Andrzej Falkiewicz Nie-Ja Edwarda Stachury Copyright © by Andrzej Falkiewicz Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 Punkt wyjścia Tak mówił w młodzieńczym wierszu z tomu Dużo ognia: „Do traw miękkich / jak na tratwy mnie wleczesz / łagodnie / Wysokość zmierzchu ci sprzyja / ave lilija”. Tak mówił w roku 1963 o Gałczyńskim: „Idąc na wschód i widząc, jak się przede mną chmury najniższe i coraz wyższe różowią kolorem tym, a brzegi ich w zgrabnym, płynnym złocie, czy mam się nie odwrócić, kiedy to z tyłu słońce właśnie zachodzi? Czy mam nie popatrzeć? Muszę się odwrócić i popatrzeć chwilę, pokiwać głową, a potem iść dalej. I jeszcze raz odwrócić się i skłonić się słońcu już niknącemu i temu, kto napisał: «i uchwycić to wszystko rękami / ucałować to wszystko ustami / i tak zajść jak słońce zachodzi»”. A tak kończył swą działalność pisarską: Życie kwiat ładu w pełnym rozkwicie mieniąca się nieustanną nowością, nigdy nie więdnąca różo świata w wieńcu królestwa niebieskiego najdrobniejsza, najnieznaczniejsza polna stokrotko oczywistość rzeczywistość zjawa realna cała jaskrawość cudne manowce widok nad widoki kropka nad ypsylonem biała lokomotywa na czarnym węglu aeternum mobile człowiek człowiek cały człowiek każdy dziecko samo siebie rysujące nie do pokalania dziewiczość nie do pokonania bezbronność bezwysiłkowość, naturalność, spontaniczność, wolność, zdrowie, piękno, szczęście księżyc księżyców a słońce słońc żywy ogień niewidzialne w postaci widzialnej Wszystko Są to ostatnie linijki jego ostatniego utworu, Oto. Potem nastąpił List do pozostałych: „Umieram / (…) za nowy dzień, / za cudne manowce / za widok nad widoki, / za zjawę realną, za kropkę nad ypsylonem, / za tajemnicę śmierci”. W zacytowanych fragmentach uderza to, że wszystkie są podobnie powiedziane, czy r a c z e j właśnie n a p i s a n e – podobnie dźwięcznie odegrane na poetyckim instrumencie i podobnie odegrane w znaczeniu: grać, udawać. Pierwszy od ostatniego dzieli więcej niż dwadzieścia lat, całe twórcze życie twórcy, a jednak w obu dano nam do słyszenia tę samą litanijną melodię, dano nam do wierzenia… właśnie. Co dano nam do wierzenia? 5 Był pisarzem euforycznym, sensatem wzruszenia, tubą zachwycenia światem, piewcą urody rzeczy – urody tak urodziwej i radości tak radosnej, że nic poza nimi się nie mieściło, że dla niego samego nie starczało w tym miejsca. Stąd wrażenie pewnej powierzchowności, pewnej zdawkowości jego poetyckich deklaracji, które nie pozwalało podzielać w pełni jego podziwu. Może powinniśmy być mniej zabiegani, bardziej uważni na zewnętrzną urodę świata, jak to zresztą wciąż powtarzał, bardziej czuli na literacki jej wyraz w dobrze napisanym tekście – ale cóż robić, tacy nie jesteśmy. Od biedy jeszcze wierzymy komuś, kto doświadcza rozterki; nie wierzymy czystemu zachwytowi. Naczelną cechą jego poetyki była przesada. W słowniku, którym posługują się krytycy, przesada jest nisko notowana – lecz czym w istocie jest przesada? Jest skłonnością do skrajności uczuciowych, pokusą ostateczności w sferze uczuć (tą samą cechą, która w sferze myśli zapewnia myśleniu wyrazistość i precyzję). Przesada kazała mu: a) robić poezję, poezję przede wszystkim i nade wszystko, w wierszach i prozie, i b) służyła do zamawiania rzeczywistości; zagadywała to w świecie i w nim samym, co było nie takie, jak chciał. Poprzednie zdanie nie podoba mi się przez swą trywialność. Ale je zachowam. Pozwala bowiem zrozumieć, jak sam piszący rozumiał dla siebie pracę poety (a) i nazywa typ konfliktu, który swą twórczością rozwiązywał (b), rozwiązywał lub raczej właśnie – rozgadywał (bez sytuacji konfliktowej nie ma sztuki, lecz z tego nie wynika, że sztuka karmi się rozwiązywaniem konfliktów. Przeciwnie, prosperuje dzięki ich rozgadywaniu; nie tyle rozwiązuje, co r o z p o ś – c i e r a konflikty). Przez dwadzieścia parę lat intensywnie wędrował po świecie, jego zachwyt nad urodą rzeczy powoływał wciąż nowe niewyszukane, obce dzisiejszym naszym uszom dźwięczności (my, smakosze dźwięku, serialiści i punktualiści poezji!), tę – niestety – dużą ilość słów pochwalnych, rzeczy bardzo ozdobnych, które nie wstydziły się koligacji z barokowymi poetami, z Gałczyńskim, nawet Rodziewiczówną. Był poetą, który był poetą – a nie: nim bywał – pisarzem, który wiedział, że „wszystko jest poezją”. Zawsze w tego pisarza wierzyłem, ale kiedy w „Miesięczniku Literackim” drukował swe wypowiedzi z cyklu Wszystko jest poezją, te bardzo liczne stronice zapełniane gęstym jasnoszarym petitem, wiedziałem, że to dobre nadal, co jakiś czas sprawdzałem, czy dobre, i cieszyłem się, że dobre, lecz nie byłem w stanie czytać tego w całości. W czasach, kiedy czytywałem go uważnie, czytywałem po to, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy, chciałem zrozumieć, czego miłego lub niemiłego mogę oczekiwać po młodych. A potem zaczęliśmy się starzeć razem – i byliśmy już prawie w tym samym wieku – i jeśli wtedy czytałem go uważniej, to po to, aby zastanowić się, jak i kiedy przestanie być młodym człowiekiem. Było to już konieczne, a jednak wydawało się nieprawdopodobne. Dla mojego pisania o nim ważne przede wszystkim to, że on się też zastanawiał. Świadczy o tym dramatycznie – choć rzadko kiedy wprost – tom opowiadań Się. To jest ta Conradowska smuga cienia oddzielająca trzydziestkę od czterdziestki, którą pewni ludzie przechodzą nie wiedząc o tym, pewni mają pierwsze kłopoty z sercem i krążeniem; której pewni ludzie, z powodu kłopotów z krążeniem lub raka, nie przechodzą, pewni zaś przechodzą lub nie przechodzą świadomie, za sprawą dokonanego wyboru. Carl Gustav Jung, uczony swymi pomysłami nazewniczymi wciąż budzący spory, ale którego kompetencja w dziedzinie spraw duchowych jest bezsporna, mówi, że w tym okresie życia następują w nas pierwsze całościowe, niekiedy bardzo burzliwe rozstrzygnięcia wewnętrzne. Dla mojego pisania o Stachurze ważne, że dokonał tego rozstrzygnięcia i przestał być młodym człowiekiem. Żeby powiedzieć od razu, ubiegając dalszy wywód: przyczyną mojego pisania jest Fabula rasa. Całkowite spełnienie jego życia i twórczości. Może najwybitniejszy utwór, jaki powstał w Polsce… no nie będę drażnił i nie powiem od ilu lat. Jeden z wybitniejszych utworów w światowej literaturze – nazwijmy to tak – konfesyjnej. 6 Coś bardzo dla mnie wzruszającego w jego przypadku. Był ciekawym pisarzem i nigdy temu nie przeczyłem, ale jednocześnie był kimś (mój „świat myśli”, odmienny styl życia i bycia), z kim nawet nie chciałoby się zasiąść do wspólnego piwa. I nagle, jednym rzutem dostał się tam, gdzie ja nigdy jako piszący nie znajdę – chociaż też do tamtąd szedłem, a nawet tam byłem. Właśnie dlatego mogę pokusić się o przedstawienie jego drogi, jego pobytu i – niestety – powodów opuszczenia tamtego miejsca. Interesować mnie będą głównie cztery utwory: Się, Fabula rasa, Fabula rasa (apendyks) i Oto. 7 Się, czyli droga, sam koniec drogi Najważniejsze wydaje mi się nie to, co książka mówi explicite, ale to, co implicite zawarte jest w jej budulcu i konstrukcji – w tych po raz pierwszy tak ostentacyjnie manifestowanych i rozrzutnych „poszukiwaniach formalnych”. Na przykład te angielsko-polskie rozmówki w Lekcyji języka angielskiego niemal jak z Urody na czasie, na przykład te, znowu Buczkowskie, kolażujące zestawienia i przetworzenia dokumentów w Nocnym popołudniu czy w San Luis Potosi. Podobno darzył Leopolda Buczkowskiego niezmiennym podziwem i nawet pielgrzymował do Konstancina, ale nigdy dotychczas nie czytałem tego podziwu tak wyraźnie zapisanego w jego tekstach. Podziw ten całkowicie zaprzecza tym ścisłym związkom, jakie usiłował stworzyć między własnym życiem a własną sztuką. Tak jakby naraz stracił to poczucie jedności i zaczął myśleć arkuszami wydawniczymi prozy. Dalej. Pomysł – ależ tak, pomysł – stworzenia czegoś w rodzaju pozbawionego przecinków monologu wewnętrznego przy okazji porządkowania plecaka w Słodyczy i jadzie. On, którego interpunkcja była zawsze zgodna ze szkolnym programem nauczania języka polskiego, i właśnie dlatego – przezroczysta. On, który prawdopodobnie na pewno miał w plecaku bałagan – jakże składnie na użytek czytelnika złożył z niego autorski mikrokosmos. Pisarz, który tak śmiało, a jednak niewymuszenie posługiwał się językiem, który we wczesnym tomie opowiadań Falując na wietrze umiał napisać takie słowa: „Śniło mi się, żeby o mnie nie zapomnieli wszyscy. Żebym wyparował w najgłębsze zapomnienie z pamięci wszystkich głów. (…) Śniło mi się: szczęście z wami, cicho ze mną” (w Czystym opisie). Albo takie słowa: „Więc powiedzieli mi w pewnym domu o pięknej nazwie «Próg», że wizja mojego świata jest trochę za szczupła. Co mogłem na to odszeptać? Daj wam, Boże. Daj wam, Panie Boże. A raczej nie. Broń, Boże. Nie życzę ja nikomu ciężkiego szaleństwa” (w opowiadaniu Falując na wietrze) – i nawet nie chodzi o to, co te słowa znaczą, ale jak są powiedziane, jak łagodnie przystają w literze na gramatyczne rygory łamiąc jednocześnie nasze leksykalne i składniowe przyzwyczajenia… Otóż taki pisarz w tomie opowiadań Się po raz pierwszy uciekł się do pomysłów. Dalej. Czy to w ogóle jest tom opowiadań? Tom opowiadań, ale z jednym narratorem, z Ich-Erzählerem Michałem Kątnym, któremu autor w przypisie przyznaje autorstwo pewnych językowych pomysłów (?! – jeszcze jeden pomysł). Więc może powieść w pierwszej osobie? Nie, temu przeczą bezosobowo włączone zapisy (takie jak wspomniana Lekcyja). I dlaczego w ogóle to wymyślone imię i nazwisko? Przecież dwa wczesne tomy opowiadań, Jeden dzień i Falując na wietrze, obywały się bez nich, Edmund Szerucki i Janek Pradera pojawiają się dopiero w późniejszych powieściach, w Całej jaskrawości i Siekierezadzie. I dlaczego wymyślone imię i nazwisko w książce, która