości. Karzdagi. Tutaj. W mojej wieży. Wdarły się ze Styrcji. Zapłonęłam gniewem. Wykrzyknęłam Słowo mocy, tak silne, że ściany na nowo się zatrzęsły, a powietrze napełniło nawianym ze Styrcji pyłem. Schody nade mną rozjarzyły się błękitnym światłem, pułapką, która uwięzi intruzów jak muchy w bursztynie, zatrzyma ich, dopóki do nich nie dotrę, zmniejszając barykadę po kawałeczku, powoli... W następnej chwili błękit zapłonął na biało i znikł, starty, jak- by nigdy nie istniał, mocą inną niż moja. W powietrzu rozległ się trzask niczym uderzenie pioruna. Wstrząs trafił we mnie, z taką siłą, że spadłabym ze schodów, gdy- by akurat nie podtrzymał mnie Lesseth. Na niego ziemskie wiatry nie mają wpływu. - Kto się wdziera? - wykrzyknęłam. - Sprawdzę - odrzekł pośpiesznie. - Nie - rozległ się potężniejszy głos. Głos oderwany od ciała, a mimo to niemal go rozpoznałam. Głos Murla. Głębszy. Bardziej władczy. Ale Murla. Uczyniłam gest, zamierzając przywołać silniejsze zaklęcia ochronne - i zamarłam w tej pozycji; potężny, niewidzialny uścisk unieruchomił mnie na schodach. Jak czar wiążący, który Murl rzucił podczas pierwszej próby, ale silniejszy, nieprzezwy- ciężony. Niezdolna wyrwać się z żelaznego uchwytu, zadrżałam w nagłej wściekłości. Tę bezcelową złość, paraliżującą podobnie jak zaklęcie Am- reya, wzmagał jeszcze widok jego samego, zstępującego po scho- dach niczym król, który wchodzi do własnej sali bankietowej. Naj- pierw ujrzałam miękkie, czarne, spiczaste buty z cholewami, czerwone sukienne spodnie, białą tunikę nakrytą kamizelą z deli- katnego czarnego futra, całą naszywaną paciorkami i srebrnym ha- ftem o barbarzyńskim wzorze. Nad nią znajdowała się średniej długości broda, gęsta i ruda, przetykana siwizną. Twarz, którą znałam jako twarz młodzieńca, postarzała się i była twarzą czło- wieka w średnim wieku, po męsku dojrzałą, smagłą i ogorzałą. Mężczyzna ten był muskularny, surowy, unosił się wokół niego zapach koni, potu i dymu z obozowych ognisk. W jego oczach, gdy ujrzał mnie uwięzioną, pojawił się błysk triumfu. Stałam bez- radna w jego magicznym uścisku, pieniąc się z gniewu, a on zbliżył się do mnie ostrożnie. To nie może się znowu dziać! Poczułam się ukarana za to, że pozostawiłam tego nędznika własnemu losowi i nie poświęciłam czasu i wysiłku, aby pomóc mu wrócić. A jednak wrócił sam. I to obdarzony mocą, którą nawet ja mu- siałam uznać za niezwykłą. Stanął jeden stopień wyżej ode mnie i spojrzał mi w twarz. Jego odzież była w nieładzie, barbarzyńska, pobrudzona tłusz- czem i sadzą, nieświeża, choć nosił ją niczym królewskie szaty. Wyciągnął jedną poznaczoną odciskami dłoń i chwycił mnie za kark; powietrze, które mnie wydawało się twarde jak kamień, jemu wcale nie przeszkadzało w ruchach. Wplótłszy palce w me włosy, odchylił do tyłu moją głowę, dotykiem uwalniając tę część mojego ciała i czyniąc ją posłuszną swoim poleceniom. Nie mog- łam oderwać od niego oczu, tak się zmienił. Jego wielkość była na- macalna, otaczała go aura mocy i władzy, jaką rzadko widywałam w tym i w innych światach. - Więc znów cię znajduję, nauczycielko. Zmusił mnie, bym na niego spojrzała. - Kochanko. Wymówił to słowo z krzywym uśmieszkiem, szyderczym to- nem. - Nie cieszysz się, widząc mnie ponownie w domu? Jego oczy były niesamowite, jeszcze bardziej niebieskie niż przedtem, okrutniej sze, przeszywały mnie do głębi serca. Zaraz też jego natarczywe usta znalazły się na moich. Kiedy nie oddałam pocałunku, zatopił zęby w mojej wardze i ugryzł na zakończenie. Wydałam okrzyk i starałam się cofnąć głowę, lecz jego czary mocno mnie trzymały. - Przyjmiesz to i wszystko, cokolwiek zechcę ci dać - po- wiedział posępnie. - Ta wieża jest teraz moja, Inyo. Ty jesteś moja, dopóki będzie mnie to bawić. Wkrótce także twój świat sta- nie się moim. Podkreślił to słowo: świat. Gniew, zaskoczenie, złość z powo- du własnej bezsilności - to wszystko ustąpiło miejsca raptowne- mu przeczuciu, co miał na myśli; uświadomiłam sobie, jak bez wysiłku przedarł się przez wymiary, jak przeprowadził tu swoją wolę, jakbym ja nie miała już żadnego wpływu na nic. Moją uwagę przykuło lśnienie białobłękitnego klejnotu, za- wieszonego na łańcuszku na jego szyi. Zaparło mi dech w piersi. Kryształ Styrcji. I to ja, głupia, niemalże doprowadziłam go do nich. Do niego. Do tego, który nosił, gdyż wystarczył jeden, a od kiedy to Murlowi Amreyowi brakło sprytu w sprawach magii? Karzdagi stłoczyły się za nim na schodach. Jeden, większy i bardziej umięśniony od reszty, ubrany w ludzki przyodziewek, wystąpił naprzód z inkrustowanym srebrnym pudełkiem, z które- go wyjął bransolety ze złota i żelaza, i wręczył je swemu panu. Amrey wziął ozdoby i nałożył na moje nieruchome przeguby. Kie- dy zapiął obie bransolety, moje ciało przeszył wstrząs, niby elek- tryczność. Powietrze wokół mnie wróciło do swego stanu gazowego; znów mogłam się ruszać. I chwycić nitki magii, bo gdybym zdołała powstrzymać tę falę, istniała szansa odwrócenia katastro- fy, którą nieświadomie wywołałam. Lecz okazało się to niemożliwe. Od mojej mocy oddzielała mnie jakaś niepokonana bariera. Czułam w sobie uśpioną magię, ale jak paralityk nie mogłam sprawić, by usłuchała mojego we- zwania. Gdy wytężyłam wyćwiczone w tym celu zmysły, ramiona oblał mi promieniujący chłód... Amrey roześmiał się drwiąco z moich żałosnych wysiłków zgromadzenia mocy. - To bezcelowe - powiedział. - Jesteś dokładnie zwią- zana, Inyo, i pozostaniesz związana, jak długo zechcę. Teraz chodź za mną. Popatrzyłam na bransolety zapięte wokół moich przegubów; były to proste obrączki ze złota przeplecionego żelazem, a między nimi widniały nitki platyny z wyrytymi znakami-talizmanami. Nie rozpoznałam kroju i rodzaju tych znaków, ale ich przeznaczenie było oczywiste. Schodziłam po schodach, popychana przez eskor- tę karzdagów, których zwierzęcy odór zatykał mi nozdrza w po- rywach zimnego styrcyjskiego wichru, szalejącego na schodach i w korytarzach. Zanim zdołałam zebrać rozproszone myśli, zostałam we- pchnięta do kuchni, gdzie reszta domowników oczekiwała nie- życzliwego potraktowania przez najeźdźców. Jedynym nieobec- nym był Lesseth i przez jedną szaloną chwilę miałam nadzieję, że jako niewidzialnemu uda mu się uciec lub sprowadzić pomoc. Ale Murl wiedział o jego istnieniu i z pewnością zamierzał zająć się duchem równie skutecznie, jak zajął się moimi czarami ochron- nymi. Zerknęłam na Unę i Corwina, wystraszonych i kulących się nerwowo przy stole. Za nimi - ach, j ednak - Lesseth był z nami, to zapewne dzięki jakiemuś zaklęciu Amrey a stał się bardziej cie- lesny, gdyż jego przypominającą człowieka sylwetkę widać było - choć niewyraźnie - między dwoma karzdagami, które zdo- łały go złapać. Dwaj oprawcy pchnęli go ku pozostałym sługom, po czym dołączyli do swoich kompanów, przerażających lu- dzi-psów w skórzanych zbrojach, stojących na krzywych zadnich łapach na straży u drzwi, warczących na nas, kiedy poruszyliśmy się czy próbowaliśmy odezwać. - Przestań, pani - szepnął mi przyjaciel-duch. Jeden z karzdagów podszedł, by nas rozdzielić. Ale Lesseth zdążył jeszcze dotknąć mej ręki i uspokoić gorączkowe szarpanie piekielnych bransolet, blokujących moją magię. Popatrzyłam zdziwiona na ręce: aż do tej chwili nie uświadamiałam sobie mo- ich nerwowych ruchów. - To na nic się nie zda - rozległ się znów głos Amreya. Mówił od drzwi, głośno, jakby znalazł się na polu bitwy. Był to chyba jego normalny ton, używał go w celu zastraszenia. Karzdagi ukłoniły się i zeszły mu z drogi, a następnie otoczyły półkolem, obnażając kły i trzymając włócznie w pogotowiu. Wiedziałam, że muszę w jakiś sposób przejąć inicjatywę. Ja i moi ludzie byliśmy więźniami w moim domu; strach skręcił mi wnętrzności, kiedy raptem zdałam sobie sprawę, że nie mam ani odrobiny mocy, żeby zmienić tę sytuację. Ani odrobiny, chyba że udałoby mi się wyśliznąć do gabinetu albo pracowni, gdzie znaj- dowało się tyle przedmiotów obdarzonych mocą, że coś na pewno by się nadało, jakaś broń przeciwko tej skale. - Pozwólcie, że wyjaśnię wam wasze położenie - rzekł Murl, ten nieznajomy, ta starsza wersja kogoś, kogo znałam za jego młodych lat, o zaczynających się przerzedzać włosach, wyraź- nie siwych na skroniach, o cięższych brwiach, szerszych barach. Mimo barbarzyńskiego wyglądu przystojny mężczyzna, gdyby- śmy się spotkali w innych okolicznościach. - Należycie do mnie. - Zmierzył nas spojrzeniem. - Biorę was jako łup wojenny. - Bzdura - odparłam. - Nie jesteśmy niewolnikami i nie ma żadnej wojny. Uniósł brew z widocznym rozbawieniem. - Przeciwnie. Jest wojna, którą ja wypowiedziałem, a my mamy w zwyczaju brać niewolników. Ty, pani, jesteś moim naj- cenniejszym łupem. Błyskotką, którą zatrzymam, jak długo mi się spodoba. Skrzywił się na Unę, Corwina i Lessetha. - Pozostali nie sami potrzebni. Pozostanąprzy życiu, dopóki ty będziesz... uległa. Więc o to chodziło. Potraktował moich ludzi niczym pionki w grze, jak przystało na kupieckiego syna. - Są więc zakładnikami? Postępujesz jak zwykły łotr, Murl. Mówiłam tak wyniośle, jak potrafiłam, gdyż w owej chwili po- została mi jedynie godność. Amrey odpowiedział na ten zarzut cichym prychnięciem i peł- nym złości spojrzeniem, które odwzajemniłam. - Moje imię zmieniło się od czasu, gdy pozostawiłaś mnie własnemu losowi, Inyo - oznajmił stanowczo. - Teraz nazy- wam się Kar Kalim. Wśród zgromadzonych karzdagów podniósł się szmer, gdy rozpoznali te słowa pochodzące z własnego świata. Na ich dźwięk głowy pochyliły się w bezmyślnym poddaństwie, kilka rąk wyko- nało rytualny gest pozdrowienia czy też błogosławieństwa. Nie przyjęłam do wiadomości lęku, jaki najwidoczniej czuli wobec tego człowieka. - A cóż to znaczy? - zapytałam wzgardliwie. - W swobodnym tłumaczeniu? - Rzucił mi złośliwy uśmiech. - Można to chyba przełożyć jako "zdobywca świata". Otworzyłam usta. To była ostatnia rzecz, jaką spodziewałam się usłyszeć. Czy to próżne przechwałki? Czy rzeczywiście zosta- wił po sobie taki ślad w Styrcji? Co prawda przyspieszony bieg czasu było widać po jego zaawansowanym wieku. Wdarł się tutaj mimo wszelkich zabezpieczeń z małą armią karzdagów i kamie- niem mocy na szyi. Wiedząc już, z jakimi siłami mam do czynie- nia, z miejsca, gdzie siedziałam, czułam pulsowanie kryształu... Ale przecież niewielka horda ludzi-psów i moc umożliwiająca przekraczanie barier między wymiarami nie czyni z człowieka zdobywcy świata. Dostrzegł na mojej twarzy powątpiewanie i tyl- ko się uśmiechnął, lekkim uśmieszkiem, który był znacznie bar- dziej wymowny niż protesty czy oświadczenia. Krew mi się ścięła w żyłach, gdy zobaczyłam jego pewność siebie. - Przekonasz się - powiedział tylko. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Rozdział 8 KIEDY KARZDAGI ZAKOŃCZYŁY OBCHÓD WIEŻY, zamykając nas pod strażą w kuchni i wymuszając posłuch dla wydanego przez Murla rozkazu milczenia brutalnymi ciosami, które roz- ciągnęły Unę na podłodze i posiniaczyły mi ramię - kiedy więc skończyły, nasz prześladowca wrócił do nas po raz ostatni. Rozkazał podać jedzenie swoim podwładnym w wieży, całej trzydziestce. - Nie martw się o armię - dodał mimochodem. - Umieją rabować. Na próżno obserwował moją twarz, oczekując reakcji na te słowa. Zachowałam swoją godność i żadne uszczypliwości Amreya nie mogły jej zniweczyć. Jeśli przyprowadził ze sobą więcej niż garść nędznych ludzi-psów, bez wątpienia z czasem się to okaże. Pobladła Una, mając do pomocy wystraszonego Corwina, na- karmiła karzdagi w kuchni. Później wrócił Amrey i zabrał mnie stamtąd, ciągnąc za sobą za rękę. Nie było sensu opierać się. We- szliśmy na schody; serce zaczęło mi niespokojnie bić, kiedy się zo- rientowałam, do której komnaty mnie prowadzi. - Długo na to czekałem - rzekł przeciągłym, niskim głosem i wskazał na moje łóżko, teraz już nie moje, jak wynikało z jego swobodnego zachowania w mojej sypialni. Prychnęłam. - Jeśli ci się zdaje, że w tych okolicznościach pójdę z tobą do łóżka, nędzniku, to wielce się mylisz. - Ach, ale w innych okolicznościach poszłabyś? Zawahałam się. Kiedyś poszłabym, dawniej dość często o nim marzyłam. Ale nie tu ani tam. Pomyślałam o moich sługach uwię- zionych na dole i zadałam sobie pytanie, czy moje ciało musi być ceną za ich zdrowie i życie. Uznałam, że nie, nie sądziłam, żeby Murl miał takie twarde serce, a przynajmniej nie ten Murl, którego znałam. - Nieważne - skwitował moje milczenie. - To proste. Bę- dziesz ze mną spała dobrowolnie albo zostaniesz zgwałcona. Tak czy inaczej, będziesz moja. Jeśli dobrowolnie, to może i ty zaznasz przyjemności. Jeśli gwałtem... no cóż, wzajemna przyjemność jest chyba lepsza niż jednostronna. Zwrócił na mnie wszystkowiedzące spojrzenie. - Chyba że lubisz być brana siłą... Jego słowa raniły, przywodząc na myśl pełną fantazji i dziką miłość, której oddawaliśmy się, zanim mnie opuścił i odszedł do Styrcji. Pociągał mnie. oczywiście, teraz, jako dojrzały mężczy- zna, nawet bardziej niż przedtem. Ale to przelotne drgnienie bez- myślnego fizycznego pożądania nie liczyło się wobec zamętu, jaki obudziły we mnie jego zamierzenia. Wciąż nie pojmowałam, jak zdołał przeniknąć przez moje blokady, wejść i rozpanoszyć się tu, i jeszcze te więzy, które oddzielały mnie od mocy... Musiałam wybuchnąć i wybuchłam: rzuciłam się na niego z krzykiem. Była to najczystsza wściekłość, działanie bez na- mysłu, spowodowane jego ostatnim spojrzeniem, tonem głosu, jego taksującym wzrokiem spoczywającym na mnie - sama myśl, że mogłabym w jakikolwiek sposób współdziałać z tym łotrem, doprowadzała mnie do szału! Czerwona mgła przesłoniła mi oczy i skoczyłam, licząc, że odpowiedni cios, odpowiednie tra- fienie w splot nerwowy powali go, a wtedy to on zostanie spętany, jego żałosni ludzie-psy wygnani, a jego śmieszne groźby o armii zdemaskowane... Uderzenie pioruna rzuciło mnie na czworaki i oszołomiło. Pa- trzył obojętnie, jak się podnoszę - zbyt wolno - z podłogi, ogłuszona i poskromiona pokazem jego śmiertelnej mocy. W tejże chwili pojęłam całą prawdę. Był o wiele potężniejszy ode mnie. I żądał, abym uznała jego siłę. Jeśli się nie podporządkuję, zmusi mnie. Nie mogłam mu się sprzeciwić w żaden sposób, przynajmniej nie w tej chwili. Wiązałoby się to z utratą tego niewielkiego zakre- su wolności, jaki dotąd zachowałam, a może i życia, jeśli żywił urazę wymagającą zemsty. Widziałam przed sobą tylko jedną dro- gę postępowania, drogę współdziałania z większą siłą; na myśl o tym kurczył mi się żołądek i zgrzytałam zębami. Czy pozna, że udaję? Czy domyśli się, że moje prawdziwe serce ukrywa się, czy- ha na okazję, by ujawnić swoją prawdziwą naturę, gdy on uśpi swą czujność? Oczywiście, że tak, już w młodości nie był głupcem, tak niedawno, zbyt niedawno temu... O ileż bardziej przebiegły musi być teraz. Zbliżyłam się do niego ostrożnie. Przez cały czas przyglądał mi się ze szczerym zachwytem. - Tymczasem, Murl - wymówiłam te słowa powoli, z na- mysłem - postąpię, jak sobie życzysz. Przerwałam, by nie wybuchnąć pogróżkami i złością, by nie powiedzieć za dużo. - To dobrze, że tak się na to zapatrujesz, Inyo. - Uśmiechnął się do mnie z krzesła. - Jednak nie musisz nazywać mnie Murlem. Wystarczy mój tytuł. Co za pycha! Kar Kalim, też coś! Niemal roześmiałam mu się w twarz, ale zdławiłam w sobie ten samobójczy odruch. Tego tytułu nigdy mu nie przyznam. Opanowanym głosem zarzuciłam kolejną przynętę. - Wolałabym nazywać cię imieniem, które znałam. - Po- chyliłam głowę. - Przypomina mi kogoś... za kim tęskniłam. Tkwiło w tym ziarenko prawdy. Musiało tkwić, gdyż brako- wało mi go w łóżku, choć pod innymi względami wcale. Czy wy- czuje tę subtelność? Czy bada prawdziwość moich intencji i uczuć czarem wykrywania kłamstw? Chyba nie. Był na tyle próżny, że to ostatnie zdanie niemal mu pochlebiło. Wyczytałam to z wyrazu nieskrywanego zaskoczenia, jaki moje słowa wywołały na jego twarzy. Wskazał na łóżko. Przysiadłam ostrożnie na jego skraju. Nie mogłam sprawiać wrażenia zbyt chętnej ani też zbyt opornej. Mu- szę całkowicie ukryć gniew, także przed sobą, aby nie zabarwił moich poczynań i nie zepsuł złudzenia współpracy. W owej chwili więc - każdy bywa czasem do tego zmuszony - odłożyłam na bok oburzenie, wściekłość, nawet odrazę, gdy się zbliżył, i posta- nowiłam odgrywać rolę niechętnej branki, podbitej jego urokiem i wspólnymi wspomnieniami. Cierpiałam na myśl, że w tym udawaniu było więcej prawdy, niżbym sobie życzyła. Niechęć walczyła we mnie o lepsze z po- żądaniem, aż wreszcie nie potrafiłam decydować i wybierać, lecz tylko poddać się jego woli i spełniać jego żądania pod kocami. Pod koniec moja uległość nie była udawana, lecz później do oczu napłynęły mi gorące łzy. Dopiero gdy świt rozjaśnił niebo, zna- lazłam wytchnienie w niespokojnej drzemce. OBUDZIŁO MNIE DRGANIE, bezdźwięczny ruch, który wstrząsnął łóżkiem, a potem zmienił się w głuchy pomruk w sercu ziemi. Księżycowy Ząb zadrżał w posadach. Okna zagrzechotały w wy- sokich, wąskich otworach, jedno pękło; drzwi szafy otworzyły się, a z toaletki z przeraźliwym stukotem i brzękiem pospadały fiolki i grzebienie. Murl przebudził się przede mną. Objął mnie ramieniem i przy- cisnął do siebie, dopóki drżenie nie ustało i ziemia nie ucichła z oddalającym się rykiem. Serce biło mi jak szalone, gdyż tak gwałtownego trzęsienia nigdy nie doświadczyłam. - Nareszcie! - oświadczył Amrey. - Jak to? - zapytałam zdziwiona. - Stamtąd to już ostatnie - odparł oschle. Popatrzyłam na niego w świetle poranka, nie pojmując jego słów. - Chyba się tego nie spodziewałeś? - Trzęsienia? - Wzruszył ramionami. - Spodziewałem się czegoś. Teraz minęło i więcej nic nie będzie. Skąd wiedział? Czy był też specjalistą od żywiołów, wtajemni- czonym w sekrety ziemi? Zanim zdążyłam zadać kolejne pytanie, przeciągnął się, jakby opuściło go jakieś nieokreślone napięcie, jakby spełniło się jego oczekiwanie. Nie zabrał ramienia, lecz przyciągnął mnie bliżej i uciszył pocałunkiem. Wziął mnie brutal- nie, jak podczas minionej nocy, a potem zostawił, zmęczoną i obo- lałą, ze strażą za drzwiami. Nie marnowałam czasu na sen. W tych cennych chwilach, gdy byłam sama, myślałam szybko i zaciekle, wykorzystując fakt, że w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby sprytnymi sztuczkami lub intuicją szpiegować moje myśli. A myśli, które przechodziły mi przez głowę... użalanie się nad sobą, rozpacz, gniew odsunęłam na bok. Zagadkę tego trzęsienia ziemi, którego się spodziewał, musiałam zostawić na później. Te- raz trzeba wymyślić, i to jak najprędzej, co zrobić z tym człowie- kiem. Kar Kalim, jak się przedstawiał. Już nie potulny uczeń sprzed lat, ale uparty i potężny czarodziej najwyższej rangi, zaw- sze z kryształem styrcyjskim na szyi, nawet w chwilach namiętno- ści. Przy tym najwyraźniej znający się na sprawach militarnych. Przez całą noc słyszałam odgłosy przemarszu wojsk, ciężki tupot w korytarzach Księżycowego Zęba, za wysokim oknem hałasy czynione przez zbrojnych, a dzisiejszego ranka nie musiałam podglądać, co dzieje się na zewnątrz: męskie głosy wykrzykujące w obcym języku, brzęk pancerzy i kolczug, tupanie obutych nóg mówiły same za siebie. Ta armia musiała przechodzić przez otwarty portal przez całą noc, skoro była tak liczna. Tymczasem co miałam począć? Przyjąć tę nową rolę, wyzna- czoną przez Amreya, wspólniczki i kochanki, i odłożyć własne sprawy na bok? Odarł mnie z mocy, a przynajmniej na razie odciął mnie od niej, to niezaprzeczalny fakt. Czy planował zrobić ze mnie kalekę na zawsze? Przez chwilę w moim sercu zagościła naj- czarniejsza rozpacz, bo jeżeli Murl nigdy nie zdejmie mi branso- let, jeśli ja sama nie znajdę na nie sposobu, to kiedy zdołam odzy- skać moc? Było to więcej niż przygnębiające. Cofnęłam się z krawędzi tej otchłani, gdzie indziej zwróciłam myśli... A gdybym tak udawała współdziałanie i zaskarbiła sobie jego zaufanie? Czy kiedyś uwolni mnie z tych więzów, licząc na to, że użyję swych sił w dobrych zamiarach, by mu pomagać? Możliwe. Albo mogę udawać żarliwą sojuszniczkę, której plany mógłby wy- korzystać we własnym interesie. Znałam chorobliwą ambicję Murla, jego potrzebę znajdowania narzędzi i używania ich. Gdyby uznał mnie za narzędzie, z pewnością zechciałby mnie do czegoś użyć. Prawdę mówiąc, wolałabym być wykorzystana w taki spo- sób niż tylko nocą i porankiem. Chwilowo moja moc jakby nie istniała, ale należało się z nią li- czyć, inaczej nie poświęciłby tyle czasu, żeby ją zneutralizować. Posiadałam też ciągle kapitał wiedzy i doświadczenia. Zastana- wiałam się, jak by zareagował, gdybym zrobiła coś najbardziej na- turalnego: nie zgodziła się uznać jego władzy nad sobą. Mogłam się zachowywać, jakbym była panią własnego losu, zajętą swoimi sprawami - gdyż tak przecież było, a przekonałam się, że jeśli ktoś postępuje w ten sposób, inni mu ustępują. Do szacunku mo- żna zmusić siłą lub wyłącznie za pomocą woli. Nie przypuszczałam, że uda mi się wzbudzić szacunek Amreya, ale uznałam, że zachowując swą niezależność, więcej zyskam, niż stracę. Sądziłam, że nie będzie chciał całkowicie złamać mego ducha. Szczerze mówiąc, nie strawiłabym innego rozwiązania. W roli oswojonego sokoła nie miałabym dostatecznej przestrzeni, aby sprzeciwić się temu człowiekowi i jego machinacjom. Przecież Amrey siłą wdarł się do tego wymiaru, skutecznie unieszkodliwił strażniczkę wieży, stworzył przyczółek wojskowy, a wszystko to w ciągu jednego wieczoru... Jego ambicja podbicia świata może wcale nie była próżną przechwałką, choć bardzo pragnęłam tak ją traktować, lecz na pewno nie mogłam zaakceptować tego zamiaru. Podjąwszy decyzję, wstałam, ubrałam się i stanęłam przed ka- rzdagiem u moich drzwi. Kiedy do niego przemówiłam, cuchnący potwór podwinął wargę, ukazując długie, pożółkłe kły. Mrugał, nie rozumiejąc moich słów, lecz gdy odruchowo spróbowałam rzucić zaklęcie umożliwiające rozumienie innych języków, rap- tem się zatrzymałam. Dotykając palcami bransolety na przegubie lewej ręki, zadrżałam od chłodu, który przeszył mi ramię, kiedy próbowałam czarów. No cóż. Skoro nie mogliśmy rozmawiać, znałam przynajmniej jedno wyrażenie zrozumiałe dla człowieka-psa. - Kar Kalim - powiedziałam. - Zaprowadź mnie do Kar Kalima. Psie oczy rozszerzyły się na dźwięk znajomych słów, a czoło pofałdowało, najwidoczniej karzdag zastanawiał się, co ze mną począć. W końcu uniósł włócznię, zagradzając mi wyjście z sy- pialni, odwrócił głowę w stronę schodów i zawył, a potem krótko, urywanie zaszczekał. W odpowiedzi dobiegło echo innego wycia i wkrótce przyszła eskorta ludzi-psów, by mnie zabrać z mych komnat do sali audiencyjnej, gdzie Amrey usadowił się na moim tronie. Myślę, że usiadł tam wyłącznie dla efektu, chcąc sprawdzić, czy mną to wstrząśnie, dać mi do zrozumienia, że już tu nie rządzę. Po obu stronach komnaty, pod ścianami, stali w małych grupkach ludzcy wojownicy i karzdagi, pogrążeni w rozmowie; jedna grupa zgromadziła się wokół stołu z rozłożonymi mapami, trochę dalej kilku wojowników w zbrojach debatowało nad szeregiem karbow- nic. Ludzie byli ubrani w stylu podobnym do stroju Amreya: su- Icienne spodnie i spiczaste buty z cholewami, futrzane kamizele narzucone na kolczugi. Mieli twarze ogorzałe i zarośnięte; w kom- nacie unosił się kwaśny zapach koni, dymu i potu. Kiedy się zbliżyłam, rozmowy zamarły. Nie pozwoliłam, by uczucia odmalowały się na mojej twarzy. Zamiast tego złożyłam krótki ukłon, nieznacznie uginając kolano i pochylając brodę, po- witanie godne równego mi czarodzieja lub Imperatora Koribee, albo kogoś na podobnym stanowisku. Jeden z karzdagów z mojej eskorty wystąpił i uniósł pazurzastąrękę, by pchnąć mnie na kola- na, ale Amrey potrząsnął głową i powstrzymał go. - Ach, więc wreszcie do nas dołączyłaś - rzekł niemal uprzejmym tonem. - Jednakże twoja obecność nie jest potrzebna; radzimy sobie dość dobrze i bez twojego nadzoru. Jego słowa zabarwione były drwiną, lecz żołnierze wcale nie zareagowali na to zdanie. Pojęłam wówczas, że mówią innym ję- zykiem, nie rozumiejąarguenckiego, mowy Słonego Wybrzeża; to znaczyło, że nasze słowa i zawoalowane obelgi nie zostaną zrozu- miane przez otaczających nas ludzi. To dobrze, gdyż wyczu- wałam, że Amrey odgrywałby swojąrolę inaczej przed publiczno- ścią niż przede mną w prywatnej rozmowie. - Obawiam się, że nie przywykłam do pomagania najeźdź- com, którzy zakładają obóz w moim domu - odrzekłam. Zmarszczył czoło. - Do wielu jeszcze rzeczy będziesz musiała przywyknąć, Inyo. Podejdź tu. Przyzwał mnie do siebie skinieniem niczym psa. Chwilę stałam, potem powoli podeszłam, posłuszna rozkazowi, ale dopie- ro kiedy zechciałam. Wstał z mojego tronu i zszedł do mnie do stóp podium, gestem odesławszy eskortę karzdagów. Następnie odwrócił się w lewo, jednym ramieniem objął mnie w talii, a dru- gim gestykulował zamaszyście, oprowadzając mnie po mej własnej komnacie. - Vanye, mój rotmistrz. - Skinął na siwowłosego żołnierza, ślepego na jedno oko, który wykrzywił się do mnie wyzywająco ponad szczeciniastą brodą. Amrey ruszył dalej, wskazując grupę studiujących mapy, które rozpoznałam jako skradzione z mojego gabinetu. - Strategowie i dowódcy oddziałów zwiadowczych, uczą się topografii terenu. A tutaj zaopatrzeniowcy obliczają wydatki. Przyjrzałam się trójce z karbownicami, zaciekawiona, jak za pomocą drewnianych liczydeł można obliczyć potrzeby całej ar- mii, jeśli rzeczywiście przywiódł ze sobą taką siłę. - Zwiadowcy już wyszli w pole - dodał - a szabrownicy zajmują się zdobywaniem żywności. Przechyliłam głowę. - Jak wielka jest to właściwie siła, ta twoja armia? Skrzywił usta w półuśmiechu i zamiast odpowiedzieć, zwrócił swe kroki ku drzwiom. Szłam u jego boku, pilnując się, by nie wy- rwać łokcia z jego władczego uścisku. W końcu stanęliśmy w drzwiach wieży. Tam, na kamiennych płytach przed wejściem, z widokiem na trawiaste łąki zbocza, porośnięte tu i ówdzie sosną i czarnym dębem - tam zatrzymałam się, ogarniając spojrzeniem okropną scenę. Zbocze było czarne od sylwetek ludzi i niezliczonej liczby koni. Teren stanowiący mój prywatny park i wybieg dla kur i gęsi Uny został już zdewastowany, rozdeptany w błotniste bagno przez ludzi i wierzchowce. Skąd oni się tu wzięli? - Przychodzą przez bramę - rzekł Murl, jakby czytał w moich myślach. - To jest Lodanya-previtsch'ch, mój oddział uderzeniowy. Do południa przejdzie przez bramę Eshmiak-pre- vitsch'ch, kiedy zbierze się w komplecie. Po nich Kalimat, od- działy elitarne... Roześmiał się w głos, widząc mój wyraz twarzy. - Tak, nie słyszałaś ich? Wszystkie te konie przeszły twoimi korytarzami i schodami. Teraz już moimi. Nie zdawałam sobie sprawy, że taka ogromna fala ludzi, przed- miotów i zwierząt przeniknęła przez Księżycowy Ząb, nie wy- czułam tego tak, jak powinnam. Chwyciłam zimny metal na prze- gubach, nie rozgrzany ciepłem mego ciała, uporczywie tłumiący moje zmysły. Amrey nie zwracał na mnie uwagi i mówił przed siebie. - To niedogodność - zauważył - ale nie na długo. Może później pomożesz mi przemieścić bramę i otworzyć portal dogod- niejszy dla potrzeb wojskowych. Coś szerszego i bliżej poziomu ziemi na zewnątrz. Roześmiał się, widząc malujące się na mojej twarzy przera- żenie. Wolałabym umrzeć, niż w ten sposób z tobą współdziałać, pra- gnęłam powiedzieć, ale nie odważyłam się popełnić takiego głupstwa. Z wysiłkiem opanowałam się i zwróciłam do niego: - Więc naprawdę dowodzisz armią. - O, tak. Było to powiedziane obojętnym tonem kogoś, kto mówi o spra- wie oczywistej. - O wiele większą niż zgraja karzdagów, choć wśród nich są moi najlepsi wywiadowcy. Mimo to... Wyciągnął ramię, jakby pokazując mi budujący się obóz. - Przedstawiam ci plemiona konne Styrcji. Breo'la. Wyjęci spod prawa we wsiach emeków, budzący grozę w osadach, po- strach stepów i pustkowi... kiedyś pogardzani i ignorowani, dopó- ki ja nie wyniosłem ich do wielkości. - Ty? Uśmiechnął się ponuro. - Widzisz, ja rzeczywiście podbiłem świat. Cała cywilizo- wana Styrcja jest w moich rękach - a przynajmniej cała licząca się jej część, wsie i stepy między lodem i lodem. Ale to bardzo mało, jako że krainajest jałowa, słabo zaludniona. A moje armie są głodne i gnuśniejąbez nowych wyzwań. Mają wielkie ambicje, tak jak ja. Ten kraj na razie wystarczy, nie sądzisz? Wtedy uświadomiłam sobie, jak mogę go wykorzystać. Jego duma, jak zawsze, była niezmierna, jego ambicja rozbuchana, i zro- zumiałam, że przy tego rodzaju cechach można nim sterować, sub- telnie prowadzić w kierunku wyznaczonym bardziej przeze mnie niż przez niego. Wymagać to będzie niezwykle delikatnej gry, nie- zwykle lekkiej ręki, by go zmylić, i nie było czasu do stracenia. Te- raz, dopóki sytuacja była niejasna, zanim ustali plan działania, była pora, żebym na niego wpłynęła, jeśli tylko zdołam... - Jeśli to jest twoja prawdziwa ambicja, Murl, to mamy dużo do omówienia. Słone Wybrzeże znajduje się na skraju wojny. Rzucił mi ostre spojrzenie, a ja potaknęłam skinieniem głowy. - To prawda, a ode mnie zależy, w którą stronę sprawy się potoczą. Wejdźmy do środka, opowiem ci co nieco o problemach tego kraju. Powinieneś chyba wiedzieć, w jakie zamieszanie się wplątujesz. No proszę. Ładnie obliczone, zabrzmiało, jakbym uczestni- czyła w jego planach, a zarazem tak podchwytliwe, że Amrey sta- nie się bronią, jakiej szukałam przeciwko Valerianowi. Po wyrazie jego twarzy poznałam, że zainteresował się przynętą. Czas poka- że, czy ryba połknie haczyk. - RADA AUTARCHÓW SZUKA OBECNIE ARGUMENTU, który przekona Telemar i skłoni lorda Valeriana do uznania jej intere- sów. Nawet jeśli autarchowie zjednoczą się przeciw niemu, ich za- soby nie dorównają siłom Valeriana, zwłaszcza gdy zawrze sojusz morski z Ursbachem. Twoja armia konna... - Breo'la. - Breo'la mogliby przeważyć szalę na ich korzyść. Stać się żelazną pięścią, której Telemar nie mógłby zignorować, pomóc zmusić go do ugody z Radą Autarchów; wówczas panowie Słone- go Wybrzeża będą twoimi dłużnikami. Jeśli twoja potęga jest wię- ksza od potęgi Yaleriana, może nawet nie dojdzie do rozlewu (crwi. W połączeniu z siłami arguenckich miast-państw zniwe- czyłbyś obecną wyraźną przewagę Telemaru. Moje słowa były prawie spontaniczne, przemyślane, łecz prawdziwe. Przez moment się zawahałam - na wzmiankę o unik- nięciu rozlewu krwi oczy Amreya zwęziły się i przyszło mi do głowy, że obietnica pokoju nie przemawiała do niego. Czy stał się taki brutalny, czy też jego barbarzyńskie konne plemiona były żądne bitwy i krwi? Nieistotne; prawdą było, że mógł zmusić Valeriana do ustęp- stw i tym sposobem samemu zdobyć władzę. Władzę, którą będzie się cieszyć tylko dopóty, dopóki ja pozostanę odcięta od magii, oczywiście... Na dźwięk jego słów wróciłam do rzeczywistości. - Po cóż miałbym zawierać sojusz z jedną lub drugą stroną? - zapytał. - Mogę ich zaskoczyć, kiedy będą walczyć ze sobą. Nie spodziewają się wrogich poczynań ze strony hordy, która ma- gicznym sposobem pojawiła się na ich progu. - Machnął dłonią w kierunku bramy i roześmiał się. Rozzłościł mnie. - Czy wiesz, jak niepewna panuje tu sytuacja? - zapytałam ostro. - Możesz wejść ze swoimi zwycięskimi Breo'la, ale nie zo- stanie ci wiele do podbicia, jeśli wojna rzeczywiście wybuchnie. - Phi. Dysponuję większymi siłami i mam przewagę zasko- czenia. .. - Zostawmy na chwilę kwestię, jak twoi stepowi jeźdźcy przystosują się do ciepłego klimatu, górzystego, zadrzewionego terenu, mocno ufortyfikowanych miast i twierdz. Jeśli poprzesz wojnę między autarchami, odziedziczysz pustkowie. Zapomniałeś już, jak oni wyniszczają kraj podczas bitwy? A tym samym rujnują zasobność miast w czasie pokoju? Powinieneś to dobrze pamiętać, synu Keshdara z Burris. Znasz wiele opowieści ze swojej młodo- ści. Pod tym względem nic się nie zmieniło. A gdybyś nie poparł żadnej ze stron, tylko zaatakował obie, oni zjednoczą się szybko przeciwko wspólnemu wrogowi. Robili to już przeciwko Ursba- chowi i Istanii. - Zawsze tracimy pokonanych nieprzyjaciół - powiedział lekceważąco. - Niewielka to strata, spalić farmy i wybić miesz- kańców wsi. Tak być powinno. Wówczas w przyszłych bitwach ci, którzy nie umrą, poddadzą się od razu ze strachu przed cze- kającym ich w razie oporu losem. Jednak to drugie... - Przygryzł wargę. - Sojusz przeciwko wspólnemu wrogowi. Tu masz rację: jeśli uznają mnie za najeźdźcę z zewnątrz, prawdopodobnie do niego dojdzie. Przez zaskoczenie zdołam wziąć najwyżej jedno lub dwa miasta, zanim całe Słone Wybrzeże dowie się o moim ist- nieniu. Są lepsze sposoby walki niż pokonywanie zmasowanego oporu. Tu jego rozważania urwały się, a mnie uderzyło ich zimne wy- rachowanie, beztroskie założenie, że taktyka spalonej ziemi jest właściwa. - Co radzisz, o manipulatorko mas i mądrości tronów? Jego pytanie było na wpół sarkastyczne, na wpół żartobliwe; zdławiłam ripostę, która cisnęła mi się na usta, i odpowiedziałam szczerze: - Zdobywać można na rozmaite sposoby. Większość lordów Arguenty stanie po twojej stronie, bo w ich opinii będziesz klu- czem do zwycięstwa, zwycięstwa w negocjacjach i handlu. To sta- wia cię w korzystnym politycznie położeniu. Decyzję, co zrobić, kiedy już Valerian zatańczy, jak mu zagrasz, możesz odłożyć na później. "Albo", pomyślałam, "podjąć decyzję podsuniętą przeze mnie w odpowiednim czasie, o ile sama jeszcze nie odzyskam wolności". - Hm. Wstał od biurka w gabinecie, gdzie kazał mi stać przed sobą, odmawiając nawet uprzejmości w postaci krzesła. Pozornie za- chowałam dobry nastrój, on zaś chodził niespokojnie po pokoju, zatopiony w myślach i obliczeniach. - Valerian - mruknął. - Wyniosły i bogaty, o ile pamię- tam. Odpowiadałoby mi rzucić mu wyzwanie i zyskać wdzięcz- ność pomniejszych lordów. Jak mówisz - zobowiązania i wpły- wy są nieocenione przy budowaniu imperium. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, cień chłopięcego uroku, za którym tak przepadałam. - Dziękuję za propozycję. Brzmi obiecująco. Powtórzyłam lekki ukłon. - Wobec tego powinieneś pojawić się na spotkaniu, które od- bywa się w Pałacu Autarchów. Oczekują mnie tam... Przerwał mi machnięciem ręki, a na jego twarzy odbiło się chłodne uznanie. - A teraz powiedz mi, Inyo, dlaczego Jeździec Północy chce mi pomóc? Mówił zimnym, ironicznym tonem. Poczułam, że u moich stóp rozwiera się ziejąca przepaść. Przejrzał moje motywy. Rzeczy- wiście, dlaczego miałabym mu pomagać? To musiało wyglądać podejrzanie, a prawda była taka, że służyło to moim celom. Oczy- wiście: czy kiedykolwiek postępowałam inaczej? Od kiedy to ob- darzeni władzą nie podejmowali działań z myślą o ostatecznym celu? Wszystkie te argumenty nie pomogłyby mi w jego oczach. Wiedziałam, że ten człowiek rzuciłby się na mnie, gdyby choć przez chwilę wydało mu się, że jest wykorzystywany. Pozosta- wało więc spokojnie wyjaśnić, na czym polega mój interes. Gram na zwłokę, określam sobie cel, a tymczasem powstrzymuję cię od wyrządzenia wielkich szkód - tak pomyślałam, lecz nie odwa- żyłam się powiedzieć. Jak tu powiedzieć coś, w co by uwierzył... Zaraz. Możliwe jest powiedzenie prawdy, i to w sposób prze- konujący, nawet jeśli nie będzie to cała prawda. - Ty, panie, skutecznie mnie unieszkodliwiłeś. - Rozło- żyłam ręce ugięte w nadgarstkach, pokazując bransolety. - Je- stem na twojej łasce. Na nic mi się nie zda robić sobie z ciebie wro- ga, skoro od ciebie zależy mój los. Tak każe zdrowy rozsądek. - Hm. - Nie obchodzi mnie zbytnio, kto panuje i jak. Jestem tu od wieków, widziałam, jak panowie przychodzą i odchodzą. Skoro masz ambicje, żeby zbudować imperium - będzie to coś nowego na Słonym Wybrzeżu, ale nie musi być złe. Mnie interesuje tylko jedno: chcę pozostać strażniczką wieży i strzec szczelin oraz roz- darć czasu i przestrzeni w tym niebezpiecznym miejscu. To, co dzieje się poza murami wieży, obchodzi mnie tylko w niektórych przypadkach. - Na przykład ta kłótnia między miastami-państwami? Pochyliłam głowę. - To oni mnie znaleźli, nie odwrotnie. Tak się czasem dzieje. - Wzruszyłam ramionami. - Nie odmawiam pomocy, kiedy mnie o nią proszą. Chłód zniknął z jego pobrużdżonej twarzy. Wiedział, że moje przywiązanie do wieży jest szczere; fakt, że poproszona udzielam pomocy, bez wątpienia chciał wykorzystać dla siebie. Moje słowa wywołały zamierzony efekt, co więcej, były prawdziwe, jeśli cho- dzi o tę stronę prawdy. Amrey uśmiechnął się do mnie z zadowoleniem. - Cieszę się, że to słyszę, Inyo. Nie zwolni cię to ze smyczy, - tu w jego głosie zabrzmiała surowość - ale może nie musisz być aż tak srogo więziona, jak sądziłem. Zobaczymy, jak się ze sobą zgodzimy. Udasz się ze mną na to spotkanie i wprowadzisz mnie. - Wydał z siebie krótki, szczekliwy śmiech. - Właśnie. Możesz za mnie przemówić do lordów Słonego Wybrzeża. Dopó- ki nie będę gotów przemówić sam. Potem wyszedł, pozostawiając mnie w dość dobrym nastroju. Usiadłam przy biurku, nie przejmując się, że u moich drzwi trzy- ma straż karzdag. Ogarnęła mnie ulga. Moje słowa zabrzmiały prawdopodobnie i w ciągu kilku chwil Amrey uznał moją wiary- godność, zyskał powód ważniejszy niż łóżkowe igraszki, by mnie trzymać w pobliżu i pracować ze mną. A jednak samozwańczy zdobywca świata - to budzi niepokój. ie chciałam pomagać mu za dużo lub zbyt jawnie. Nawet wpro- wadzenie go do Rady Autarchów przedstawiało trudność, gdyż po mojej rekomendacji lordowie uznają Amreya za odpowiednie roz- wiązanie obecnych kłopotów. Nie byłam co do tego przekonana, ponieważ jego brak wszelkiej etyki i gotowość do wyrządzania krzywd były aż nadto zauważalne; gdy Kar Kalim zacznie postę- pować zgodnie ze swą naturą, i mnie przypiszą jego cechy. Tym bardziej więc powinnam trzymać się blisko niego, stać się nie- odzowną doradczynią, aby w miarę możliwości interweniować, gdzie się da. Czy rzeczywiście powodowała nim żądza krwi, tym człowie- kiem, którego niegdyś znałam, a który teraz wydawał się tak zmie- niony? Sądziłam, że nie; rządziło nim raczej pragnienie władzy. Jeśli tak, to może zechce sięgnąć po władzę bardziej umiarkowa- nymi środkami, a nie polegać wyłącznie na ćwiczeniach wojsko- wych mających na celu zaangażowanie jego wojennych hord w rzeź. Lub popisywać się mocą_shia, jak to zrobił podczas otwie- rania bramy styrcyjskiej. Pamiętałam syna kupca, który chwilami rozbrajał mnie swoim urokiem, i wciąż go dostrzegałam w tym dojrzałym mężczyźnie, który pojawił się nieproszony. Nie uważałam go za żądnego krwi rzeźnika. Dokona tego subtelnie. Jeśli nadal posiadał dawny spryt, pójdzie za moimi wskazówkami i będzie się uczył. A ja zachowam spokojne sumienie: z mojego punktu widzenia chroniłam swoje interesy, strzegłam tych, których kochałam, zapobiegałam więk- szemu rozlewowi krwi. Ach, tak. Radę Autarchów podczas kolejnego zgromadzenia czekała jedna lub dwie niespodzianki. Rozdział g NIE - RZEKŁ STANOWCZO AMREY. - Niepotrzebny nam twój mglisty smok. Zmyliłam krok, zdruzgotana jego słowami. Liczyłam na to, że do Telemaru dotrę na Reydjiku, nie przyszło mi nawet do głowy, że ta potrzeba zostanie zakwestionowana, ani tym bardziej odrzu- cona. - Ależ jest potrzebny - zaprotestowałam. - To najszybszy sposób na pokonanie... - Nie. W jego głosie brzmiała ironia. Zmierzyłam go nieufnie wzro- kiem i umilkłam. Jak więc chciał się tam dostać bez pomocy smo- ka? - Nie rozluźnię ci więzów ani odrobinę, żebyś nie mogła we- zwać swoich przyjaciół duchów. Dla podkreślenia tych słów pokręcił głową. Zawiodłam się. Oczywiście, właśnie to chciałam osiągnąć, zdobyć odrobinę wol- ności, jak również objąć przewodnictwo w naszej podróży, przy- zwyczaić go, żeby zaczął na mnie polegać w takich drobnych spra- wach... Wszystkie te nadzieje przekreślił następnym oświadczeniem: - Przetransportuję nas tam i z powrotem. Pójdzie z nami Va- nye, a także Elyek, szef zaopatrzenia - będą mieli okazję ocenić siły naszych przeciwników. Najlepiej będzie to zrobić podczas mi- sji dyplomatycznej do miasta wroga. Vanye, ślepiec, który tak ponuro na mnie spojrzał w sali przy- jęć, i Elyek, jeden z ludzi od karbownic. Sądziłam, że będę sama z Amreyem, że wykorzystam czas spędzony z dala od jego ofice- rów i strażników. Z trudem przestawiłam się na ten nowy plan wy- darzeń. Jak zamierzał nas wszystkich przetransportować? Telemar leżał o dziesięć dni jazdy na szybkim koniu... - Mówisz, że Lesseth szpieguje dla ciebie. Jego stwierdzenie przerwało moje rozważania. Potrząsnęłam głową. - Nie jest szpiegiem - poprawiłam go. - Dzieli się ze mną tym, co posłyszy, to wszystko. Amrey uśmiechnął się krzywo. - Jak najlepszy szpieg, niezależnie od nazwy. Pójdzie z nami. Chcę słyszeć jego uwagi, nie na temat rady, na co dotych- czas marnowałaś jego talent, ale Valeriana i jego planów wojny z autarchami. - Może nie ma żadnych planów wojny. Powiedziałam to w rozdrażnieniu. Nie podobało mi się, że każe mi rozkazywać mojemu towarzyszowi. Lesseth był więcej niż sługą i nie miałam ochoty wykorzystywać jego pomocy dla nie- czystych sprawek Amreya. - Oczywiście, że sąplany wojny - rzekł z przekonaniem. - Przynajmniej na wszelki wypadek. Wyszpiegujemy to. Jeśli Les- seth zawiedzie, karę poniesie Corwin. Jeśli ucieknie, chłopak zo- stanie zabity. Spadło to na mnie jak cios, ta zapowiedź uczyniona mimocho- dem, ale najwyraźniej nie będąca żartem. Z dawnych czasów Murl bez wątpienia pamiętał, że osobiście interesowałam się moim młodym podopiecznym. Niebieskooki, jasnowłosy Corwin różnił się od mieszkańców Słonego Wybrzeża, gdzie wśród starych argu- enckich ras dominowały ciemne włosy, ciemne oczy i oliwkowa cera. Znalazł się u mnie jako sierota z dalekiego Sabyt: znaleziono go na równinach, na wpół zagłodzonego, gdy jego rodziców zabito w ich przygranicznym siedlisku. Helfingowie, karłowaci pra- wie-ludzie z tamtego regionu, przygarnęli go i wychowali. Kiedy odbywały się sądy, uczestniczyłam w nich i podbił mnie ten chłopiec-mężczyzna, już wtedy o głowę wyższy od naczelnika helfingów, posługujący mu jako paź. Wciąż zadawał pytania, bu- dził się do swojego ludzkiego dziedzictwa, zaczynał sobie uświa- damiać, jak bardzo różni się od tych, których nazywa rodziną. Za- uważyłam, że był bystry i miał zręczne ręce; wyszkolony do posługi, był uważny, głodny wiedzy i zdawał się nie pasować do swojego otoczenia. Gdy mnie zapytano, czy mogłabym zabrać Corwina z powrotem do społeczności ludzkiej, zgodziłam się i wzięłam go z sobą do Księżycowego Zęba. Planowałam, że któ- regoś dnia wyjdzie poza granice wieży i otaczających ją ziem. Co tydzień mieliśmy lekcje; w przyszłości chciałam go wysłać na dal- sze nauki do Caronny albo do Telemaru, by kształcił się w sztu- kach, lub też, gdyby przejawiał uzdolnienia w kierunku magii, wchodził w grę nawet Tor Mak. Ja, która nie mam rodziny, stworzyłam sobie tutaj coś w rodza- ju klanu z moich sług i przyjaciół, tej niewielkiej garstki ludzi, któ- rych dopuszczałam do wewnętrznego kręgu. Jednym z nich był Corwin. Murl Amrey związał mi ręce, zatrzymując drogich mi lu- dzi jako zakładników, którzy gwarantowali moje odpowiednie za- chowanie. Mógł użyć tej broni przeciwko mnie tylko wówczas, gdybym przyjęła te warunki, gdybym uznała, że zdrowie i życie Corwina może stanowić towar wymienny za moją współpracę. Domyślałam się, że prędzej czy później ucieknie się do takiego za- biegu; teraz sprawdzał, czy i jak przyjmę wymuszenie. Chyba już wiedziałam, co postanowię... co muszę postanowić. - Jak chcesz dotrzeć do Telemaru - zapytałam, zmieniając nieprzyjemny temat- skoro nie wolno mi wezwać Reydjika? Amrey przyjął zmianę tematu bez komentarza, uniósł tylko pa- lec i dotknął wiszącego na jego szyi lśniącego błękitnobiałego kryształu uwięzionego w misternej srebrnej oprawie. - To spełni nasze wymagania - powiedział tonem wyklu- czającym dyskusję. Powinnam była wiedzieć. Czarodziejski kamień, zdolny poko- nać szczelinę między wymiarami, aż nadto wystarczył, by zakrzy- wić przestrzeń fizyczną w jednym wymiarze. W geście posłusze- ństwa skłoniłam przed Amreyem głowę, z nadzieją uśpienia jego podejrzeń. - Skoro tak mówisz. Będziemy gotowi za godzinę. SZARE CHMURY WISIAŁY NISKO, przez co wczesny wieczór spra- wiał wrażenie późniejszej pory. Gęsta, zimna mżawka pokrywała wilgocią obóz wojskowy u podnóża białej granitowej iglicy Księ- życowego Zęba. Kalimat, elitarne oddziały Amreya, zajęły pocze- sne miejsce i rozłożyły się najbliżej wejścia do wieży. Okrągłe na- mioty z materiału ustawiono grupkami wokół polan, na których zgromadzono sprzęt i zapasy żywności. Jak objaśnił mi Murl, zgrupowania namiotów stanowiły shive- tu: oddział wojskowy składał się z żołnierzy jednego rodu, podzie- lonych według przynależności do septów, a następnie do klanów. 