ZŁOTA ENCYKLOPEDIA BAJEK LEGENDY POLSKIE WARS I SAWA strona 5 O HEJNALE MARIACKIM strona 10 LWY GDAŃSKIE strona 14 O HALINIE KRĘPIANCE strona 18 O LECHU, CZECHU I RUSIE strona 21 PIAST KOŁODZIEJ strona 28 O WANDZIE, CO NIE CHCIAŁA NIEMCA strona 32 PAN TWARDOWSKI strona 37 WALIGÓRA I WYRWIDĄB strona 43 KWIAT PAPROCI strona 48 JURATA, KRÓLOWA BAŁTYKU strona 50 I MIEJSKA BIBLIOTEKA PUBLICZNA im. H. Sienkiewicza 05-800 w Pruszkowie, ul. K. Puchatka • tel. 58 88 91 Filia nr 2 Tekst: Magdalena Grądzka Ilustracje: Grzegorz Szumowski Zdzisław Byczek Marek Płoza-Doliński © 1998 Wydawnictwo WILGA ul. Smulikowskiego 1/3 00-389 Warszawa tel. 826-08-82, fax 826-06-43 ISBN 83-7156-266-7 Drukowano we Włoszech Printecl in Italy LEGENDY POLSKIE WARS I SAWA Dawno temu, za niepamiętnych czasów, nie było w Polsce ani miast, ani wsi. Kraj pokrywały ogromne, nieprzebyte puszcze, pełne dzikiej zwierzyny. Tylko gdzieniegdzie znajdowały się niewielkie osady ludzkie. Właśnie wtedy w samym sercu mazowieckiego boru, nad Wisłą, żył młody rybak imieniem Wars. Był to młodzieniec dzielny i pracowity. Sam zbudował łódź, wyciosał wiosła i cierpliwie wiązał sieci. Sprzyjało mu szczęście, toteż kiedy wypływał na połów, zawsze powracał z siecią pełną dorodnych ryb. Wars lubił swoje zajęcie. Cieszył się każdą chwilą spędzoną na wodzie, wpatrywał się w bystry nurt rzeki, słuchał ptasiego śpiewu. Szczególnie zaś upodobał sobie nocne wyprawy. Panował wtt niezmącony spokój, księżyc oświetlał Wisłę srebrnym blaskiem, a i dochodziły tajemnicze odgłosy nocnego życia. Pewnego razu, po zapadnięciu zmroku, Wars zepchnął łódź na wodę, zarzucił i i cierpliwie czekał ukryty wśród wysokich trzcin. Nagle wzburzyły się wiślane fale i z rzecznych odmętów wynurzyła się... prześliczna dziewczyna. Młody rybak zama z zachwytu i zdumiony patrzył na przedziwne zjawisko. A było na co! Dziewczyna miała długie jasne włosy, wielkie szafirowe oczy i... od połowy ciała rybi ogon, póki srebrzystą łuską. Wars przetarł oczy i spojrzał raz jeszcze, nigdy bowiem nie widział kogoś takiego. Przypomniał sobie jednak opowieści ojca i zrozumiał - to była syrena! Syrena, nieświadoma tego, że ktoś ją podpatruje, podpłynęła bliżej i zaczęła śpiewać. Na dźwięk jej pięknego głosu serce młodego rybaka zabiło żywiej. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Od tej chwili żył jak we śnie. Wszędzie widział i słyszał swoją syrenę, myślał tylko o niej i niecierpliwie czekał, kiedy znów ujrzy ją i usłyszy. Nie przeszkadzało mu nawet to, że ona nic nie wie o jego uczuciu. Pewnej nocy nieostrożny młodzieniec zapomniał się tak dalece, że wysunął głowę spomiędzy wysokich trzcin, aby lepiej widzieć swą ukochaną. Zaszeleściły szuwary, zdziwiona dziewczyna przerwała pieśń i podpłynęła do wpatrzonego w nią Warsa. - Dlaczego podglądasz mnie i podsłuchujesz, jak śpiewam?! - spytała zagniewana. - Jestem rybakiem, syreno... - zaczął nieskładnie Wars. - Wiem dobrze kim jesteś, wiele razy widziałam cię na Wiśle. Ale to jeszcze nie powód, żeby... - Tak, wiem, ale kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy % i usłyszałem twój śpiew, zupełnie straciłem głowę. Pokochałem cię tak mocno, że żyć bez ciebie nie mogę - przerwał jej Wars. łl B" \ \ Złotowłosa dziewczyna spojrzała na Warsa spod długich rzęs. - I ty także nie jesteś mi obojętny - westchnęła. - Ale przecież tak bardzo różnimy się: ja jestem syreną, ty człowiekiem... $ Jedno od drugiego nie mogło oderwać oczu i zrozumieli, że są dla siebie stworzeni. Wahając się, Sawa - bo tak właśnie miała na imię - wyjawiła Warsowi tajemnicę: jeżeli syrena z wzajemnością zakocha się w człowieku, na zawsze utraci swój rybi ogon i stanie się kobietą. Usłyszawszy to, Wars poprosił Sawę, aby została jego żoną. Zgodziła się z radością. Wyszła na ląd. Opadła z niej rybia łuska, a w miejscu ogona pojawiły się nogi. Była teraz piękną dziewczyną, nie różniącą się od innych. Po raz pierwszy zakochani mogli objąć się w czułym uścisku. 8 ' X Pil Wkrótce odbyło się huczne wesele. Wars i Sawa żyli długo i szczęśliwie, otoczeni miłością i szacunkiem ludzi. Po latach wokół ich chaty powstała duża osada rybacka, którą na ich pamiątkę nazwano Warszawą. Dziś Warszawa jest wielkim miastem i stolicą Polski. z •+*• O HEJNALE MARIACKIM Późna noc gasiła na niebie resztki gwiazd, kiedy trębacz z mariackiej wieży przemierzał krakowski rynek. Zazwyczaj spał jeszcze o tej porze, ale dziś dręczyły go koszmary, a jakieś złe przeczucia kazały mu wstać wcześniej i udać się na posterunek. Czasy były niespokojne, tatarskie hordy pustoszyły polskie ziemie, paląc miasta i bezlitośnie mordując ludzi. Trwoga zaległa nad Krakowem. Niedawno doszły tu wieści o spustoszeniu Sandomierza; mieszkańcy obawiali się, że wkrótce Tatarzy mogą dotrzeć i pod Kraków. Niewesołe myśli towarzyszyły staremu trębaczowi, kiedy po krętych schodach mozolnie wdrapywał się na wieżę kościoła Mariackiego. Stanąwszy wreszcie na szczycie, odetchnął głęboko i bacznie rozejrzał się wokół. Szarość