ASTRID LINDGREN RASMUS, RYCERZ BIAŁEJ RÓŻY (Przełożyła: Irena Szuch-Wyszomirska) NASZA KSIĘGARNIA 1998 Rozdział I - Kalle! Anders! Ewa-Lotta! Jesteście tam?! Sixten spoglądał w górę na okno strychu nad piekarnią, by przekonać się, czy któraś z Białych Róż wytknie głowę i odpowie na jego wołanie. - Dlaczego was tam nie ma? - krzyczał Jonte, gdy z kwatery głównej Białych nie dawano znaku życia. - No, jesteście czy nie? - dopytywał się Sixten niecierpliwie. Jasna głowa Kallego Blomkvista ukazała się w okienku strychu. - Nie, nie ma nas tu - zapewniał z powagą. - My tylko udajemy, że jesteśmy. Sixten nie poznał się na dowcipie i pytał dalej: - Czy Anders i Ewa-Lotta też tam są? Dwie głowy wysunęły się obok głowy Kallego w okienku. - Nie, nas też tu nie ma - powiedziała Ewa-Lotta. - Czego chcecie, Czerwoni? - Dać wam porządnie w skórę - odpowiedział łagodnie Sixten. - I dowiedzieć się, jak ma być ze Stormumriken - dodał Benka. - Może całe wakacje mają minąć, zanim zdobędziecie się na decyzję? - zapytał Jonte. - Schowaliście go czy nie? Anders zsunął się w mgnieniu oka po linie, owej linie, którą posługiwali się Biali, aby szybko wydostać się na dół ze swej kwatery głównej na strychu piekarni. - Tak, schowaliśmy go, oczywiście - odpowiedział. Podszedł do wodza Czerwonych, spojrzał mu poważnie w oczy i powiedział akcentując dobitnie każde słowo: - Ptak biało-czarny buduje gniazdo niedaleko opustoszałego grodu. Szukajcie tej nocy! - Pocałuj mnie w nos! - było jedyną odpowiedzią wodza Czerwonych. Mimo to zebrał on natychmiast swych wiernych towarzyszy broni w osłoniętym miejscu za krzakami porzeczek, aby zastanowić się nad owymi słowami o „ptaku czarno- białym”. - Ech, to oczywiście sroka - powiedział Jonte. - Stormumriken leży w sroczym gnieździe, tego nawet dziecko mogłoby się domyślić. - Tak, kochany Jonte, tego nawet dziecko mogłoby się domyślić! - zawołała Ewa- Lotta z okna na strychu piekarni. - Pomyśl, nawet takie dzieciątko jak ty może się tego domyślić! Z pewnością cieszysz się bardzo z tego, prawda, Jonte? - Czy mogę odejść i sprać ją? - spytał Jonte swego wodza. Sixten uznał jednak, iż Stormumriken jest ważniejszy niż wszystko inne, i Jonte zmuszony był odroczyć swą ekspedycję karną. - Niedaleko opustoszałego grodu mogą być tylko ruiny zamku - szepnął Benka cichutko, by Ewa-Lotta nie mogła go usłyszeć. - W sroczym gnieździe, blisko ruin zamku - powiedział uradowany Sixten. - Pędzimy! Furtka w ogrodzie mistrza piekarskiego zatrzasnęła się z hukiem za trzema rycerzami Czerwonej Róży, co sprawiło, że kot Ewy-Lotty zerwał się przerażony z przedpołudniowej drzemki na werandzie. Mistrz piekarski Lisander wytknął dobroduszną twarz przez okno piekarni i zawołał do swojej córki: - Jak myślisz, czy to długo potrwa, zanim rozwalicie mi całą piekarnię? - Cóż my możemy poradzić na to - powiedziała Ewa-Lotta urażona - że Czerwoni pędzą jak stado bizonów. My doprawdy tak nie trzaskamy furtką. - Chciałbym w to uwierzyć - odparł mistrz piekarski, gestem zapraszając do blachy pełnej ponętnych drożdżowych ciastek subtelnych rycerzy Białej Róży, którzy nie trzaskali furtkami. W chwilę później trzy Białe Róże wyfrunęły przez furtkę z takim łoskotem, że przekwitłe peonie na grządce uroniły swe ostatnie płatki z żałosnym westchnieniem. Mistrz piekarski westchnął również. „Bizony - czy nie tak powiedziała Ewa-Lotta?” Pewnego cichego wieczoru przed dwoma laty wybuchła owa wojna pomiędzy Białą a Czerwoną Różą. Szalała już trzeci