Andrzej Filipczak Gwardia Szczupła, opalona dłoń odgarnęła kosmyk jasnych włosów z czoła. Zielone oczy z zadowoleniem patrzyły na krzątających się po rozległej polanie ludzi. Mimo wczesnej pory nikt już nie spał. Uśmiechnęła się. Powoli obozowisko nabierało właściwego charakteru. Dzi- siaj ci ludzie nie przypominali już rozbitków sprzed trzech tygodni, którzy na kolanach wy- czołgiwali się z rozbitego wraku... - Hej, dziewczyno! - zawołał śniadoskóry mężczyzna. Za plecami chował bukiet du- żych, bladoniebieskich kwiatów. Udawała zaskoczoną. To nic, że telepatia zdradziła niespo- dziewanego gościa dużo wcześniej. Uważała, że pewne zwyczaje z Federacji należało po po- rostu kontynuować. - Hej, Assan - odpowiedziała łagodnym głosem. Przypadł do niej i pocałował. Kucnął i położył kwiaty na podołku. - To dla ciebie, Juliette. Uśmiechnęła się i zwichrzyła mu włosy. - Co słychać w Grodzie? - spytała. Błysnął zębami. - Wrze jak w ulu. Domki wyrastają jak grzyby po deszczu. Teraz, gdy już opanowano odpowiednią technologię... Swoją drogą niezły organizator z tego Obuchowitza. Zagnać tyle osób do roboty... - Wiesz, Assan. Chyba po prostu każdy ma już dość tej prowizorki. Kiwnął głową. - Wiem. Dlatego też wybrałem dla nas odpowiednie miejsce. Na uboczu, z dala od te- go natłoku myśli... Zgromadziłem już nieco hit-bambusa... Zobaczysz, będzie nam tam do- brze... Wiem, że nie o tym marzyłaś, ale trudno... Gdyby nie ta katastrofa... Albo gdyby przy- najmniej przemytnicy z „Fenixa” nie okazali się takimi skurwielami, ładując złom zamiast sprzętu... Co? Co się stało? - Nie, nic. Zabawne, że wspominasz o załodze. Zgadnij, kto dziś rano pojawił się na polanie? - Załoga??? To oni przeżyli? Przytaknęła. - I co? Co z nimi zrobili? - Co, co. To co zwykle. Gadają... - Gadają? Z nimi? - Może gdyby był tu O’Callan... - Widziałem go w Grodzie, ale pewnie niedługo wróci... - głośno przełknął ślinę. - Ju- liette, sama widzisz co tu się dzieje. Rzuć to wszystko w diabły i przenieśmy się do Grodu... - Nie mogę, Assan. Przecież wiesz... Nie zostawię tu rannych, a oni mogliby nie prze- żyć kolejnej przeprowadzki... Jeszcze nie taraz... - Ale... Wstała podnosząc coś z ziemi. - Łap - spodnie poszybowały w powietrzu. - zszyłam tę rozdartą nogawkę. Swoją dro- gą, gdzie ty się włóczysz... - Jesteś aniołem, Juliette. Żachnęła się. - Nieprawda. Gdybyś wiedział co zrobiłam... Gdybyś wiedział, dlaczego musiałam tu uciekać... Objął ją delikatnie. - To przeszłość, Juliette. Przeszłość... - Tak - powtórzyła zamyślona - Tak, masz rację. Dobra, na co czekasz - odezwała się raźniej. - No, przymierzaj. * - Do dupy z taką robotą, Russo - wysoka brunetka krytycznie oceniła pracę mężczy- zny. - Czy ty faktycznie nie rozróżniasz sadzonek kolankowca od reszty tego zielska? - zato- czyła dłonią krąg. Szpakowaty mężczyzna milczał, zmieszany. Szczerze mówiąc dla niego wszystkie ro- śliny wyglądały tak samo. No, może gdyby trafiła mu się fasola lub kukurydza... Ale kolan- kowiec? Judith miała rację... - Czekaj, czekaj aż wróci Kalen. To była jego działka... - gderała dalej, ale kąciki ust same unosiły się do uśmiechu. Mężczyzna machinalnie obracał w dłoniach kościaną gracę. Chciał przecież dobrze... „Wiem” Judith odpowiedziała mentalnie. Poczuł ciepło życzliwego uśmiechu. „Nie przejmuj się, Russo. Nauczysz się. Jak my wszyscy...” Szpakowaty milczał. Pokryta siniakami twarz pozostała poważna. - Czekaj, już wiem - brunetka zaklaskała w dłonie. - Mam dla ciebie robotę, Russo. Idealną. Teraz, gdy ty i Eva dołączyliście do nas, będziemy potrzebowali nowych poletek pod uprawę. Tam trzeba będzie się pozbyć wszystkich roślin. No, chodź... * - Dzień dobry, drodzy Radiobardianie! - uśmiechnięty mężczyzna siedział na wysokim drzewie wesoło majtając nogami. Nie było to wprawdzie prawdziwe studio, ale zawsze coś. Poza tym dzięki drzewu zwiększał zasięg o kilka metrów. Tak przynajmniej przekonywał sam siebie, gdy każdego ranka się tu wspinał. Zresztą, stąd ogarniał wzrokiem całą polanę. Polanę, która po katastrofie „Feniksa” stała się ich domem. Dlatego też z rezerwą patrzył na wszyst- kich, którzy tak śpieszyli się z przeprowadzką do Grodu. Polana była całkiem w porządku, nieco ciasna, ale za to bezpieczna, szczególnie, że udało się odgrodzić zerribą obozowisko również od strony strumienia. Tymczasem Gród to skupisko luźnych, porozrzucanych na niewielkich wzgórzach budowli. To, że wystraszone upadkiem statku drapieżniki wyniosły się stąd, nie oznaczało wcale, że nie powrócą na swoje tereny. Jakoś nie chciało mu się wie- rzyć w „rajskość” Hitalii... - W ten piękny, słoneczny dzień wita was wasze ulubione, jednoosobowe Radio Bard z Ceres. Niebo jest bezchmurne, więc nie raczej nie ma co się obawiać kolejnej burzy. A teraz garść wiadomości. Dziś mija drugi dzień od zejścia z tego świata, Kaktusa, naszego dotychczasowego przywódcy. Jaki był, taki był, ale przynajmniej zaprowadził wśród nas jakikolwiek porządek. Ale, jak to mówiono na staruszce Ziemi: „umarł król, niech żyje król”. Czy jednak Brian O’Callan, który tymczasowo przejął schedę po Kaktusie będzie miał szansę się wykazać? Goście, którzy dziś rano zawitali na polanę mogą zrobić sporo zamieszania... Jest to załoga „Feniksa” - przemytniczego statku, który przywiózł nas na tę „rajską” planetę. Jak się okazało, podczas katastrofy główny komputer odstrzelił mostek wraz z załogą. Mostek wbił się w dno morskie, ale dzięki pomysłowości przemytników, udało im się stamtąd wydostać. Uczucia z jakim przyjęto gości są dość mieszane, co wcale nie dziwi jeśli przypomnimy sobie zawartość kapsuły towarowej i ładowni otwartych przez Jokanę. Nasi goście odpoczywają teraz po trudach pieszej wędrówki, ale gdy tylko mi się uda, posta- ram się namówić ich na wywiad. Pozostałe wieści: W pobliżu polany zauważono ślady chłopca. Prawdopodobnie Alex Briscow stęsknił się za ludźmi. Wszystkich kolonistów ostrzegam, by obchodzili się z nim jak najostrożniej. Nie zapominajmy na co go stać... Dotychczas nie odnaleziono Sahma i skradzionego semtexu, utrzymany więc zostaje stan podwyższonej gotowości bojowej. Pozostali uczestnicy zbrodniczego napadu na obóz, Shogun i Cloudac, pracują od świtu na rzecz całej społeczności. Z kolei nasz rudowłosy szpieg, Eva, oddała się w ręce rolników, deklarując się jedno- znacznie po stronie Hitalian. Hmmm, zobaczymy... - Hej, Ilquad! - Mężczyzna siedzący na drzewie spojrzał w dół. O pień opierał się Divane. Mętny wzrok i nieskoordynowane ruchy świadczyły, że znów się czegoś naćpał. - Hej, Ilquad - narkoman powtórzył niewyraźnie. - Wiesz