nieba powoli zaczęła przechodzić w jasny róż, milczały jeszcze ptaki, a w dole leżał Kraków pogrążony we śnie. Jak okiem sięgnąć, panował niezmącony spokój. - Dzięki Bogu, dzięki Bogu - wyszeptał trębacz i obszedłszy szczyt wieży, usiadł na wąskiej ławeczce. Wkrótce zasnął, przyciskając do piersi swoją trąbkę. Drzemał krótko: jakieś odgłosy sprawiły, że otworzył oczy i zerwał się na równe nogi. Podszedł do okienka, spojrzał w dół i... zdrętwiał. To Tatarzy zbliżali się do bram miasta! Wyraźnie widział ich zgarbione sylwetki, jakby zrośnięte z grzbietami niedużych, żwawych koników. Było ich całe mrowie, a nowi wojownicy wciąż nadciągali pod mury miasta. Trzeba zbudzić mieszkańców i ostrzec ich przed niebezpieczeństwem - pomyślał starzec. - Niech chwycą za broń, niech ratują siebie i miasto! Przycisnął trąbkę do ust i z całych sił zagrał hejnał mariacki, najgłośniej jak potrafił. Dźwięczny głos trąbki popłynął w chłodnym powietrzu poranka nad dachami kościołów i domów. Dotarł do uszu śpiących krakowian. - Cóż to się dzieje? - dziwili się obudzeni ludzie, przecierając zaspane oczy. - Wszakże to jeszcze nie pora! Ale melodia hejnału nie milkła ani na chwilę, była coraz głośniejsza i bardziej natarczywa. Głos trąbki zwiastował jakieś nieszczęście i wzywał do walki. Pojęli krakowianie: to wróg stoi u bram miasta. Co tchu rzucili się ku miejskim murom. A czas był już ku temu najwyższy, bo Tatarzy szykowali się do szturmu. Kto żyw, stanął do obrony i wkrótce rozgorzała zacięta walka na śmierć i życie. Na napastników lała się z murów wrząca woda i sypały kamienie. W powietrzu świszczały tatarskie strzały. Rżenie koni mieszało się z krzykami ludzi, z jękami konających i rannych. A nad Krakowem wciąż rozbrzmiewał hejnał, zagrzewając ludzi do walki, niosąc im otuchę i nadzieję. i 12 Tatarzy szybko spostrzegli, kto ostrzegł mieszkańców i kto dodaje im sił w walce. Zaraz też najlepsi łucznicy zaczęli mierzyć do postaci na szczycie wieży. Poszybowały strzały, a jedna z nich ugodziła w gardło starego trębacza. Urwał się w pół hejnał i cisza zaległa nad miastem. Ktoś wdrapał się na wieżę, ale było już za późno. Stary trębacz leżał martwy. Jednakże pamięć o jego bohaterskim czynie żyje do dziś. Na pamiątkę tego wydarzenia, ^— co dzień ze szczytu mariackiej wieży rozlega się na cztery \ strony świata nie dokończony v hejnał, taki sam jak ten, %» który przed kilkuset laty przerwała tatarska strzała. se, S LWY GDAŃSKIE W Gdańsku mieszkało niegdyś i tworzyło wielu dobrych kamieniarzy, ale żaden z nich nie był tak znany jak Daniel. Spod jego ręki zawsze wychodziły arcydzieła. Rzeźbione w kamieniu owoce i kwiaty wyglądały jak prawdziwe, a ludzie i zwierzęta jak żywi. Ale najchętniej i najlepiej mistrz Daniel rzeźbił lwy. Gdańszczanie żartowali, podziwiając jego dzieła, że Daniel ma takie szczęście do zwierząt jak jego biblijny imiennik, który wtrącony do jamy pełnej głodnych lwów nie został przez nie rozszarpany, lecz zyskał ich przyjaźń. Kiedy rada miejska uchwaliła, by przyozdobić ratusz nowym portalem z herbem Gdańska, zadanie to powierzono Danielowi. Nikt się nie zdziwił, bo któż lepiej od niego mógłby wykuć herbowe lwy, strzegące dwóch krzyży i korony? Nie były to czasy sprzyjające spokojnej pracy. Rzeczpospolita chyliła się ku upadkowi, a król pruski, Fryderyk, łakomym okiem spoglądał na Gdańsk, chcąc przyłączyć to bogate portowe miasto do Prus. Nieraz rozmyślał nad tym Daniel, postukując kamieniarskim młotkiem w swojej pracowni. Wiedział przecież, że gdańskie lwy pilnują polskiej korony, którą niegdyś król Kazimierz Wielki zawiesił nad dwoma herbowymi krzyżami. Nadszedł dzień, kiedy praca nad portalem została zakończona. Miasto szykowało się do uroczystości odsłonięcia nowego dzieła. Przed ratuszem zebrali się odświętnie ubrani gdańszczanie z rajcami i burmistrzem na czele. Wszyscy z wielką niecierpliwością czekali na moment, gdy zobaczą wreszcie nowy portal z wykutym herbem miasta. Kiedy oczom zebranych ukazało się dzieło mistrza Daniela, przez tłum przeszedł szmer zachwytu. Ale cóż to? W kilku miejscach dały się słyszeć głośne uwagi, a w chwilę później powstał nieopisany hałas i zamieszanie. Wielu ludzi wskazywało na herb i z oburzeniem kręciło głowami. - Mistrz Daniel pomylił się! - wołał głośno jegomość z wielkim brzuchem. - Czyżby nie znał herbu własnego miasta? - pytała oburzona mieszczka w wielkim białym czepcu na głowie. - On sobie zakpił z nas! - stwierdził jakiś młodzieniec. Rzeczywiście, herb Gdańska na portalu nie był taki sam jak ten, który widniał na cechowych chorągwiach i pieczęciach miejskich. Tam postacie lwów zwrócone były ku sobie, a ich wzrok spotykał się ponad tarczą, którą trzymały w łapach. Z tłumu wystąpił jakiś starzec. Był to mistrz kamieniarski Krzysztof, w którego pracowni Daniel terminował. - Tu nie może być mowy o żadnej pomyłce - powiedział nieco drżącym, ale stanowczym głosem. - Wiedział dobrze mistrz Daniel, co robi. Spójrzcie na te lwy, ich wzrok biegnie ku Bramom - Złotej i Wyżynnej, tam gdzie zaczyna się Królewska Droga. Lwy gdańskie patrzą ku Rzeczypospolitej, wyczekując od niej pomocy i opieki dla naszego miasta. Gwar ucichł, mieszczanie w uroczystym skupieniu słuchali słów starego kamieniarza. - To prawda! Nie pomylił się nasz Daniel! - mówili ludzie, a ich spojrzenie, podobnie jak lwów, kierowało się ku Królewskiej Drodze, ku Rzeczypospolitej... Ale wyczekiwana pomoc nie nadeszła. Polska, rozdarta przez zaborców, znikła z map Europy na przeszło sto lat. W Gdańsku zaś pojawiły się wojska króla pruskiego. Jednak po długich latach ratuszowe lwy gdańskie doczekały się powrotu Polski nad Bałtyk. O HALINIE KRĘPIANCE Już dwukrotnie wojska tatarskie docierały pod Sandomierz i pustoszyły miasto. Kiedy rozeszła się wieść o planach następnego najazdu, gród był lepiej przygotowany do obrony, a pomimo to troska malowała się na obliczu wójta, Piotra Krępy. - Cóż mamy począć? - pytali Piotra mieszczanie. - Trzeba zaskoczyć wroga - powiedział wójt. Kiedy zapadł zmrok i w obozie tatarskim czuwały tylko straże, wójt zaatakował znienacka nieprzyjaciela. Rozgorzała straszliwa walka. Chociaż sandomierzanie bili się dzielnie, musieli ulec przeważającym siłom Tatarów. W nierównym boju padło wielu mieszczan, a wśród nich Piotr Krępa. Śmierć wójta i najmężniejszych obrońców załamała mieszkańców. Całkiem stracili nadzieję, opuścił ich duch walki. Starszyzna miejska uznała, że pozostało jej tylko oddać miasto na dogodnych warunkach. Decyzji tej gorąco sprzeciwiła się córka poległego wójta, Halina. - Jak można wierzyć, że Tatarzy dotrzymają jakichkolwiek warunków?! - zawołała. - Nigdy tak nie czynili, czemu teraz mieliby postąpić inaczej? Nie, z nimi trzeba walczyć ich własną bronią - podstępem! - Brzydzimy się podstępem - godnie oświadczyli rajcy, ale od śmierci ojca Halina myślała tylko o zemście i nalegała gorąco, by pozwolono jej działać. - Co chcesz uczynić? - pytali mieszczanie. - Przyjdzie czas, a dowiecie się wszystkiego - i wyszła na naradę z nowym dowódcą obrony. Po zapadnięciu nocy wójtówna wymknęła się z miasta i ruszyła w stronę tatarskiego obozu. Tam pochwycili ją skośnoocy strażnicy i zaprowadzili przed oblicze swego wodza. - Cóż za zuchwałość sprowadziła cię tutaj, szalona dziewczyno?! - wykrzyknął Tatar. - Przybyłam tu w ważnej sprawie. Mogę pomóc ci zdobyć miasto. Wódz zdziwił się, zmarszczył brwi i po chwili namysłu zapytał: - Dlaczego mam ci wierzyć? - Mam stare porachunki z mieszkańcami i chcę się na nich zemścić. - Co zamierzasz zrobić? - dopytywał się Tatar. - Jest tu niedaleko tajemne podziemne przejście, prowadzące do miasta. Wskażę wam drogę i poprowadzę wojsko tunelem aż do samego Sandomierza. Wódz z wielką uwagą wysłuchał słów Haliny. Myśl o bogatych łupach sprawiła, że opuściła go zwykła ostrożność i nie wyczuł podstępu. Kazał natychmiast szykować się swoim wojownikom. Najeźdźcy dosiedli koni i ruszyli za Krępianką. W krótkim czasie dotarli do ukrytego wśród gęstych zarośli wejścia. Halina po raz ostatni spojrzała na uśpiony Sandomierz, ukradkiem otarła łzę i szybko weszła do podziemi. Za nią podążyli Tatarzy. Kiedy byli w połowie drogi, ukryci nieopodal wejścia mieszkańcy miasta zawalili je przygotowanymi głazami i odcięli nieprzyjacielowi odwrót. Tatarzy, nieświadomi tego, co się stało, dalej posuwali się krętymi korytarzami. Wielkie było ich zdziwienie, a potem wściekłość i przerażenie, gdy zorientowali się, że są w pułapce. Byli uwięzieni w ślepo zakończonym, odciętym od świata lochu. - Zdradziłaś nas, podstępna dziewczyno! - krzyknął dowódca. - Zdradziłaś nas! - wrzasnęli wojownicy, wyciągając szable. - Tak - odpowiedziała Halina. - Zginiecie tutaj haniebnie, bo wejście jest już zamknięte. Wiedzcie, że umrę spokojnie, bo pomściłam śmierć swego ojca i ocaliłam miasto. Halina zginęła rozsieczona tatarskimi szablami. > Ale i jej mordercy znaleźli śmierć w podziemnej pułapce, do której przywiodła ich, ratując Sandomierz. 20' O LECHU, CZECHU I RUSIE Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze wszyscy Słowianie zamieszkiwali wspólne ziemie i mówili jednym językiem, żyło trzech braci: Lech, Czech i Rus. Żyło im się dobrze i zgodnie, a z racji swej mądrości przewodzili poszczególnym rodom. Lecz nadszedł czas, kiedy ziemia nie mogła już wyżywić ich ludzi, w lasach zaczęło brakować zwierzyny, a w rzekach ryb. Zebrali się bracia na naradę. Usiedli w cieniu rozłożystych drzew i zaczęli zastanawiać się nad tym, co mają począć dalej. Pierwszy przemówił najstarszy, pochmurny Rus: - Bracia! Tak dalej być nie może. Nasze ziemie są już tak zaludnione, że głód może zajrzeć nam w oczy. - Masz rację - przytaknął mu średni brat, Czech - ale cóż mamy robić? - Powinniśmy poszukać nowych siedzib dla naszych plemion - odezwał się milczący do tej pory najmłodszy z braci, Lech. - Dobrze radzisz! Wyruszymy, by znaleźć nowe ziemie dla naszych ludzi - powiedzieli zgodnie Czech i Rus. V A , i.; \- Jak postanowili, tak uczynili. Zwołali współplemieńców, aby powiadomić ich o swojej decyzji. Złożyli ofiary, zabrali posążki domowych bóstw i ruszyli w drogę. Na czele podążały straże i hufce zbrojnych, za nimi jechali trzej bracia i starszyzna plemienna. W środku pochodu - na wozach lub wierzchem - jechali starcy, kobiety i dzieci. Potem pędzono stada bydła, a ogromną kolumnę zamykali wojownicy, strzegący bezpieczeństwa i pilnujący porządku. Niełatwa to była droga. Na każdym kroku czyhały na nich różne niebezpieczeństwa, ale Słowianie szli nieustraszenie przez gęste puszcze, przechodzili rzeki w bród, mijali górzyste krainy. Tylko z rzadka natrafiali na osady ludzkie. Mimo zmęczenia, uparcie podążali przed siebie. 