mówi o „końcu biografii i bibliografii”; która nawet prawdziwemu nazwisku Edwarda Stachury usiłuje zaprzeczyć? Po co ta wysilona aparatura? Proszę mnie zrozumieć. Każdy z elementów, które mu wytykam, mógłby być składnikiem wybitnego dzieła sztuki. Ale jemu na ich użycie brakowało przede wszystkim poczucia humoru – tej jakiejś możliwości potraktowania własnej sprawy z zewnątrz, obejrzenia siebie z dystansu – której był całkowicie, w sensie życiowym i artystycznym, pozbawiony. Na tej niemożliwości zasadzał się dotychczas jego specyficzny talent. On, u którego początków pisarskiego wyboru stała euforyczna jednoczesna zgoda na świat i na słowa – w Się, w opowiadaniu Naprzód, niebiescy, tak o niej pisze: „oto staje przed nami to, co stoi za nami: Morze Bałtyckie, przedwiośnie, ponad dwadzieścia lat temu: czas w postaci pamięci, pamięć w postaci obrazu, obraz w postaci słownej wiernie zobrazowany, malowniczo opisany, w dłoniach delikatnie przytrzymany”… – euforyczna jednoczesna zgoda na 8 świat i na słowa, więc zgoda na siebie i słowa, ta zgoda umożliwiająca mu tworzenie całożyciowej kreacji pisarskiej, w której nie do rozróżnienia były biurko pisarza i ciało pisarza, a przyczynowo-skutkowe związki między życiem pisarza a dziełem pisarza były konsekwentnie i obustronnie gwałcone (co wielu ludzi denerwowało, mnie też denerwowało)… – otóż ten pisarz-dzieło, to dzieło-pisarz po raz pierwszy w tomie tym skrzeczy aparaturą. A wreszcie. Sprawa tytułowego „się”. Czyli o tym – że nie jest to opowieść w pierwszej osobie i wcale nie było Ich-Erzählera. „To nie ja. Ja to jad. Ja to wąż. Ja to rak. Edmund Szerucki – rak. Janek Pradera – rak. Ja, Michał Kątny – rak. Edward Stachura, który nas trzech wymyślił (on, którego też wymyślono przy jego jednocześnie niezastąpionej pomocy) – po trzykroć rak. Umarł rak. Umarł rak na raka. Ja umarło.” (w zapisie zatytułowanym Się). Ja umarło – zamiast niego zjawiło się „się”. To „się” jest nadal zaimkiem zwrotnym, ale zaczyna też pełnić teraz funkcję zaimka osobowego… choć właśnie, że bez osoby, czyli bezosobowego (?). Może lepiej: pełniąc nadal funkcję zaimka zwrotnego staje się również czymś w rodzaju bezosobistego zaimka osoby (czy też bezosoby? bo już się zgubiłem, w działaniach arytmetycznych na liczbach ujemnych minus minus daje plus, natomiast plus minus – minus, więc raczej idzie tu o ten plus minus, czyli minus, czyli bezosoby), albo prościej, jest imieniem własnym, więc osobistym, lecz bez osoby. I jeszcze prościej. Ten językowy wynalazek Stachury podczas czytania wciąż od nowa haczy nasze ucho. W książce kazano nam wierzyć (najdobitniej w zapisach Iście i Się), że „się” to ktoś, kto wszystko przeżywa i mówi po raz pierwszy, ale nam w jego imieniu pobrzmiewa idiomatyczne niemieckie man spricht, francuskie on parle, mowa trawa – czyli właśnie to, że z w y k ł o się tak mówić, tak przeżywać. „Się” mówi wszystko pierwszy raz – nam spoza jego imienia wyziera rutyna, językowe przyzwyczajenie, nawyk mowy. Może dlatego, że zwykliśmy utożsamiać wynalazczość i świeżość przeżywania z ludzkim Ja? Ale przecież w tej przedziwnie nieudanej (chwilami znakomitej) książce Ja też jest wciąż i do końca obecne. Im gwałtowniej deklaruje własne zniknięcie, tym oczywiściej – nie znika. Nie będę na razie mówił o jego doznaniach i przeczuciach, wystarczy językowy dowód. Oto jeden z bardzo wielu przykładów na uwikłanie „się” zwrotnego, „się” idiomatycznego i owego bezosobowoosobowego „się” w racje i gramatykę pierwszej osoby: „po dłuższych i bezskutecznych usiłowaniach jak to się mówi dałem wreszcie za wygraną jak to się mówi a raczej dałem za przegraną jak to się nie mówi i tylko się chwyciło go za kędzierzawe czarne jak noc tropikalna kudły i się podłożyło mu pod głowę poduszkę” (w Słodyczy i jadzie). Być może jest to tylko bezwład języka. Ale być może nie dostrzega się tego – nie potrafi się myślowo wyczerpać tego – co zawarte jest w bezwładzie języka. Być może też – autor wcale tego dostrzec i wyczerpywać nie zamierzał. „Się” Stachury to ktoś, kto podobno zrealizował jego całościowy pisarski program; kto nie doświadcza już żadnych barier ani przegród, żadnych progów między sobą a światem, sobą a słowami, sobą a… (a czym jeszcze?). Nawet gramatyczny rodzaj nijaki jego imienia, w powiązaniu z postępującą łagodnością seksualną narratora, mógłby świadczyć o jego androgynizmie – o boskim spokoju i wyrównaniu napięć. Wrażenia czytelnika mówią jednak co innego (wrażenie, nasza ostateczna instancja!). Narrator Słodyczy i jadu, przeglądając zawartość plecaka, jednym spojrzeniem ogarnia swe dotychczasowe życie, każe nam wierzyć we właśnie osiągniętą dojrzałość. Ale ja w jego słowach czuję jakieś narcystyczne, młodzieńcze rozczulenie nad sobą („Modliłem się nigdy a jeśli to czysto / dla samej magii do siebie samego” – w poemacie Dużo ognia; ta mgiełka autoerotyzmu była zawsze w jego prozie i wierszach, zwłaszcza w tych najmłodszych opowiadaniach z Jednego dnia, poświadczała ich młodzieńczość i może by nawet mogła być nadal, ale przecież nie jako gwarant osiągniętej pełni i dojrzałości!). Narrator Iście… czy raczej już nie narrator, bo tam nareszcie zapanowało owo nareszcie osiągnięte i jednolite „się”… więc to nareszcie osiągnięte jednolite „się” straszliwie i cudow- 9 nie samotne powolutku skrajem drogi idzie, idzie i ośmiu słowami (dziewięcioma, jeśli w to liczyć spójnik „i”) śpiewa o komunii ze światem. Ale ja te osiem czy dziewięć słów w 22 kombinacjach, z których zbudowany jest zapis, czytam także na inny sposób. Że to wcale nie „się” idzie, a samo jego biologiczne ciało, że idzie samo, porusza się i oddycha tymi dziewięcioma słowami, które „się” spisało i bezzasadnie uznało za swoje, bo powinno było… bo powinien był opatrzyć je cudzysłowem. I dopiero teraz trzeba by rozstrzygnąć, jak to, co powiedziałem wyżej, ma się do osoby i sztuki Edwarda Stachury. (Owszem, można przymierzać stadia języka do stanów własnego organizmu, i nawet zbudować z tego całe dzieło pisarskie. Ale przecież nie to, które pisał, nie takie dzieło. Tamto by właśnie mogło zabliźnić to pęknięcie czy, jak nazwałem, poczucie humoru, którego on nie miał, nie doświadczał, którego był całkowicie pozbawiony). W tomie Się, prowadzącym do najwyższego spełnienia, do Fabuli rasy, pisarski rachunek autora się nie zgadza. On, u którego początków pisarskiego wyboru stał brak dystansu… brak wszelkich dystansów, w tomie tym manifestuje właśnie dystans… wszelkie możliwe dystanse i progi, którymi para się teoria literatury, nad którymi ślęczą badacze. I jest coś aż zabawnego w tym, że pisarz taki stworzył naszej dociekliwości krytycznej, którą tak nie bardzo lubił, okazję sporządzenia i rozwikływania podobnej szarady! Być może powodem był tylko nietrafny wybór słówka „się”. Ale to wyjaśnienie nie wyjaśnia nam niczego, bo potem trzeba by zaraz zapytać, co jest w tym „się”, co przede wszystkim jest w tym „się” – jaka była ta prawdziwa, nie zaś deklarowana, przyczyna jego użycia. Odpowiedzi należy szukać na początku drogi, w jego najwcześniejszych zapisanych zachwyceniach światem. Czy rzeczywiście były tak jasne, tak zupełne? „Dla mnie to nie jest nabój, a sama łuska. Dla mnie to jest pusta szklanica. Gorzkie z niej wypiłem już przedtem”. Kto napisał? Stachura, w opowiadaniu Falując na wietrze. A ileż tych zapaści, ile oschłości i pustki w opowiadaniach z Jednego dnia. Chciał być jak Eskimos znający 27 rodzajów śniegu, jak Watusi, który rozróżnia skórą 13 wiatrów, znał 11 pór doby – ale przecież taki nie był, naprawdę tych pór doby nie znał („ranek poranek przedpołudnie południe zmierzch wieczór-junior wieczór-senior północ nocne popołudnie przedświtanie świtanie i od początku do końca i od końca do początku” – w opowiadaniu San Luis Potosi). Naprawdę tych 11 pór doby nie znał ( notabene mógł ich mieć 12, co byłoby okrąglejsze i zgadzało się z tarczą zegara, lecz opuścił prawdziwe popołudnie, które nawet my znamy, żeby nie zgrzytało z nocnym popołudniem, które wymyślił). Może trzeba tu powiedzieć banał. Sztuka jest raczej listą braków, raczej kompensowaniem wad, przekuwaniem wad na zalety niż dyskontowaniem zalet. Te dyskontują się zawsze raczej poza sztuką, w prywatnym życiu. Gdyby on żył w takim duchowym dostatku, jak o tym pisał, to by o tym nie pisał. Gdyby żył tak dostatnio, to by też tyle nie wędrował. „Nie jest konieczne, byś poszedł z domu. Pozostań przy stole i słuchaj. Nawet nie słuchaj, czekaj tylko. Nawet nie czekaj, po prostu bądź. Świat sam ci się odsłoni, będzie się wił przed tobą w ekstazie”. Kto napisał? Kafka. Rembrandt zaś podobno twierdził, że w jego pokoleniu jest więcej malarskich motywów niż malarz jest w stanie namalować przez całe swe życie. Kto więc wędruje? Pełny człowiek? Nie, raczej właśnie pusty. Głodny. Głodny bodźców. Głodny człowiek wędruje, poznaje przygodny świat i przygodnych znajomych – świat się mu p r z y d a r z a i on nieobowiązująco doznaje p r z y g ó d. W jego wędrowaniu jest raczej pewien prymitywizm obcowania ze światem, raczej pewien niedostatek więzi między nim a ludźmi niż ta zupełność, którą głosi. Jest chaotyczne i nieuważne obcowanie z rzeczywistością, a nie ta pełnia, czy Pełnia, o której wciąż opowiada. Ot, pogwarzył człowiek trochę z innymi przy piwku, ot, wyświadczył sobie i dziewczynie miłą, koniecznie miłą rzecz (koniecznie miłą!, bo tego, że to się złożywszy może nie złożyć i że się często i boleśnie nie składa, narrator nie zauważa; owszem czasami cierpi, ale tylko wtedy, kiedy dziewczyna da- 10 leko, i tylko te cierpienia dziewczyny rozumie, że on daleko), a już trudno o bardziej przejmująco zapisany dowód jego nieuwagi, jak ten zarzucony list w Słodyczy i jadzie, który „gdyby się sobie przypomniało o jego istnieniu na spodzie