dlaczego Kaktus wykorko- wał? Bo mu się tryby zatarły od piasku, którego się nałykał, gdy na plaży próbował, jak mu perły zgrzytają w zębach, he, he, he... - zatoczył się i upadł na trawę. Ilquad spojrzał na niego z politowaniem. Ten człowiek staczał się coraz niżej. Tylko skąd on ciągle ma narkotyki? Czyżby odkrył jakiś substytut wśród tutejszej roślinności? Hitalia - planetą miliona możliwo- ści. Zostań jej odkrywcą, spełnij swoje marzenia - tak reklamowali nielegalny zaciąg prze- mytnicy z „Feniksa”. Uwierzył im, bo chciał uwierzyć. Chciał by stało się niemożliwe. Nie stało się. * Smukła blondynka pochyliła się z troską nad nieprzytomnym Divanem. Niech śpi, za- decydowała. Rozważała zasłyszane wiadomości. To dobrze, że wyjaśniła się sprawa z Evą. Znały się ze szpitala. Eva była jedną z nielicznych wolontariuszek. Cicha, spokojna dziew- czyna. Nie rzucała się w oczy... A potem ta nagła afera ze szpiegiem...Wciąż nie chciało jej się w to wierzyć. Dobrze chociaż, że skończyło się w ten sposób... Tak, Eva dogada się z rolnikami. Na pewno spodoba jej się rubaszny Khorst, spokojny Kalen i ciche chińskie mał- żeństwo T’ai. Znajdzie też pewnie wspólny język z wesołą Judith. A może Flower już wy- zdrowiał? Gdy była tam ostatnio z Assanem, niosąc miksturę sporządzoną przez Delilah, nadal był nieprzytomny. Ale teraz... Kto wie? A prawda... Jest jeszcze Russo. Khorst znalazł go w lesie, zakatowanego niemal na śmierć i przyniósł do rolników. Judith musiała mieć peł- ne ręce roboty... Ale teraz, gdy jest z nią Eva... Dadzą sobie radę. * Verino Cloudac miał zły dzień. Prawdę mówiąc miał złe dni od jakiegoś miesiąca. Wszystko przez tego handlarza, który wcisnął mu lewe wirtualki. Bóg jeden wie, w jaki spo- sób wirtualna rzeczywistość przemieniła się w jak najbardziej realny horror. To prawdopo- dobnie znajomi o dość specyficznym poczuciu humoru zafundowali mu wycieczkę na Hitalię. A może ktoś chciał się go pozbyć... Policzy się z nimi wszystkimi, gdy tylko wyrwie się z tego piekła. O ile przeżyje kolejny dzień. Wykańczały go tutejsze upały. Jego 120 kilogra- mowe ciało spływało potem. Ale nie to było najgorsze. Przerażał go fakt, że nagle znalazł się na czarnej liście wrogów rozbitków. Najpierw Russo na siłę „wcielił” go razem z Shogunem i Aleksem do Legionu... Wszystko jeszcze było w porządku dopóki nie przyłączył się Sahm. To on namówił Shoguna do ataku na Russo... To on wymyślił ten idiotyczny napad na pola- nę... Cloudac nawet ucieszył się, gdy Kaktusowcy go złapali... Traktowano go tu jak zbrod- niarza, ale dano szansę powrotu do społeczności. A teraz wpakowano go do tego dołu razem z Shogunem... Podobno Sahm zostawił go, samego, tonącego w bagnie... - Cloudac. Hej, Cloudac... - Odczep się, Shogun! Nie chcę mieć z tobą nic więcej wspólnego - grubas spojrzał na ogolonego na łyso byłego wspólnika i splunął mu pod nogi. Ten zacisnął pieści. - Nie denerwuj mnie, grubasie... - Bo co, rzucisz się na mnie jak na Russo? Tylko, że wtedy było was dwóch i mieliście pałki. Ciekawe, czy gdybyś był sam... - Hej, wy tam - strażnik pochylił się nad głębokim dołem, który wykopali. - Skończy- liście już? Cloudac spojrzał w górę. - Nie, jeszcze nie. - To ruszajcie się szybciej. Jak skończycie, to macie przenieść tu latryny i zasypać sta- re doły, rozumiemy się, hę? Obaj równocześnie kiwnęli głowami. Chwycili za prowizoryczne łopaty, ale prze- szkodzono im ponownie. Otoczona jasnymi włosami twarz pojawiła się nad dołem. - Jak mają szybciej pracować, skoro od rana nic nie jedli - dziewczyna droczyła się ze strażnikiem. - Chodźcie, chłopcy, na górę, bo wam jedzonko zaraz wystygnie. Shogun spojrzał pytająco na towarzysza. „To Juliette, dobry duch obozu” wyjaśnił Cloudac. „Chłopcy” wygrzebali się z dołu i otrzepali ręce z piachu. Dziewczyna przyniosła duży garnek parującej zieleniny. Smakowało podle, ale podobno było odżywcze. Shogun próbował zagadywać dziewczynę, ale jej myśli zajęte były czymś innym. Stojący kilkadziesiąt metrów dalej Jager wyjaśniał coś „gościom”... Przymknęła oczy by lepiej się skupić na słabym sygnale rozmowy. * - I wy tym polujecie? - przemytnik z dezaprobatą patrzył na łuk przewieszony przez ramię obstrzyżonego na jeża kolonisty. Ta fryzura stanowiła kompromis między tępością no- ża, a świeżo odkrytym „talentem” fryzjerskim Lewandowsky’ego. I tak miał szczęście, że chłopak nabrał już wprawy, więc jego włosy nie wyglądały aż tak źle na tle fryzur innych. Był wściekły... Na O’Callana, za to że powlókł się o świcie z budowniczymi do Grodu... Na przemytników z „Fenixa”, za to, że pojawili się tu tak nagle zaskakując wszystkich... I na siebie, za to że nagle poczuł obowiązek występowania w roli rzecznika całej społeczności... - Tak, to znaczy, nie tylko tym. Mamy jeszcze broń - przed oczyma stanęły mu cztery pistolety z resztką amunicji. - Nie musisz się przed nim tłumaczyć, Jager - wmieszał się brodaty mężczyzna, który szybko się zbliżał do zebranych. - W ogóle nie powinniśmy z nimi gadać. Po tym co znaleźli- śmy w kapsule i w ładowniach... - Kapsule? - przemytnik zagryzł wargę. „Cholera, niepotrzebnie wysyłałem Lorqsa... Było już zbyt późno na zacieranie śladów...” - Tak, kapitanie. W waszej kapsule towarowej, w której powinny się znajdować pod- stawowe zapasy żywności, lekarstw i sprzętu. Nasi ludzie zdobyli ją, narażając życie. Tylko, że te śmiecie, które się tam znajdowały... - machnął ręką. - Podobnie zresztą jak złom w ładowniach statku... - brodacz niemal krzyczał. - Pan O’Callan, jak sądzę. Niech się pan przestanie gorączkować... - Gorączkować się? Sam nie wiem co mnie jeszcze powstrzymuje, żeby was nie wy- korzystać jako przynęty na drapieżniki. Takich jak wy... - Starczy! - uciął kapitan.