23 Nadszedł dzień rozstania. Jako pierwszy pożegnał się z braćmi Rus, który wybrał krainę bezkresnych stepów i rozległych, żyznych równin, poprzecinanych siecią szerokich rzek. - Żegnajcie, bracia, i pamiętajcie o mnie! Życzę wam szczęścia - rzekł, zebrał swój lud i skierował się z nim na północ. Pozostali powędrowali dalej. Niebawem odłączył się od pochodu Czech. Podążył ze swym plemieniem na południe i tam, nieopodal góry, którą zwano Rzip, na ziemi urodzajnej i bogatej, założył swoje państwo. Najmłodszy z braci, Lech, wytrwale podążał naprzód. Wędrówka zbliżała się jednak do końca. Pewnego dnia orszak zatrzymał się, bo ludzie byli zmęczeni i chcieli odpocząć. Podczas gdy mężczyźni rozbijali obozowisko, a kobiety zajęły się przygotowaniem posiłku, Lech bacznie rozglądał się wokół. Gęste lasy pełne były zwierzyny, czyste rzeki obfitowały w ryby, a przejrzyste jeziora utwierdzały w przekonaniu, by zamieszkać nad ich brzegami. Lech głęboko nad czymś rozmyślał. Późnym popołudniem zwołał starszyznę plemienną, a gdy mężczyźni zasiedli już przy ognisku, tak do nich przemówił: - Wędrowaliśmy długo, szukając miejsca na naszą nową siedzibę, i chyba dziś właśnie je znaleźliśmy. Chętnie zostanę tutaj. Okolica jest piękna, a żyzna ziemia wyżywi nas wszystkich. Chciałbym jednak wysłuchać waszej rady. Zapanowała cisza, którą z rzadka tylko przerywały szepty. Po chwili odezwał się najbardziej doświadczony z całej starszyzny: - Mądrość przemawia przez ciebie, Lechu. Twoi bracia, Rus i Czech, dawno założyli siedziby, tylko my wciąż jesteśmy w drodze. Zostańmy tutaj i zbudujmy gród! V v 26 - Gdybyż jeszcze bogowie zechcieli dać nam znak, gdzie rozpocząć budowę! - westchnął Lech. Znowu zapadła cisza. Nagle jakiś szum przerwał milczenie i ogromny cień przesunął się nad polaną. Zaciekawieni ludzie podnieśli głowy. Ujrzeli orła, który powoli opadał na gniazdo, znajdujące się w koronie wielkiego dębu. Na tle czerwonego, przedwieczornego nieba sylwetka ptaka odcinała się ostrą bielą. - To znak od bogów! - krzyknęli zgodnym chórem ludzie. - To dobra wróżba - rzekł uśmiechnięty Lech. - Tutaj się osiedlimy, a ten wspaniały ptak będzie nas ochraniał. Tak też się stało. Na polanie zbudowano gród, a na pamiątkę orlego gniazda nazwano go Gnieznem. Orzeł biały na czerwonym tle stał się herbem państwa polskiego, które bierze swój początek od Lecha. * /... * ' »••',:': ą'* „?•'' '"„*> ' *'* 27 PIAST KOŁODZIEJ Za rządów księcia Popielą, nieopodal Kruszwicy mieszkał kmieć zwany Piastem. Uprawiał ziemię, hodował pszczoły, a oprócz tego trudnił się kołodziejstwem - wyrabiał wozy. Wraz z żoną Rzepichą żyli sobie zgodnie i spokojnie, wychowując dzieci. Najstarszy syn skończył właśnie siedem lat, zbliżały się postrzyżyny, które obchodzono bardzo uroczyście. Było to bardzo ważne święto, gdyż tego dnia chłopiec przechodził spod opieki matki pod pieczę ojca, obcinano mu długie włosy i nadawano imię. Kiedy zaproszeni przez Piasta goście mieli zasiąść za stołem, zjawiło się niespodziewanie dwóch wędrowców. Byli to wysocy młodzieńcy odziani w luźne, płócienne szaty. Wyglądali na bardzo zmęczonych, a ich ubrania i sandały pokrywał kurz. Przybysze stanęli w progu, pozdrowili zebranych, a potem jeden z nich przemówił do gospodarzy: - Wędrujemy już długo, a czeka nas jeszcze daleka droga. Pozwólcie nam ugasić pragnienie i trochę odpocząć. Prosiliśmy o gościnę u księcia Popielą, ale on kazał służbie wygnać nas spod bram swego dworu. Piast skłonił się przed wędrowcami i zaprosił ich, aby wraz ze wszystkimi zasiedli przy stole: - Bądźcie mymi gośćmi - rzekł. - Jedzcie i pijcie do woli i radujcie się razem z nami, gdyż dziś świętujemy postrzyżyny mego najstarszego syna. 29 Gdy już wszyscy zaspokoili pierwszy głód, Rzepicha przyprowadziła do izby chłopca. Malec ukląkł przed ojcem, a ten podniósł go, skropił źródlaną wodą i z powagą sięgnął po nożyce. Następnie chwycił długi kosmyk włosów nad czołem dziecka i uroczyście obciął. Uczyniwszy to, zwrócił się do tajemniczych wędrowców i powiedział: - Proszę was, zróbcie to samo, co ja, i nadajcie memu synowi imię, które od dziś będzie nosił. Przybysze dokonali obrzędu postrzyżyn, »? *zf' a Jec^en z nich rzekł do chłopca: - ? - Od dziś będziesz się nazywał Ziemowit. Niech to imię przyniesie ci szczęście i sławę. Wypowiedziawszy te słowa, uczynił nad