0 tej porze i przy takiej pogodzie wojacy, którzy normalnie wałęsaliby się po okolicy, zaszyli się w namiotach, z wyjątkiem straży oraz tych, których konieczność wygnała na zewnątrz w mo- krych pelerynach z końskiej skóry. Ich wierzchowce pod czujnym okiem koniuszych puszczono na popas na soczyste łąki na północ 1 wschód od wieży, ale naczelnikom i przywódcom klanów pozwolono trzymać wierzchowce w obozie. Pochodnie syczały i kopciły w deszczu, rozjaśniając ciemność punkcikami blasku, oświetlając buńczuki i chorągwie na namiotach najznamienit- szych wojowników. Wydawało mi się to brudne i chaotyczne, jak na obóz wojsko- wy, tym bardziej że przez portal co godzinę dochodziły kolejne oddziały,' rozstawiano namioty i składano na sterty ekwipunek. Jednak nieokrzesanym konnym Amreya zdawało się to odpowia- dać. Obóz złożony z obwieszonych chorągwiami shivetu rozloko- wał się na wzgórzach i pod drzewami otaczającymi Księżycowy Ząb. Naszą wyprawę do Telemaru rozpoczęliśmy w miejscu dosko- nale widocznym z namiotów i zagród końskich Kalimatu. Amrey powiódł nas schodami wieży w dół, na polanę między Księżyco- wym Zębem i najbliższym shivetu. Na tę okazję przywdział swój nąjwytworniejszy ubiór Breo'la: krwistoczerwoną tunikę z ręka- wami ujętymi w ozdobne srebrne mankiety; kamizelę o krótkim włosie, naszywaną srebrem i kamieniami półszlachetnymi; spod- nie z lekkiej wełny w czerwone i czarne pasy; u boku zaś miał szablę o prostej głowni. Na wierzch narzucił pelerynę podbitą wspaniałym, delikatnym, czarnym futrem, które nazwał semyet, przypominającym norki. Posunął się aż do tego, że utrefił brodę i włosy, wywołując nieśmiałe komplementy obecnych. Zachował barbarzyński strój swoich konnych plemion, a zarazem dostoso- wał się do wymogów elegancji obowiązujących w kręgach dwor- skich. Po raz pierwszy - przypuszczałam, że od wielu tygodni - zmył z włosów tłuszcz, lecz pozostawił wojenny warkocz przed lewym uchem, sięgające do ramienia pasmo z wplecionymi ka- miennymi paciorkami, trzema niebieskimi, czterema czerwonymi i dwoma czarnymi. Każdy czerwony agat, jak mi wyjaśnił, ozna- czał zgniecioną armię; każdy turkus - podbity lud. Pierwszy onyks upamiętniał zjednoczenie przez niego konnych plemion Styrcji; drugi przypominał, że Amrey panuje nad wszystkim, co zdobyli. Lesseth i ja szliśmy za nim, jak nam kazano. Z nami także Va- nye, Elyek i pięciu strażników uzbrojonych w łuki i szable, odziani w stroje czystsze niż te przepocone, które mieli na sobie, gdy ich poznałam, ale w równie surowym wojennym stylu. Widząc, że wszyscy jesteśmy obecni, Amrey najpierw rzucił na swoich towa- rzyszy zaklęcie języków, aby władali mowąArguenty i rozumieli, co działo się wokół nich podczas naszej podróży. Następnie od- wrócił się do nas tyłem i położył rękę na shia u swojej szyi. Po chwili koncentracji podniósł rękę i wykonał gest, jakby przecierał lustro, zamaszysty ruch od lewej do prawej. Za jego dłonią przecinającą powietrze pojawiła się szczelina, jaśniejąca tym samym błękitnobiałym blaskiem, który płynął spod jego pal- ców obejmujących czarodziejski kamień. W otworze migotały gwiazdy czy drobne rozbłyski, niczym świetliki zapalające się i jarzące, by raptem umrzeć; za tym migotaniem rozciągała się tyl- ko aksamitna ciemność. Nieliczne karzdagi i ludzie, którzy mimo pogody znaleźli się na dworze, zatrzymali się w pobliżu, zachowując pełną szacunku, niemal nabożną odległość od naszej grupy, niektórzy kłaniali się poddańczo Kar Kalimowi, jak go tu i tam szeptem nazywano. Amrey ignorował to uwielbienie, przyjmując je jako rzecz sobie należną, i odwrócił się do nas; w kącikach niebieskich oczu uka- zały się drobniutkie zmarszczki, gdy zauważył mój wyraz twarzy. Wskazał na otwarty przez siebie portal. - Przechodzić. Vanye wyciągnął szablę i posłusznie ruszył pierwszy. Za nim Elyek i dwóch strażników, reszta zaś została w tyle, pilnując, czy Lesseth i ja spełnimy polecenie. Amrey kordialnie wziął mnie pod ramię, jakbyśmy byli najbliższymi przyjaciółmi. Ruszył ku porta- lowi, a ja wyczułam za sobą obecność Lessetha; mój przyja- ciel-duch nie chciał spuszczać ze mnie oka w szczelinie, która połknęła nasze ciała już w połowie. Nie przywykliśmy do tego ro- dzaju bramy, gdzie przejście z jednego wymiaru do drugiego było wyraźnie widoczne. Czy na pewno wiedział, dokąd prowadziła, gdzie wyjdziemy? Nawet przy zaklęciu teleportacyjnym musiałby stworzyć sobie w wyobraźni dokładny obraz celu podróży, inaczej czar byłby niedokładny i przeniósłby jego i innych zbyt wysoko nad ziemią, albo też w skałę podłoża... Już w następnej chwili przekonałam się, że mój niepokój był nieuzasadniony. To, co przy wejściu w szczelinę wydawało się czernią, przy następnym kroku okazało się nowym otoczeniem, najzupełniej rzeczywistym, jasno oświetlonym srebrzystym bla- skiem wiszącego w górze półksiężyca i gwiazd. Poczułam zapach soli w powietrzu i usłyszałam nieodległą oceaniczną bryzę. - Telemar - potwierdził Amrey, wypuszczając moje ramię i wskazując wysokie mury na poszarpanych szczytach wzgórz bli- sko horyzontu. Znaleźliśmy się na drodze, zakurzonej w tym cieplejszym kli- macie, gdzie uścisk zimy zelżał. - Jakim sposobem potrafisz się przemieszczać tak dokład- nie? - zapytałam, niezdolna ukryć zdumienie. - To chyba nie- możliwe przy zwyczajnych zaklęciach? - Bo to nie jest zwyczajne zaklęcie - zachichotał Amrey. - Miałaś rację wtedy w swojej pracowni, wiele lat temu, Inyo: jeśli chodzi o te kamienie, wystarczy intencja. Zapragnąłem przybyć w bezpieczne miejsce w pobliżu gospody niedaleko Telemaru - i oto jesteśmy. Jego lekki ton sprawił, że zjeżył mi się włos na głowie. O takiej magicznej mocy marzył każdy czarownik, to było dosłownie spełnianie życzeń. Poprowadził nas do gospody położonej za dziedzińcem przy drodze. Przyspieszyliśmy kroku, by uniknąć ulewy z raptem przy- wianych przez wiatr chmur, które zaciemniły gwiazdy na niebie. Kiedy zmierzaliśmy do schronienia, przez mózg niczym błyskawi- ca przeleciało mi kolejne pytanie. Jeśli shian były tak potężne, jeśli magia styrcyjska tak uległa, dlaczego po prostu nie zapragnął zostać władcą świata? Przecież kamień z pewnością mógł to sprawić? A jeśli nie -jakie granice miała czarodziejska moc kamienia, o czym Amrey nie chciał rozmawiać? Należało to przemyśleć, lecz takie głębokie kwestie musiały poczekać. Chwilowo - na pozór - byłam temu człowiekowi sprzymierzeńcem i musiałam uważać, kiedy instruował mnie, bym zaprosiła przywódców stronnictw na poufne spotkania, podczas których będę mogła ich wysondować i przedstawić im Amreya. Ku mojemu zdziwieniu Murl zgodził się uwolnić Lessetha z zaklęcia pół-widzialności, dzięki czemu mój przyjaciel mógł po- ruszać się jako duch i czym prędzej przekazać wybranym autar- chom moje zaproszenie. - Tak będzie bardziej naturalnie - stwierdził Amrey. - Będą wiedzieli, że Lesseth przybywa wprost od ciebie i nie zaczną podejrzewać, że coś jest nie w porządku. A czy coś miało być nie w porządku? Spróbowałam go wyba- dać na ten temat. - Zajmij się ich przekonywaniem, Inyo, i nie kłopocz się mo- imi planami. Wystarczy, że namówisz tych panów, aby pozwolili mi stanąć w swojej obronie. Nic więcej cię nie obchodzi. Te słowa były obliczone na wzbudzenie niepokoju; udało mu się to. Zmarszczyłam czoło na małomówność Amreya. Czy Lesseth, będąc na wolności, mógł coś zrobić? Przebiegły mi przez myśl po- gróżki Amreya w związku z Corwinem i już wiedziałam, jak roze- grać tę partię kości, skoro Lesseth mógł znów swobodnie się po- ruszać. Z rezygnacją poddając się nieprzyjemnej rzeczywistości, przyjęłam zaproponowaną mi izbę oraz obecność w niej Amreya i przygotowałam się na czekające mnie spotkanie z autarchami. Caethon ze Stavlii mówił spokojnie, z wyjątkiem sytuacji, gdy chodziło o jego zasady. Znany był jako ten, który wybiera bez- pieczną ścieżkę między powikłanymi sprawami. Jego umiarko- wane i wyważone poglądy - odważnie głoszone - uczyniły go nieoficjalnym przywódcą stronnictwa otwartego portu, zrzesza- jącego te miasta-państwa starej Arguenty, które domagały się wię- cej niż tylko okruchów ze stołu Valeriana. Autarchowie Słonego Wybrzeża zgodzili się, by Caethon przemawiał w ich imieniu, dla- tego siwowłosy lord spotkał się ze mną na tajnej konferencji w tyl- nej izbie przydrożnej gospody za murami Telemaru. 1 Caethon nie przybył oczywiście sam. Towarzyszył mu Halve- ricus z Caronny, wysoki, szczupły mężczyzna o skromnych umie- jętnościach wojennych, ale zaradny w uprawie swych żyznych ziem. Przypuszczałam, że był obecny, ponieważ miał większe do- świadczenie w kontaktach ze mną niż pozostali; Księżycowy Ząb stał na granicy jego włości. Uznałam, że Pelan z Burris przybył tylko po to, by judzić, gdyż ten czerwony na twarzy, przysadzisty mężczyzna był głosem sprzeciwu i wyrażał opinię malkontentów w stronnictwie otwartego portu oraz miast neutralnych. Najwyraźniej spodziewali się zastać mnie samą, gdyż na ich twarzach odmalowało się jawne zaskoczenie. Wchodząc do poko- ju, gdzie zasiadałam zamaskowana i emanująca magią, choć tylko dzięki czarom Amreya - była to iluzja, która dodawała mi powa- gi i wyglądu, do jakiego przywykli - zatrzymali się niczym grup- ka spłoszonych uczniaków, przenosząc spojrzenie ze mnie na Amreya, jego dowódców i straże. - Proszę. Wyciągnęłam rękę; żelazno-złota bransoleta zsunęła mi się na przegub i zalśniła w świetle lampy. - Usiądźcie. Zajęli miejsca po przeciwnej stronie stołu. W spojrzeniu Caet- hona wyczytałam pytanie i w odpowiedzi dokonałam prezentacji, pomna udzielonych mi po drodze wskazówek Amreya. - Pozwólcie, że przedstawię wam Murla Amreya, zwanego Kar Kalimem. Jest potężnym wodzem w dalekiej krainie. Przyby- wa do nas ze swoimi wojskami oraz magią i będzie walczyć za waszą sprawę. Nie ma powodu kochać Valeriana. Pelan z Burris drgnął. - Amrey? - powtórzył ze zdziwieniem, słysząc nazwisko swojego ulubionego kupca korzennego. - Zgadza się. - Murl pochylił głowę. - Syn Keshdara, nie- gdyś uczeń Claviusa Mericusa na twym dworze. - Ale... Ale... - wykrztusił Pelan, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. - Amrey to zaledwie młodzik! - Już nie. Widziałem pięć zim więcej niż ty, panie, a walczę i rządzę o wiele dłużej niż każdy z was. Wysłuchajcie pani, ona po- wie wam wszystko, co powinniście wiedzieć. Sprytne posunięcie: pozwolił mi mówić za siebie i w ten spo- sób, przez pozorne poparcie, wzmocnić jego wiarygodność. Nie wymieniłam nazwy Styrcji, chociaż nakreśliłam jego wyczyny, jak mi o nich opowiadał: poprowadzenie ogromnej siły do zwy- cięstwa, wspaniałe bitwy stoczone przeciwko potężnym wro- gom, wspomagane niezwykłymi czarami... pomijając fakt, że niszczył lub podbijał wszystko, co stawiło mu opór albo zwróciło jego uwagę. To wywołałoby pytania, których nie chciał teraz słyszeć. W końcu moja przemowa przypominała kwieciste pasa- że rodem z poematu epicznego, raczej wzruszające niż opisowe. Nie poznawszy żadnych szczegółów, Caethon i inni odnieśli wrażenie, że oto stoi przed nimi legendarny bohater, przybyły im z odsieczą. Kiedy zaczęli się wahać, a Pelan znów dociekał, jakim sposo- bem młody Amrey mógł się zmienić w tego siwiejącego mistrza niezwykłych mocy, odezwałam się ponownie: - Tam, gdzie on panuje, czas płynie inaczej... Murl przerwał mi gwałtownym gestem dłoni. - Jak i dlaczego osiągnąłem ten wiek oraz moje dokonania - to nie ma wielkiego znaczenia - rzekł swoim głębokim baryto- nem. - Ważne jest, że dysponuję narzędziami, które mogą wam pomóc. Rozumiem, że znajdujecie się na łasce Valeriana i ko- niecznie musicie go przekonać do waszych poglądów. Mogę za- oferować wam potęgę, która poprze wasze argumenty. No. Karty na stół, wszystko powiedziane jasno i w sposób nie budzący wątpliwości. Dawne związki Amreya z Burris uzasad- niały jego osobiste zainteresowanie sprawą. To, że miał do dyspo- II zycji wielkie siły, przyjęli bez trudu, ponieważ usłyszeli to z mo- ich ust. Nie przeoczyli także faktu, że wszedł mi w słowo. Twarze autarchów zasępiły się, gdy rozważali potęgę tego, któremu po- zwalałam przerwać sobie w pół zdania i który w moim pokoju przemawiał tak władczo. - Więc proponujesz nam sojusz, czy tak? - zapytał Caethon po ściszonej rozmowie z towarzyszami. - Właśnie tak. - Amrey lekko skinął głową. - Za jaką cenę? - zapytał wprost Halvericus. Uśmiech zmarszczył twarz Amreya. - Pozwólcie mi zostać autarchą, jednym z was - rzekł. - Moją dziedziną będzie to, co zdołam wyrwać Telemarowi i utrzy- mać. Vanye, siedzący po jego prawej stronie, uśmiechnął się nie- znacznie na tę uwagę, znaczącą na pozór, że utrzymanie ziem położonych pod samymi murami Telemaru będzie niezwykle trud- ne. Terytorium to lordowie Słonego Wybrzeża mogli bez kłopotu oddać jako cenę nowej autarchii, gdyż nic ich to nie kosztowało, a ryzyko poniesie ten, którego ambicją było wejść do ich grona. Jednak byłoby dziwne, gdyby zdobywca wspomagany przez kryształ Styrcji oraz armię nie zdołał utrzymać wybranego przez siebie terenu - a do tego i reszty Telemaru. Pojęłam, do czego dąży Amrey; wkrótce może zostać głównym autarchą, któremu pozostali będą musieli się kłaniać. Westchnęłam, lecz nie odezwałam się. Jeśli ci lordowie nie umieli właściwie ocenić ambicji i możliwości Amreya, ja nie mogłam nic dla nich zrobić, a zwłaszcza otwarcie ich ostrzec w obecności samego zdobywcy. Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, działając w pobliżu wroga zagrażającego naszemu wspól- nemu dobru. Autarchowie w ogóle nie rozumieli mojego delikatnego położenia; najwyraźniej uznawali moją obecność - i moje mil- czenie - za poparcie dla mego towarzysza. Halvericus uspokoił się; Pelan z rezerwą kiwał potakująco głową. Caethon pierwszy powstał i wyciągnął rękę. - Dobrze więc. Porozmawiamy z pozostałymi, a gdy poja- wisz się przed radą, spotka cię ciepłe przyjęcie, panie. - Kar Kalim - przerwał burkliwie Vanye. - To jego tytuł. - Oczywiście. Kar Kalim - rzekł Caethon przepraszająco. - Z radością oczekujemy chwili, kiedy z tobą u boku przedstawi- my nasze żądania Telemarowi. Co za czułości. Ciekawa byłam, jak długo to potrwa. Valerian nie zniżył się do uczestnictwa w ostatnim spotkaniu rady odbywającym się w jego mieście. Powiedział już, co miał do powiedzenia, nakreślił granicę i wezwał innych panów, żeby spró- bowali ją przekroczyć. Niewątpliwie spodziewał się, że pomniejsi lordowie wycofają się, zastraszeni jego potęgą. Jednak pojawienie się Amreya bezpowrotnie zmieniło układ sił. Ostatnie spotkanie było zwykłą formalnością, kiedy przyjęto publicznie porozumienie, jakie poza murami Pałacu Autarchów zawarł z Amreyem Caethon. Lordom Słonego Wybrzeża plan wydał się nieodparcie sku- teczny: Amrey zamiast nich pociągnie gryfa za ogon, uwalniając ich od konieczności zbyt dzielnego lub zbyt agresywnego zacho- wania. Przybysz Kar Kalim mógł sobie drażnić Telemar, ile tylko chciał. Gdyby mu się powiodło, autarchowie z pewnością stanęli- by u jego boku, by zmusić Valeriana do spełnienia ich żądań. Gdy- by poniósł porażkę, z łatwością mogli się odżegnać od związków z tym uzurpatorem. Sądzili, że dobrze chronią swoje interesy i swoją skórę. Ja wi- działam tylko, że Amrey zyskał wolną rękę, i to za cichą zgodą miast-paristw. Z ich mętnych wypowiedzi wnioskowałam, że nie- którzy, na przykład Halvericus, sądzili, iż bez trudu odmówią za- opatrzenia ogromnej armii Kar Kalima, gdyby jej wymagania okazały się zbytnim obciążeniem. Przewidywałam, że niedługo wszyscy się przekonamy, jak Amrey radzi sobie z opornymi. Tym- czasem, mając w zanadrzu tę nową broń w arsenale, Caethon i de- legacja autarchów śmiało przedstawili Valerianowi ostatnie ulti- matum. Lord Telemaru był głuchy na ich słowa i zlekceważył groźby. Autarchowie wycofali się z miłym poczuciem, że zrobili wszystko, na co dozwalał honor, aby osiągnąć pokojowe porozu- mienie. Skoro to się nie powiodło, zamierzali pozwolić Amreyowi działać według własnej woli. Jedyną prawdziwą troskę, że ktoś z zewnątrz, na przykład Ursbach, wmiesza się do konfliktu wew- nętrznego, na naleganie Amreya uśmierzyłam ja. Prywatnie zakli- nał się, że za pomocą shia bez trudu może zapobiec takiej inter- wencji. Dopiero po jego wyraźnych, solennych zapewnieniach zagwarantowałam radzie, że z tej strony nie musi się obawiać za- grożenia. Autarchowie zaczęli wyjeżdżać z Telemaru, bez zwłoki po- wracając do swoich państewek wzdłuż wybrzeża i w głębi lądu. AMREY I JEGO ŚWITA POZOSTALI ZE MNĄ w prywatnej kwaterze, z której czasem korzystałam. Był to nie rzucający się w oczy dom na skraju kupieckiej ulicy, osłonięty od ulicy zielonym dziedzińcem, a od sąsiadów murami, z kilkorgiem tajemnych drzwi, które umożli- wiały dyskretne wchodzenie i wychodzenie. Odbywało się tutaj wiele ostatnich konferencji z lordami przybywającymi incognito oraz z ich wysłannikami. Przed przeprowadzeniem końcowych roz- mów, ustaleniem zasad pomocy i prawa drogi, przyjęciem warun- ków podziału łupów ze wspólnych działań, jeśli takowe się zdarzą - przed podjęciem tych wszystkich spraw, dopóki autarchowie po kryjomu przebywali jeszcze w Telemarze, Amrey wrócił do sprawy Lessetha i jego misji, choć liczyłam, że o tym zapomniał. - Co do wywiadu - powiedział mi - to czas, aby Lesseth zaczął czuwać w naszym imieniu. Popatrzyłam na niego z uwagą, przywołując na twarz specjalnie wyćwiczony wyraz lekkiego zainteresowania i skupienia. Oszczę- dzało mi to wysiłku zadawania nieszczerych pytań i stwarzało wra- żenie, że wsłuchuję się w jego słowa, oczekując poleceń lub wska- zówek. Jak się wydawało, pochlebiało mu to; Amrey nieodmiennie otwierał się i zaczynał rozprawiać, kiedy się go uważnie słuchało. - Chcę, żeby był naszym okiem i uchem głównie podczas prywatnych spotkań Valeriana. Mamy liczby dotyczące milicji i najemników, rezerw marynarki oraz fortyfikacji... jednak są sprawy, które Lesseth może wyjaśnić. Na przykład czy dostrzega czarodziejską aurę mogącą pochodzić od zaklęć obronnych na mu- rach Telemaru? A Vanye chciałby się dowiedzieć o uzbrojenie... Skinęłam głową i w roztargnieniu starałam się zapamiętać jego słowa, z wyrazem zadowolenia na twarzy, którego zresztą nie czułam. Skoro tak mu zależało, aby sprawdzić te niewidzialne czynniki i podsłuchać szepty, czemu nie wyczarował sobie urzą- dzenia jasnowidzącego albo własnych duchów na posyłki? Naj- wyraźniej żądania wobec Lessetha i mnie miały stanowić pokaz władzy. Gdybym ugięła się pod tym naciskiem i zgodziła się spełnić polecenia Amreya, zyskałby większe panowanie nade mną także w innych sprawach. Należało to przerwać. Zgodziłam się współpracować w ogóle, gdyż do pewnego stopnia byłam do tego zmuszona, jeśli chciałam utrzymać jakikolwiek wpływ na postępowanie tego zaślepionego człowieka. Jednak zamierzałam udzielać mu pomocy tam, gdzie mój wpływ mógł okazać się dobroczynny - nie zaś w taki ukradko- wy sposób, traktując przyjaciela niczym zwyczajnego wyczarowa- nego sługę i zbierając wiadomości, które rzeczywiście mogły po- móc Amreyowi w zdobyciu władzy. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby czekała go długa i wyboista droga. Lepiej, żeby pogrążył się w nieprzewidzianych odmętach wojny, niż żeby osiągnął prędki sukces i tym łatwiej zdobył władzę. Kiedy już ją bowiem zdobędzie, czy będzie mnie jeszcze potrzebował? Wątpiłam w to. Mając to na uwadze, mogłam postąpić tylko w jeden sposób. Kiedy Murl wysłał mnie, bym omówiła sytuację z Lessethem, wiedziałam, że nie mogę dłużej odwlekać decyzji. - On cię męczy - zauważył Lesseth, kiedy weszłam do jego izby. Wzruszyłam ramionami. - Jest wymagający. Teraz wymaga, żebyś mu pomógł, szpie- gując Valeriana i Telemar. Lesseth stał się bardziej widoczny, zobaczyłam więc jego wię- cej niż ludzką twarz i malujący się na niej wyraz troski. - Wiesz, że zrobię wszystko, co konieczne, żeby ci pomóc... - Jego żądania mnie nie obchodzą- przerwałam. - To tyl- ko da mu przewagę. Nie, dopóki masz swobodę ruchów, oto, co musisz dla mnie zrobić. Mój głos ucichł, za to myśli nabrały intensywności, skupienia. Nawiązaliśmy telepatyczną łączność bez słów. Przesyłając w ten sposób myśli i uczucia, wyraziłam błyskawicznie wszystko, co ubrane w słowa zajęłoby wiele minut. Lesseth przerwał kontakt. - Rozumiem. - Cofnął się odrobinę. - A jeśli to zrobię, sądzisz, że nie odpłaci, tak jak groził? Przełknęłam ślinę i wypowiedziałam na głos myśl, której nie chciałam nawet formułować. - Życie Corwina nie może znaczyć więcej niż życie wielu niewinnych, które Amrey narazi. - Słowa brzmiały zimno, lecz były prawdziwe, jakże prawdziwe. - Nie możemy mu dać tego, czego żąda... - ...a to zabezpieczenie przeciwko jego agresji jest sprawą pierwszej wagi. Tak, rozumiem. Lesseth mówił cicho, szanując moje łzy. Powstrzymywałam je tak długo, dlaczego wezbrały akurat teraz, kiedy powinnam wyg- lądać na chłodną i zdecydowaną przed moim dręczycielem? - Czy jesteś pewna, że nie narażasz się na podobne ryzyko, Inyo? Mój przyjaciel ledwie wyczuwalnie dotknął mego ramienia. - Mogę liczyć tylko na to, że jeszcze mnie potrzebuje lub pragnie, co zrównoważy skutki jego gniewu. Zrobię, co w mojej mocy, by odwrócić jego złowrogą uwagę od Corwina i Uny. Ale pospiesz się teraz, Lesseth. Do Tor Mak jest daleko, nawet dla cie- bie, poruszającego się między wymiarami. Skłonił mi się głęboko. - Odnajdę cię, kiedy zdobędę potrzebne ci zapewnienia. Potem zniknął i zostałam sama wśród wrogów. Rozdział 10 NASZ SZYBKI POWRÓT DO WIEŻY odbył się przez kolejną szczelinę uczynioną dzięki shia. Przeniknąwszy przez roz- gwieżdżoną czerń, wyłoniliśmy się przed shivetu Kalimatu. Przy- witał nas wiatr siekący deszczem ze śniegiem, który wkrótce zmienił się w śnieżną zadymkę, rzadko widywaną na tej szeroko- ści geograficznej. Amrey oddał mnie pod eskortę karzdagów, któ- re zaprowadziły mnie do Księżycowego Zęba. Ślizgając się, prze- cięliśmy prędko rozdeptaną w grząskie błoto trawę, a stamtąd weszliśmy na schody wiodące do wieży. Amrey zniknął w obozie żołnierskim, gromadząc przy sobie dowódców i wyszczekując rozkazy w pogarszającej się pogodzie. W następnych dniach mało go widywałam. Oddziały konne ze Styrcji stale przechodziły przez bramę i dalej korytarzami i scho- dami wieży, by dołączyć do coraz większego obozowiska. Zosta- wiały za sobą ślady brudu, błota i zniszczone płyty posadzki, któ- rym zrozpaczona Una nie mogła przywrócić czystości. Niech się martwi takimi zwykłymi rzeczami, myślałam; odwracało to uwa- gę od narastającego zagrożenia. Do naszego powrotu z Telemaru w mokrych od deszczu shivetu przed Księżycowym Zębem ze- brała się dwunastotysięczna armia. Zwycięskie hordy Kar Kalima, jak mi powiedziano, liczyły sto tysięcy konnych i prawie tyle samo koniuszych, zbrój mistrzów, kucharzy, markietanek i innego śmiecia, który gromadzi się wokół armii podczas kampanii. Amrey zamierzał sprowadzić przynaj- mniej połowę tej liczby przez bramę do mojego świata. Zrozu- miałam, że oddziały, które zostały w Styrcji, były tam potrzebne, jednak pięćdziesięciotysięczna kawaleria stanowiła siłę znacznie większą niż pięć czy dziesięć tysięcy żołnierzy, jakie w razie ko- nieczności było w stanie wystawić przeciętne miasto-państwo. Nawet w pełni zjednoczone armie miast-państw nie mogły równać się z Breo'la pod względem ruchliwości i szybkości. Ta imponująca armia zbierała się powoli, ale stale; w ciągu za- ledwie kilku tygodni będzie w komplecie i gotowa do wymarszu. Obecne previtsch'ch, czyli chorągwie, w liczbie sześciu, dość dokładnie spustoszyły okoliczne wsie, by zdobyć żywność. Do- myśliłam się tego i innych rzeczy na podstawie zdawkowych uwag Murla, gdy wracał na noc do mojego łóżka, chociaż były to skąpe informacje. Dopiero dużo później dowiedziałam się, że ogołacano całe wsie, po czym doszczętnie je palono; inne mieszkańcy opusz- czali, zanim szabrownicy Breo'la zdążyli wziąć ich na tortury i za- bić w poszukiwaniu łupów oraz jedzenia. Z ust Murla usłyszałam tylko, że czas już wyprowadzić armię. Jego konne plemiona pra- gnęły ruszyć w drogę, zobaczyć nowe terytoria, odnowić kurczące się zapasy żywności. Jedynym logicznym celem była Caronna, blisko położone i dobrze zaopatrzone miasto, posiadające spichle- rze ze zbożem oraz zmagazynowane zapasy pożywienia na zimę. Halvericus przyobiecał pomoc miasta dla kawalerii Kar Kalima i Murl chciał, nie zwlekając, upomnieć się o nią. - Breo'la będą nadal napływać ze Styrcji i stopniowo się tutaj zbierać, by potem dołączyć do mojej chorągwi. Kiedy ruszą w pole, zostaniesz tu z garnizonem w sile dwóch i pół tysiąca konnych. To wcale nie za dużo, by chronić ten strategiczny punkt, poza tym ja będę na każde zaklęcie wezwania, gdybym okazał się tu potrzebny. Chodzi o to, aby zapewnić i wieży, i tobie bezpieczeństwo, muszę także mieć do was dostęp w razie konieczności. Kto wie, jakie posiłki będę musiał sprowadzić ze Styrcji w przyszłości? - To re- toryczne pytanie zadał z lekkim uśmiechem, który mnie zmroził. Bez dostępu do magii nie miałam mocy, by otworzyć czy zamknąć bramę do Styrcji; nie mogłam nawet otworzyć zamka u drzwi do górnej pracowni ani odpieczętować zamkniętych kredensów i tajemnych skrytek. Jedynie broń i narzędzia przecho- wywane w nich umożliwiłyby mi zaskoczenie mojego prześla- dowcy. Kiedy Amrey zakuł mnie w bransolety, odciął mi możli- wość kierowania mocą wewnętrzną, tą drobną, lecz niezbędną iskrą, która tworzyła lub uchylała czary zamknięcia i mniejsze za- klęcia ochronne. Bez niej nie mogłam mieć nadziei, że uda mi się przełamać poważniejsze blokady chroniące portale u szczelin, a tym bardziej dostać się do moich magicznie zabezpieczonych rzeczy. Byłam niczym gość w wieży, nie mogłam wejść tam, gdzie Pani Ciemności nie wpuszczała przybyszów. Ironia polegała na tym, że wiedziałam, od czego się odcięłam - a w większości przypadków Amrey potrafił sięgnąć tam, gdzie ja nie mogłam, bo nawet nie znając konkretnego czaru, orientował się przynajmniej teoretycznie, w jaki sposób blokuję dostęp i jaką metodą można cofnąć moje zaklęcia ochronne w wieży. Nie, z pewnością nie otworzę i nie zamknę bramy styrcyjskiej czy jakiejkolwiek innej. Tu Murl Amrey mógł postępować według własnego uznania, a ja byłam bezsilna, nie potrafiłam mu prze- szkodzić. Wysłuchiwałam jego planów z żołądkiem skurczonym niechę- cią, którą ukrywałam w sobie. Nie mogłam teraz wybuchnąć, po- wiedzieć, co naprawdę myślę. Musiałam słuchać z nieszczerą miną, by zachęcić go do mówienia, do powierzania mi swoich pla- nów i spisków. W ciągu następnych kilku dni kochaliśmy się coraz bardziej ogniście. Dał się nabrać na mój fortel czyja sama dałam się nabrać? Czy przekształciłam swój gniew w namiętność? Nie mam pojęcia... jednak po naszych nocnych spotkaniach zada- wałam podchwytliwe pytania i słuchałam z uwagą zachęcającą do zwierzeń. Robiłam, co mogłam, aby zdobyć informacje przeciwko Anireyowi i przez jakiś czas sądziłam, że całkiem dobrze sobie z tym radzę. Przez kilka dni Kar Kalim odbywał narady z dowódcami i na- czelnikami, planując przemieszczenie swoich sił. Ja zajmowałam się tym, co mogłam robić ukradkiem mimo stałej obecności cuchnących karzdagów, obdarzonych zaklęciem języków, aby ro- zumieli, co mówię lub piszę. Byłam jednak pewna, że pisanego sa- bytańskiego nie są w stanie odcyfrować. To pismo rozumiał tylko Corwin, a on wiedział, że musi zniszczyć liścik, który mu podałam pod pozorem inspekcji w spiżarni, świeżo zaopatrzonej w zapasy ze splądrowanych wsi. Nocami nadal drążyłam Amreya co do jego planów. Mówił ostrożnie, ale pojęłam, że zamierzał wkrótce wyruszyć w drogę z tą częścią armii, która się dotychczas zebrała. Reszta miała dołączyć później, ja zaś pozostawałam więźniem w Księżycowym Zębie, którego mógł dowolnie wzywać i odsyłać. Ponieważ wy- rwał mi kły magii, uważał, że jestem na tyle nieszkodliwa, iż może zostawić mnie samą. Przydawałam się tylko jako jego herold wo- bec lordów Słonego Wybrzeża, a z nimi już zawarł przymierze, które zyskało pozory rzetelności dzięki mojemu poparciu i do- mysłom, jakie z pewnością krążyły na temat charakteru naszego związku. Chociaż ten publiczny wizerunek był irytujący, nie mog- łam sobie pozwolić na zgłębianie tego problemu. Trzeba było się zająć ważniejszymi, bardziej osobistymi sprawami. Pilne było wyzwolenie się z czaru wiążącego, choć właśnie krępował mi ręce. Mimo to nie dopuszczałam, aby rozwikłanie tej zagadki zeszło na drugi plan wśród monotonnych dni spędzonych w areszcie domowym. Nie wiedziałam, jak sama mogłabym sobie z tym poradzić: bransolety były odporne na nóż, gorąco, silny uścisk, a uderzenie kamienia nawet ich nie zarysowało, wręcz przeciwnie, przydało blasku. Opatrzone delikatnymi inskrypcjami obrączki nie miały widocznego zapięcia czy zameczka. Pieczę- cie-talizmany wyrobione w żelazie mówiły aż nadto wyraźnie, że ozdoby zareagują wyłącznie na rozkaz lub zaklęcie. Moje wyćwi- czone zmysły były uśpione, więc nie potrafiłam wyczuć, jakie to słowo, i na razie rzucenie zaklęcia całkowicie przekraczało moje możliwości. Przygnębiona, rezygnowałam z badania bransolet, tej tajemni- cy na moich przegubach; starałam się wówczas usunąć z myśli echo niegdyś wypowiedzianych słów. Na stopniach tej samej wie- ży dawno temu w Chernisylli, dumna Vayanallini stanęła przede mną i wyraziła uczucia swoich towarzyszek, gotowych wypędzić mnie za zaniedbanie powierzonego mi obowiązku. "Rada po- wołuje strażniczki na zasadzie dziedziczenia. Wynosi je i może obalić..." Taki los nie spotkał nikogo w czasach moich i mojej matki, ale teraz wyrok Vayi spełnił się. Czy w moich rodzinnych stronach wiedziano o tej perfidnej sztuczce? Czy byli równie obu- rzeni jak ja? Niemal brałam pod uwagę pewną pokusę, plan po- wrotu do mojego macierzystego świata, gdzie uwolniono by mnie od tego przekleństwa -jednak dzięki niemu wyrok rady na mnie został wypełniony, dlaczego więc miano by mnie uwolnić? Straż- niczki bez wątpienia przyjęłyby mój los z zadowoleniem. Nie, Chernisylla nie była rozwiązaniem dla moich problemów. Bardziej prawdopodobne, że uzyskam pomoc od Cendurhila i cza- rodziejów z Tor Mak, którzy sprawnie posługują się magią, działają wspólnie i są w stanie mnie wesprzeć. Na pewno udzielą mi wszelkiej możliwej pomocy, zwłaszcza kiedy Lesseth zaniesie im wiadomość ode mnie. Te właśnie myśli zajmowały mnie czwartego dnia rano po na- szym powrocie z Telemaru, kiedy Amrey obudził mnie o szarym przedświcie swymi zapałami. Poczułam się zdezorientowana, gdyż mój umysł w na wpół sennych wędrówkach poszukiwał roz- wiązania problemów, zaś ciało ogarnęło przeszywające pożąda- nie, które ostatecznie mnie przebudziło i przywróciło do rzeczywi- stości. Potem leżał, raczej czuwając, niż drzemiąc, podobnie jak ja; oboje nas zaprzątały ważniejsze sprawy niż igraszki cielesne, to było widoczne. Oparłam głowę na dłoni i przyglądałam mu się w mętnym świetle, jak bawił się pasmem moich długich, czarnych włosów. W takich chwilach najbardziej przypominał kochanka, do którego kiedyś żywiłam uczucie, na pozór nieszkodliwy, czuły, obecny tu i teraz, choć ze skrywanymi tuż pod powierzchnią ambi- cjami. Pomyślałam, że do twarzy mu z wiekiem i dojrzałością. Jak nakłonić dojrzałego mężczyznę do okazania zaufania, zaufania, które zdjęłoby mi te złote kajdany? Przerwał mi ten tok myślenia słowami wyrzeczonymi od nie- chcenia. - Lesseth jeszcze nie wrócił - zauważył, owijając pasmo włosów ciaśniej na palcu. Serce mi podskoczyło. Musiała mnie zdradzić obojętna mina, ponieważ wyczytał z niej coś, na co zacisnął ukryte w gęstej bro- dzie usta. - Ale dla ciebie to chyba nie jest niespodzianką, prawda? - rzekł żartobliwym tonem. Otworzyłam usta, by odpowiedzieć; on jednak przycisnął do nich palec, ten sam, na który nawinął moje włosy. - Nie pogarszaj swojego przestępstwa kłamstwem. Myślę, że Lesseth nie opuściłby cię. Jeśli uciekł, to na twój rozkaz, nie z własnej inicjatywy. - Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. - To ciekawe, wobec kogo jesteś lojalna. Że też bezcielesny duch żywiołu znaczy dla ciebie więcej niż dzieciak z krwi i kości, który tak wiele od ciebie oczekuje... Czyżby Lesseth był twoim demo- nicznym kochankiem? W jego słowach zabrzmiała nuta zjadliwej zazdrości; jedno- cześnie jego poznaczona odciskami ręka przesunęła się wzdłuż mojej twarzy i wczepił palce w moje włosy. Zacisnął pięść, od- ciągając mi głowę w tył i odwracając ją, bym na niego patrzyła, a sam zawisł nade mną. - Jeśli będziesz spełniać polecenia, zostaniesz nagrodzona - rzekł niskim, złowróżbnym tonem. - Jeśli nie będziesz po- słuszna, zostaniesz ukarana. Karę poniesie także twoje otoczenie. Rozważ to sobie, zanim podejmiesz pochopne działania. Jego ręka poruszyła się znienacka; uderzenie zadzwoniło mi w uszach i oszołomiło. Puścił mnie i wstał z łóżka. - Ranek spędzisz w tym pokoju. Ubierz się w południe. Weź- miesz udział w uroczystościach, jako moja... hmm, powiedzmy, nałożnica. Tak o tobie myśląBreo'la, moja droga. Nie widzą w to- bie potężnej czarodziejki, a jedynie kobietę, której los zależy ode mnie, która powinna być wdzięczna, że nie została wyrzucona do shivetu dla ich rozrywki. Powinnaś to sobie przemyśleć. Wyszedł, a ja opadłam z powrotem na poduszki. Corwin, miał na myśli to, że chce zrobić krzywdę Corwinowi, tak jak groził. A ta uszczypliwość, że może mnie potraktować inaczej... To nie był Murl, którego znałam, lecz Kar Kalim, twardy człowiek mówiący niewyszukanym językiem Breo'la i myślący jak oni; ostrzejszy, bardziej nieokrzesany niż ktokolwiek kiedykolwiek w moim ży- ciu. Przypomniało mi się, jak zapewniałam Lessetha, że Amrey wciąż potrzebuje mnie lub pozoru mojej pomocy ze względu na lordów Arguenty. Miałam nadzieję, że ta ocena była prawidłowa. Niewiele mogłabym zrobić, gdybym się myliła; byłam teraz pod każdym względem zwykłą śmiertelniczką. Może z wyjątkiem długości życia nie miałam żadnej specjalnej ochrony prócz tej, której zechciał udzielić mi Amrey. A jak długo potrwa, kiedy odkryje nieobecność Corwina i Uny, nie odważyłam się zgadywać. Z KSIĘŻYCOWEGO ZĘBA ISTNIEJĄ WYJŚCIA, sekretne korytarze w piwnicach, przebite przez fundamenty twierdzy, stworzone na wypadek konieczności ukradkowego jej opuszczania, wchodzenia lub na nieprzewidzianą potrzebę. Choć od eonów stanowiły inte- gralną część wieży, nigdy nie słyszałam, by były używane, poza jednym przypadkiem w czasach mojej babki, kiedy dokładnie je zbadano i naniesiono na mapy. Będąc dzieckiem, często oglą- dałam te mapy, planując, że kiedyś zbadam głębiny wieży, wy- obrażając sobie, jaką drogę bym wybrała, gdybym kiedykolwiek musiała uciekać z domu. Później, kiedy mogłam swobodnie pene- trować szczeliny, moje zainteresowania zwróciły się gdzie indziej i te dziecięce marzenia o przygodach i wyprawach poszły w zapo- mnienie. Jednak nie rozkład tych tuneli i korytarzy. Niektóre pamię- tałam, a na pewno trasę, którą pokonywałam w wyobraźni. Mimo braku dostępu do map, zamkniętych czarem, tę właśnie trasę na- szkicowałam z pamięci Corwinowi i opisałam ozdobnym pismem sabytańskim. Droga wiodła ze spiżarni do piwnicy z zapasami, a dalej w dół po ścianie studni do rozpadliny, pęknięcia w skorupie ziemi, bie- gnącego niczym tunel pod fundamentami wieży poza jej obręb i tam rozchodzącego się w liczne naturalne jamy. Zakładałam, że podobnie jak reszta terenu otaczającego Księżycowy Ząb, podzie- mie również przeniosło się razem z wieżą z Chernisylli, gdyż pod- czas spacerów po okolicy rozpoznaję pagórki i wąwozy identycz- ne z tymi, które znałam przez całe życie, splecione w dziwnej międzywymiarowej harmonii z tutejszymi drzewami i krzewami. Rzeźba terenu była jednak taka sama. Modliłam się, żeby to doty- czyło także warstw niższych, bo w przeciwnym razie Corwin i Una zostaliby uwięzieni albo zgubiliby się pod ziemią bez możli- wości wyjścia i pomarliby tam. Ostrzegłam ich, że jest to możliwe, chociaż z mapy wynikało, że rozpadlina wychodzi na wąwóz niewidoczny z wieży, oddzielo- ny od niej doliną. - To nie ma znaczenia, pani - odparła spokojnie Una. - Musimy spróbować, choć nie wiemy, dokąd prowadzi. Nie mo- żemy pozostać narzędziem w rękach Amreya przeciwko tobie, a na pewno nie wypuści nas frontowymi drzwiami! Rzeczywiście, właśnie dlatego nakłoniłam ich do ucieczki, aby usunąć ich spod jego zasięgu i uwolnić się od przymusu. Jednak wysłanie ich w nieznane okazało się znacznie trudniejsze, niż sądziłam. Una przybyła do mnie przed dwudziestu laty; była wów- czas tak zrozpaczona po śmierci córki i wnuka, że przyszła do mnie w poszukiwaniu pomocy, biorąc mnie mylnie za bóstwo. Rozpacz przywiodła ją do mnie mimo całej magii i mgły zaklęć, które chronią mój dom przed obcymi. Z wielką, och, jak wielką ostrożnością pozbawiłam ją złudzeń, ale przyjęłam ją serdecznie w tych trudnych dniach. Niepostrzeżenie zaczęła mi gotować i sprzątać, a ja jakoś na to pozwoliłam, i stopniowo stała się do- mownikiem, moją cichą wyręką, zapewniającą mi coś jakby daw- no utraconą matczyną opiekę. Wysłanie jej i Corwina było równie trudne, jak rzucenie członków rodziny na pastwę niepewnego losu. Zarazem poczułam się zaszczycona ich gotowością do ponie- sienia ryzyka i nie mogłam się sprzeciwić argumentom Uny. Po- wierzyłam im mapę, powiedziałam wszystko, co wiedziałam o czekającej ich drodze, dałam fundusze na podróż i zaleciłam im, tak jak i Lessethowi, żeby poszukali schronienia w dalekim Tor Mak, pod opieką przyjaciół. Te starożytne drogi ucieczki pozostały dla nas dostępne, ponie- waż były takie pospolite. Nie miały w sobie nic magicznego: zwykłe pokrywy na zatrzaski, dźwignie tak zardzewiałe, że niemal się rozsypywały, proste mechanizmy, a za nimi wilgotny, zatęchły korytarz. Moi przyjaciele mogli się tamtędy przedostać bez mojej pomocy. Starannie przygotowaliśmy ich ucieczkę, wywołując chwilo- we zamieszanie w trakcie magazynowania żywności w spiżarni, po tym, jak Una podała jedzenie karzdagom pozostającym w domu w charakterze gońców, a czasami strażników. Dziwne, że to ich Kar Kalim trzymał jako oddział przyboczny, ale wyglądało na to, że ludziom-psom ufał bardziej niż Breo'la. Ludzie starali się odczytywać jego nastroje i choć byli lojalni, zdawali się odnosić do niego z ostrożnością lub bojaźnią. Karzdagi przeciwnie, były mu niewolniczo posłuszne, a jego potęgę przyjmowały z nabożną czcią. Były łatwiejsze do zastraszenia, fanatycznie oddane i przy- puszczałam, że dlatego otaczał się nimi jako osobistą strażą. Bestie jak zwykle zajadały gorączkowo, bijąc się o strawę, bo zdarzało się, że gdy nie zdołały wyrwać należnej im porcji, cho- dziły głodne. Mijając kłębowisko ludzi-psów Una weszła za Cor- winem do spiżarni. Na to wkroczyłam ja, żądając zakończenia konfliktu. Karzdagi zwróciły oczy w moją stronę, gdy moje ostro wypowiedziane rozkazy powstrzymały ich od bijatyki. Zaczęły warczeć, próbując mnie wypłoszyć z pomieszczenia, ale nie ważąc się podnieść na mnie łapy, dopóki Amrey wyraźnie im nie polecił. A wiedziałam, że Murl jest na naradzie wojennej w obozie cho- rągwi, za shivetu Kalimatu. Do czasu, kiedy warkot umilkł, a resztki posiłku zostały bar- dziej pokojowo podzielone między karzdagi, zanim skończyło się zamieszanie, nikt nie zwracał uwagi, czy Una jest w pobliżu, żeby sprzątnąć bałagan, albo czy Corwin zanosi jedzenie do pokoju Amreya, czyli mojego. Kiedy skończyły jeść, sama posprzątałam, aby nikt nie zainteresował się opieszałością kucharki, i sama za- niosłam tacę na górę, aby jak najdłużej zachować pozory. Beczki z winem odsuniętej od ściany spiżarni i kamiennej za- padni pod nią nie ośmieliłam się zbadać, by nie zauważono moje- go zainteresowania tym położonym na uboczu pomieszczeniem. Una i Corwin nie wrócili. W miarę upływu wieczoru mogłam tylko wierzyć, że ich ucieczka się powiodła. Byli teraz gdzieś w długim tunelu wiodącym do jaskini; skręcając w lewo, zawsze w lewo, koło świtu mieli wyjść spod ziemi w miejscu oddzielonym doliną od wieży, w pobliżu koziej ścieżki prowadzącej do drogi na Caronnę. Tam powinni zmieszać się z grupą handlarzy, pielgrzy- mów czy innych podróżnych, którzy akurat tamtędy przechodzili. W tym celu zabrali ze sobą czerwone wełniane pielgrzymie szale, które przy tej pogodzie mogły służyć jako nakrycie głowy i krótka peleryna. Stosowne to przebranie dla nietypowo jasnowłosego Corwina i macierzyńsko zaokrąglonej Uny: razem mogli uchodzić za pielgrzymów zdążających do świątyni uzdrowicielki Arudevi w sąsiednim mieście-państwie, górzystej Singfie. Obmyśliliśmy to tak dobrze, jak umieliśmy; reszta zależała od Lashany, drakmil- skiej bogini szczęśliwego losu. KARZDAG, KTÓRY NAJCZĘŚCIEJ MNIE PILNOWAŁ, był łaciatym stworzeniem ze złamanym lewym zębem. W myślach ochrzciłam go Krzywym Kłem. Przygarbiony i pochylony, sięgał mi do brody, ale był szeroki w barach i nie chciałabym z nim zadrzeć. Kiedy późnym rankiem przed wieżą rozległy się okrzyki i zaczęła się bie- ganina, właśnie mój dozorca o długim pysku otworzył drzwi sy- pialni, rzucił mi znaczący uśmieszek i zaciskając na mym ramie- niu szponiaste palce, pociągnął mnie korytarzem w dół. Pewnie chciał mnie zawlec na wezwanie Kar Kalima tak, jak stałam - okrytą tylko szlafrokiem, z potarganymi włosami i boso. Tym sa- mym znalazł się bliżej mnie, niż Amrey zezwalał, jednak domy- ślałam się, że Krzywemu Kłowi wolno więcej niż innym karzda- gom ze względu na jego wyższe stanowisko. Poszłam niechętnie, ale nie opierając się, by się dowiedzieć, czego Amrey znów chce. Ku mojemu zdziwieniu nie zaprowadzono mnie do żadnego pomieszczenia w wieży, lecz na obszerny, wyłożony kamiennymi płytami taras przed wejściem. Żwir i zimne płyty kłuły mnie w bose stopy. Krzywy Kieł poprowadził mnie do sięgającej do pasa balustrady. Karzdag nie próbował ciągnąć mnie dalej, ale stanął tuż przy mnie, obserwując rozgrywającą się przed nami sce- nę. Nie zachwycało mnie pokazywanie się Breo'la w takim nie- dbałym stroju. Osłoniłam się mocniej szlafrokiem, skrzyżowałam ramiona na piersi i w porywistym wietrze odrzuciłam włosy z twa- rzy. Przed sobą widziałam błotniste pole zbiórki oddziałów kon- nych, pustą przestrzeń między Księżycowym Zębem i najbliższy- 1i namiotami. Tu i ówdzie granice pola wyznaczały tyczki po- chodni, choć nie paliły się one o tej wczesnej porze. Wokół kłębili się ludzie i konie, a strumyk ciekawskich z pobliskiego namiotu nienił się wkrótce w falę gapiów kierujących się w stronę pola biórki. Dopiero po długiej chwili zorientowałam się, co jest przy- czyną zamieszania. Wtedy zaś krew ścięła mi się w żyłach. Widzowie w skórzanych strojach rozstąpili się przed piątką yiadowców i piątką ciężkozbrojnych konnych, uformowanych ¦ kwadrat, pośrodku którego wiedli więźnia. Nie można się było Dmylić co do tych jasnych włosów. Corwin. Siedział na wierzchowcu, którego nigdy nie widziałam - nie- jdobnym do koni Breo'la, niskich, silnych zwierząt, lecz na na- rapianej klaczy, niezbyt rączej, w uprzęży miejscowego wyrobu. /ięc zdobył dla siebie konia, Una niewątpliwie też jechała konno. Poszukałam wzrokiem kobiecej sylwetki w grupie strażników, ale lie ujrzałam jej. Może zdołała im uciec? Miałam nadzieję, że tak, choć widok Corwina przygnębił mnie. Był przywiązany do siodła, : rękami ściągniętymi do tyłu. Jego przerażone oczy spojrzały na inie błagalnie, gdy przejeżdżał pod tarasem ku Breo'la gro- nadzących się po drugiej stronie. Rozejrzałam się za Amreyem, gdyż wiedziałam, że nie przega- pi okazji do publicznego pokazu. Nie dostrzegłam go i zrozu- liałam, że musi być jeszcze na naradzie w namiocie wojennym, lajwiększym namiocie w obozie, rozbitym w odległości strzału łuku, oznaczonym wyraźnie widocznym krwistoczerwonym tandarem. Mój wzrok zatrzymał się na moment na trzepoczącym sztandarze, tak odmiennym od prymitywnych symboli Breo'la: na czarno-czerwonym polu widniała srebrzysta gwiazda. Herb ireya wywodził się wprost z jego dziedzictwa na Słonym Wy- brzeżu, zgodnie z modą panującą wśród lordów Arguenty. Nie przeszkadzałoby mi to strojenie się w cudze piórka, gdyby szło w parze z etyką i postępowaniem cywilizowanych panów, jednak zgromadzona przede mną tłuszcza obnażała fałsz takiego przy- puszczenia. Długowłosi jeźdźcy schodzili się zewsząd okryci przypadkowo pozbieranymi skórzanymi płaszczami, kamizelami, futrzanymi pelerynami i końskimi derkami, niektórzy w zbrojach, inni nie; wszyscy mieli szable u boku lub lance w dłoniach albo łuki niedbale przewieszone przez plecy. Po chwili otoczyli pole pierścieniem, jakby oczekując występu. Ich niewybredny humor mieszał się z niesamowitym, żądnym krwi entuzjazmem, któremu dawali wyraz w pomrukach i groźnych gestach pod adresem Cor- wina. Młodzieniec cofał się lękliwie przed ostrzami szabel i lanc, podsuwanymi mu przed twarz. Ta zabawa wciąż trwała, gdy przed namiotem Amreya uformowała się grupa ludzi i ruszyła w tłum. Kiedy zauważono ich obecność, żołnierze ustępowali z drogi nowo przybyłym, robiąc miejsce wokół Corwina, żołnierza pro- wadzącego jego konia oraz Kar Kalima, który wreszcie znalazł się twarzą w twarz ze swoim jeńcem. Nawet stojąc na ziemi, Amrey wydawał się potężniejszy niż je- źdźcy na swoich wierzchowcach. Czy to skutek magii, aby po- strzegano go większym niż był? Możliwe, choć odcięta od mocy nie zdołałam tego wyczuć. Żal spowodowany tą stratą zapiekł ni- czym pchnięcie sztyletem. Gdybym miała moc, natychmiast uwol- niłabym Corwina, przeniosła go w bezpieczne miejsce, zniszczyła jego dręczycieli... Moje rojenia przerwały znienacka słowa Amreya, tym bardziej zaskakujące, że brzmiały, jakby mówił mi wprost do ucha, a nie z drugiego krańca dzielącego nas błotnistego pola. Zadziałało zaklę- cie, rzucone dla mojej wygody. Albo dla wzbudzenia niepokoju. Vanye i niżsi rangą dowódcy stali tuż przy swoim wodzu. Czarnowłosy człowiek z długą brodą trzymał cugle konia Corwina i ściskając więzy chłopca, przygważdżał go do siodła. Młodzie- niec wyraźnie drżał, lecz podniósł wzrok na Amreya. Wódz hord BreoMa spojrzał na chłopca beznamiętnie i przemó- wił w języku arguenckim, tonem swobodnej pogawędki. - To smutne, gdy trzeba zakończyć czyjeś życie - powie- dział. - Wolałbym zrobić wszystko, tylko nie to, jednak R'Inya- lushni d'aal nie zgodziła się. Postanowiła, że będziesz fantem w jej grze. Leżało w jej mocy zapobiec twojej śmierci, Corwinie, lecz nie zrobiła tego. Obaj popatrzyli w moją stronę, Corwin odruchowo, Amrey, by ocenić efekt swoich słów. To był cios: nie czując zimnego wiatru, który przenikał mnie do kości, wpatrzyłam się w oczy mojego młodego podopiecznego: zdawał się równie wstrząśnięty, jak ja. Chyba nie uwierzył, że wybrałam jego śmierć? Uczyniłam, co w mojej mocy, aby zapewnić mu bezpieczeństwo! Nie było sposobu, żeby podzielić się z Corwinem myślami. Amrey rzucił mi ponure spojrzenie i wrócił do rozmowy. Powie- dział coś w szybkim, gardłowym języku styrcyjskim, na co stra- żnik Corwina odciął chłopca od siodła i zsadził na ziemię. Kilka karzdagów wystąpiło z łopatami i ochoczo zaczęło kopać mokrą ziemię pośrodku pola, a ja nie pierwszy raz pożałowałam serdecz- nie, że nie znam styrcyjskiego. Koniecznie muszę się go nauczyć, nie ma czasu do stracenia... Melodyjne dźwięki arguenckiego ponownie przykuły mój wzrok do Corwina. - Nie jestem zakładnikiem - odezwał się dzielnie, wyzy- wającym głosem, który wbrew jego woli lekko drżał. - Nie możesz podporządkować sobie mojej pani, grożąc mi. Amrey uśmiechnął się i potrząsnął głową niczym mądry czło- wiek dziwiący się dziecku, które samo siebie oszukuje. - Twoja niewiedza czyni jej grzech jeszcze cięższym. Źle wybrałeś, a teraz poniesiesz konsekwencje tego wyboru. Uciekać ode mnie, też coś. Lepiej byś zrobił, uciekając do mnie. - Prych- nął. - Ja nie grożę. Przedstawiam fakty: ci, którzy mi pomagają, otrzymują nagrodę. Podniósł głowę i spojrzał prosto na mnie, mówiąc do swego więźnia: - Ci, którzy rzucają mi wyzwanie, umrą, a z nimi ci, których oni kochają. Kolejny potok styrcyjskiej mowy i widzowie odsunęli się, tworząc pierścień wokół pola. Karłowaci ludzie-psy odrzucali błoto z czegoś, co dopiero teraz zauważyłam na środku pola: była to jama, świeżo wykopana, wielkości studni i przykryta deskami. Deski zostały zdjęte, a karzdagi oczyszczały wykop z rzadkiego błota za pomocą skórzanych wiader i łopat. Dziura nie była głębo- ka, bo kiedy człowiek-pies stanął w środku, jego głowa wystawała nad ziemię. Po chwili najgorsze błoto usunięto. Corwin został do- prowadzony na to miejsce i opuszczony do jamy. Łopaty karzda- gów pracowały szybko, sypiąc ziemię i błoto z powrotem do dziu- ry; zachłysnęłam się z przerażenia, na co stojący obok Krzywy Kieł zachichotał. Grzebali Corwina żywcem, zostawiając mu nad ziemią tylko głowę. Następnie z różnych stron pola wystąpiło dziesięciu żołnierzy, wiodących konie lub biorących cugle z rąk towarzyszy. Pięciu miało skórzane spodnie i krótkie tuniki z końskiego włosia, a ich niskie czoła świadczyły, że są ze sobą blisko spokrewnieni. Żołnierze z drugiej piątki odziani byli w sukienne spodnie oraz okryte kolczugami skórzane napierśniki i poruszali się w zwartym szyku, jakby od dawna stanowili oddział. Wszyscy wskoczyli na konie bez użycia strzemion - był to powszechny sposób wsiada- nia wśród tych barbarzyńców, stosowany, by pochwalić się zręcz- nością, jak przypuszczałam - i ujęli lance rzucone im przez towa- rzyszy z ziemi. Początkowo myślałam, że chcą skazać Corwina na powolną śmierć głodową; teraz przekonałam się, że wcale nie taki mieli za- miar. Widziałam wyraźnie, że te same brzydkie myśli przyszły do głowy Corwinowi, ponieważ poruszył jasną czupryną i wydał okrzyk przestrachu. Ostatni karzdag zasypywał dół tuż przy nim; na paniczny okrzyk młodzieńca odwrócił się raptownie, wyko- nując zamach nogą. Kopnięcie momentalnie uciszyło Corwina. Kiedy karzdag odsunął się, zobaczyłam oszołomionego chłopca z zakrwawionymi ustami, opierającego się brodą o ziemię. Po chwili pole opustoszało, pozostały na nim tylko dwie grupy jeźdź- ców oraz Amrey ze świtą oficerów na przeciwległym krańcu. Spojrzał na mnie ostatni raz, po czym podniósł rękę i opuścił ją. Jeźdźcy ruszyli z jednego końca pola, mijając swój wkopany w ziemię cel o rzut kamieniem. W miarę zbliżania się każdy wzno- sił ramię i ciskał lancą, która wbijała się w ziemię obok Corwina. Po każdym rzucie któryś współplemieniec wybiegał i wyciągał włócznię z ziemi, żeby nie psuć celu innym. Kolejny rzut, i znów lanca chybiła o włos, o trzy dłonie od głowy chłopca. Corwin szar- pał się, a oczy mu się rozszerzyły, ale jeśli krzyczał, jego krzyk zagłuszały wiwaty zebranego tłumu. Z obozu wychodziło coraz więcej Breo'la, aż całe pole otoczyli gapie. Wielu z nich stoczyło się na schodach Księżycowego Zęba; niedomyci żołnierze o tłustych włosach przepychali się gorączko- wo, by lepiej widzieć. Krzywy Kieł i inne karzdagi trzymały ich z dala ode mnie, przez co miałam aż nazbyt dobry widok. Kiedy spuściłam wzrok, nie chcąc dłużej patrzeć na te tortury, w moim uchu odezwał się głos Amreya: - Patrz i uważaj. Albo zmuszę cię, byś patrzyła. Nie chcę, że- byś to zapomniała. W pobliżu jest wielu innych Arguentczyków - wieśniaków, podróżnych - więcej materiału do naszej gry, je- śli sądzisz, że nikt inny nie może cierpieć za twojąnieustępliwość. Patrzyłam więc z bólem serca. Poleciała następna lanca, mi- jając Corwina tak blisko, że z boku głowy zaczęła płynąć mu krew. Kolejny rzut urwał mu kawałeczek nosa i wywołał wrzask, który usłyszałam wyraźnie mimo odległości. Spuściłam wzrok, oślepiona łzami. - Och, proszę cię, patrz - zamruczał mi w uchu jedwabisty głos. - Nalegam na to. Niewidzialna dłoń ujęła moją twarz, uniosła mi podbródek i podtrzymała w tej pozycji, kierując moje oczy na pole. Po prze- ciwnej stronie dostrzegłam Amreya obejmującego jedną ręką kryształ u szyi, wpatrującego się we mnie uważnie. - Mogłaś temu zapobiec, Inyo. Teraz wypij piwo, którego nawarzyłaś. Łzy w moich oczach magicznie obeschły, jakby owiało mnie pustynne sirocco. Ogarnął mnie przymus patrzenia, przyglądania się, obserwowania agonii Corwina w najdrobniejszych szcze- gółach. Widziałam ją tak wyraźnie, rozgrywała się tak powoli się, jakbym obserwowała tę scenę z innego czasu i miejsca. Obrazy nieodwracalnie wryły mi się w pamięć. Lanca za lancą. Każda zadaje ranę, urywa odrobinę twarzy. Żadna nie jest śmiertelna, żadna nie przeszywa czaszki, co byłoby łaską. A potem wyścigi konne, kłusy parami w tę i z powrotem po placyku, gdzie chłopiec został zakopany. Corwin uchylał się od nadlatujących kopyt, ale pierwsze, które go trafiło, ogłuszyło go, a drugie i trzecie, jak mi się zdaje, rozbiły mu czaszkę. Następni je- źdźcy tratowali nieszczęśnika tak długo, aż mózg wyciekł i pozo- stała martwa bryła. Ale to nie był koniec pokazu. Dopiero wtedy zaczęły się praw- dziwe zawody konnych: głowę ścięto i rozpoczęto grę, w której kopano ją i trącano włóczniami według jakichś strasznych reguł zdobywania i bronienia bramek. Mdliło mnie, ale związana okrut- nym zaklęciem Amreya, nie byłam w stanie oderwać oczu, do- słownie. Ich obrzydliwa rozrywka wkrótce się jednak skończyła, po zdobyciu zaledwie kilku punktów, a zwycięzca - zręczny młody jeździec z grupy ciemnowłosych - otrzymał krwawą, ubłoconą nagrodę, w której nie można było rozpoznać nic ludzkie- go. Przez chwilę zajmował się czymś, siedząc w siodle, po czym upuścił głowę na ziemię - i podniósł coś wysoko w górę, wy- wołując wiwaty i oklaski. Myślałam, że to jakiś brudny gałgan, ale gdy zawrócił konia, spod brudu pokrywającego skalp błysnęły ja- sne włosy Corwina. Zwycięzca odjechał ze swoją nagrodą. Karzdagi zabrały głowę, nie chciałam nawet zgadywać, w jakim celu, i zasypały wgłębienie, gdzie pogrzebano ciało, dopóki nie został żaden ślad świadczący, że to grób Corwina. Amrey zdjął ze mnie zaklęcie i wreszcie odzyskałam panowa- nie nad własnym ciałem. Pod wpływem innego przymusu odwró- ciłam się i wbiegłam schodami do wieży, walcząc z mdłościami i płacząc, niepomna na otoczenie. Pobiegłam do mojego pokoju, wciąż mojego, mimo że rozpanoszył się w nim Amrey, i we łzach rzuciłam się na łóżko. Ledwo dosłyszawszy odgłos zamykania zamka w drzwiach, pogrążyłam się w rozpaczy. Rozdział ii TEGO DNIA UMARŁA MOJA DOBRA WIARA W MURLA. Znikł wewnętrzny głos zapewniający mnie, że on nie może być tak okrutny dla ludzkości jak jego adoptowani bracia ze stepów. Jakaś cząstka mnie cofała się przed nim w ucieczce, gdy starałam się pojąć to wszystko, jego spełnione groźby i moje rzeczywiste położenie. Tej nocy znów do mnie przyszedł, jak zawsze, ale mój chłód wywarł na niego dziwny wpływ: wziął mnie zachłannie, z większym pożądaniem i siłą niż kiedykolwiek przedtem, wyka- zując na moim ciele, kto tu sprawuje władzę. Nie odpowiadałam na pieszczoty, lecz on musiał to wykazać. Pozostawił mnie bezwładną na łożu, wykorzystaną i z wystygłym sercem. - Teraz masz więcej tematów do rozmyślań - powiedział rzeczowo, zakładając spodnie. - Wezmę z ciebie to, co chcę, jak ze wszystkich. Wybierał się do namiotu wojennego, gdzie zamierzał przespać tę noc, lekceważąc mój nastrój i zostawiając mnie samą. - Następnym razem nie okażesz mi chłodu - mówił ostro, wciągając tunikę przez głowę. -Znajdź w tej bliskości zadowole- nie, Inyo, znajdź w niej radość, bo będę wiedział, że jest inaczej. Będziesz ze mną z własnej woli albo ktoś poniesie za ciebie karę. Ta dwoistość była torturą. Nie chciałam z nim być, o czym się przekonał dzisiejszej nocy. Mogłabym oczywiście udawać, że to przyjemność, ale wyczułby fałsz, zresztą dysponował magią, która ogłaby mu go wykryć. Jeśli nie wymyślę jakiejś sztuczki, ja- kiegoś sposobu, aby cieszyć się spędzanymi z nim chwilami, ktoś zostanie skrzywdzony. Nieważne kto - wystarczy najbardziej niewinny spośród wieśniaków, żeby udowodnić jego rację. Taka możliwość była nie do przyjęcia: przysięgłam, że nie będzie wię- cej Corwinów poświęconych w krwawym sporcie Breo'la. Dlatego zaczęłam przypominać sobie rzeczy, które zrobił z ser- ca, szukać dobra, które przeważy zło: przeżywać na nowo dotyk, który budził moją namiętność, wspominać poczucie humoru, cieka- wość i osobliwe zachowania, które u niego lubiłam... nawet przy- stojną twarz i pociągające, muskularne ciało... Hołubiłam te myśli niczym cenne szmaragdy, barwne szkiełka świecące w otaczającej mnie ciemności. Znalazłam coś, co wlało odrobinę radości w moje serce, pozwoliło mi pamiętać, kim był, nie Kar Kalimem, okrutnym wojownikiem, lecz Murlem, miłym kochankiem... Zaczęłam o nim myśleć jako o dwóch ludziach, godnym oraz okrutnym i upartym, których zachowania kłóciły się ze sobą. To było dobre rozwiązanie. Następnym razem kiedy z nim byłam, odnalazłam w sercu pewną szczerość i odpowiedziałam na jego dotyk z radością, która wywołała uśmiech na jego twarzy. Jakże musiałam panować nad pamięcią, aby pozwolić sobie na taką swo- bodę w jego towarzystwie! Mnóstwo wspomnień wypchnęłam z myśli, były po prostu nieobecne, czy to na jawie, czy nawet we śnie. Murl stał się człowiekiem, z którym mogłam przebywać; Kar Kalim - obcym, rzadko pojawiającym się u mego boku. Tylko czasem jakieś uporczywe wspomnienie budziło mnie ze snu lub wprawiało w niewytłumaczalne emocjonalne drżenie, doprowa- dzając do łez. Ten nastrój mógł przywołać na przykład obraz twa- rzy Corwina, nastrój, którego nie ośmieliłam się okazywać - lecz po niedługim czasie nie potrafiłam sobie przypomnieć twarzy chłopca, nawet jeśli próbowałam. Lęk o własną skórę w jakiś sposób zawsze wyjdzie najaw. Kie- dy Amrey zażądał wyjaśnień, jak Una i Corwin uciekli, ustąpiłam przed tym, co nieuchronne, i pokazałam mu. Skrzywił się ze złością, ponieważ moja służebna już dawno wymknęła mu się z rąk. Amrey założył zamek w klapie w spiżarni, która osłaniała wejście do korytarza. Wypytywał mnie, czy istnieją inne koryta- rze, i tu się zająknęłam; nie chciałam przyznać, że istnieją, ani po- wiedzieć mu o mapach ukrytych przejść Księżycowego Zęba, a zarazem nie chciałam kłamać i zostać przyłapana na kłamstwie. Zauważył moje wahanie, uznał, że coś ukrywam, i wtedy zdarzyło się to, czego się obawiałam: rzucił zaklęcie prawdomówności, aby odczytać moje myśli i sprawdzić prawdziwość moich słów. Ten czar utkał z własnej mocy, bez udziału kryształu styrcyj- skiego: była to w gruncie rzeczy odmiana czaru wykrywania, któ- rego nauczyłam go wiele lat temu, zanim mnie porzucił. Dzięki temu, że rozpoznałam jego gesty i słowa, zdążyłam przygotować myśli w jedyny sposób, jaki czasem skutkuje przeciwko zaklęciu wykrywania prawdy. Trzeba postrzegać pytania tak, aby odpowiedzi nie były jaw- nym kłamstwem, a jednocześnie nie ujawniały za dużo. Żeby przyjąć tę perspektywę, musiałam mocno skupić się na interpre- tacji, jaka mi odpowiadała, celowo nie pojmując zasadniczego znaczenia pytania. Nie było to łatwe zadanie, ale dzięki Murlowi Amreyowi wyćwiczyłam się ostatnio w okłamywaniu siebie sa- mej. Miałam znacznie większe doświadczenie z tym zaklęciem i podobnie mętnym myśleniem niż on. Ostatecznie uchwyciłam się niepewnych wspomnień do- tyczących tuneli pod Księżycowym Zębem i mogłam powiedzieć - zgodnie z prawdą, jeśli o to chodzi - że nie znam żadnych in- nych wyjść z wieży. A przynajmniej nie w całości, dodałam w du- chu; żadnych wyjść, co do których jestem pewna, że wiodą na po- wierzchnię w bezpiecznej odległości od wieży. Obraz map poznanych za młodu pogrzebałam głęboko na dnie umysłu. Kiedy Amrey zakończył śledztwo, zyskał przekonanie, że przejście, któ- re opisałam sługom, było jedynym, jakie znałam. Był pewien, że w tym względzie nic przed nim nie ukryłam. Podziękowałam rozmaitym mocom, że interesowało go głów- nie własne bezpieczeństwo i ewentualne drogi ataku z zaskocze- nia. Gdyby pytał mnie o tajne skrytki, moje uniki mogłyby wyjść na jaw. Jednak tym razem nie zapytał. Ucieszyłam się, kiedy za- rzucił temat, lecz z obawą myślałam o następnej okazji, kiedy ze- chce mnie przepytać pod przymusem prawdomówności. Mu- siałam takiego zdarzenia unikać za wszelką cenę, choć czułam, że zbliżało się nieuchronnie. Lecz ta próba oczekiwała mnie kiedyś w przyszłości. Tymcza- sem patrzyłam, jak przygotowuje oddziały do kampanii i prowadzi długie narady z dowódcami. Widziałam, jak ugrupowania konne Breo'la zwijają obóz i szykują się do wymarszu. Z dnia na dzień oczekiwałam jego odejścia, w najbardziej skrytych myślach ra- chując, jak mogłabym spróbować odzyskać wolność, kiedy go nie będzie. Jeśli udana ucieczka była niewykonalna, chciałam chociaż wymóc na nim, żeby mnie zabrał ze sobą, gdyż pozostawiona w mojej twierdzy byłabym TÓwnie bezużyteczna, jak pozłacany pasikonik wyjmowany z klatki tylko wtedy, kiedy zażysiy sobie Kar Kalim. Nie zmylił mnie fakt, że traktował mnie z czułą po- wściągliwością - ten nowy sposób bycia zrodził się z napięcia między nami, stanowił chwiejny pokój zawarty w wyniku mojego odrzucenia Amreya, a później wymuszonej z nim bliskości. Trudno jednak było reagować właściwie. Tak samo jak w nim widziałam dwóch ludzi, i ja stałam się dwiema osobami. Jedna, ze- wnętrzna skorupa, była taka, jakiej sobie życzył; druga, ukryta za tą maską, z trudem godziła się z sytuacją, grała na zwłokę, knuła spiski. Ta część mnie pamiętała, że nie wolno mi zbytnio się od- grodzić od tego żądnego władzy człowieka, gdyż wówczas nie zdołam nic zdziałać. Przed takim wyborem stanęłam: gardzić tym, co było jakże godne pogardy, lub zbliżyć się do tego z nadzieją osiągnięcia czegoś więcej - odzyskania wolności, przeszkodze- nia jego planom, ochronienia innych przed jego okrutną mści- wością. Z tego punktu widzenia wybór był oczywisty. Nie chciałam uj- rzeć, jak Słone Wybrzeże, Drakmil czy jakakolwiek inna część tego świata wpada w ręce Amreya, ale tym bardziej nie chciałam ujrzeć niepotrzebnej śmierci i rozlewu krwi. Władcy przychodzą i odchodzą; jeden jest podobny do drugiego, więc rządy Kar Kali- ma w dalszej perspektywie będą znaczyć niewiele. Z bliska jednak jego bezwzględność biła w oczy i to ją najbar- dziej pragnęłam pohamować. Człowiek wychowany w kręgu cy- wilizowanej kultury nader łatwo przyjął obyczaje swego przybra- nego ludu i urządził krwawą zabawę z morderstwa, by mnie ukarać... Owszem, patrzyłam na niego jako na dwóch różnych lu- dzi, ale rozumiałam, że był jedną osobą pełną sprzeczności. Jego sposób myślenia stał się tak obcy, że trudno będzie pokonać dzielącą nas przepaść. Jednak musiałam tego dopiąć. Musiałam dokładnie zrozumieć mojego wroga, wyzbyć się złudzeń co do jego zachowania czy upodobań. Inaczej poniosę sromotną porażkę w subtelnej grze, w której mysz wodzi za nos kota. Przez następnych kilka dni toczyłam ze sobą ciężkie walki, pogrążona w głębokim zamyśleniu. Jak oddzielić naturalne zacho- wanie wodza wojennego tej kultury od mściwej manipulacji, stojącej, jak wyczuwałam, za odwetem Amreya na mnie? Ile w tym było z człowieka, a ile z obyczajów obcej kultury? Czym właściwie powinnam się czuć dotknięta? Przecież te nieokrzesane stepowe plemiona postępowały jedynie w zgodzie ze swoimi zwy- czajami i z grubsza wyciosanym kodeksem wojennym, który wy- kształcił się w ich świecie z konkretnych powodów. Bez wątpienia wyrafinowanym mieszkańcom miast-państw wydaliby się dziku- sami, ale w ich oczach była to zwykła kampania, prowadzona w zwykły sposób. My postępowaliśmy zupełnie inaczej - ale czy mogłam ich za to nienawidzić? Nie. Smucił mnie ich brak ludzkich uczuć, to prawda, i brak poszanowania dla życia. Jednak uznać ich za z gruntu złych nie mogłam. Odrazę budził jedynie fakt, że Kar Kalim celowo wykorzystał obyczaje Breo'la, aby udowodnić mi swoją przewagę. Uczynił z nich bat, aby mnie zastraszyć, aby pokazać, że panuje nad sytu- acją, nade mną, nad rozwojem wydarzeń i ich skutkami. Było to ohydne wyrachowanie. "Mogę to zrobić", powiedział mi w noc po zabiciu Corwina. "To i inne rzeczy, które są dla ciebie odrażające. Nie zmuszaj mnie do takich kroków. Nie chcę ich robić, nie prag- nę. Możesz mi pomóc uniknąć niepotrzebnego bólu i rozlewu krwi; pomóż mi tak, jak o to proszę, a tego rodzaju rzsczy nie będą już nigdy konieczne. To zależy od ciebie, Inyo..." Kuszące, zdradzieckie słowa. Choć chciałam pozostać prawa, w jego słowach brzmiała logika odzwierciedlająca moje myśli. Zachowałam moje chlubne zasady, nie licząc na natychmiastowe korzyści, i ujrzałam straszliwe cierpienie zadane jakby moją ręką. Zmasakrowana twarz Corwina wracała w koszmarach, jego roz- szerzone oczy, gdy pierwsze kopyto uderzyło go w skroń... Gdyby nie ja, nigdy nie znalazłby się w tym położeniu. I za co? Ponownie przemyślałam swoje decyzje i stwierdziłam, że brakło w nich mądrości. Igrałam z czyimś życiem po to, żeby Lesseth mógł ostrzec sprzymierzeńców o istnieniu zdobywcy ze Styrcji; miałam cień nadziei, że dzięki ostrzeżeniu zyskają dość czasu, aby przygotować się na machinacje Kar Kalima. Czarodzieje z Tor Mak w odpowiednim czasie i tak usłyszeliby o Kar Kalimie. Czy pośpiech wart był życia Corwina? Zasady, które wcześniej wydawały się jasne, przestały być ta- kie jednoznaczne. Teraz widziałam jedynie, że Kar Kalim nie mylił się: istotnie miałam możliwość pohamowania jego zapędów, ale tylko gdy będę z nim współdziałać ręka w rękę. Fakt ten napełniał mnie goryczą, ale był nieodparcie prawdziwy. Amrey sądził chyba, że częściowo złamał mojego ducha, że przytłoczyła mnie jego władza i siła woli. Nie wyprowadzałam go z błędu. Postanowiłam spełniać jego polecenia i uśpić go swoją uległością, gdyż wydawało się, że jego polecenia i moje zamiary są na razie zbliżone. Będę jego kochanką, pozornie jego wspól- niczką. Niech lordowie Słonego Wybrzeża uważają mnie za jego nałożnicę, niech sądzą, że błogosławię jego wysiłkom, ponieważ wówczas nie będą się opierać tej niepowstrzymanej sile, lecz współpracować z nią. Czy Arguenta podporządkuje się jego żąda- niom? A później jego rządom? Czy Kar Kalim przeprowadzi swo- je plany również wobec większego Drakmilu? Odepchnęłam tę myśl, wiedząc, że na razie nie potrafię przewidzieć odpowiedzi. Mogłam tylko postanowić, że będę nalegać na pokojowe roz- wiązanie problemów, nakłaniać do kompromisu tam, gdzie będzie to korzystne dla Amreya, i unikać niepotrzebnego rozlewu krwi. Gdyż rozumiałam, może lepiej niż ktokolwiek inny, że groźby Murla nie są pustymi słowami. Posiadał środki, by zrównać z zie- mią całe miasta, a Kar Kalim nie miałby żadnych skrupułów, żeby to uczynić. Słyszałam, jak mimochodem wspominał o zmieceniu wioski i zbudowaniu piramidy z czaszek mężczyzn, kobiet i dzie- ci, którzy w niej mieszkali, tylko dlatego, że odrzucili wezwanie do poddania się. Jeśli mogłam spowodować, aby nie dopuszczano się takich okropności, zrobię to, czy to współdziałając z Amreyem, czy używając swego wpływu na lordów Słonego Wybrzeża. Zimny metal na nadgarstkach przypominał mi o innych rze- czach, którymi także chciałam się zająć. Lecz to zadanie musiałam odłożyć na później. Najpierw trzeba było przekonać Kar Kalima o moim gorliwym poparciu, a dopiero potem postarać się odzy- skać wolność. ARMIA ARGUENCKA TO TWÓR, któremu trudno wyruszyć w pole: spowalniają go wozy z dobytkiem, wózki zaprzężone w woły, akcesoria kapłańskie oraz przenośne świątynie, markietanki dba- jące o dobre samopoczucie żołnierzy i wreszcie sami żołnierze, krzepcy wojownicy wędrujący piechotą. Ich równy krok pozwala im w końcu pokonać odległość od jednej granicy pańskich włości do drugiej, czasem także o wiele większą. Kiedy wychodzą poza terytorium jednego miasta-państwa, zaopatrują się w żywność w niezliczonych sprzymierzonych wsiach i miasteczkach lub za- bierają w pole odpowiednie zapasy z rodzinnego miasta. Zupełnie inaczej postępująBreo'la. Ruchliwi, szybcy, wędrują bez bagażu, a potrzebne rzeczy zdobywają, rabując i polując na ziemiach, przez które przejeżdżają; ta strategia, odpowiednia w stepach i osadach Styrcji, ma jedną wielką wadę. Gdyby od- działy żywiły się wyłącznie w ten sposób, istniało ryzyko, że roz- gniewają miasta-państwa, od których Kar Kalim oczekiwał pomo- cy jako od sprzymierzeńców. Pozostawieni samym sobie, wojownicy zabraliby ostatnią kurę, klejnot czy inny wartościowy przedmiot, jaki wpadłby im w ręce. Byłoby to błędem na terytoriach lordów Słonego Wybrzeża, którzy przysięgli wesprzeć armię Kar Kalima zapasami odpowied- nimi na długi marsz. Czas już był najwyższy, żeby konna armia wyruszyła, zaopatrzyła się na czekającą ją drogę i uniknęła na- przykrzania się przyjaźnie nastawionym sojusznikom. Vanye przygotował konne plemiona do wymarszu w zadzi- wiająco krótkim czasie. Jeźdźcy zebrali się pewnego dnia o sza- rym, mglistym świcie. Brzęk i skrzypienie uprzęży niosły się dale- ko w nieruchomym powietrzu. Usłyszałam te odgłosy przez okna moich komnat: obudziły mnie w tej samej chwili, gdy Krzywy Kieł wszedł i brutalnie ściągnął mnie z łóżka. Nie mogłam się wymigać od tego wezwania. Zatrzymaliśmy się tylko po to, żebym narzuciła suknię, po czym karzdag wypro- wadził mnie na schody przed Księżycowym Zębem. Po chwili podjechała grupa konnych Kalimatu, straż przyboczna wodza, który dosiadał nerwowego, ognistego ogiera, czarnego niczym węgiel, z długą grzywą i ogonem. Nie był to jakiś krótkonogi ste- powy konik, a pełnej krwi guerian, rączy koń szlachecki o czystej linii -¦ niewątpliwie łup zabrany przez szabrowników jakiemuś hodowcy koni lub pechowemu arystokracie. Kar Kalim siedział na wierzchowcu, jakby się na nim urodził. Ściągnął cugle przed tara- sem, gdzie stałam. Jego peleryna semyet powiewała na wietrze, on zaś ogarnął mnie zachwyconym spojrzeniem. Bez słowa wyciągnął rękę i wskazał na osiodłaną klacz u swego boku, która niespo- kojnie przestępowała z nogi na nogę. Rozpoznałam tego konia: na- krapiany, z charakterystycznymi czarnymi pończochami, długo- nogi i o ładnie sklepionej piersi - nie tak piękny jak guerian, ale odpowiedni na długą, wielodniowąjazdę. Koń Corwina. To wspomnienie wytrąciło mnie z równowagi i w pierwszej chwili nie zrozumiałam, o co Amreyowi chodzi. Ręka Krzywego Kła zaciśnięta na moim ramieniu pociągnęła mnie w dół po scho- dach, nim pojęłam, że Amrey chciał, bym mu towarzyszyła. - Nie jestem gotowa do tej podróży - zaprotestowałam i za- raz uchyliłam się przed jego uniesioną dłonią. Ale to nie była po- gróżka, lecz znak, żebym zamilkła. - Będziesz miała w drodze wszystko, czego potrzebujesz - rzekł. - Nie musisz nic zabierać, pani. Na jego ustach pojawił się łagodny uśmiech; niemal śmiał się do mnie, ale tylko ja to widziałam. Znów zaczęłam protestować, ale po chwili przestałam. W grun- cie rzeczy zależało mi, żeby pojechać, a co mogłabym chcieć za- brać ze sobą? W obecnej sytuacji nie przydałoby mi się żadne ma- giczne urządzenie, żadna księga. Jedynie ubrania, pieniądze, klejnoty, pachnidła - rzeczy, które Murl mógł wyczarować ski- nieniem dłoni. Dobrze byłoby posiłkować się przyborami do wróżenia, ale nie były niezbędne. W obozie wroga można się pora- dzić mądrości duchowej inaczej niż za pomocą przedmiotów wi- docznych dla każdego. Zlekceważyłam podaną dłoń jednego z członków straży przy- bocznej i sama wskoczyłam na siodło. - Jeśli chcesz, żebym z tobą jechała - powiedziałam do Amreya-proszę o coś ciepłego dla ochrony przed wiatrem. Zima się jeszcze nie skończyła. Gęsia skórka na mych ramionach świadczyła o prawdziwości tych słów, ale on przewidział tę potrzebę. Pstryknął palcami, na co podjechał kolejny żołnierz, rozwijając pelerynę, którą trzymał na kuli siodła. Pelerynę semyet, podobną do tej, którą nosił Amrey, szatę zgoła królewską. Gdy okryła moje ramiona, zrozumiałam, że nie będę traktowana jako więzień wodza, lecz jako jego towa- rzyszka. Rzucił mi nieodgadnione spojrzenie. Pogładził przetykaną si- wizną brodę; w niebieskich oczach malowała się zaduma. Oceniał mnie. Nie ufał mi na tyle, by zostawić mnie w domu, gdzie mogła- bym pójść w ślady Uny i wyślizgnąć się z Księżycowego Zęba, spod jego władzy. Zdławiłam drgnienie niepokoju, jako że nieraz rozważałam taką możliwość, nawet zaplanowałam ucieczkę, bo choć nie byłam pewna innych tras, miałam ochotę zaryzykować i zbadać jedną z nich... Nie. Mimo wszystko lepiej, że miałam mu towarzyszyć. Przy nim będę widywać lordów Słonego Wybrzeża i uczestniczyć w wydarzeniach, które wyznaczą nasze działania na następne dni. To o wiele lepsze niż zostać zamkniętą w rozpaczliwym odosob- nieniu, wyłącznie w otoczeniu ludzi-psów i oddziału konnych żołnierzy, odciętą od sposobności obserwowania Amreya i wpły- wania na jego decyzje. Ta myśl niosła dziwną pociechę. Dobrze, nie usłyszy ode mnie słowa skargi. Krzywy Kieł wręczył jednemu ze straży przybocznej jakiś pakunek, w którym rozpoznałam zawiniątko z mojej szafy: zawierało złote i zdobione srebrem hebanowe maski, potrzebne mi do ceremonii i czarów, a także na użytek widzów, gdy moja obec- ność miała budzić postrach. Jedyne spośród potrzebnych mi rze- czy, których Amrey nie chciał pozostawiać przypadkowi. Przy wspomaganiu czaru obecności pod tymi twarzami jestem znana. Najwidoczniej Kar Kalim miał dla mnie jakieś zadanie w tej podróży. Przeniosłam spojrzenie z zawiniątka na wodza-czaro- dzieja i oficjalnie skłoniłam głowę. Mógł to potraktować jako komplement, wyraz posłuszeństwa lub cokolwiek innego. Co do wrażenia, jakie wywierała na innych moja obecność u jego boku, myśleliśmy to samo, a ja gromadziłam wszystko, co nas łączyło, niczym skarb. Powiedział coś do swoich gwardzistów, po czym dołączyliśmy do kolumny jeźdźców kierujących się w stronę wzgórz, które prowadziły do morza i drogi wzdłuż wybrzeża. Niedługo wysunęliśmy się na czoło i jechaliśmy, Kar Kalim i ja, niosąc naszym sprzymierzeńcom i niczego nie podejrzewającym wrogom los szczęśliwy lub okrutny - jaki, nie wiedziałam. PODRÓŻ ODBYWAŁA SIĘ SZYBKO, w tempie, do jakiego nie przy- wykłam, a nie mogłam użyć magii, żeby łatwiej ją znieść. Dwu- krotnie w ciągu tego dnia zmienialiśmy wierzchowce i jechaliśmy prędzej, niż miałam w zwyczaju. Na końcu naszej długiej kolumny szły luzaki i zwierzęta juczne, obładowane zapasami. Za nimi to- czył się wóz na łupy, cięższe zapasy i wielki namiot wojenny, któ- ry był głównym elementem każdego obozu wojennego Breo'la. Ta formacja ciągnęła powoli za armią Kar Kalima, stanowiąc od- dzielną jednostkę. Przed zmierzchem szybka część kolumny znacznie się wysforowała i dotarła do ostatniego grzbietu, który dzieli wzgórza Caronny od miasta o tej samej nazwie, otoczonego wysokimi murami i ulokowanego na nadmorskim urwisku. Podróżni uciekali przed nami albo gapili się w jedną lub drugą stronę. Otwierali w zaskoczeniu usta, widząc wielkość armii: jecha- ło blisko dwadzieścia tysięcy konnych, zaś pozostała część armii styrcyjskiej miała dołączyć, gdy pod wieżą zbierze się ponownie odpowiednia liczba żołnierzy. Były to siły przewyższające ogro- mem wszystko, co widziała Caronna, większe niż armia jakiego- kolwiek miasta-państwa. Nic dziwnego, że ludziska się gapili, roz- darci między przestrachem, zdumieniem i wynikającą ze zdro- wego rozsądku ostrożnością, nakazującą zejść z drogi groźnym, uzbrojonym żołnierzom. Nim na zachodzie zaszło słońce, Kar Kalim zatrzymał kolum- nę. Rozbito obóz na łąkach należących do jakiegoś niewidocznego farmera, a bydło w jego dolinie otoczono i zabito na wieczorne ogniska dla żołnierzy. Sztywno zsiadłam z konia, obolała od gimnastyki w siodle, do jakiej nie byłam przyzwyczajona. Amrey obdarzył mnie pół- uśmiechem i dotknął palcem kryształu u szyi. Chwilę potem ból rozpłynął się, znikł, jakbym nie przesiliła żadnego mięśnia. Po- czułam się jak nowo narodzona, wypoczęta i niezwykle zasko- czona. - Co...? - Nie ma potrzeby, abyś czuła się dzisiaj wyczerpana. Masz jeszcze coś do zrobienia, zanim z tobą na dzisiaj skończę. - Jak mogę ci pomóc? Był to zwrot, który mile go łechtał; teraz też. - Pojadę z obstawą do Caronny i postaram się o rozmowę z Halvericusem. Chcę, żebyś i ty przy tym była, ale nie wypada, byś jechała na koniu jak jakaś pospolita istota. Zaśmiał się cicho, nie wiedziałam, czy drwił ze mnie, czy rze- czywiście był rozbawiony. - Nie, przybędziesz na smoku z mgły, a raczej na czymś jemu podobnym. Przecież tego się po tobie spodziewają. Możesz polecić Halvericusowi, żeby mnie - nas - podjął wieczorem. Nie ma potrzeby denerwować ich widokiem armii na progu, to znaczy jeszcze nie. Najpierw porozmawiajmy z tym pankiem, przekonajmy się, jak gościnnie zechce nas przyjąć. Zależy mi, żeby sprawdzić, czy dotrzyma obietnic złożonych w Telemarze. Rano wejdą Breo'la i uzupełnią zapasy ze szczodrych spichrzy Caronny. A potem pociągniemy na Telemar. Zamilkłam na chwilę, poruszona tym zwrotem sytuacji. Przez cały dzień trzymał mnie przy sobie, ale nie rozmawiał ze mną dużo, był pogrążony w prowadzonych niezrozumiałym styrcyj- skim rozmowach z dowódcami, wskazywał na szczególne cechy terenu lub mówił o farmach i sadach, które mijaliśmy. Teraz ocze- kiwał ode mnie wielkiego wejścia, jakbym podróżowała z Reyd- jikiem - ale z całą pewnością nie będzie to mój smok z mgły. Czy Amrey w ogóle umiał przywoływać takie duchy żywiołów? Nie uczyłam go tego. Spojrzałam na niego z ukosa i po chwili jego chęć przechwalania się sprawiła, że ujawnił swój plan. - Nie pojedziesz na prawdziwym smoku - wyjaśnił. - Stworzę podobiznę - będzie przypominał Reydjika na tyle, że tylko ty poznasz różnicę. Wezwę go. Zaniesie cię tam, zsiądziesz, a on zniknie. To wystarczy. Och, i jeszcze twój wygląd. Nałóż ma- skę, a ja przyoblekę cię w aurę magii oraz biało-złote szaty. Bę- dziesz wyglądać równie imponująco, jak wtedy, gdy zasiadałaś w Radzie Autarchów, albo jak wtedy, gdy mnie przywitałaś, kiedy po raz pierwszy wszedłem w twe progi. Powiedział to rzeczowo, ale z nutką sarkazmu, i pierwszy raz poczułam, że Murl Amrey darzy mnie niechęcią. Nie podobał mu się tworzony przeze mnie teatr, uważał go pewnie za widowisko, za ćmienie umysłów... owszem, był tym, lecz nie chodziło tu o chytre sztuczki. Takie pozory stanowiły ochronę i były zwyczaj- ne wśród mego ludu, w którym licznie występowali jasnowidze, osoby przemawiające głosem bóstw oraz potężni czarnoksiężnicy. Być widzianym jako symbol imponującej wspaniałości - to była nasza zasada: dzięki temu nasze słowa miały większą wagę, a my, jeśli chcieliśmy, mogliśmy poruszać się niezauważeni pośród zwykłych ludzi. Nie mogłam mu tego teraz wyjaśnić i zdenerwowało mnie, że czuję potrzebę tłumaczenia się oraz objaśniania motywów mojego postępowania Amreyowi. Nie musiałam uzasadniać mu publicz- nego wizerunku strażniczek Chernisylli. Widział mnie prywatnie, niewielu miało ten przywilej. Teraz zmuszał mnie, bym pokazy- wała się jak zwykły człowiek jego żołnierzom, i w ten sposób zni- weczył tajemnicę Jeźdźca Północy przed Breo'la. Dobrze, że uznawał przynajmniej za konieczne zachowanie mojej tajemni- czości w oczach elity władzy Słonego Wybrzeża. Oni wierzyli, że Pani Ciemności jest inna od ziemskich kobiet. Ta wiara stanowiła część mojej władzy tutaj, i była to ta odrobina władzy, który z ra- dością pochwyciłam, kiedy mi ją zaoferował. Kiedy zapadły całkowite ciemności, a księżyc wzeszedł ponad cienką, poszarpaną warstwą chmur na północnym wschodzie, przeistoczyłam się ponownie w Jeźdźca Północy - i to z radością, mimo że pozory stworzył ktoś inny. Kar Kalim, straż przyboczna oraz najwyżsi rangą dowódcy wyruszyli w stronę świateł Caronny. Ja czekałam na skraju obozu, otulona ogniem wróżek i odziana w królewskie szaty, z maską na twarzy i czarnymi włosami upiętymi wysoko, chroniona zaklę- ciem od chłodu nocy. Mijał czas; nagle przede mną pojawił się niby-smok z mgły, zgodnie z tym, co mówił Amrey. Breo'la wy- mamrotali coś i cofnęli się od skłębionego obłoku, niektórzy wy- konali gest zaklęcia ochrony przed ukrytą we mgle postacią. Po- deszłam do mglistego zjawiska, wspięłam się na nieistniejącą łapę, a stamtąd na grzbiet. To nie był mój Reydjik ani żadna żywa istota, poczułam pustkę w żołądku. Usiadłam, a stwór wzleciał bez moje- go rozkazu, posłuszny woli Kar Kalima, i poniósł mnie do bram Caronny. W dole przemknęły mury, kryte dachówką dachy i już z wyso- kości chmur sfrunęłam ku grupie konnych rycerzy u bram. Kar Kalim i Breo'la ściągnęli cugle koni, które raptem odskoczyły, zdenerwowane pojawieniem się magicznego stwora, na którym le- ciałam. Bramy miasta były zamknięte na noc i chyba wszyscy stra- żnicy po tej stronie murów zgromadzili się przy wejściu, nieufni wobec cudzoziemsko wyglądających BreoMa. Kapitan straży, wystąpiwszy naprzód, rozmawiał z Amreyem, lecz mnie znano ze słyszenia i gdy się pojawiłam, rozszerzone oczy mężczyzny świadczyły, że natychmiast mnie rozpoznał. Tylko jedna osobi- stość w tych stronach podróżowała w ten sposób. Zsiadłam jed- nym płynnym ruchem i pewnym krokiem podeszłam do Amreya, gdzie trzymano dla mnie klacz, po czym zwróciłam się do oficera. Skłonił się, a stojący za nim strażnicy wyprężyli się na baczność. W tejże chwili pod naszymi stopami zadrżała ziemia. Drżenie trwało króciutko, nawet nie zdążyłam stracić równo- wagi. Konie zaczęły parskać i rżeć; żołnierze i Breo'la skonsterno- wani przestąpili z nogi na nogę. Gdzieś w pobliżu bramy luźna da- chówka zsunęła się z dachu i z trzaskiem rozbiła o bruk ulicy. Usłyszałam, jak Amrey klnie pod nosem, ściągając cugle wierz- chowca: - A niech to shel'a! Nie teraz! Te słowa uderzyły mnie. Przy poprzednim trzęsieniu ziemi wyraźnie spodziewał się czegoś - ale czy spodziewał się i tego? W błysku intuicji pojęłam, że tak. Nagle zrozumiałam to tak ja- sno, że aż przygryzłam usta, żeby nie wykrzyknąć. Drgania ziemi były w jakiś sposób związane z używaniem kryształu styrcyjskie- go. Może były wynikiem jego używania? Niezaplanowanymi skutkami ubocznymi działania nieokiełznanych mocy czarodziej- skiego kamienia, związanych ze szczelinami? Z pewnością Amrey nie potrafił dokładnie przewidzieć, kiedy coś takiego nastąpi, ale wyraźnie spodziewał się, że coś się zdarzy. Silny efekt shia, silne drganie. Mały efekt shia, lekkie drganie. To odkrycie nasuwało tyle myśli, że od niezliczonych możli- wości zakręciło mi się w głowie. Dzięki wyrobionemu przez lata odruchowi rozmawiałam ze strażnikiem, jednak myślami byłam gdzie indziej; miałam nadzieję, że moje roztargnienie nie jest zbyt widoczne. Wydałam rozkaz władczym i wyniosłym tonem, jak- bym siedziała we własnej komnacie, żeby Halvericus pojawił się bez zwłoki. Amrey i jego dziwni wojownicy budzili nieufność strażników, ale ja byłam osobistością, której nie wahali się być posłuszni. Otworzyli bramy i wpuścili nasz orszak do miasta. MINĘLIŚMY MURY MIASTA, wielki plac i prowadzoną tarasami drogą doszliśmy do strzelistego zamku, o harmonijnej sylwetce, z długimi galeriami, marmurowymi kolumnadami i szemrzącymi fontannami. - To pałac służący przyjemności - prychnął Amrey - a nie porządna forteca. Rzeczywiście, nie zbudowano go dla obrony: był luksusową rezydencją bogatego władcy zamożnej krainy. Na każdym kroku widziało się wygodę i piękno: w rzeźbach, mozaikach, marmuro- wych fryzach, w bujnie kwitnącej roślinności, umieszczonej tak, by dostarczała przyjemności oku i powonieniu. Nic dziwnego, że Halvericus tak mieszkał. Chociaż on sam nie uchodził za sybarytę, jego posiadłości pozwalały na rozrzutność, gdyby miał do niej skłonności. Umiarkowany klimat, żyzne pola, eksport, szczególnie wina i tkanin w wyszukane wzory - na tym opierała się jego fortuna. Caronna łączy się z morzem przez Cie- śninę Istanii i dochodzi do Wysokiego Dna, obszaru ruchomej zie- mi, gdzie o nieprzewidzianych porach roku tworzą się mielizny, a czasem groble do Istanii. Dzięki temu była osłonięta i trudno do- stępna dla większości statków, czy to wojennych, czy pirackich, które mogłyby jej zagrażać z morza. Jednak małe jednostki krą- żące wzdłuż wybrzeża łatwo docierały do Caronny i miejscowy rynek był dobrze zaopatrzony w specjały pochodzące z arguenc- kich miast-państw. Od strony lądu Caronnę chronili po bokach sprzymierzeni z nią sąsiedzi, a w głębi wysokie góry, zapewniając miastu bezpieczne, idylliczne życie. Choć nawet Halvericusowi zaczął doskwierać monopol Telemaru i ograniczenie handlu lądowego. Nie umniej- szyło to jednak wydajności jego farm i dziesięciny, a właśnie obfi- tości zboża, wina i oliwy, mąki i suszonego mięsa potrzebowali Breo'la. Spośród wszystkich państw-miast spiżarnie Caronny były najlepiej zaopatrzone - dzięki porze zbiorów, dobremu rol- nictwu i łagodnemu klimatowi tej części Drakmilu. Mawiano, że Epernia, bogini narodzin, hodowli i pól, uśmiechała się do Halve- ricusa szczególnie łaskawie. Nie dałabym za to głowy, ale wie- działam, że bóstwa i duchy żywiołów żyły tutaj bardziej zadowo- lone niż gdziekolwiek indziej. Obfitych zapasów lorda Halvericusa udzielono nam szczodrze, bez okazywania niechęci czy skąpstwa na nasze niespodziane przybycie. On sam przywitał nas u wejścia, skąd dostojnie prze- szliśmy do stołu. Szłam obok Amreya. Odsuwał się od otaczającej mnie aury mocy - i wtedy spostrzegłam, że na siebie rzucił po- dobne zaklęcie. Wydawał się wyższy, bardziej władczy i choć nie nosił maski, wyglądał niemal równie imponująco jak ja. Wszyscy zebrani mieszkańcy Caronny oczywiście pomyślą, że jest odwrot- nie: że to ja udzieliłam mu wyjątkowego splendoru, wywyższając go ponad zwykłych ludzi. Jakiż to dowód łaski Pani Ciemności! Sztuczka wzbudziła mój podziw, a zarazem niechęć; ponownie poczułam zadowolenie, że maska skrywa mój wyraz twarzy. Halvericus usiadł nad resztkami posiłku, które zaraz uprzątnię- to, i rozkazał, by przyniesiono napoje dla nas i naszej świty. Był dość uprzejmy, ale chyba lekko zdenerwowany niespodziewaną wizytą, gdyż przypuszczalnie przytłoczyła go nasza podwójna wspaniałość. To dobrze, pomyślałam; tym chętniej użyczy tego, co obiecał. Autarcha posadził mnie po swojej prawicy, a Amreya po lewej ręce. Posłał po swych doradców i innych, by przyszli się z nami przywitać. Kar Kalim i jego orszak budzili zdumienie nie mniejsze niż ja sama. Arystokraci Caronny w kolorowych pończo- chach i starannie udrapowanych szatach jawnie przypatrywali się ciężkim spodniom, futrzanej odzieży oraz zbrojom z kości i brązu okrywającym konnych. Wojownicy o opalonych, gładko wygolo- nych twarzach wymieniali taksujące spojrzenia z ciemnobrodymi dworzanami; choć podobnego wzrostu, Styrcyjczycy wskutek twardego życia i braku miejskich wygód byli bardziej krzepcy, bardziej muskularni, szybsi w ruchach niż lud wychowany w tutej- szym łagodnym klimacie. Bił od nich zapach koni, potu i dymu, do którego niemal przywykłam i który odcinał się ostro od woni per- fumowanych ciał i aromatu kwiatów na dworze autarchy. Breo'la rozglądali się podejrzliwie po otoczeniu. Wyraźnie nie wiedzieli, jak traktować nadmiernie czystych, niezupełnie ubranych, nieuzbrojonych mężczyzn, lecz obserwowali Kar Ka- lima. Ich wódz zasiadł pewnie w marmurowej komnacie lorda Halvericusa, jakby spędzał każdy dzień swojego życia w podob- nym miejscu. Może tak bywało gdzieś w Styrcji, chociaż wie- działam, że rzadko wydobywa się tam marmur, a o wielkich kom- natach w popularnym w Arguencie stylu atrialnym nigdy tam nie słyszano. Ku widocznemu niezadowoleniu swej straży i przy akompa- niamencie cichych uwag dworzan, którzy po chwili zapełnili komnatę, Halvericus pozwolił eskorcie Kar Kalima zatrzymać broń. Przyniesiono ceremonialny chleb i sól, przyjęte przez Amreya. Podziękowałam za poczęstunek, jak zawsze, kiedy no- szę oficjalne szaty, lecz mojej odmowy prawie nie zauważono, gdy Breo'la z apetytem zabrali się do jedzenia. Już po chwili przyzwyczaili się do krzeseł - jak do obozowych taboretów, których czasem używali na błotnistej ziemi - ale wzgardzili dwuzębnymi widelcami leżącymi przy każdym talerzu i zignoro- wali kielichy, chwytając od razu ustawione przed nim dzbany. Vanye łyknął wybornego wina Edaeni i natychmiast wypluł je z niesmakiem na podłogę, obryzgując sandały stojącego w po- bliżu szlachcica. - Moi ludzie nie lubią wina - Amrey skwitował gafę śmie- chem. - Piją sfermentowane kobyle mleko, zwykłe mleko albo wodę. Macie wodę? Kiedy podano wodę, ich palce, noże i maniery rodem z shivetu wystarczyły do jedzenia, ale w oczach części obserwatorów wi- działam rozbawienie lub pogardę. Carończykom ten barbarzyński pokaz wydał się ucieszny. Amrey także to zauważył. - To sąBreo'la. Wskazał na swoich ludzi, jakby ich przedstawiał, podnosząc głos. Chociaż zwracał się do Halvericusa, usłyszeli go wszyscy obecni w komnacie. - Są nomadami, koń jest im bratem. Ich ziemia jest okrutna i trudna. Nie mają czasu ani warunków na okazywanie subtelno- ści. Jednak nie ma na świecie lepszego jeźdźca. Ani sprawniejsze- go zabójcy. Spojrzał na swoją straż, elitarny oddział Kalimatu, po czym rzucił okiem na wyniosłych, wyperfumowanych panów i uzbrojo- nych w włócznie strażników autarchy. - To są siły, które znajdą się w Telemarze niczym wilki w waszych stadach. Będą wypatrywać słabości, a w chwili niezde- cydowania Valeriana skoczą do gardła. - Jego uśmiech był po- zbawionym wesołości, zimnym grymasem. - Nie sądźcie bitew- nej dzielności miarą manier przy stole. Tłum zafalował niepewnie. Na ten pomruk dezaprobaty pod- niósł wzrok Plevak, dowódca straży Kalimatu. Odezwał się bez- błędnym arguenckim, co było możliwe dzięki zaklęciu języków rzuconemu przez Amreya: - Nie wyśmiewaj się ze sztyletu we własnej dłoni. Jeśli uj- miesz go nieostrożnie, ostrze może się obrócić i cię skaleczyć. Skoro mieli tak dziką powierzchowność i rozmawiali między sobą po styrcyjsku, nikt z obecnych Carończyków nie spodziewał się, że znają ich język. Tłum ucichł zawstydzony, każdy z dworzan zastanawiał się, które z wyszeptanych przez niego krytycznych uwag goście usłyszeli i zrozumieli. Halvericus odpowiedział uprzejmie, nie zważając na zakłopo- tanie dworzan. - Weźmiemy sobie tę radę do serca - rzekł, skinąwszy głowąPlevakowi. Następnie odwrócił się do Kar Kalima i podjął rozmowę, jakby przez cały czas omawiali wyłącznie problemy państwowe. Jeśli jest to możliwe, sprawy dyplomatyczne w Arguencie po- suwają się wolno, ale Kar Kalim grał inaczej. Zażądał żywności oraz świty złożonej ze szlachciców - małej garstki, dla celów po- litycznych - której jedynym zadaniem będzie świadczyć o popar- ciu Caronny dla pokazu siły Breo'la. - Już teraz posłańcy mogą zanieść wezwania na północ i południe - powiedział Halvericusowi podczas prywatnej konfe- rencji po posiłku. - Przedstawiciele Stavlii, Burris i innych od- ległych dworów dołączą do nas sami. Lecz twoich przedstawicieli zbiorę po drodze, jadąc wzdłuż wybrzeża do Telemaru. Było to zgodne z postanowieniami poczynionymi podczas na- szych ukradkowych spotkań pod koniec Rady Autarchów, teraz jednak, gdy przyszło się z nich wywiązać, Halvericus zawahał się. Ujrzał ludzi, którzy wystąpią jako pięść dławiąca Valeriana za gardło: surowych wojowników zupełnie obcego pokroju. Ludzi, którzy nie imponowali wypolerowaną zbroją, schludnością ni- czym z parady i dyscypliną. Do tego prośba o opróżnienie spichrzy z zapasami na zimę do wozów tej armii oraz o wysłanie z nią swo- ich przedstawicieli - spełnienie jej byłoby nieomylnym dowo- dem, że Caronna jako jedna z pierwszych stawiła opór dyktatowi Telemaru. Wyglądałoby to na zbyt wyraźny sprzeciw. Trudno byłoby zresztą przewieźć zboże ze spichrzów: ciężkie wozy grzęzłyby w rozmokłych od deszczu drogach. Andronicus, najlep- szy ambasador Halvericusa, dobrze znający dwór Telemaru, cho- ruje na gorączkę malaryczną... Kar Kalim wyprostował się sztywno, co znamionowało prelu- dium do wybuchu. Owszem, Amrey był sprytny, ale do skutecznej dyplomacji brakowało mu cierpliwości, a gniew nie był odpowie- dzią na ten drobny impas. - Im dłużej będziesz zwlekać z zaopatrzeniem armii - wtrąciłam - tym dłużej Breo'la będą musieli zdobywać jedzenie plądrowaniem. Na dzisiejszy obiad wzięli z pola sto sztuk bydła. Niech poczekająbez żywności jeszcze jedną noc, potem następną, a postanowisz, by zaopatrzyli się na ten długi marsz bezpośrednio od farmerów, na których polach stoją... Czy jesteś przygotowany na taki rozwój wypadków? Wysokie czoło lorda Halvericusa przecięła zmarszczka, kiedy wyobraził sobie dalsze tysiące brodatych, krępych cudzoziemców tratujących pola i odbierających żywność wiejskim domostwom. - Oczywiście, że damy wam wszystko, czego potrzebujecie - zapewnił Kar Kalima. - Tyle że będzie to trudne... - Rozumiem wasze trudności, jakiekolwiek są - odparł oschle Amrey. - Rano moje wozy staną przed twoimi bramami. - I rozumiem, że przedstawiciel, którego wybierzesz w miej- sce Andronicusa, będzie gotów do drogi następnego dnia? - naci- snęłam. - Tak, pani. - Autarcha skłonił się lekko ze swojego miej- sca. - Ktoś wystąpi w imieniu Caronny w waszej misji. Misji. Powstrzymałam śmiech. Czy on naprawdę wierzył, że Kar Kalim zamierza zapukać do drzwi Valeriana, wdać się w dy- plomatyczne negocjacje, powtarzać przy stole protesty i żądania tak często przerabiane na Radzie Autarchów? Sama nie miałabym nic przeciwko takiej drodze, gdyż oznaczało to opóźnienie działań w grzęzawisku nieskończonych rozmów - ale w głębi duszy wie- działam, że Amrey nic takiego nie zrobi. Byłam świadkiem ćwi- czeń wojennych i widziałam, jaki nerwowy nastrój panuje wśród Breo'la, spragnionych walki niczym karmione krwią psy wojny, którym zbyt długo odmawiano masakry. Możliwe, że Halvericus wręcz nie chciał rozpoznać tego na- stroju, gdyż nie jest miła świadomość, że niewinnie przyhołubiony wąż okazał się śmiertelnie jadowity. Ten autarcha - podobnie jak pozostali, mogłam ręczyć - miał ukryte powody, by zachowywać się, jakby Kar Kalim i przedstawiciele, których zabierze po dro- dze, stanowili specjalne poselstwo, polityczną misję wysłaną do rozwiązania tej delikatnej sytuacji. W pewnym sensie tak zresztą było, chociaż wątpiłam, czy Amrey odbędzie wiele rozmów z lordem Telemaru. Niech Halve- ricus nazywa to, jak chce, byle tylko był reprezentowany, a z nim inni zainteresowani lordowie Słonego Wybrzeża. Wyzwanie Kar Kalima wymagało ich poparcia, żeby uznawano, iż jego działania mają na celu większe dobro. Jeśli tej potrzebie stanie się zadość, pan Caronny i wszystkie inne miasta-państwa mogły uważać swo- ich delegatów za tak pokojowych, jak im się podobało. Zadowolony z potwierdzenia obietnicy, Kar Kalim podzięko- wał za zaproszenie na nocleg i późną nocą opuścił pałac wraz ze mną i ze swoją świtą. Naszemu wyjściu z miasta przypatrywali się dworzanie wypełniający korytarze i ogromna liczba miesz- czan