rok, a żadna ze stron walczących nie wyglądała na to, by miała jej dość. Przeciwnie - Anders zwykł był przytaczać wojnę 30-letnią jako przykład godny naśladowania. - Jeśli dawniej mogli wojować tak długo, to i my możemy - zapewniał entuzjastycznie. Ewa-Lotta miała bardziej trzeźwy pogląd na sprawę. - Wyobraź sobie, jak to będzie, gdy jako stary grubas pod czterdziestkę będziesz czołgał się po rowach szukając Stormumriken - to będzie dopiero coś, z czego wszystkie dzieci w mieście będą się podśmiewać. Była to niewesoła myśl. Że się miało być wyśmianym i co gorsza - że się miało mieć czterdzieści lat, podczas gdy jednocześnie inni szczęśliwcy nadal nie mieliby więcej niż trzynaście czy czternaście lat. Anders czuł zdecydowaną niechęć do dzieciaków, które kiedyś miały przejąć ich miejsca zabaw, kryjówki i wojny pomiędzy Różami, a w dodatku byłyby tak bezczelne, by śmiać się z niego. Z niego, wodza Białej Róży w zamierzchłych dniach, gdy tych zasmarkanych bębnów w ogóle jeszcze nie było na świecie! Anders zatroskał się nagle. Słysząc słowa Ewy-Lotty uświadomił sobie, że życie jest krótkie i że należy się bawić, póki czas. - W każdym razie nikomu nie będzie nigdy tak wesoło jak nam - pocieszał Kalle swego wodza. - Wojna Czerwonej i Białej Róży - na coś podobnego nie zdobędą się nigdy ci smarkacze! Ewa-Lotta była tego samego zdania. Nic nie mogło dorównać wojnie Róż. Gdy kiedyś staną się godnymi pożałowania grubasami koło czterdziestki, jak to przepowiadała, wówczas i tak pamiętać będą swoje wspaniałe zabawy w czasie lata. Wspomną, jak miło było biec boso przez delikatną trawę łąk w letnie wieczory, jak łagodnie i życzliwie woda pluskała pod stopami, gdy się brnęło przez kładkę Ewy-Lotty na jakąś decydującą potyczkę, i jak ciepło promienie słońca zaglądały przez otwarte okno strychu nad piekarnią, aż podłoga w kwaterze głównej Białej Róży zaczynała pachnąć latem. Tak, wojna Róż była bez wątpienia zabawą po wsze czasy związaną z wakacjami, łagodnym wietrzykiem i jasnym blaskiem słońca! Mrok jesieni i chłód zimy przynosiły bezwzględne zawieszenie broni w walce o Stormumriken. Skoro tylko zaczynał się rok szkolny, wrogie działania ulegały zawieszeniu do czasu, gdy kasztany na Storgatan nie stanęły w kwiatach, a świadectwa szkolne nie przejrzane były krytycznymi oczami rodziców. Teraz jednak było lato, a wojna Róż kwitła w zawody z prawdziwymi różami w ogrodzie mistrza piekarskiego. Posterunkowy Bjork, który pełnił służbę na Lillgatan, rozumiał, co się święci, gdy najprzód ujrzał Czerwonych mknących jak wicher, a w parę minut potem Białych śmigających w tym samym dzikim pędzie w górę drogi ku ruinom zamku. Ewa-Lotta zdążyła tylko krzyknąć: „Cześć, wujku Bjork!” i jej jasna czuprynka zniknęła za najbliższym zakrętem. Posterunkowy Bjork uśmiechnął się sam do siebie. Jak mało potrzeba było dzieciom, by się dobrze bawić! Stormumriken był przecież tylko kamieniem, niczym innym jak tylko małym, dziwnym kamieniem, a jednak wystarczał, by trwać mogła wojna Róż. Tak, tak, gdy chodzi o wojnę, to najczęściej potrzeba tak niewiele! Posterunkowy Bjork westchnął, gdy o tym pomyślał. Następnie wszedł na most, by zerknąć na samochód niewłaściwie zaparkowany po drugiej stronie rzeki. W pół drogi przystanął i począł gapić się na wodę, która pluskała cicho pod filarem mostu. Niesiona prądem nadpłynęła stara gazeta. Kołysała się wolno na falach i wielkimi tytułami głosiła wiadomość, która była nowiną wczoraj czy przedwczoraj lub może w