głową chłopca niezwykły znak. Po czym goście kolejno podchodzili do Piastowego syna i każdy z nich obcinał mu pasemko włosów. Kiedy dokonano postrzyżyn i odśpiewano obrzędowe pieśni, wszyscy udali się na cmentarz, aby modlitwą i ofiarą uczcić duchy zmarłych przodków. Po powrocie do gościnnej chaty wędrowcy pożegnali się z Piastem i Rzepichą, a odchodząc nakreślili nad nimi ów znak, który poprzednio uczynili nad głową chłopca. Powędrowali przed siebie i ani Piast Kołodziej, ani nikt z jego gości nie dowiedział się nigdy, kim byli, skąd przyszli i dokąd się udali. Jedno tylko stało się wkrótce jasne: nie byli zwykłymi ludźmi, gdyż po ich odejściu nie ubywało jadła, choć na ucztę do Piasta przyszło jeszcze wielu gości. Ziemowit wyrósł na dzielnego młodzieńca i dobrego człowieka, a po śmierci Popielą lud wybrał go nowym księciem. Tak spełniło się życzenie tajemniczych wędrowców. O WANDZIE, CO NIE CHCIAŁA NIEMCA Po śmierci księcia Kraka wielka żałoba zapanowała w jego grodzie - Krakowie. Poddani opłakiwali śmierć mądrego i sprawiedliwego władcy. Z trwogą spoglądali w przyszłość, gdyż Krak nie zostawił po sobie męskiego potomka, tylko córkę - Wandę. Jej to właśnie miał przypaść tron książęcy. Czy młodziutka księżniczka podoła ciężkim obowiązkom władcy, czy da sobie radę? Niepotrzebnie jednak martwiła się starszyzna i cały lud. Już pierwsze dni jej rządów rozwiały przedwczesne obawy. Wanda szybko zdobyła miłość ludu, a wieści o jej urodzie i mądrości rozeszły się szeroko, na wszystkie strony świata. Dotarły też na zachód, nad Łabę, gdzie panował książę Rydygier. Młody Niemiec szukał sobie żony, toteż z wielkim zainteresowaniem wysłuchiwał wiadomości o pięknej córce Kraka. Postanowił za wszelką cenę zdobyć jej rękę. Wysłał więc do Krakowa zbrojne poselstwo, bogate w dary. Rycerze niemieccy mieli prosić Wandę w imieniu Rydygiera o rękę. Gdyby nie zechciała zostać jego żoną, mieli wymusić na niej zgodę groźbą. Długą drogę przebyli posłowie, zanim dotarli do Krakowa. Dziwili się, że za tyloma lasami, rzekami i górami kryje się tak piękne i bogate miasto. Zdumienie ich było jednak jeszcze większe, kiedy następnego dnia ujrzeli Wandę. Nie kłamały słowa opowieści docierających aż nad Łabę. Dziewczyna była młoda i piękna jak słoneczny, wiosenny poranek. Najstarszy z posłów wystąpił do przodu, skłonił się nisko i przemówił: - Piękna Wando! Przybyliśmy tutaj w imieniu dzielnego księcia Rydygiera, który zakochał się w tobie, słysząc o twej urodzie i mądrości. Książę przysyła ci bogate dary i prosi, byś została jego żoną. To mówiąc złożył u stóp księżniczki wielką szkatułę pełną klejnotów i kosztowności. Wanda popatrzyła na dary, lecz nie ucieszyła się nimi, uśmiech zniknął z jej twarzy. Podniosła głowę, spojrzała na posłów i powiedziała: - Podziękujcie swemu panu. Nie mogę jednak przyjąć jego podarków, tak jak nie mogę zostać jego żoną. Moje miejsce jest tu, na tej ziemi, którą kocham, wśród mego ludu, który także miłuję. Nie mogłabym ich opuścić i żyć na obczyźnie. Pobledli niemieccy rycerze słysząc te słowa i gniew pojawił się na ich brodatych obliczach. Krótko naradzali się między sobą, po czym znowu głos zabrał najstarszy: - Zuchwała jest twoja mowa, księżniczko! Wiedz jednak, że mój pan zawsze dostaje to, czego chce. Jeśli odmówisz mu swej ręki, krwią spłynie ziemia, którą tak miłujesz! Zastanów się więc dobrze nad odpowiedzią. - Są jeszcze inne prawa niż prawo miecza - odrzekła dumnie Wanda i wyszła z komnaty. Na próżno przerażeni widmem wojny wielmoże usiłowali wpłynąć na zmianę jej zdania. Oświadczyła stanowczo, że za Niemca nie wyjdzie i nigdy nie opuści kraju nad Wisłą. W ciszy swojej komnaty znalazła inny sposób, aby uchronić lud przed wojną. Gdy ciemna noc zapadła nad Wawelem i całym Krakowem, a sen zmorzył nawet czuwających strażników, Wanda wymknęła się niepostrzeżenie. Biegła prosto nad Wisłę. Przez chwilę stała na jej stromym brzegu i wpatrywała się w nieprzeniknione ciemności. Potem uniosła ręce i skoczyła w wezbrane wody rzeki. 35 Rankiem Wisła wyrzuciła na brzeg ciało Wandy. Płakali wszyscy poddani, głęboko wzruszeni jej poświęceniem. Zawziętość opuściła niemieckich posłów, którzy odjechali chyłkiem, udając się w powrotną drogę nad Łabę. Kiedy opowiedzieli Rydygierowi o czynie Wandy, zmiękło jego serce. Pożałował swoich gróźb i zrozumiał, że miłości nie można ani zdobyć siłą, ani jej kupić. Wierny lud, chcąc uczcić pamięć i bohaterstwo swej pani, usypał pod Krakowem wysoki kopiec, który nazwano jej imieniem. 