plecaka – natychmiast się go wydobyłoby i otworzyło drżącymi palcami i przeczytało, wstrzymując wszystek oddech. Ale się zapomniało. Dogłębnie. Doszczętnie”. Nie, niesposób wierzyć, że się to działo pośród 13 wiatrów i w 11 porach doby. I nie wierzę, aby on w to wierzył. Chyba boleśnie nie wierzył. Właśnie w tym tomie, na progu dojrzałości zaczął uspokajać się i złapawszy spokojny oddech odkrył niezgodność. Początkowo próbował jeszcze po dawnemu zamawiać rzeczywistość, to wszystko, co w jego życiu i pisaniu się nie zgadzało, zagadywał dawnym pochwalnym truchtem. „Słońce i księżyc, i gwiazdy i komety, i galaktyki i mgławice, i kwazary i pulsary, i planety i planetoidy, i meteory i meteoryty, i niebo i chmury, i góry i doliny…” (w San Luis Potosi). Jest w tym zdaniu i wierzytelny ton zachwycenia, ale jest także znamienity kiks, ta trochę za głośna musique de tout mon coeur, jeszcze jeden pomysł podyktowany k o n i e c z n o ś c i ą r o b i e n i a m e l o d i i – myślę o kwazarach i języku współczesnej fizyki. On, który tak nieufnie odnosił się do twardej wiedzy, tutaj dla czystego dźwięku zapuszcza się w tę czarną dziurę kolejnych hipotez, podejrzaną nawet dla ich autorów. Kiks będący skutkiem „poszukiwań formalnych” – które w istocie są (są zawsze, nawet u oczywistych grafomanów) poszukiwaniami życiowego wyjścia. Wrażenia czytelnika tomu Się nie były mylne. Rachunek pisarski w tym tomie nie zgadza się. Nie zgadza się, ponieważ powodem jego sporządzenia była właśnie chęć ukrycia tego, co się nie zgadzało – i że się nie zgadza. Używszy słówka „się”, autor usiłował obwieścić swą komunię ze światem. Ale intuicja językowa nie zawiodła go, podpowiedziała mu słowo, za którego pomocą powiedział to, co powinien był powiedzieć. To wszystko, co zawarte jest w idiomatycznym i zwrotnym „się”: nawyk, rutynę, egoizm, bezruch. Pustkę, oschłość, które wciąż stoją jako zadanie. Które dopiero trzeba pokonać. 11 Fabula rasa, czyli pobyt Nigdy się w pełni nie zrozumie tego, czego się przedtem głośno nie wypowie – tę myśl zanotował między innymi Goethe w Wilhelmie Meistrze. Święci uciekali się w tym celu do modlitwy, filozofowie budowali spójne systemy, piszącemu okazję głośnej wypowiedzi stwarza pisanie. Zacytuję tutaj ostatnie słowa tomu Się, końcowy fragment nieudanego znakomitego utworu, który przygotowuje wspaniały utwór: „To nie literatura. To nie fabuła. To fabula rasa. Tego się nie da napisać. Tego się nie da namalować. (…) Teraz dopiero. Nigdy przedtem. Przedtem to się muskało. Przedtem się o to ocierało się. Wtedy, kiedy to nie było ja. Kiedy nie było: mój moja moje. Bardzo rzadko. Bardzo od czasu do czasu. W tych przerwach od czasu do czasu. Bo ja to czas. Ja to wąż. Ja to rak. Rak umarł na raka. Wąż umarł od własnego ukąszenia. Czas umarł na czas. Ja umarło na ja. Nie ma ja. Się jest. Się jest się. Się jest duch. Się jest nikt”. Z tego jednego fragmentu mógłbym wyprowadzić to wszystko, co chcę powiedzieć o Fabuli rasie. Tak jak całą Fabulę mógłbym wyprowadzić z Się. I z każdego innego fragmentu jego dzieła. Bo w tym wspaniałym utworze nie ma niczego, czego by przedtem w jego dziele nie było. Tylko jakby uczuciowe wektory tego nagle się poprzestawiały, właściwe akcenty padły na właściwe miejsca – i powstał ten jedyny utwór. To wszystko, co w dotychczasowej twórczości Stachury było zapowiedzią – zawsze zapowiedzią i nigdy nie spełnianą (tak właśnie jak w poemacie Przystępuję do ciebie, zawierającym 41 bardzo wspaniałych początków bez odpowiednio wspaniałych rozwinięć) – co było dotychczas zapowiedzią, lecz nie spełniało się, tutaj się spełniło. W czym tajemnica tego spełnienia? W formie. Albo, żeby wyzbyć się nawyku formalizującego krytyka: tajemnica tkwi w czystym głosie. I żeby wyzbywszy się nawyku formalizującego krytyka, nie rezygnować jednocześnie z precyzyjnego mówienia: czystość tego czystego głosu zawisa od drugiej osoby, o d w s p a n i a ł e j d r u g i e j o s o b y. Jest to druga osoba gramatyczna liczby pojedynczej. Kiedy mistyk w swej zapisanej modlitwie mówi do Boga (tylko te zapisane znamy), mówi w drugiej osobie liczby pojedynczej. Kiedy Tomasz ŕ Kempis w O naśladowaniu Chrystusa rozmawia ze swym uczniem, jest to również druga osoba liczby pojedynczej. Kiedy w Fabuli człowiek-nikt zwraca się do człowieka-Ja, używa także drugiej osoby liczby pojedynczej. I kiedy człowiek-Ja zwraca się do człowieka-nikt, też używa drugiej osoby w liczbie pojedynczej. Trzeba zatem tę drugą osobę poznać. Trzeba zatem zapytać o myślenie. Żeby móc myśleć, musi się nie rozumieć. A kiedy się nie rozumie, jest dwoje: ten kto nie rozumie i to czego nie rozumie, osoba myśląca – zawsze pierwsza i zawsze pojedyncza – oraz jej myśl. Spostrzegam jakiś nieznany przedmiot, doświadczam nienazwanego stanu, ułamek sekundy później pojawia się myśl, oczywiście jest to m o j a myśl, i nią oddzielam się od tego przedmiotu, tego stanu. Moja myśl nazywa go, określa jakimś zaczerpniętym z pamięci mianem, i w ten sposób s t a j ę s i ę - staje się: Ja i przedmiot, Ja i stan. Czyli Ja i nie-Ja. Konstytutywna zasada Ja, pierwsza zasada myślenia, zasadza się na tym podziale i pamięci. Myślę, więc jestem? Przeciwnie. Myślę, więc nie jestem. Jestem nie tym, co myślę. Myśląc, nie jestem swą myślą. Jestem Ja – i reszta świata, myślana i pamiętana przez Ja. Można się tu powołać aż na Jacquesa Derridę, można na Greków lub Sörena Kierkegaarda, można na Fabulę rasę, lub można nie powoływać się w ogóle. To znaczy wejrzeć w myślące- 12 go siebie. Myśląc myślę zawsze wobec czegoś, co zostało już przedtem pomyślane (co pomyślano przede mną lub co sam pomyślałem chwilę temu), i myśląc oddzielam moją myśl od czegoś, co tą myślą nie jest. Gdyby nie było myśli poprzedniej, nie zostałaby pomyślana następna. Gdyby nie było tego, co niepomyślane, nie byłoby pewności, że cokolwiek pomyślane zostało. Dopiero poznawszy i odróżniwszy to, co moją myślą nie jest, poznaję moją myśl. Konstytutywna zasada myślenia zasadza się na powtarzaniu i różnicy. Być może nawet czas – dający się segmentować ludzki czas – został wytworzony po to, aby móc myśleć (to znaczy powtarzać), móc poznawać (to znaczy postrzegać zjawiska powtarzalne i odróżniać je od niepowtarzalnego lub powtarzalnego inaczej), i móc dokonywać eksperymentu (to znaczy zjawisko powtarzalne wtórnie powoływać). Warunkiem myślenia, poznawania, eksperymentowania jest podział, oddzielenie czegoś od czegoś w przestrzeni lub czasie. Elektryczne plus i minus. Dwa bieguny jednego magnesu. Jeden bez drugiego nie istnieje. I o to właśnie chodzi. Pycha bez skromności przestaje istnieć, tak jak chciwość bez hojności, tchórzliwość bez odwagi, małoduszność bez wielkoduszności, nieszczerość bez szczerości, smutek bez pociechy, okrucieństwo bez litości, gwałt bez niegwałtu, i tak dalej i dalej. Czerń – biel, Bóg – Szatan, ciało – duch, kultura – natura, obłęd – trzeźwe zdrowie, eksplozja – implozja, życie – śmierć, sztuka – życie, życie pisarza – dzieło pisarza, O – 1, informacja – entropia, signifiant – signifié, i tak dalej, i jeszcze dalej, jak w naddartej prującej się tkaninie (cytuję tu, parafrazuję Fabulę, piszę obok niej, w niej, zaś czytelnikowi doradzam uważne przeczytanie, wielokrotne obcowanie z tekstem Stachury). Ty jesteś dzielaczem, ty wszystko dzielisz, bo każdy podział cię mnoży, mnoży twe Ja. I tylko o to pomnożenie chodzi. Ja nie potrzebuje całości, nie pragnie prawdy, nie musi znać. Żadne materialne ani duchowe dokonanie tak czy tak go nie zaspokoi, żaden konflikt nie zostanie przez Ja rozwiązany, żadne jego poznanie nie będzie pełne. Ja funkcjonuje jedynie pod warunkiem nieposiadania prawdy, nierozwiązania konfliktu. Niczego też nie chce poznać – ono chce p o – z n a w a ć. Czego więc potrzebuje? Ja potrzebuje tylko wskrzeszenia Ja: przedmiotu, wobec którego staje się poznającym podmiotem, drugiej osoby, wobec której może w roszczeniu zaistnieć. Coraz nowych przedmiotów, coraz nowych osób. Jego sfera uczuciowa ma podobny rysunek – doświadcza podobnego głodu – jak jego myślenie. Tylko wobec świata, wobec „wy” – roszcząc – zachowuje swą autonomię. Żeby móc myśleć, musi się nie rozumieć. Więc kiedy się rozumie, już nie potrzeba myśleć. Ale rozumienia nie osiąga się na drodze myśli. Myśl może zrodzić tylko myśl, a ta rodzi następną. Rozumienie zaś to właśnie umilknięcie sporu między myślącym a jego myślą. Czyli oczywistość. Rozumienie jest czymś, co nie ma dalszego ciągu. W tym sensie można powiedzieć, że nie ma innych odkryć poza odkryciami oczywistości; że rozumienie dotyczy zawsze faktów bardziej pierwotnych od tych, które mogą się stać przedmiotem myślenia. Można to, sądzę, przeczytać również u Martina Heideggera, na pewno u Krisznamurtiego, można się także powoływać na Ludwiga Wittgensteina (na życie i dzieło Wittgensteina). Kto wie, nie musi chcieć wiedzieć. Kto wie, w czym rzecz, jest już (częściowo) samą tą rzeczą. Prawda nie jest więc czymś, co daje się poznawać, prawdą można jedynie (częściowo i chwilowo) być. Owszem można prawdę nazwać „prawdą”, tak jak drzewo można nazwać „drzewem”, ale nazwa „drzewo” nie dotyczy faktu: drzewo. Fakt dany zostaje dopiero w rozumieniu. Dopiero wtedy rozumie się fakt. Nagi fakt, a nie klasyfikację (faktów), która jest tworem myślącego umysłu. I nie to jest wtedy dziwne (znaczące, tajemnicze, mistyczne…), j a k i jest fakt, ale to – że j e s t. Samo j e s t. Gdyż tym, co człowiekowi zostaje dane w rozumieniu, jest właśnie i tylko oczywistość. Czyli jawność. Czyli przejrzystość, p r z e z r o c z y s t o ś ć. Aż dotąd skrywająca się za porządkującymi kategoriami umysłu i roszczeniami sfery uczuciowej. Rozumienie jest samoodmyślaniem się tego, co się samowymyśliło, jest usunięciem przegrody, jaką umysł wzniósł