- Koniec tych grzeczności! Nie wiesz co cię powstrzymuje, tak? No to ci powiem. To cię powstrzymuje, właśnie to - wskazał chudym palcem na łuk Ja- gera, a następnie na grupkę dobrze uzbrojonych ludzi, którzy stali nad strumieniem patrząc w ich stronę. - Uważaj więc, O’Callan, bo możemy tu zrobić jatkę. Jeśli będziesz rozsądny, to wszystko będzie w porządku. Nie mamy zbyt wielkich potrzeb. Na razie pobędziemy trochę w tym miejscu, więc oczekuję, że twoi ludzie pomogą zbudować nam jakieś szałasy. Ponadto żądamy stałych dostaw żywności, a w zamian zostawimy was w spokoju. Ba, nawet będziesz mógł w dalszym ciągu bawić się w wodza. - Ty śmieciu, jak śmiesz... - przyciemnione szkła okularów nie mogły ukryć gniew- nych błysków w brązowych oczach. - O’Callan! Stul pysk, albo przestanę być grzeczny... - Precz! - Widzę, O’Callan, że się nie dogadamy. Trudno, sam będziesz odpowiedzialny, za to co się stanie... Brodaty mężczyzna zacisnął pięści. - A co nam zrobicie? - powiedział już nieco spokojniej. - Uważaj, kapitanie. My też umiemy walczyć, więc radzę nie stawiać tu żądań. Macie lepszą broń, ale nas jest więcej, więc radziłbym być ostrożniejszym z groźbami. Chcecie tu zostać, proszę bardzo, ale po dru- giej stronie strumienia. I to tylko pod warunkiem, że przyjmiecie nasze zasady... Kapitan błyskawicznym ruchem wyciągnął broń z kabury i przystawił rozmówcy do twarzy. - Zasady, powiadasz - syknął. - Ja ci pokażę zasady. Chcesz wojny, to możesz ją mieć, ale wątpię, żebyście ją wygrali. Masz szczęście, że dziś jestem w dobrym nastroju, bo już byś gryzł ziemię. Powtarzam: dasz mi ludzi do pomocy przy budowie obozowiska i zapewnisz żarcie, a zostawimy was w spokoju. Będziesz się stawiał - zginiecie. O’Callan wyszarpnął się. - Dam ci ludzi, ale jedzenie musicie sobie zapewnić sami. Nam samym się nie przele- wa... - A rolnicy? - czarne oczy błysnęły złośliwie. - Skąd wiesz o rolnikach? - Moja sprawa. Rolnicy, O’Callan. Czyżby nie dostarczali wam jedzenia? - Oni? A skąd oni mają je mieć - wtrącił się obcięty na jeża. - Może później, ale oni też dopiero zaczynają... Przecież jesteśmy tu dopiero od paru tygodni... - Dlaczego ich tak bronisz, eee, Jager, prawda? Jak świat światem, to jeszcze żaden chłop nie umarł z głodu - kapitan uśmiechnął się krzywo. - Oni na pewno mają żywność. Za- łatwcie ją od nich... - Sami sobie załatwcie. Może się z wami za coś wymienią. - W porządku - kapitan spojrzał na załogę. - No, więc gdzie są ci obiecani ludzie, O’Callan? Zagadnięty uśmiechnął się pod nosem. - Jager, możesz mi tu przysłać Cloudaca i Shoguna? * Długowłosy kolonista, który przed chwilą przybył na polanę wraz z resztą ludzi z Grodu zaalarmowanych przybyciem przemytników, z niedowierzaniem patrzył na przyja- ciela. - Brian, nie chcę ci się wtrącać, ale według mnie posyłanie Cloudaca i Shoguna do tych śmieci to szaleństwo. Przecież to powiększanie zastępów wroga... Brodacz pokręcił powoli głową. - Wiem co robię, Obuch. Zaufaj mi. Wolę, jak to mówisz „by powiększyli zastępy wroga”, niż abym miał ciągle ich pilnować, obawiając się, że w każdej chwili mogą wbić nam nóż w plecy. Nie, Idril. Jeśli chcą zdradzić, niech zdradzają, ale wtedy gdy jesteśmy na to przygotowani. A jeśli pomyślnie przejdą ten egzamin, będzie znów można im zaufać. - Rób jak chcesz, ale nadal uważam to za samobójstwo. Przecież oni znają wszystkie nasze słabe strony. Jeśli zdradzą... - Zaryzykuję. Muszę być pewny swoich ludzi. Zresztą przemytnicy i tak już wiedzą zbyt dużo... Przeklęta telepatia... * Na zielonej skarpie siedziały dwie osoby. Rudowłosa kobieta w zamyśleniu spoglą- dała na płynącą powoli wielką rzekę. Spokojne wody skrzyły się w promieniach słońca. Roz- myślała nad tym co się wydarzyło w ciągu kilkunastu ostatnich dni. Ona, agentka wywiadu Federacji, nagle zakochała się w jednym z rozbitków, których określała do tej pory pogardli- wie jako „materiał badawczy”. Wykorzystała tego człowieka do uwolnienia się z rąk koloni- stów, gdy ją zdemaskowali, a on jej wybaczył. Poza tym zmienił jej życie wskazując drogę do poznania Siły... - Dlaczego im nie powiedziałaś, Eva? - A ty? Uśmiechnął się do niej i przytulił mocniej. - Wiesz, nikt nie lubi się dowiadywać, że jest jedynie pionkiem w czyjeś grze... - Wiem. Milczeli przez chwilę. - Kalen, powiedz mi... - Tak? - Dlaczego właśnie ty? Dlaczego ja nic nie zobaczyłam w Kręgu? Dlaczego tylko ty zostałeś wybrany? Roześmiał się. - No, nie zapominaj o Aleksie. On został powołany jako pierwszy - zażartował. - Odpowiedz mi, proszę. Westchnął. - Nie wiem, Eva. Naprawdę, nie wiem. To znaczy, mam pewną hipotezę, ale to tylko hipoteza. - Powiedz... - Widzisz, wydaje mi się, że podchodzimy do tego ze złej strony. Przykładamy nasze ludzkie miary do czegoś zupełnie obcego. Z pewnością zwróciłaś uwagę, że te rzekome ka- mienie Kręgu wcale nie przypominają kamieni. Są ciepłe i porowate. Wydaje mi się, że to co widzieliśmy, to jedynie niewielka cześć czegoś większego. Czegoś ukrytego tam, pod po- wierzchnią tej fascynującej planety. Otóż nagle to Coś odkryło nowe stworzenie na planecie - człowieka. Aby go zwabić użyło przynęty. Wykorzystało do tego nasze wspomnienia. Tak naprawdę nie byliśmy wybrańcami. Alex był po prostu pierwszym człowiekiem, który zbliżył się do Kręgu, ale tu wmieszał się Russo. Powstrzymał chłopaka przed wkroczeniem pomiędzy „kamienie”. Ja byłem następny. Teraz Coś już nas zna i najwidoczniej nie jest zainteresowane dalszymi kontaktami. To dlatego nic tam nie ujrzałaś. A jeśli chodzi o dar jaki otrzymałem, nie masz czego żałować. Twoje zdolności psioniczne są wrodzone, a moja Siła to prawdopo- dobnie jedynie skutek uboczny działania Kręgu. Aleksowi przeszkodzono w trakcie procesu, który tam zachodził i chłopak zwariował. Też zdobył pewne niezwykłe zdolności, ale postra- dał zdrowe zmysły. Ja miałem nieco więcej szczęścia... Rudowłosa kobieta położyła się na trawie i popatrzyła w niebo. - Czyli według ciebie cała siła Psi, jaką zostałeś obdarzony, to tylko wynik uboczny badania jakie przeprowadzało nad tobą jakieś zwierzę? Kalen przecząco pokręcił głową. - Nie zwierzę. Coś. Nie wiem co. Nie wiem nawet czy jest świadome. Zresztą według mnie, tu nie chodzi tylko o Siłę. Sądzę, że to Coś może być odpowiedzialne za panującą tu powszechnie telepatię... - No, Kalen, tu już chyba nieco przesadziłeś... - Cicho! - poderwał się na równe nogi. - Co się stało? - Ktoś się zbliża do obozu. Musimy natychmiast wracać. - Ale... - Natychmiast, Eva. Nadchodzą kłopoty. * Minęli właśnie kolejne wzniesienie, gdy ujrzeli rzekę. Szerokim łukiem omijała zielone wzgórza. A tuż przed nimi wykwitła cienka smużka dymu. Niski, szczurowaty mężczyzna wykrzywił wargi. Ścieżka, którą kroczyli, doprowadziła ich wprost do celu. - Szykujcie broń, chłopcy. Zaraz będziemy na miejscu - zwrócił się do piątki towarzyszy. - A jeśli się nie zgodzą, Trasser? Szczurowaty się roześmiał. - Jak to „się nie zgodzą”? Nie będą mieli wyjścia. Żarcie, albo stracą wszystko co posiadają. Co z wami się dzieje? Macie skrupuły? Zapomnieliście już jak to było na Galileuszu? Tam nie było żadnych „ale”. To przez tę cholerną telepatię tak się rozklejacie... Trzymajcie się, do diabła. Tylko patrzeć jak nadleci Jeremiasz i wyciągnie nas z tego bagna... Kolejne wzgórze odsłoniło im osadkę rolników. Pięć niewielkich, bambusowych chatek koncentrycznie otaczało duży namiot. Z paleniska w środku obozu unosił się dym. Trasser pociągnął długim nosem. - Czujecie, chłopcy? Jedzonko... Trafiliśmy na kolację. Nagle spostrzegł dwie sylwetki, które wynurzyły się z zagajnika. - Oho, gospodarze wyszli aby nas powitać. Mam nadzieję, że czymś bardziej konkretnym niż chlebem i solą, he, he... Kobieta i mężczyzna zbliżali się do nich, ostrożnie idąc wśród niewielkich roślin. Gdy znaleźli się naprzeciw, stanęli i chwycili się za dłonie. - Co jest, do diabła... - mruknął Trasser. - Przedszkole, czy co? „Musicie stąd odejść” głęboki głos zadudnił w ich czaszkach. „To nie jest wasze miejsce. Odejdźcie stąd!”