36 TWrf*. PAN TWARDOWSKI Dawno temu, za panowania Zygmunta Augusta, żył niebogaty szlachcic, Twardowski. Majątek miał niewielki, więc zamiast gospodarować na wsi, w Krakowie leczył ludzi. W dzieciństwie bardzo pobożny, porzucił później praktyki religijne i zaczął parać się czarną magią. Studiował pilnie tajemne księgi, aby rozwikłać zagadkę nieśmiertelności. Chciał bowiem śmierć przechytrzyć i żyć wiecznie. W jednej ze starych ksiąg wyczytał Twardowski, jak przywołać diabła. Zapragnął zaraz wypróbować tę sztukę. Udał się więc za Kraków, w miejsce puste i bezludne. Tam wygłosił stosowne zaklęcie. Ledwie skończył - błysnęło, zagrzmiało i przed szlachcicem pojawił się diabeł. Nie minęło wiele czasu, a dogadali się ze sobą i zawarli pakt. Czart miał służyć Twardowskiemu wiernie, spełniając wszystkie jego zachcianki i rozkazy, a w zamian szlachcic oddawał mu swą duszę. Lecz diabeł mógł ją porwać dopiero wówczas, gdy Twardowski znajdzie się w Rzymie. Szlachcic ukradkiem zatarł ręce; ani myślał się tam udawać, diabelska potęga będzie więc służyć mu wiecznie. Wysłannik piekła szybko spisał cyrograf, na którym Twardowski złożył podpis własną krwią, utoczoną z serdecznego palca. 1.'.-"' Zyskawszy tak wielką moc, czarnoksiężnik korzystał z niej bez umiaru. Jego fantazje dały się wkrótce diabłu we znaki. Raz musiał do Olkusza srebro z całej Polski poznosić, innym razem ustawić w Pieskowej Skale głaz w kształcie maczugi. Czart dwoił się i troił, spełniając kolejne zachcianki swego pana, ale wszystko to było mało. Twardowski dzięki niemu coraz to nowe wyczyniał cuda. Widywali go ludzie, jak jeździł na kogucie, latał w powietrzu, a po Wiśle pływał pod prąd, bez wioseł i żagli. Niebawem też zakochał się Twardowski w mieszczce krakowskiej, którą wkrótce pojął za żonę. Nie ustatkował się jednak, życie nadal upływało mu na figlach i zabawach, i ani myślał wyjeżdżać do Rzymu. Diabeł zaczął tracić cierpliwość. Miał dość czekania w nieskończoność, chciał wreszcie dostać to, co mu się należało. Zdybawszy czarnoksiężnika samego w ciemnym lesie, zażądał od niego, aby dopełnił warunków umowy i bezzwłocznie ruszył do Rzymu. Przestraszył się Twardowski, ale mocą swych czarów udało mu się zmusić biesa do odwrotu. Czart jednak postanowił przechytrzyć mistrza. Przybrawszy postać sługi, stanął przed Twardowskim, prosząc go, aby udał się z nim do pobliskiej gospody, gdzie jego pan leży ciężko chory. Czarnoksiężnik nie wyczuł podstępu i pospieszył za diabłem. Gdy tylko przestąpił próg karczmy, stada sów, kruków i puchaczy obsiadły jej dach ze straszliwym wrzaskiem. Diabeł tymczasem przybrał swą zwykłą, czartowską postać. Ubrany z niemiecka, w obcisłe pludry i fraczek, zdjął z głowy trójgraniasty kapelusz, skłonił się dwornie do samej ziemi i rzekł: 'ą .*#•* ?<*" \ Dopiero wtedy poznał Twardowski, że wpadł w czarcią pułapkę, ale postanowił, że tanio swej duszy nie sprzeda. Dostrzegł w izbie dziecko niedawno ochrzczone, które leżało w kołysce, i porwał je na ręce. Nie tracąc nadziei, ostro odpowiedział diabłu: - Idź precz, zjawo nieczysta! Widzisz przecież, że trzymam na ręku dopiero co ochrzczone dziecię, do którego ty ani prawa, ani też przystępu żadnego nie masz! Ale diabeł nie speszył się tym wcale i, przestąpiwszy z nogi na nogę, wycedził przez zęby: - Oj, nieładnie, panie bracie, nieładnie... Kiedy podpisywałeś cyrograf, dałeś mi verbum nobile, słowo szlachcica, że w Rzymie mój jesteś i kwita! Zmieszał się Twardowski, usłyszawszy diabelski przytyk. Włożył dziecko do kołyski, bo przecież nie mógł złamać szlacheckiego słowa, nawet za cenę ratowania swej duszy. A diabeł tylko na to czekał, porwał szlachcica i obydwaj wylecieli kominem wśród krakania i pohukiwania ptactwa. 'fń *** Kiedy tak lecieli coraz wyżej i wyżej, spojrzał pan Twardowski w dół i zobaczył tam wszystko, co kochał: wioski jak ziarnka maku i Kraków, nie większy od główki od szpilki. Żal ścisnął mu serce, bo zrozumiał, że nie ma dla niego żadnego ratunku... Wyrzekł się Boga, poświęcił życie czarom i diabłu duszę zaprzedał. Stanęły przed oczyma Twardowskiego lata dziecinne, kiedy to codziennie z matką odmawiał pacierz i śpiewał pobożne pieśni. Przypomniał sobie wtedy jedną z nich i zaczął ją śpiewać, najpierw cicho, nieśmiało, a potem coraz pewniej i głośniej. Kiedy skończył, usłyszał pełen wściekłości okrzyk diabelski i zauważył, że nie leci już ku górze, lecz buja, zawieszony wysoko między ziemią a bezkresnym, rozgwieżdżonym niebem. Diabła nigdzie ani śladu. Aż tu nagle z wielkiej chmury zagrzmiał potężny głos: - Zostaniesz tu tak zawieszony, panie Twardowski, aż do sądnego dnia! A potem nastała cisza. I wisi tak Twardowski na niebie, między gwiazdami, księżycem a ziemią, wisi tam, gdzie przed wiekami przerwana została jego ostatnia wielka podróż. 