ubiegłym tygodniu. Posterunkowy Bjork czytał z roztargnieniem. NIEPRZEPUSZCZALNY LEKKI METAL - PRZEWRÓT W DZIEDZINIE PRZEMYSŁU WOJENNEGO Naukowiec szwedzki rozwiązuje zagadnienie, które absorbuje badaczy całego świata. Posterunkowy Bjork westchnął raz jeszcze. Gdyby tak ludzie chcieli ograniczyć się do wojownia o Stormumriken! Wówczas przemysł wojenny byłby niepotrzebny! Musi jednak pójść zobaczyć, jak to tam jest z tym źle zaparkowanym samochodem. - Na jarzębinie za ruinami zamku - tam szukać będą najprzód! - zapewniał Kalle i podskoczył wesoło z radości na samą myśl o tym. - Na pewno - powiedziała Ewa-Lotta. - Takiego sroczego gniazda nie ma przecież nigdzie! - Dlatego też położyłem tam zawiadomienie dla Czerwonych - oświadczył Anders. - Gdy je przeczytają, będą wściekli. Myślę, że możemy tu się zatrzymać i zaczekać na ich atak. Prosto przed nimi, wysoko na wzgórzu, stare ruiny zamku wznosiły swe popękane sklepienia ku jasnobłękitnemu, letniemu niebu. Daleko w dole leżały zabudowania miasta, a tylko ten i ów dom jak gdyby z wahaniem wspinał się na urwisko, zbliżając się do olbrzyma na wzgórzu. Jak wysoko umieszczony posterunek stała w pół drogi ku ruinom stara willa, ukryta za bujną zielenią żywopłotu, krzaków bzu i drzew wiśniowych, otoczona wątłymi sztachetami. Oparty wygodnie plecami o te sztachety Anders postanowił, że czekać będzie na odwrót Czerwonych. - Niedaleko opustoszałego grodu - powiedział Kalle i rzucił się na trawę obok Andersa. - To przecież zależy od tego, jak się liczy. Jeżeli porównywać będziemy z odległością od bieguna południowego, to można by schować Stormumriken gdzieś w okolicy Hassleholmu i mimo to twierdzić, że jest to niedaleko „opustoszałego grodu”. - Masz rację - potwierdziła Ewa-Lotta. - Nie powiedzieliśmy przecież, że srocze gniazdo znajduje się tuż za zakrętem przy ruinach zamku. Czerwoni jednak są o wiele za tępi, żeby to zrozumieć. - Powinni nam dziękować na kolanach - stwierdził Anders twardo. - Zamiast schować Stormumriken w okolicy Hassleholmu, który w innym wypadku byłby pod bokiem, schowaliśmy go tu, w pobliżu willi Eklunda. To doprawdy uprzejmie z naszej strony. - Tak, to doprawdy uprzejmie z naszej strony - zaśmiała się Ewa-Lotta. Po czym powiedziała coś zupełnie nieoczekiwanego: - Spójrzcie, tam siedzi jakiś mały dzieciak na schodach werandy. Tak było istotnie. Na schodach werandy siedział mały chłopczyk. Więcej zaś nie było potrzeba, by Ewa-Lotta na chwilę zapomniała o Stormumriken. Słynna Ewa-Lotta, która była takim dzielnym wojakiem, miewała chwile kobiecej słabości i wtedy żadne perswazje nie odnosiły skutku. Anders i Kalle byli zawsze zdumieni i zaskoczeni zachowaniem się Ewy- Lotty, gdy znalazła się ona w pobliżu małych dzieci. Ich zdaniem wszystkie małe dzieci były równie nieznośne, kłopotliwe, zasiusiane i zasmarkane. Na Ewie-Lotcie natomiast robiły takie wrażenie, jak gdyby były wszystkie małymi, dobrymi elfami. Gdy znalazła się w tym zaczarowanym kręgu elfów, zachowywała się w sposób, który zdaniem Andersa był najzupełniej idiotyczny: wyciągała do dziecka ramiona i nagle zaczynała mówić głosem, który pełen był dziwnie tkliwych tonów i sprawiał, że Kalle i Anders otrząsali się ze wstrętem. Dzielną Ewę-Lottę, rycerza Białej Róży, jakby ktoś zdmuchnął. Brakowało tylko, żeby Czerwoni zaskoczyli ją w takiej chwili słabości, a byłaby plama na tarczy herbowej Białej Róży nie do zmycia - twierdzili Kalle i Anders. Dziecko na schodach werandy zauważyło widocznie, iż