wyglądających przez okna. Mieli widok niczym za dnia, gdyż Amrey odprawił chłopców z pochodniami i oświetlił naszą drogę zaklęciem, które oblało ją blaskiem południowego słońca. Specjalnie też rzucił ten czar słowem i gestem pod bramą pałacu Halvericusa, by wszyscy mogli zobaczyć, że sam władał magią, a nie był w tym względzie zależny od legendarnej osoby u jego boku. Tak jawnie opuściliśmy więc miasto, a światło Kar Kalima nie zgasło, dopóki nie znaleźliśmy się daleko poza murami i wysokimi dachami. PO ZEBRANIU PRZEZ ARMIĘ ZAPASÓW i wyruszeniu na drogę wzdłuż wybrzeża tempo marszu wyraźnie wzrosło. Oddziały roz- winęły się w wielomilowe kolumny, za nimi szły konie juczne z ładunkiem żywności potrzebnej na wieczorny popas, na końcu zaś wozy z resztą zapasów. Nie zatrzymywaliśmy się, by uzu- pełniać zapasy, nie nadkładaliśmy drogi, by złożyć wizyty autar- chom Egranii i Mardevis, przez które przechodziliśmy. Amrey wysłał Plevaka i shivetu wojowników, aby zażądali wyznaczenia przedstawicieli autarchów. Obserwował też ich działanie za po- mocą zaklęć, na wypadek, gdyby autarchowie spłoszyli się na to zaproszenie, jak to uczynił Halvericus. - Ale czy nie chciałeś ukazać swojej siły tym lordom Słone- go Wybrzeża? - zapytałam. - I rozkazać, żeby konne plemiona rozbiły się obozem u ich bram? - Wzruszył ramionami. - Po co? Nie obchodzi mnie, co sądzą o mojej sile. - Widok armii, którą wysyłają przeciwko Telemarowi, po- mógłby im wytrwać w sojuszu z tobą. - Wystarczy im zdrowy rozsądek - odparł. - Jeśli go nie posiadają, chcę o tym wiedzieć i w swoim czasie jako wódz napra- wię ten błąd. Tajemnicze stwierdzenie, jednak w istocie nim nie było. Z in- nych rozmów wiedziałam, że Kar Kalim miał plany wobec ewentu- alnych sojuszników, którzy w chwili jego nieuwagi mogliby ruszyć przeciwko niemu. Nie wydawało mi się to prawdopodobne: prze- cież lordowie Arguenty widzieli w tym popieranym przeze mnie wodzu rozwiązanie swoich problemów z Valerianem. Jednak jego sposób myślenia ukształtowały lata intryg i chronienia własnej skó- ry w Styrcji. Tu i ówdzie rozstawiał szpiegujące ptaki, zaklęcia po- wiadomienia i rozmaite zabezpieczenia mające go ostrzec o podej- rzanych machinacjach za jego plecami. Bez wahania zgniótłby lorda, który chciałby zerwać przymierze i zagrozić mu. Było to tak oczywiste, że nie poświęcał temu więcej myśli, ale skupił się wyłącznie na swoim celu: Telemarze i lordzie Valerianie. - Powiniśmy iść jeszcze szybciej - powiedział, kiedy wspo- mniałam o morderczym tempie. - Gdyby nie to, że plądrowanie spowolniłoby nas, zostawilibyśmy w tyle nawet juczne konie. - Po co ten pośpiech? - Bądź pewna, że Valerian już wie o naszym pochodzie. Do- wiedział się od latającego szpiega, może od podpłaconego sługi na dworze Halvericusa albo od grupy kupców, których mijaliśmy w drodze. Czy wierzy tym doniesieniom, to się okaże, prawdopo- dobnie także nie wie, jakie mamy poparcie autarchów. Ale jest różnica między plotką a naszym pojawieniem się u jego bram. Chcę tam dotrzeć, zanim zdoła rozwiać swoje wątpliwości i prze- ciwdziałać zbrojnie. - Jeśli pośpiech jest tak niezbędny, może przedostaniemy się do Telemaru przez szczelinę, jak poprzednio? Starałam się, żeby to zabrzmiało niewinnie; było to oczywiście naturalne pytanie, biorąc pod uwagę moje wcześniejsze doświad- czenia z jego mocą. Rzucił mi spojrzenie z ukosa i krótko potrząsnął głową. - Nie. Używanie tej mocy ma swojącenę. Wolę ją zachować dla większych potrzeb, jeśli Valerian nie posłucha głosu rozsądku. Zastanowiłam się, czy wobec tego moc czarodziejskiego ka- mienia jest ograniczona. Czy też Amreyowi chodziło o te trzęsie- nia, protest ziemi przeciwko uwalnianiu na jej skorupie mocy wy- krzywiających wymiary? Nie przypominałam sobie żadnych drgań w noc, kiedy przechodziliśmy do Telemaru i z powrotem... ale była zmiana pogody, nagła, nietypowa jak na tę porę roku. Czyżby to była łyżka dziegciu w beczce miodu? Czyżby shian w sposób przypadkowy wpływały na siły natury, silnie lub słabo, zależnie od użytej mocy? Pogrążyłam się w domysłach, zakazując sobie wpatrywać się w jego szyję, gdzie misterna klateczka wię- ziła lśniący skarb. Podążaliśmy na południowy zachód tak szybko, jak się dało, zbierając po drodze przedstawicieli zbuntowanych autarchów. Andronicus z Caronny niespodziewanie wyzdrowiał z gorączki i wyruszył z nami. W drodze dołączyli Marius z Egranii oraz Otavian z Mardevis wraz z orszakami i inni. Za nami szli szlachci- ce z Burris, Rąjporu, Singutu, Stavlii, śpiesząc na wezwanie Kar Kalima. Mieli do nas dołączyć, gdy staniemy u bram Telemaru. Podczas marszu Amrey pilnował, żebym zawsze miała piękne suknie, odziewał mnie w delikatne jedwabie, futra i ciepłe wełny, gdyż zbliżaliśmy się do zimniejszego klimatu południowego za- chodu. Złoto świeciło na mej szyi i w uszach, współgrając ze znie- nawidzonymi obrączkami na przegubach; choć maska nie należała do mojej codziennej garderoby, pilnował, by stale otaczał mnie blask, przydający mi aury nieziemskości i potęgi. Towarzyszący nam Arguentczycy traktowali mnie z największym respektem, przejęci, że mogą przebywać w mojej obecności. Breo'la, którzy najpierw widzieli we mnie zwykłego jeńca i zakneblowaną adept- kę czarnej magii, odnosili się do mnie z mniejszym szacunkiem, lecz pod czujnym okiem Amreya zachowywali się poprawnie. Na- wet wędrujące z nami karzdagi - w tym Krzywy Kieł, który zo- stał moim osobistym strażnikiem - traktowały mnie jeśli nie z szacunkiem, to z chropawą uprzejmością. Temu traktowaniu ze strony moich prześladowców, jakbym była honorową osobistością czy też słynnym, tajemniczym i potę- żnym Jeźdźcem Północy - temu poczuciu ważności zaprzeczał tylko fakt, że Kar Kalim popisywał się mną za każdym razem, kie- dy w drodze dołączał do nas przedstawiciel kolejnego autarchy. Nigdy nie przegapił okazji, żeby ujawnić swoją potęgę, a ja stano- wiłam wcale nie najmniej ważny z pionków służących temu celo- wi. Każdy ambasador dworu autarchy był oficjalnie przedstawia- ny - wpierw mnie, jakby cała ta kampania odbywała się pod moim przewodnictwem i władzą, następnie rudowłosemu męż- czyźnie nie oddalającemu się od mego boku, który na pozór wyda- wał rozkazy i zarządzenia na moje polecenie. Dawano im wyra- źnie do zrozumienia, że Pani Ciemności nie należy kłopotać nieistotnymi szczegółami pochodu ani związanymi z nim sprawa- mi politycznymi Słonego Wybrzeża; Kar Kalim sam zajmował się tymi sprawami i naradzał się z nią osobiście, jak mu nakazała. Pierwszy raz, kiedy usłyszałam, jak Murl o tym mówi, roze- śmiałam się w duchu - toż to kłamstwo grubymi nićmi szyte, jak mi się zdawało - lecz ambasadorzy uwierzyli, a Breo'la nie dbali o to, jakie bajki opowiada ich wódz. W przymusowym towa- rzystwie Kar Kalima stawałam się coraz bardziej odizolowana: konni otaczali mnie szacunkiem, niepewni Arguentczycy unikali, karzdagi trzymały się z daleka, nie spuszczając ze mnie wzroku, ale nigdy nie zwracając się do mnie. Tylko Amrey zamieniał ze mną słowo. Rozmowy z nim stały się rozrywką, którą wbrew sobie witałam z radością. Zastanawiałam się, czy mogłabym odegrać ważniejszą rolę w jego kontaktach z ludźmi z zewnątrz, czy też musiałam poprze- stać na prywatnych z nim pogawędkach wcześnie rano lub późno wieczorem w jego namiocie. Takie rozważania zajmowały mnie w czasie, gdy minąwszy lesiste wzgórza i rozległe równiny wy- brzeża dojechaliśmy do doliny, gdzie na brzegu w delcie rzeki Sevian leżał bogaty Telemar. Dotarliśmy do tego złotego portu późnym rankiem piętnastego dnia podróży, wyprzedziwszy wozy z zapasami; przez ostatni dzień czy dwa jechaliśmy szybko z siedmioma oddziałami wojow- ników i gwardią przyboczną Kalimatu. Miasto Valeriana wyłoniło się na szczycie wzgórza Casian, na północnym brzegu szerokiego Sevianu, życiodajnej arterii tego sławnego portu morskiego i rzecznego. Jak słusznie przewidział Amrey, wiadomość o na- szym pochodzie wyprzedziła nas. Na drogach nie było kupców, domokrążców ani podróżnych; przydrożne farmy i domostwa bliżej miasta stały opuszczone. Wiosłowe statki handlowe cumo- wały daleko w zatoce, u ujścia rzeki, nie w zacisznym porcie mia- sta. Tylko małe jednostki, i to zaledwie kilka, stały przy nabrzeżu. Niepewny, z czym właściwie ma do czynienia, i ostrożny po do- niesieniach na temat wielkości armii Kar Kalima, Valerian zaszył się w swoim mieście niczym żółw w skorupie. Przyglądaliśmy się miastu ze wzgórza, tak jak i z miasta musia- no przyglądać się nam. Otaczał mnie blask mocy, podobnie jak Kar Kalima, na użytek szpiegujących oczu i ku zbudowaniu Breo'la. Vanye osadził konia obok swojego pana i szydził z posta- wy wroga. - Valerian będzie tkwił w środku, póki go nie wykurzymy - rzucił z pogardą. - Unika bitwy, tchórz. - Nie jest tchórzem - poprawiłam go. - Już nieraz wal- I czył z piratami i najeźdźcami na wybrzeżu, wypędził też ze swych ziem, a i z innych, bandytów oraz najemnych rabusiów. Wydaje się nadmiernie ostrożny do chwili, gdy uzna, że sytuacja jest ko- rzystna. Wtedy znienacka uderza zza obronnej fasady. Kiedy doj- rzy sprzyjającą okazję, pokaże, co potrafi. - A na Radzie Autarchów widzieliśmy, że gardzi negocjacja- mi - zauważył Amrey. - Valerian sądzi, że dyktuje warunki. Ale nawet gdy u jego bram stoi armia? Tym pytaniem dawał do zrozumienia, że chce usłyszeć moją opinię. - Nawet wówczas - wyraziłam przypuszczenie. - Ma przewagę, gdyż może się bronić. Dysponuje oddziałami milicji i najemników, a sprzymierzeńcy z Ursbachu przypłyną natych- miast, kiedy zostaną wezwani zaklęciem. Prawdopodobnie już są w drodze. Znów popatrzyliśmy na miasto, którego może nie będziemy musieli nękać długotrwałym oblężeniem. Telemar miał potężne, wysokie mury z grubego żółtego piaskowca, wzmocnione legen- darnymi zaklęciami, dzięki którym były odporne na czarodziejskie ataki. W powietrzu nad miastem migotały lekko blokady, kolejne zabezpieczenie przeciwko pociskom powietrznym lub latającym stworzeniom, które mogły mu zagrażać z góry. Na strzelistych wieżach spoczywały na stałe wbudowane katapulty, mogące z tej wysokości bombardować siły nieprzyjaciela na znaczną odleg- łość. W murach istniały podobno tajemne przejścia, dzięki którym obrońcy mogli otoczyć wroga i zaatakować niespodziewanie z róż- nych stron. Autarcha Telemaru dowodził siłami liczącymi co naj- mniej dziesięć tysięcy ludzi: pięć tysięcy milicji, dobrze wyszko- lonej w obronie miasta, i taką samą liczbą najemników, elitarne komando Sorex, którego chorągwie ze złotymi orłami powiewały nad umocnieniami. Było jasne, że Valerian mógł sobie wygodnie siedzieć za mura- mi, dopóki nie oceni sytuacji, a potem uderzyć na nas - albo i nie - w wybranej przez siebie chwili. Czas pracował na korzyść Va- leriana, gdyż jego sprzymierzeńcy mogli rozbić oblężenie, a przy- najmniej na tyle odwrócić naszą uwagę, by podjazd z Telemaru miał szansę powodzenia. Stanęliśmy w obliczu klasycznych problemów wojny oblężni- czej - ale z takiej statycznej sytuacji nie czerpali żadnego zado- wolenia ani Breo'la, ani Kar Kalim, który nie miał ochoty tańczyć, jak mu zagra inny. Amrey powiedział coś do Vanye po styrcyjsku, zaczynając rozmowę, której nie rozumiałam. Po chwili dołączyli do nich Plevak, Elyek i inni wysocy rangą dowódcy. Ożywioną dyskusję od czasu do czasu przerywał śmiech. O mnie zapomnieli i omawiali swoje plany, dostosowując je do defensywnej postawy miasta oraz wyludnionych domostw wokół niego. Wkrótce grupa dowódcza opuściła zimowe, brunatne wzgórze i pojechała na północ, w miejsce znajdujące się poza zasięgiem ka- tapult. Tam zaczynano urządzać obóz. Pośrodku, między szerega- mi namiotów, stał namiot Kar Kalima, oznaczony czerwono-czar- nym proporcem z gwiazdą. Do niego udaliśmy się na dalsze rozmowy. Wokół nas obóz tętnił życiem, rozstawiono namioty, je- źdźcy zbierali się w swoich shivetu, ostrzyli szable i przygotowy- wali ekwipunek bojowy. W namiocie dowódcy zjedliśmy szybko posiłek i tym razem zostałam włączona do narady wojennej, w której uczestniczyła tylko garstka doborowych oficerów. Amrey wskazał mi miejsce obok siebie. Uklękłam na niedźwiedzim futrze, zbierając fałdy granatowej sukni. Pozostali usiedli w kucki wokół mapy, którą rozłożył przed nami Murl. Był to szczegółowy odręczny szkic Empreloru, pałacu Valeria- rna, oraz fragmentu fortyfikacji od północy, od strony naszego obozu. - Kiedy ostatnio byliśmy w Telemarze - wyjaśnił Murl - szpiedzy Pelana okazali się pomocni. Tu jest siedziba autarchy, a tu część murów, skąd najlepiej widać nasze siły. Nastąpiła wymiana zdań po styrcyjsku, pełna szybko nastę- pujących po sobie gardłowych i syczących głosek i nie po raz pierwszy pożałowałam, że nie nauczyłam się tego języka. Zbyt wiele mnie omijało w obecności Amreya tylko przez nieznajo- mość tej mowy. Na próżno starałam się odgadnąć znaczenie słów, kiedy Vanye wskazał punkt między murami miasta i naszym obo- zem - miejsce, gdzie na planie widniały zabudowania gospodar- cze, chaty i niewielkie wille stłoczone niczym kurczęta wokół spódnic kwoki. Amrey przytaknął skinieniem i zwrócił się do mnie: - Mamy na dziś wieczór śmiały plan. Chcę, żebyś mnie ob- serwowała, umożliwię ci to magicznym sposobem. Zdziwiła mnie ta prośba. - Co mam obserwować? Był niezmiernie zadowolony z siebie. - Porozmawiam z lordem Valerianem i chcę, żebyś to wi- działa. Ponieważ znasz tych ludzi lepiej niż ja, opowiesz mi o swo- ich odczuciach co do jego prawdziwej reakcji, co do jego przy- puszczalnych odpowiedzi na moje słowa. Będziesz drugą parą oczu i potem przekażesz mi swoją opinię. - Spotkasz się z nim w jego pałacu? - zapytałam zdumiona. - Oczywiście. Przyjęłam to w milczeniu. Po wszystkim, co słyszałam o jego wojowniczości, nie sądziłam, że Murl będzie skłonny do układów, poza tym Breo'la aż palili się do bitwy. Jednak uznałam, że zamiar przeprowadzenia rozmowy przed starciem zbrojnym dobrze o nim świadczy. - Jak sobie życzysz - odparłam ciepło. - Kiedy będę ci po- trzebna? - Po zachodzie słońca, a przed wschodem księżyca, kiedy te- ren dzielący nas od murów skryje się w ciemnościach. Dobrze. Zadowolona, że przez większą część dnia nie będę musiała siedzieć w siodle, spałam prawie do zmroku, kiedy znów wezwano mnie do Kar Kalima. Razem wyszliśmy z namiotu. W pobliżu usłyszałam tętent kopyt końskich. Vanye wyszczekał rozkaz, na który jedna po drugiej zapaliły się pochodnie, oświe- tlając długi szereg jeźdźców. Ruszyli oni w stronę Telemaru, zbliżając się do północnej części murów, doskonale widoczni z pałacu Valeriana. - Inyo. - Usłyszałam swoje imię i podeszłam do Amreya. - Patrz i czekaj - odezwał się cicho, wyraźnie czegoś wycze- kując, i zwrócił się twarzą ku dalekiemu miastu. Telemar widać było tylko dzięki światłom błyszczącym tu i tam w wieżach i pod dachami domów wystających ponad wyso- kie mury. W ciemności teren między naszym obozem a murami zdawał się wielką otchłanią, teraz przeciętą sznurem pereł, które w rzeczywistości były kopcącymi, jasno płonącymi pochodniami, niesionymi przez rozciągnięty szereg jeźdźców Breo'la. Konni jechali między opuszczonymi budynkami, przykładając pochodnie na prawo i lewo, zapalając sady i stogi siana, wszystko, co się paliło. To, co rozpoczęło się jako metodyczny, uporządko- wany pochód, wkrótce zamieniło się w ognisty szał, radosny fe- styn podpalaczy: jeźdźcy galopowali od jednego celu do drugiego, ich okrzyki niosły się w zimnym powietrzu; kopnięciami otwierali drewniane okiennice i wrzucali pochodnie do chat i małych do- mów. Łucznicy strzelali z murów do sylwetek tańczących na tle płomieni, ale chybiali ruchliwych celów. Po niedługim czasie opuszczone budynki na zewnątrz murów stały się piekłem rozś- wietlającym noc niczym gigantyczne ognisko. Na uciekających je- źdźców posypała się chmura strzał, oni jednak kryli się nisko za końskimi szyjami i umknęli przed zagrożeniem. Jeden został tra- fiony i spadł z konia, wyraźnie widoczny na tle płomieni. Dwaj inni jeźdźcy podnieśli go, wychyliwszy się z siodeł; chwycili rannego pod ramiona jak tobołek i jadąc blisko siebie, wynieśli poza zasięg strzał. Wkrótce Breo'la znaleźli się z powrotem w bez- piecznym obozie. Widziałam to wszystko z wyniosłości wzgórza. Kiedy budynki rozgorzały jaśniej, Amrey odwrócił się do mnie. - Już czas - powiedział. Kładąc jedną rękę na krysztale u szyi, drugą przesunął przede mną od głowy do stóp, a potem lekko stuknął mnie palcem w czoło. Mój ziemski wzrok zaćmił się, ujrzałam za to mętny ob- raz z oka wewnętrznego, jakbym wyobrażała sobie coś zamknięte- go w żywym wspomnieniu. W tej chwili nie widziałam Amreya, dlatego nie zauważyłam jego gestu otwarcia szczeliny, czarnej, rozgwieżdżonej bramy w rodzaju tej, która przedtem przeniosła nas do Telemaru i z po- wrotem. Zaraz też wszedł do portalu, sam, a mój wewnętrzny ob- raz nabrał ostrości. Amrey wkroczył do marmurowej komnaty z wysokim sklepie- niem i oknami z mnóstwem małych szybek, teraz zamkniętymi i opatrzonymi na zimę. Ale jedna z okiennic została otwarta, a przy zasłonie stał wysoki mężczyzna. Szeroki w ramionach, czar- nowłosy, odziany w purpurową serżę i jedwabny brokat - to był Valerian, obserwujący ognie, które wykwitły za murami jego wa- rownego miasta. Kar Kalim pojawił się za nim bez ostrzeżenia. W tej samej chwili powietrze przeszył świdrujący krzyk, alarmujące wołanie - rozpoznałam w nim zaklęcie ukryte w szatach autarchy, jakiś czar ochronny mający ostrzegać przed zbliżaniem się skrytobójcy. Czy Amrey zamierzał od razu zabić wroga? Murl gestem rzucił czar i zobaczyłam, że autarchę uwięził błękitny blask, czego sama nieraz doświadczyłam. Jego oczy były rozszerzone, arogancka twarz zamarła w wyrazie raczej zaskocze- nia niż grozy, podszytego złością. Był bezradny wobec człowieka, który tak śmiało wtargnął do jego komnaty. Dla Amreya nie było to wielkie wyzwanie: jak po- przednio zażyczył sobie, byśmy znaleźli się w gospodzie przy dro- dze do Telemaru, tak teraz zapragnął przenieść się do prywatnej siedziby Valeriana, uprzednio urządziwszy pokaz, który zajął jego uwagę. Nie wiadomo było dokładnie, jakimi zasobami magiczny- mi dysponuje Valerian, więc najmądrzej było go zaskoczyć. Na pewno miał specjalne zabezpieczenia, jak wszyscy autarchowie, którym zamożność na to pozwalała; doskonałym tego przykładem była czuwająca peleryna. Jednak Amrey także był dokładnie osłonięty, chroniła go nie tylko własna moc, ale i potęga czaro- dziejskiego kamienia. Podszedł do Valeriana, który, jak wiedzia- łam, był od niego wyższy, lecz otoczony blaskiem mocy Kar Ka- lim patrzył mu prosto w oczy, a nawet wydawał się potężniej zbudowany niż lord Telemaru. - Jutro rano wyjdziesz i poddasz mi się - przemówił do nie- go ostro Kar Kalim. - Wyjdziesz sam, bez świty. Jeśli oddasz się w moje ręce i poddasz Telemar, oszczędzę miasto. Jeśli zmusisz nas, żebyśmy o nie walczyli, twoich ludzi wyrżniemy, ulice spłyną krwią, a wszystkich, których kochasz, wypatroszymy na twoich oczach. Następnie wypalimy ci oczy rozżarzonym żelazem. Zosta- niesz skuty jak zwierzę i wysłany na pokaz do wszystkich miast- -państw, które twoja chciwość wyzuła z tego, co im należne. Czy mogę cię oczekiwać rano? Aureola więżąca Valeriana zmieniła się, uwalniając jego gło- wę, żeby mógł przemówić. Na jego twarzy odbiły się gniew i nie- dowierzanie, że został tak przyparty do muru we własnym pałacu. - Moi strażnicy zabiją cię! - wyrzucił z siebie z wściek- łością, na co Amrey ponownie zamknął mu usta. - Nie trać sił na próżne pogróżki. W tych komnatach nikt oprócz mnie nie porusza się teraz swobodnie. Zdaje się, że mnie nie doceniasz. - Uśmiechnął się gorzko. - Ale docenisz. Bę- dziesz kluczem, który z własnej woli otworzy przede mną swoje miasto, albo Telemar zostanie przykładnie unurzany we krwi. W każdym razie twoje panowanie dobiegło końca. Pogódź się z tym, Valerianie. Tak czy inaczej - do zobaczenia rano. Nie były to wcale układy, których się spodziewałam, ale ulti- matum, zimne i wyraźne. Po wygłoszeniu go Kar Kałim cofnął się do migoczącej gwiazdami szczeliny w komnacie autarchy. Prze- szedł przez nią w tej samej chwili, kiedy uwolnił Valeriana z za- klęcia wiążącego. Ujrzałam, jak Valerian zatacza się, odzyskując nad sobą władzę, ujrzałam, jak oblicze rozpala mu wściekłość - po czym obraz znikł i Murl jednym krokiem powrócił do obozu Breo'la. Szczelina zamknęła się za nim. W tej samej chwili przejął nas chłód i w powietrzu pojawiły się pierwsze płatki śniegu, gnane przenikliwym wiatrem, którego wcześniej nie było. - Teraz chodź ze mną - rzekł Amrey po drodze - i po- wiedz mi, co o tym myślisz. Będzie walczył czy podda się? Odwróciłam się i poszłam za nim w rozpętującej się nagłej zi- mowej wichurze. Wichurę zrodził shia, nie miałam już wątpliwo- ści, i umiejscowił ją w obozie armii konnej. Po godzinie byliśmy prawie całkiem zasypani, a na południowe boki namiotów wiatr nawiał puchowe zaspy. Zadymka nie tknęła płonących budynków przed murami Tele- maru. Domy paliły się jasno jeszcze po wschodzie księżyca, a po- tem zawaliły się i utworzyły zgliszcza, które dymiły się i żarzyły przez całą noc. Rozdział 12 Jednak rankiem Valerian nie skapitulował. Bramy mia- J sta pozostały zamknięte i pod strażą, a obrońcy w wielkiej liczbie wylegli na mury obronne. Kar Kalim siedział twarzą do murów na obozowym taborecie, a wokół niego przykucnęli jego dowódcy. Wiatr rozwiewał mu pe- lerynę semyet, ukazując haftowaną srebrem czarną tunikę i ozdob- ne srebrzyste mankiety, przykuwające uwagę, kiedy gestykulował w rozmowie ze swoimi ludźmi. Jedli śniadanie i studiowali umoc- nienia miasta, i chyba żartowali, sądząc po śmiechu. Przyglądałam się z namiotu tej grupce mężczyzn odzianych w końskie skóry i kolczugi, siedzących na południowym stoku wzgórza. Długo, i jak się zdawało, spokojnie czekali, aż słońce wskazało późny ra- nek. Wtedy do obozu przybiegł posłaniec, a zaraz potem przyszedł Krzywy Kieł, by zaprowadzić mnie do Kar Kalima. Pokazano mi taboret okryty żółtym futrem pantery, podobnie jak siedzisko Kar Kalima, i już po chwili zrozumiałam, dlaczego. Wezwani przez innych gońców, stawili się przed nami grupą am- basadorowie różnych miast-państw, trzej arguenccy arystokraci sprowadzeni z obozu w swoich drapowanych szatach, każdy z wy- strojoną w skóry i zbroje świtą. Przewodził im Andronicus, który złożył piękny dworski ukłon mnie, a potem Kar Kalimowi. Swoje słowa skierował do nas obojga, jakbym ja miała prawo głosu; o ile mogłam stwierdzić, przypuszczał, że tak właśnie jest. - Oczekujemy negocjacji, pani, panie - powiedział, pochy- lając przed nami głowę. - Mamy tu kopię naszych roszczeń i żądań... Kar Kalim uniósł rękę, żeby przerwać jego przemowę. - To nie będzie potrzebne. Rozmawiałem już dość wyczer- pująco z lordem Valerianem. Okazało się, że nie kwapi się do współdziałania. Andronicus uniósł jedną ciemną brew. O nocnej wizycie Kar Kalima wiedzieli tylko najwyżsi dowódcy, a oni z pewnością nie przekazali tego Arguentczykom. - Ach tak? Szybko działasz, panie. Niepewnie zaszeleścił trzymanymi w dłoni papierami. - Są jednak pewne ustępstwa, punkty, które musimy do ko- ńca wyjaśnić, warunki, które Telemar będzie musiał spełnić, kiedy zmusisz go do współdziałania. Przynajmniej ty powinieneś wie- dzieć... Oczy Amreya zwęziły się. - Telemar już dokonał wyboru, ambasadorze. Czas na roz- mowy skończył się. Prawdę mówiąc, skończył się dzisiaj rano, kiedy lord Valerian nie wyszedł dobrowolnie ze swoich bram. - Zażądałeś, by się poddał? - Carończyk wyglądał na zdu- mionego. - Kiedy? - Źle mnie zrozumiałeś - zachichotał Kar Kalim. - Wy- dałem mu rozkaz, który on zignorował. Teraz ty oficjalnie za- żądasz od niego poddania się; ty oraz pozostali ambasadorowie. Przedstawiciele miast zamamrotali coś skonsternowani. - Wybacz, panie - powiedział głośno Marius z Egranii - ale to nie nasza rola. Jesteśmy tu po to, aby świadczyć o poparciu miast dla twoich działań... - Zgadza się. I poprzecie mnie, to jasne. Już wam powie- działem, w jaki sposób. Panowie, przygotujcie się dojazdy. - Raczej nie - sprzeciwił się Andronicus, marszcząc brwi. - Nie po to tutaj jesteśmy. Amrey spojrzał na niego chłodno. - Pojedziesz, panie - rzekł. - Pojedziecie wszyscy, by po- kazać, że nie żądam poddania się Telemaru dla siebie, ale że cho- dzi o interes innych. Pojedziecie dobrowolnie albo przywiązani do siodeł, ale pojedziecie. Na te słowa arystokraci najeżyli się, a członkowie ich świty zasłonili sobą swoich podopiecznych. Zanim jednak groźni Breo'la przysunęli się zbyt blisko, wtrąciłam się do rozmowy. - Więc po co tu jesteście, Andronicusie? Aby siedzieć z Va- lerianem przy stole konferencyjnym przez długie tygodnie i mie- siące, podczas gdy sprawy pozostają nierozwiązane? Skoro nie chciał zawrzeć ugody ze mną podczas Rady Autarchów, dlaczego miałby się układać z wami? Lordowie Słonego Wybrzeża nie chcą już dłużej załatwiać swoich spraw w ten sposób. A może zamie- rzaliście siedzieć cicho w roli świadków, gdy Kar Kalim będzie grzmiał w waszym imieniu? Nie. Musicie zrozumieć: najlepiej ukażecie postawę waszych miast, domagając się kapitulacji Vale- riana. Dzięki temu jego ludziom otworzą się oczy i zobaczą wszystkie siły, które stoją przeciwko niemu. - Wskazałam na leżący za nami obóz. - To nie jest marsz podjęty pod wpływem kaprysu. Tę armię wspierają wasi panowie i Telemar musi o tym wiedzieć. Dlatego przemówicie u bram i zażądacie, aby Valerian wyszedł. Brzmiało to dość przekonująco i chociaż żaden z Arguentczy- ków nie chciał wystawiać się na bezpośrednie niebezpieczeństwo, nie miał też ochoty otwarcie mi się sprzeciwić. - Pojedziemy - zgodził się w końcu Andronicus. - Oczywiście - warknął Kar Kalim. - To jasne. Ich spojrzenia spotkały się na moment, ambasador już-już miał odpowiedzieć ze złością, gdy Kar Kalim dodał: - Nie bójcie się. Moi ludzie podejmą to ryzyko razem z wami. Będziecie mieć towarzystwo, dołączę także własnego przedstawiciela. Wskazał na grupę konnych zebranych w pobliżu; na ich czele stał smagły młodzieniec, który podczas egzekucji Corwina zdobył koszmarną nagrodę. Andronicus odczuł chyba ulgę na wieść, że Breo'la także wy- stawią się na ryzyko, i zakończył tę słowną potyczkę ukłonem. Po chwili Arguentczycy siedzieli na koniach - każdemu towarzy- szyło pięciu żołnierzy z ich orszaku - i zaraz uformowali szyk z członkami shivetu Kalimatu. Krótko przed południem oddział wyruszył i wjechał w cień wielkiej bramy Telemaru, zbudowanej na szerokiej podstawie z drewna niganty, twardego jak żelazo. Po obu stronach bramy strzegły wieże, wzmocnione żelaznymi opaskami i magicznymi zabezpieczeniami. Grupa zbliżyła się do niej po szerokiej bruko- wanej drodze; przy ogromnej budowli konni wyglądali jak ka- rzełki. Zanim dojechali na odległość głosu, znaleźli się w zasięgu niezliczonych łuczników. Wreszcie oddział zatrzymał się i jeden z Arguentczyków coś zawołał - Marius z Egranii, jak mi się zdawało. Z blanki nad bramą odpowiedział mu jakiś oficer. Z tej odległości nie dało się odróżnić słów, ale Amrey słuchał uważnie i w pewnej chwili pochylił się w przód, jakby słowa do- leciały do niego z wiatrem. I rzeczywiście, właśnie tak się stało, ponieważ zaraz usłyszałam, jak gwałtownie wciąga powietrze. W następnej chwili łucznicy na bramie puścili cięciwy i chmura strzał poleciała prosto w naszych wysłanników. Śmiertelnie przeszyły ambasadorów, ich straże, towarzyszących im Breo'la. Z tajemnego przejścia wypadli Telemarczycy, ściągając ciała z rannych i kwiczących koni, które padły na ziemię, i podrzy- nając zwierzętom gardła ku jękom rozpaczy obserwujących sce- nę Breo'la. W ciągu paru minut zmasakrowane ciała naszych posłów zo- stały powieszone za nogi na blankach: przedstawiciele Słonego Wybrzeża obok dzikich koniuchów. Wisieli w oknach wież i wzdłuż murów obstawionych wiwatującymi łucznikami. Na ten widok Breo'la wydali gniewny okrzyk pełen wycia i bojowego po- hukiwania. W obliczu tego gwałtownego hałasu rozbrzmiewa- jącego z całego obozu wiwaty na murach ucichły. W tej chwili ob- rońcy zdali sobie widocznie sprawę, że swoim czynem nie za- straszyli, lecz rozwścieczyli wrogów. Bez wątpienia lord Valerian zaniepokoił się, a nawet mocno przeraził, nocnym spotkaniem z Kar Kalimem. Z pewnością poj- mował, że mógł łatwo zginąć we własnej komnacie. Jednak strach, o ile go odczuwał, nie zrodził ostrożności ani mądrości. Wtargnię- cie i pokaz siły raczej go zirytowały i skłoniły do tego aktu mor- derstwa na ambasadorach, chronionych prawem i tradycją na całym Słonym Wybrzeżu. Był to umyślny afront. Nie sądziłam, że Valerian będzie tak niemądry, by prowokować potężnego przeciwnika, ale może wie- rzył, że zdoła ochronić swoje tyły lub zablokować magię Kar Kali- ma. Z pewnością musiał oczekiwać pomocy sprzymierzeńców z Ursbachu, gdyż sam miał siły niewystarczające do tego, aby wy- pędzić armię Kar Kalima ze swojej ziemi. Teraz jednak poruszył gniazdo szerszeni i będzie musiał drogo za to zapłacić. Amrey najpierw odezwał się do świty ambasadorów, którzy zginęli: - Możecie przyłączyć się do moich oddziałów i walczyć z tymi łajdakami. Jesteście z nami? Między nimi dało się zauważyć wahanie: byli to zwykli stra- żnicy miejscy przydzieleni do eskorty, nie zaś żołnierze gotowi ry- zykować życie pośród obcych w wojnie czy oblężeniu. Ale Kar Kalkim nie dał im wyboru, a obóz Breo'la przestał być przyja- znym miejscem, gdzie Arguenrczycy mogli sobie swobodnie cho- dzić. Przezorność podpowiadała, że nie był to dobry moment, aby oddalać się z obozu wojennego - bo tym właśnie się stał po jed- nym ataku łuczników. Po śmierci towarzyszy w konnych wojow- nikach obudziła się agresja, pragnęli wyładować swoją wściekłość w walce z miastem. Jego mury stanowiły milczące wyzwanie, nie- odparcie przyciągały wzrok zarówno wysokiego rangą dowódcy, jak i najmłodszego kuchcika, a konni przechodzący w pobliżu mieli groźne miny. Członkowie świty ambasadorów jak jeden mąż przyjęli bezpo- średniąpropozycję Kar Kalima i zgodzili się dać z siebie wszystko w zbliżającej się wojnie. Kar Kalim wiedział, podobnie jak ja, że ludzie ci będą świadkami krzywdy wyrządzonej ich panom oraz zemsty Kar Kalima. A zemsta nadchodziła. Wyrządzony afront stanowiłby poli- czek dla każdego z arguenckich lordów. Dla Breo'la i ich wodza był niczym płomień przytknięty do smolnej szczapy. Dwie godzi- ny później Amrey stanął na stoku wzgórza twarzą do północnych umocnień. Po obu jego stronach armia zajęła pozycje w szyku bo- jowym. Ja znajdowałam na stanowisku dowodzenia z posłańcami oraz karzdagami i patrzyłam, jak Amrey robi przegląd blisko dwu- dziestotysięcznej armii, którą przywiódł przeciwko Telemarowi. Potem odwrócił się tyłem do stepowych wojowników i spojrzał na leżące przed nami miasto. Na niebie wisiały niskie chmury, wolno płynące w tym zimo- wym dniu. Szarości i stalowy błękit stanowiły kontrastowe tło dla sylwetki Kar Kalima i jego niespotykanych wśród konnych ple- mion rudych włosów. Odrzucił pelerynę z ramion, chwycił czaro- dziejski kamień i zaczął wykonywać czar, którego skutki nie były na razie widoczne. Po jego ruchach rozpoznałam, że skupia moc wewnętrzną, i przeklęłam bransolety na moich nadgarstkach, uniemożliwiające mi wyczucie szczegółów tego czaru. Teraz powinnam odczuć głębokie drgnienie w otaczającym nas eterze, które wyszkolone zmysły odbierały jako zmianę w powietrzu zapowiadającą nad- chodzącą burzę. Musiałam jednak patrzeć tępo niczym zwykły śmiertelnik, niezdolna odgadnąć jego intencje. Po chwili opuścił rękę, jakby rzucał na ziemię kamyki, i tupnął we wzgórze. Trzęsienie rozpoczęło się od słabego pomruku i grzechotu ka- mieni, było zaledwie wzruszeniem ramion ziemi, które jednak na- bierało siły w miarę oddalania się od stanowiska Kar Kalima. Drgania przyspieszyły i pobiegły w prostej linii od nas do muru, który miał przed sobą. Wierzchowce w szyku bojowym zatań- czyły i stanęły dęba, zdenerwowane ruchem ziemi, ale jeźdźcy trzymali je mocno w cuglach, najwyraźniej przygotowani na to wydarzenie. Zachwiałam się, podobnie jak wszyscy, którzy stali; karzdagi opadły na czworaki na sposób psi. Trzęsienie przybierało na sile, gwałtownie rozorywując zie- mię, wzbijając pył ze wzgórza i podłoża doliny niby trzepaczka z dywanu. Potężne fundamenty murów Telemaru zatrzęsły się, za- częły pękać, a w końcu kruszyć się. Zaklęte przeciwko fizycznemu atakowi fortyfikacje w obliczu trzęsienia ziemi nie były mocniejsze niż zwykłe mury. Gdy poja- wiły się pierwsze rysy, ludzie zaczęli uciekać - a raczej próbowa- li uciekać, gdyż kamienie zapadały się pod ich stopami, a z góry osuwały się kawały muru wielkie niczym domy. W końcu jakby w zwolnionym tempie wspaniałe fortyfikacje zwaliły się z trzas- kiem na ziemię, grzebiąc ludzi, którzy nie zdążyli umkąć. Na ko- niec posypały się dalsze kamienie i szczelina w murze poszerzyła się; wreszcie drgania zaczęły zamierać. Zanim ziemia się uspokoiła, Breo'la ruszyli do ataku. Przy za- grzewających do boju odgłosach przenikliwych rogów i grzmią- cych bębnów poszli za swoim przywódcą Vanye w dół wzgórza, przez dolinę, wokół ruin spalonych budynków. Konni łucznicy otoczyli ziejącą dziurę w murze, odpierając obrońców śmiertel- nym, niszczącym gradem strzał. Inni śmiałkowie zsiadali z koni i już na nogach pędzili ku gruzom, które kiedyś stanowiły gruby północny mur Telemaru. Na gruzach Breo'la spotkali się z chorągwiami z wizerunkiem orła: to najemnicy z komanda Sorex zareagowali na zagrożenie. Ale konni rzucili się na nich z zajadłym impetem, przedzierając się do miasta przez gruzy i wymachując zakrzywionymi szablami. W czasie gdy obrońcy otrząsali się z ran doznanych wskutek trzę- sienia ziemi, piesi Breo'la atakowali bramę. Po krótkiej chwili wielkie wrota zostały otwarte i dołączyli do nich towarzysze na koniach. Do miasta wdarł się jeden oddział, potem dwa i bitwa przeniosła się na ulice Telemaru. Do mojego punktu obserwacyjnego na wzgórzu krzyki dotarły na długo przed pierwszymi smugami dymu. Słyszałam przenikli- we wycie ofiar padających pod ciosami szabel Breo'la i wyobra- żałam sobie aż za dobrze, co się działo w rozwalonych murach miasta. - Oszczędź ich! - zwróciłam się do Amreya, na wpół błagalnie, na wpół rozkazująco; wiedziałam, że ta rzeź jest niepo- trzebna, a obawiałam się, że dzicy jeźdźcy nie powstrzymają się z własnej woli... Rzucił mi drwiący uśmiech. Bez słowa wsiadł na czarnego gu- eriana i pojechał do Telemaru w otoczeniu świty złożonej z wo- jowników Kalimatu. Trzymano mnie w jego namiocie i zobaczyłam go dopiero wtedy, gdy miasto padło. Zdobywanie Telemaru trwało cały dzień i część nocy; radosna rzeź jeszcze o jeden dzień dłużej. Połowa mieszkańców została zabita natychmiast, gdyż co drugą osobę bez wyjątku zabierano z ulic i kryjówek i pędzono na place miasta, gdzie metodycznie ścinano im głowy. Z ich głów ułożono pirami- dy przed wejściem do pałacu Valeriana, tak jak obiecywał Kar Kalim. Czułam mdłości na widok rzezi. Takie okrucieństwo i rozlew krwi znacznie przewyższało cierpienia, jakie niosły wojny argu- enckie. Uciecha Breo'la była dla mnie niepojęta; podsycanie jej przez Kar Kalima budziło moją odrazę i oburzenie. Cieszyłam się ze swojego uwięzienia w obozie, gdyż dzięki temu pozostawałam z dala od odoru krwi gnijącej na ulicach nieszczęsnego Telemaru. Później, kiedy wycinano rodzinę lorda Valeriana, jej śmiertel- na agonia stanowiła zaledwie kroplę w ogromnym morzu krwi. Publiczne tortury Valeriana nie robiły już wrażenia. Zgodnie z przyrzeczeniem został oślepiony, po czym nagiego skuto łańcu- chami w klatce jak zwierzę - protestował, lecz słychać było tylko kwilenie, ponieważ na ostatnim etapie tortur ucięto mu język. Wysłano go w objazd po północnym wschodzie w eskorcie żołnie- rzy Kalimatu oraz tych Arguentczyków, którzy byli świadkami za- mordowania swoich panów. W ten sposób dawny lord Telemaru stał się pokazową ofiarą straszliwej zemsty Kar Kalima, a po spełnieniu publicznego zadania również miał zostać wypatroszo- ny i zabity. Amrey patrząc na odjazd wozu z klatką Valeriana, przysiągł, że tak się stanie. - ... gdyż ci, którzy mi się sprzeciwiają, muszą umrzeć - powiedział twardo. Następnie rozkazał mi towarzyszyć sobie do miasta i choć drżałam na samą myśl, nie miałam odwagi odmówić. WIELKI PAŁAC TELEMARU nazywał się Emprelor; była to budow- la o frontonie z żyłkowanego na złoto marmuru i kamiennych płyt w kolorze ochry. Jedno skrzydło rozpadło się wskutek trzęsienia ziemi, ale większą część pałacu można było uratować. Do sprząta- nia i usuwania pozostałości po bitwie, rabowaniu i mordach skie- rowano Telemarczyków. Mijałam kobiety i dzieci szorujące podłogi, mężczyzn wyrzucających gruz; wszyscy poruszali się drobnymi krokami, ponieważ na kostkach mieli krępujące ruchy skórzane pasy. - Po co to? - wskazałam. - Aby zapobiec ucieczkom? Amrey prychnął. - Aby im pokazać, że są niewolnikami. Są skrępowani na stałe. - Niewolnikami! Zakręciło mi się w głowie, gdy to usłyszałam. Arguentczycy nie brali więźniów w niewolę, tylko wymieniali ich za dobra lub okup, a czasem pozwalali im pracować lub nawet wrócić do domu. Konflikty między rodami wynikały dostatecznie często bez dodat- kowego kamienia obrazy, jakim było niewolnictwo. Ale tutaj bra- no w jasyr całe rodziny... - Przecież to ich nie powstrzyma - zaprotestowałam. - To tylko skóra. - Jeśli przetną pas i spróbują uciec, pozostali członkowie ro- dziny zostaną zabici. Albo ich towarzysze z namiotu, inni niewol- nicy, jeśli nie mają rodziny. - A jeśli niewolnik zostanie złapany? Rzucił mi zimny uśmiech i nie odpowiedział na to pytanie. Minąwszy robotników w korytarzach i pokojach, doszliśmy wreszcie do wielkiej sali, atrium i zarazem sali audiencyjnej, gdzie kolumny popękały, ale nie zawaliły się. Wysoko sklepione galerie były nietknięte i prezentowały się dobrze, mozaikowa podłoga zo- stała gdzieniegdzie poszczerbiona, ale - jak powiedział Amrey - miała być wkrótce naprawiona. Oprowadzał mnie z zadowo- loną miną, dumny niczym właściciel nowego domu. Do podłużne- go, lśniącego oczka wodnego w atrium wpuszczono już nowe kar- pie i okonie z Sevianu; był to elegancki staw, zasilany z natural- nego ciepłego źródła, ozdobiony rzadkimi czarnymi lotosami. Strasznie było uświadomić sobie, że utopiono w nim syna Va- leriana, kiedy próbował uciec po upadku miasta... - Chcesz tu zostać? - zapytał Murl, gdy szliśmy wzdłuż komnaty. - Chyba urządzę tu swojąkwaterę. Chciałbym mieć cię w pobliżu. Nie przedstawił zaproszenia w formie rozkazu, raczej jakby chciał mnie wybadać, odpowiedziałam więc w tym samym duchu. - Nie - rzekłam. - Wolałabym tu nie mieszkać. Uniósł brew. - Na pałacu spoczywa psychiczne odium śmierci i cierpienia - pospiesznie dodałam wyjaśnienie. Nie skwitował mojej opinii ani słowem, tylko podszedł do pod- wyższenia po drugiej stronie komnaty, gdzie stopnie wyszorowa- no już z krwi żony Valeriana. Koralowy tron Telemaru był bogato zdobiony, nie tak potężny jak mój tron w Księżycowym Zębie, ale mimo to wspaniały. Amrey wszedł na podwyższenie i usiadł na tronie. - Stań tutaj - powiedział, wskazując miejsce u swojego boku - i nałóż maskę. Ach tak. Więc teraz nastąpiła chwila prawdy. Nie postawił dwóch foteli, sam zajął jedyny, który tam stał - i tym samym ujawnił, jak przebiega między nami podział władzy. On zajął miej- sce honorowe, ja zaś stałam jak doradca czy dworzanin, wywyż- szona tylko dzięki masce, którą kazał mi przynieść, i blaskowi ma- gii, którym mnie otoczył. Zajęłam miejsce z godnością, na jaką mogłam się zdobyć, i stałam spokojnie, podczas gdy on wyszczekiwał szybkie rozkazy do strażników Breo'la. Jeden z nich oddalił się w jakiejś sprawie; inni zwrócili się do karzdagów czających się w cieniu galerii. Wkrótce zebrali się dowódcy, którzy prowadzili do bitwy swoje klany, a pośród nich kilku, naczelników septów: usiedli w kręgach na modłę shivetu po bokach komnaty u stóp podwyższenia. Był to nieformalny dwór w stylu Breo'la, w miejscu dla tych ludzi wręcz nienaturalnym. Kiedy ujrzałam procesję wchodzącą do sali audiencyjnej, za- pomniałam, jak nie na miejscu wydawali się konni pośród marmu- rów i popękanych mozaik. Zbliżyli się odziani z miejskim wy- kwintem mężczyźni eskortowani przez żołnierzy w skórzanych, nabijanych brązem zbrojach Słonego Wybrzeża - ludzie autar- chów, i to spoza Telemaru, gdyż nie mieli przerażonego, potulne- go wyglądu ocalałych mieszkańców miasta. Podeszli bliżej. Ich rzecznik, niski, żwawy mężczyzna o ciem- nych lokach, skłonił się przed Amreyem zasiadającym na tronie Telemaru. - Pozdrawiamy cię, Kar Kalimie, i gratulujemy zdobycia miasta. - Zdjął dłoń z ramienia i wyprostował się. - Jestem Cas- sius, ambasador lorda Caethona ze Stavlii. Pozwól przedstawić so- bie moich towarzyszy... Część z nich spotkała się w drodze; inni przybyli w ostatnich dniach, w chaosie podbijania Telemaru. W końcu zostali wezwani na oficjalną audiencję u Kar Kalima; mogłam przewidzieć, że Amrey będzie wolał urządzić to spotkanie w wielkiej komnacie niż w zadymionym namiocie Breo'la, mimo że sam przyzwyczaił się do konnych wojowników. W tym wspaniałym otoczeniu przedstawiciele autarchów zauważą wszelkie niuanse sytuacji. - .. .ambasador z Singutu... Amrey uśmiechnął się i skinął głową: wiedziałam, że ten ma- chinalny ukłon ukrywa szybkie, wyrachowane myśli. Wolałabym studiować jego twarz i odczytywać reakcje, niż przyglądać się dy- plomatom, lecz nie mogłam tego robić w sposób grzeczny i tak, aby moje zainteresowanie nie wzbudziło uwagi. Patrzyłam więc na ambasadorów, przysłuchując się prezentacji. - ...Clavius z Burris... Mogłabym przysiąc, że serce zamarło mi na chwilę w piersi, zanim te słowa w pełni do mnie dotarły. Wlepiłam wzrok w czło- wieka, który stanął z ukłonem przed Kar Kalimem - starego te- raz i siwego, lecz to naprawdę był on, mój dawny uczeń, dawny kochanek: nauczyciel Murla Amreya na dworze autarchy Burris. Clavius Mericus powstał z ukłonu i przechylając głowę na bok, zmierzył Kar Kalima spojrzeniem, w którym odbiło się roz- poznanie i pytanie. Nagłe napięcie zelektryzowało powietrze między dwoma mężczyznami, lecz nie umiałam powiedzieć, dla- czego. Wiedziona ciekawością zerknęłam na Amreya. Siedział na brzegu tronu, pochylony w przód, wspierając łokieć na opar- ciu, a drugą ręką bawił się przetykaną siwizną brodą. Od jego po- wrotu ze Styrcji nigdy nie widziałam, żeby coś tak go wytrąciło z równowagi. - Clavius zBurris... - Kar Kalim powtórzył imię przedsta- wiciela, na co Cassius przerwał prezentację. - Słyszałem, że ostatnio byłeś magiem u lorda Pelana. Nadal nim jesteś? Cisza przeciągała się, w końcu Clavius złożył krótki ukłon. - Dziękuję za zainteresowanie. W rzeczy samej, jestem. Od dwóch lat jestem także doradcą na jego dworze. - Cóż. Amrey przez chwilę nie umiał znaleźć słów i wydawał mi się bardzo zdenerwowany pod spojrzeniem dawnego mentora. - Będziemy musieli później porozmawiać prywatnie. Chciał- bym poznać wieści z Burris. Clavius przyjął te słowa pełnym szacunku ukłonem, skierowa- nym do Amreya oraz do mnie. W powietrzu dało się wyczuć wyczekiwanie, nerwowe napię- cie - i nagle zrozumiałam, o co chodzi. Amrey obawiał się, że Clavius powie coś niewłaściwego, że zwróci się do niego jako do ucznia, którym był kilka krótkich lat wcześniej, licząc w naszej skali czasu. Choć władał potężną magią, Amrey wciąż widział w Claviusie swego mistrza i nauczyciela i odnosił się do niego z szacunkiem zrodzonym w minionych latach. Oto był jedyny człowiek, który mógł publicznie rzucić wyzwanie zdolnościom Amreya - a jakiekolwiek wyzwanie mogące podważyć starannie przemyślany pokaz siły Amreya byłoby niepożądane. Tak bardzo się zmienił, i to pod tak wieloma względami, że nie przypuszczałam, aby jego korzenie jeszcze coś dla niego znaczyły. Widocznie się myliłam. - Dobrze - zawahał się, chcąc, by procedura potoczyła się dalej. - Sir Cassius, co mówiłeś? Patrzyłam w ślad za Claviusem, który wrócił do szeregu mię- dzy swoich towarzyszy. Poruszał się niezręcznie, świadom, że zwrócił na siebie uwagę. Uśmiechnęłam się do siebie. Nigdy nie był tak elokwentny, żeby bez wysiłku prowadzić grę dyploma- tyczną. Pewnie aż płonie z ciekawości co do nas obojga, a okazja nie była stosowna, by zadawać pytania w tak publicznym miejscu. Jak powiedział Amrey, porozmawiają później. Postanowiłam, że ja także. Przyznaję, że mało zwracałam uwagi na wymianę grzeczności, która potem nastąpiła. Pokazowe uprzejmości były grą Amreya, niczym więcej. Prawdziwe rozmowy z każdym z ambasadorów miał odbyć prywatnie, z dala od uszu pozostałych. Tutaj i teraz chciał zrobić wrażenie swojąpotęgąi wspaniałością nowej siedzi- by; ci ludzie, którzy sądzili, że Kar Kalim uszczknie dla siebie część ziem Telemaru, nigdy nie przypuszczali, że jednym śmiałym pociągnięciem zdobędzie całe miasto. Musieli zdawać sobie sprawę, że człowiek ten zajmuje teraz pozycję podobną do Valeriana, jeszcze niedawno potępianego. Jak się do tego ustosunkują w rozmowach z nowym panem Telemaru, miało się okazać. Nie obchodziły mnie te machinacje. Słowa, słowa, to wszystko były słowa, mnie krępowała wola Kar Kalima; pragnęłam wpły- wać na jego czyny, choć nie zdołałam powstrzymać rzezi w podbi- tym mieście, nakazanej przez niego beztrosko tylko po to, by do- wieść swego okrucieństwa... A dziś zjawił się Clavius, niczym jakiś znak czy omen. Wątpiłam, czy Amrey pozwoli nam spędzić trochę czasu razem, jako że wiedział o naszych dawnych związ- kach. Clavius przysłał do mnie przed laty Amreya - kto by pomyślał, że to jego Pelan z Burris wyśle do Kar Kalima? A może Pelan zrobił to specjalnie? Może liczył, że dawne więzi łączące mistrza i ucznia pozwolą osiągnąć lepsze rezultaty w negocjac- jach? To wszystko miało się wyjaśnić w stosownym czasie. Patrzyłam na Claviusa i innych, przytakiwałam oświadczeniom Amreya, kiedy wydawało się to właściwe, a kiedy tylko mogłam, poprosiłam o pozwolenie odejścia. Kiedy karzdagi chciały zabrać mnie z powrotem do obozu, sprzeciwiłam się; jednak przyjęłam propozycję ich pana zamieszkania w Emprelorze. Obnażając zęby w niezadowoleniu, zaprowadziły mnie do moich pokojów, przyle- gających do komnat Amreya, na najwyższym nadającym się do zamieszkania piętrze pałacu -już przygotowanych, jak ujrzałam, w przewidywaniu, że przyjmę ofertę. Dwa piętra niżej zamieszkali ambasadorowie. Poświęciłam cały wieczór na zastanawianie się, jak mogłabym się spotkać z Claviusem, nie wzbudzając podejrzeń Murla co do moich moty- wów. Nic nie przychodziło mi do głowy. Spałam niespokojnie, rzucając się, nękana dziwnymi snami. - IDĘ NA SPACER - powiedziałam karzdagowi pilnującemu moich drzwi. - Chcę się zaznajomić z tym miejscem. Mój dozorca zrozumiał mnie całkiem dobrze, ponieważ w cza- sie naszej podróży Amrey udzielił czaru języków większej liczbie karzdagów, aby w razie potrzeby mogły przekazywać mu moje słowa. Rzadko ze mną rozmawiały - umiały mówić tylko z ury- wanym, warkotliwym akcentem, trudnym do zrozumienia - ale mniej mnie prześladowały, zadowalając się śledzeniem mnie z da- leka, niczym nieodłączne cienie. Tego dnia pod drzwiami stał niski, okryty czarnym futrem stwór, którego przezwałam Sześciopalcym, gdyż tyle ich miał u nóg. Chrząknął na znak, że zrozumiał, i ustąpił mi z drogi. Poczłapał w bliskiej odległości za mną; za nim jak duchy pojawiły się inne karzdagi, eskorta mojej eskorty, na wszelki wypadek. Ignorowałam je wyniośle i śmiało szłam przed siebie, jakbym miała prawo badać każdy zakątek Empreloru. Nie mogłam zbyt wyraźnie ujawniać celu moich poszukiwań, ale w głębi duszy hołubiłam myśl, że może kiedyś w Telemarze uda mi się uwolnić od czujności Amreya. Dlatego musiałam po- znać rozkład tej na wpół zrujnowanej budowli, jej liczne koryta- rze, komnaty i ogrody. Obecność karzdagów mogłam znieść, o ile pozwalały mi spacerować i wędrować, gdzie chciałam. Pozwalały, owszem, lecz z pewnością Amrey otrzyma potem raport o moich wędrówkach. Tymczasem korzystałam z ograniczonej swobody i zaczęłam metodycznie poznawać komnaty, galerie łączników, położenie małych pokojów, wielkich sal i dziwnych skrytek. W ten sposób natknęłam się na zamknięty dziedziniec, miesz- czący się między saląaudiencyjnąi skrzydłem, w którym dawniej znajdowały się komnaty kobiet. Nie był to już zwykły dziedziniec, ale ogród - kipiel wybujałych roślin, tworzących w tym zakątku uroczą, zieloną plątaninę. Otwarty od góry labirynt nieuporządko- wanej zieleni, urozmaicony nagimi, zimowymi gałęziami, zaro- śniętymi ścieżkami, powywracanymi kamiennymi płytami był ka- prysem ciotki-babki Valeriana, jak wyjaśnił niewolnik w sali. Była ona kobietą dotkniętą przez boga, która nie pozwalała nicze- go przycinać ani przesadzać, żeby nie skrzywdzić delikatnej ro- ślinnej istoty bóstwa. Zamordowano ją wraz z całą rodziną Vale- riana na stopniach pałacu... Zachwycił mnie ten zakątek i natychmiast zapragnęłam urzą- dzić sobie w nim własne zacisze. Mogłabym tu spędzać czas, który tak mi się dłużył, kiedy zmęczyłam się spacerowaniem po niekoń- czących się korytarzach Empreloru; panowała tutaj inna atmosfera niż w całym pałacu, gdzie zdawało mi się, że słyszę echo śmiertel- nych wrzasków albo czuję strach i napięcie ludzi, którzy w bezna- dziejnej ucieczce chcieli ujść z życiem z rąk uzbrojonych w szable barbarzyńców. Następnego dnia poszłam tam znów, a za mną w pewnej od- ległości zawsze obecni ludzi-psy. Chciałam w tym żywym zaciszu odetchnąć, przemyśleć odkrycia, jakie poczyniłam podczas zwie- dzania pałacu; zastanawiałam się, czy i kiedy zostanę ponownie wezwana jako mało ważny uczestnik dalszych rozmów Amreya z Arguentczykami. O tym myślałam, kiedy zostawiałam karzdagi pod drzwiami - uprzednio zbadały mały dziedziniec, aby spraw- dzić, czy stamtąd nie umknę. Spokojne, że można go opuścić tylko jednym wyjściem, pozwoliły mi samotnie spacerować po jego nie- wielkim obszarze. Tego dnia wstąpiłam na wijącą się ścieżkę, biegnącą pod wy- sokimi murami, której płyty pokrywały kwitnące kaktusy; mi- nęłam rosnące po bokach drzewka wonnej zimowej brzoskwini i śliwki o kwaśnych owocach, karłowate, aby latem łatwo było się- gnąć ręką po ich owoce i by nie zasłaniały nieba. Pośrodku dzie- dzińca wyrastała ponad inne drzewa stateczna niganta o długich gałęziach teraz, zimą, nagich. Opodal pluskała srebrzysta fontanna i tam się skierowałam. Kiedy się zbliżałam, zwolniłam kroku. Ze szmerem wody mie- szały się dźwięki muzyki - nie w mojej wyobraźni, ale naprawdę; ktoś wygrywał niepewnie melodię na strunach liry. Gdy po- deszłam bliżej, usłyszałam głos nucący jakaś pieśń przy akompa- niamencie liny... Nie był to zwyczaj Breo'la, ale bardzo arguenc- ki, a żaden niewolnik nie odważyłby się tak zabawiać. Obeszłam więc krzew, który zamiast liści miał srebrzyste dyski, i stanęłam jak wryta. Pod drzewem o czarnej korze siedział mężczyzna z lirą. Od- rzucił z ramienia zieloną pelerynę, by mieć swobodę ruchów. Siwągłowę pochylił w skupieniu, gdyż jego gra nie była zbyt do- bra, ale był w niej żar, dobywający się z serca prawdziwego miłośnika muzyki. Pamiętałam tę krótko ostrzyżoną głowę z czasów, kiedy okry- wały ją długie czarne loki; nos miał wówczas równie zakrzywio- ny, lecz całą twarz bardziej smagłą, nie tak bladąjak dzisiaj. Wy- czuł, że na niego patrzę, i podniósłszy wzrok, zobaczył mnie. Uśmiechnęliśmy się w tej samej chwili. Clavius pochylił głowę, a ja zbliżyłam się, obchodząc fontannę. - Usiądziesz ze mną?