42 WALIGÓRA I WYRWIDĄB Zdarzyło się kiedyś, że żona pewnego myśliwego, która wybrała się do lasu na jagody, urodziła tam dwóch chłopców - bliźniaków, ale sama zmarła. Osieroconymi dziećmi zajęły się zwierzęta. Jednego chłopca karmiła wilczyca, a drugiego - niedźwiedzica. Pierwszy, wychowany przez wilczą matkę, nazywał się Waligóra, drugi - Wyrwidąb. Po swoich niezwykłych karmiciełkach mieli oni niespotykaną siłę i odwagę. Waligóra bez żadnego wysiłku przenosił najwyższe góry, a Wyrwidąb najpotężniejsze dęby wyrywał niczym źdźbła trawy. Bracia kochali się bardzo i byli nierozłączni. Kiedy dorośli, wyruszyli razem w świat, aby szukać przygód i szczęścia. Wędrowali tak polami i lasami, nie obawiając się żadnych przeszkód, bo przecież umieli poradzić sobie z każdą górą i z każdym drzewem, które im stały na drodze. ^ Pewnego dnia, gdy poczuli wielkie zmęczenie, postanowili odpocząć w cieniu drzew. Już zaczął morzyć ich sen, gdy ujrzeli maleńkiego człowieczka biegnącego w ich stronę. Zdziwieni bracia zerwali się na równe nogi. Karzełek zatrzymał się przed nimi i rzekł: - Witajcie, młodzieńcy! Widzę, że jesteście bardzo zmęczeni, więc jeśli życzycie sobie, zaniosę was, dokąd tylko zechcecie! Wyrwidąb rozdziawił usta w zdumieniu, Waligóra frasobliwie podrapał się w głowę. - Jak to możliwe? Przecież jesteś taki malutki... Tajemniczy człowieczek rozwinął przed braćmi piękny kobierzec i zakomenderował: - Siadajcie tu razem ze mną, tylko szybko! Zaraz się przekonacie! Waligóra z Wyrwidębem usadowili się wygodnie, a karzełek klasnął w dłonie i kobierzec wzniósł się w powietrze. r Kiedy tak szybowali nad ziemią niczym ptaki, tajemniczy towarzysz podróży rozpoczął znów rozmowę: - Czy nie zdziwiło was to, że chociaż jestem mały, biegam bardzo szybko? Bracia zgodnie przytaknęli głowami, a karzełek mówił dalej: - To dlatego, że mam parę niezwykłych butów, które dostałem od czarodzieja. Kiedy je włożę i pobiegnę - co krok robię jedną milę, a jeśli skoczę - to dwie. Nie wytrzymał wtedy Waligóra i zaczął prosić człowieczka, aby podarował mu jeden but. Do jego próśb dołączył się Wyrwidąb. Tak długo bracia molestowali karzełka, aż w końcu podarował im czarodziejskie buty. Rozstali się przyjaźnie niedaleko wielkiego miasta, w którym straszliwy smok pożerał ludzi. Zdesperowany król ogłosił, że śmiałkowi, który pokona smoka, odda w nagrodę rękę jednej z dwóch córek, a po śmierci - całe królestwo. w iltt; /.*«* Usłyszawszy to bracia śmiało stanęli przed królem i oświadczyli, że chcą zabić smoka. Udali się też zaraz za miasto do pieczary, w której mieszkał potwór. Kiedy byli już w połowie drogi, nagle pojawił się przed nimi ich stary znajomy karzełek. - Witajcie, przyjaciele! Wiem, co zamierzacie, i chcę wam dać dobrą radę. Zróbcie użytek z mego czarodziejskiego podarunku. Niech każdy z was założy jeden czarodziejski but, a będziecie tak szybcy, że smok nie zdoła wam nic zrobić. Posłuchali bracia dobrej rady. Po czym Wyrwidąb stanął przed smoczą jamą trzymając w rękach ogromny dąb, którym chciał powalić potwora. Wałigóra zaś stał z tyłu skały, w której znajdowała się jaskinia, i potrząsał nią z całej siły. Smok wypadł z jamy, a na jego widok przerażony Wyrwidąb zapomniał o pniu, który trzymał w rękach. Byłby zginął, ale na swoje szczęście miał na nodze czarodziejski but. W ostatniej chwili odskoczył o dwie miłe. Rozwścieczony potwór rzucił się wówczas na Waligórę. Ten cisnął w niego ogromnym głazem. Smok zawył boleśnie. Skała przycisnęła mu ogon. Na próżno się szamotał, by się oswobodzić - był przykuty do miejsca. Wałigóra odskoczył o dwie mile i spotkał się z bratem. Obaj śmiało skoczyli do przodu. Smok nadaremnie raz jeszcze próbował się uwolnić. Ciężki głaz nie ustępował. Pewien już zwycięstwa Wyrwidąb ugodził pniem w łeb potwora, a Wałigóra wyrwał z posad olbrzymią górę i rzucił tak, że nakryła jego cielsko. Stwór został pokonany, nie zagrażał nikomu i w mieście zapanowała wielka radość. Przechodnie rzucali się sobie w objęcia, dawni wrogowie obejmowali się w najserdeczniejszym uścisku, a wszyscy wiwatowali na cześć dzielnych braci. Król wezwał ich do siebie i - jak obiecał - oddał im swoje córki za żony. wspaniałości wesela mówiono potem długo, a przyjaciel - karzełek był na nim honorowym gościem. Po śmierci króla Wałigóra z Wyrwidębem podzielili się królestwem. Rządzili zgodnie i sprawiedliwie, żyli ponoć długo i bardzo szczęśliwie. O j^^^BIĘitf^^Bj^BHBP^Siii^l^^^s^^jli^fflEffi^^^B^^«w^^^fi^f ? * KWIAT PAPROCI Jest tylko jedna taka noc w roku, noc świętojańska, gdy w najciemniejszej głębi lasu zakwita kwiat paproci. Śmiałek, który go znajdzie, ujrzy wszystkie skarby ukryte w ziemi i zdobędzie wielkie bogactwo. Lecz znaleźć kwiat paproci jest bardzo, bardzo trudno. Opowiadają ludzie, że może dokonać tego tylko człowiek o czystym sercu, który nigdy nie splamił się złym uczynkiem. W pewnej wsi mieszkał chłopiec, który od kilku lat uporczywie szukał kwiatu paproci. Nie zrażony niepowodzeniami, w kolejną noc świętojańską znowu wyruszył na poszukiwanie. Błądził długo, aż nagle ujrzał z daleka niezwykły blask. Wkrótce stanął na rozległej polanie, przed kwitnącym krzakiem paproci. Kiedy wyciągał rękę, by zerwać upragniony kwiat, usłyszał cichutki głos: - Twoja wytrwałość została wynagrodzona. Znalazłeś mnie, teraz zdobędziesz wszystko, czego zapragniesz. Ale pamiętaj: nie wolno ci z nikim podzielić się bogactwem, bo je utracisz. Słowa te nie powstrzymały chłopca. - Nikomu nic nie dam, bo i po co - mruknął. Zerwał kwiat paproci i schował go pod koszulę. Nie miał zamiaru wracać do swojej wsi, do ubogich rodziców i ciężkiej pracy. Ruszył więc w świat, aby rozpocząć nowe, wspaniałe życie, wolne od trosk i biedy. 