. Trasser złapał za pistolet. - Odejść stąd. Dobre sobie - mamrotał pod nosem odbezpieczając broń. - Jesteśmy z załogi „Feniksa” - krzyknął donośnie. - Chcemy porozmawiać z waszym przywódcą... „Odejdźcie! Nie chcemy was tu!!!” - Trudno, sami tego chcieliście. Chłopaki, wyciągać broń. Koniec uprzejmości. Kipner, rozwal jedną z tych chatek, to od razu im rura zmięknie! „ODEJDŹCIE” - głos przybierał na sile. - Kipner! Strzelaj!!! „ODEJDŹCIE!!!” - No, już! Na co, kurwa, czekasz... Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, sześciu mężczyzn znieruchomiało, by nienaturalnie powolnym ruchem obrócić się i ruszyć przed siebie... Gdy Trasser otworzył oczy nie widział już ani rzeki, ani też osady rolników. Panowała ciemna noc, a on wraz ze swoimi ludźmi stał przed ścianą lasu, z którego wyszli rankiem. W oddali coś zawyło. Poczuł zimny dreszcz na plecach. Jednak już po chwili się opanował. Nie rozumiał co się stało, ale złość potęgował ból sforsowanych marszem nóg. - Johson, co tam mruczysz pod nosem, hę? - rzucił wściekły. - Czy ktoś ma przy sobie jakąś latarkę? Wracamy do obozu! Para stojąca przed osadą rolników odetchnęła głębiej i... opadła bezsilnie na ziemię. * Tonął w bagnie. Powoli, stopniowo zanurzał się w lepkiej mazi. Próbował się wydostać z otchłani, ale to tylko przyśpieszało proces zanurzania. Krzyczał, błagał, ale nikt z przechodzących obok ludzi nie zwracał na niego uwagi. Dopiero po chwili jeden z nich pochylił się. Podniósł leżący na brzegu gruby kij i podał mu go. Shogun chwycił się mocno, lecz wybawca zamiast ciągnąć za kij, zaczął wpychać go nim jeszcze głębiej. Próbował odsunąć się od grubego drąga, ale nie mógł. Otchłań otwierała się coraz prędzej. Brudna, śmierdząca woda zalała mu usta i wtedy rozpoznał swojego kata. - Sahm! - wrzasnął... - Sahm - szepnął, budząc się z koszmaru zlany potem. Sen powtarzał się każdej nocy. Ale dziś pojawiło się coś jeszcze. Wytężył słuch. Gdzieś w pobliżu słyszał nosowy głos albinosa. - Sahm? - wciąż nie wierzył własnym uszom. Ale głos nie znikał. - Sahm, ty skurwielu! Już nie żyjesz! - wrzasnął podrywając się na równe nogi. Głos dobiegał ze skraju lasu. Zobaczył go. Nie zważał na sześciu uzbrojonych ludzi, którzy byli wraz z nim. Dla niego istniał tylko on. Sahm. Zdrajca. - Zdrajco - zawył rzucając się na zaskoczonego albinosa. Przewrócił go na ziemię i chwycił za gardło. Kościany hełm potoczył się w zarośla. Zacisnął uchwyt. Bladoniebieskie oczy wyszły z orbit. Twarz poczerwieniała, a ręce bezsilnie wczepiły się w napastnika. Shogun wyszczerzył zęby ciężko dysząc... Nagle niebo rozbłysło milionem gwiazd... - Zabić to ścierwo, Sahm? - zapytał Kipner. Albinos pokręcił głową. „Zostaw. To przyjaciel.” - Nie ma co, ładnych masz przyjaciół - Trasser splunął na nieprzytomnego napastnika. „Zostawcie nas samych. Powiedzcie kapitanowi, że za chwilę przyjdę.” - Jak sobie chcesz. Idziemy, chłopcy. Albinos przewrócił nieprzytomnego na brzuch i związał mu ręce. Następnie ponownie odwrócił napastnika i dopiero wtedy zaczął go cucić. Nie starał się być specjalnie delikatny. - Sahm - wycharczał Shogun. - Ty blada gnido. Zabiję cię. Albinos przykucnął obok niego. „Wątpię, Shogun. Zresztą, jesteś niewdzięcznikiem. Przed chwilą uratowałem ci życie.” Łysol skrzywił się. - Zostawiłeś mnie. Tam, na bagnach... „Na moim miejscu zrobiłbyś to samo.” - Mylisz się, Sahm. Są pewne zasady... „Zasady? Chyba jesteś głupszy niż myślałem.” Shogun szarpnął się. - Rozwiąż mnie - zażądał. „Zaraz, jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać. Posłuchaj, Shogun. Sam nie wiem dlaczego, ale cię lubię. To dlatego uratowałem ci teraz życie. I to dlatego chcę dać ci szansę wyrwania się z tej planety.” Shogun sapnął wściekle. „Tak, mój drogi rasisto. Możemy się stąd wyrwać. Wiesz co było w kapsule. W ładowniach jest taki sam szmelc. Nikt tu, na tej planecie nie przeżyje najbliższych miesięcy. My możemy stąd uciec.” Shogun milczał, ale nie potrafił ukryć myśli. Słuchał uważnie. Albinos udał, że tego nie wie. Łysol udał, że nie wie, że on wie. Ot, taka zabawa z dawnych czasów, gdy myśli były rzeczą całkowicie prywatną. „Nie zapytasz w jaki sposób? I tak ci powiem. Musimy wejść w łaski załogi „Feniksa”. Oni już zawiadomili przyjaciół, którzy zabiorą ich z tej zafajdanej planety. Jednak liczba biletów będzie ograniczona. Musimy się postarać, aby się na nie załapać. Początek mamy już za sobą. Spotkałem te sieroty, gdy błąkały się w lesie i postanowiłem wskazać im drogę...” Albinos wstał i otrzepał sobie spodnie. „No, czas na mnie. Idę do kapitana. A ty sobie tu poleż i przemyśl całą sprawę. Niedługo wrócę...” * Juliette obudziły gniewne krzyki. Przeciągnęła się, próbując pochwycić resztki umykającego snu. Nie chciało jej się otwierać oczu. Miała ciężką noc. Jeden z pacjentów niespodziewanie dostał biegunki i razem z Delilah przez całą noc czuwały przy chorym. Jednak krzyki nie ustawały. Juliette rozpoznała głos Delilah. Sprzeczała się z jakimś mężczyzną. Głos był obcy. Zaniepokojona, usiadła i otoczyła ramionami szczupłe nogi. Awantura rozgrywała się kilka metrów dalej, na skraju szpitala. - To pani tu rządzi? - gładko ogolony mężczyzna raczej stwierdzał fakt niż pytał. Delilah odgarnęła włosy z czoła. - Tak jakby. O co chodzi? - Tej nocy ktoś nas okradł. Musimy przeszukać pacjentów. - Oszalał pan? To szpital. Chce pan przeszukiwać ciężko chorych, którzy nawet nie mogą się ruszyć z posłania? Mężczyzna twardo spojrzał jej w oczy. - Takie dostałem polecenie. - Nie zgadzam się... - Co się tu dzieje, Deli? - obcięty na jeża kolonista nagle pojawił się w szpitalu. - Dobrze, że jesteś, Jager. Wytłumacz temu idiocie, że w szpitalu leżą ranni. Ciężko ranni. Ci, którzy mogą chodzić, przychodzą do nas tylko na opatrunki... - Panie Jager, proszę wyjaśnić tej pani, że nie mamy wyjścia. Musimy przeszukać wszystkich. Bez wyjątku. Obcięty na jeża podrapał się za uchem. Spojrzał na naszywkę z imieniem na kombinezonie. Ronald Kipner. - A co wam właściwie zginęło, panie