-zapytał, wskazując miejsce na ławce. Byłam szczęśliwa, że nie speszył go otaczający mnie blask mocy; widywał go przecież często w dawnych czasach. Nie ośle- piał go jak innych. - Z radością usiądę z tobą, stary przyjacielu - odrzekłam. Zniżyłam głos do konspiracyjnego szeptu, żeby słowa nie dotarły do uszu karzdagów. Clavius zrozumiał moją wskazówkę i także mówił cicho. - Miło cię zobaczyć. - Uśmiechnął się. - Po tylu latach. - I ciebie. Często o tobie myślę, Claviusie. Cieszę się, że ci się powiodło. - Dzięki twoim naukom. Byłaś doskonałą nauczycielką. Zmarszczka przecięła moje czoło. - Może zbyt doskonałą. Oboje wiedzieliśmy, kogo mam na myśli, choć nie wymó- wiłam jego imienia. - Niektórzy za mocno biorą sobie do serca lekcje - rzekł po- woli. - Ten był zawsze przebiegły. Pragnął władzy. - Teraz ją ma. Wyczuł w moim głosie jakąś nutkę i przechylił głowę. - Nie popierasz go? Czekał na moją odpowiedź z błyszczącymi, pełnymi ciekawo- ści oczami. Oto było pytanie, którego się bałam, a w dodatku padło z ust właśnie tego człowieka - był osobą, przed którą naprawdę nie chciałam kłamać. Czy powinnam podtrzymać złudzenie na temat Amreya, to o wprowadzeniu go do towarzystwa lordów Arguenty, o popieraniu jego poczynań i sankcjonowaniu ich moją obecno- ścią? Czy też miałam wyznać dawnemu kochankowi prawdę? Uświadomiłam sobie, że obracam złotą obręcz na lewym prze- gubie, obracam i patrzę na nią niewidzącym wzrokiem. - Nie musisz odpowiadać - rzekł cicho. - Nie. To właściwe pytanie. Nie wiedziałam, jak powiedzieć więcej, ale on przewidział moją odpowiedź. - Nie pomagasz mu z własnej woli, prawda? Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Potrząsnęłam głową. Uczucia wzbierające w mej piersi zaczynały mnie niebezpiecznie dławić - oto pierwszy ciepły i przyjazny głos, pierwsza istota pojmująca moją sytuację od czasu, gdy to wszystko się zaczęło. Nie miałam odwagi się odezwać. Intuicyjnie, jak zawsze, Clavius skierował rozmowę na spokojniejsze wody. - Jesteśmy oburzeni tym, co zrobił z miastem. - Mówił obojętnie, jakby gawędził o pogodzie. - Zginęli niewinni ludzie. W Telemarze pozostała mniej niż jedna trzecia mieszkańców, a ci, jak nam powiedziano, są w niewoli. W niewoli. Nie skomentowałam tego, więc ciągnął. - Mnóstwo uciekinierów przenosi się na wieś, widzieliśmy ich, jadąc tutaj. Gnijące ciała... Pokazywał nam dzieło swoich lu- dzi. Jego głos nie brzmiał już obojętnie. - Był pewnie dumny z ich dokonań? - zapytałam Clavius potrząsnął głową. - Nie. Nie dumny. To było raczej ostrzeżenie. Przesłanie, które mamy zabrać ze sobą do domów. - Taki los czeka tych, którzy sprzeciwią się Kar Kalimowi - szepnęłam. - Właśnie. Przez chwilę siedział w milczeniu, a potem przemówił z gnie- wem, który i ja czułam, lecz starałam się powściągnąć. - Co go tak zmieniło? Westchnęłam. - Lata, Claviusie. W Styrcji minęły ponad dwie dekady... - W Styrcji? - Wziął głęboki wdech. - Tak. Murl uciekł tam z mojej wieży i pozostał. Myślałam że zostanie do końca życia. Jednak wrócił. Został uznany za przy- wódcę Breo'la, konnych plemion stepowych, którzy mają zupeł- nie inne pojęcie o tym, jak się zachowywać, jak prowadzić wojny, jak wymuszać współpracę... - Widzę. A czy ciebie też zmusza, Inyo? Moje usta rozciągnęły się w gorzkim uśmiechu i pozwoliłam iu wziąć się za rękę, dotknąć bransolety na przegubie. l\ - Jajestem niczym, Claviusie. Już niczym. Skuł mnie równie skutecznie, jak wszystkich tych skrępowanych pasami niewolni- ków w pałacu. W moich oczach wezbrały łzy. Przeklinałam siebie za taką słabość. Czy to dlatego, że wreszcie ktoś wysłuchał mnie ze współczuciem? Czy powinnam mówić więcej? Naraziłabym sta- rego przyjaciela, przeze mnie wiedziałby za dużo albo też zech- ciałby mi pomóc - a to wiązało się z niebezpieczeństwem, wiel- kim niebezpieczeństwem. Pokrzywiona ręka spoczęła na mojej; jego palce ujęły moje w pełnym otuchy uścisku. - Może uda nam się jakoś temu zaradzić - powiedział łagodnie. - Powiem, że potrzebujemy twojej rady w Burris... Pokręciłam głową. - Przypuszczam, że mogłabym się stąd wydostać, gdybym musiała... Lepiej jednak będzie, jeśli tu zostanę. - Spojrzałam mu prosto w twarz. - Jest przebiegły, Claviusie, lecz nie ma dla niego przeciwwagi. Boję się, że może spełnić każdą swoją zachciankę. Twarz maga zachmurzyła się, gdy rozważał znaczenie moich słów. - Czy on... Jest więc kapryśny? - Nieczęsto, w przeciwnym razie byłby okropnie niebez- pieczny. Jest jednak samowolny i tylko ja mogę to załagodzić, po- wstrzymać go od większych okrucieństw. Clavius zmarszczył brwi. - Tss, co ty mówisz? Ty możesz wpływać na jego decyzje? Myślę, że nie. - Nie wpływać. Przekonywać. Radzić. Na przykład: były miejsca, które jego szabrownicy mieli ochotę złupić, ale przeko- nałam go, że ich przypadkowe napady rozzłoszczą i podburzą lu- dzi przeciwko niemu, a chyba nie chce mieć do czynienia z szu- kającą zemsty milicją, która ruszyłaby jego śladem. Przyjął tę radę i pohamował zapędy swoich ludzi. - Poza miastem sąjednak uciekinierzy. - Mogło ich być więcej - odparłam. - Tutaj... Tutaj, pod- czas zdobywania miasta, nie mogłam zrobić zbyt wiele. Ale teraz planuje odbudowę, a co postanowi... Omawia to ze mną, chce być pewny swojej władzy nad miastem. Postąpi mądrze... Podniósł palec i przyłożył go do moich warg w dawnym, po- ufałym geście, na który natychmiast zamilkłam. - Nie trzeba mnie przekonywać - powiedział. - Jeśli nie możesz pokonać mocy mocą, musisz działać bardziej subtelnie. Rozumiem to. Pokonać moc mocą! Chwyciłam się tych słów, chcąc odwrócić uwagę od moich tak wychwalanych interwencji, przeprowadza- nych z takim trudem, tak nielicznych... - On ma czarodziejski kamień, Claviusie. Kryształ styrcyj- ski. Dysponuje siłami, które przerzucają pomosty między wymia- rami i zmieniają światy. - Więc te opowieści są prawdziwe? Oczy mu się rozszerzyły. - Tak. I wykazuje wielką powściągliwość w używaniu go. Moje usta mówiły o nim dobrze, chwaliły jego rozwagę - a w duchu jakiś głos pytał, dlaczego po prostu magicznym sposo- bem nie zmieni sytuacji na swoją korzyść? Wątpiłam, czy rzeczy- wiście jest tak rozważny. Czy swobodniejsze używanie shia groziło poważniejszymi konsekwencjami? Nie znałam granic jego mocy, ale czułam, że takowe istnieją. Gdybym tylko wiedziała więcej! - A jaką cenę ty, pani, płacisz za to, że stoisz u jego boku? W głosie Claviusa brzmiał smutek. Ujął moje dłonie, długimi palcami pocierał bransolety. - Jaką cenę płacisz za noszenie tego? To pytanie zbiło mnie z tropu. Popatrzyłam mu badawczo w oczy. Malowała się w nich czułość, troska, nawet niepokój. Ale lie wiedza o bransoletach. Podszepnęła mu coś o nich intuicja, zo- rientował się po moich nerwowych ruchach... - Miło wam się rozmawia? Murl odezwał się zza zimowej brzoskwini, której drobniutkie, zmrożone pączki wypełniały powietrze najdelikatniejszą wonią. Patrzył na nas oskarżycielsko, stojąc w groźnej postawie, na roz- stawionych nogach, z rękami na biodrach. Przyjrzał się dłoniom Claviusa na moich nadgarstkach, na tych przeklętych obrączkach ze złota i żelaza, i skinął ręką nad swoim ramieniem. Wysunęły się karzdagi, wypełniając przestrzeń ogrodu między nami. - Nie musicie się żegnać - zwrócił się do Claviusa. - Inya zrozumie, że musisz odejść, i to zaraz. Teraz moja kolej, żeby za- mienić z tobą kilka słów. Starzec wstał i uścisnąwszy mi po raz ostatni dłonie, wypuścił je. Zerknął na mnie szybko, lecz w jego oczach dostrzegłam tylko troskę o mnie. Spoglądałam, jak odchodzi, a w moim wzroku odbił się niepokój. Amrey zauważył moje spojrzenie, gdy karzdagi wiodły jego mentora ścieżką. - Możesz teraz odejść do swoich komnat. Zesztywniałam, chciałam zaprotestować, ale nie odważyłam się rozgniewać Amreya tuż przed tym, gdy miał rozmawiać z moim starym przyjacielem. Nie odezwałam się, zebrałam spódnice i mi- jając go, opuściłam ogród tą samą drogą, którą do niego weszłam. Usłyszałam tylko chrzęst stóp Murla na żwirze, gdy szedł za mną. Lira Claviusa została na ławce, zapomniana przez wszystkich. Rozdział 13 TEGO WIECZORU MURL JADŁ ZE MNĄ KOLACJĘ, lecz nie usły- szałam ani słowa o jego dawnym mistrzu. Zajmowała go myśl o naradzie z naczelnikami klanów; moim zdaniem zbyt uprzejmie wysłuchiwał zaściankowych opinii tych ciemnych prostaków. Z zadowoleniem zrelacjonował mi dyskusję, jaką odbył z Elye- kiem na temat odbudowy miasta - potrzeby, czy też braku po- trzeby odbudowy, zdaniem konnych plemion - ale Kar Kalim przeprowadzi swoją wolę, zapewnił mnie, i zniszczony port oraz ośrodek handlu zostanie odbudowany. - Musi zostać odbudowany - powiedział - żeby Telemar pozostał atrakcyjnym portem i przystankiem dla karawan handlo- wych. Breo'la jeszcze tego oczywiście nie pojmują, ale zasłyną jako lud miłujący pokój, ich drogi będą wolne od bandytów, han- del bezpieczny... Zauważył moje sceptyczne spojrzenie. - Nie, to prawda. Nie będą rabować tam, gdzie im zabronię; a zajmą się raczej wypełnianiem obowiązków, jakie im wyznaczę. Poza tym będą mieli mnóstwo dających satysfakcję zadań, kiedy już zabezpieczymy miasto i zaprowadzimy tu armię okupacyjną. - Okupacyjną? - Pierwszy raz usłyszałam o czymś takim. - Jak to? Amrey zaśmiał się krótko. - A myślisz, że jak przekształciłem podbój wiosek w budo- wanie imperium Styrcji? - zapytał. - Dzięki okupacji. Okupacji i zaciąganiu mieszkańców wsi do miejscowej milicji pod dowódz- twem Breo'la- zgoda, nie podoba im się pobór do milicji, ale po niedługim czasie traktująjąjako swój dom. Kiedy uświadamiają sobie, że stali się częścią czegoś znacznie większego od nich sa- mych, chętnie pozostająw służbie. To oraz odbieranie im dzieci na wychowanie pozwala utrzymać ich w ryzach. Te słowa nie zabrzmiały tak niewinnie. - Bierzesz zakładników z rodzin? - zapytałam wstrząśnięta. - Nazywamy to adopcją przez przybrane rodziny: dzieci za- mieszkują z rodziną należącą do klanu Breo'la. W każdym razie dzięki temu młodzi stają się wobec mnie lojalni, a rodzice pod- porządkowują się moim rządom. - Jak twoi żołnierze mogliby tu adoptować dzieci? Nie mają żon ani sióstr, w tym obozie nie ma żadnych rodzin. Chcesz odsyłać wszystkich zakładników do Styrcji? Amrey roześmiał się. - Już niedługo wszystko się zmieni. Kobiety z czasem się po- jawią - obozy rodzinne zawsze ciągną w ślad za armią. Albo wojownicy pożenią się z kobietami, które im wskażę: z Arguent- kami, zamożnymi wdowami po mężczyznach, którzy sprzeciwili mi się. Nasza krew się zmiesza. Ich dzieci zostaną oczywiście wy- chowane w klanach, jak pełnej krwi Breo'la. Z trudem pojęłam, o czym mówił. To nie był zwykły plan wy- niszczenia miast i podboju mieczem. Zaczął mi świtać zarys więk- szego planu Murla: zmiany podziału władzy, więzi rodzinnych, dziedzictwa i posiadania, zmian w rządzeniu - wszystko to były rzeczy, które mogły tak wykrzywić miejscową kulturę, że ludzie oszołomieni chaosem wojny z chęcią przystaną na ten nowy reżim, gdyż on zapewni każdemu poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji. - A jak zamierzasz rządzić miastem-państwem - zapytałam sceptycznie - gdy twoim jedynym narzędziem jest gromada dzi- kich wojowników na koniach? Uśmiechnął się przebiegle. - Jak myślisz, kto przyszedł ze mną na tę wyprawę do Asta- reth? Nie ludzie, którzy w kraju zarządzają moimi włościami. Ich synowie i bracia, młodzi, obiecujący wojownicy, którzy chcą stwo- rzyć własne fortuny, którzy pragną ziemi i obowiązków, nawet jeśli muszą ich szukać w nowym świecie. Mam setki ludzi wartych tego, by ich nagrodzić stanowiskiem lorda małego lub dużego mia- sta. Niektórzy będą rządzić miastami-państwami. Kiedy dotrze tu reszta moich sił, będę miał dość ludzi, aby stworzyć garnizon w każdym mieście, jakie zajmiemy. To oświadczenie trochę mnie zdumiało. - Jak to? Planujesz wojnę ze wszystkimi miastami-państ- wami? - To nie będzie konieczne. - Roześmiał się. - Jedno po drugim przejdą pod moje rządy. W końcu pożrę autarchów Słone- go Wybrzeża i zamienię Arguentę we własne królestwo. - A potem dla rozrywki rozejrzysz się za nowymi terenami? Było to powiedziane na wpół sarkastycznie, ale on nie odpo- wiedział w ten sposób. - Bardzo możliwe. Czeka reszta Drakmilu, poza Słonym Wybrzeżem. - Przygotuj się na ostrą walkę, jeśli chcesz podporządkować sobie miasta-państwa - ostrzegłam. Spojrzenie niebieskich oczu było zimne. - Nie masz pojęcia, co mogą zrobić podbite ludy, kiedy czują na karku twój but. Widzisz, my nie trzymamy więźniów. Nie wy- mieniamy ludzi za okup od rodziny. Zbuntować się przeciwko mnie znaczy umrzeć. Po jakimś czasie ludzie pojmują to i dobro- wolnie się poddają. Skrzywiłam się na jego pewność siebie i tę przesadę. - Nie wszyscy ludzie zachowują się jak owce. - Dostatecznie wielu, żeby inni ich naśladowali. - Jego stwierdzenie było pyszałkowate, ale ton rzeczowy. - Ci, którzy tego nie zrobią- cóż, moi żołnierze muszą o coś ostrzyć pazury. Stwierdził to całkiem otwarcie, lekceważąc zawarte w tych słowach okrucieństwo. Straciłam apetyt i przez resztę rozmowy gawędziliśmy o niczym. Kiedy skończył, wymówiłam się zmęczeniem i poszłam wcze- śnie do łóżka, by na jakiś czas uniknąć jego towarzystwa i przemy- śleć wszystko, co usłyszałam tego wieczoru. Kar Kalim miał nie tylko ambicję. Miał także plan, spraw- dzoną, skuteczną metodę, oraz środki, by go wprowadzić w życie. Kiedy zacznie zagrażać innym miastom-państwom Słonego Wy- brzeża? W jaki sposób mogłabym go zawrócić z tej drogi? Gdy- bym uważała go za sprawiedliwego i rozsądnego władcę, nie mar- twiłabym się tak bardzo o konsekwencje jego ambicji. Lecz jego czyny dowiodły czegoś wręcz odwrotnego, dlatego rozpaczliwie usiłowałam coś wymyślić, aby odwieść go od jego planów. W chwili brutalnej szczerości wobec siebie samej uświado- miłam sobie, że nie udaje mi się przeprowadzić tej właśnie rzeczy, z powodu której przebywałam tak blisko niego: poskromienia jego ambicji, powstrzymania go od zdeptania ludzi bezradnych wobec jego potęgi, gdyby zechciał użyć mocy shia. Teraz wydawało się, że czarodziejski kamień prawie się nie liczy, gdyż Amrey miał do dyspozycji wystarczające siły ziemskie, by przeprowadzić swoją wolę, i niepotrzebna mu była moc przenosząca światy, skoro chciał spowodować ogromne zmiany w jednym tylko, naszym. Przygnębiona zapadłam w ciężki sen, ciemny od złośliwych duchów i uczucia osłabiającej niemocy. Śniłam o płonących mias- tach, rabunkach, gwałtach, łupieniu... Czy było to jasnowidzenie, jak często się zdarzało w moich snach, czy też zajrzałam do innego czasu i miejsca, dostrzegłam cień możliwej przyszłości lub teraź- niejszości? Nie wiedziałam. W mojej wyrazistej wizji pomagałam kierować okupacją miasta... - Inyo. We śnie nigdy nie jestem nazywana moim imieniem, więc to słowo zabrzmiało niczym zgrzyt. - Inyo. Czyjaś ręka potrząsnęła mnie delikatnie za ramię, ramię, które pojawiło się we śnie jako część obrazu mojego ciała, sprawiało, że zaczęłam to ciało odczuwać w cieple łóżka, uświadamiać sobie ist- nienie ramienia, ręki. Chłodnej ręki spoczywającej leciutko na moim ramieniu. - Pani. Znów ten głos szepczący moje imię, przyciszony, napięty. Rozpoznałam go i na siłę otworzyłam oczy, ciężkie od snu i wizji. Lesseth. Pomyślałam jego imię, nie wróciwszy jeszcze na tyle do ciała, aby je wymówić. Poczułam jego niewidzialny palec na moich war- gach i wtedy na dobre się ocknęłam. Otworzyłam szeroko oczy, lecz pojęłam jego przestrogę, żeby nie mówić. Poczułam, że na- wiązuje ze mną kontakt telepatyczny, i zrobiłam to samo. - Przyszedłeś*. Cała moja istota promieniowała radością. - Było to trudne. Na szczęście zabezpieczenia pałacu są na- ruszone w miejscach, gdzie uszkodziła je energia ziemi. - Było trzęsienie... - Widzę jego ślady w eterze. To nie było zwykłe trzęsienie ziemi. - Nie. Ale jesteś tu. - Nie mogę zostać długo: w pobliżu czają się byty. Szperacze. Podobne sępom bestie, które patrolują... Poczułam jego niepokój. - Dzieło Amreya? - Nie wiem. Albo jego, albo pozostałość poprzednich za- bezpieczeń. Coś się tu skrada, szukając półmaterialnych istot, ta- kich jak ja. Nie traćmy więcej czasu, powiem ci, co się wyda- rzyło. Pogłębiliśmy kontakt i jego oczami, za pośrednictwem jego myśli, zobaczyłam, co się działo podczas jego nieobecności. Ruszył w długą drogę na zachód, przeniósł się przez kamieni- ste wzgórza Varia-lun, teren, którego żaden człowiek nie zdoła pokonać na nogach, lecz dla bezcielesnego Lessetha nie był nie- bezpieczny. Dalej minął głębokie jary pagórkowatego Omerianu i z trudem przedarł się przez wody Greganios, nie z powodu zdra- dzieckiego nurtu, lecz ze względu na wielką ilość krążących tam sił żywiołów, które tępią duchy o naturze Lessetha. Dotarł do pływającego mostu w Benari, gdzie można przekroczyć wody Nin, stamtąd do wielkiego lasu deszczowego centralnych dolin, pokrywającego fałdy grzbietów i stoków zbitą masą roślinności, które w końcu przechodzą w wyżyny; na tych wyżynach leżał Tor Mak z wieżami w kształcie iglic. Cendurhil i jego ziomkowie z Tor Mak byli długowiecznymi, od urodzenia obdarzonymi mocą magiczną potomkami Derenestu - uciekinierów ocalałych ze starożytnych, zapomnianych wojen w zamorskiej ojczyźnie, po której dawno ślad zaginął. Stara mąd- rość i naturalna magia kwitły w tym mieście, ukrytym niczym cenny szmaragd wśród bezkresnych lasów. Zatrzymany przed murami przez zaklęcia ochronne, Lesseth poprosił o audiencję u Cendurhila. Moje imię sprawiło, że jego prośba została spełnio- na, potem rozmawiał z innymi, którzy także znali mnie z comie- sięcznych spotkań. Upewniwszy ich co do swojej tożsamości dowodami, które mógł otrzymać tylko ode mnie, Lesseth w rozmowie z moimi sprzymierzeńcami i przyjaciółmi opowiedział, co zdarzyło się w Księżycowym Zębie. Wysłuchali jego słów z niepokojem. Nie spodziewali się takich wieści: że pojawił się ktoś posiadający legendarny kamień; że ogłosił się zdobywcą i planował rozszerzyć swoje wpływy na nasz świat. Byłyby to śmieszne pretensje, gdyby czarodzieje z Tor Mak nie znali dobrze właściwości kryształów styrcyjskich. Zrozumieli sytuację lepiej niż ktokolwiek na świecie, gdyż dysponowali wiedzą obejmującą wiele eonów i wymiarów. Kiedyś, dawno temu, założycielka Tor Mak miała taki czarodziejski kamień, lecz potem zaginęła w podróży między światami. Wysłuchali ostrzeżeń Lessetha i wzięli sobie jego słowa do serca. - Oto, co zrobimy - powiedział Cendurhil. - Najpierw musisz zanieść te przestrogi R'Inyalushni d'aal... - Tu on oraz Liuthwe, najwyższa kapłanka tradycji przekazali mu, co wiedzieli o shian. Ich informacje zgadzały się z tym, co od dawna przypuszcza- łam: rzeczywiście, kryształy wykrzywiały materię czasu i prze- strzeni; wygrywały z żywiołami i zmieniały bieg sił natury. Lecz dzięki Liuthwe dowiedziałam się nowych rzeczy. Podobnie jak igła kompasu w pobliżu magnetytu, naturalne przyciąganie shia do sił magicznych kieruje go ku kieszeniom mana - najpierw naj- większej lub najbliższej - skąd kamień pobiera energię potrzebną do spowodowania wydarzeń, które określamy mianem magii. Mana nie należy w całości do sfery fizycznej, choć ma połącze- nie z miejscami materialnymi oraz siłami żywiołów. Promieniuje ze sfery fizycznej do pobliskich wymiarów, przez co jest podatna na niematerialny wpływ shia. Czarodziejski kamień działał dzięki temu, że opróżniał kieszenie z pierwotnej energii tu i tam, w przy- padkowych miejscach - zwykle, choć niekoniecznie gdzieś w po- bliżu miejsca, w którym wykonywane były czynności magiczne - i w tym krył się kłopot. Nagłe opróżnienie mana powoduje na- ruszenie równowagi energii, natury, żywiołów i uwidacznia się w nieprzewidziany sposób w sferze fizycznej. Jak wyjaśniła Liuthwe, gdzieś może wystąpić susza, ponieważ w jakimś innym miejscu użyto czarodziejskiego kamienia do przy- wołania deszczu. Reakcja nie musi być jednak związana z czy- nioną magią: pojawienie się fortecy na cyplu może wywołać nisz- czycielski huragan blisko lub daleko albo sprawić, że w rzece popłynie krew zamiast wody. - Czy nie istnieje sposób zrównania skutków użycia kamie- nia? - zapytałam Lessetha. - Nie - odparł - a przynajmniej Derenestu go nie znają. Taka więc była geneza opowieści o przekleństwie i nieprzewi- dzianych konsekwencjach używania kryształu styrcyjskiego. Nie- wiadome skutki uboczne rzeczywiście istniały. Mówiono także, że osoba wykorzystująca czarodziejski kamień wystawiała na ryzyko własne ciało; groziło jej nagłe starzenie się, głuchota, utrata spraw- ności fizycznej i umysłowej... Cendurhil przytoczył historię cza- rownika, który podobno w jednej chwili okulał na obie nogi: uschły mu do kości, kiedy za pomocą shia zesłał klęskę głodu na swoich wrogów. Kryształów styrcyjskich należało używać z największą ostro- żnością. A nawet wówczas było tylko kwestią czasu, kiedy właści- ciel zapłaci za to straszną cenę. Może Murl już o tym wiedział, zastanowiłam się. Wydawał się ostrożnie sięgać po kryształ. A może widział tylko wyraźne skutki uboczne i nie znał jeszcze całej prawdy o kamieniach. - Jest jeszcze coś, co trzeba wiedzieć o kryształach - dodał Lesseth. Powiedziano mu, że kryształy dostrajają się wyłącznie do jed- nego użytkownika. Wyglądało na to, że moja dawna teoria była prawdziwa: należało połączyć się z kamieniem za pomocą tej sa- mej medytacji, która pozwalała nawiązać kontakt na przykład z duchami żywiołów. Stąd wynikało, że można używać tylko jed- nego shia naraz i może to uczynić tylko osoba do niego dostrojona. - Dlaczego tylko jednego? - zapytałam. - Księgi Derenestu podają jedynie, że niebezpiecznie jest po- stępować inaczej. Nie mówią dokładnie, dlaczego. Wzruszył ramionami, a ja odczułam w ciemności jego ironicz- ny uśmiech. - Mam nadzieję, że to ci pomoże, pani. Ja przynajmniej do- wiedziałem się o tych kryształach więcej, niż chciałem! Na pewno. Zastanowiłam się przez chwilę, a potem zadałam pytanie: - Cendurhil przejął się zamysłami Kar Kalima. Co Derene- stu postanowili zrobić w jego sprawie? Wahanie w głosie Lessetha uprzedziło mnie, że nie spodoba mi się to, co usłyszę. - Na razie - tylko zachować czujność, pani. Czarodzieje z Tor Mak będą obserwować, czy zamiary Murła Amreya dorów- nują jego siłom. Jednak ruszą do działania, jeśli stanie się to ko- nieczne. Czyżby? Ledwo wierzyłam własnym uszom. - Nie przeraziło ich to, co się stało z Księżycowym Zębem? - Bardzo. Ale... to zagrożenie nie stoi u ich bram. Prychnęłam. - Co więc skłoniłoby ich do działania, skoro kryją się w bez- piecznym i odległym zaciszu? Chcą czekać, aż sam Tor Mak będzie zagrożony? Nic nie rzekł, a ja sama odgadłam odpowiedź. - To prawda, że Derenestu nie są odpowiedzialni za Słone Wybrzeże - przyznałam - a na pomoc dla mnie, jedynej sojusz- niczki, która znalazła się we władzy Kar Kalima, jest za późno. Ale jeśli cała Arguenta znajdzie się pod butem zdobywcy, Tor Mak bę- dzie miał o wiele trudniejszą sytuację, kiedy Kar Kalim zwróci oczy w głąb lądu. Z Tor Mak pochodzi duża część bogactw, które spływają Sevianem i rzeką Nin z serca Drakmilu. Czy Cendurhil sądzi, że będą bezpieczni od zakusów zdobywcy? Lesseth wzruszył ramionami. - Chyba nie chcą się zanadto wysilać. Jesteśmy przecież tak daleko od Tor Mak. Gdyby chcieli ruszyć na wojnę z Kar Kalimem lub zagrozić mu znacznymi siłami na granicy, trzeba by ogromnej armii i zwołania sprzymierzeńców z całej krainy. A potem musieli- by się zmagać z prowadzeniem wojny na odległość... Więc Cendurhil uważał, że jeszcze nie pora uderzać mieczem o tarczę. Oczywiście nie należało wykonywać tego posunięcia dla żartu lub bez przekonania; z tym się zgadzałam. Miałam nadzieję, że kiedy uzna konieczność działania, nie będzie czekał, aż zrobi się za późno, żeby dać odpór Kar Kalimowi. Sama czekałam z odsłoniętą przyłbicą i oto stałam się zabawką w rękach Amreya. Na samą myśl o tym zalewała mnie żółć. Lesseth wyczuł moje zdenerwowanie i złość. - Co teraz zrobisz? Zadał mi pytanie, na które nie bardzo umiałam odpowiedzieć. Westchnęłam i przewróciłam się niespokojnie na łóżku. - Szkoda, że nie mogę udać się do Styrcji... - Po co? - zapytał, dając mi lekkiego kuksańca. - Masz na- dzieję spotkać tam jego dalszych lojalnych zwolenników? - Me. - Skrzywiłam się i uderzyłam tam, gdzie znajdo- wałoby się jego ramię, gdyby był bardziej cielesny. - Chciała- bym lepiej zrozumieć, dlaczego postępuje w ten sposób, co nim kieruje. Czego pragnie. Co wie o krysztale. Gdyby myślał, że ka- mień jest groźny, z pewnością nie używałby go lekkomyślnie, nie sądzisz? - Może uważa, że warto ryzykować^ - Może nie docenia ryzyka. - To wszystko jest nieistotne. Już nie panujesz nad wieżą, pani. Szukając ciebie, najpierw dotarłem tam. Wtedy usłyszałam o jego podróży powrotnej z Tor Mak. Nie, nie spotkał Uny; na te słowa ścisnęło mi się serce, gdyż miałam nadzie- ję, że szczęśliwym zrządzeniem losu spotkają się gdzieś w drodze. Wrócił prosto do Księżycowego Zęba i zdumiał się na widok wiel- kości armii, która się tam zgromadziła pod jego nieobecność. Wieża broniła mu do siebie dostępu, obłożona ochronnymi zaklęciami, dziełem czarodziejskiego kamienia Amreya. Breo'la kłębiący się na zewnątrz przygotowywali się do wymarszu na południowy zachód, by dołączyć do Kar Kalima, natomiast garnizon sterroryzował po- bliskie wzgórza, a karzdagi szalały w górnej Caronnie. Księżycowego Zęba nie uważano już za siedzibę towarzysz- ki nocy i niebios, wyjaśnił mi niechętnie. Stał się synonimem strachu i przerażających rzeczy, które działy się zarówno w dzień, jak i w nocy. - Jak to? - zapytałam. Opowiedział, jak będąc bezcielesny, śledził karzdagi, gdy po- lowały na jelenie i w czasie polowania trafiły na ślad stada kóz. Natychmiast podchwyciły nowy trop i pobiegły za zapachem obie- cującym większą rozrywkę. Rozproszyły zwierzęta, a potem rzu- ciły się w pogoń za dwoma młodzieńcami, którzy pilnowali ro- dzinnego stada, ganiając ich tam i z powrotem po górskich łąkach, aż wyczerpani chłopcy zaczęli się potykać i nie mogli dalej ucie- kać. Starszy z nich padł na kolana i wyciągnął ręce w geście pod- dania się i błagania, żebrząc o darowanie życia. Karzdagi, nie zwalniając nawet, by wysłuchać jego słów, opadły go z warcze- niem i rozdarły kłami. Jego brata po chwili spotkał ten sam los. Kozy i jelenie uszły nietknięte, jako że ludzie-psy polowali tyleż z żądzy krwi, co z potrzeby. Ten wypadek był zaledwie jednym z wielu, wielu podobnych. Ludzie opuszczali tereny wokół Księ- życowego Zęba, w miarę jak karzdagi zapuszczały się coraz dalej w poszukiwaniu jedzenia i rozrywki. Lesseth z zadowoleniem odszedł stamtąd, a jeszcze bardziej był zadowolony na myśl, że mnie tam już nie ma - chociaż moja nieobecność została ledwo zauważona przez okolicznych miesz- kańców. Ludzie wymawiali imię Pani Ciemności z nowym zna- czeniem, bardziej złowieszczym niż kiedykolwiek przedtem. Jeszcze mniej mi się spodobało, że prości ludzie tak łatwo uwierzyli w sztuczkę Amreya z przedstawieniem mnie jako so- juszniczki; łączono mnie teraz z niegodnymi czynami jego żołnie- rstwa oraz nieposkromionych zauszników-bestii. Ponownie poczułam na ramieniu dłoń Lessetha, uścisk jego palców. I II - Szperacze - powiedział.- Coś się zbliża. Nie mogę zo- stać. - Wróć jutro - poprosiłam go. - Wrócę, jeśli zdołam - obiecał i zaraz usunął się poza za- sięg moich zmysłów. Leżałam z sercem bijącym w trwodze, współczując mu. Pokój był ciemny, cichy. Nie wyczuwałam żadnego napięcia spoza tego świata, żadnych psychicznych łowców, choć niewiele to znaczyło. Skuliłam się pod kołdrami, głucha na głos zmysłów, wściekła na swoją ignorancję, modląc się o bezpieczeństwo mojego przyjacie- la i rozmyślając o wszystkim, co mi powiedział. Cendurhil nie po- dejmie żadnych śmiałych kroków: na myśl o tym bolało mnie serce, gdyż instynkt podpowiadał mi, że ruszyć do działania za wolno będzie znaczyło ruszyć za późno. Historia shian, ich właściwości i zagrożeń mogła się przydać, ale wszystko to wiro- wało mi w głowie w postaci oderwanych szczegółów, które nie chciały ułożyć się w jedną całość. Musiałam się z tym przespać, rozważyć to świeżym i wypoczętym umysłem. Po dłuższych wysiłkach zaczynałam zasypiać, kiedy do łóżka przyszedł Amrey. Gdy dotknął mojego uda, obudziłam się, lecz jego słowa przeszyły mi serce i sprawiły, że ocknęłam się całko- wicie. - Clavius Mericus to dumny człowiek - wymamrotał tonem na wpół gniewnym, na wpół poirytowanym. - Zbyt łatwo obraża innych. - Co? - Obraził Elyeka, który wyzwał go na pojedynek. Rano będą walczyć na śmierć i życie, żeby się przekonać, kto ma rację. Musiał mi to wyznać, jakby odbywał osobiste egzorcyzmy, za- nim zażyje rozkoszy. Od tych słów zakręciło mi się w głowie, a kiedy nie zareagowałam na jego dotyk, wyczuł, jak głęboko je- stem zmartwiona. Tym razem zawahał się i poniechał mnie. Ciężki oddech Murła świszczał aż do świtu, tworząc tło dla myśli, które nie dawały mi spokoju. Sen mnie odszedł, a na jego miejsce pojawił się wolno żarzący się gniew, który rozgrzewał mnie głęboko w środku równym ogniem. Zanim nastał ranek, postanowiłam, co zrobię. Pierwszy raz od czasu, kiedy podporządkował mnie sobie, odezwałam się stanow- czo do Murla Amreya. - Odwołaj tę farsę, którą na dzisiaj zaplanowałeś - powie- działam mu. - Śmierć Claviusa na nic ci się nie przyda. Odwrócił się do mnie w słabym świetle; siedział nagi na brzegu łóżka, jeszcze nie odziany przez telemarskich lokajów, którzy cze- kali przed naszymi komnatami. Ciało miał muskularne, bardziej poznaczone bliznami, niż można by się spodziewać po studencie sztuk tajemnych - była to pamiątka po dziesięcioleciach spędzo- nych wśród konnych plemion Styrcji. - Nie mogę powstrzymać Elyeka - odparł. - To sprawa honorowa. Zresztą nie doceniasz Claviusa. Jest mistrzem magii; nie jest bezbronny. Nałożyłam szlafrok z czerwonej wełny i wstrząsnęłam długi- mi, czarnymi, rozpuszczonymi włosami, zastanawiając się, jak to rozegrać. Clavius, który znał reguły dyplomacji, na pewno nie dał powodu do obrazy stepowemu wojownikowi. Była to machinacja Amreya, nie miałam wątpliwości, a wobec tego gdyby zechciał, mógł nie dopuścić do pojedynku. - Jest stary i nie jest wojownikiem - zaprzeczyłam. - Nie dorówna Breo'la w ich sposobie walki. Z otoczonych rudą brodą ust Murla wyszedł dźwięk przypomi- nający parsknięcie. - Powinien był o tym pomyśleć wczoraj, gdy spiskował z tobą w ogrodzie, pani. Ach. Więc tu leżał problem, to go bolało. Wstał i podszedł do drzwi, gdzie czekali na niego niewolnicy. Zrozumiałam, że nie ma sensu odwoływać się do jego poczucia sprawiedliwości, skoro pozwolił swojej mściwej wyobraźni ska- zać na śmierć przyjaciela. Po tym wniosku moja ostatnia nadzieja na kompromis umarła. Musiałam przemówić językiem, który on rozumiał, jeśli słowo "współczucie" nie istniało w jego słowniku. - Jeśli zabijesz Claviusa - rzekłam spokojnie - opuszczę cię na oczach wszystkich. Wysłannicy Słonego Wybrzeża zo- baczą, że już cię nie popieram. Zatrzymał się w pół kroku, zwijając prawą rękę w pięść, i po- woli odwrócił się do mnie na pięcie. - Lepiej nie rzucaj mi wyzwania, Inyo. Zapłacą za to inni. - Inni i tak płacą. Co chcesz udowodnić w sprawie Claviusa? Gniew, który czułam przez całą noc, zaczął kipieć. - Podejrzewasz go o to, że spiskował ze mną? W jakiej spra- wie? Uwolnienia mnie? Ściągnął brwi, co nadało jego twarzy wyraz niechęci. - Słyszałem dostatecznie dużo z waszej rozmowy w ogrodzie. - Więc nic nie słyszałeś. Albo wyobrażasz sobie, że coś usłyszałeś. Rzuciłam te słowa z pogardą, która wzbudziła w nim gniew. Zacisnął drugą pięść i postąpił krok ku mnie. - Dotknęłaś go tak, że nigdy tego nie zapomni. - Jego głos był niski, złowrogi. - W Burris rzadko o tobie mówił, trzymał swój sekret ukryty głęboko w sercu, ale widziałem blask w jego oczach i myślałem sobie, że zrobił na nim wielkie wrażenie ten mistrz magii, kiedyjeszcze sądziłem, żejesteś mężczyzną. Później zrozumiałem, co to musiało być. Miłość. - Wymówił to słowo szyderczo. - Clavius Mericus kochał cię przez te wszystkie lata, Pani Księżycowego Zęba. Odrzuciłaś go i ignorowałaś; wiesz, że przez cały ten czas nie ożenił się. A teraz gruchasz z nim i lamentu- jesz, wabisz, by ze względu na swe uczucie udzielił ci pomocy, chociaż nie mam pojęcia, w jaki sposób mógłby ci pomóc i dlacze- go miałby to robić... Słuchałam w zdumieniu. Jego oskarżenia opierały się tylko na domysłach, ale skąd wiedział tak wiele o prywatnym życiu swoje- go mentora? Jak sam twierdził, nigdy nie był w wielkiej zażyłości z mistrzem nauk tajemnych, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy osobiste. A mój dawny kochanek i ja zawarliśmy pewne porozu- mienie. Nie odrzuciłam go właściwie; odszedł, gdyż tak się umó- wiliśmy, lecz przez te wszystkie lata pozostaliśmy sobie bliscy w sercu. Wtedy uświadomiłam sobie, co słyszę. On nie mówił o Claviu- sie, nie tylko o nim; mówił o sobie. I wreszcie zrozumiałam, co pchnęło Murla do podobnego traktowania ambasadora z Burris. Przypomniałam sobie ćwiczenia z magii sprzed lat, wizualizację mocy, zieleni, ćwiczenie, które wymknęło się spod kontroli i nie- mal pogrążyło mnie w jego zaborczej zazdrości, podczas gdy jakaś cząstka mej istoty cieszyła się, że uczeń pragnie mnie tak namięt- nie... Teraz ta sama zazdrość, wyposażona w moc spełniania ka- prysów, mogła pozbawić Claviusa życia. Murl darzył mnie jakąś jednostronną miłością i oto pozbywał się rywala, człowieka, do którego - o czym wiedział ponad wszelką wątpliwość - wciąż żywiłam ciepłe uczucia. A ja rzuciłam rękawicę i postawiłam ultimatum. Jeśli przedtem był gotów zemścić się na mnie z powodu mojego domniemanego kochanka i sprzymierzeńca, teraz był także gotów ukarać mnie za groźbę wycofania publicznego poparcia. Moje wyzwanie było ko- lejnym grzechem w jego oczach, tych niebieskich oczach, płoną- cych groźnym gniewem, jaki już w nich widywałam. Była to zimna wściekłość, która spowodowała, że podniósł na mnie rękę, i która rozkazała rozpruwać brzuchy dzieciom na ulicach Telemaru... Podszedł bliżej, a ja przyłapałam się na tym, że usuwam się z jego zasięgu. Ale nie: nie cofnę się przed ciosem. Tym razem nie uda mu się tak łatwo mnie zastraszyć. - Daruj sobie te pogróżki, Murl. - Myślisz, że grożę? To niebezpieczne spojrzenie, groźnie pochylony tors... Drgnęła we mnie wątpliwość, jaki ton będzie tu najlepszy. Jeszcze jedna próba... - Mogę się już nigdy nie spotykać z Claviusem - rzekłam. - Odeślij go. Nie jest dla ciebie groźny. Dobrze wiem, gdzie szu- kać korzyści: nie z pomarszczonym starcem, ale przy tobie, u two- jego boku. Mówisz, że chcesz zbudować imperium - więc je zbuduj! Rozszerz swoje wpływy, od Sevianu do północnego Ca- rack, przez cały Drakmil! Pomogę ci, na ile zdołam, albo zamiesz- kam w Księżycowym Zębie, jak przystało na strażniczkę. Niepo- trzebni mi nędzni czarnoksiężnicy i nędzne spiski. Mówiłam śmiało, z podniesioną głową. Nie otaczał mnie blask, jak podczas wystąpień publicznych, stałam więc przed nim jako ja, w negliżu, z wyprostowanymi ramionami, przywołując całą dumę, pewność siebie i władczość, na jaką mogłam się zdo- być. Mówiłam przekonująco i kłamałam. Wypowiadałam kłam- stwo, w które w tej chwili nakazałam sobie uwierzyć, na wypadek gdyby rzucił czar prawdomówności, gdyby mnie sprawdzał. Wi- działam, jak mnie postrzegał, i oblekłam ten obraz w najcieńszą pajęczynę nieprawdy, pozór, że gardzę Claviusem, z dawna porzu- conym. Że nie dbam o los jego czy innych nieważnych istot, lecz o swoje interesy. W swoim samouwielbieniu i pysze Murl nie mógł wątpić, gdzie te interesy leżą. Zatrzymał się przede mną z wywiniętymi wargami, rozdętymi nozdrzami. Jego pięść zawisła w powietrzu, ramię zamarło w pół ruchu. Patrzyłam mu prosto w oczy, wola przeciw woli... Pomodliłam się do bogów, by mi uwierzył. - Clavius i ludzie mu podobni sajak robaki pod twoimi noga- mi, Kar Kalimie. Nie trać na nich energii. Ja nie będę. Ty nie powi- nieneś. Zjeżył się na moje słowa i zrobiwszy pół kroku, zbliżył twarz do mojej. - Nie mów mi, co mam robić. Wymierzył cios, od którego zadzwoniło mi w uszach. Spu- ściłam wzrok; wyglądałam bardziej potulnie, niż naprawdę się czułam, ale wykorzystałam tę chwilę, aby złagodzić przybraną wcześniej wojowniczą postawę. - Jeśli mówię, że Clavius dzisiaj umrze, tak się stanie. Zamrugałam, do oczu napłynęły mi łzy. Spowodował je ból po uderzeniu, nie emocje, ale sądziłam, że on się nie zorientuje. - Oszczędź go - poprosiłam cicho - i odeślij. Postaram się lepiej działać na twą korzyść wśród Arguentczyków. Spojrzał na mnie i zmusił do odwrócenia wzroku. Dopiero kie- dy ponownie spuściłam oczy, rozluźnił się nieco i odstąpił ode mnie. - Zobaczymy. Zastanowię się, jaki pożytek mogę z ciebie mieć w przyszłości. Zostań tutaj, dopóki cię nie wezwę. Pochyliłam głowę na znak, że rozumiem, on zaś wyszedł i zo- stawił mnie z posiniaczoną twarzą, dzwonieniem w uszach, uwię- zioną na cały dzień w moich komnatach. Kiedy wezwał mnie na obiad i poinformował, co mam mówić i jak go wspomagać, pojęłam, że wygrałam pewną batalię. Zorientował się, że mogę pracować dla niego bardziej aktywnie, zamiast zapewniać mu tyl- ko milczące poparcie. Teraz, kiedy chciał poszerzyć swoje pano- wanie, mógł mnie wykorzystać w ten sposób. A Clavius Mericus siedział przy stole pośród ambasadorów cały i zdrowy. Zza mojej ceremonialnej maski przyjrzałam mu się ukradkiem, przyjrzałam się także Kar Kalimowi. W ciągu tego nie kończącego się dnia, kiedy nie wiedziałam, czy mój dawny kochanek żyje, czy zginął, kiedy nie wiedziałam, czy i jak Amrey mnie wykorzysta dla poparcia swojej sprawy, miałam dość czasu na przemyślenie właściwego sposobu postępo- wania. Nieoczekiwanie dla siebie samej pojęłam jasno, co jest ko- nieczne. Przysięgłam sobie, że nie będzie więcej Corwinów, że koniec ze stosowaniem brutalnego przymusu. Nie mogłam znieść myśli, że CIavius czy inni mieliby paść ofiarą złośliwych demonstracji siły Amreya i być środkiem, za którego pomocą chciał osiągnąć swój cel, czyli zbudować imperium... Nie powinnam także z nim współdziałać, by go osiągnął. Jednak gdy odmawiałam współpra- cy, ginęli niewinni ludzie. Po całej nocy i dniu głębokich rozmyślań znalazłam w sercu rozwiązanie. Murl Amrey musi umrzeć, i to ja muszę go zabić. Rozdział 14 ŚMIERĆ TYRANA ŁATWIEJ WYMYŚLIĆ, niż do niej doprowadzić. Przechodziło mi przez głowę mnóstwo planów, które po na- myśle odrzucałam: trucizna - za wolna; atak w nocy, kiedy spał w łóżku - możliwość kusząca, gdyż miałam do niego dostęp, ale chroniły go zaklęcia. Gdybym została przyłapana, sama ska- załabym się na śmierć. Wspólnik, który zaatakowałby go z zasko- czenia - to dawało nadzieję na powodzenie, ale taka osoba nie istniała... Chociaż był Lesseth. Trudny do wykrycia, obdarzony zdolno- ściami przewyższającymi walory cielesnych śmiertelników: byłby odpowiednim kandydatem, lecz prosić go, by podjął takie ryzyko w niepewnym przedsięwzięciu - tego nie mogłam uczynić. I tak z trudem ukrywaliśmy jego obecność; dzięki wewnętrznym zmysłom zdołał unikać blokad, które mogły go zdradzić; ograni- czaliśmy nasze spotkania do chwil, kiedy Murl znajdował się dale- ko, lub do rzadkich okazji, kiedy mogłam swobodnie poruszać się poza Emprelorem. Pozostał przyjacielem z moich snów i stanu zbliżonego do snu, podobnie jak wtedy, kiedy się poznaliśmy, lecz nie powiedziałam mu nic o tym moim nowym, strasznym zamyśle. Powzięłam zamiar, lecz brakowało mi środków, by go zrealizo- wać. Nie upadałam jednak na duchu. Ukryłam swój plan głęboko w sercu, a tymczasem starałam się odgrywać rolę wspólniczki; bliska ciałem, lecz daleka duchem, stale czujnie wypatrywałam okazji, by zakończyć okrutne rządy Amreya raz na zawsze. Z konieczności stwarzałam pozory, że stoję po stronie mego dręczyciela, i kiedy spotkany przypadkiem w korytarzu Clavius chciał mnie zagadnąć, odwracałam się od niego. Serce mi pękało, gdy go tak odrzucałam, jednak Amrey używał szpiegujących much i innych tajnych wynalazków na co dzień, a nie mogłam ry- zykować, że zacznie mnie podejrzewać o dwulicowość. Kiedy ostatni raz usłyszałam, jak Clavius woła moje imię, z zimną krwią odeszłam od niego, a Sześciopalcy i inne pilnujące mnie karzdagi obnażyły kły i przybrały groźną postawę, jakby Clavius był zabłąkanym psem, którego zamierzały .przepędzić. Zagłuszyły go swoim warczeniem. Po niedługim czasie dowie- działam się, że wyjechał z Telemaru, by powiadomić o zwycię- stwie Kar Kalima północno-wschodnie miasta-państwa i przeka- zać oficjalne zaproszenie na nową sesję Rady Autarchów. Kiepski pretekst Amreya, by usunąć czarnoksiężnika ze swojego otocze- nia, spełnił jednak swoją rolę: wkrótce Kar Kalim miał przyjąć sprzymierzeńców ze Słonego Wybrzeża na szerszym forum. Po minach ambasadorów przy dworze zorientowałam się, że połknęli haczyk. Lordowie Arguenty uznają to za wyłom w twardej polity- ce handlowej, do jakiego długo dążyli. Wiedziałam jednak, że Amrey ma inny cel. Konflikt między Elyekiem i Claviusem, sztucznie wywołany i bez trudu załagodzony przez Kar Kalima, zepsuł atmosferę mię- dzy ambasadorami i Breo'la. Mężczyźni Słonego Wybrzeża byli dość dumni, lecz oto zjawili się ludzie, którzy obrażali się jeszcze łatwiej, zachowywali się wyniośle i gardzili sposobem życia in- nym