między Ja i światem. Czas (następstwo aktów postrzegania- poznawania) i odległość (odstęp między dokonywanym aktem i aktorem) ulegają zawie- 13 szeniu. Problemy transcendencji, pytania transcendentalne (pytające o sposób zjawienia i przejawiania się transcendencji) tracą ważność. Umysł, przebywający dotychczas w świecie – w świecie tajemnic lub, mówiąc oględniej, problemów – staje się częścią świata. Bez przegrody. Jedyna tajemnica (rozumienia, Fabuli rasy, czystego głosu, wspaniałej drugiej osoby) polega na tym, że nie ma tajemnicy. Jeżeli wszystko jest jawne, to brak powodu, żeby przedmiot stawił się wobec Ja jako przedmiot, jako problem. Przedmiot jest tylko uroszczeniem wiedzy na przedmiocie, roszczeniem Ja dokonywanym na rzeczach – tak jak „ty”, „wy” są nazwami roszczenia dokonywanego na osobach. Jeżeli pierwsza osoba (w rozmowie, w akcie seksualnym, w przyjaźni, stosunku służbowym) nie wysuwa wobec „ty” żadnych roszczeń, to brak powodu, aby zaistniała pierwsza osoba. Ja jestem ty, bo ty jesteś mną. Więc nie ma i drugiej osoby. Nie ma drugiej osoby, bo pierwsza osoba liczby pojedynczej przestała istnieć. O tym wspaniałym ty (wspaniałym dlatego, że nie doprasza się ani cudzysłowu, ani dużej litery) można opowiedzieć, jak tu opowiedziałem, albo całkiem inaczej. Ale w chwilach, kiedy jest się artystą, lub człowiekiem bogobojnym, może się odbyć ta rozmowa: „– Czy Bóg, prawdziwy Bóg istnieje? – Ach, Boże! Ty dalej swoje. Przecież, żeby móc zapytać, czy Bóg istnieje, trzeba by – naturalnie – odrzucić istnienie Boga, bo nie uczyniwszy tego, jak można pytać o istnienie Boga. Czy widzisz cały bezsens takiego pytania? Nie odrzuciwszy istnienia Boga, czy możesz pytać o istnienie Boga? A jeśli nie odrzucasz istnienia Boga, to po co pytasz o istnienie Boga? Pytanie: czy Bóg, prawdziwy Bóg istnieje? – jest tak bezpodstawne, tak niefundamentalne i tak niefortunne, jak pytanie: czy istnieje Xhzzzwzxqqq?” Nie jest wykluczone, że Martin Heidegger, zapytany w ten sposób, odpowiedziałby podobnie. (Heidegger pojawia się tu po raz drugi nie przypadkiem. Pojawia się dlatego, bo polskie przekłady jego prac pilnie niegdyś czytywałem i wydaje mi się, że czytywał je również Stachura. Być może były jednym z „piorunów” jego wysłowienia – tym piorunem suchej burzy, po którym następuje deszcz. W ogóle tekst jego zadziwia dużą kulturą umysłową, czuje się ją w sposobie powiedzenia pewnych rzeczy, co jednak nie znaczy, żeby w Fabuli kompilował systemy, cudze poglądy. Więc gdybym nawet nie miał racji co do Heideggera – a „piorunem” jego wysłowienia był na przykład Krisznamurti – też by to niewiele zmieniło. Człowiek- nikt po nikim nie powtarza. Nawet jeżeli zdarzy się, że coś powtórzy po drugim człowieku- nikt, że użyje tego samego zwrotu, posłuży się tym samym obrazem – to nie jest to powtarzanie. Bo on to rozumie. A kto rozumie – nie powtarza. Kto powtarza, nie rozumie. Poza tym i na marginesie: człowiek-który-rozumie nie musi być oryginalny. Ty musisz być oryginalny. Ty wszystko musisz). Przytoczoną rozmowę i poprzedzający ją wniosek można opowiedzieć jeszcze innymi słowami. Chodzi o to, żeby widzieć kogoś dla kogoś; żeby nie widzieć kogoś dla siebie. Bo widzieć kogoś dla niego samego, to kochać go; widzieć świat dla niego samego – to kochać wszystkich i wszystko. Chodzi o to, żeby umrzeć dla siebie (nie wiem, czy dosłownie tak Stachura by napisał). Umrzeć po to, żeby się narodzić do prawdziwego życia. Ostatnie zdanie przypomina wiele zdań już powiedzianych, które znowu powiedziane zostaną. Badacze tekstów z ulgą powitają to, co powtórzone po kimś, i pomyślą z ulgą o następnych powtórzeniach. Ale od mojej strony sprawa przedstawia się inaczej, wygląda mniej więcej tak. Rozstrzygnąłem w sobie jeden problem. Problemem tym jest Ja, a rozstrzygnąłem go odmiennie, niż radziliby mi współcześni – przynajmniej ci, przez samych siebie wypowiadani współcześni. Wszystkie inne problemy, problemy w ogóle, sam problem problemu, są pochodną tamtego. Pochodną Ja. (Ja wciąż wiedzące o własnej śmierci i dlatego produkujące 14 nieśmiertelność, to znaczy nieskończoność. Fabryka nieskończoności, to znaczy nieśmiertelności. To znaczy śmierci). Wyplułem własne Ja, odtąd nieskończoność rodzi się poza mną. Co było rozchwiane i raziło (w moich dobrych intencjach, w tylu dobrych moich intencjach) na boki, teraz biegnie prosto. Ale już nie moje. Nie jako moje. Mnie nie ma, więc wszędzie mam dom. Mnie nie ma, więc nie mogę zostać oszukany. Mnie nie ma, więc nie muszę niczego posiadać, mieć. Mnie nie ma – to znaczy mam wszystko. Tylko mnie nie ma. Mnie nie ma, więc niczego nie mogę otrzymać; mogę jedynie dać. Jest czysta radość, radość zawsze dawania – i dziwnym, trudnym do zrozumienia zrządzeniem jest to m o j a radość. Radość ta jest tym najtrwalszym, co znalazłem. To nie jest tak, że ja otwarłem się na świat (jak roiłem kiedyś). Przeciwnie. Świat i ludzie otwarli się przede mną. Ze spokojną ciekawością patrzę na to, co się przede mną otwarło, i daję mu jemu jej to, na co czekało, co chciało, żeby mu jemu jej dać (tę radość dawania dawniej przeczuwałem, ale nie wyobrażałem sobie tak – za mało czułem, że nie jest jałmużną). Coś, czego nie mogę ogarnąć. Natomiast to ogarnia mnie. Nie ma żadnej wspólnoty, całości, bo wszystko jest dla mnie p o k o l e i – jest kiedy jest, potem ze spokojnym roztargnieniem to porzucam. I właśnie w tym momencie co innego dla mnie jest, inne jest wchodzi w moje pole widzenia (pogoń za tamtym byłaby „zobowiązująca” dla tamtego, wprowadzałaby w niepokój tamto i mnie). Jest zawsze jest, tylko mnie nie ma. Osiągnąłem stan, w którym zamierzenia twórcze spełniają się najczyściej, najpełniej, najskuteczniej. Więc w żadnym wypadku nie jest to stan chorobowy. Przekonują mnie o tym spotkania z ludźmi, przekonuje łagodna, społecznie sprawdzalna skuteczność moich działań. Ale ja już nie chcę skutku, bo nie chcę chcieć, nie ma we mnie powodu powiedzenia: chcę. Jak dawniej, tak i teraz z przyjemnością zaspokajam swe potrzeby, ale to odbywa się jakby poza mną, poza moją wolą i chceniem. Kiedyś znałem siedem grzechów głównych. Dziś wiem, że był to jeden grzech w siedmiu nieistotnych odmianach. Grzech nadmiernego łaknienia, zawiniony przez rozsierdzone Ja. Odkąd przestałem być drażliwy na własnym punkcie, mniej słodzę herbatę rano, nie muszę się upijać (dopiero teraz poznałem smak dobrych alkoholi), nie tak ostro doprawiam jedzenie i z okien autobusu nie wypatruję seksualnych partnerów. Po… och, już nie mówmy, po ilu latach odkryłem oczy ludzkie, w które teraz spokojnie patrzę. Nie dla siebie, chociaż sprawia mi to przyjemność. Nie dla tego drugiego, chociaż temu drugiemu właśnie teraz mogę skutecznie pomóc. Nie dla poderwania dziewczyny lub chłopca spokojnie im w oczy patrzę – i właśnie dlatego patrzę spokojnie. Dawniej, nawet kiedy nie myślałem o poderwaniu, bo przecież nie wyłącznie o sprawach seksualnych wtedy myślałem (tak jak teraz nie wyłącznie o nieseksualnych), w każdym moim zwróceniu się do ludzi było coś z poderwania dziewczyny lub chłopca. Dopóki nie zrozumiałem… jak to powiedzieć? Że trzeba włączyć się (?) jak mistyk, który siebie integruje w Bogu, nie jak kwietysta przyjmujący od Boga łakocie, i nie jak dzisiejszy człowiek, który pragnie się zbawić przez wewnętrzne bogactwo… – jeszcze nie tak, za dużo słów i znowu skrzeczy humanistyczna aparatura. Dopóki nie zrozumiałem przypowieści o więźniu i strażniku – którzy są jednym. Tym jest Fabula rasa. Więc czym jest? Najpierw czym nie jest. Nie jest traktatem filozoficznym, polemiką ze współczesnym humanizmem (w istocie narcystycznym antropocentryzmem) – choć oczywiście jest także tą polemiką. Nie jest dyskursywnym komentarzem do pozostałych dzieł Stachury – choć może być także komentarzem; czytana w ten sposób, czytana wbrew intencji tekstu, może się przyczynić do odkrycia jego wczesnych opowiadań z tomów Falując na wietrze i Jeden dzień, niesłusznie niedocenianych kosztem późniejszych, bardziej artystycznie skrojonych powieści. Nie jest wyjawem umysłowej choroby (bo zwidział mi się i taki bohomaz – że ktoś odczyta Fabulę jako zapis schizofrenii). Nie jest dziełem sztuki, literaturą – choć oczywiście jest także 15 literaturą i nawet wielką (bo jak może nie być literaturą tekst, w którym znajdują się te n a j l e p i e j n a – p i s a n e słowa Stachury, świetnego prozaika i błyskotliwego poety?). W takim razie czym jest? Jest po-literaturą, zapisem p o konflikcie, kiedy to wszystkie przyczyny rodzące literaturę, a także inne manifestacje Ja, wszystkie jego duchowe i materialne spiętrzenia – przyczyny rodzące samą potrzebę takich spiętrzeń – ustały. Jest dziełem ostatnim. Kwiatem agawy. 