Kipner? - Zegarek, panie Jager. Prawdziwy, dwudziestowieczny, ziemski Rolex. Ktoś skradł go kapitanowi ostatniej nocy. - Witajcie na Hitalii - mruknął Jager. - Słucham? - zainteresował się przemytnik. - Nie, nic takiego. Chciałem tylko powiedzieć, że nas to również spotkało zaraz po wylądowaniu. Nas również okradziono... - Tym gorzej świadczy to o was, skoro przez kilka tygodni nie poradziliście sobie ze złodziejami. Ale my nie zostawimy tak tej sprawy. Proszę nie robić trudności, bo użyjemy siły. - I co? Pozabijacie nas wszystkich, jeśli wam nie pozwolimy na rewizję? - ironicznie zapytała Delilah. - Jeśli zajdzie taka trzeba - szare oczy pozostały zimne. - Dobrze, niech pan się bierze do roboty, panie Kipner, a potem precz ze szpitala - syknęła, wściekła. Jak można się było tego spodziewać, rewizja nie przyniosła rezultatu. Kipner mruknął coś niewyraźnie i odszedł z dwójka pomocników. Stanął przy ogrodzeniu obozu i otarł pot z czoła. Wówczas podszedł do niego jakiś człowiek i zaczął coś mu tłumaczyć. Delilah przyjrzała się uważniej. Nowo przybyły kogoś jej przypominał. Ta sylwetka, to śmieszne nakrycie głowy przypominające hełm. Zadrżała. Przed oczami stanął jej napad na polanę sprzed kilku dni. Wiedziała już, kto to jest. - Jager - pociągnęła kolonistę za rękaw. - Zobacz kto tam stoi. - Sahm - syknął zaskoczony. - Jak on śmie się tu pokazywać. Idę po Briana. Trzeba coś z tym zrobić. Odszedł, pozostawiając ją samą. Delilah zacisnęła pięści. Wyglądało na to, że albinos przekonał przemytnika, gdyż zbliżali się tu obaj. - Witaj, Delilah. Miło widzieć twoje piękne ciało. Odpowiedziała mu pogardliwym milczeniem i falą mentalnego obrzydzenia jakie w niej wywoływał. Lecz albinos tylko się uśmiechnął i postukał w kościane nakrycie głowy. „Hełm” przypomniała sobie, „hełm z czaszki Skalniaka, który nie przepuszcza myśli.” - Proszę ewakuować pacjentów - nagle odezwał się Kipner. Zatkało ją. - Proszę ewakuować pacjentów - powtórzył głośniej. - Musimy przenieść ich gdzieś indziej. - Ale dlaczego? - wykrztusiła z trudem. - Istnieje możliwość, że schowali zegarek gdzieś w poszyciu. Delilah nie wierzyła własnym uszom. To jakaś paranoja. Nagle spojrzała na albinosa. - Sahm, co ty knujesz? Zagadnięty uśmiechnął się lekko. - Aresztuję tego człowieka! - głęboki głos O’Callana wdarł się między nich. - Pan raczy żartować - Kipner syknął lodowato. - Sahm jest naszym gościem... - Aresztuję go!!! W dłoni Kipnera momentalnie pojawił się miotacz. - Czyżby? - Ten człowiek był prowodyrem napadu na naszą społeczność. Przez niego kilka osób znalazło się w szpitalu. Skradł nam... - Proszę się uspokoić, panie O’Callan. Jak już powiedziałem, Sahm jest naszym gościem i nie ma mowy o jakimkolwiek aresztowaniu. Chyba nie chce pan wywoływać tu wojny o tego człowieka... - Kipner, co się u was, do diabła, dzieje? Czego się tak grzebiecie? Do szpitala zbliżała się grupa przemytników, która najwyraźniej zakończyła już rewizję na polanie. - Daj spokój, Brian - szepnęła Delilah - Nie warto... Brodaty mężczyzna zacisnął zęby. - Jakieś kłopoty? - kapitan wyciągnął miotacz. - Niech pan przestanie wymachiwać tak tą bronią, kapitanie - Jager próbował załagodzić sytuację. Zapadła chwila milczenia. - Nie warto, Brian. Nie warto... - powtórzyła delikatnie Delilah. - Ostatni raz, kapitanie - warknął O’Callan. - Ostatni raz wam ustępujemy. Sahm uśmiechnął się szeroko. Udało się. Teraz to już betka. Odsunął się na bok, by nie tarasować przejścia dla przenoszących rannych. Pogładził się po kieszeni. Szkoda, że będzie musiał zwrócić kapitanowi zegarek. Spodobał mu się. Prawdziwy, oryginalny, dwudziestowieczny Rolex. Można było nawet odcyfrować wygrawerowany napis na kopercie: Made in Taiwan. Przemytnicy zrozumieją dlaczego rozpętał to całe zamieszanie. Musiał postąpić w ten właśnie sposób. Inaczej ich myśli zdradziłyby go przedwcześnie... Zatarł dłonie. Szpital stał pusty. Ostrożnie zdjął ciężką sakwę z ramienia. Dobrze, że załoga nie zorientowała się, że „wypożyczył” od nich coś jeszcze... Pochylił się i pogwizdując pod nosem zaczął rozgarniać liściaste poszycie. * - No, skończone - Shogun z dumą spojrzał na własne dzieło. Przed chwilą położył ostatnie gałęzie na dach dużego, szóstego z kolei szałasu, który był przeznaczony dla przemytników. Stojący obok grubas zatarł ręce. - Chodźmy już - spojrzał wyczekująco na towarzysza. Łysa głowa pochyliła się. - Idź sam, Cloudac. - Shogun, nie wygłupiaj się. Znowu chcesz mu zaufać? Przecież zostawił cię na pewną śmierć. Wracaj ze mną do obozu. Odpracujemy swoje i zmażemy winy. - Idź, Cloudac. Idź i bądź z nimi szczęśliwy. - Jak tam sobie chcesz - grubas parsknął z niedowierzaniem kręcąc głową. Wyprostował zmęczone plecy i jednym susem przeskoczył strumień. Podszedł do ogrodzenia. Czekali na niego. - A Shogun? - zapytał Obuchowitz. - Został z nimi. - Męty zbierają się do kupy - filozoficznie stwierdził O’Callan. - Jego wybór, ale lepiej niech nie pokazuje się więcej w obozie. * - Dlaczego znowu ty? - śniadoskóry mężczyzna ze złością wrzucił kamień do strumienia. - Czy ty nie przesadzasz, Juliette? Potrafię zrozumieć, że pomagasz w szpitalu, a w wolnych chwilach gotujesz dla innych, ale to już przesada. Przecież nie musisz zanosić tym śmieciom jedzenia. Dlaczego to zawsze masz być ty? Dziewczyna roześmiała się radośnie i pocałowała go w usta. - Nie marudź, Assan. Zaraz wracam. Zanim skończysz wyplatać ten kosz będę tu z powrotem - złapała duże naczynie z gulaszem i już była na kładce. - Ale dlaczego właśnie ty? - krzyknął za nią. „A dlaczego nie?” opowiedziała wesoło. * - Martwię się o Lorqsa - mruknął zapatrzony w ogień kapitan. - Już dawno powinien tu być... - On nie żyje, kapitanie. Zaskoczony Shogun obrócił się. - Nie żyje - powtórzył Kipner. - Zabiły go skrupuły. - Skrupuły? - zainteresował się łysol. - Skrupuły, Shogun. Skrupuły. Lorqs był zbyt uczciwy. Uparł się, by zniszczyć kapsułę towarową. Nie chciał, mówił, aby to popsuło stosunki z kolonistami. Nie wiedział, biedaczek, że na to było już zbyt późno... - Nie filozofuj, Kipner - głos kapitana zabrzmiał stanowczo. - Jutro rano, ty i Tomtom pójdziecie poszukać Lorqsa. W końcu to jeden z nas... - Ta je. Łysol zapatrzył się w ogień. Nie czuł się zbyt dobrze w tym towarzystwie. - Napij się, Shogun - aluminiowa menażka trafiła w jego dłonie. Nie wahał się. Od razu czuło się, że to porządny trunek, nie tak jak ten śmierdzący bimber, którym raczyli się Kaktusowcy. - Wypijmy zdrowie Sahma - Trasser podniósł menażkę do góry. - Dzięki jego genialnemu planowi nie musimy się już obawiać