niż ich własny. Aroganccy jeźdźcy stepowi pogardzali słabo- ścią mężczyzn kryjących się w kamiennych domach, cywilizowa- ni mieszkańcy Arguenty kręcili zaś nosami na swoich nie do- mytych sprzymierzeńców i zaczynali się zastanawiać, jaką też nie- powstrzymaną plagę sprowadzili sobie na karki. Nie pozostawało mi nic innego, jak wykorzystać ten czas, aby jak najbardziej zbliżyć się do Amreya, udowodnić czynami, że po- dzielam jego żądzę władzy i popieram zamiary. Bolało mnie, gdy musiałam zachowywać się tak przed ludem, który znałam od po- koleń i któremu niegdyś doradzałam, jednak takie postępowanie dyktował mi mój cel. W tych dniach w Telemarze wydarzenia pro- wadziły mnie same od jednego nieuniknionego kroku do drugiego. Kiedy zebrali się autarchowie z różnych miast-państw, rozma- wiałam i przekonywałam, gdy było trzeba, nakłaniałam lub subtel- nie groziłam, gdy wydawało się to wskazane, podsuwałam pomoc- ne rady, które wspomagały Kar Kalima w negocjacjach. Coraz więcej ludzi widziało we mnie jego zauszniczkę - a nawet, jak szeptali Arguentczycy, marionetkę. Breo'la nie akceptowali mnie, Arguentczycy zaczęli mnie unikać. Byłam bardziej osamotniona niż kiedykolwiek. I w tym osamotnieniu pojęłam jasno jego ma- chinacje. Gra była prosta: sprowadził do siebie autarchów i ujawnił, że dzierży w garści bogactwa Telemaru. Że jest właściwie nowym Valerianem, równie zazdrosnym o zamożność portowego miasta, równie mocno pragnącym trzymać Słone Wybrzeże na handlowej diecie, o ile autarchowie nie spełniąjego życzeń. Te życzenia dotyczyły zaledwie kilku prostych spraw, twier- dził, koniecznych dla zachowania pokoju. Pierwszym było złoże- nie mu hołdu. Innym oddanie dzieci na wychowanie, małżeństwa córek i wdów z naczelnikami klanów i najlepszymi wojownikami Breo'la. Było tych warunków więcej, a każdy równie obraźliwy dla wolnych ludzi z różnych krain, nieważne, jak dyplomatycznie je przedstawiono. Choć fizycznie nie panował nad nimi, Kar Ka- lim dał wyraźnie do zrozumienia, że miasta-państwa muszą się stosować do tych samych reguł, jakie narzucił Telemarowi, w prze- ciwnym razie narażą się na jego niezadowolenie. Autarchowie, którzy spieszyli na radę po swoje udziały w han- dlu i bogactwach, wysłuchali tego z niedowierzaniem. Cena za współpracę z Telemarem była zbyt wysoka, wybiegli więc z mar- murowego Pałacu Autarchów, protestując gniewnie. Kar Kalim był uzurpatorem, aroganckim szczeniakiem, który chciał dykto- wać warunki sprzymierzeńcom. Zebrali swoje świty i zamierzali opuścić miasto, zanim Kar Kalim spróbuje zmusić ich do po- słuszeństwa. Ja także dziwiłam się, że swoje skrajnie wygórowane żądania Amrey przedstawił tak otwarcie. Zapytałam go, czy rzeczywiście chce zniechęcić miasta-państwa, które mogły być jego sprzymie- rzeńcami. - Sprzymierzeńcami! - wykrzyknął zdumiony. - Po cóż mi sprzymierzeńcy? Oczywiście, że się obrazili! W zamian obra- zili i mnie, okazali mi sprzeciw, mam więc potrzebny pretekst, żeby kolejno się do nich zabrać. Na Słonym Wybrzeżu nie będzie panujących autarchów poza tymi, którzy włożą głowy w moje jarzmo. Właśnie ten moment wybrała piracka flota Ursbachu, by za- pełnić przystań swoimi żaglami. Do czasu wyjaśnienia się ich za- miarów bramy miasta pozostały zamknięte, więżąc lordów i amba- sadorów Arguenty. Amrey i ja obserwowaliśmy krwistoczerwone żagle z najwyższej wieży Empreloru; z powściągliwego uśmiechu na twarzy Murla wywnioskowałam, że miał wiele wspólnego z wy- borem momentu przybycia piratów. Kryształ na jego szyi oraz własna moc starczały za wyjaśnienie, jak do tego doszło. Flota, jak mieliśmy się dowiedzieć, przypłynęła w odpowiedzi na wezwanie Valeriana, kiedy hordy Breo'la zaatakowały Tele- mar. Wypłynąwszy na głębokie wody przystani u ujścia Sevianu, ludzie na okrętach ujrzeli w całej okazałości czerwono-czarne, znaczone srebrem proporce, które ozdabiały wysokie mury mia- sta. Telemar miał nowego pana, a okręty Ursbachu stały w goto- wości na niegdyś przyjaznych wodach. Jednostki z żołnierzami dla bezpieczeństwa pozostawiono w morzu, do czasu oceny sytu- acji, tymczasem zaś morscy czarownicy, ogniomistrze i galernicy przygotowywali się do szybkich manewrów w porcie, gdyby oka- zały się potrzebne. Jednak nie spotkali się z wrogim przyjęciem. Katapulty stały nieruchomo; Breo'la podjechali do portu i na czarne kamieniste plaże nie po to, by uniemożliwić wylądowanie, ale by lepiej przyj- rzeć się nowym dla nich okrętom wojennym, o wiele większym niż statki rybackie i handlowe przytulone do kamiennych kei. Po pewnym czasie posłańcy z Empreloru udali się na okręt flagowy i z powrotem, a nieco później komandor floty, lord Mehłimet, zgo- dził się wysiąść na brzeg. Wieczorem Kar Kalim udzielił prywatnej audiencji Mehlime- towi, wysokiemu, dobrze odżywionemu mężczyźnie o natłuszczo- nych lokach i brodzie z siwiejących kędziorów, ubranemu w ciem- ne szaty, jak było przyjęte wśród morskiej szlachty w jego krainie. Był wysokim lordem dworu ceruleańskiego; miał zimne, nieustę- pliwe spojrzenie, które nie pasowało do jego dobrotliwej powierz- chowności. Był odpowiedzialny za handel i transport morski w przymierzu Ursbachu z Telemarem. To właśnie lord Mehłimet decydował, czy i kiedy okręty Ursbachu mają wspomagać lądowe działania wojenne lub włączać się do bitew morskich pod dowódz- twem podległych mu admirałów. Przyjęto go ceremonialnie i ugoszczono na poły po breo'lań- sku, na poły po arguencku: podano kozią głowę na ostro przypra- wionym jęczmieniu, a do picia po tej barbarzyńskiej uczcie dobre czerwone wino Edaeni. Następnie przeszliśmy do prywatnej kom- naty audiencyjnej, gdzie można było porozmawiać o poważniej- szych sprawach. Mehłimet ze śpiewnym akcentem wypowiedział uwagę o gościnności: - Nie oczekiwałem ciepłego powitania od... następcy Vale- riana. Słowo to, starannie dobrane, wymówił z naciskiem. Kar Kalim uśmiechnął się, smakując je, nim sam je powtórzył. - Właśnie, następcy. - Siedział na koralowo-złotym krześle autarchy, o stopień wyżej od miejsca, gdzie stałam, gotowa na roz- kazy. -Nie widzę powodu, żeby nasze porozumienie z Ursbachem miało zostać zmienione. Czytałem umowy i odnowię je jeszcze dzi- siejszego wieczoru, jeśli chcesz, własnoręcznym podpisem. Propozycja zaskoczyła Mehlimeta, ale nie zastanawiał się długo. - Miło słyszeć zapewnienia o dobrych zamiarach. Jedna- kże.. . Możliwe, że nasze przymierze z Telemarem nie jest już po- trzebne. - Dlatego, że nie widzisz w porcie handlu, poza minimum niezbędnym, żeby wyżywić miasto? - roześmiał się Kar Kalim. - Czy dlatego, że miasto jest zrujnowane i wygląda jak obóz ucie- kinierów? Mehlimet zamrugał; te stwierdzenia były prawdą wypowie- dzianą bez ogródek, nie zaś dyplomatycznymi eufemizmami, do jakich przywykł. - A może sądzisz, że bardziej opłacalne będzie jawne rabo- wanie u naszych wybrzeży? To od dawna była taktyka Ursbachu i wszyscy o tym wiedzie- liśmy. Lord Ursbachu przestąpił z nogi na nogę i delikatnie otarł usta koronkowym mankietem. - Nie prowadzimy wojny z Arguentą... - Dotąd nigdy nie potrzebowaliście tej wymówki. Kar Kalim pochylił się do przodu; czarna aksamitna tunika ha- ftowana srebrem odbijała ostro od łososiowej czerwieni koralu. - Składam ci prostą ofertę, lordzie Mehlimecie: kontynuacji sojuszu handlowego z Telemarem, przewożenia naszych towarów i wspomagania nas w wojnie. Otrzymasz sowitą zapłatę za fatygę, a twoi ludzie połowę łupów z miast, które pomogą zdobyć. Mehlimet przechylił głowę, potrząsając kędziorami, jakby cze- goś nie dosłyszał. Powtórzył wolniej: - Nie prowadzimy wojny z Arguentą... Kar Kalimowi drgnęła warga. - Ja też nie. Na razie. Ale przedstawiłem pewne żądania, a ci, którzy się będą opierać, otrzymają nauczkę. Masz przy sobie żołnierzy. - Żołnierze Ursbachu służą dworowi ceruleańskiemu. Nie mają zobowiązań wobec cudzoziemców. - Chyba że ty im nakażesz, lordzie. Wspomniałem o nagro- dzie za fatygę. Skinął dłonią. Do podwyższenia zbliżyły się dwa karzdagi, dź- wigając ciężki kufer. Wystąpił Krzywy Kieł i podniósł wieko. Nie musiałam widzieć ukrytych tam kosztowności; chciwość, jaka zabłysła w oczach Mehlimeta, była wystarczającym zwierciad- łem. Podniósł wzrok na Kar Kalima, mimo całego swojego bogac- twa poruszony widokiem tych skarbów. - To już jest twoje - rzekł Amrey - na dowód dobrych za- miarów. Więcej otrzymasz później, zgodnie z warunkami ustalo- nymi z moim poprzednikiem. Za kilka dni będę potrzebował two- ich okrętów u wybrzeży Mardevis. Zgadzasz się? Krzywy Kieł zamknął pokrywę, a komandor Ursbachu jeszcze raz popatrzył z zadowoleniem na kufer, po czym ponownie przy- brał nieodgadniony wyraz twarzy. - Przedtem porozumiewaliśmy się z Telemarem bez kłopotu - rzekł. - Cieszę się, że jest to możliwe również z jego nowym władcą. Nie widzę powodu, by zmieniać warunki naszej umowy i naturalnie, jeśli Telemar potrzebuje wsparcia wojskowego, jeste- śmy gotowi służyć. W zamian za pewną opłatę, oczywiście. - Oczywiście. - Kar Kalim wstał i zszedł z podwyższenia, aja za nim. - Porozmawiajmy więc, w jaki sposób Ursbach może udzielić nam pomocy. MEHLIMET POWRÓCIŁ NA SWÓJ OKRĘT FLAGOWY, a Kar Kalim rozkazał otworzyć bramy Telemaru. Statki wpuszczono do we- wnętrznego portu, wyznaczonym autarchom zaś pozwolono opuś- cić miasto, jeśli chcą. -- Dlaczego wypuszczasz lordów z miasta - zapytałam - skoro i tak chcesz im się dobrać do skóry? To chyba wygodne, że ci, którzy się sprzeciwili, znajdująsię razem w zasięgu twojej ręki. Wcale nie chciałam zachęcać go do skrajnych kroków, jedynie zrozumieć motywy: czym się kierował, wypuszczając właśnie tych, którzy stawili mu opór, a wkrótce bez wątpienia otwarcie rzucą mu wyzwanie. - Nie wszyscy mi się sprzeciwiają - odparł z przekona- niem. - Słabi wezmą przykład z silnych. Wystarczy przywołać do porządku silnych, aby wszyscy się opamiętali. Wskazane jest pozwolić im wrócić do domów. Niech żyją w niepewności co do moich zamiarów i oczekują katastrofy; niech pamiętają, że tu zgi- nęli niewinni ludzie, ponieważ sprzeciwiono mi się. Breo'la z ra- dością powitają otwarty konflikt z bardziej wojowniczymi spo- śród autarchów. Pozostali, którzy w końcu ustąpią, nadwyrężą tymczasem swoje środki oraz emocje, czekając, jaki też los im zgotuję. Tym łatwiej ulegną, kiedy nadejdzie pora. Jak powiedział, tak się stało. Pierwsze wpadło w ręce Kar Ka- lima Mardevis, najbliższy sąsiad na północnym wschodzie, naj- bardziej zazdrosny o handel zmonopolizowany przez Telemar. Leodoric z Mardevis był pierwszym, który opuścił Pałac Autar- chów, ale mimo pośpiesznej podróży do domu nie prześcignął floty Ursbachu. Po przybyciu znalazł miasto oblężone przez sprzymierzeńców Telemaru; jemu zaś samemu cudzoziemskie oddziały, które wylądowały pod murami, zagrodziły dostęp do twierdzy. Wkrótce armię oblężniczą zasiliła chyża awangarda BreoMa. Schwytała ona Leodorica niedaleko drogi biegnącej wzdłuż wybrzeża, kiedy próbował uciec przez mokradła wraz z lojalnymi zwolennikami. Kar Kalim dołączył do Breo'la przez utworzoną za pomocą shia szczelinę, pojawiając się w obozie swoich jeźdźców w chwili, gdy Leodoric godził się z gorzką prawdą, że miasto jest oblężone, a on sam uwięziony przez wrogów. Pamiętałam go z rady: smagły mężczyzna, szeroki w ramio- nach, głośny, skory do walki. Z pewnością należał do ludzi, którzy byli gotowi rzucać w twarz butne wyzwania lordowi Telemaru. - To był nieokrzesany człowieczek - powiedział mi później Amrey. - Skory do przechwałek. "Wspólnie możemy ci się prze- ciwstawić". Groził mi, jakby miasta-państwa miały ochotę ruszyć do boju pod jego wodzą! Więc rzuciłem na niego zaklęcie unieru- chamiające i przemówiłem do rozumu. Powiedziałem, że zaanek- tuję Mardevis i wydam jego córkę za Perevyę, szlachcica spośród stepowego ludu. Zaprotestował, że ona ma już męża; zapewniłem go, że niedługo zostanie wdową, o ile szybko się nie rozwiedzie. Potem jęczał coś o władzy, o tym, że jeszcze nigdy cudzoziemiec nie zasiadał na tronie Mardevis, że taka hańba nie zdarzy się w jego czasach. Nie chciał kompromisu, to jasne. - Ale teraz władasz miastem. Jak go przekonałeś...? - Kazałem go zabić, a jego głowę odesłać synowi, który pod jego nieobecność dowodził obroną miasta. Syna to załamało, a kiedy zagroziłem, że zrównam z ziemią mury, jak w Telemarze, poddał się. - Uśmiechnął się pogardliwie. - Chłopak nie jest do- brym dowódcą, ale nie opierał mi się, więc zachował głowę. Ro- dzina Leodorica nie mieszka już w pałacu, a dzieci są w Telemarze jako gwarancja dobrego sprawowania ich rodziców. W Mardevis osiedlił się gubernator Perevya z nową żoną. Zamyśliłam się nad jego taktyką. Więc to wszystko było takie proste? Nie będzie bitwy, oporu, tylko jedno za drugim miasta- -państwa wpadną mu w ręce jak dojrzałe owoce winogron? - Widzisz, ludzie, którzy są zaskoczeni, tracą wolę walki - powiedział mi. - Otoczyliśmy ich miasto od morza i lądu w ciągu nocy, więc kiedy się obudzili, zobaczyli za murami wrogów. Na drodze złapaliśmy ich wodza. Daliby odpór, lecz dowództwo w mieście było niezdecydowane i niedoświadczone - nie spo- dziewali się, że do ich drzwi zapuka prawdziwa wojna, chociaż byli gotowi wyzywać mnie na inne sposoby. Nie zawsze będzie tak łatwo, ale to też dobrze: BreoMa palą się do sprawdzianu wa- leczności trudniejszego niż w Mardevis. Tak rozpalony ogień zmienił się w piekło grożące zmieceniem wszystkiego na swojej drodze. Mardevis pokonało zaskoczenie. Inni byli lepiej przygotowani do obrony, lecz moja obecność u boku Kar Kalima dawała nadzieję na pokojowy kompromis. Ta pusta obietnica powstrzymała niechętnych wojowników od czynu na tyle długo, by Breo'la zdobyli nad nimi przewagę. Taktyka Amreya wahała się od uprzejmego nakłaniania do brutalnego nisz- czycielstwa: do jednego miasta zwracał się jako żarliwy sprzymie- rzeniec, tłumaczył, że mądrze będzie oddać terytorium pod pro- tektorat Kar Kalima. Innemu groził, wypuszczał konnych, którzy tratowali krainę, zanim zwołał ich barbarzyńskie hordy na granicę ziemi, którą chciał podbić. Każdemu miastu-państwu Kar Kalim prędzej czy później przedstawiał swoje ultimatum: poddajcie się i zachowajcie życie albo stawcie opór i zgińcie. Pod względem liczebności, ruchliwości i zapalczywości w bit- wie hordy Breo'la były niezwyciężone. Milicja, wyszkolona w sta- waniu przeciwko piechocie w szeregach bitewnych, bała się dzi- kich, szaleńczo odważnych konnych ze Styrcji. Mury miasta nie stanowiły ochrony, gdyż jeśli Breo'la nie zdołali wziąć ich podstę- pem i z zaskoczenia, magia Kar Kalima sprawiała, że pękały. Wspomagani przez statki transportowe Ursbachu, lądując w nie- oczekiwanym miejscu i czasie, wspierani także przez piechotę morską, stepowi jeźdźcy udowadniali swoją wyższość nad krzep- kim, lecz słabiej zorganizowanym żołnierstwem Arguenty. Egrania nie ustąpiła zdobywcy i została zrównana z ziemią. Sin- gut pozostał nietknięty, lecz na jego ulicach nie ocalała ani jedna żywa dusza - tylko stosy czaszek na każdym rogu i ciała wyrzu- cone za bramy na pastwę sępów. Reszta armii Kar Kalima, masze- rując z Księżycowego Zęba, podbiła Caronnę: bramy zdobyła mała grupka, wzmocniona przekonującym argumentem w postaci trzy- dziestu tysięcy jeźdźców gotowych w każdej chwili wejść do miasta. Miasta-państwa neutralne w konflikcie z Telemarem nie- pewnie oglądały się na błagania sąsiadów, po czym jedno po drugim ulegały barbarzyńskim hordom Kar Kalima i jego morskich sprzy- mierzeńców. Ambasadorowie, którzy otwarcie mówili o systemie obronnym swoich miast, teraz żałowali, że przyjęli Styrcyjczyków, obawiając się -¦ i słusznie - że niegdyś ujawnili za dużo. Bardziej oddalone miasta-państwa z opóźnieniem szkoliły się w obronie, poza powoływaniem milicji posuwając się do mobili- zacji arystokratów, ich sług oraz najemników. To wszystko było za mało i za późno: Rajpor i Gervaes poddały się, otrzymały garni- zony i gubernatorów spośród Breo'la w ciągu zaledwie tygodnia. Caethon ze Stavlii stawił największy opór, wymaszerował w pole z armią ochotników i powołanych pod broń górali, lecz zgniótł go huragan rozpętany magicznym sposobem. Burza zniszczyła obóz, powódź porwała ludzi i konie, a przemoczone szczątki armii Ca- ethona bez trudu wybili uzbrojeni w szable Styrcyjczycy. Gdy wydawało się, że mogę przestraszyć, przekonać lub onie- śmielić, Kar Kalim posyłał po mnie, włączał w negocjacje, a na- wet prowadził jako honorowego gościa na dworskie przyjęcia, gdzie moja obecność robiła wrażenie na miejscowych. W innych wypadkach pozostawałam w cieniu, w jego namiocie lub w Tele- marze, gdyż od czasu do czasu dochodziły do głosu moje skrupuły i gryzły go tak, że wolał mnie przez jakiś czas nie oglądać. Im dłużej przyglądałam się, jak prowadzi wojnę, tym większe czułam oburzenie, aż wreszcie ośmieliłam się potępić jego postę- powanie gwałtownymi słowami. Najgorszy był sposób, w jaki trak- tował oporne miasta: dławił przyszły opór, zabijając wszystkich mężczyzn oraz chłopców, którzy byli zbyt wysocy, by mogli przejść wyprostowani pod stołem. Kobiety pozbawione mężczyzn i żywicieli, obarczone małymi dziećmi, zmuszone wykarmić głod- ne gęby i odpierać zapędy dzikich Breo'la, robiły, co musiały, aby utrzymać się przy życiu; wszelkie nadzieje na opór na podbitych terytoriach rozwiały się niczym dym. Kiedy zaprotestowałam przeciwko temu brutalnemu wyzysko- wi, Amrey wybuchł wściekłością, ledwo powstrzymując się od uderzenia mnie za moją bezczelność. - Nie podoba mi się to, ale nie mam wyboru! - zawołał. - Gdzie znajdzie się jeden, dwóch młodych, tam wybuchnie rebelia. Jest nas zbyt mało, żeby ryzykować! Tym ludziom nie można zo- stawić żadnej możliwości powstania przeciwko nam, dlatego wszyscy oporni giną, a tym, którzy mogliby próbować oporu, nie zostawiamy szansy. Te owdowiałe kobiety zapracująsię doszczęt- nie w polach i sklepach, aż wreszcie, przytłoczone samotnością, pójdą do namiotów Breo'la lub wezmą sobie wojowników za mę- żów. A jeden mężczyzna może mieć wiele żon, jeśli chce. Za kilka lat, kiedy Arguentczycy będą wychowywać dzieci spłodzone przez zdobywców, ich serca zwrócą się ku nam! Mógł długo mówić w tym duchu, miał tę mowę doskonale przećwiczoną, jakby mówił po to, by przekonać siebie samego. A może rzeczywiście w to wierzył, jako że skuteczność jego takty- ki okazała się bezdyskusyjna. Widziałam, że arguencka wrażli- wość Murla znikła pod wpływem poglądów styrcyjskich, zapewne na skutek trudnych lat na lodowatych stepach oraz okrutnych obyczajów wojowniczych nomadów. Kar Kalim postanowił być produktem kultury swego przybranego ludu. Jakiekolwiek miał przedtem wyrzuty sumienia, wyrwał je i zniszczył równie meto- dycznie, jak łamał opór miast. Jedyne, co pozostało w tym czło- wieku, to przekonanie o własnej słuszności oraz niewzruszona wiara, że cel uświęca środki. Nie byłam niewrażliwa na rzucany przez niego cień. Serce mnie bolało, gdy widziałam, jak Arguentczycy, niegdyś przejęci w mojej obecności i pełni szacunku dla mojej mądrości, teraz kuli- li się i uciekali mi z drogi, jakbym była potworem. Zostałam pu- pilka Kar Kalima. Twierdzono, jak szeptał mi Lesseth, że to ja za- wezwałam huragan, który zniszczył Caethona; wierzono, że to ja zachęcałam karzdagi do przeczesywania wzgórz Caronny i zabija- nia tubylców, którzy podeszli za blisko Księżycowego Zęba. Lecz prawda była zupełnie inna. Widziałam dość krwi i rozpaczy ro- dzin; słyszałam krzyki przerażonych dzieci, obserwowałam sze- regi niewolników zabieranych ze zrujnowanych miast i wysłu- chiwałam uzasadnień Murla, którego zdaniem wszystko to były rzeczy właściwe. Widziałam wokół siebie dość i nie mogłam już tego znieść. Zdjęty gniewem na moje protesty wygnał mnie do Telemaru. Kiedy następnym razem wezwał mnie stamtąd, byłam zdecydo- wana wykonać ruch przeciwko niemu. ZABIJAŁAM JUŻ W GORĄCYCH MOMENTACH SAMOOBRONY - karzdagi podczas pierwszej wyprawy do Styrcji; jaszczury z Zili; raz człowieka, który usiłował mnie obezwładnić podczas jednej z moich potajemnych nocnych wypraw do Nimm. Cenię życie, ale rozumiem, że może mieć różny ciężar na wadze i nigdy zanadto nie bolałam nad tym, jaki i gdzie zapisano komuś koniec. To się zmieniło, gdy zastanawiałam się nad zamordowaniem Murla Amreya z zimną krwią. Uważałam to za konieczność, z którą trudno się zmierzyć, przyznać, że wyrządzane przez niego krzywdy można powstrzymać tylko podstępnym zamachem na jego życie. Uwięzienie czy okale- czenie były bezcelowe, ponieważ gdyby przeżył, albo jego magia, albo Breo'la pomściliby go okrutnie. Nawet gdyby umarł, zemsta konnych plemion mogła być straszliwa, jednak bez wsparcia wy- jątkowej mocy Kar Kalima byli oni tylko zwykłymi przeciwni- kami. Mimo wszelkich wzniosłych celów, jakie miały usprawiedli- wiać zabójstwo, dręczyło mnie sumienie, gdyż wiedziałam, że nie znoszę Amreya. Gorzej: jakąś częścią swojej istoty nienawidziłam go z całego serca i ta część pragnęła jego śmierci, końca czynione- go przez niego zła. Zadawałam sobie pytanie, czy chcę położyć kres jego poczynaniom ze względu na zło, jakie wyrządza innym, czy ze względu na swoją udrękę. Na to pytanie nie istniała prosta odpowiedź, dlatego przez całe tygodnie wahałam się, nie chcąc podnosić na niego ręki dla własnej, samolubnej potrzeby. Opty- mistka we mnie nie straciła jeszcze całkiem nadziei na jego popra- wę i sądziła, że w głębi serca jest jednak człowiekiem godnym miłości... Ten niemądry optymizm nie chciał słuchać twardego roz- sądku, jednak w końcu rozsądek przeważył. A raczej rozsądek i nienawiść. W dniu, kiedy Styrcyjczycy zdobyli Burris - pełne obrońców równie wojowniczych, jak ich lord Pelan - w tym dniu, kiedy z miasta pozostały zgliszcza i popioły, zaś autarcha i jego dwór zostali publicznie zabici. Stałam u boku Kar Kalima, który nadzorował przebieg egzekucji, wielkiego przedstawienia, które miało udowodnić buntownikom, jaki jest niezwyciężony. W ostatnich chwilach tego pokazu jeden człowiek ośmielił się wystąpić przeciwko zdobywcy. Clavius Mericus wyszedł z tłumu, otaczając kulą magicznej ochrony siebie i rodzinę Pelana, którą mag miał nadzieję uratować. Z pewnością wiedział, że jest skaza- ny na porażkę, jednak odważył się spróbować. Usłyszałam świszczący oddech Amreya: rozpoznał antagoni- stę. Jedną ręką dotknął kryształu na szyi, a drugą wyciągnął, wska- zując palcem Claviusa i garstkę ludzi zamkniętych w ochronnej kuli. Z jego dłoni trysnęło coś na kształt bezgłośnej błyskawicy, która rozbiła czar Claviusa niczym puch. Gapie zaczęli krzyczeć, kiedy fala energii przypaliła im włosy i stopiła rozmaite metalowe przedmioty pośród tłumu. Breo'la odstąpili, jakby na niesłyszalny rozkaz ich pana. Clavius stanął w wyzywającej postawie przed dziećmi i zrozpaczonymi dorosłymi, których wciąż zamierzał oca- lić, i zwrócił się twarzą do swego przeciwnika i do mnie. Amrey znów wykonał gest i choć Clavius próbował otoczyć się ochronnym zaklęciem, jego wysiłki spełzły na niczym. Magia Claviusa w obliczu wspomaganych przez shia mocy Kar Kalima była niby bezradne niemowlę. Został uniesiony w powietrze nad tłumem pojmanych mieszczan i spragnionych krwi jeźdźców. Ubranie sfrunęło zeń nagle na ziemię w postaci tobołka łachma- nów, po czym skóra zaczęła odrywać się od ciała, powoli, pas za pasem. Wrzaski torturowanego niosły się ponad tłumem nieskończe- nie długo. Potem nadludzkie ciśnienie zgniotło udręczone ciało, w którym nadal tliła się świadomość, aż popękały organy we- wnętrzne i skruszyła się czaszka. Nie mogłam być dłużej świadkiem bezdusznego okrucieństwa Murla. Choćby uzasadniał to, jak umiał, wiedziałam, że zaspoko- jenie głodu walki stepowych jeźdźców nie wymagało aż takiego okrucieństwa. To zazdrość doprowadziła do tej żałosnej, straszli- wej demonstracji, lecz gdyby nawet -pominąć element osobisty, wiedziałam, że Amrey jest zdolny uczynić to jeszcze nie raz, jeśli uzna to za potrzebne. Leżało w jego naturze znajdowanie słabego punktu i drażnienie go, aż ofiara krzywiła się z bólu i nie śmiała podnieść na niego wzroku. Leżało w jego naturze przekształcanie okrutnej farsy w demonstrację, która wbijała się w pamięć na zaw- sze. Ten sam rys charakteru przed wielu laty posiał spustoszenie w mojej wieży, gdy sądziłam, że był to jedynie skutek nadmier- nego entuzjazmu w czarach; u dojrzałego Amreya zmienił się w zepsutą, samolubną moc. Dłujej nie mogłam tego znosić. Przy pierwszej okazji powróciłam do Telemaru i tam spędziłam wiele dni w czarnym gabinecie. Lesseth stał się moim zaufanym doradcą, powiernikiem w ma- kabrycznym zamierzeniu. Spotykałam się z nim w ogrodzie Tele- maru, gdzie świeże zielone i różowe pączki wczesnej wiosny okrywały otaczające nas krzewy. Siadałam na ławce pod nigantą, której gałęzie oblepiały ciasno zwinięte rożki żółto-zielonych list- ków. Nie ufałam mowie w miejscu, w którym Kar Kalim pozosta- wił swoje zaklęcia, pozwalałam zatem, aby szemrząca fontanna usypiała mnie, i jednoczyłam się z niebem i ziemią, gdzie siła na- tury wibrowała w budzącym się drzewie. Potem zsuwałam się głębiej, poza energię ziemską, i łączyłam się z miejscem, w któ- rym oczekiwał mnie Lesseth. Mój przyjaciel był obecny duchem; w zaciszu ogrodu słyszałam go jako głos z moich snów. Wysłuchał mnie, pozwalając mi mówić, dopóki nie skończy- łam. - Nie chciałem tego sugerować - zgodził się - ale my- ślałem już o tym. To jedyny pewny sposób, by zakończyć rządy terroru Kar Kalima. Chyba że chcesz, aby panował? - On się nie zmieni - odparłam. - Dlaczego miałabym chcieć, żeby nadal umacniał swoją władzę? - Powiedziałaś mu, że dla ciebie to nie ma znaczenia. - Oczywiście, że powiedziałam. Wiesz dlaczego, Lesseth: aby stale trzymał mnie w pobliżu. I na ogół to robi, poza chwilami, kiedy mówię coś zbyt pochopnie i prowokuję go. - Zdaje się, że łatwo go prowokujesz. < - Złości się na każdego, kto -jak mu się zdaje -jest prze- ciwko niemu. - Wzruszyłam ramionami i postarałam się uspo- koić oddech, przyspieszony na myśl o Murlu. - Postawił cały porządek na głowie, zrujnował miasta, posiał zniszczenie na wsi, ponieważ ludzie uciekają przed jego armią albo szukają nowych domów, gdy stare zostały spalone. To nie może dłużej trwać. Lesseth zastanowił się, po czym użył argumentów przeciw- nych do moich. - Ta sytuacja kiedyś się ustabilizuje - podsunął. - Wojny ostatecznie kończą się pokojem. Jeśli Styrcji wiodło się dobrze pod jego panowaniem, może się okazać, że przyniósł zmianę na lepsze. - Nie mów głupstw, przyjacielu. Nie widać żadnego końca. Wyjawił mi swoje plany: górzyste drogi Rajporu, Sevian i jego górny bieg... Ze Styrcji sprowadzi jeszcze więcej BreoMa, zbudu- je obozy rodzinne, zamieni połowę populacji Słonego Wybrzeża w zaciężną milicję i wyśle ją razem z armią na podbój dalszych ziem w sercu Drakmilu. Może zatrzyma się przed Tor Mak, ale nie ma pewności. Dysponuje magią, która mogłaby wystawić Cen- durhila i Derenestu na bolesną próbę. W jego ręce może wpaść połowa kontynentu, albo i więcej, jeśli posłuży się czarodziejskim kamieniem do sprowadzenia sił wojskowych z innych wymiarów. - POSUNĄŁBY SIĘ DO TEGO? Czy to nie jest ryzykowne? - W głosie Lessetha wyczułam zdumienie. - Bardzo. W innych światach istnieją straszne istoty, wojow- nicze i żądne krwi, i wcale nie tak potulne, jak chce wierzyć Amrey. Wyobraża sobie, że może wezwać potwory i opanować je. Ja jestem pewna, że nie może. Widziałeś... - Tak. Oboje zamilkliśmy na chwilę, rozpamiętując groteskowe świa- ty leżące tak blisko naszego wymiaru. Wiele znajdowało się za szczelinami strzeżonymi przez Księżycowy Ząb, lecz za pomocą brutalnej siły shia można było do nich dotrzeć zewsząd. Gdyby Kar Kalim zapragnął wzmocnić swą potęgę, aby jeszcze bardziej rozszerzyć swoje królestwo, musiałby sięgnąć do światów i zaso- bów, przed którymi nawet wytrawny podróżnik przez wymiary staje z wahaniem. Byłam jednak pewna, że on, zaślepiony ambi- cją, nie zawahałby się wcale. - Nie ma sensu zastanawiać się nad możliwościami - rzekł w końcu Lesseth. - Są równie nieskończone, jak same szczeliny i wymiary. - Wiem. - Pozwoliłam przywołać się z powrotem do tema- tu. - Rozumiesz, że nie proszę cię o pomoc. Byłoby zbyt niebez- pieczne, gdyby cię złapali. Jeśli można przekazać nieuprzejmy odgłos myślami, Lessetho- wi się to udało. - Nie pozwolę, żebyś sama się do tego brała, nie masz możli- wości, aby mi przeszkodzić. Pomogę ci, to nieodwołalne. Tak więc, pani, zastanów się, jak możesz najlepiej wykorzystać moje usługi. Westchnęłam i oparłam się mocniej o drzewo za plecami. Pod zamkniętymi powiekami poczułam łzy; jedna spłynęła po policz- ku. Lesseth nie jest śmiertelnikiem w naszym rozumieniu, ale mo- żna zadać mu ból, rany i zniewolić. Gdyby został złapany, jego męki trwałyby tysiąckrotnie dłużej, niż mógłby znieść jakikolwiek człowiek. Dla mnie karą za porażkę prawdopodobnie byłaby śmierć. Lessethowi groziły rzeczy o wiele gorsze. Upieranie się, by mi pomóc, było z jego strony aktem odwagi. Jego umiejętności były bezcenne i od nich mógł zależeć sukces lub porażka. Lecz nie byłam w stanie wykorzystać go z czystym sumieniem. To ja uczyłam Murla Amreya i w pewnym sensie przyczyniłam się do stworzenia Kar Kalima. Do mnie należało zakończyć tę katastrofę raz na zawsze. Jednak wiedziałam, że nie odrzucę pomocy przy- jaciela. Otworzyłam oczy, sycąc się pięknem błękitnego nieba uroz- maiconego białymi obłokami, płynącymi wysoko z rześkim, wio- sennym wietrzykiem. - Zatem trzymaj się tak blisko mnie, jak zdołasz, Lesseth. Najlepszą porą na nasz ruch będzie następny pobyt wjego obozie. - Pośród wszystkich wojowników? Nie będziesz miała szan- sy na ucieczkę! Uspokoiłam jego protesty. - Jego zaklęcia blokujące są tam najsłabsze. Liczy na ochro- nę Breo'la i uważa, że w ich obozie jest bezpieczny. W drodze bar- dziej się pilnuje, a najlepiej się osłania w Emprelorze, jak sam widziałeś. Właśnie z tego powodu rozmawiasz teraz ze mną w po- staci eterycznej. Nie, to musi się stać w namiocie Kar Kalima. - Myślisz, że niedługo znów cię tam wezwie? - Oczywiście. Nie widział mnie już od ponad tygodnia, od kiedy rozpoczął łupienie Burris i północnego wschodu. Jak każdy żołnierz, odwiedza dziewki, ale prędzej czy później wraca poigrać z tą, która znaczy dla niego najwięcej. - Była to gorzka myśl. - Wezwie mnie do siebie. To tylko kwestia czasu. WEZWANIE PRZYNIESIONE PRZEZ KRZYWEGO KŁA wprawiło mnie w największe drżenie ze wszystkich dotychczasowych. Na- wet gdy Amrey był rozwścieczony, wyniosły czy podchmielony, nie wzdragałam się tak na myśl o spotkaniu z nim. Bałam się kon- sekwencji mojego nieuchronnie zbliżającego się czynu: tego, co zrobią ze mną Breo'la, jeśli nie uda mi się wymknąć do momentu, gdy znajdą Kar Kalima martwego. Murl sprowadzi mnie do siebie za pomocą shia, ale po jego śmierci kryształ nie posłuży mi jako środek transportu i zostanę uwięziona w środku obozu wojennego Breo'la. Trudno byłoby po prostu odjechać stamtąd konno, choć stałabym przed tym samym problemem niezależnie od tego, gdzie podniesiemy rękę na Amreya. Miałam nadzieję, że zdołam uciec przed gniewem jego popleczników, jeśli trafi się jakiś sposób, lecz świadomość, że nie istnieje żadne pewne wyjście, niezwykle utrudniała mi przystąpienie do wykonania planu. Nie śmiałam roztrząsać ponurych możliwości, żeby nie opuściła mnie odwaga. Myśl o przyjacielu-duchu niosła mi pociechę i byłam zado- wolona, że w tajemnicy porozumiałam się z nim. Czułam przy- wiązanie do Lessetha, który chciał podjąć ryzyko jeszcze więk- sze niż ja. Ponieważ postanowił trwać przy mnie, było mi łatwiej podążać obraną drogą; dlatego zakazałam sobie takich straszli- wych wspomnień, jak śmierć Corwina i Claviusa. Włożyłam suk- nię z błękitnego brokatu, w której Kar Kalim lubił mnie widywać przy okazji naszych spotkań, i wyszłam za Krzywym Kłem z komnaty. Uzbrajając się w odwagę na czekające mnie wydarzenia, pa- trzyłam, jak otwiera się przede mną nakrapiany gwiazdami aksa- mit szczeliny shia. Uspokoiłam się, poczuwszy w oddali duchową obecność Lessetha, i przeszłam za Krzywym Kłem przez portal. I zaraz po drugiej stronie mój przyjaciel-duch musnął leciutko skraj mojej świadomości. Rozluźniłam się i poczułam ulgę, gdy T okazało się, że pokonał portal w stanie bezcielesnym. To była na- sza pierwsza niewiadoma: czy Lesseth potrafi przedostać się przez szczelinę. Najwyraźniej tak. A dopóki przebywał w tym wymia- rze, pozostawał niewykrywalny dla zaklęć i blokad strzegących Kar Kalima przed fizycznym zagrożeniem. W towarzystwie moje- go sekretnego sprzymierzeńca podeszłam do Amreya. W namiocie było, jak zawsze, ciemno i odrobinę wilgotno; su- kienny dach wisiał nisko nad głowami, jak we wszystkich przybyt- kach Breo'la. Oświetlały go lampy, napalono także w piecyku, żeby przegnać wilgoć; w powietrzu unosił się zapach mokrych od deszczu futer i gotowania, zamaskowany słodkim kadzidłem ce- drowym oraz wonią olejku piżmowego, którym Amrey czasami się perfumował. W swoim wojennym stroju wyglądał trochę na wojownika, trochę na czarodzieja. Tunika była szkarłatna niczym krew, którą ociekał torturowany Clavius, mankiety przy rękawach srebrne, a napierśnik wykonany ze srebrnych łusek. Na szyi męż- czyzny świecił stłumionym błękitnym blaskiem shia w misternej siateczce. Murl miał na sobie spodnie z czarnego sukna i buty z czarnej końskiej skóry ze srebrnymi ostrogami, której to ozdoby stepowi nomadzi nie znali. Był wykąpany i namaszczony pach- nidłem, wilgotne rudo-siwe włosy skręciły się mocniej niż zazwy- czaj: obraz władczej męskości z odpowiednią dawką ludzkiej wraż- liwości. Przypomniałam sobie, jak jego czyny różniły się od tej szlachetnej pozy, i już postąpiłam ku niemu z powitaniem. Długobrodzi strażnicy Kalimatu przyglądali się, jak materiali- zowałam się w czerni szczeliny, następnie skłonili się, przy- kładając dłonie do okrytych napierśnikami piersi. Po moim przy- byciu wycofali się z wewnętrznej części namiotu do przedsionka, a stamtąd na dwór. Kar Kalim nie życzył sobie, aby ktokolwiek przysłuchiwał się naszym rozmowom, a tym bardziej odgłosom gry miłosnej. Albo parzenia się, jeśli taki miał nastrój. Zdławiłam nienawiść, przywołałam wyćwiczony uśmiech i podeszłam blisko, ujmując jego dłonie w wyciągnięte ręce. - Murl. Powitałam go imieniem, które rezerwowałam na okazje pozor- nej bliskości, i pocałowałam go w policzek. Było to nieoficjalne powitanie, jednak dostatecznie spontaniczne, by okazać czułość, jakbym za nim tęskniła i cieszyła się, że znowu go widzę. Przy- puszczałam, że uznaje za oczywiste, i tak się stało. - Cieszę się, że jesteś - powiedział, wskazując mi taboret obok swojego. - Odnieśliśmy wielkie sukcesy w wojnie. Zaczął opisywać postępy swoich oddziałów i ich najnowsze podboje. Choć do Empreloru docierały oczywiście sprawozdania i plotki, był dumny ze swoich osiągnięć i lubił się nimi przechwa- lać. Nie potrafiłam ocenić, czy chce mi tymi rewelacjami zaimpo- nować czy też mnie rozzłościć. Niezależnie od jego motywów słuchałam, potakiwałam i chwaliłam. Kazał podać wino z Egranii i w miarę jak butelka się opróżniała, opowiadał mi o swoich jeźdź- cach, oblężeniach, najazdach na wsie, o wygranych krwawych bit- wach i wystrychniętych na dudka głupich mieszczanach. Wreszcie wyczerpał temat i zamilkł, przyglądając mi się ponad ogniem żarzącym się w piecyku. - Tęskniłem za tobą - powiedział, wpatrując się w moją twarz rozjaśnioną miękkim światłem. Spuściłam wzrok - miałam nadzieję, że z nieśmiałym wyra- zem twarzy - by ukryć iskrę gniewu. Tęsknił za mną, pomy- ślałam, ponieważ pomagałam mu zdobyć zaufanie, a potem dopro- wadzić do zdrady kolejnych nieszczęsnych Arguentczyków? - Nie lubię, kiedy budzisz mój gniew - ciągnął. - Oba- wiam się, że kiedyś posunę się dalej niż tylko do wygnania, a my- ślę, że żałowałbym tego. W jego głosie brzmiał spokój, lecz i zimne wyrachowanie... nie wyrażał głębokiego żalu, tylko rozważał możliwość, która mogłaby się okazać kłopotliwa - albo i nie. Nie chciał skrzyw- dzić ulubionego zwierzątka, ale może będzie musiał, doprowadzo- ny do wściekłości jego zachowaniem. Nastroszyłam się, słysząc tę groźbę, i ponownie poczułam zadowolenie, że zdecydowałam się na jedyny możliwy czyn. - Nie mówmy o tym - rzekłam, patrząc mu w oczy. -- Możemy przecież spędzić ten czas o wiele przyjemniej. W Telemarze zapadał zmrok; tutaj, na północnym wschodzie, panowała całkowita, niemal bezksiężycowa ciemność. Odcho- dzący strażnicy Kalimatu zabrali resztki kolacji; o tej porze Amrey powinien nabrać ochoty na zaspokojenie innych apetytów. Wyg- lądałam zachęcająco, a późna godzina i wino wprawiły go w odpo- wiedni nastrój. Rozparł się w krześle i skinął na mnie, bym zdjęła mu buty. Uklękłam chętnie i spełniłam polecenie niczym uczynna służebnica - w sprawach wielkich i małych. Serce tłukło mi się gwałtownie w piersi, gdyż wkrótce miał na- dejść moment prawdy. Sztuczka, którą omawiałam z Lessethem, polegała na wykorzystaniu ochoty Murla do zażycia ze mną odpo- czynku: miałam go znienacka zaatakować w najtrudniejsze do ochrony miejsce - pola życiodajnej energii ciała. Ta energia roz- pościera się poza sferą fizyczną, promieniując światłem w sferę astralną i jeszcze dalej - właśnie w te miejsca, w których swo- bodnie poruszał się Lesseth. Mój przyjaciel-duch dotknął moich myśli, zapewniając, że ma dostęp do pola energii Amreya, i przy- pominając, żebym się skoncentrowała na chwili obecnej, aby do- statecznie rozproszyć uwagę Amreya, podczas gdy on, Lesseth, będzie działał. Murl uznał rumieniec na mej twarzy za znak podniecenia: sko- ro tylko zdjęłam mu buty, pociągnął mnie na łóżko, jedną rękę wplótł w moje włosy, aby obnażyć mi szyję i zatopić zęby w nasa- dzie ramienia. Niegdyś taki brutalny pocałunek wyzwalał moją namiętność i stanowił wstęp do dzikiej rozkoszy, jaką najbardziej lubił. Lesseth ponownie pieszczotliwie musnął moje myśli, oznaj- miając, że dostroił się do aury Amreya. Murl położył dłonie na mym ciele i zaczął mnie pieścić, Lesseth zaś, na razie niewykryty, prześlizgiwał się między strunami mocy, spinającymi ciało i duszę mężczyzny. W ciele ludzkim biegną nerwy i sploty, centra mocy, które nie tylko oddziałują na ciało fizyczne, ale stanowią kanały dla życio- dajnych sił wpływających do istoty z wyższych sfer. Dzięki nim dusza i duch są przywiązane do ziemskiego ciała. Podobnie jak uciśnięcie palcem splotu nerwowego może sparaliżować ciało fi- zyczne, tak i cios energetyczny w środek ciała świetlistego ma niszczące skutki dla sił żywotnych istoty. Taką taktykę postanowi- liśmy przyjąć: Lesseth miał zaatakować ośrodek sercowy Murla w czasie, gdy ja odwrócę jego uwagę od nieoczekiwanej psychicz- nej i fizycznej napaści. Zanim zdoła określić, skąd przyszedł atak, będzie za późno. Padnie martwy u moich stóp, serce przestanie mu bić, gdyż przerwanie najważniejszego połączenia między ciałem energetycznym i fizycznym wstrząśnie jego organizmem jak ża- den inny cios. Była to rzadka i trudna metoda, której wahałabym się użyć, na- wet gdybym była w postaci bezcielesnej. Jednak do Lessetha, któ- ry z takimi siłami radził sobie instynktownie, pasowała i była ko- nieczna w obliczu osłon i magicznych blokad, którymi otoczył się Amrey. Jakikolwiek atak fizyczny lub jawne zaklęcie spotkałoby się z natychmiastowym i całkowitym niepowodzeniem i zaalar- mowało cały obóz. Jedynie dzięki tej metodzie można było unik- nąć tych pułapek. Kiedy Murl wsunął się na mnie i przygwoździł moje nadgarst- ki, Lesseth wplótł swoje niematerialne palce i myśli w sieć energii ożywiającej mężczyznę. Starał się wymacać prądy energii płynące przez serce Amreya - następnie delikatnie zatrzymał ich natural- ny nurt i rytm. Plecy Murla wygięły się. Wiedziałam, że to nie przeszywający dreszcz pożądania, lecz skutek wysłania przez Lessetha energii do kory mózgowej i splotów nerwowych. Mój towarzysz ponownie sięgnął sondą ku centrom mocy, gdzie wyższa energia jest kiero- wana do istoty, co uwidacznia się w kolorach aury i pulsowaniu jakby barwnych nici oplatających ciało fizyczne. Amreyem znów szarpnęły konwulsje. Na szczęście strażnicy na zewnątrz nie zwracali uwagi na odgłosy walki w jego namiocie, znając zachowanie Kar Kalima w mojej obecności, jeśli miał odpowiedni nastrój. Nie chcieli zakłócać mu przyjemności; kiedy zaczął się rzucać i rozbijać kieli- chy, nie przejęłam się brzękiem. Kolejna sonda trafiła go w krę- gosłup, ale jeszcze nie bezpośrednio w wewnętrzne serce - cel, który nie tylko ożywiał ciało, ale był źródłem emocji i przechowal- nią wspomnień na płaszczyźnie duchowej. Na skutek pobudzenia emocji, spowodowanego atakiem Lessetha, do oczu napłynęły mu łzy. Dalsze zakłócenia w tym ośrodku energii powinny oderwać ducha Amreya od siły, która wiązała go z ciałem, niczym skoru- piaka zdrapanego z kadłuba statku... Następny cios Lessetha trafił w dziesiątkę: Murl zapomniał przyciskać mnie do łóżka, jego oczy zaszkliły się i spojrzał poza siebie, albo może w głąb, wyczuwając jakąś straszną nieprawid- łowość, coś, na co nie był przygotowany. Puścił moją rękę, by chwycić wiszący na szyi kryształ. Złapałam go za nadgarstek i z całej siły starałam się mu w tym przeszkodzić. Próbował ze mną walczyć, uwalniając moją drugą rękę. Wtedy złapałam go za oba nadgarstki, rozpaczliwie starając się uniemoż- liwić mu dotknięcie czarodziejskiego kamienia. On znów spróbo- wał. Ból albo gniew wykrzywił jego twarz; przepływ energii serca w jego świetlistym ciele ponownie został przerwany. Odwróciło to jego uwagę od zmagań ze mną, zwinął się w kłębek, osłaniając piersią centrum swojej istoty i instynktownie usiłując ochronić serce i ducha. Mógł jednak reagować na najbardziej podstawo- wym poziomie, nie miał możliwości zrobić nic więcej, z pewno- ścią nie wiedział nawet, jak został zaatakowany. Nie zwalniałam śmiertelnego uścisku z jego rąk, gdy zsunął się ze mnie, a potem z siennika na podłogę. Trzymałam go, żeby nie mógł sięgnąć do kamienia. I widziałam jego unoszącą się pierś, jakby wciągał powietrze do płuc z nadzieją, że pozwoli ono pod- trzymać życiodajną siłę oraz uwięzioną w organizmie energię. Jego oczy zamgliły się jeszcze wyraźniej, zaczęły się wywracać do wnętrza czaszki w automatycznej reakcji istoty na opuszczanie ciała przez duszę. Niemal widziałam srebrzystą nić i uwalniające się świetliste ciało, widziałabym to na pewno, gdyby moje wew- nętrzne zmysły były wolne od bransolet na przegubach, w które Murl mnie zakuł. Nagle kryształ styrcyjski zapłonął błękitno, aż wydałam okrzyk, oślepiona jego blaskiem. Murl nie dotknął kamienia, a on i tak za- reagował! Błysnął ponownie, a ja poczułam słabość i nie byłam w stanie utrzymać dłużej Amreya. W następnej chwili poleciałam na dywan z futer i patrzyłam z pełnym przestrachu niedowierza- niem, jak Murl Amrey wraca do życia. Usiadł gwałtownie, ożywiony i silny, jakby nigdy go nie doty- kano. Na Słowo mocy w powietrzu zatrzeszczało napięcie, które sprawiło, że zjeżyły mi się wszystkie włoski na ciele. Pojawił się Lesseth; spadł Amreyowi na pierś, skąd został zrzucony i kopnięty na ziemię obok mnie. Lesseth był półmaterialny, jak wtedy, kiedy w mojej wieży pojmały go karzdagi. Zajęczał w szoku. W jednym czy dwóch miejscach miał sińce i ślady poparzeń. Jakimś cudem czarodziejski kamień zareagował na żądanie swojego pana. Czy to Amrey wykrył, że coś jest nie w porządku, czy też uczynił to za niego kryształ, było dla nas bez znaczenia. Znaleźliśmy się w mocy Kar Kalima bez szans na ratunek. Wciąż był oszołomiony po ataku, po twarzy płynęły mu łzy, cały ze- sztywniał w napadzie gniewu. Popatrzył na mnie z malującą się na obliczu świadomością zdrady i niewymowną wściekłością. Wstał, a ja się skuliłam, pew- na, że zacznie się na mnie mścić od razu, lecz myliłam się. Wy- szedł na chwilę i powrócił ze strażą. - Zabrać ich - rzucił przez zęby. - Związać. Potem pocze- kajcie na mnie. Zostałam odarta z ubrania i związana nago; Lessetha skrę- powały więzy fizyczne oraz pęta energii, stworzone zaklęciem Amreya. Następnie Kar Kalim wyszedł z namiotu i pozostawił nas pod bezwzględną, czujną strażą swoich ludzi. Rozdział 15 NIE MUSIELIŚMY długo czekać: zaraz wydano rozkazy i straż- nicy wywlekli nas z namiotu dowódcy. Przed nami migotała szczelina. Strażnicy Kalimatu bezceremonialnie nas przez nią przepchnęli, nie odstępując nas na krok. Potknęłam się, próbując utrzymać równowagę, i rozejrzałam się zdziwiona. Staliśmy przed Księżycowym Zębem. Wciągnęłam powietrze, widząc nędzę rozpościerającą się przed szlachetną wieżą z białego granitu. Był tu ogromny obóz Breo'la - po części wojskowy garnizon, który widziałam poprzednio, jednak powiększony o obozowiska rodzinne z wozami, bagażem, kobieta- mi, dziećmi i psami przybyłymi prosto ze Styrcji. Tutaj wreszcie ujrzałam życie rodzinne konnych plemion, nie różniące się zbytnio od surowych strojów i zwyczajów samych wo- jowników. Ich kobiety nosiły spodnie i dłuższe, przypominające suknie tuniki, a od mężczyzn odróżniały się przede wszystkim się- gającymi pasa warkoczami. Dzieci były brudne, bose, odziane w krótkie skórzane tuniki podobne do tunik matek. Breo'la wyglądali na dzielny, twardy lud, a ich kobiety zapewne na równi z mężczyznami potrafiły jeździć konno, używać noża myśliwskiego czy rozpalać ognisko i nie były przy tym zbyt wybredne. Wrota Księżycowego Zęba były otwarte na oścież, ujawniając rozwłóczony po całej wieży oraz na schodach tarasu koński nawóz i śmieci. Mimo późnej pory przez drzwi przechodzili mężczyźni i kilka kobiet; dwoje dzieci pędziło do obozu stadko stworzeń przypominających kozy. Widocznie była to jedyna droga do porta- lu prowadzącego do ich rodzinnego świata i chętnie jej używali. Lecz Kar Kalimowi, który na nas czekał, ustąpili z drogi. Spie- niony z gniewu Amrey przeszedł przez drzwi i dalej w górę po zabłoconych schodach; Lessetha i mnie popychano i wleczono za nim. Breo'la schodzili nam z drogi, bezceremonialnie się na nas gapiąc. Murl zatrzymał się przy otwartym portalu, który rozpo- znałam: to tam zostały wyrwane drzwi podczas jego pierwszego potężnego ataku na wieżę. Odwrócił się na pięcie i przeniósł spojrzenie ze mnie na Les- setha. - Pożegnajcie się. On idzie do otchłani, która znajduje się na szczycie schodów. Wyszczekał jakieś rozkazy po styrcyjsku, na co strażnicy za- brali Lessetha wyżej. Mimo własnego zagrożenia