1 Stał się bardzo bogaty. Mieszkał w pięknym pałacu, otoczony przepychem, miał liczną służbę, która w mgnieniu oka spełniała wszystkie jego rozkazy. Tylko nikt nie powiedział mu nigdy serdecznego słowa, nie przytulił. Mijały lata, znudzonego bogactwem chłopca zaczęła trapić tęsknota za rodzinnym domem. Wsiadł więc w piękną karetę i pojechał do swej wsi. Rodzice postarzeli się, a stary domek jeszcze bardziej podupadł. Ale choć złote dukaty dźwięczały mu w kieszeniach, strach przed utratą majątku był silniejszy. Odjechał szybko, zadowolony, że rodzice go nie rozpoznali. Ale od tego dnia wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju. Nie pomagały hulanki i nowe skarby. Za rok pojechał znowu, lecz i tym razem skąpstwo wzięło górę nad ludzkim odruchem serca. - Podobny do naszego syna, ale to nie on - powiedziała matka. - On podzieliłby się z nami swoim bogactwem, miał przecież dobre serce. Chłopiec powrócił do pałacu, ale nie zaznał ni szczęścia, ni spokoju. Wyrzuty sumienia zatruwały mu każdą myśl, każdą chwilę. W końcu przełamał się i rzekł do siebie: - Na cóż mi tyle skarbów, skoro nie wolno mi się z nikim podzielić? Nie przyniosły mi one szczęścia, moje życie stało się puste i bezsensowne. Lepiej być dobrym człowiekiem i pomagać innym... Załadował na wozy i do karety tyle złota, ile zdołał, i pojechał. Niestety, było za późno: rodzice już nie żyli. Zrozpaczony syn gorzko płakał i przeklinał chwilę, w której znalazł kwiat paproci. JURATA, KRÓLOWA BAŁTYKU Przed wiekami w niedostępnych głębinach Bałtyku wznosił się wspaniały bursztynowy pałac. Mieszkała w nim piękna królowa morza - Jurata. Panowała nad wszystkimi stworzeniami morskimi, otaczając je najtroskliwszą opieką. Nikomu, nawet najmniejszemu ślimakowi, nie pozwalała zrobić krzywdy. Rządziła mądrze i sprawiedliwie, łagodząc podmorskie waśnie i rozstrzygając spory. Pewnego dnia doniesiono Juracie, że jakiś młody rybak zarzuca w morze sieci i łowi ryby. Dobra królowa wybuchła wielkim gniewem. Spieniły się jasnobłękitne fale, a przerażone szprotki skryły się w wodorostach, próbując zgadnąć, co tak rozgniewało Juratę? Oburzona królowa przechadzała się niecierpliwie po komnacie, a przy błyskach jej oczu ciemniały złote krople bursztynów w świetlistych żyrandolach. Zgromadzone wokół boginki morskie patrzyły wystraszone. - Tak dalej być nie może! - wykrzyknęła Jurata. - Nie pozwolę, aby ginęły ryby! Trzeba ukarać tego, który naruszył nasze morskie prawa! -y, fe i w Boginki zgodziły się ze swą panią i wspólnie obmyśliły rzecz następującą. Miały oczarować rybaka swoim śpiewem, zwabić go w wodną głębinę i utopić. Wkrótce na fale Bałtyku wypłynęła królewska flotylla. W przepięknej bursztynowej łodzi płynęła władczyni morza, w ślad za nią w wielkich muszlach podążały boginki. Ich czarodziejski śpiew niósł się ku lądowi w podmuchach łagodnej bryzy. Młody rybak właśnie rozwijał na brzegu swoje sieci. Kiedy usłyszał zniewalające dźwięki, podniósł głowę i spojrzał w stronę morza. Na widok pięknej królowej i urodziwych dziewcząt zadrżało z zachwytu jego serce; uśmiechnął się do nich promiennie. I stało się coś, czego nie przewidziała Jurata. Opuścił ją cały gniew i pragnienie zemsty. Nie mogła oderwać oczu od pięknego młodzieńca. I kiedy tak patrzyła, zrozumiała, że pokochała go całym sercem. Skinęła berłem, uciszyła rozśpiewane towarzyszki i przemówiła do zdumionego rybaka: - Jestem Jurata, królowa Bałtyku. Przypłynęłam, aby ukarać cię za to, że naruszyłeś spokój i prawa mego wodnego królestwa. Urzekła mnie jednak twoja uroda i odstąpiłam od tego zamiaru. Pokochałam cię od pierwszego wejrzenia. Przebaczę ci, jeśli odwzajemnisz moją miłość. Rybak spojrzał głęboko w zielone oczy królowej i odpowiedział: - Wybacz mi, pani. I ja cię pokochałem. Jestem twój i będę ci wierny do końca życia. - Każdego wieczoru będę zatem przypływać na spotkanie z tobą. Moje serce należy odtąd do ciebie - odrzekła Jurata. Po czym odpłynęła i wkrótce cały orszak znikł wśród morskich fal. Rybak długo wpatrywał się w morze, ale nie dostrzegł już żadnego śladu ukochanej. Westchnął ciężko i wziął się znowu do rozplątywania sieci. Jurata dotrzymała słowa i co wieczór przybywała na spotkanie z rybakiem. Na cichym morskim brzegu, obmywanym falami i smaganym wiatrem, spędzali razem nocne godziny. 51 Niestety, ich szczęście nie trwało długo. Władca burz - Perkun, nie mógł darować Juracie, że zakochała się w zwykłym śmiertelniku. Pewnej nocy, kiedy powróciła ze spotkania z ukochanym, z wściekłością cisnął gromem w jej bursztynowy pałac. Runęły z hukiem złociste ściany, grzebiąc w ruinach dobrą królową. Zemsta Perkuna dosięgła również rybaka: wzburzone fale morskie roztrzaskały jego łódź, a on sam poszedł na dno. Tam, z rozkazu mściwego boga, przykuty do podwodnej skały, cierpi do dziś. Ilekroć na Bałtyku rozszaleje się sztorm, wicher przynosi z głębin jęki nieszczęśliwego kochanka, a fale wyrzucają na brzeg kawałki bursztynu - szczątki wspaniałego pałacu pięknej Juraty.