się rozbitków. - A cóż takiego wymyślił... - próbował się dowiedzieć Shogun, lecz zagłuszyły go chóralne okrzyki wznoszone na cześć albinosa. Ten wstał i ukłonem podziękował za życzenia. - Co to za plan? - Shogun nie dawał za wygraną, lecz i tym razem nie było mu dane dowiedzieć się, gdyż Trasser zobaczył nadchodzącą dziewczynę. - Żarcie!!! - wrzasnął. - Żarcie idzie! - W rzeczy samej, smaczny kąsek - mruknął kapitan patrząc na powabną postać zbliżającej się. - Podoba się panu, kapitanie? - twarz albinosa nabrała lisiego wyrazu. - Może ją pan mieć i to za jedyne dziesięć papierosów. - Handlują tu kobietami? - zainteresował się kapitan. - Nawet jeśli jeszcze nie, to ja mogę to zrobić. Towar jest towarem i nie ważne, czy chodzi na czterech nogach, czy na dwóch, czy szczeka, gdacze, czy też się śmieje. A tam gdzie jest towar i popyt, jest i dobry interes. Roześmieli się obaj. - Siadaj, laleczko - pijany Trasser próbował złapać dziewczynę za rękę. - Siadaj z nami. Wyrwała mu się i szybko postawiła naczynia. W jasnych oczach pojawił się strach. Szczurowaty poderwał się na nogi. Zawsze podniecał go strach u kobiet. - Odejdź, bo ci połamię te krzywe łapy - powiedziała z groźną miną, ale myśli i drżenie głosu zdradzały przerażenie. - To taka gra wstępna? - zapytał śliniący się Trasser. Siedzący dookoła ogniska przemytnicy zarechotali. Shogun spojrzał na nich z niesmakiem. Nagle Trasser szybkim susem dopadł do dziewczyny i przewrócił na ziemię. Złapał za udo i... Ktoś chwycił go za włosy odciągając do tyłu... - Shogun... - wycharczał. Od początku nie ufał temu przybłędzie. Nagle puścił dziewczynę. Wyrzucił ręce w tył. Złapał napastnika za nogi i powalił na ziemię. Obrócił się, lecz mocny kopniak odrzucił go na dystans. Wstali, obaj ciężko dysząc. Dziewczyna rzuciła się do ucieczki. - Łapcie ją - Trasser syknął do kompanów. Wyszczerzył żółte zęby. W dłoni błysnęła stal noża. Kapitan pochylił się w stronę albinosa. - Ciekawych masz przyjaciół, Sahm. Zagadnięty spojrzał w oczy rozmówcy. - Pomyłka, kapitanie. To nie przyjaciel. Już nie... Kapitan roześmiał się z satysfakcją. - Słyszałeś, Trasser. Skończ z nim! - krzyknął. Zapowiadało się ciekawe widowisko. - Z przyjemnością - cienkie wargi wykrzywiły się w uśmiechu. - NIE!!!! - z oddali dobiegł ich głos złapanej dziewczyny. Błysnęła stal. Popłynęła pierwsza krew. Rozpoczął się taniec śmierci... * Delilah potknęła się o coś twardego. - Co do licha... - mruknęła rozgarniając zrytą przez przemytników ściółkę. Jej palce natrafiły na coś twardego, o regularnym kształcie. Tylko intuicja uchroniło ją przed gwałtownym wyszarpnięciem przedmiotu z ziemi. Delikatnie odsłoniła stare liście. W ziemi groźnie lśnił metalowy walec z napisem „Explosive”... - NIE!!! - rozpaczliwy krzyk dobiegł ją zza strumienia. * - NIE!!! - okrzyk potwierdził najgorsze przeczucia. Juliette zbyt długo nie wracała. - Juliette!!! Juliette!!! - wrzasnął przeskakując przez strumień. - Juliette!!! - Ziemia tętniła pod stopami. „Szybciej, szybciej. O Boże, żeby tylko nic się jej nie stało.” - Juliette!!! - zawył dziko widząc postacie podrywające się od ogniska. Oszalałym wzrokiem szukał drobnej sylwetki. „Gdzie jesteś, Juliette? Boże, gdzie jesteś?!!!” - JULIETTE!!! Huknął strzał. * Kapitan na widok nadbiegającego ustawił regulator głośności na maksimum. Wstał i powoli wymierzył w mężczyznę. Nie denerwował się. Nie po raz pierwszy znajdował się w podobnej sytuacji. Wiedział, że w epoce bezszelestnej broni huk znakomicie odstrasza. Mężczyzna krzyknął. Ślad szaleństwa w jego głosie spowodował, że kapitan przesunął celownik miotacza z nóg w okolice serca. Ranny szaleniec mógł być nieobliczalny. Wrzeszczący mężczyzna zbliżał się. Kilkanaście metrów za nim pojawiły się kolejne postacie. - JULIETTE!!! - wrzasnął szaleniec. Kapitan spokojnie nacisnął spust. Huknął strzał. Mężczyzna zwinął się w powietrzu i upadł na ziemię. Nadbiegający zatrzymali się na chwilę. Wykorzystał to. - Stójcie! - krzyknął, wyjmując małe pudełeczko z kieszeni. Podniósł dłoń do góry. - Zostańcie tam, gdzie jesteście, albo wysadzę wasz zasrany szpital w powietrze. * - Wynocha!!! - wrzasnął O’Callan. - Wynoście się stąd! Macie godzinę... - głos mu stwardniał, gdy spojrzał na jasnowłosą dziewczynę w porwanym ubraniu tulącą do piersi nieruchomą głowę Assana. Trasser splunął na trawę. - Chyba coś się wam popieprzyło, panowie... Kapitan uciszył go podniesieniem ręki. - Nie przyjmujemy żadnych warunków. Chyba zapomniałeś, O’Callan, że mamy was w garści. Nigdzie nie pójdziemy, a ponadto żądamy większych dostaw żywności... Brodaty mężczyzna warknął wściekle i skoczył do przodu. W tym samym momencie palec kapitana spoczął na uniesionym wysoko detonatorze. O’Callan zgrzytnął zębami. Gdyby nie te cholerne ładunki wybuchowe, rozerwałby ich na strzępy. Do diabła, trzeba było posłuchać instynktu i porozwalać ich od razu, gdy tylko przybyli na polanę. A gdyby tak teraz rzucić się na nich... Może nie zdąży zdetonować ładunków... Może blefuje... Może... Ręka na jego ramieniu. To Idril. - Nie możemy ryzykować, Brian. Ranni... Rozgorączkowane oczy patrzą na zacięte twarze rozbitków. Słyszy ich myśli. Też pragną zemsty, ale ranni... Patrzą na niego... Podjął się przywództwa... To on musi podjąć decyzję... Niech to szlag, tu nie ma dobrych decyzji... Zacisnął pięści. - Wracamy - wyrzucił z siebie krótko. Kobiety podbiegły do szlochającej Juliette. Mężczyźni w milczeniu podnieśli zwłoki Assana. - Jeszcze to ścierwo... - kapitan ruchem ręki wskazał na nieruchomy kształt leżący za ogniskiem. „Shogun... Dobrze. Weźcie go...” Pochylił głowę i zgarbił się. W tej chwili poczuł cały ciężar odpowiedzialności... I po co mu to było... Gniew powrócił. Wyprostował się i twardo spojrzał w czarne, bezduszne oczy. „To jeszcze nie koniec, kapitanie... Jeszcze nie koniec...” * Przebudzenie było koszmarne. Czuł wszystkie kości, a na dodatek straszliwie bolał go lewy bok. Coś go uwierało na piersiach. Dłoń natrafiła na bandaż. Pamięć powróciła. Jakimś cudem udało mu się przeżyć spotkanie z nożem tego szczura, Trassera. Widocznie ostrze ześliznęło się po żebrach. Potem się potknął... I nic już więcej nie pamiętał. Dlaczego przeżył? Pewnie sądzili, że Trasser go zabił. Ale kto go opatrzył? Kaktusowcy? Podniósł się z trudem. Zalała go fala goryczy. Tak, opatrzono go, ale pozostawiono za ogrodzeniem... A przecież ryzykował życiem dla jednej z nich... Nie, pokręcił głową, to nie tak... Nie ważne kto tam był. I tak postąpiłby tak samo. Nie mógł pozwolić na gwałt. Nie mógł! Zakręciło mu się w