16 Fabula rasa (apendyks), czyli pisanie Zanim spojrzy się na literaturę jak na olśnienie lub wyraz obłędu, czy też olśnienia i obłędu, albo obłędu i olśnienia, czym rzeczywiście niekiedy, dość rzadko, literatura bywa, dobrze jest popatrzeć na literaturę jak na nerwicę. Ktoś cierpi na nerwicę i dlatego wciąż myje ręce. Ktoś cierpi na nerwicę i dlatego pisze. Zaraz na początku Fabuli rasy (apendyksa) czytam: „zdrożne jest to (określenie zdrożne używa się nie jako cechy moralnej, lecz w znaczeniu: zboczenie z oczywistej drogi), że zamiast cichutko zostać z tym wielkim zdziwieniem, jak z nieznanym kwiatem w ustach, zaczynaliście snuć wokół tego domysły, zaczynaliście interpretować, spekulować, kombinować, wymyślać, jednym słowem otwieraliście usta i nieznany kwiat oczywiście wypadał wam spomiędzy warg”. Jakże słusznie. A już na następnej stronie: „Pisz sobie swoje książki, sobie i innym czytelnikom, ale przynajmniej uświadom sobie w pełni, czym to jest, dlaczego i po co to robisz. Kiedy to sobie w pełni uświadomisz, może będziesz pisać dalej (inaczej niż dotąd), a może w ogóle pisania zaniechasz. Ta druga możliwość może przeraża cię. A może nie, bo opowiadałeś, że wiele razy chciałeś z pisaniem zerwać raz na zawsze, ostatecznie (…). Więc może wcale nie przeraża cię ta perspektywa, że – uświadomiwszy sobie w pełni dlaczego i po co piszesz – możesz porzucić pisanie na zawsze. Jakkolwiek by było, ta operacja, to boskie cięcie, przebiega całkowicie bezboleśnie. Z taką wręcz radością, jakiej nigdy dotąd nie zaznałeś”. Hm. Aha, to o nieznanym kwiecie zostało powiedziane w (apendyksie) nieco inaczej: „oczywiście wypadał wam n a t e n c z a s spomiędzy warg”. Dziwne słowo, zwłaszcza w tamtym stanie ducha i tamtej sytuacji syntaktycznej. Jest coś wstrząsającego, kiedy, po zakończeniu życia pisarza, piszący – pisząc – pragnie „powiedzieć bardzo bezdyskusyjnie, bardzo ucinające” o jedynej prawdzie (oczywistości), która ucina dyskusję i czyni słowo zbytecznym. Czy można dopowiedzieć coś do tego, co już jest kompletne? Mam do niego żal, że nie był dość szczery – że on, robiący ze szczerości pierwszą zasadę literackiej wypowiedzi, nie był szczery ze sobą. Dlaczego nie zrozumiał, że trzyma się kurczowo pisania, że swój trening duchowy przerzucił na własne teksty (bo jak nazwać zabiegi mające na celu utrzymanie się na osiągniętej wyżynie, tę modlitwę wciąż zagrożonego opadnięciem)? Że lękając się powrotu do oschłości i dawnej rutyny modli się, jak modlili się wszyscy, których przedtem to spotkało, ale modli p o s w o j e j z e w n ę t r z n e j s t r o n i e? Zamiast jasno uświadomić to sobie i o tym mówić, tylko to pokazać, dopowiadał całe do czegoś, co już było całe – a więc, widać, całe nie było. Dzielę się tu swymi domniemaniami na temat procesu twórczego, nie mówię o gotowym wyrobie. Ten jest świetny, świetlisty. Być może właśnie (apendyks) zawiera najświetniejsze karty, jakie napisał – wymienię przypowieść o zapchanym gwizdku, o obłudzie odwracania uwagi od własnych cierpień i przyczynach wojen, przypowieść o stosunku ludzi-Ja do słów człowieka-nikt, o wojnie przyszłej – tak rzeczywistej, że wręcz nieuchronnej – przypowieść o bogu (nie lokalizuję ich w utworze, bo chciałbym czytelnikowi doradzić, co już doradzałem omawiając Fabulę rasę: żeby z tekstem Stachury wielokrotnie i uważnie obcował). Tak, to jest nadal świetne. Ale w swym najgłębszym zamiarze zostało napisane po to, aby uzasadnić konieczność dalszego pisania, rozgrzeszyć siebie-piszącego-nadal. Pod koniec tych wspaniałych, oczywiście wspaniałych rozważań („Oczywistość to jest coś, co nie ma, bo nie potrzebuje mieć dowodu na swoją oczywistość; czego nie da się obalić; czego nie da się w najmniejszym stopniu podważyć; w co nie można wątpić, co nie potrze- 17 buje jakiejkolwiek wiary ani niewiary, co nie wymaga jakiejkolwiek aprobaty, akceptacji, ratyfikacji i tak dalej i temu podobne. Jest oczywiste to, co nie zależy, co nie jest uwarunkowane kaprysami intelektualnymi czy emocjonalnymi. Jest oczywiste to, co nie ma autora [jak cała ta książka], co jest niczyje, a więc może być każdego”)… pod koniec tych oczywiście wspaniałych rozważań („słowo «oczywiście» jest tak powszechnie nadużywane, że aż włos się jeży, jak to mówią. Ale, pomimo wszystko, się go tu używa, gdyż jest jednak najznośniejsze, najmniej stronnicze, najmniej polityczne”)… otóż pod koniec tych rozważań sprawa pisania pojawia się znowu. Utwór staje się swym autokomentarzem, a także zamierzonym komentarzem autora do jego poprzednich utworów. Ostatnie słowa człowieka-nikt w (apendyksie): „Bywaj zatem. I – do zobaczenia” mogą być rozumiane jako obietnica szczęścia w krainie- nikt, ale mogą być także (i, jak się okazało, są) zapowiedzią dalszego ciągu. Dlaczego sam nie skorzystał z olśniewającej oczywistości? Dlaczego, zamiast zachwycony patrzeć w to, co się przed nim otwarło, wciąż pisał? Omawiając Się już na to częściowo odpowiedziałem. Chciał być jak ci, którzy posiądą ziemię i niebo, cichy i ubogi duchem, znał 27 śniegów, 13 wiatrów, 11 pór doby – ale przecież taki nie był, nie całkiem taki był. Kultura umysłowa, którą błysnął w ostatnich tekstach, wskazuje, że sporo czasu spędzał przedtem w bibliotekach. Sporo czasu spędzał też nad własnym pisaniem, był przecież także rzemieślnikiem słowa i to znakomitym. Właśnie dlatego swoje 27 śniegów, 13 wiatrów, 11 pór doby ponazywał. Swoje przeżycia oceniał pod kątem ich przydatności do pisania, teraz miał czy mógł tę zależność zerwać, lecz nie potrafił tego uczynić. Wszystko odzyskał, całą oczywistość przyjął, tyle jasności doświadczył na tej wielkiej górze – a nawet nie oduczył się palenia (w Pogodzić się ze światem mówi, że wypala paczkę dziennie, w szpitalu w Drewnicy wypalał trzy paczki, a kiedy był człowiekiem-nikt „mógł z łatwością nie palić” – więc palił także). Trzeba się było chociaż oduczyć palenia, przynajmniej pozostałby namacalny ślad tego, co przeżył. Ale nie. Skończywszy największe swe dzieło, Fabulę rasę, jedno z większych, jakie w światowej… (w czym?) powstały, przepędziwszy jakieś miesiące czy tygodnie, pewnego dnia – paląc – zabrał się do pisania Fabuli rasy (apendyksa). Wspaniała druga osoba już była się objawiła, forma dialogowa zostawała jako pomysł, można było robotę wykonać. Powstawała świadomie fabularyzowana (fabularyzowana właśnie) artystyczna kreacja. Człowiek-nikt od kilkunastu dni (!) gości w domu E. Stachury, zdążył w tym czasie przeczytać jego książki, nie dziw więc, że na ich temat się wypowiada… Dlaczego? Trudno o tym mówić, bo to jest tak, jakbym sobie i czytelnikom zabierał nadzieję. Ludzie, którzy zaznali i doświadczyli tego (a jest ich wcale niemało), ci ludzie na wielkiej górze, zawsze mają uczucie, że coś nieprawdziwego i wtórnego odgarniają – że refutują naukę, filozofię, sztukę, teologię, zinstytucjonowaną religię – i że pod tamtym znajdują to pierwotne i prawdziwe, jakiś rdzenny kruszec, który tamtym był przywalony. Ale to ich „prawdziwe” bez tamtego „skłamanego” w ogóle nie doszłoby do skutku. Ich rozdęte i rozsierdzone Ja, które z tak nieprawdopodobną ulgą w pewnej chwili mogą wypluć, jest właśnie tamtego wytworem. Ich wyzwolenie, „zjednoczenie z pierwotnym”, ich nareszcie zdobyta oczywistość, jest skutkiem spiętrzenia już spiętrzonego; jest przejściem na wylot przez radykalnie wyszpanowane i radykalnie rozszpaltowane konwencje kultury (obojętne, konwencje sztuki czy teologii, nauki czy obrzędu, w wieku XVI czy XX, w VI czy IV w. p. n. e.). Ich ogołocenie, doznania ciszy i ubóstwa są wytworem kulturowo wydelikaconej, radykalnie wyszpanowanej, radykalnie rozszpaltowanej – i radykalnie pojedynczej – duszy. Chcieliby wierzyć (a etnografowie i antropolodzy usiłują im tej wiary dostarczyć), że człowiek tamtym nie tknięty przeżywa podobnie. Ale nie jest to prawda. Można się o niej przekonać obserwując własną matkę-chłopkę, jak Stachura w ostatnich notatkach, w Pogodzić się ze światem, lub biorąc za przykład jakiegokolwiek innego prostego, pogodzonego z losem człowieka. Między wielką górą tamtych a 18 tymi pogodzonymi z losem i życiem ludźmi jest przepaść; jest rozziew, więc nieustanne ryzyko – niemal pewność - opadnięcia, powrotu w to wyszpanowane i rozszpaltowane. Rozziew w twórczości Stachury. To co było i co chciało, żeby być. Żył dzień po dniu, jak leśny człowiek Rodziewiczówny, jak wędrowiec Cendrarsa, i z tego budował swe utwory. Ale czy powiedział wszystko? W utworach tych czytałem o jego ucieczkach z domu i gdzie się od 15 roku życia wałęsał, ale że ukończył filologię romańską w Uniwersytecie Warszawskim dowiedziałem się dopiero ze skrzydełka książki. A ile czasu obnosił się z esejami Heideggera? Co jeszcze z prac tego rodzaju przeczytał (mogą o tym opowiedzieć jego przyjaciele, którym często rozdarowywał przeczytane książki; ja także, chociaż nie zaliczałem się do przyjaciół, otrzymałem w 1979 sporą przesyłkę)? Dlaczego wynotował był te piękne hiszpańskie palindromy, które włączył później do San Luis Potosi? Sana tigre vas a correr rocas a ver gitanas Saluda a Telamon. No maleta adulas O tym wszystkim ani słowa. Jeszcze takie osobiste wspomnienie. Poznałem go w 1972 w Kaliszu, kiedy pisał teksty piosenek do pastorałkowego spektaklu, raz rozmawialiśmy. Z rozmowy odniosłem wrażenie, że cierpi na dobrze udokumentowaną, osadzoną we współczesnych polskich realiach politycznych, manię prześladowczą, i że jest w tym podobny do mnie samego i wielu moich znajomych. Zdziwiłem się jednak, że nic z tego nie przeniknęło do jego książek. A właściwie wcale się nie zdziwiłem. Co to jest szczerość artysty? Polega na bliżej nie określonym małym odstępie między wypowiedzianym a tym, co chciało się powiedzieć, lecz przecież nie na tym – że człowiek wyraża „całego siebie”. Byli potępiciele instytucji rodziny, po których zostały pełne oddania rodzinne listy. Byli propagatorzy czystości obyczajów, którzy nawet ginęli za swe przekonania, a ich własne życie pozostawiało pod tym względem wiele do życzenia. Czy można nie mówić o rozziewie, kiedy mówi się o artyście? No ale niestety – niestety, mimo wszystko co w Fabuli rasie i Fabuli rasie (apendyksie) napisał – wciąż mówi się o artyście. Niestety mówię o artyście. Dawni mistycy byli w lepszej od niego sytuacji. Nie dlatego, że wierzyli w Boga. Z wiarą lub bez można wyruszyć w drogę, prawdziwego Boga (jeśli) znajduje się dopiero na końcu. Nie dlatego, że wierzyli w Boga, ale że – wierząc – zobowiązani byli do uczestnictwa w zewnętrznym kulcie. Bierne uczestnictwo w kulcie pozwalało im przetrwać okresy depresji, kiedy to pamięć tamtego światełka już się zacierała, i w jakimś szczęśliwszym momencie – pozwalało znowu wyruszyć w drogę. W tym duchu niejednokrotnie do nich wprost mówiono: módlcie się chociaż ustami, módlcie nawet, gdy nie czujecie. Nikt im nie zalecał