oburzyłam się, słysząc te słowa. - Nie! - zawołałam. - Chyba jej nie otworzyłeś? Jego ręka wystrzeliła ku mnie, bijąc mocno i rozcinając mi wargę. - Nie odzywaj się do mnie. Nie chcę słyszeć ani słowa, jeśli sam nie każę ci mówić. Wyjrzał przez portal na inny znajdujący się w pobliżu obóz, źródło ludzi przybywających ze Styrcji. - Otworzyłem bramę - powiedział obojętnie - i nie dbam o to, co się za nią znajduje. Twój kochanek-demon przekona się niewątpliwie, że to miejsce jest... niełatwe, zwłaszcza w stanie, który tak rzadko zamieszkuje, czyli cielesnym. - Zwrócił na mnie złowrogie spojrzenie. - Co do ciebie - chodź! Chwycił mnie za kark i wepchnął przez bramę do Styrcji. Na- tychmiast przeniknął mnie zimny wiatr. Byłam naga, wyjąwszy bransolety na przegubach, związana i pełna lęku co do niewypo- wiedzianych zamiarów Murla. Nie chciałam przy nim drżeć, gdyż to dowodziłoby bezsilności. Nawet w tych okolicznościach z przy- zwyczaj enia zapragnęłam wydawać się nietykalna; na samą myśl o tym stłumiłam histeryczny śmiech. Po tej stronie bramy rozpościerał się kolejny obóz nomadów, skąd wydeptana ścieżka wiodła do odległych alabastrowych wzgórz, wskazując drogę, którą przybyli Breo'la z rodzinami, wo- zami zaprzężonymi w woły i wszystkim, co chcieli zabrać do Astareth. Za mną portal otwierał się na Księżycowy Ząb, lecz nie mogłam mu się przyjrzeć; gapie śmiali się szyderczo, ale oni także przestali zaprzątać moją uwagę. Patrzyłam tylko na Kar Kalima, który ponownie sięgnął do kryształu styrcyjskiego i ruchem ręki wyczarował następną szczelinę. Ujął mnie żelaznym chwytem za ramię i potykającą się na skrępowanych stopach pociągnął za sobą w czerń. Wyłoniliśmy się najałowej, przyprószonej śniegiem równinie. Połowę horyzontu zasłaniały przypominające rżnięty kryształ szczyty gór, jakbyśmy stali przy brzegu gigantycznej misy. Niska trawa rosła tu w brunatnych kępkach między cienkimi łachami po- krywającego ziemię śniegu. Teren był nierówny, pocięty rozpadli- nami i płaszczyznami lodu, jak okiem sięgnąć panowała zimowa pustka. - Witaj w ruinach Prebii w środku lata - powiedział. - Kiedyś była tu dość ważna osada, lecz została zniszczona, gdy jej mieszkańcy zbyt mocno zapragnęli kamienia shia. Niegdyś to miejsce wiele dla mnie znaczyło, a teraz jest zakazaną krainą, gdzie nikt już nie mieszka. - Uśmiechnął się ponuro. - Tutaj cię zostawiam, Inyo. Zlizałam krew z wargi, nie chcąc pytać, dlaczego, lecz pragnąc dowiedzieć się więcej. Uprzedził mnie. - Wygnałaś mnie do Styrcji - rzekł. - Teraz odpłacam ci tym samym. Nie wierzyłam, że mówi poważnie. - Sam odszedłeś! Nie próbowałeś wrócić! - wyrzuciłam z siebie. ' W jego oczach zabłysł gniew. - Próbowałem. Zamknęłaś przede mną bramę i opieczęto- wałaś ją. - Nie słyszałam alarmów przy twojej próbie powrotu. - Po co próbować powrotu, skoro droga była tak dokładnie zamknięta? Widziałem to z tej strony bramy. - W jego głosie brzmiała gorycz. - Pozostawiłaś mnie własnemu losowi w tym zapomnianym przez bogów, wrogim kraju. Poradziłem sobie naj- lepiej, jak umiałem. Zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem i uśmiechnął się. - Chociaż myślę, że tobie powiedzie się gorzej. Byłam zdumiona, że zamierzał pozostawić mnie przy życiu. - Dlaczego mnie tu zostawiasz? Skazujesz mnie na śmierć. Równie dobrze mógłbyś to zakończyć od razu. Uśmiechnął się krzywo. - Ponieważ to będzie długa, powolna śmierć, w samotności. Wykończy cię zimno, pragnienie, może głód. Albo dzikie karzda- gi, które buszują tu niewielkimi stadami i rozdzierają swe ofiary żywcem. Nie chcę mieć na rękach twojej krwi, Inyo. Tak! Nie śmiej się. Pozostało mi jeszcze trochę skrupułów. Chcę, żebyś cierpiała tak, jak ja cierpiałem, wiedząc, że czeka cię śmierć po- wolna i straszna, albo szybka - z rozdartym gardłem i kończyna- mi odgryzanymi od tułowia, zanim dusza opuści twe ciało. Witaj w Styrcji, lodowatym piekle, na które mnie skazałaś. Dziwisz się mojemu postępowaniu, gdyż jest okrutne, zrodzone w okrutnym świecie. Bez okrucieństwa tu się umiera. Jak już niedługo sama się przekonasz. Patrz. Uczynił gest i opodal pojawił się ptak z głową sępa: podsko- czył kilkakrotnie, łopocząc niezdarnie skrzydłami, po czym prze- chylił łysą czerwoną głowę na bok i przyjrzał mi się w zimnym wietrze. - To mój milczący obserwator, będzie przy tobie i zda mi re- lację z twojego umierania. Albo z twoich żałosnych prób ucieczki. Możesz próbować, jeśli chcesz. Stąd nie ma dokąd iść, zresztą zmęczy cię to, ale będzie zabawnie przyglądać się temu. Jego drwiny rozzłościły mnie. - Nie zwinę się w kłębek, by czekać na śmierć - oświad- czyłam wyzywająco. - Lepiej, gdybyś tego spróbowała. Byłoby dla ciebie łaską zasnąć na mrozie i nie obudzić się, zamiast zostać upolowaną lub umrzeć z głodu. Prychnął. - Nie masz pojęcia, jak spędziłem pierwsze lata w tym roz- kosznym miejscu. Myślę, że wymierzam ci odpowiednią karę. Nie potrzebuję już Jeźdźca Północy i nie będę hodować żmii na piersi. Dzisiaj podpisałaś na siebie wyrok śmierci, razem z twoim pomoc- nikiem-demonem. Żegnaj. Splunął mi pod stopy, odwrócił się i przeszedł z powrotem przez szczelinę. Po chwili czerń znikła i powietrze stało się przej- rzyste aż po horyzont. Zostałam sama na zaśnieżonej równinie. Jak okiem sięgnąć, nie widziałam żadnych osiedli. Wyczarowany ptak patrzył obojęt- nie, jak przenika mnie zimno i zaczynam dygotać. Dygotać oraz kląć, ponieważ ręce związano mi z tyłu i nie miałam przy sobie nic: ubrań, broni, niczego do skrzesania ognia, żadnego sposobu użycia magii. Amrey skazał mnie na powolny i żałosny koniec. Stałam w szo- ku, pełna niedowierzania, łamiąc sobie głowę nad znalezieniem wyjścia z sytuacji, niezdolna wymyślić nic, co pozwoliłoby mi ocalić życie. Jednak zimno było nieznośne i po chwili zmusiło mnie do ruchu. Stawiałam jedną gołą stopę przed drugą, na ile po- zwalały mi krępujące kostki pęta. Krótkimi, pospiesznymi krocz- kami poruszałam się jak najszybciej, tylko po to, aby zachować ciepło ciała. Skierowałam się w stronę odległych gór, licząc, że u ich podnóża uda mi się znaleźć wodę, i zastanawiając się, jak da- leko dotrę, zanim zajdzie słońce i ziemię spowiją ciemności. Nie- równa ziemia i poszarpane skały utrudniały drogę; słońce zaszło, a od dalekich kryształowych szczytów nadszedł rześki wiatr, od którego gwałtownie dzwoniły mi zęby. Dreptałam przez okryte zmierzchem stepy, potykając się o ostre kamienie, na próżno usiłując się rozgrzać i przeklinając ptaka-szpiega, który trzepotał skrzydłami tuż-tuż, ale za daleko, bym mogła go kopnąć. Szłam tak przez całą noc aż do rana, zata- czając się niczym zdychające zwierzę. SŁOŃCE BYŁO JASKRAWYM PROMIENIEM ŚWIATŁA przedzie- rającego się przez mgłę na horyzoncie. Po jego położeniu zorien- towałam się, że w nocy zawróciłam i nie zmierzałam w stronę gór, lecz przez rozległą równinę wprost we wschodzące słońce, od któ- rego blasku zaczęły łzawić mi oczy. A przecież byłam tak pewna obranego kierunku. Sądziłam, że Styrcja ma tylko jeden księżyc, chociaż w nocy widziałam dwa: jeden wysoko nad głową, w trze- ciej kwadrze, i drugi, bliźniaczy, tuż nad pokrytymi lodowcem szczytami. Ten drugi księżyc nie ruszał się, wisiał nisko nad grzbietami gór. Przyjrzawszy mu się przez chwilę, przekonałam się, że faktycznie jest nieruchomy, więc posłużyłam się nim do określania kierunku. Fascynował mnie, był niczym złudzenie, ale nie znikał. Przez całą moją wędrówkę tkwił w jednym miejscu, zniknął za horyzontem dopiero przed świtem. Nie powinno to mieć znaczenia, a jednak miało. Zależał od tego kierunek mojego marszu. Czy zimno i wyczerpanie tak mnie oszołomiły, że nie potrafiłam kierować się według księżyca, który uprzejmie stał w miejscu? Zastanowiłam się, czy to zwyczajne złudzenie atmosferyczne zmyliło moje oczy i skierowało moje kroki w stronę, gdzie nie było wody i szansy na przetrwanie... Myśl ta prześladowała mnie z obsesyjnym, bezcelowym upo- rem; byłam otumaniona, przemarznięta do kości, koncentrując się natrętnie na potrzebie zdobycia wody lub jej źródła, dotarcia do podnóża gór, choć znajdowały się nie bliżej niż poprzedniego wie- czoru, a mnie po tej odrętwiającej umysł i ciało nocy zaschło w ustach. Przenikliwy wiatr zamglił mi wzrok i prawie zamroził spływające po policzkach łzy. Nie chciałam tracić wilgoci w ten sposób. Odwróciłam się od słońca i zamrugałam, wypatrując w oddali poszarpanych szczytów. Mrugnęłam jeszcze raz, lecz spojrzenie mi się nie wyostrzyło. Przemknęło mi przez myśl, że mam o wiele słabsze szansę, skoro nie zdołam zobaczyć drogi przez stepy. Ryzykowałam, że wpadnę w rozpadliny; ostre kamienie mogły porozcinać mi zmęczone sto- py o wiele gorzej niż dotychczas; zagubiona, mogłam poruszać się w kółko, aż w końcu paść z wyczerpania... Ogarniała mnie coraz większa rozpacz. W świetle dnia zrobiło się gorzej. Czułam, że słabnę, że nie jestem w stanie pokonywać oślepiającej, lodowatej ziemi, niepewnie trzymam się na nogach i nie rozróżniam kierunków. Bolały mnie barki, ramiona mi zdrę- twiały, w dłoniach już dawno straciłam czucie. Nade wszystko pragnęłam położyć się i odpocząć, lecz wiedziałam, że mimo zim- na może ogarnąć mnie sen, a wtedy zginę bezpowrotnie. Gdy tak stałam, chwiejąc się na nogach, oślepiona, wydawało mi się, że poranne słońce odbija się od lodu ukłuciami ciepła. Przez chwilę poczułam, że mogłabym dać się ogrzać ogromnemu odbiciu od całego otaczającego mnie lodu. To złudzenie mój mózg także odrzucił jako iluzję, lecz wrażenie ciepła utrzymywało się. Nawet prześladujący mnie ptak-szpieg nastroszył pióra, jakby chciał odpocząć w tej niezwykłej oazie. Pomyślałam, że może tra- fiłam na jakieś dziwne zjawisko przyrodnicze, na przykład gorące źródło albo gejzer. Wiatr w tym miejscu również zamarł i już tylko dzięki bezruchowi powietrza zrobiło mi się dziesięć razy cieplej. Do tego ta przyjemna temperatura, mogłabym przysiąc, że praw- dziwa - aż nie chciało mi się stamtąd odchodzić. Gdybym jeszcze miała wodę, aby ugasić pragnienie... - Woda jest w pobliżu, siostro. Chodź i napij się z nami. Roześmiałam się, słysząc na tym pustkowiu uprzejme głosy, jednak mruganiem usunęłam mgłę z oczu i spróbowałam przyjrzeć się dokładniej otoczeniu. Była to niewątpliwie kolejna halucyna- cja, podobnie jak nieruchomy księżyc i ciepło, ale na myśl, że przeoczyłam pomoc, pękłoby mi serce. Widząc nieco wyraźniej, rozejrzałam się wokół. Pod moimi stopami była tylko czerwonawa gleba i kamienie, przyprószone śniegiem i urozmaicone łachami śliskiego lodu. Stałam na płaskim gruncie, w stopy kłuła mnie rosnąca kępkami brunatna trawa, lecz było to znacznie przyjemniejsze niż ostre niczym brzytwa krawę- dzie kamieni. Sęp iskał się, przysiadłszy na głazie wystającym po- nad śnieg, i patrzył jednym okrągłym, czarnym okiem, co pocznę. Rozejrzałam się, zastanawiając się nad tym samym. Byłam już pewna, że odczuwane ciepło nie jest iluzją, choć nie stopił się od niego lód na ziemi. Była to zagadka, której nie potrafiłam logicz- nie wyjaśnić. - Napij się z nami - rozległy się ponownie zachęcające głosy. Jeden starszy głos sprzeciwił się pozostałym. - Uważajcie na hegye - rzekł krytycznie. W następnej chwili sępi szpieg wybuchł, dosłownie rozerwał się na strzępy w kłębach pierza, lecz - inaczej niż w przypadku prawdziwego ptaka - nie było wnętrzności i krwi. Powiał wie- trzyk i zjawa znikła, zdmuchnięta czarodziejskim sposobem, po- zostawiając po sobie na równinie rozrzucone fragmenty. Wtedy ujrzałam, kto mnie wołał: z ich ciał spadło zaklęcie. Z jarzącego się lodowatego krajobrazu wyłoniło się i podeszło ku mnie sześć kobiet, które widziałam z doskonałą ostrością. Cieka- we, jak mogłam ich nie zauważyć, nawet na tym jaskrawym tle. I to jakie kobiety... wcale niepodobne do nomadek, które znałam z obozów Breo'la. Były starsze, mocniej zbudowane, długie do pasa włosy nosiły rozpuszczone. Ubrane były w tuniki przypasane do licznych spódnic kolorowymi szarfami, a na ich kamizelach z końskiej skóry tkwiły przymocowane miriady amuletów, odbi- jające słońce niczym okruchy szkła. Ale nie były szklane: były ze srebra, polerowanego kamienia, brązu, skóry i paciorków. Ozdob- nych paciorków, takich, jakie kobiety nosiły owinięte wokół szyi i przegubów. Kiedy się poruszały, rozlegał się lekki brzęk i szelest wszystkich drobiazgów na ich odzieniu. Przez to prawie się nie za- uważało dwóch długich noży, które każda nosiła za szarfą, po le- wej poręczny sztylet w wygodnej pochwie, po prawej dłuższy nóż z zakrzywionym ostrzem i brązową rękojeścią, kto wie do czego służący. Zauważyłam, że były bose, lecz nie przeszkadzały im ostre ka- mienie i zimny lód. Chodziły swobodnie niczym po miękkim dy- wanie. Było to jeszcze bardziej niewiarygodne niż złudzenia, których doznawałam do tej pory, lecz z sępa-szpiega Kar Kalima nie pozo- stało nic oprócz piór, musiałam więc zdać się na świadectwo własnych oczu. Próbowałam zrozumieć to, co widzę, kiedy pierw- sza z kobiet odezwała się do mnie: - Jestem Magya, wieszczka esh 'tek tej grupy czyniących. Wymówiła słowo "czyniących" ze specjalnym naciskiem, któ- ry dla mnie oznaczał czynienie magii. Zadrżałam ze zmęczenia i emocji i słuchałam dalej. Twarz Magyi była pomarszczona, a jej włosy siwiejące, ale nie była dużo starsza od swoich towarzyszek. Przyjrzała mi się uważnie, a w tym czasie odezwała się kolejna z esh 'tek, kobieta z kilkoma czarnymi ptasimi piórami przywiązanymi na wysokoś- ci serca. - Dzisiaj jest Słoneczny Przypływ, środek lata. Pieśni wiesz- cze śpiewały o twojej podróży na długo przedtem, zanim ją pod- jęłaś. Oczekiwałyśmy cię od wigilii środkowego dnia lata, pod- czas dni odbitego księżyca. - To nocny miraż, który wisi nad czołem lodowca zwanego Białą Matką- wyjaśniła Magya. - Ona jest wyczerpana - rzekła najniższa kobieta, wy- chodząc z tyłu grupy i stając przy mnie. - Ja was rozumiem! - odpowiedziałam głupio, gdyż zna- czenie ich słów miało mniejszą wagę niż fakt, że rozumiałam ję- zyk, który musiał być styrcyjskim. - Zostałaś zaklęta - odparła Magya - gdyż było koniecz- ne, żebyśmy cię poznały. Nie możemy ci jeszcze pomóc. Stałam w zasięgu ręki, naga, przemarznięta na kość, wyczerpa- na do granic możliwości, i nie mogłam uwierzyć w te słowa. - Ja... - Cicho - przemówiła inna. - Jeszcze nie postanowiłaś, jaką drogą pójdziesz, siostro. Magya skinęła potakująco. - Zdecyduj się, a jeśli przypadkiem twoja droga zbiegnie się z naszą, staniemy przy tobie, gdy będziesz nas potrzebować. - Teraz was potrzebuję! - wykrzyknęłam. - Nie możecie odejść i tak mnie zostawić! - Możemy i zostawimy. Myślałam, że znalazłam pomoc; ogarnęła mnie wściekłość, a zaraz potem czarna rozpacz. Te kobiety na pewno były jakoś sprzymierzone z Kar Kalimem, nie miały ochoty mi pomóc, ryzy- kowały narażenie się na jego gniew, gdyby to uczyniły... - Nie zważamy na wolę zdobywcy - powiedziała niska ko- bieta. - Nie jest nam przyjacielem. Przyszedł i zwabił wielu, lecz my nie poszłyśmy jego drogą. Przyłączyli się do nas także wodzo- wie drogi i ich ludzie. - Wodzowie drogi? Patrzyłam na nią, nie rozumiejąc, usiłując powiązać wątki w całość, jakby jakieś olśnienie mogło sprawić, że wszystko stanie się jasne. Dlaczego nie chciały mi pomóc? - Jesteśmy Duryevu - rzekła. - Wieszczki, jasnowidzące i władające tą niewielką ilością mana, jaka pozostała w naszym zrujnowanym świecie. Wodzowie drogi to naczelnicy septów wprowadzeni w pewne tajemnice, ci, którzy wyczuwają większą całość, do jakiej dążymy. Całość roztrzaskaną przez Kar Kalima. Twarze kobiet przybrały wyraz ponurej obojętności. Wy- czułam, że mówią nie tylko o jego obecnych wyczynach. - Dlaczego nie chcecie mi pomóc? - zapytałam błagalnym tonem. Byłam zmęczona, taka zmęczona... - Wodzowie drogi poszukują ścieżki - powiedziała jedna z kobiet, z lewym okiem pokrytym bielmem. - Nie przed- kładają nad inne osad emeków, karzdagów czy obozów wojen- nych Breo'la. Szukają równowagi między nimi. Trzeba żyć w równowadze, przywrócić równowagę, którą ten świat stracił. Słowa były proste, lecz ich znaczenie niejasne. Jednak spojrze- nie Duryevu było tak przenikliwe i nieubłagane, że wiedziałam, iż muszę to zrozumieć. Wysiliłam się, by pojąć ich słowa. - Jak to? - zapytałam. - Dziecko - Magya obdarzyła mnie półuśmiechem - czy sądzisz, że shia używany przez Kar Kalima jest w tym czasie i miejscu jakąś nowością? W przeszłości byli już inni, którzy uży- wali shian i doprowadzali za ich pomocą do chaosu. Zmienili świat przypominający cudny ogród w zimną, skurczoną kulę, uwięzioną w wiecznej zimie. Przypomniałam sobie związane z mana wybryki natury w Asta- reth i zrozumiałam, że nadużywanie kryształu styrcyjskiego mogło doprowadzić do katastrofy. - Mana... - wyszeptałam. - Shian mają własne życie - wyjaśniła ślepa na jedno oko - choć nie umiemy go poznać. Niektórzy widzący we śnie potra- fią połączyć się z kamieniami podczas snu. Takie rewelacje w chwili, gdy odpoczywając w cieple, sta- rałam się z wysiłkiem utrzymać otwarte oczy, przekraczały możli- wości mojego pojmowania. Obawiam się, że wyglądałam równie tępo, jak się czułam. - Dosyć - rzekła Magya. - Ona nie rozumie, o czym mó- wimy. - I nie zrozumie - dodała niska - dopóki będzie tu stać. - Musimy pozwolić jej wybrać drogę. - Najstarsza z Du- ryevu rzekła to tonem ostatecznym i cofnęła się ode mnie o krok. Pozostałe uczyniły to samo. - Znajdź swoją drogę, przyjaciółko białej wieży - powie- działa jedna. - Wybierz swój kierunek - nalegała inna. Następnie odwróciły się i odeszły w słońce. Oczy załzawiły mi w świetle, one zaś zdawały się rozpływać w skutym lodem krajo- brazie. - Zaczekajcie! - zawołałam. - Pomóżcie mi! - Wybierz drogę - usłyszałam z oddali. Zaraz potem znikły. Wydałam okrzyk i niemal padłam na kolana z rozpaczy. Prze- cież widziały, w jakim jestem stanie! Czy były takie okrutne, czy też brakowało im odwagi? O jakiej drodze mówiły? Co miałam wybrać? Po ich zniknięciu wiatr wdarł się w to spokojne miejsce i po- wróciło zimno, równie przeraźliwe jak przedtem. Zrobiłam jedyną rzecz, jaka mi pozostała: podreptałam dalej, idąc śladem kobiet, które przed chwilą tu były, tym razem kierując się wprost na słońce. Zapamiętałam odległą skałę w punkcie horyzontu, w któ- rym wzeszło, po czym spuściłam wzrok na ziemię, by ostrożnie stawiać obolałe stopy w powolnym marszu. Na śniegu nie wi- działam żadnych śladów stóp, żadnych rys na lodzie i zastana- wiałam się, czy moje spotkanie z kobietami było prawdą, czy gorączkowym majakiem. Potykając się szłam w kierunku punktu, gdzie znikły. Może powinnam była zostać w miejscu, w którym mnie znalazły... czy o to chodziło z tym wybieraniem drogi? Szłam w delirium, od czasu do czasu przypominając sobie, by sprawdzić położenie skały na horyzoncie i odpowiednio zmienić kierunek, ale w końcu przestałam o niej myśleć. Mój świat skur- czył się do skrawka ziemi tuż przede mną, do najbliższego miej- sca, na którym mogłam bezpiecznie postawić stopę, do wysiłku utrzymania się na nogach, kiedy całą sobą pragnęłam paść na zie- mię i leżeć w głębokiej, zimnej drzemce. Moje dziwne spotkanie z Duryevu wydawało mi się teraz snem i niczym sen prześlado- wało mnie na jawie. Ich słowa nie dawały mi spokoju; po jakimś czasie rozbrzmiewały mi w głowie jak refren... "Wodzowie drogi poszukują ścieżki... Szukają równowagi między nimi... Musimy pozwolić jej wybrać drogę..." Jaką drogę? Jakie stały przede mną wybory? Wybór przetrwa- nia? Ten został już dokonany; walczyłam o nie właśnie w tej chwi- li. Albo chodziło im o mój zamiar zniszczenia Kar Kalima, gdyż nie udało mi się go spełnić. Możliwe, że z braku zdecydowania, ponieważ wzdragałam się przed tym w trakcie naszych zmagań i polegałam na przyjacielu-duchu, aby wykonał to zadanie za mnie. Czy wykazałam za mało poświęcenia, aby zasłużyć na ich pomoc? O Kar Kalimie mówiły źle i wyraźnie nie były przyja- ciółkami zdobywcy Styrcji... Wyobraźnia mnie zawodziła. Człapałam i potykałam się przy wznoszącym się coraz wyżej słońcu, aż każdy krok wymagał ta- kiego wysiłku, że omal nie padałam na twarz. Przestałam odczu- wać zimno, gdyż przemarzłam tak dokładnie, że całe ciało mi zdrętwiało, a nogi sprawiały wrażenie kłód. Moje pole widzenia zawęziło się do kawałka ziemi tuż przede mną, na którym sta- wiałam okropnie spuchnięte stopy. Gdybym je czuła, ból byłby nie do wytrzymania, lecz po co pragnąć czucia? Wędrowałam bez celu przez bezczasową przestrzeń ku pewnej zagładzie. Bez wątpienia wyobraziłam sobie spotkanie z kobietami, część mojego umysłu chciała bawić się z drugą częścią w zgadywanki. Jaka pozostawała mi droga? Dokonane przeze mnie wybory doprowadziły mnie tutaj, lecz czy miałoby znaczenie, gdybym po- stępowała inaczej w sprawie Murla? Sprzeciw od razu na początku spowodowałby moją śmierć lub uwięzienie w wieży. Patrząc wstecz, nie byłam jednak dumna z tego, że trwałam przy jego boku, gdyż dla odegrania tej roli poświęciłam zbyt wiele z siebie. Pomagałam mu, wspierałam jego plany, zniszczyłam własną repu- tację w oczach ludzi, którzy ufali mi i mnie szanowali... Sprzedałam siebie, i to wcale niedrogo. Uważałam, że można go naprawić, ale myliłam się, a zanim odkryłam prawdę, inni cier- pieli. Wbrew wszystkiemu miałam nadzieję, że coś zmienię, pod- czas gdy w rzeczywistości było to niemożliwe. Łudziłam się czy rzeczywiście istniała jakaś szansa? Jeszcze teraz instynkt szeptał mi, że on nigdy by się nie zmienił, dla mnie ani dla nikogo innego. Ludzie się nie zmieniają. Zmieniają się tylko dla własnej wygody, a Kar Kalim był zadowolony z siebie. Na tę myśl drgnął we mnie gniew, wytrącając odrobinę z otu- manienia. Nawet w tej sytuacji pragnęłam zakończyć jego okru- cieństwa, naprawić krzywdy, do których się przyczyniłam, świa- domie czy nie. Wybrać moją drogę. Wybierałam źle w każdym momencie; wybierałam błaganie i namowy, chowanie się w bezpiecznym miejscu przy Kar Kalimie, gdy wszędzie dookoła cierpieli ludzie. Wolałam żyć w kłamstwie, jakby mi na nim zależało, potrafiłam z nim obcować, gdy teraz obrzucałam się obelgami za wszystkie spędzone z nim intymne chwile. Nawet kiedy postanowiłam to za- kończyć, nawet wówczas szukałam przyjaciela, który podjąłby ry- zyko razem ze mną, byłam nieprzygotowana na możliwość, że w zagrożeniu czarodziejski kamień uratuje Amreyowi życie. Czyż- by więc był właściwie nieśmiertelny? I zadrżałam, usłyszawszy odpowiedź. - Tak, jest. W mych myślach zabrzmiały głosy kobiet. Na ich dźwięk ogar- nęła mnie ulga. Zrozumiałam wtedy, że nie jestem sama i z emocji rozszlochałam się. - Nie mamy odwagi jej pomóc, jeśli nadal tkwi w jego władzy - powiedział ktoś, a mi zmiękły kolana. - Zachowuje się, jakby tak było. - Cśśś - odparł ktoś inny. - To ją dotknęło znacznie głębiej... Osunęłam się na ziemię, nie wiadomo czemu ufając, że nie po- zwolą mi tu umrzeć. Wiedzieć, kiedy ufać, a kiedy nie. Znać granice swego postę- powania. Nie wahałam się używać mocy, by budzić bojaźń i prze- rażać, by wpływać na decyzje ludzi, naginać ich do mej woli. Jedy- na różnica między Murlem a mną była taka, że ja byłam mniej ambitna, nigdy nie posłużyłam się tym orężem do wywyższenia własnej osoby, a przynajmniej nie na taką skalę, jaka imponowała Kar Kalimowi. On wykorzystywał mnie i inne środki do wielkiego celu, lecz w gruncie rzeczy nasze metody były takie same. Miałam skrupuły, które podobnie jak on przekręcałam, aby służyły moim potrzebom. Kiedyś uważałam takie wykorzystywanie władzy za słuszne, wręcz przyjemne; posługiwanie się taką mocą zawsze było wyzwaniem, zaś nagrodę otrzymywał ten, kto okazał się naj- lepszym graczem. Dla mnie to była gra. Kar Kalim zrobił z niej za- bawę dla dorosłych, gdzie stosunki intymne polegały na hierarchii władzy, a w armiach i miastach niewinni ludzie ginęli od jego mie- czy. Lecz gra była ta sama. Nie mogłam w nią dłużej grać. Z tą myślą poddałam się wy- czerpaniu. PRZEZ DŁUGI CZAS SPOWIJAŁA MNIE CIEMNOŚĆ, Ogarnął głęboki sen zupełnego znużenia; potem mój duch zbliżył się odrobinę do świadomości i zaczęłam widzieć senne obrazy. Na tej samej równinie, przez którą przedzierałam się całą noc i dzień, podeszła do mnie młoda kobieta, ubrana jak Duryevu w kolorowe spódnice, z mnóstwem błyszczących talizmanów. Rozpoznałam to miejsce tylko dzięki pewności, jaką daje sen, gdyż równina wcale nie wyglądała tak samo: w moim śnie okry- wały ją soczyste łąki i polne kwiecie w pełni rozkwitu, na brzegach zielonych potoków tu i ówdzie rosły zagajniki. - R'Inyalushni d'aal. Powitała mnie i wyciągnęła rękę. Bardzo się ucieszyłam na wi- dok kobiety, lecz wahałam się przyjąć wyciągniętą dłoń, wiedząc, że będzie to jakiś nieodwracalny krok. Kiedy w końcu zdobyłam się na to, równina pod naszymi sto- pami usunęła się w dół i ujrzałam cały świat, kulę, która była Styr- cją, góry, niewielkie kontynenty i zieleń ziemi rozciągającej się pod zasłoną chmur. Była zupełnie niepodobna do' pokrytej lodow- cami pustki, którą znałam: zbyt żywa, zbyt ciepła, zbyt gęsto za- mieszkana przez ludzi i zwierzęta. Raptem w dali pojawiła się iskra, błękitny blask, który, jak wiedziałam, oznaczał działanie czarodziejskiego kamienia. W jego wyniku pasmo gór wystrzeliło płomieniami: to gwałtownie przebudziły się od dawna uśpione wulkany. - Jeraganovi, podróżnik z innego wymiaru, przywłaszczył sobie shia i użył go podobnie jak Kar Kalim - rzekła moja to- warzyszka. - Rozpoczął serię klęsk żywiołowych, które miały straszne konsekwencje dla Styrcji. W przyspieszonym tempie zobaczyłam, że atmosfera poczer- niała od popiołu wulkanicznego, a w ziemię swoje lodowate szpo- ny wpiła zima. - Jeden z nas, wódz drogi znający sekrety kryształów, posta- nowił cofnąć katastrofę i powstrzymać Jeraganovi od dalszego używania kryształu. Nad śródlądowymi morzami zerwały się huragany. Niemal osuszyły płytkie akweny i zawiały lądy wodą zmieniającą się w śnieg, zanim jeszcze spadła na ziemię. - To był początek nieodwracalnej katastrofy. Czarownicy prowadzili wojnę, w końcu się nawzajem zniszczyli i omal nie pociągnęli za sobą naszego świata. Kula pod naszymi stopami zaświeciła błękitno, kiedy kryształy shia zbliżyły się do siebie, i planeta jakby umarła. Jeziora i potoki wyschły, zieleń zamieniła się w brunatne szczątki, a potem w szczerą skałę. Ziemię przykryły lodowce, trawa pozostała jedy- nie w umiarkowanie ciepłym rejonie równika, poza którym prawie nic nie nadawało się do zamieszkania. Duryevu o błyszczących, ciemnych oczach w poważnej, po- zbawionej zmarszczek twarzy zwróciła się do mnie: - Wiedza o shia stała się wiedzą tajemną, powierzaną zaled- wie kilku wybranym, widzącym we śnie, którzy umieli przekazy- wać takie sekrety bez potrzeby mówienia o nich. Wodzom drogi nie udzielono tej inicjacji: przywódcy klanów, którzy przetrwali Czas Śmierci, uważali większość opowieści za legendy i później- sze pokolenia zapomniały, jaka jest prawda o kamieniach uznawa- nych za cenniejsze od diamentów. Chronimy je przed odkryciem i wykorzystaniem przez innych. Dopilnowaliśmy, żeby pierwsza próba zdobycia kamienia przez Kar Kalima przyniosła mu tylko fe 'shia, kamień ze skazą, nieprzydatny do niczego. - Próbowałam użyć tego kamienia. Skinęła głową. - Nie chcieliśmy cię skrzywdzić. Wysłaliśmy wodzów drogi z Lodanya, aby obserwowali Kar Kalima i zajęli się nim, gdyby wrócił, choć nie spodziewaliśmy się, że to uczyni. Jednak ku na- szemu zdziwieniu wrócił. Skusił wodzów drogi oraz przywódców klanów obietnicami władzy, pokazując im swoje czary, tak że przyjęli go z radością w swoich osadach. Podobnej magii nie wi- dziano tu od eonów, gdyż pozostało niewiele mana i nie ma niko- go, kto mógłby kształcić naturalnie uzdolnionych adeptów w sztu- ce. Od tamtej pory obserwowaliśmy go, ponieważ stało się jasne, że ten człowiek ma pojęcie o wiedzy shia i jest dostatecznie potęż- ny, aby samemu używać czarodziejskiego kamienia. Pragnął praw- dziwego shia i na poszukiwanie go poświęcił kilka lat. Przed nami pojawiła się obskurna kamienna komnata w górzy- stym osiedlu emeków. Przy stole siedział zarośnięty, odziany w futra przywódca osady Lodanya, na którego szyi wisiał owinięty drutem i przywiązany do rzemyka shia. Nieopodal siedział młod- szy Murl Amrey; od czasu do czasu jego wzrok zatrzymywał się na klejnocie przywódcy klanu. - Pożądał go i którejś nocy próbował go ukraść - opowia- dała moja przewodniczka. - Lodanya ruszyli za nim w pościg i ledwo uszedł z życiem i kapotą na grzbiecie. Styrcja jest wroga wobec obcych pozbawionych żywności, ciepła i odzienia, a jesz- cze bardziej wroga wobec tych, którzy nie mająprzyjaciół lub kla- nu. Kar Kalimowi brakowało prawie wszystkich tych rzeczy. Błąkał się i głodował, w końcu zbratał się z karzdagami. Patrzyłam na jego dramatyczne próby upolowania czegoś do jedzenia, jego rozpacz, kiedy mu się nie udawało; żuł korę drzew, by utrzymać się przy życiu, podczas snu omal nie dopadły go karz- dagi. Był jednak trudniejszą zwierzyną, niż sądziły, rzuciwszy jed- no lub dwa zaklęcia, wystraszył myśliwych, zyskał na czasie i zdo- był nad nimi przewagę. Przyszła pora na rozmowy i roztoczenie jego nieodpartego uroku nad ludźmi-psami. Skłonił je, by dały mu schronienie, a kiedy wrócił do sił, dzięki jego magii jadły tej zimy znacznie lepiej niż kiedykolwiek. Zdobył wpływy wśród wędrownych karzdagów, a kiedy był gotów przejąć władzę, zabił trzech naczelników i natychmiast reszta przyszła do niego, łasząc się. Karzdagi bały się go, on zaś postępował brutal- nie, naśladując ich zwyczaje i metody, przemawiając w języku, który rozumiały i szanowały. Nie były przy tym zbyt inteligentne, może bardziej skłonne niż ludzie, by widzieć w nim istotę nad- ludzką, nawet zesłaną im do pomocy przez bogów. Kiedy pewnego razu karzdagi handlowały z konnymi nomada- mi, Amrey przy tym był, ciekawy tych plemion, mieszaniny wyję- tych spod prawa i malkontentów wywodzących się z emeków, któ- ra od Czasu Śmierci utworzyła własną jednorodną społeczność o obyczajach odmiennych od obowiązujących wśród mieszkań- ców osad. Murl zrozumiał, że jego interesom lepiej posłuży życie w gromadzie ludzkiej. Wkręcił się do ścisłego kręgu przywódców z ludu Kroi Breo'la, wielkiego klanu słynącego z drażliwej dumy i gwałtownej wierności. Murl stał się prawą ręką przywódcy klanu, a następnie przy- bocznym czarodziejem, niezwykłym nabytkiem w kulturze, w któ- rej praktykowano tylko magię szamańską. To posunięcie musiało przynieść sławę i władzę naczelnikowi klanu Kroi, który przyjął Amreya do swojej rodziny. Krótko potem Amrey zabił go i pojął jego żonę. Tradycja Breo'la pozwalała na to: walcz i zabij rywala - albo tego, kto z jakichkolwiek powodów wydaje się rywalem; weź jego żonę jako brankę; z mieczem w dłoni zajmij stanowisko naczelnika. Magia nie czyniła Amreya odpornym na ataki, lecz dawała mu zdecydowaną przewagę nad wszystkimi przeciwnika- mi. Po przyjęciu Amreya do klanu i jego ożenku z matriarchinią Kroi uznali go za swego. - Rzucił im kuszącą przynętę - mówiła Duryevu. - Obie- cywał: "Chodźcie ze mną, a uczynię was niezwyciężonymi". "Osady, które oparły się wam dzięki fortyfikacjom, ja potrafię roz- szarpać". Udowodnił przy tym prawdę tych słów, więc wojownicy zaczęli gromadzić się pod jego sztandarem. Jednak jego niezbyt legalne przywództwo podzieliło klan: ambitni i gwałtowni popie- rali go, ostrożni i rozsądniejsi wahali się przed uznaniem jego pra- wa do tak wysokiego stanowiska. Poproszono nas o opinię, więc odpowiedziałyśmy zgodnie z prawdą: istniały proroctwa o tym czasie; wojny, do których dążył, mogły dać synom i córkom BreoMa ogromną władzę lub też całkiem ich wyniszczyć. Drwił sobie z takich ponurych przepowiedni i poprowadził najazd na Lo- danya, który zmienił się w skuteczny podbój. Zdobył ich najbogat- sze osady i ściągnął pod swój sztandar nowych Breo'la z daleko rozrzuconych septów. W mojej wizji zobaczyłam gromadzenie się szczepów. Pośród tego napływu Duryevu pozostały nieugięte, nie dały się skusić obietnicom Amreya, nie podniecił ich jego plan coraz szerszych podbojów. Sprzeciwiały się jego poszukiwaniom shia, którego za- mierzał używać w bitwie, i nie widziały powodu, dlaczego Breo'la mieliby prowadzić zorganizowaną wojnę przeciwko osadom, sko- ro w przeszłości pojedyncze napady zaspokajały ich potrzeby. Opór Duryevu wobec samozwańczego naczelnika Kroi wszyscy zauważyli. Szczepy podzieliły się, część przyjęła przewodnictwo widzą- cych we śnie. Plemiona, które posłuchały Duryevu, oderwały się od pozostałych, przenosząc się na zimniej sze stepy, gdzie mogły się wyżywić tylko dzięki polowaniom i stadom dzikich grelli. Nie było tam emeków, na których mogłyby napadać, osad, które mogłyby łupić, tylko przypadkowy handel z karzdagami i rzad- kie kontakty ze współplemieńcami zebranymi pod sztandarem Amreya. Mniej więcej w tym czasie Amrey dowiedział się o shia wydo- bytym z kopalni Gorsek i zmiótł osadę Eshmiak, aby zawładnąć kryształem. Był to jeden z najpotężniejszych dźwięczących krysz- tałów, jakie kiedykolwiek wydobyto. Co dla Styrcyjczyków było po prostu ozdobnym, choć bardzo rzadkim i cennym kamieniem, dla niego stanowiło narzędzie władzy. Kiedy wziął go w ręce, nastąpił miesiąc gwałtownych burz i chaosu: to Amrey uczył się panować nad jego właściwościami. Gdy już posiadł tę wiedzę, podbił resztę Eshmiaku i zaczął używać imienia Kalim. Jego podboje przenosiły się od jednego krańca zamieszkanej części Styrcji do drugiego. Dziesięć lat później zażądał ostatecz- nie, żeby Prebia padła przed nim na kolana. Sprzeciwiła się, a on ją zniszczył, w czym niemałą rolę odegrał jego najnowszy shia, po- dobno jeszcze potężniejszy od kamienia z Gorsek. Kryształ Prebii był wszystkim tym, o czym mówiono, że jest. Amrey odłożył shia z Gorsek, opanował nowy kamień i rozszerzył swoją kampanię podbojów, aż w końcu władał wszystkim, co zdobył. Nazwano go wówczas Kar Kalim, zdobywca wszystkiego, gdyż podbił świat nomadów, osad i karzdagów. Nie było to dosłownie wszystko: septy Duryevu wędrowały po lodowatej pustce i nimi Kar Kalim się nie interesował. Kilka gór- skich osad także uszło jego uwagi, gdyż były zbyt małe i nieważne, by chciał je włączać w tworzony system rządów. Breo'la, kasta niezwyciężonych wojowników dumnych ze swej władzy, przecze- sywali pozostałą część krainy, lecz nie mając celu lub zewnętrzne- go wroga, stawali się niespokojni. Między klanami zaczęły wybu- chać dyskusje i Kar Kalim zorientował się, że musi swoim konnym plemionom zapewnić zajęcie, coś, co mogłyby zmia- żdżyć w zębach... Kar Kalim pomyślał o miejscu, w którym najstraszliwsza bru- talność nie wywołałaby krwawych konfliktów między klanami, gdzie -jak wiedział - było bogactwo, a kraj sprzyjał ponowne- mu udomowieniu Breo'la i głodnych ziemi emeków. Uznał, że Astareth, jego macierzysty świat, nada się. Świat, do którego do- stępu broniła mu moja magia i portal niemożliwy do pokonania bez pomocy. Jako pan shia Prebii miał do dyspozycji całą moc multiwersum. Przygotował wojowników i z impetem przedarł się przez szczelinę między światami, wskutek czego przez Styrcję przetoczył się cha- os w postaci trzęsień ziemi, huraganów, powodzi, wybuchających ogniście wulkanów oraz niesamowitych śnieżyc, w czasie których w ciągu jednej pory roku spadło tyle śniegu, ile zazwyczaj spadało przez cały rok. Po naruszeniu przez niego sił natury lodowce wy- raźnie się powiększyły. Niezwykłe zaburzenia w przyrodzie, które ustępowały bardzo powoli, stanowiły dla Breo'la bodziec, żeby ruszyć za wodzem przez szczelinę do nowego świata. Tylko Duryevu dokładnie rozumiały, co się działo, i martwiły się. Użycie przez Kar Kalima brutalnej mocy przesunęło strefy pogodowe w wymęczonej Styrcji i pogorszyło i tak skrajnie trudne warunki życia na tym globie. - Jego shia jest połączony z tym światem - powiedziała moja przewodniczka - gdyż jest częścią tutejszej materii. Otwar- ty portal między naszymi sferami pozwala temu połączeniu nadal funkcjonować. Każde użycie kamienia odbija się między wymia- rami niczym dźwięk dzwonu rozlegający się we wszystkich poko- jach domu. Nadweręża tkankę energii Styrcji. Jej głos posmutniał. - Płaczemy, czując udrękę Styrcji, sprzeczne energie ciąg- nące ją to w tę, to w tamtą stronę. W snach widzę ją jako starą ko- bietę o wygiętych plecach, wplecioną w koło... Ona cierpi. Buntu- je się przeciwko temu cierpieniu. Nie chcemy czekać, aż sprawy przybiorą gorszy obrót. - Czy on wie? - zapytałam. - Musi wiedzieć, gdyż czarodziejski kamień ujawnia użyt- kownikowi, jaka jest cena korzystania z mocy. Nie obchodzi go los Styrcji. W Astareth postępuje bardziej powściągliwie, może chcąc zapobiec powtórzeniu się problemów... Ujrzałam ten świat nowymi oczami i wyczułam w nim jakiś brak równowagi, równowagi, którą panujące nad mana Duryevu miały nadzieję przywrócić... - Dopóki łączy nas portal, a on używa shia, między kamie- niem a jego ojczyzną powstaje rezonans wykrzywiający energie. Póki to trwa, nie możemy mieć nadziei na spowodowanie żadnych zmian. Zobaczyłam przesunięcie się szczeliny, a w jego wyniku możli- wość całkowitego oderwania Styrcji od Księżycowego Zęba, i serce we mnie zamarło, gdyż rozpoznałam rodzaj przemieszczenia. - Coś takiego utworzyło otchłań na szczycie wieży - rzekłam. - Zerwane połączenie. Moja przewodniczka skinęła głową. - Wolimy narazić się na spotkanie z tym, co może wyjść z ta- kiej szczeliny, niż pozostać skazani na pewną zagładę w postaci kryształu Prebii. 280 Potrząsnęłam głową. - Księżycowy Ząb jest niby igła przetknięta przez tkaninę przestrzeni i czasu. W każdej warstwie czy poziomie, który przeci- na, istnieje szczelina - rozdarcie w osnowie, spięte właśnie Księ- życowym Zębem. Ta otchłań - to był wypadek, materia pewnego wymiaru pękła, oddzielając się od Księżycowego Zęba. Gdyby- śmy zrobili to samo ze Styrcją, nie sposób przewidzieć, jak szero- ka szczelina powstanie i jakie zdradzieckie wymiary wpuścicie do swojego świata. Poza tym - odchrząknęłam -ja nie potrafię ze- rwać już utworzonego połączenia. Tworzenie i zrywanie takich połączeń było zadaniem strażni- czek, lecz ja nie opanowałam tej sztuki. Towarzysząca mi Durye- vu jakby się nagle postarzała, jej twarz pomarszczyła się i upodob- niła do twarzy Magyi, która rozmawiała ze mną na równinie. - Jest inny sposób - rzekła, siadając w powietrzu ze skrzy- żowanymi nogami. - Zniszczenie kryształu. Ryzyko w tym, że nastąpi odrzut mocy, jednak nie umiemy ocenić, jak silny. - A czy to przywróci równowagę w Styrcji? - Samo zniszczenie nie. Ale dzięki niemu będziemy mogły swobodnie robić to, co konieczne, aby odwrócić szkody już uczy- nione przez Kar Kalima. Wtedy z moich ust popłynęły słowa, które bałam się wymówić, lecz wiedziałam, że muszę. - Jak się niszczy kryształ? Kobieta z mojego snu przyjrzała mi się głębokimi, ciemnymi oczami Magyi, wieszczki Duryevu. - Jest tylko jeden sposób. Sprawić, by znalazł się w pobliżu innego kryształu, także dostrojonego do swojego właściciela. - A czy taki istnieje? - Och, tak - w jej głosie zabrzmiała nutka cynizmu. - Kie- dy Kar Kalim zaczął dostrajać się do nowego kryształu, odsunął daleko shia z Gorsek. Nie mógł go zniszczyć, nie robiąc sobie przy tym krzywdy, więc ukrył go w miejscu zakazanym. W Prebii. Prebia! Pustkowie, na które zostałam zesłana, w którym mia- łam umrzeć. Rozważałam jej słowa. - Dlaczego nie mógł zniszczyć kryształu, nie robiąc sobie krzywdy? - zapytałam. - Kamień jest jak kamerton dostrojony do jego częstotliwo- ści. Zniszczenie shia zakłóca ten rezonans. Wyobraziłam sobie dźwięk, który przy pewnej częstotliwości rozbija w drobny mak szkło. - Dlatego ukrył pierwszy kamień: jeśli dwa dostrojone kryształy znajdąsię blisko siebie, występuje efekt sprzężenia, któ- ry niszczy oba oraz dewastuje okolicę, proporcjonalnie do mocy shian. On sam poniósłby przy tym śmierć. Przetrawiałam jej słowa. - Mówisz, że aby stworzyć szansę odwrócenia ruiny, trzeba zniszczyć shia, który do niej doprowadził. A razem z nim jego użytkownika oraz niewinnych ludzi, którzy akurat przy nim będą. - Tak. Chyba że sądzisz, iż on kiedykolwiek zaprzestanie używania tej mocy? Odwróciłam wzrok od jej przenikliwego spojrzenia. - Nie - szepnęłam. - Zatem do ciebie należy decyzja, R'Inyalushni d'aal. Wy- bierz swoją drogę. To imię oznaczało strażniczkę Księżycowego Zęba, odpowie- dzialną za szczeliny między wymiarami, których wieża strzegła. Jak mogłam się teraz odwrócić od tej przysięgi? Na szali leżało do- bro Styrcji i los Astareth. I choć na pierwszy rzut oka wydawało się to abstrakcją, wiedziałam, że w gruncie rzeczy chodzi o życie emeków, dzieci Breo'la, Arguentczyków ściganych w Caronnie przez polujące karzdagi: ludzi, których Kar Kalim, sięgając po władzę, ślepo miażdżył. Duryevu ukłoniła mi się i znikła z mojego snu, a za nią roz- wiała się reszta wizji. Wróciłam do świadomości przekonana, że wiedza, którą nabyłam w uśpieniu, jest rzeczywista i trwała. Istniał sposób na powstrzymanie Kar Kalima i zniweczenie na- rzędzia, którego tak beztrosko używał w charakterze broni. Wie- działam, że właśnie to muszę zrobić. OBUDZIŁAM SIĘ W MROŹNEJ GROCIE o szklistych ścianach i z taflą zielononiebieskiego lodu pod stopami. Magya i pozostałe wiedzące siedziały wokół mojego posłania. Podobnie jak wcześniej, zmarz- nięta woda wcale nie była zimna, odpoczywałam więc wygodnie. - Czy jesteś gotowa, siostro? Skinęłam głową i usiadłam, zadowolona, że we śnie dały mi tu- nikę. Zostałam też uleczona, gdyż moje ciało było całe i wypo- częte, bez śladu przebytych na równinie cierpień. Jedną ręką od- rzuciłam pledy; na przegub zsunęła się złota bransoleta. Z przyzwyczajenia skrzywiłam się na jej widok. Wzrok Magyi powędrował w ślad za moim. - Czy chciałabyś się ich pozbyć? - zapytała. Szybko popatrzyłam na nią oczami pełnymi nagłej nadziei. - Potrafisz je zdjąć? Ja sama słyszałam błaganie w moim głosie. - Niezupełnie - odrzekła. - Jest to zaklęcie wiążące sta- rożytną siłą, z rodzaju tych, które kiedyś umieli rzucać wodzowie drogi. Skąd je masz? - Musi to być przykład tajemnej sztuki, którą posiadł Kar Kalim. Nałożył mi je, kiedy mnie zaskoczył w mojej wieży, i od tamtej pory straciłam zdolność stosowania magii. - Ach - uśmiechnęła się smutno. - Same nie zdołamy uwolnić cię z tego zaklęcia. - Nie zdołacie? Ogarnęło mnie przygnębienie. Dopiero w tej chwili zdałam so- bie sprawę, jak bardzo liczyłam na pomoc tych kobiet, przeciwni- czek Kar Kalima. Magya wyczuła moje rozczarowanie i położyła dłoń na mojej ręce. - Jednak możemy pokazać ci sposób. Postaw stopy na szla- ku. Lecz z wyzwaniem musisz poradzić sobie sama, jeśli zdołasz. Jej słowa budziły nadzieję. - Jak to? - zapytałam gorączkowo. - Czy muszę coś zro- bić, opanować jakąś umiejętność...? Pochyliła głowę. - Owszem, wiąże się z tym nauka, lecz nie jest to coś, co mogłybyśmy po prostu wyjaśnić lub wręczyć ci jak podarek imie- ninowy. Jest to wewnętrzna ewolucja, którą tylko ty sama możesz przejść. Zmarszczyłam brwi i zacisnęłam wargi. Mówiła o wewnętrz- nych poszukiwaniach, podobnych do tych, które skierowały moje kroki tutaj i otworzyły mi oczy na kwestię wyboru właści- wej drogi... - Podejmuję się - powiedziałam, wkładając w to żarliwe stwierdzenie całą frustrację miesięcy przeżytych w niewoli. - Nie mogę żyć w ten sposób. - Podniosłam nadgarstki dla zilustro- wania tych słów. Skrzywiła się. - Wyobrażam sobie. Ale choć postarasz się z całych sił, nie możemy ci gwarantować, że kiedykolwiek uwolnisz się od tego brzemienia. - Mówiłaś, że możesz mi pokazać, jak to zrobić. Przytaknęła skinieniem. - Niestety to kosztuje. Musisz podjąć wyprawę w głąb swo- jego wewnętrznego ja, w sposób niezwyczajny dla twojego zwyk- łego stanu umysłu. Możemy cię w to wprowadzić tylko podczas snu. Tylko tam możesz zdobyć to, co potrzebne, abyś uwolniła się od tego ciężaru. Podkreśliła swe słowa pełnym nienawiści spojrzeniem skiero- wanym na bransolety. Już rozmawiały ze mną podczas snu. Widocznie działały w swego rodzaju nadświecie, przypuszczałam, że w niższym lub wyższym astralu, gdzie myśli przybierają widzialną formę, a świa- domość może podróżować poza ciałem. No, to miejsce było mi dobrze znane z długiego czasu poświęconego na tajemne działania. - Pomóż mi zatem dostać się do snu - przynagliłam ją - nauczę się wszystkiego, co konieczne, aby zerwać te pęta. Przyjrzała się mojej twarzy, jakby wypatrując w niej oznak słabości czy niezdecydowania. Nie było ich tam. Chciałam już ru- szyć w drogę, jak najprędzej wrócić do Astareth i uderzyć w Kar Kalima w chwili, kiedy nie będzie się mnie spodziewał. - Możesz to zrobić tylko we śnie - podkreśliła ponownie, jakby spodziewała się, że będę przeciwko temu protestować. Odwzajemniłam jej spojrzenie wzrokiem nad wyraz powa- żnym i żarliwym. Te kajdany ograniczały mnie już o wiele za długo, aż się rwałam, aby się ich pozbyć. - Rozumiem. Jestem gotowa w każdej chwili - zapew- niłam ją. Zgodziła się, zaledwie odrobinę zmieniając pozę, rozluźniając lekko ramiona. - Dobrze więc. Chodź z nami. Wstałam i poszłam za Magyąi jej towarzyszkami przez szereg lodowych pieczar, ani zbyt zimnych, ani roztapiających się od nie- typowego jak na zimę ciepła. Większość z nich zapełniały ko- mody, posłania oraz akcesoria sztuki magicznej: kociołki, moź- dzierze i tym podobne. Szłyśmy opadającymi w dół lodowymi korytarzami do serca tego zamarzniętego labiryntu i dalej, aż po- zostawiłyśmy za sobą pomieszczenia mieszkalne i wstąpiłyśmy do węższych korytarzy, gdzie powietrze zaczynał przenikać wiew na- turalnego chłodu. Jako dziedziczka tradycji magicznej i zaklęć, wizualizacji i skrótowych słów mocy, oczekiwałam, że pomoże mi i pouczy mnie coś... coś magicznego. Kobiety jednak zaprowadziły mnie do odosobnionej groty, mniejszej, o ścianach z matowego czarne- go lodu, który nie odbijał światła, ale więził je i otaczał chłodne pomieszczenie przezroczystą ciemnością. W kącie migotał nie- chętnie dymny kociołek. Najniższa z sześciu kobiet rzuciła na wę- gle garść liści, aż powietrze wypełnił gryzący dym; dwie inne rozłożyły na środku podłogi futra i koce. Magya gestem pokazała mi, że mam się położyć na tym łożu. Gdy już leżałam, kobiety usiadły wokół mnie w kole, tak blisko siebie, że niemal stykały się kolanami. Ślepa pochyliła się i dała mi pić z niesionej przez siebie flaszki, która zawierała gorzki napój, trochę przypominający napar, ale cierpki i o