głowie. Usiadł. Gorączkowo zastanawiał się co teraz robić. Gdzieś z oddali dochodziły go wzburzone myśli Kaktusowców. Po kilku minutach wiedział już wszystko. Wiedział też, że zostało mu się jedno jedyne wyście. O ile tam pozwolą mu dojść do słowa, zanim go zabiją. * - Spierdalaj! - szpakowaty mężczyzna odrzucił kościaną gracę i sięgnął po długą, drewnianą pałkę. - Spierdalaj, sukinsynu, bo cię zatłukę!!! Shogun skrzywił się. Miał pecha, że trafił akurat na Russo. - Nie, Russo. Posłuchaj... - Trudno. Sam tego chciałeś - szpakowaty nie zwracał uwagi na jego słowa. - Zresztą... - odrzucił daleko prowizoryczną broń. - Stawaj! Zabiję cię własnymi rękoma. No, stawaj! - Nie... - Co, jeszcze ci mało? A może gdzieś w pobliżu czai się twój koleś Sahm i znów zajdzie mnie od tyłu! Co? Ty gnoju... Stawaj!!! Łysy pokręcił powoli głową. - Innym razem, Russo. Z chęcią dotrzymam ci placu, ale nie teraz... - Ty tchórzliwa świnio... - szpakowaty przyskoczył i złapał Shoguna za podartą bluzę. Zraniony bok zapiekł żywym ogniem. Zacisnął zęby. Zatoczył się popchnięty do tyłu. - Nie sprowokujesz mnie, Russo. Tu chodzi o coś ważniejszego. Posłuchaj... - Dobra - puścił go i spojrzał wyczekująco. Shogun roześmiał się. Myśli szpakowatego były aż nadto wyraźne. - Nie, Russo. Nie przyszedłem tu cię przepraszać. Jeśli chcesz wiedzieć, to wcale nie żałuję tego co zrobiłem. Może to nie było zupełnie fair, ale... Istnieją pewne granice gnojenia człowieka, a ty je przekroczyłeś... Dostałeś to, na co sobie zasłużyłeś... Ale ja nie o tym. Jak już powiedziałem, będę do twojej dyspozycji, ale później. Teraz są pilniejsze sprawy. Kaktusowcy... * - ... i wtedy pomyślałem, że przyjdę tu, do was. Ani na polanie, ani w Grodzie, nikt już by mi nie zaufał, a ja po prostu nie mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć jak te świnie bezkarnie terroryzują cały obóz. Nie po tym jak zabili Assana i chcieli zgwałcić Juliette. Siedzieli w wielkim tipi ze skór zielonych bawołów. Wprawdzie namiot kiepsko spisał się podczas ostatniej burzy i każdy miał już niewielki szałas z hit-bambusa, ale nadal wykorzystywano go jako miejsce zebrań. Tu także leżał nieprzytomny Flower. - Dobrze zrobiłeś, Shogun - ciszę przerwała wysoka brunetka. „To na pewno Judith”, pomyślał. Podziękował skinieniem głowy. - Tak, dobrze zrobiłeś, Shogun - zadudnił barczysty człowiek w mundurze pułkownika Cesarstwa Ziemi. - Skopiemy tyłki tym śmieciom z „Fenixa”. Niech sobie nie myślą, że mogą robić z nami co im się żywnie podoba. Zdarli z nas skórę przy biletach, załadowali ładownie i kapsuły samym szmelcem, a teraz rządzą się na naszej planecie... To bydlę, Sahm zaminowało szpital, ale niech nie łudzi się, że to nas powstrzyma. Oni jeszcze nie wiedzą na co nas stać. Kalen pójdzie z nami i pomoże nam załatwić sprawę swoimi sztuczkami... - Nie, Khorst - cichym głosem sprzeciwił mu się przysadzisty człowieczek. - Nie pójdę z wami... - Ale dlaczego? - pułkownik był zaskoczony. - Przecież przedwczoraj, ty i Eva obroniliście obóz... - To było wtedy. Ty chyba nie rozumiesz, pułkowniku, na czym polega istota Siły. Nie można jej wykorzystywać do ataku. Wtedy tylko się broniliśmy. Siła nie jest... Khorst spojrzał na niego krzywo. - Masz rację, Kalen. Nie rozumiem. Wolałem cię, gdy byłeś życiowym pierdołą. Nie wymądrzałeś się wtedy tak bardzo. Siła, Powołanie - wielkie słowa, ale w praktyce sprowadza się do tego, że nie chcesz pomóc ludziom w potrzebie... - Zamknij ten niewyparzony dziób, pułkowniku, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował - chrapliwy głos dobiegł z ciemnego kąta. Pierwsza poderwała się brunetka. Przypadła do posłania. - Flower, Bogu dzięki. W końcu odzyskałeś przytomność. Jak się czujesz? Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż zasypano go deszczem uścisków i pytań o zdrowie. Chudy Murzyn był wyraźnie zmieszany wyrazami troski. - Dajcie pić. Pił powoli, jednocześnie rozglądając się po otaczających go twarzach. - Widzę, że powiększyła się nam nieco gromada. Russo i Shoguna znam, ale kim jest ta rudowłosa piękność? Piękność przecisnęła się do posłania. - Jestem Eva. Witaj, Flower. - Witaj, Eva. Miło mi cię poznać. Aż krew żywiej krąży w żyłach. O, przepraszam. Nie wiedziałem, że jesteś z Kalenem. Czasami telepatia ustrzeże nas od niejednej gafy. Ale, co ja chciałem... - Widzę, że wracasz do formy, Flower. Rozgadany jak zawsze - Judith roześmiała się, szczęśliwa. Udało jej się go uratować. „Dzięki, Judith. Jestem twoim dozgonnym dłużnikiem. Dzięki stokrotne...” Pozostali dyskretnie odwrócili myśli i odeszli na bok. - O czym to ja? - Khorst spojrzał na zebranych. - A, już wiem. Nic, szkoda, ze Kalen nie pójdzie z nami, ale i tak nie zostawimy tak tej sprawy. Panie, panowie, nadeszła najwyższa pora by zrealizować mój postulat i w końcu powołać Gwardię. Russo, Shogun, mogę na was liczyć? Szpakowaty spojrzał zimno na Shoguna. Ten odpowiedział mu tym samym. - Ale tylko na razie - głos Russo był zdecydowany. - Gdy już się wszystko skończy, mamy z Shogunem jeszcze coś do załatwienia. - Tak jest - potwierdził łysol. - Dobrze - pułkownik zatarł ręce. - Później to się zobaczy. Hmmm...Zobaczmy, kto by tu jeszcze... Panie T’ai, nie skusi się pan na taką wyprawę? - zgadnął niskiego Chińczyka. Ten uśmiechnął się szeroko, jednocześnie kręcąc odmownie głową. - Taaa... Tak też myślałem. Szkoda, że Kalen z nami nie pójdzie. Miałem już plan... - Ja pójdę - odezwała się nagle Eva. - No, co się tak gapicie. Idę z wami. Co wy myślicie, że kim ja byłam w wywiadzie? Przecież nie siedziałam za biurkiem... Może moje zdolności nie są tak duże jak u Kalena, ale nam powinny wystarczyć. Khorst nieco ochłonął i uśmiechnął się. - Dobrze. Bardzo dobrze. Eva idzie z nami. Teraz powinno się udać. - A ja? - odezwała się brunetka. - Co ze mną? Ja też chcę iść. - Judith, złotko, nie możesz - pułkownik bezradnie szukał pomocy u zebranych. - Przecież musisz zająć się Flowerem... - Flower da sobie radę. Zostaje się z nim Kalen i państwo T’ai. Kalen w razie czego obroni obóz, a i uprawy nie zmarnieją przez tych kilka dni... - Judith, nie możesz... Kalen, powiedz jej... Przysadzisty mężczyzna pokręcił głową. - Niech idzie, pułkowniku. Judith ma rację. Damy sobie radę sami. Zrezygnowany Khorst machnął ręką. - Niech wam będzie, skoro wszyscy sprzysięgliście się przeciwko mnie. Ja tylko nie chciałem żeby coś ci się stało... Judith puściła do niego oko. - Dzięki, Khorst, ale jeszcze umiem sama zadbać o siebie... - No dobrze, moi drodzy. Nie chcę wam przeszkadzać, ale jest już późno, a w drogę musicie ruszyć skoro świt - Murzyn z trudem poparł się ręką i spróbował dźwignąć wychudzone ciało. - Idźcie spać. Ja sobie pogadam z Kalenem... Kalen, człowieku, mógłbyś pomóc mi usiąść? * - Kalen - wzrok pułkownika błądził gdzieś w okolicach stóp. - Wiesz, ja wczoraj... No, wiesz... - Wiem - Kalen uśmiechnął się lekko. - Wiem, Khorst. Nie ma sprawy. Powodzenia, przyjacielu. Twardy uścisk dłoni i pięć sylwetek roztopiło się w porannej mgle, którą wiatr przywiał znad rzeki. * - Raz, dwa, lewa... - Khorst! - Tak? - Nie przeginaj... * - I co teraz? - Shogun podrapał się po zarośniętym podbródku. Khorst zarządził postój na niewielkiej leśnej polance. Cała gwardia porozkładała się na ziemi. Tempo narzucone przez pułkownika było naprawdę mordercze. - Poczekamy tu do zmroku. Polana jest już bardzo blisko. Nie możemy się zdradzić... - A później? - zainteresował się Russo. - Później, hmmm... Później Eva zajmie się detonatorem, a my atakujemy. Po drodze przyłączą się Kaktusowcy... - Genialny plan, pułkowniku - sarkazm w głosie Russo był aż nadto widoczny. Khorst udał, że go nie dostrzega. - Dziękuję. * „O’Callan. Hej, O’Callan” słaba myśl dobiegła go z lasu. Poderwał się na równe nogi. „Słucham” warknął. Miał zły dzień. „To, ja, Khorst. Prowadzę ludzi na pomoc. Słuchaj, O’Callan. Gdy dam ci sygnał atakujemy, rozumiesz?” Brodacz syknął. Boże, broń mnie przed przyjaciółmi, z wrogami sam dam sobie radę... „Idioci. Nie możemy atakować. Zaminowali szpital...” „Szpitalem się nie przejmuj. Już załatwiliśmy sprawę. To, jak? Można na was liczyć?” Złowrogi uśmiech rozjaśnił posępną twarz O’Callana. „Ta jest, pułkowniku! Kiedy?” „Dam znać.” * Wrzask dobiegający zza strumienia poderwał ich na równe nogi. Z obozu biegła w ich kierunku banda zarośniętych obdartusów. - Głupcy - syknął kapitan. Spokojnie wyjął detonator z kieszeni kombinezonu. Jeszcze chwila i wkroczą na pole, gdzie umieścili resztę ładunków. Jego ludzie sprawnie przybrali szyk bojowy. Wrzask powtórzył się. Sahm zaciskał zęby na wardze. W dłoni zaciskał pożyczony miotacz. „Jeszcze kilka metrów... Tak, skaczcie przez strumień... Chodźcie, robaczki...” Spojrzał w bok. Szczupły palec kapitana spoczął na czerwonym przycisku. „Jeszcze trochę... Jeszcze... Teraz!!!” Nic. NIC? Sahm ze zdumieniem spojrzał na kapitana. Z niedowierzaniem patrzył jak ten nienaturalnie spowolnionym ruchem ciska detonator w stronę nadbiegających. Koloniści zawyli triumfalnie. Pędzili coraz szybciej. Twarz dowodzącego atakiem O’Callana pokrywały czarne pasy klanowych malowideł. - Idioto, dlaczego... - Sahm przyskoczył do kapitana. Odpowiedział mu szklisty wzrok. Pierwsza salwa nie osłabiła impetu kolonistów. Zaświtały strzały i kamienie. Jeden ze stojących obok kapitana ludzi zachwiał się i upadł ze sterczącą z piersi strzałą. Idril Obuchowitz ponownie napiął łuk. - OGNIA!!! - wrzeszczał Trasser. Krzyki rannych. Krew. - OGNIA!!! * Ocalało czterech. Sahm powłóczył zranioną nogą. Uciekli, lecz tuż za nimi rozbrzmiewały odgłosy pogoni. Na szczęście noc ochroniła ich granatowym płaszczem. Ścigający powoli rezygnowali, lecz oni brnęli dalej. Musieli jak najbardziej oddalić się od polany. Kolczaste zarośla chwytały za ubrania... Drzewa tarasowały drogę... Nic to... Trzeba iść dalej... Nie wolno im było odpocząć... Jeszcze nie teraz... Gdyby jeszcze ta przeklęta noga aż tak nie bolała. Gdyby... Dlaczego ten idiota wyrzucił detonator? Zepsuł cały misternie tkany plan... Dlaczego... Noga... Boli... To nic... Wytrzymam... Muszę... Inaczej mnie zostawią... Musimy dotrzeć na wybrzeże... Do mostka... Tam przeczekamy do przybycia pomocy... A potem... Potem niech Bóg ma w opiece wszystkich kolonistów... Zemsta będzie słodka... Postój... Dobrze... * - Hej, co to było! - obudziły go okrzyki przemytników. Musiał zdrzemnąć się podczas krótkiego postoju. Wszyscy podbiegli do ściany zarośli, za którymi coś się poruszało. - Mówię wam, to był człowiek. Niewielki chłopiec. - Skąd tutaj chłopiec. - Nie gadaj tyle, tylko strzelaj. - Nie usłyszą? - A jeśli to faktycznie jeden z nich? Zaraz nas tu znajdą. Strzelaj, Tomtom! Przebiegł go zimny dreszcz. Zaraz... Chłopiec... W lesie? Boże, Alex... - Nie strzelajcie, głupcy! - krzyknął. - Zamknij się, Sahm. Strzelaj! Błysk miotacza i cicha eksplozja. Cisza. - Pudło. Dawaj jeszcze raz, Tomtom. - Nie, zostawcie go... - Sahm krzyczy do nich. „Idioci, zostawcie go... Gdzie jest mój hełm... Jest... Szybko... Uciekać...” Nieludzki wrzask rozdarł ciszę nocy. * Ból... Ból, który rozsadza czaszkę na drobne kawałki... Ból, który doprowadza do szaleństwa... Ból, który zabija... * Sahm podniósł się na kolana. Świtało. Wokół niego leżały trzy nieruchome ciała, poskręcane w mękach konwulsji. Wstał podpierając się o najbliższe drzewo. Przed oczyma wirowały mu czarne koła. Odetchnął głębiej. Cóż za olbrzymia energia tkwiła w małym Aleksie, pomyślał mimowolnie. Jak to dobrze, że miałem ze sobą hełm... Chciało mu się śmiać. Mimo wszystko, wygrał. Przeżył. Teraz musi dostać się do mostka. Trasser... On jako oficer na pewno ma płytkę z kodem do zamka... Pokonując mdłości pochylił się nad bezwładnym ciałem szczurowatego. Nie zauważył jak ktoś wyłania się z gąszczu za nim. Nie dostrzegł ciosu, który zdruzgotał kościany hełm i pozbawił go przytomności. Nie zobaczył pełnego satysfakcji uśmiechu na twarzy ogolonego na łyso mężczyzny. * Przytomność przywróciło mu uderzenie w twarz. Jęknął próbując się poruszyć. Nie mógł. Ktoś przywiązał mu ręce i nogi do skomplikowanej plątaniny bambusowych pędów. - Shogun - stęknął. Łysol obrócił się do niego. W dłoni błyszczał nóż. - Nie... Shogun usiadł obok niego. Wbił nóż w ziemię. - Wiesz, Sahm, sporo myślałem i doszedłem do wniosku, że zwykła śmierć to zbyt mało jak dla ciebie. Dlatego wymyśliłem coś innego. Nie wiem wprawdzie jak szybko rośnie tutejsza odmiana bambusa, ale będziesz miał trochę czasu na rachunek sumienia. A gdy przyjdę tu ponownie... Gdy tu przyjdę, będziesz już baaardzo wysokim facetem, Sahm... * Słońce majestatycznie kroczyło po nieboskłonie. Wraz z nim przesuwała się plama światła po niewielkiej polanie. Powolnym, jednostajnym ruchem wpełzła na zarośla, w których tkwił uwięziony człowiek. Sahm mógłby przysiąc, że młode pędy bambusa drgnęły, gdy padło na nie światło. Oblizał spierzchnięte usta. Słońce świeciło coraz mocniej. * Statek kosmiczny, który kilka dni później przybył na orbitę planety figurującej na mapach jako Hitalia, na próżno czekał na jakikolwiek odzew na swoje nawoływania. Wreszcie, po trzech dobach pobytu w na orbicie, ruszył w drogę powrotną. Krasne, czerwiec-lipiec’99