wyjścia, na które musiał się zdobyć współczesny artysta: poczucia, że czuje, wiary w to, że wierzy. I jeszcze jeden powód szczególnej bezradności artysty wobec tego. To każdy przeżywa sam, przeżywa po raz pierwszy, więc jest to niepowtarzalne – choć przecież wiele razy zostało już doświadczone i nawet ponazywane. Kiedy Stachura w Słodyczy i jadzie pisze: „zamarło serce, bo zrobiło się pusto, całkiem pusto, wielkie spustoszenie”, kiedy pisze we Fabuli (apendyksie): „jego Ja, jak lodowe sople na przedwiośniu, roztapiało się całe pod tym bezstronnym, niczyim słonecznym spojrzeniem. Tak było kilka dni. Aż do miejsca (od tego miejsca wychodzi się już na dobre i na zawsze z czasu), gdzie absolutnie niespodziewanie zobaczył wszystko; siedząc jakby go nie było, w swojej izbie, na krześle przy oknie, jednym rzutem oczu niczyich przeniknął cały bezgraniczny wszechświat na wskroś, na wylot (…) potem zobaczył najniezwyklejszą noc, prawdziwie czarną, bezchmurną i… bezgwiezdną. Pierwsza noc świata, ognisko słońca (to zrozumiał nie od razu, lecz kiedy przypatrzył się temu dokładnie). Potem zobaczył dzień” – otóż kiedy tak pisze, to mówi akurat to i niemal tymi samymi 19 słowami, co mówił Jan od Krzyża w Drodze na górę Karmel i Nocy ciemnej pisząc o nocy biernej zmysłów, nocy biernej ducha i uzyskanych poprzez nie nocach czynnych. Myślę, że to tak wygląda. Jest tylko jedno takie zjawisko, jeden stan, o którym mówi się zawsze podobnymi słowami. Każdy przeżywa go po raz pierwszy. Ale kiedyś ten stan został już dość dokładnie przeszukany i ponazywany, na przykład w klasycznej indyjskiej jodze, na przykład w tradycji buddyjskiej. Chrześcijaństwo także tworzyło bardzo precyzyjne systemy duchowego treningu, całe podręczniki ze skomplikowanym układem mieszkań duchowych, poradniki życia wewnętrznego, z których mógł korzystać adept w swej drodze, a zwłaszcza – zwłaszcza! – wtedy, kiedy „wychodził był już na dobre i na zawsze z czasu” i to, co nie mogło zostać zawrócone, bywało jednak zawracane, gasło. Wtedy dużą ulgę przynosiła świadomość, że inni także tego zejścia i przygaszenia doświadczyli – adept odnajdywał się w którymś z mieszkań, kształt nałożony na jego życie duchowe chronił je przed ostateczną rozsypką i pozwalał żywić nadzieję powrotu. O tym stanie – a jest to jeden ze szczytów ludzkiego doświadczenia i każdy, kto go zaznał, musi chcieć zaznać go znowu – my dzisiaj ponownie nie wiemy, czy nawet świadomie nie chcemy wiedzieć. (Być może źle, wadliwie się sobie wyobraziliśmy; mamy poczucie niemienia żadnych pozarozumowych oparć, wpieramy sobie przekonanie o całkowitej racjonalności naszych przewodów myślowych, zaś pokolenia następne zobaczą nas może modlących się na wielkiej górze). Z takich powodów czy innych nie wiemy, nie chcemy wiedzieć o tym stanie, w naszym układzie kulturowych wartości ten stan się nie mieści. I biada naiwnym, którzy o tym zapomnieli. Każdy przeżywa to po raz pierwszy, każdy tam jest sam. Po raz pierwszy, samotnie przeżywa powszechną radość. Swe cierpienia zawdzięcza też samemu sobie; nie ma żadnych rachunków między nim a ludźmi. Ale to, że nie może swych cierpień pokonać, przynajmniej w połowie zawdzięcza naszej hierarchii wartości; w tym jest częściowo ofiarą współczesnego świata. Który da jego cierpieniom raz wykładnię polityki, raz filozofii, raz psychiatrii – ale nie będzie wiedział o samych cierpieniach. Ta cywilizacja jest tak ukształtowana, funkcjonuje za cenę takiego przeoczenia, które uniemożliwia zrozumienie tego stanu – nie ma w swych duchowych narzędziach niczego, co pozwalałoby go zobiektywizować. Owszem, zna środki uspokajające. 20 Oto, czyli zejście Rzeczy wielkie wielkim kosztem się nabywa; tego wymaga sprawiedliwość – myśl tę wypowiada między innymi Teresa od Jezusa w Szóstym mieszkaniu swej Twierdzy wewnętrznej. Ale nie mówi – może nie wiedzieć – o ich bezpowrotnej utracie. Z czyhających niebezpieczeństw oczywiście zdaje sobie sprawę i wielokrotnie o nich mówi. W jej pismach pochwały czekającej adepta szczęśliwości są bardzo liczne, lecz jeszcze liczniejsze są przestrogi przed udaniem się w drogę. Przy wejściu do Szóstego mieszkania powiada wprost, że dostać się tam mogą tylko pewni, szczególni ludzie. Jacy to ludzie? Może naznaczeni piętnem choroby umysłowej, o czym ze zrozumiałych względów ówcześni przewodnicy życia duchowego nie mówili – tym piętnem, którym ich samych naznaczyła współczesna nauka? Oddajmy psychiatrii co psychiatrycznego (zaś antypsychiatrii co anty) i powiedzmy, że talent jest czymś równie rzadkim w chorobie jak w zdrowiu, i że choćby z tego względu psychiatria niczego nam w tej materii nie wyjaśni. Myślę, że są to ludzie, którzy bardzo źle i bardzo mało mają na świecie do zobaczenia. Właśnie – do zobaczenia. I – że człowiekiem takim był również Stachura. W swej poezji i prozie usilnie stara się stworzyć pozory widoczności, wspaniałej wizualności – ale naprawdę umie mówić nie o tym, co widzi, lecz o tym, co czuje (słonko, południe, świat, kwiat są w jego zapisach raczej nazwami uczuć niż wizualnych i postrzeganych zjawisk). Ludzie tacy żyją w niezaspokojeniu, w ciągłym rozdarciu między tym, co otrzymują, a tym, co im ich własny organizm obiecuje. Po prostu bardzo mało i bardzo źle ze świata do nich dociera – dlatego mówią raczej o swych uczuciach i raczej mówią nie o tym, co czuli, tylko o tym, co powinni byli czuć. Ich droga – t a droga – możliwa jest właśnie za cenę i kosztem. Za cenę tego, z czego dobrowolnie potrafili zrezygnować (a wątłość i niepełnia docierających do nich bodźców sprawia, że łatwo z nich rezygnować). I kosztem… tak, kosztem dotkliwego braku… pewnego kalectwa. Ludzie inni, rozwiązani szczęśliwiej, tego kosztu nie zrozumieją. Ci w ogóle nie mieliby powodu, żeby w drogę – w t ę drogę – wyruszyć. O braku, który jest udziałem tamtych, chciałbym jeszcze inaczej opowiedzieć. Są ludzie „dobrze śniący”, z dobrze rozwiniętym nieświadomym podłożem; ci znajdują azyl w sobie. I są „śniący źle”, z nierozwiniętym czy niedorozwiniętym podłożem, którzy takiego azylu nie znajdują (o „stadium węża” w ich przypadku może powiedzieliby Hindusi, przypominam: „Ja to jad. Ja to wąż” – w Się). Ci muszą uciekać się do świata, zwiększać ilość bodźców chaotyczną wędrówką, potęgować używkami. Lub właśnie – w desperackim geście z wszystkiego tego zrezygnować, od świata się odwrócić. Pewien prymitywizm, pewna „gadość”, gadzie niedokształtowanie ich sennego, nieświadomego podłoża jest przyczyną jałowości doznań, która ten desperacki gest umożliwia. (Notabene. „Gadość”, między linijkami zapisana u Jana od Krzyża, wyraźniej – w Życiu Teresy od Jezusa, patrz VII. 8; o wcześniejszych mistykach chrześcijańskich nawet i nie mówię, byli nierzadko jak krokodyle, modlący się do Krokodyla – na przykład ciągłe „pożeranie” i „bycie pożeranym” w modlitwach Ruysbroeka; i kto wie, czy nie tej cesze ich sennego podłoża zawdzięczamy ciągłą obecność gada w symbolikach religijnych). Ci pierwsi, „dobrze śniący”, to łagodni wizjonerzy, wizyjni poeci, którzy nigdy naprawdę ze swego dzieciństwa nie wyszli – czekający na sens, jaki się wyłoni z uskładanych obrazów. (C. G. Jung, którego kompetencja w dziedzinie życia i rozwoju duchowego jest bezsporna, mówi zawsze i tylko o nich; dla innych jego podziwu godne obrazowe rewelacje brzmią jak bajki). Ci drudzy, na dobrą sprawę, nigdy we własnym dzieciństwie nie byli. Ci drudzy to wiecznie głodni gwałtownicy – szukający bliżej nie określonej treści, która ukoi niepokój, 21 wypełni ich pustkę. Ci mogą dojść aż do zjednoczenia pełnego, do Siódmego mieszkania. Zależnie od sposobu patrzenia, ich pustka może być rozważana jako kalectwo – albo wprost przeciwnie. Stachura należał w całości do tych drugich. Ogromna negatywna rola, jaką w swej twórczości przypisywał wspomnieniu, marzeniom sennym. „Sny takie, my je rzucamy na złom” (w Czystym opisie z tomu Falując na wietrze). W (apendyksie) mówi o „upijaniu się dusznym, zatęchłym, zatrutym alkoholem wspomnień i marzeń: tych wspomnień z przyszłości”. A tak w (apendyksie) mówi o marzeniu sennym: „człowiek wieczorem umiera, a rano się rodzi. Spokojnie zapada w ugór niebytu (nic mu się tam nie śni, nie marzy, nie koszmarzy) i się wyłania w łanach bytu”. Niemal tymi samymi słowami powtarza tę myśl w Oto: „Kto zdrowo śpi, nic mu się nie śni, nic mu się nie koszmarzy i nie gada przez sen. A gdy się budzi, spoglądając wielce zdziwiony po sobie i po dookolu, mówi: Oh! A co to takiego cudownego?”