silnym posmaku lekarstwa. Kiedy chciałam oddać jej flaszkę po jednym łyku, pokazała mi, że mam wypić odwar do ko- ńca. Wypiłam, po czym ułożyłam się na posłaniu, otoczona po- dobnymi do cieni sylwetkami Duryevu. Kobiety zaczęły nucić; po chwili nucenie przerodziło się w cichą, ledwie słyszalną pieśń. Nikt mi nic nie wyjaśnił; zdawało mi się, że powinnam dołączyć do tego chóru, ale nie zrobiłam tego. Złapałam się na tym, że oddycham w rytm tej dziwnej melodii. Ko- biety jedna po drugiej zamknęły oczy, nie przerywając pieśni, a ja zrozumiałam, że wchodzą w trans, który uwalniaje i odrywa od ciał. Magya obserwowała mnie przez na wpół przymknięte oczy. Wyciągnęła ręce i chwyciła dłonie kobiet siedzących po bokach. Ja tego nie uczyniłam, ale kolana i złączone ręce siedzących blisko sie- bie śpiewaczek mnie także dotykały. Poczułam przeszywający mnie elektryczny dreszcz energii kręgu i mrugnąwszy kilkakroć za- mknęłam oczy. Nie było potrzeby patrzeć fizycznym wzrokiem, skoro tak wiele z tego, co się tu działo, odbierały tylko inne zmysły. Zmysły, których użyłabym w normalnych okolicznościach, były drętwe, lecz istnieją pierwotne ośrodki, czynne nawet w naj- bardziej prymitywnym i pospolitym człowieku. Na tych pozio- mach - podświadomości, nadświadomości - odniosłam wra- żenie, jakby przez otaczający mnie krąg przepływała ogromna energia, i wkrótce zaczęłam wtórować ich pieśni bez słów. Usłyszałam słowa Magyi - czy w uszach, czy w myślach, nie wiem. - Słuchaj siebie. Odpowiedzi kryją się we wnętrzu. Poszukaj tam lego, co cię krępuje... Co mnie krępuje? Zmarszczyłam brwi na ten brak logiki; prze- cież krępowało mnie zaklęcie Amreya, widoczne na moich rękach. Nie kryło się we wnętrzu, nie sama to sobie zrobiłam. Poza tym, że otoczyłam się słabszą ochroną, niż powinnam. Gdybym mu nie pozwoliła się skrępować... Ta myśl nasunęła dalsze. Z jednej strony nie mogłam zapobiec jego zwycięstwu nad sobą, ponieważ nie posiadałam wielkich mocy, jakimi on dysponował dzięki czarodziejskiemu kamienio- wi. Z drugiej - wydawało się, że jednak umiałabym jakoś mu się oprzeć, ponieważ na wielu poziomach sama byłam źródłem mojej mocy. Nie oddałam mu jej, tej osobistej mocy, ale... źle niąpokie- rowałam? Użyłam jej niewłaściwie? Każda myśl była niczym pudełko w pudełku. - Aumtnjo na haa lo kwan riii - rozległy się w powietrzu wokół mnie, długie, przeciągłe, dźwięczne tony, zastępujące wcześniejszą pieśń bez słów. Poczułam, że moja świadomość odłącza się od ciała, unosi się swobodnie do innego stanu istnienia, wykracza poza fizyczność i ze zdziwieniem zauważyłam, że nigdy wcześniej nie znajdo- wałam się w tym stanie. Istniał świat, jak pokazywały mi właśnie Duryevu, sfera w umyśle, gdzie człowiek wyswobadzał się z ciała. Było to coś od- miennego od magicznej wizualizacji: to było niby lot duszy, po- dróż poza siebie. Zaskoczona pojęłam, że to właśnie był "stan snu". Miejsce całkiem mi obce, mimo wszystkich moich wypraw poza ciało i czarnoksięskich podróży. Przypominało ono miejsce między jawą i snem, stan, w którym moje myśli wędrowały na pozór bezładnie, naprowadzane przez świadomy umysł, ale nie kontrolowane, przeskakiwały od Durye- vu do ich pieśni, stamtąd do obrazu Amreya, który stoi na scho- dach Księżycowego Zęba i zatrzaskuje mi na rękach te kajdany... Żachnęłam się na to wspomnienie, gdyż rozgniewało mnie i przygnębiło - lecz wyczułam, że także tutaj taka reakcja groziła wtrąceniem mnie na powrót w ciało i przerwaniem odmiennego stanu świadomości, w jakim się znajdowałam. "Nie cofaj się przed takimi myślami", ostrzegła mnie Magya, zanim zareagowałam w pełni. "Musisz się z tym zmierzyć i zwalczyć to, co jest najbar- dziej przykre. Nieważne, jak długo potrwa poszukiwanie..." Duryevu były tu ze mną, ledwie zauważalnie, ale namacalnie obecne. Jednak poza przestrogą Magyi zachowywały milczenie. Zrozumiałam, że nie poprowadzą mnie za rękę. Lecz nawet jej króciutka zachęta pomogła mi się skoncentrować, inaczej ukierun- kować myśli, gdyż zdany sam na siebie mój umysł odbiegł od Amreya równie beztrosko, jak do niego dotarł. Z nowym wysiłkiem zmusiłam myśli do wędrówki wielokrotnie pokonywaną drogą, zwalczając pokusę ominięcia tego, co było mi niewygodne. Ponownie doświadczyłam chwili, kiedy Amrey związał moją moc, brutalnego uścisku i chłodu przenikającego mnie, gdy branso- lety z trzaskiem zamknęły się na moich przegubach. Pogrążyłam się przez to w ogromnym chaosie uczuciowym; gdybym nie uległajego machinacjom, wielu zdarzeń można było uniknąć. Teraz ten chaos wreszcie znalazł ujście. We śnie mogłam wście- kać się i buntować przeciwko losowi, na co w świecie z krwi i koś- ci nigdy mi nie pozwolono. W trakcie buntu uświadomiłam sobie, że jest przy mnie obecna tylko jedna strażniczka, jedna Duryevu w miejsce wielu sióstr. Pozostałe, niezauważone przeze mnie, wy- śliznęły się ze stanu snu, lecz nie spuszczały ze mnie czujnych oczu dzięki pośrednictwu swej siostry. Odwróciłam się od tego doznania do wolnych skojarzeń, stano- wiących pokarm dla niepokojących wizji w tym dziwnym miejscu. Niełatwo jest krytycznie spojrzeć na własne życie, popatrzeć na siebie obiektywnym okiem: beznamiętnie, uczciwie. Jeszcze trudniej jest dotknąć słabych stron charakteru: podważyć motywa- cje, ocenić niepodjęte wybory i nieprzeprowadzone działania oraz ich przyczyny. We śnie taka introspekcja stawała się niemal rze- czywistą wizją, doświadczeniem z innego świata, gdzie przecho- dziłam w czymś na kształt ciała od myśli do sceny, a stamtąd do na nowo przeżywanego spotkania. Przypominało to fizyczną rzeczy- wistość, rozjaśnianą błyskami nagłego zrozumienia i gwałtowny- mi skokami intuicji, typowymi dla wypraw we śnie. I właśnie wtedy, gdy przypomniałam sobie wszystko, co mnie skrępowało, i zbadałam wszystko, co kryło się w moim sercu, zo- baczyłam z pełną jasnością, że nikt nie mógł mnie okiełznać ani zapanować nad moimi czynami, jeśli sama nie poddałam się takim ograniczeniom. W tej chwili pojęłam, że nie chodziło o to,po zrobił mi Amrey, ale co ja sama sobie zrobiłam. Nie sprawdziłam dokładnie moich kajdan pod względem energii, a jedynie fizycznie. Powiedziano mi, że zostałam związana, a ja się z tym zgodziłam. Świadomość ta ogarnęła mnie chłodną, budzącą dreszcz falą. Jej chłód rozprzestrzenił się na całe moje ciało, wtórując wrażeniu płynącemu z przeklętych obrączek, kiedy tylko próbowałam użyć mocy. Zniweczył moje połączenie ze snem, pozbawił wizję życia i kolorów i ściągnął mnie w dół, z powrotem do ciała. Jednocze- śnie ta chwila samoświadomości natchnęła mnie czymś, co wykra- czało poza możliwości samego ciała. Usłyszałam trzask: bransolety na moich przegubach otworzyły się. Ogarnęła mnie ulga i chciałam otworzyć oczy... Lecz nie zdołałam. Spróbowałam poruszyć ramieniem - nie mogłam. Przez moment wpadłam w panikę, gdyż moje ciało spra- wiało wrażenie więzienia nieposłusznego woli. - Ćśśś - przemówił kojący kobiecy głos. - Leż spokojnie, dziecko. Minie jakiś czas, zanim twoje ciało odżyje. Odżyje? Bywałam już w głębokim transie, ale nigdy w aż tak głębokim. Poczułam na sobie odległe ręce; ciepło, masaż i aromat jakiegoś olejku wcieranego w moją skórę. Stopniowo, powoli, po- czułam, że znów wracam do swego ciała. A było to ciało słabe i wychudzone. Otworzyłam oczy i uniosłam jedną drżącą rękę do twarzy. Dyndała na niej rozpięta bransoleta, lecz ja zamarłam, wstrząśnięta swojąkruchością. Moje ramię wyglądało na skurczone, nieużywane mięśnie sflaczały, jak u inwalidy, który zbyt długo pozostawał w łóżku. Stało się ze mną coś bardzo złego. Przy moim boku tkwiła Magya, a za nią pozostałe, lecz moje oczy z trudem widziały tak daleko. - Jak długo...? - Słowa zabrzmiały skrzekliwie, gdyż od dawna nieużywane gardło miałam wysuszone. Położyła palec na moich wargach. - Nie męcz się. Minie trochę czasu, zanim wrócisz do pełni zdrowia. Ktoś podał mi wodę, napiłam się i spróbowałam ponownie. - Jak długo tu leżałam? - zapytałam. Magya zmarszczyła brwi. - We śnie czas płynie inaczej. Mówiła, jakby stwierdzała oczywistość, i przypuszczalnie tak było w istocie. Powoli zaczynałam rozumieć. Każda kończyna mojego budzącego się ciała krzyczała w proteście. - Magyo... - zaczęłam znów. - Dwa lata i sześć miesięcy - uprzedziła moje pytanie. - Co? - Nie mogłam w to uwierzyć, chociaż moje ciało do- wodziło, że to prawda. - Nie mogłyśmy przewidzieć, ile czasu spędzisz we śnie - wyjaśniła. - Z każdym poszukującym jest inaczej. Ciało zawsze zapada w śpiączkę; poza tym pamiętaj, że nie jesteś biegła w wy- prawach do tego stanu. Troszczyłyśmy się o ciebie jak o innych śpiących i strzegłyśmy cię we śnie. Nie groziło ci inne niebezpie- czeństwo niż upływ czasu. Taką więc cenę zapłaciłam: czas stracony dla mojego życia i ciała. Być może dla Duryevu było to na tyle naturalne doświad- czenie, że nie widziały potrzeby, aby wyjaśniać mi go szcze- gółowo. Upłynęły dwa lata i sześć miesięcy, po których obudziłam się słaba jak niemowlę! A czego w tym czasie dokonał Kar Kalim? Zdjął mnie nagły niepokój, usiłowałam usiąść, ruszyć do dzia- łania. Magya jedną ręką bez trudu pchnęła mnie z powrotem na posłanie. - Nie, dziecko. Pamiętaj, że także w Astareth czas płynie ina- czej. Opuściłaś swoje ciało na długo, lecz w nowym królestwie Kar Kalima nie minęło nawet pół roku. Ach. Rzeczywiście. Szybko policzyłam w myślach... W Asta- reth minęły cztery miesiące z tygodniami. To chyba nie dość długo, żeby Kar Kalim zmiażdżył cały Drakmil. Taką miałam na- dzieję. Wciąż jeszcze był czas, żeby powstrzymać jego działania, a teraz odzyskałam swą moc. Moje palce zabłądziły do obrączek wiszących luźno na przegu- bach. Obecnie były to zwykłe złote bransolety, na pozór pozba- wione magii. - Jak to możliwe? - zaciekawiłam się. - Czegokolwiek próbowałam... - Nie próbowałaś pewności - rzekła niskim głosem Magya. - Nie byłaś pewna siebie, swoich umiejętności i pragnienia opo- ru. Gdzieś w głębi pozwoliłaś się zniewolić. Zarumieniłam się; wiedziałam, że to prawda, gdyż tę pewność odkryłam podczas wyprawy do świata wizji. Przedtem, w Księży- cowym Zębie, wybuchłam wściekłością, która mojemu prześla- dowcy dała tylko większą władzę. Nie starałam się zbadać ze- wnętrznego problemu przez zagłębienie się do wnętrza, choćby tak, jak polecałam uczniowi w trakcie elementarnego ćwiczenia z przybieraniem formy! - Myślałam, że są takie trwałe - powiedziałam ze złością. - Czy mogłam tego dokonać sama w dowolnej chwili? - Czy dziecko może biegać, zanim nauczy się chodzić? - Magya uśmiechnęła się łagodnie. - Raczej nie. Dla zrozumienia własnych ograniczeń potrzeba innej perspektywy, niż ty wtedy miałaś. Mogłaś wpaść na to przypadkiem, ale to mało prawdopo- dobne. Dzięki temu, że jest nas wiele, mogłyśmy pomóc ci wydo- być się z siebie do miejsca, gdzie rzeczy postrzega się odmiennie. I zauważa się sprawy wymagające skupienia. Kiedy to się stało, potrafiłaś sama rozplatać ten węzeł. Ach. Było to doświadczenie niezwykłe dla mnie, która przy- wykłam pracować sama. W istocie, grupa pozwala przyjąć inny punkt widzenia, wykonać inną pracę. - A mogło się też zdarzyć, że nie miałby kto ci pomóc, R'Inyalushni. Może w przyszłości zechcesz to zmienić. Jesteś tu mile widziana, jeśli zapragniesz z nami studiować lub działać. Zsunęłam bransolety z rąk i upuściłam je na koc. Rozkoszo- wałam się wzbierającym we mnie uczuciem jedności: odzywały się od dawna nieużywane czarodziejskie odruchy. Choć moje ciało było bezradne, wewnętrzne zmysły mimo długiej przerwy działały bez zarzutu. Już po chwili dostrzegałam aury, napięcie magii w powietrzu, zabłąkane myśli... Przyszło mi do głowy użyć magii i poczułam dobrze znany prąd mocy przepływającej z daw- na wyćwiczonymi kanałami. Stłumiłam ogień wróżek, zanim zabłysł w pełni, żeby nie pozbawiać się rezerw fizycznych, i roze- śmiałam się zmęczona. Pod względem, który naprawdę się liczył, zostałam uleczona. - Jestem waszą wielką dłużniczką- rzekłam do Magyi. - O tym się przekonamy, kiedy użyjesz tego. Wyciągnęła przed siebie rękę: na dłoni spoczywał lśniący błękitem kryształ. Odetchnęłam głęboko. Czyżby był tu przez cały czas? - Obserwujemy Kar Kalima od lat, za pomocą ludzi i czarów - odpowiedziała na moją myśl. - Ukrył shia z Gorsek nie tak przebiegle, jak mu się zdaje, chociaż dzięki zakazowi wstępu do Prebii takie błyskotki sąbezpieczne przed wszystkimi z wyjątkiem nas. Pilnujemy kryształu prawie od chwili, kiedy Kar Kalim go schował, z myślą o dniu, gdy okaże się przydatny. Nie nadaje się do działań magicznych, ponieważ jest już dostrojony do jednego właściciela. Ale jak mówiłyśmy, kamień ma jeszcze inne zastoso- wanie. Pragnienie zniszczenia Amreya nadal silnie we mnie tkwiło, niezależnie od tego, ile czasu upłynęło. Wzięłam z jej ręki kryształ opleciony srebrnym drutem i przymocowany do srebrnego łań- cuszka. Czyjeś ręce wyciągnęły się i pomogły mi przełożyć łańcu- szek przez głowę. Kryształ styrcyjski spoczął na mojej szyi. Poczułam się, jakbym tam miała coś śmiercionośnego, i tak rzeczywiście było. Hodowałam żmiję na własnej piersi, by użyć wyrażenia Amreya; miałam tylko nadzieję, że nie ukąsi, zanim nie nadejdzie pora. Oparłam głowę na łóżku i westchnęłam. Ogarnęła mnie fala znużenia, powieki zrobiły się ciężkie. - Zatem jeśli możecie - powiedziałam moim sojusznicz- kom - zajmijmy się przywróceniem mi zdrowia. A potem - do Astareth. Rozdział 16 SIŁA WOLI, JEDZENIE I ZMUSZANIE SIĘ DO ĆWICZEŃ w ciągu wielu następnych tygodni bardzo pomogły mi w powrocie do zdrowia. Martwiłam się opóźnieniem, wyobrażając sobie, jakiego zła dopuszcza się Kar Kalim w miejscu, które uczyniłam swoim domem. Jednak gdy Duryevu uznały, że nabrałam dość sił, aby wyruszyć w drogę, sześć spędzonych z nimi tygodni odpowiadało zaledwie sześciu dniom w Astareth; byłam zadowolona z tej różni- cy czasu. Nawet do zaszytych w głębi lądu Duryevu dotarły już pogłoski o niezrównanych sukcesach zdobywcy w Astareth. Cie- szyłam się, że mogłam w końcu wyruszyć w drogę z moimi towa- rzyszkami i opuścić pustkowia Prebii. Nasza podróż przez zaśnieżone stepy była denerwująco wolna, lecz nie było wyboru. Magya i pozostałe kobiety towarzyszyły mi do bramy między naszymi światami, chcąc dopilnować, bym przedostała się bezpiecznie przez obóz Breo'la i strzeżony portal. One także miały do spełnienia zadanie w sprawie Kar Kalima i swego ludu, nie mogłam im się sprzeciwiać. Lecz podróż była wolna, jej tempo dyktowała szybkość poruszania się koni, a ja gryzłam się opóźnieniem. Nie miałam tu do dyspozycji mglistego smoka, a choć moja moc wróciła, zrozumiałam teraz, na czym po- lega wyczerpanie energii tego świata, i odczułam prawdę ich słów o skuteczności magii. Nie chciałam nadwerężać moich i ich zaso- bów, dlatego zostawiłam magię na boku i zgodziłam się podró- żować w zwykły sposób, na co nalegały. Czas dłużyłby mi się niesłychanie, gdyby nie ćwiczenia, które zadawała mi Magya. Podczas naszej podróży dzięki jej naukom na długie okresy wydostawałam się z ciała. Nie potrafiłabym powie- dzieć, co zdarzyło się na ziemi od wschodu do zachodu słońca, tak głęboko zapuszczałam się w inne, wyższe światy. Odbywa- łam spotkania, lekcje, wyprawy - wszystko to na płaszczyźnie i w miejscu dotąd mi nieznanym. Badałam tę nową stronę mojego ja i nauczyłam się cieszyć zmianą, jaka dzięki temu pojawiała się w energiach ciała. Moją świadomość zaczynała przenikać wiedza na nowych poziomach. Nie była to wiedza o rzeczach prostych, na przykład aurach i myślach. Zyskałam raczej nowe poczucie jedno- ści wszystkiego wokół mnie, wiedzę o wzajemnych powiązaniach między zjawiskami i przedmiotami oraz o tym, jak wszystko dąży do wykorzystania swojego naturalnego potencjału. Była to nauka, której nie chciało mi się przerywać, dopóki na horyzoncie nie uka- zał się rozbudowany obóz Breo'la. Ponieważ miałam włosy długie i czarne i byłam ubrana jak Du- ryevu, mijani jeźdźcy bez przyglądania się brali mnie za jedną z moich towarzyszek. Nosiłam koszulę z talizmanami, mniej ozdobną niż pozostałe kobiety, a choć nie umiałam spożytkować mocy tych błyskotek, czułam zawartą w nich energię. Ze spoko- jem i pewnością, której źródło pozostawało dla mnie zagadką, je- chałam z wieszczkami do bramy tkwiącej w przejrzystym powie- trzu stepów. Nasza kawalkada wywoływała wrażenie przypominające mi moje dawne wielkie wejścia: głowy odwracały się, języki szep- tały, a w tłumie zapadała pełna szacunku cisza. Ludzie stojący naj- bliżej odsuwali się z respektem, zaś ci z tyłu pchali się do przodu, chcąc lepiej widzieć - gdyż Duryevu, jak zrozumiałam ze słów Magyi, nie były już częstym widokiem wśród nomadów, ich obec- ność była czymś niezwykłym i niepokojącym. Głosiły prawdę i odczytywały sny, stąd członkowie klanów przeważnie żywili zdrowy s'zacunek dla ich legendarnych umiejętności, nawet jeśli nie doświadczyli ich na własnej skórze. Jechałyśmy zatem, zwra- cając powszechną uwagę, i wreszcie stanęłyśmy twarząw twarz ze strażnikami Kalimatu, którzy otaczali portal. Magya prowadziła, ja szłam po jej prawej ręce. Kapitan straży wydawał się niespokojny w obliczu tej gromady mądrych. Pochy- lił z szacunkiem głowę, lecz nie opuścił posterunku. Dostrzegłam za nim korytarz Księżycowego Zęba i rodzinę wiodącąjuczne ko- nie w głąb wieży. Nadal więc przenosili się tam... - Przyszłyśmy położyć temu kres - odezwała się Magya głosem, który poniósł się daleko poza straż Kalimatu. Cisza stała się napięta. Ludzie usiłowali usłyszeć słowa wieszczki. - Jak przepowiedziano, zbliża się koniec wyzysku Kar Kali- ma. Stojąc tutaj, prawdopodobnie zginiecie, gdy zostanie mu wy- darte źródło jego mocy. - Odwróciła się od straży i popatrzyła na zgromadzonych wokół Breo'la. - Jeśli chcecie ocalić swoje ro- dziny i przyjaciół, radzimy wam odejść stąd, i to nie - wyciągnęła ramię - przez tę bramę. Szukajcie schronienia w stepach, tak da- leko stąd, jak zdołają unieść was konie. W tłumie dał się słyszeć niepewny szmer. Magya zwróciła się ponownie do strażników. - Wysyłamy naszą siostrę ze słowem do Kar Kalima. - Wy- pchnęła mnie naprzód. - Występuje ona w naszym imieniu. Strażnik miał niepewną minę. - Nie macie zezwolenia na przejście. Nie mogę pozwolić... - Kar Kalim nie posiada władzy snu. Nie mógł przewidzieć, że zajdzie potrzeba, abyśmy się tu zjawiły. Lecz jesteśmy. Pozwól jej przejść, Jegarze, synu Vanye, w przeciwnym razie przyczynisz się do upadku twojego pana. Mężczyzna skonfundował się, słysząc swoje imię z ust kobie- ty, której nigdy nie spotkał. Mówiono, że Duryevu potrafią rozka- zywać samą siłą woli i to chyba zdarzyło się w tym wypadku. Nie- ugięta postawa Magyi i jej przeszywające spojrzenie odniosły skutek. Mężczyzna złożył szybki ukłon stojącej przed nim grupie mądrych. - Chodź, Duryevu. - Skinął na mnie. - Dam ci eskortę do Kar Kalima, chociaż to daleko od wieży. - Nie trzeba - odrzekłam dzięki czarowi języków płynnym strycyjskim, jakbym się tu urodziła. - Znajdę się przy nim szybko jak strzała. Ale nie ma czasu do stracenia. Zebrałam spódnice i przebiegłam obok niego na próg Księży- cowego Zęba. Nikt nie zaprotestował. Zatrzymałam się i obejrzałam przez ra- mię na Magyę i pozostałe Duryevu. Narażały się na wielkie ryzy- ko, gdyż za chwilę ujawni się moja perfidia, a nie miałam pojęcia, jak to wytłumaczą swoim dalekim krewniakom. Starsza kobieta skinęła mi głową i na moment zamknęła oczy - z następnym od- dechem usłyszałam w duszy jej słowa: - Idź, dziecko. Masz rację, nie ma czasu do stracenia. Odwróciłam się do nich tyłem i przeszłam przez próg do Asta- reth. Przez jedno czy dwa uderzenia serca mój żołądek skurczył się w reakcji na przejście granicy wymiarów. Zyskałam nowy rodzaj wrażliwości, na innych poziomach niż przedtem: teraz różnica między potencjałem magicznym tu i w miejscu, z którego właśnie przybyłam, wydawała się wręcz namacalna. Nareszcie byłam wol- na i zdolna do działania w moim własnym domu; czas położyć kres temu bałaganowi z intruzami i nadużywaniem bram wieży. Portal nie miał już zamykających go drzwi. W ścianie pozo- stały wykręcone i połamane zawiasy. W następnej chwili wycza- rowałam drzwi, zjawę o pozorach solidności, zawiesiłam je na ma- gicznie wzmocnionych zawiasach i zatrzasnęłam nowe wrota w przejściu do Styrcji. Przez chwilę słyszałam po drugiej stronie zdumione okrzyki, ale potem zapadła cisza, gdyż portal znikł im z oczu i szczelina - dla ludzkich zmysłów - została zamknięta. Jednak nie na poziomie energii. Musiałam się jeszcze zająć sprawą Murla Amreya, ale najpierw chciałam przywrócić porządek w moim domu. Władanie nieziemską mocą przeciwko zwykłym śmiertelni- kom przypomina karcenie malutkich dzieci przez dorosłego. Łatwo to zrobić; łatwo nad nimi zapanować, łatwo także ignoro- wać ich późniejsze protesty. Przybyłam tu już otoczona zaklęcia- mi ochronnymi, dlatego też najpierw zajęłam się cofaniem i od- czynianiem blokad założonych przez Kar Kalima w moim domu. Było ich na szczęście niewiele, gdyż pozostawił w spokoju moje dawne zaklęcia zapobiegające niechcianemu myszkowaniu po komnatach. Magię ostrzegająca go o intruzach, broniącądostępu do Lesset- ha i innych moich przyjaciół-duchów - przede wszystkim takie czary usunęłam, a gdzieniegdzie przestawiłam, aby nie zoriento- wał się, że przestały działać. Usunąwszy tę przeszkodę prze- biegłam przez całą wieżę od najwyższej komnaty do holu wejścio- wego, rzucając zaklęcie unieruchamiające na karzdagi, Breo'la i wałęsające się stworzenia podobne do kóz, po czym wypędziłam to wszystko z Księżycowego Zęba na tarasy i stamtąd na rozdepta- ne, błotniste pole zgromadzeń, stanowiące teraz część rodzinnego obozowiska przed wieżą. Tym tałatajstwem zajmę się później, tymczasem pozbyłam się intruzów z Księżycowego Zęba - a od- powiednio chroniona wieża jest bastionem odpornym na atak każ- dej siły, jaka mogłaby zebrać się u jej murów. Zamknęłam i opieczętowałam także wejście frontowe i prze- stałam myśleć o hordach Breo'la. Przebrawszy się w odzienie, do jakiego przywykłam, suknię z płaszczem i miękkie trzewiki, ponownie pobiegłam schodami w górę. Tam, na szczycie, ziała brama do nicości. Było to miejsce, którego nienawidziłam, bałam się i do którego nigdy nie zaglą- dałam, ale także miejsce, do którego - o ile było mi wiadomo - został wygnany Lesseth. Zebrałam się w sobie przed tą wyprawą, lecz poświęciłam rów- nież trochę czasu na skoncentrowanie się w nowy sposób, uży- wając metod Duryevu i nuconej w myślach pieśni. Połączona z siłami wyższymi, zmysłami odmiennymi od moich zwykłych, odważyłam się odryglować bramę i stanęłam na progu, zaglądając do środka. Zobaczyłam czarną, wyjącą pustkę z szalejącym wiatrem szar- piącym ubrania, włosy i grożącym, że wyssie ze mnie duszę, taki wydawał się straszliwy i złowieszczy. Nieznośnie było patrzeć na to miejsce, a co dopiero zostać w nim uwięzionym. Według moich obliczeń spędziłam w Styrcji dwadzieścia dni. W takim razie tu minęło dwadzieścia tygodni, a ile czasu upłynęło dla Lessetha w tym piekielnym królestwie? Czy był jeszcze przy zdrowych zmysłach? Tego nie mogłam od- gadnąć, lecz musiałam sprawdzić. Wysnułam magiczną linę, cumę zakotwiczającą mnie w twardej rzeczywistości Księżycowego Zęba. Umocowawszy ją u drzwi, zebrałam się na odwagę i postąpiłam krok w ciemność. Pod moimi stopami była nicość, zawrót głowy natychmiast po- zbawił mnie orientacji w przestrzeni. Spadałam, unosiłam się czy szybowałam z otchłannym wiatrem? Nie miałam pojęcia. Wszyst- ko było ciemnością, z wyjątkiem złocistej liny napiętej między moim splotem słonecznym ajakimś odległym punktem w bezkres- nej czerni - lecz jeszcze nie nadszedł czas, by wrócić tą drogą do rzeczywistości. Musiałam się dowiedzieć, czy jest tu Lesseth. Coś mnie ostrzegło, żeby nie wołać go zwyczajnie po imieniu. Ten gorący, suchy wiatr wyrwałby słowa z moich ust i poniósł je kto wie dokąd? W ciemności czaiły się niebezpieczne istoty, które natychmiast rzuciłyby się na kogoś, kto by zwrócił ich uwagę. Za- miast tego spróbowałam niedawno poznanej sztuczki: skoncentro- wałam się na istocie Lessetha, na jego jaźni, duszy i wibracji. Po- szukiwałam go za pomocą wewnętrznych zmysłów. Udało się, gdyż poczułam szarpnięcie w pewnym kierunku i podążyłam tam, wysilając wzrok w nie kończącej się pustce, by dostrzec sylwetkę czy kształt. Bezskutecznie, lecz przede mną coś się poruszyło, jakieś źródło strachu i cierpienia, determinacji, by przetrwać... wbrew czemu? Ledwo to pomyślałam, już poczułam. Było tu coś koszmar- nego, wrażenie istot niewidzialnych, lecz gotowych pochwycić w straszliwy uścisk. Dla mnie był to na razie drobny niepokój, ukłucie, ale mogące przerodzić się w coś ogromnego. Jak czuła- bym się po spędzeniu dwudziestu tygodni jako przedmiot takiej uwagi? Czy nocne lęki rosły tym bardziej, im bardziej człowiek się im poddawał? Tak przypuszczałam, gdyż oto w ciemności zoba- czyłam Lessetha, na wpół cielesnego, otoczonego niby czarną chmurą przeraźliwymi strachami rodem ze snów i koszmarów, z lęku, winy i nienawiści do siebie. Coś szarpało jego duszę, chciało, by oderwał się od ciała - ale on nie mógł się oderwać, gdyż w gruncie rzeczy nie posiadał ciała i tak został uwięziony, stale atakowany przez coś, na widok czego uśpionemu człowieko- wi stanęłoby serce. W ciele można by się na siłę przebudzić, krzycząc ze strachu, jednak tutaj ucieczka była niemożliwa. Dotknęłam go, on zaś odepchnął mnie, przekonany, że jestem kolejnym fragmentem nieskończonego, dręczącego go koszmaru. - To ja - powiedziałam, lecz suchy wiatr porwał słowa z moich ust, a on odepchnął mnie jeszcze silniej, wyczuwając pod- stęp. Nie pozostawało mi nic innego jak zabrać go stamtąd, sza- moczącego się. Miałam nadzieję, że na zewnątrz wróci mu rozum. Powrót nie był łatwy. Owszem, istniała ścieżka wyznaczona złocistym pasmem energii, lecz siły trzymające Lessetha nie chciały go puścić, dlatego i mnie otoczyły rojem. Uderzyły we mnie zwątpienie, smutek, fale emocji, a zaraz potem paranoja. Po co chciałam go ratować? Będzie mi jedynie przeszkadzał, jak przedtem, a gdy tylko trafi mu się okazja, zdradzi mnie przed Kar Kalimem... Szłam naprzód wyłącznie z przyzwyczajenia i uporu. Drogę przecinały nam wichry podobne cyklonom; wiedziałam, że gdyby któryś nas pochwycił, strąciłby nas na wieki w otchłań... Jakimś cudem uniknęliśmy burz niepamięci, dobrnęliśmy do drzwi i na drugą stronę. Padłam na podłogę z na wpół zmaterializowanym Lessethem w ramionach. Ostatkiem woli zamknęłam i opieczętowałam zdra- dziecką bramę. Zagubić się w nicości, pośród niczego, gdzie żyją koszmary i grozi niechybne zapomnienie... Takiego losu nie ży- czyłam nikomu, chyba nawet Kar Kalimowi. Już lepszy czysty ko- niec, jaki dla niego szykowałam za pomocą chłodnego kamienia na mej piersi. Szczęśliwa, że zamknęłam bezpiecznie wieżę, zaniosłam Lessetha do moich komnat i tam ogarnął nas sen bez snów. - NIE JESTEM ZDRÓW - rzekł mój przyjaciel - ani chory. Jestem... próżny. Nie mógłby tego wyjaśnić lepiej, gdyż przeżycie, które czło- wieka wyczerpałoby fizycznie i umysłowo, jego wyniszczyło w inny sposób, wyssało z niego żywotność. Jeśli duch może mieć wymizerowany wygląd, on tak wyglądał. Fizycznie wrócił do sie- bie dość szybko, ale nie byłam pewna, czy rzeczywiście odzyskał pełnię sił. On sam także nie był pewny. - Ale nie możemy dłużej czekać, jeśli, jak mówisz, upłynęło tyle czasu, Dwadzieścia tygodni, a kto wie, jaki chaos spowodował tym- czasem Kar Kalim? Nasz następny krok był oczywisty, przynaj- mniej dla mnie: musieliśmy się udać tam, gdzie byli sprzymierzeń- cy i wywiad, gdzie mogliśmy się szybko zorientować w poczy- naniach Amreya, precyzyjnie określić miejsce jego pobytu, bym zdołała go zaskoczyć. Musieliśmy go zaskoczyć. Gdyby podejrze- wał, jaki śmiercionośny podarunek mu niosę, zrobiłby, co w jego mocy, aby zapobiec naszemu spotkaniu. A do tego nie wolno nam było dopuścić. - Tor Mak - rzekłam. - Pojedziesz tam ze mną. - A co z najeźdźcami przed wieżą? - zapytał Lesseth. Lekceważąco machnęłam ręką. - Wieży nie zaszkodzą. To hołota, popłuczyny po fali imi- grantów, możemy pozbyć się ich później, nie stanowią dla nas bezpośredniego zagrożenia. Dopóki nie będą mieli dostępu do portali Księżycowego Zęba, nie mogą wyrządzić większych szkód. - Splądrują okolice w poszukiwaniu żywności. - Już to robią. Tym można zająć się później. Kar Kalim jest ważniejszy; żeby go przy dybać, musimy najpierw udać się do Tor Mak. Nie mógł odeprzeć logicznych argumentów. O zachodzie słoń- ca znaleźliśmy się na szczycie wieży. Na moje wyciągnięcie ra- mion i wezwanie z chmur, mgły i nocnego nieba wyłonił się Reyd- jik, radośnie parskający na powitanie obłokami mgły i wilgoci. Po niedługim czasie zbliżyliśmy się do wysokich murów miasta De- renestu, gdzie wysłany przeze mnie zaklęty posłaniec uprzedził Cendurhila o naszym przybyciu. Zaklęcia ochronne zdjęto, głów- ną wieżę oświetlono, a na niej zgromadzili się witający nas czaro- dzieje. - R'Inyalushni d'aal! - Cendurhil wystąpił i gdy zsiadłam, ujął moje dłonie. - Kar Kalim obwieścił światu nowinę o twojej odwadze i porażce. Jakże się cieszymy, że nie miał słuszności! Tym razem nie zadawałam sobie trudu otaczania się magicz- nym blaskiem, lecz stanęłam przed Cendurhilem bez przebrania i popatrzyłam mu w oczy. - Jego opowieści nie mijają się tak bardzo z prawdą, mistrzu magów. Ale mamy do omówienia wiele spraw. Widzę, że rada już tu jest? Zerknęłam mu przez ramię na pozostałych, on zaś przytaknął skinieniem głowy. - I czeka niecierpliwie na spotkanie z tobą, pani. Morigaz jest częściowo zrujnowany, gdyż Ojciec Popiołów wybuchł jed- nak i zagraża zarówno wybrzeżu, jak i całemu lądowi. Ri'ush, pan ognia, nie słucha naszych próśb. Trzęsienia ziemi i trąby powietrz- ne już nieraz groziły naszemu miastu. Widzimy w tym rękę Kar Kalima. Teraz, kiedy Słone Wybrzeże padło, na nas zwraca swoją uwagę. Zależy nam na powstrzymaniu go równie mocno, jak to- bie, lecz nasze przygotowania wojenne na nic się nie zdadzą wo- bec tej gwałtownej napaści za pomocą żywiołów. - To prawda - stwierdziłam ponuro. - Kryje się za tym więcej, niż wam się wydaje. Przystąpmy do narady. Cendurhil wskazał gestem wyciągniętego ramienia, że mam iść przed nim. Minęłam go, niemal tak dostojna, jak w dawnych czasach, i uradowało się moje serce, że traktowano mnie z rów- nym szacunkiem, gdy wystąpiłam bez mojej czarodziejskiej otoczki. Czarodzieje z Tor Mak pokazali nam dokonania Kar Kalima, o których zdołali się dowiedzieć tyle, na ile pozwoliły ich narzę- dzia służące do jasnowidzenia. Z mdlącym uczuciem w żołądku patrzyłam, jak podczas marszu na Veredux armia pędziła przed sobą jeńców z Seleniusa w charakterze żywej tarczy przeciwko łucznikom oblężonego miasta. Dalsza rzeź, dalsze zastraszanie, wreszcie mieszkańcy ukorzyli się przed nim ze strachu, a władcy ugięli karki pod jego butem w hołdzie poddaństwa, aby ocalić swoje ludy przed osławioną mściwością Kar Kalima. Skierował stale napływające ze Styrcji oddziały do rozmaitych punktów garnizonowych oraz guberni i zaczynał jednoczyć wschód. Obecnie, ignorując dzikie rejony południa, przygotowy- wał się do załadowania swoich sił na statki Ursbachu. Armia kon- na miała zostać dowieziona do bram Morigazu, najzamożniej- szego portu na zachodzie. To miasto nie mogło zorganizować poważnej obrony, gdyż mocno ucierpiało wskutek klęski żywio- łowej. Milicja powołana przez Tor Mak zdołałaby utrzymać tę twierdzę, lecz w tej części Drakmilu ludzie zbyt długo lekceważyli działania Kar Kalima na wschodzie i nie traktowali poważnie ewentualnego zagrożenia z jego strony. Byli nieprzygotowani na odparcie zorganizowanej inwazji, tym bardziej poprzedzanej cza- rami, które potrafiły niszczyć miasta równie łatwo, jak ja wyczaro- wywałam ogień wróżek. Gdyby Kar Kalim stanął u ich bram, oczekiwała ich pewna zagłada. Lesseth, z powrotem w swojej niematerialnej postaci, zgadzał się ze mną. - Jedyny sposób, by to przerwać, to rozprawić się z Kar Kali- mem zaraz, zanim wyjdzie z Telemaru. Cendurhil i inni spojrzeli po sobie. - Oczywiście, chcielibyśmy tego - powiedziała Gaelis. - Możemy dostać się do Empreloru, ale co poczniemy, kiedy już tam...? Uśmiechnęłam się niewesoło. - Do tego, szanowni adepci, służy ten oto przedmiot. Zdjęłam z szyi kryształ styrcyjski i położyłam przed nimi na stole. - Czarodziejski kamień - rzekłam, gdy oni wstrzymali od- dech. - Ale nie jakiś zwyczajny. Oto shia, którego dawniej uży- wał Kar Kalim, jest więc do niego dostrojony. Kiedy znajdzie się w pobliżu jego obecnego shia, zniszczą siebie wzajemnie i wszyst- ko wokół. Zapadła nagła, pełna napięcia cisza. - Chyba nie chcesz go zanieść sama - odezwał się cicho Lesseth. Spojrzałam na niego zdziwiona. Ależ oczywiście, że chciałam. Kto oprócz mnie mógł czy powinien go zanieść? Po chwili dotarło do mnie, co mówił, co swoim milczeniem mówili także pozostali. Tego, kto poniesie kamień do Kar Kalima, również czeka śmierć. Popatrzyłam na błękitno świecący kryształ. Oczywiście. Ja- kimś sposobem ten wniosek nie przyszedł mi do głowy. Przypusz- czalnie jakaś część mnie unikała myśli o naturalnych skutkach czynu... A jednak musiałam to zrobić. Nie mogłam nikogo prosić, by zrobił to za mnie. - Kar Kalim zagraża bytowi dwóch światów - rzekłam. - To jedyny sposób, by położyć temu kres. Wiem, jak on myśli, jak może postąpić. Już z nim walczyłam i wiem, czego się po nim spo- dziewać. To muszę być i będę ja. Mój bezdyskusyjny ton zniechęcał do sprzeciwu, lecz Liuthwe przemówiła: - Moglibyśmy wysłać zamiast ciebie zjawę-sobowtóra... - Nie. Zjawa byłaby bezbronna, w razie gdyby sytuacja wy- magała użycia magii. Zrobię to i na tym zakończmy rozmowę. Spierali się ze mną jeszcze chwilę, lecz moja wola była nie- ugięta. Nikt nie potrafił zaproponować innego sposobu dostarcze- nia shia blisko Kar Kalima. Obmyślaliśmy plany długo w noc, a potem spałam przez wię- kszą część następnego dnia. O zachodzie słońca czarodzieje z Tor Mak zebrali się na wysokim konklawe, a z nimi i ja, przygoto- wując się do czynu, który - jak mieliśmy nadzieję - zniszczy Kar Kalima. ODSZUKALIŚMY MIEJSCE JEGO POBYTU tak dokładnie, jak się dało. Nie było sposobu, żeby ujrzeć samego Kar Kalima, ale choć jego osoby nie można było wyśledzić, zobaczyliśmy jego otocze- nie. W wizji, którą wywołała dla nas Liuthwe, rozpoznałam ten pokój. Była to podłużna komnata w pałacu, gdzie Amrey zaczął studiować księgi i zwoje zrabowane z bibliotek Telemaru. Teraz, sądząc po rozrzuconych tam przedmiotach, był to gabinet połączo- ny z pracownią. Czymkolwiek Amrey się zajmował, na pewno nie prowadziło to do niczego dobrego. Byłabym szczęśliwa, mogąc to przerwać swoim niespodziewanym pojawieniem się. Nigdy nie opanowałam zaklęcia teleportacji, trzeba zresztą szczególnej wrażliwości, aby podziałało na wielką odległość, do miejsca nigdy nie widzianego lub widzianego tylko w wizji. Ga- elis poświęciła na przygotowanie zaklęcia wiele czasu i uwagi; istotę rzeczy objaśniała z pewnym roztargnieniem: - Stań tu w pogotowiu, pani. To odmiana podstawowego... nie przeniesie cię tak zwyczajnie. Otworzy ci raczej tunel niż drzwi i będziemy się starali utrzymać ten tunel, jak długo zdołamy. Jej słowa zadziwiły mnie: sądziłam, że takie przeniesienie po- lega na szybkim przemieszczeniu w przestrzeni, niczym więcej. Cendurhil zauważył wyraz mojej twarzy i dodał: - Tworzymy, mówiąc w przybliżeniu, małą szczelinę. Będziemy mogli przez nią patrzeć, dopóki pozostanie otwarta, choć nie możemy ci towarzyszyć. Ty zaś po przejściu na tamtą stronę będziesz mogła tą samą drogą wrócić. Znaczenie jego słów stało się w pełni jasne, gdy Lesseth uzu- pełnił szeptem: - Żebyś mogła wrócić, jeśli starczy czasu. Ach. Więc temu służyły te skomplikowane zabiegi. Nie wie- dzieliśmy, ile czasu musi minąć, żeby shian zareagowały na sie- bie, gdyż Duryevu nie umiały tego przewidzieć. Czy nastąpi to na- tychmiast, czy też będzie procesem rozciągniętym w czasie - czarodzieje pozostawiali mi szansę ucieczki, o ile nadarzy się oka- zja. Lecz gdyby się nie nadarzyła i kamienie spowodowały natych- miastową destrukcję, oni tutaj, w Tor Mak, także narażali się na katastrofę. Cendurhil stłumił moje protesty jednym spojrzeniem. - Rozmawialiśmy o tym między sobą. Nie twojąjest rzeczą decydować, jakie ryzyko mamy podjąć lub nie. Ty wybrałaś swo- je, my nasze. Niech tak zostanie, pani. Ustąpiłam przed tym, co nieuniknione. Pozostało mi tylko mieć nadzieję, że ich niemądra szlachetność nie ściągnie na nich śmierci. Za pośrednictwem kontaktu telepatycznego pożegnałam się z Lessethem. Poczułam, jak duch mnie uściskał, po czym zniknął ze sfery fizycznej. Czarodzieje z Tor Mak rzucili swój czar i w środku narysowa- nego przez nich kręgu mocy otworzyły się drzwi między wymiara- mi. W otworze migotały płomienie. Mocno ścisnęłam w dłoni cza- rodziejski kamień - odrobinę dzięki temu spokojniejsza, niż gdybym niosła pewną śmierć na szyi - i w następnej chwili przestąpiłam przez portal. Stał tyłem do mnie na końcu pokoju, jego sylwetkę oświetlały płomienie i pomyślałam wówczas o wizycie Amreya u Valeriana, niegdyś pana tego pałacu. Zrobił mu wtedy podobną niespodzian- kę, podchodząc niestrzeżonego od tyłu. Niedługo pozostał w nie- świadomości, gdyż jakieś zaklęcie lub wewnętrzny zmysł ostrzegły go o czyjejś obecności. Odwrócił się twarzą do mnie, odsuwając nieco na bok, a ja wstrzymałam oddech na ten widok. To, co wzięłam za płomienie ognia na kominku, nie było nimi. Na podłodze stał w płomiennej postaci Ri'ush, Pan Ognia, i gawę- dził z Kar Kalimem. To jego ogień i dym rozjaśniały ten kąt pokoju. -Ty! Amrey był zdumiony, widząc, że idę ku niemu. To był Murl, jakiego nigdy dotąd nie widziałam: odziany w aksamity i jedwa- bie, strój arguenckiego szlachcica. Jego majątek oraz pozycja zmieniły się od naszego ostatniego spotkania i ujawniało się to w pozie i władczym sposobie bycia. Wzniósł jedną upierścienioną dłoń, by rzucić na mnie zaklęcie unieruchamiające, lecz tym ra- zem byłam przygotowana - nie tylko własną magią, ale także chroniona czarami rzuconymi przez czarodziejów z Tor Mak. Po- czułam, jak jedna po drugiej te ochrony ustępują, niczym zgniata- ne skorupki jaj w ptasim gnieździe, jednak sama pozostałam pod nimi jak dotąd bezpieczna, nietknięta pierwszym czarem mojego wroga. Uśmiechnęłam się lekko - wyraz jego twarzy powiedział mi dobitniej niż słowa, że po raz pierwszy rzucony przezeń od nie- chcenia czar nie skrępował celu. Zanim zdołał podwoić wysiłki, sama rzuciłam własny, wcześniej przygotowany czar. Ku Amreyowi wystrzeliła kula mieniąca się barwami tęczy; kilka drogocennych chwil zajęło mu odepchnięcie i unieszkodli- wienie jej. Była to kula-pułapka, która, gdyby go objęła, odizolo- wałaby go całkowicie od otoczenia. Nie liczyłam właściwie na to, że go uwięzi, lecz spełniła swoje prawdziwe zadanie - zagrała na zwłokę i rozproszyła uwagę. Kiedy znikła, ja znajdowałam się o wiele bliżej i czułam, że kryształ styrcyjski w mojej dłoni roz- grzewa się wewnętrznym ciepłem. On poczuł to samo ze swojego kamienia, który raptem zalśnił mocniej. - Co...? Dotknął go palcami ze zdezorientowaną miną. Dostrzegł błękitnawe światło wyciekające spomiędzy moich palców i zdał sobie sprawę, w jakim znalazł się niebezpieczeństwie. - Panie Ognia! - powiedział przez ramię. - Zawsze twier- dziłeś, że jeśli tylko trafi ci się okazja ją gościć, zgotujesz Pani Ciemności gorące przyjęcie. - Cofał się przede mną w miarę, jak się do niego zbliżałam. - Oto stoi przed tobą. Zabierz ją natych- miast do swojego domu, a oddam ci cały Morigaz! Ognista twarz ducha rozciągnęła się w uśmiechu, rozległ się gromki śmiech. - Zgoda! - oświadczył i stanął między Kar Kalimem i mną. Zawahałam się, niepewna, co dalej robić. Shia w mojej dłoni zaczął wibrować, najpierw leciutko, potem, z każdym uderzeniem serca, coraz mocniej. Ri'ush tkwił przede mną jako uosobienie żywiołu. Jakaś właściwość zaklęcia przyzy- wającego izolowała powietrze w pomieszczeniu od gorąca, któ- rym emanował niczym piec, jednak gdy tak mi się przyglądał, huczący ogień i promieniowanie tworzyły namacalną ścianę siły. Raptem z prędkością pożaru zerwał się i pomknął prosto na mnie. Ucieczka ocaliłaby mi skórę, lecz nie zaszkodziłaby Amreyo- wi, a skoro został uprzedzony, już nigdy nie mielibyśmy równie dobrej okazji. Jednak nie odważyłam się pozwolić, aby Pan Ognia mnie tknął. Moje zaklęcia ochronne mogły wytrzymać jeszcze ja- kiś czas, lecz nie były stworzone z myślą o ataku ducha żywiołu jego postury ani o podróży do sfery żywiołów. Gdyby zabrał mnie tam, oznaczałoby to moją śmierć, i to bezcelową. Zrobiłam unik w prawo, potem przebiegłam na drugą stronę, wbrew wszystkiemu mając nadzieję, że uda mi się uniknąć jego szaleńczego pościgu i dotrzeć na tyle blisko do Amreya, żeby cza- rodziejskie kamienie spełniły swoje zadanie. Biegnąc, ujrzałam, że Ri'ush zmienia kierunek, ujrzałam, że zaraz mnie schwyta, że mój wysiłek pójdzie na marne... Najpierw usłyszałam jego słowa, dopiero potem dostrzegłam sylwetkę. - Inyo, nie! - Lesseth niemal krzyknął mi w ucho. Zmaterializował się tuż obok, łapiąc mnie za rękę. Głupi, głupi duch! Przeszedł za mną przez szczelinę, posługując się sztuczką, którą za sprawą Kar Kalima opanował po mistrzowsku... Jego dłoń, coraz bardziej widoczna, na siłę rozwarła moje palce. - Idź! Uciekaj! - rozkazał. - Zanim cię dogoni! Ja to wrę- czę Amreyowi! Sprzeciw zamarł mi na wargach, gdy Ri'ush zrównał się ze mną. Instynkt samozachowawczy kazał mi się odsunąć od jego przeraźliwego gorąca, wyśliznąć się chwytnym ognistym palcom, od których przypaliły mi się włosy i zaczęła dymić suknia. W tej samej chwili Lesseth wyciągnął shia z moich bezsilnych palców. Był teraz naszą jedyną nadzieją, niematerialny, błyskawicznie przemieszczający się w powietrzu, podczas gdy oczy wszystkich kierowały się na mnie... Zjawa Pana Ognia dotknęła mnie jednak, w tej ostatniej chwili, kiedy potykając się, przebiegałam przez szczelinę; aż krzyknęłam, kiedy jego płomienista ręka przepaliła zaklęcia ochronne i popa- rzyła mi ramię. Spóźnił się jednak: zdążyłam wpaść w ciepłe noc- ne powietrze Tor Mak, choć chłodniejsze niż w pracowni w Tele- marze. Przez łączącą nas szczelinę zobaczyłam ścianę płomieni, powstrzymaną przez czarodziejską bramę, która przyjmowała z powrotem tylko to, co przesłała na drugą stronę, a poza płomie- niami - poruszającą się sylwetkę człowieka. Błękitne światło wzmogło się, potem zapłonęło i oślepiła nas błyskawica, dokładnie w momencie, kiedy Gaelis zniweczyła szczelinę, odcinając nas od zniszczenia Telemaru na drugiej połowie kontynentu: daleko, daleko za horyzontem nocne niebo oświetlił mdły niebieskawy odblask. PUSTKOWIA KARKALIMA ROZCIĄGAJĄ SIĘ od dawnego Veredux do ruin Mardevis i w głąb lądu poza koryto Sevianu. Telemar zniknął razem ze swoimi legendarnymi bogactwami oraz połową floty Ursbachu. Dobrze się składa, że Arguentczycy mają teraz mniej wrogów, gdyż lud Słonego Wybrzeża także jest mniej licz- ny i usiłuje zasymilować się z BreoMa, uwięzionymi tutaj, gdy siłą rozdarte bramy między wymiarami oderwały od siebie na zawsze nasze dwa światy. Księżycowy Ząb nie ucierpiał w sferze fizycznej, chociaż w miejscu, skąd kiedyś widziałam zimną, trawiastą równinę, dziś zieje straszliwa otchłań. Debata na temat ponownego osiedlenia Breo'la trwa; nowej Radzie Autarchów przewodzi Halvericus, a i ja mam w tym ciele sporo do powiedzenia - niejako baśniowa niemal bogini, lecz jako kobieta, która przyjęła odpowiedzialność za rodziny i cudzoziemskie klany stojące obozem na jej ziemi oraz za ich kuzynów uciekających z niegdyś zdobytych autarchii w płonnej nadziei powrotu do domu. Zapobiegłam walkom tam, gdzie Breo'la uważali się za władców, a choć Singfa pozostaje w rękach konnych plemion, nomadowie przeżywają ciężkie chwi- le, usiłując przystosować się do życia w wyludnionej górzystej krainie, którą uważajązaswojąwłasność. Wygląda na to, że trzeba będzie udzielić im pomocy, to jedyne humanitarne rozwiązanie. Przywrócenie pokoju na Słonym Wybrzeżu będzie wymagało wiele pracy, czasami obawiam się, że zatargi i rodowe waśnie wywołane przez Kar Kalima skaziły Arguentczyków - a także Breo'la - na wiele następnych pokoleń. Jest jednak nadzieja, że się mylę. Na przykład karzdagi stały się mi wierne, gdyż po odzyskaniu mocy szybko nauczyłam się, jak łatwo kierować tymi prostymi, niemal zwierzęcymi umysłami. 0 wiele trudniej jest okiełznać ich bestialską naturę; wszystko, co mogę tymczasem zrobić," to trzymać je z dala od ludzi, pozwalać im na buszowanie po odległych wzgórzach Caronny, gdzie cze- kają w gotowości do jakiejś przyszłej, na razie nieokreślonej służby. Krzywy Kieł chyba nie wierzy w mój podstęp, ale jego to- warzysze owszem. Pilnuję karzdagi do czasu, kiedy wymyślę, co z nimi zrobić. Przyjaciół, którzy zginęli w wojnie czarodziejów przeciwko Kar Kalimowi, od dawna opłakuję; blizny po oparzeniach przypo- minają mi, jaką cenę płaci się za dumną i samowolną władzę. Nie odbywam już audiencji okryta blaskiem magii i maską. Nie po- święcam czasu na budowanie tajemniczości, która przez tyle lat oddzielała mnie od tego świata i jego ludu. Złudzenie kryjące dro- gę do Księżycowego Zęba zostało cofnięte, gdyż jest wiele pracy 1 związanych z nią podróży. Nigdy nie pragnęłam pełnić obo- wiązków autarchy, lecz teraz nie da się tego uniknąć. Kar Kalim pozostawił swój ślad na tej ziemi, ale i na mnie. A kto poza mną widział Styrcję i rozumie, co wygania tych ludzi z umierającego świata, co skłania ich do zwalczania wszelkich przeszkód, byle tylko przetrwać? Nie lubię Breo'la, lecz szanuję ich i jest to pod- stawa, by wyrosło między nami coś dobrego. O tym myślę, kiedy HaWericus próbuje mnie zakrzyczeć pod- czas spotkań rady. Zawsze wolałam mężczyzn odważnych. Nie- długo będę musiała zaprosić go do Księżycowego Zęba jako przy- jaciela, nie jako innego autarchę, i zobaczymy, jakie przymierze może wyrosnąć z takiego początku. Tyrrfczasem Kar Kalim nie przytłacza krainy swoim cieniem i chociaż wszyscy omijają Pustkowia, w pozostałych częściach Słonego Wybrzeża między Breo'la i Arguentczykami zaczął się niechętny handel. Większość nocy przesypiam spokojnie. Nie wiem, dokąd odchodzą duchy po śmierci, ale mam nadzie- ję, że Lesseth uważa, iż warto było zapłacić tę cenę.