. Przecież nieprawda – wykrzykną pewni ludzie, a zgodzą się z nim jedynie bracia w duchowym niedostatku. W opowiadaniu Nie zlęknę się w Falując na wietrze uważa dzieciństwo za „czas stracony (…) czas zmarnowany, czas fałszywy i nędzny”. Co zaś do gada, który u tego różanego trubadura przed tomem Się nigdy po imieniu nie został nazwany (przepraszam, raz – w poemacie Po ogrodzie niech hula szarańcza, kiedy mówi o swojej medytacji, za którą „licho sunęło jak jaszczur”) – więc co do gada, który tylko dwa razy po imieniu został nazwany, to… to przyznam się, że nigdy przedtem nie czytałem o takim wstręcie żywionym wobec własnego dzieciństwa. Od najwcześniejszych opowiadań z Jednego dnia ( List do Olgi, Królewicz, Miecz Damoklesa) po List do pozostałych zawsze ilekroć ustaje muzyka świata i urywa się Ronsardowski tryl, wyzierają jego puste, płytkie oczy, żarłoczny łeb. „Mówię prawdę i tylko prawdę, całej prawdy powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam. I chyba nigdy się nie dowiem, dlaczego i po co szedłem dzisiaj ładne trzydzieści pięć, czterdzieści albo i czterdzieści pięć, nie wiem, kilometrów, bo nie wiem, ile zrobiłem, na słupy nie patrzyłem, czasu nie mierzyłem. Nie to miałem w głowie. W głowie miałem lekki szum. Na pewno. Na pewno nigdy się nie dowiem, dlaczego dzisiaj nie skończyłem śniadania, nie dopiłem kawy, tylko wstałem i powiedziałem do gospodarza, żeby mnie obliczył i żeby mi wypłacił, ile się należy, bo odchodzę. Bo muszę iść. Wyszedłem na podwórze, podszedłem do płotu, zdaje się, oparłem się o sztachety, zdaje się i patrzyłem w pole, ale nic nie rozróżniałem: pierwszego planu, drugiego planu i tak dalej. Nie to miałem przed oczami. Przed oczami miałem biało. Mówię, co wiem. (…) Niby szedłem cały dzień prosto drogą, ale właściwie to tak, jakbym szedł w kółko. Bo nigdzie nie chciałem przecież dojść, nigdzie nie szedłem w normalnym rozumieniu. Mówię, co wiem. Całej prawdy nie znam. I jakby droga prowadziła w kółko, to bym przy końcu drogi dopiero zauważył, że doszedłem tam, skąd ruszyłem. Albo i bym nie zauważył nawet i minął” (w opowiadaniu Los niezłomny z tomu Falując na wietrze). Życie tak przeżywane, doświadczenie tak zapisane, świat kwitowany w ten sposób słowami jest zawsze pewnego rodzaju przewiną. Ażeby uspokoić wyrzuty sumienia, pokonuje się następne i następne kilometry – i przewinę mnoży. Ludzie ukształtowani inaczej, „lepiej śniący”, mają w tym sumienie czyste – nawet gdyby chcieli, n i e s ą w s t a n i e p r z e w i n i ć tego, z czego człowiek „źle śniący” z tak wielką ulgą niekiedy się wyzwala. Jego opowieść (jeśli opowiada) jest zawsze opowieścią o grzechu bądź wyzwalaniu się z niego. Powyższy duszoznawczy wstęp może urąga dobrym obyczajom dzisiejszej unaukowionej krytyki, ale ma tę zaletę, że tłumaczy pewne cechy formalne tekstu Oto i wyjaśnia zdarzenia życiowe, które nastąpiły potem. Mówiłem o pobycie autora na wielkiej górze, a teraz muszę wytłumaczyć przyczyny jego opadnięcia stamtąd – nie upadku, lecz opadnięcia – które nie jest niczym więcej, ale i niczym mniej, jak powrotem do „normalnego” bytowania. Tylko że ta „normalność” w porównaniu z ogromem ulgi, jakiej był doświadczył, i wobec cech jego poprzedniego życia, o których właśnie starałem się opowiedzieć, była katastrofą. 22 Próba zapobieżenia katastrofie. „Po uważnej i prawej lekturze” (jak pisze Stachura w Oto) tak chciałbym zobaczyć jego tekst. Najdoskonalszy utwór, Fabula rasa, w lekturze przywodzi na myśl wielkiego znawcę Boga rozumiejącego tylko człowieka, skromnego i nie do odparcia przenikliwego Tomasza ŕ Kempis – powtarza nieświadomie, niezamierzenie jego stylistyczne (duchowe) cechy. Teraz pojawiają się zamierzone nawiązania do Ewangelii. „Powiedział Brat mój Obudzony…” „Powiedział Brat mój Syn Człowieczy…”. Człowiek-nikt w swej nikłości zagrożony, człowiek-nikt stający się kimś przywołuje na pomoc innych ludzi-nikt, ich słowami zagaduje to, co był utracił lub czego posiadania nie jest już pewny. „Ty myślisz, kobieto, nazywana i nazywająca siebie Matką, że syn…”. Przecież to brzmi niemal jak apokryf (na stylistycznie alarmujące „natenczas” zwracałem już uwagą omawiając (apendyks)). Brzmi niemal jak apokryf, i biorąc pod uwagę pokrewieństwo doświadczeń, mogłoby tak brzmieć. Ale tymi największymi, olśniewająco wierzytelnymi dla dzisiejszego czytelnika słowami Stachury pozostaną te, które z litery nie przypominają Tamtego, tamtych tekstów. No bo tamte teksty już są i ludzie rozumiejący sami do nich trafią. Wydawało się, że w Fabuli rasie wiedział to również autor. Teraz jakby przestał wiedzieć. „Kto jest ojcem – jest ojcem, kto jest matką – jest matką, kto jest synem – jest synem, kto jest córką – jest córką, kto jest mężem – jest mężem, kto jest żoną – jest żoną, kto jest kobietą – jest kobietą, kto jest mężczyzną – jest mężczyzną, kto jest «świętym» – jest «świętym», kto jest uczniem «świętego» – jest uczniem «świętego», kto jest milionerem – jest milionerem, kto jest nędzarzem – jest nędzarzem, kto jest wegetarianinem – jest wegetarianinem, kto jest kolekcjonerem – jest kolekcjonerem, kto jest Kimś Ponad – jest Kimś Ponad, kto jest Kimś Popod – jest Kimś Popod, kto jest Kimś Pomiędzy – jest Kimś Pomiędzy”. Jakaż męcząca dyskursywna metodyczność w tym, co całą swą istotą sprzeciwia się dyskursowi i metodzie. Metodyczność – i wysiłek bardzo ozdobnych, coraz bardziej ozdobnych słów. A przecież w Fabuli rasie tak pisał o wysiłku: „wysiłek nieodłącznie towarzyszy myśleniu, a nie ma go tam, gdzie jest rozumienie, czyli tam, gdzie nie to, że się przestało myśleć, ale gdzie się niepomiernie poszerzyło myślenie”. Teraz to myślenie poszerzone niepomiernie – wciąż, widać, nie dość szerokie – chce być podparte literą Księgi i staje się przedmiotem artystycznej kreacji. Nie sposób przecież nie dostrzec pisarskiej roboty w tych cytatach pragnących uchodzić za słowa własne i niecytatach udających, że są cytatami. Tym, co z wielkiej góry pamięta się najdłużej, jest całkowite poroztwieranie: brak przegrody między mną a światem i brak przedziałów między zjawiskami. Tylko że to wtedy jest łatwe jak górskie powietrze, oddycha się tym a to nadal jest, niewyczerpane. Lecz kiedy chce się to przedstawić dyskursywnie i metodycznie – przedstawić po to, aby siebie samego przekonać – i czyni z tego przedmiot pisarskich zabiegów, zaczyna brzmieć wrogawo. Wygląda na świadome unicestwianie. Dwa rodzaje ciągów unicestwienia w Oto. Pierwszy: „Kto jest ojcem – jest ojcem, kto jest matką – jest matką” itd. (patrz wyżej). Oczywistość pożera oczywistość. Znaczące połyka znaczone lub odwrotnie. Doznanie pełnej oczywistości, cudowne uczucie roztajemniczenia świata na wielkiej górze, zamieniając się w trywialną tautologię, służy zniszczeniu. Drugi rodzaj: pojęcie połyka pojęcie. Jedno pojęcie, użyte omownie (bo tego, czego pojęcie dotyczy, nie da się powiedzieć wprost, nie można powiedzieć inaczej jak omownie), połyka drugie pojęcie, użyte omownie, to drugie trzecie… – a pasja autora, jego ludzka zapobiegliwość i stylistyczna skrzętność sprawiają, że czytelnik (chwilowo, na ten raz) jego ciąg zniszczenia akceptuje. Na przykład: „Na przykład, co jest prawdziwą cnotą? Na przykład oszczędność, gdyż jest bezwątpliwą postacią uwagi. Kto jest oszczędny, może dużo dać ludziom, oczywiście nie oczekując niczego w zamian (…). Wtedy, oszczędnie, zaczniesz otrzymywać oszczędność. Oszczędność bezgraniczną. Wtedy zoba- 23 czysz, że ta bezgraniczna oszczędność jest bezgraniczną hojnością. Wtedy staniesz się bezgraniczną hojnością”. To jest bardzo ładne i może nawet prawdziwe… ale. Albo taki ciąg: „fakt, pozasłowie, słowo cielesne, rzeczywistość, oczywistość, zdrowie, wolność, szczęście, nieznane, dziewicze, nieskończenie młodniejące”. Każdy kolejny człon coś dopowiada do poprzedniego, a zarazem – poprzedni jakby likwiduje. Nawet koronna, wieńcząca wszystko oczywistość (chwilowo, na ten raz) została zlikwidowana, połknięta. Decyzją autora po szczęściu nieskończenie młodniejącym postawiono kropkę. Ale można je było połknąć wieczystą młodością, wieczystą młodość aletheią, aletheię eleuterią… tę czymś następnym. Przysłowie powiada, że papier jest cierpliwy, że napisać można wszystko. Ale powiada również: powiedziawszy A, trzeba powiedzieć B. Mówi też: napisano piórem, nie wyrąbiesz toporem. Jest pewien rodzaj słów, pewien stan ducha towarzyszący ich zapisywaniu (być może ten jedyny, o którym warto mówić krytykom), który sprawia, że słowa nie uchodzą bezkarnie. Tam, gdzie jest poezja, nie ma poety, bowiem prawdziwy poeta j e s t poezją. Nie można rozumieć czegoś – rozumieniem j e s t się, lub nie jest. Itd. We wszystkich tych sądach konstatujemy c a ł o ś ć. I wszystko to prawda, nie ma rozpadlin, przedziałów – dopóki j e s t się tym. „O cudowności bycia kobietą pomiędzy kobietami, nie przestając być mężczyzną pomiędzy kobietami” (w Oto). Ale kiedy się to zaczyna tropić, kiedy nazywa się przeciwieństwa dyskursywnym językiem po to, aby je ze świata wygnać, one wracają. Wygnane z jednego miejsca, zjawiają się w innym. Z każdego zapisanego słowa wyziera konflikt, który nie chce być zobaczony jako konflikt. Poza wielką, choć niewymierną stratą osobistą, oznaczałoby to przecież przekreślenie największego swego pisarskiego dokonania. „Biada ciału, co zależy od Duszy; biada Duszy, która zależy od ciała” (w Oto). Dziwne poczucie jedności. I dziwny sposób wyrażania poczucia jedności. Albo: „Wyjść z ciała przed śmiercią ciała” (w (apendyksie)) – bo to zgrzytało już w (apendyksie), nawet we Fabuli: w stylistycznie mniej szczęśliwych momentach nazywał transcendentalność ludzkiego doświadczenia, będąc jednocześnie przekonany, że właśnie poza pytania transcendentalne wychodzi. (Na przykład nawiasy, które obficie we wspomnianych trzech tekstach stosuje. Są wygodnym sposobem mówienia, być może ekonomiczniejszym od innych, ale całość, jedno, wszystko musiałyby się przecież obywać bez nich). I znowu trzeba powiedzieć sobie oraz czytelnikowi słowa przykre. Że mianowicie ta jedność, osiągana na wielkiej górze, jest nie tyle wyciszeniem konfliktu, ile raczej szczególnego rodzaju roztargnieniem, które sprawia, że konfliktu nie dostrzega się. I że – trwać może tylko tak długo, jak długo trwa tamto roztargnienie. Klin wchodzi natychmiast, kiedy roztargnienie mija. „Wróćmy do prawości, która nie jest, na całe wielkie szczęście, uczuciem ludzkim czy cechą moralną, co ci się tutaj jasno i prosto wykazuje. Prawość jest rozdźwiękiem, rozziewem pomiędzy psychiką a materią; jest klinem wbitym w to, co uznawało siebie cały czas za jedną nierozerwalną całość, a oto prawość pokazuje niepodważalnie…” (w (apendyksie)). Jakież to niewypowiedzianie smutne. Niewypowiedzianie smutne jest to, że musi się tutaj pojawić cały wielki aparat filozoficzny, analizy językowe, męczący dociekliwą gadatliwością język krytyka. Że po to, aby połączyć coś z czymś i postawić słówko „i”, trzeba przywołać bez mała trzy tysiąclecia europejskiej kultury. W (apendyksie) tak na przykład pisze autor o spójniku „i”: „Być to prawdziwość. Być to wszystko. Nie ma czegoś poza tym. Nie ma: i. Nie ma: wszystko i. Jest: wszystko «i» z tym, że wszystko i «i» nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego. Jeżeli ktoś 24 chce tego «i», ma to «i», ale wypada z bytu, wypada z prawdziwego, wypada ze wszystkiego. Wtedy to «i» jest dla niego bytem, prawdziwością, wszystkim, ale to wszystko jest oczywiście fałszywe”. Słusznie. Nie ma „i” tam, gdzie jest wszystko. Ale ile razy (różnicując, coś nad coś przenosząc, coś czemuś przeciwstawiając) sam autor stosuje ten spójnik w Oto. I ile razy stosuje go, nie stosując. Przytaczam dowody z zamykającej ten tekst litanii (cytowałem ją na początku pracy): widok – widoki, kropka – ypsylon, biała lokomotywa – czarny węgiel, księżyc – księżyce, słońce – słońca, widzialne – niewidzialne. Takim językiem nie przemawia przecież Wszystko (to Wszystko, po raz pierwszy w zakończeniu utworu wyróżnione dużą literą). No i – mówiąc nawiasem – czym niby jego „biała lokomotywa na czarnym węglu” lepsza od „czarnej Bestii z jej nieodłącznym totumfackim i niestrudzonym pocieszycielem: białym Barankiem”, które w tym samym utworze podobno trapią ludzi niewiedzących? Podział, wygnany drzwiami, wraca oknem. Ba, żeby oknem. Żeby o to chodziło. Wygnany ze świata, wchodzi w człowieka. „Nie ma sensu szczegółowo opisywać, jak zostałem ukrzyżowany, jak bardzo to było realne i jak strasznie bolało, jak najdosłowniej umierałem i zmartwychwstawałem kilkakrotnie; i jak mówiłem głosami różnych ludzi, jak dwa razy zaniemówiłem, jak bardzo było to realne, jak zostałem podzielony na lewą i prawą stronę, jak bardzo to bolało, jak zmieniłem się w pół-kobietę i pół-mężczyznę, jak bardzo było to realne, jak rozmawiałem z kimś potężnym, niesłychanie potężnym i inteligentnym, jak błagałem go o niemotę, gdy już nie mogłem mówić z nim, choć było to euforyczne, jak błagałem go, by mnie zabił, jak pomagał mi umrzeć manipulując oddechem moim, ustami, dziurkami od nosa” (w Pogodzić się ze światem). Można by powiedzieć, że tamten podział (świata) i nasza zapobiegliwa, nie mądra, inteligencja są ceną, którą płacimy za autonomię ciała i suwerenność swego życia duchowego. Można by powiedzieć, gdyby słowo „cena” nie implikowało sądu, że transakcja jest opłacalna. A tego właśnie nie wiemy, tego właśnie chcielibyśmy się dowiedzieć. I nie dowiemy się tego od Stachury. Ani czytając Oto, ani tym bardziej czytając Pogodzić się ze światem – które oczywiście nie jest żadnym pogodzeniem się, raczej czymś w rodzaju spóźnionego uwierzytelnienia pozostałych zapisów, dopełnieniem formalności paszportowych. I jeszcze – że doświadczenie przez niego zapisane (mówiłem już o tym) nie dotyczy wszystkich. Jaką korzyść z niego odnieść mogą ci inni, umierający skromnie na raka, zawał lub zakażenie krwi? 25 Oto jeszcze raz, czyli fach pisarza Bo przecież, z innej strony patrząc, jest to utwór wspaniały. Teraz, przy ponownej lekturze, wcale nie jestem pewny, czy nie w nim są zawarte te najprostsze, najlepiej powiedziane słowa: „Wśród tych okruchów szczodrze tu rozsianych są, najmilszy człowieku, takie, co ich nie możesz na razie podjąć, jako że są na razie poza twoim zasięgiem. Które to są – sam przecież widzisz. Nad tymi dłużej nie pochylaj się; nie interpretuj ich, nie spekuluj wokół nich, nie myśl o nich, nie podstawiaj pod nie swoich wyobrażeń, marzeń, wierzeń, nadziei, nie sztukuj do nich swoich snów, nie przypasowuj do takich czy innych miejsc w tym, co poszczególne nacje nazywają swym nacjonalnym czy (łaskawie) nacjonalno uniwersalnym dziedzictwem kulturalnym, swoimi świętymi tekstami czy swoimi jeszcze jakoś tam; nie kombinuj, nie usiłuj, nie siłuj się, gdyż postępując tak, sprawisz sobie tylko niepotrzebny kłopot. Niechaj cię zdziwią – i to całkowicie wystarczy”. Albo: „Gdy już będziesz wielkim słońcem, to się nazbyt w sobie nie rozsiadaj, nie rozkładaj. Wróć do czarnej pestki malutkiego słonecznika. Ruchem świata jest powrót. Zaprawdę w miodnym ulu nazbyt długo nie przesiaduj, bo cię pszczoły zjedzą. Normą świata ludzi winien być umiar”. Dziesiątki podobnych przykładów. Wszystkich ich nie mogę przytoczyć, więc chciałbym tu doradzić, co już doradzałem czytelnikowi omawiając Fabulę i (apendyks): żeby, niezależnie od moich krytycznych sądów o Oto, sam dokładnie ten utwór przeczytał. Przecież nie tylko powtarzał (po sobie i po kimś). Miał wciąż bardzo dużo bardzo swojego do powiedzenia i ta pępowina niepowiedzianego wlokła się za nim. Ale w l o k ł a s i ę z a p i s a – r z e m. Który z wielu stojących do dyspozycji słów wybiera to właściwe, który z dwu możliwych sposobów powiedzenia jakiejś rzeczy wybiera jeden. „A kto wybiera, siebie wybiera” (w Fabuli rasie). Wybiera Ja. Ja prawdomówne, Ja złotouste, Ja pragnące dobra wszystkich. Itd., i tak dalej. Chcąc zaś o wyborze tym opowiedzieć – musi wybrać literaturę. No bo niestety mówię o pisarzu, o artyście. Mówię krytyk i mówię o artyście. W głoszeniu przez artystę jedynej prawdy jest zasadnicza, nieprzemożona sprzeczność. Artysta działa we własnym imieniu i dla własnego imienia – i oto mówić ma o tym, jak swego imienia z ulgą się pozbył. Dawni mistycy byli w naturalniejszej dla tego stanu sytuacji, nie musieli wydzielać słów. Jeżeli pisali po t y m, to pisali już tylko porady, podręczniki dla następców – pisali z własnej ochoty albo na polecenie władz zwierzchnich. Nie musieli kusić się o wyjątkowość i odkrywczość. Artyści zaś pewno dzielą się na takich, dla których powodem twórczości jest to nieliterackie w literaturze, nieartystyczne w sztuce, i na takich – co to artystyczne. Ale i jedni, i drudzy wiedzą dobrze, że bez czegoś kunsztownego nie byłoby ich twórczości, ich samych by nie było. „Elektryczne plus i elektryczne minus. Dwa bieguny jednego magnesu. Jeden bez drugiego nie istnieje. I o to właśnie chodzi” (w Fabuli). Bez czegoś żywego, nieartystycznego literatura byłaby grafomanią. Ale bez oryginalności – bez kunsztownego i wyrazistego powiedzenia tego, co nieartystyczne – w ogóle nie ma literatury. Wybierając zaś literaturę i oryginalność, pisarz raz jeszcze wybiera Ja. Siebie-Ja, o którym właśnie mówi, że powinno sczeznąć. Bóg? „Bóg nazewnictwa, Bóg-słowo nazywa się tam Bogiem stworzenia” (znowu Fabula; tyle że teraz jej rewelacje zwracam przeciwko autorowi). Myśl rodzi myśl, a ta rodzi następ- 26 ną. Słowo pociąga za sobą słowo, a to pociąga kolejne. I tak w samym środku Wszystkiego, tego niczyjego – w sednie człowieka-nikt – zaczyna prześwitywać rozsierdzona osoba: „…nie licząc najmaluteńkich dzieci, nieskończenie mniejszych od wszystkich maluteńkich dzieci, czyli ludzi-nikt, czyli ludzi-wszystko, których ilu jest w tej współczesności? Za dużo palców u jednej ręki, by ich policzyć. Dwóch ich jest, jeden na Zachodzie, drugi na Wschodzie, trzeci w mękach się rodzi, ale i jeden jedyny wystarczy, by swobodnie utrzymać na swoich ramionach prawdziwe istnienie całego wszechświata i jeszcze wejść z tym, jak słońce na niebo, na dachy waszych domów” (w (apendyksie)). Dwa albo trzy palce ręki wystarczyły mu w jego Wielkiej Improwizacji – ba, wystarczył jeden palec! – i nie uwierzyłby dowiadując się, ilu tych bezimiennych ludzi-nikt chodziło dotychczas i chodzi po świecie. Chcąc opowiedzieć bezimienne – mnożąc obrazy, sposoby argumentowania, tryby mowy – pisarz przechodzi na stronę imienia. Po stronie tej jest młodopolska tęsknica, ekstaza-buffo Stanisława Przybyszewskiego, steoretyzowana anarchoekstaza Benedetta Croce – prawa rynku i giełdy, na których się je raz wyżej, raz niżej notuje. Po stronie tej jest osoba, wieczny ośrodek tych notowań, jej głód notowań coraz wyższych powołujący wciąż nowe piękności. „Komu potrzebny jest człowiek-nikt? Wariatowi, wielkiemu oszustowi, spacerującej śmierci” (w Oto). Itd. Itd. Aż do zamykającej tekst litanii, tej ekspiacji za słowa – zapisanej w słowach, po której winny znowu nastąpić słowa, coraz więcej słów. Właśnie tak, jak o tym pisał w poemacie Po ogrodzie niech hula szarańcza: „w pełnym biegu / mogę już nie zatrzymać się / mogę już nie zatrzymać się / i tak mi przyjdzie biec doszczętnie”. To jest moment duchowy (stylistyczny) podobny do tego, który osiągnął Fryderyk Nietzsche w Zaratustrze. (Notabene. Tekst Oto wielorako tę książkę przypomina. Czy przywołania i parafrazy Ewangelii dają zawsze podobne efekty?). Więc Fryderyk Nietzsche w Tako rzecze Zaratustra. Przeszedł na stronę dojrzałości, na stronę mądrości i rozumienia – i, przeszedłszy, zaraz się stamtąd wycofał. W którymś miejscu powiada mianowicie, że pewne słowa – te właśnie dojrzałe słowa – nie mogą pojawić się w starych ustach. To skonstatowawszy poczuł się skocznym tancerzem, młodzieńcem wykrzykującym prawdę z wezbranej piersi – oto co się nazywa podciąć gałąź, na której co dopiero się siadło. Znów zaczął składać pieśni, piosenki, dytyramby, aforyzmy, próby dramatyczne, itd. Itd. Aż do kantaty, którą skomponował na własną pamiątkę. Itd. – „i tak dalej”, ulubiony idiom Edwarda Stachury – od literackiej roboty do rewelacji i od rewelacji do literackiej roboty. Itd., między blaskiem jedynej prawdy a ozdobnym mówieniem. Aż do Listu do pozostałych – który oczywiście nie jest listem do kogokolwiek określonego, tylko rozpaczliwym powrotem do całożyciowej, całym sobą robionej artystycznej kreacji. 27 Jeszcze myśl delikatna i skromna na zakończenie Tym największym, na co stać literaturę, jest zapisanie pewnego stanu, który zrozumieć może tylko ten, kto sam przedtem go doświadczył. Kto sam przedtem go doświadczył, i w dodatku nie ma go już – no bo inaczej nie czytałby „Twórczości”, nie zachodził do księgarń i Fabuli rasy nie poznał. To już wszystko, co pisarzowi może się przydarzyć, co przydarza się nie każdemu. Korekta: Karolina Kwiasowska