coś niezwykłego dzieje się za furtką, gdyż zbliżało się drepcząc powoli ścieżką ogrodu. Ujrzawszy Ewę-Lottę stanęło nagle. - Dzień dobry... - powiedziało z pewnym wahaniem. Ewa-Lotta stała przed furtką z owym - jak nazywał go Anders - głupkowatym uśmiechem. - Dzień dobry! - odpowiedziała. - Jak ci na imię? Malec przyglądał się jej poważnymi, ciemnoniebieskimi oczyma i nie wydawał się oczarowany owym głupkowatym uśmiechem. - Nazywam się Rasmus - powiedział rysując coś wielkim palcem u nogi w piasku na ogrodowej ścieżce. Następnie zbliżył się. Wysunął mały, piegowaty pyszczek przez szparę w furtce i zobaczył Kallego i Andersa siedzących na trawie. Jego poważną twarzyczkę przeciął szeroki uśmiech zachwytu. - Cześć! - powiedział. - Nazywam się Rasmus. - Tak, słyszeliśmy to już - odezwał się Kalle łaskawie. - Ile masz lat? - spytała Ewa-Lotta. - Pięć - odpowiedział Rasmus. - Ale na przyszły rok będę miał sześć. A ty ile będziesz miała lat na przyszły rok? Ewa-Lotta roześmiała się. - Na przyszły rok będę starą ciotką - odpowiedziała. - A co ty tu robisz? Czy mieszkasz u Eklundów? - Wcale nie - odpowiedział Rasmus. - Mieszkam u mego tatusia. - To twój tatuś mieszka w willi Eklunda? - Jasne, że mieszka - odparł Rasmus urażony. - Inaczej nie mógłbym przecież mieszkać u niego, rozumiesz chyba. - Najczystsza logika, Ewo-Lotto - wtrącił Anders. - Czy ona się nazywa Efa-Lotta? - zapytał Rasmus, wskazując na Ewę-Lottę dużym palcem u nogi. - Tak, ona nazywa się Efa-Lotta - odpowiedziała Ewa-Lotta. - I uważa, że jesteś miły. Ponieważ Czerwonych nie było jeszcze w polu widzenia, przeszła szybko przez furtkę do miłego dziecka w ogrodzie Eklunda. Rasmus nie mógł nie zauważyć, iż jest to jedyna osoba, która zdradza zainteresowanie nim, i postanowił odwzajemnić się uprzejmością. Należało tylko znaleźć odpowiedni temat do rozmowy. - Mój tatuś robi blachę - powiedział po dłuższym namyśle. - Robi blachę? - powtórzyła Ewa-Lotta. - Czy jest blacharzem? - Wcale nie - odpowiedział Rasmus. - Jest profesorem, który robi blachę. - Ach, to świetnie! To może będzie mógł zrobić blachę dla mojego tatusia - ucieszyła sit; Ewa-Lotta. - Mój tatuś jest piekarzem, rozumiesz, i potrzebuje bardzo dużo blach. - Poproszę mego tatusia, żeby zrobił blachę dla twego tatusia - powiedział Rasmus życzliwie i wsunął rączkę w rękę Ewy-Lotty. - Ech, Ewo-Lotto, daj spokój z tym dzieciakiem - powiedział Anders. - Czerwoni mogą nadejść w każdej chwili. - Bądź spokojny - odpowiedziała Ewa-Lotta - pierwsza dam im w skórę. Rasmus patrzył na Ewę-Lottę pełen podziwu. - Komu dasz w skórę? - zapytał. Wówczas Ewa-Lotta opowiedziała o pełnej chwały wojnie pomiędzy Czerwoną a Białą Różą. O dzikich walkach wzdłuż ulic i zaułków, o niebezpiecznych zadaniach i tajnych rozkazach oraz pełnych emocji podchodach w ciemne noce. O słynnym Stormumriken, o tym, że Czerwoni wkrótce mieli się zjawić źli jak osy, i o tym, że to będzie wspaniała walka. Rasmus rozumiał. Nareszcie zrozumiał, co było sensem życia. Być Białą Różą. Nic bardziej wspaniałego nie mogło istnieć. W głębi jego pięcioletniej duszyczki zrodziła się w owej chwili nieprzeparta chęć zostania kimś takim jak Ewa-Lotta i Anders, i ten - jakże on się nazywa? - Kalle! Móc być równie dużym i silnym i móc dać w skórę Czerwonym, i wznosić okrzyki wojenne, i skradać się, i robić wszystko, wszystko to, co oni. Spojrzał na Ewę-Lottę oczami przepełnionymi tym pragnieniem i powiedział rozbrajająco: - Efo-Lotto, czy i ja także mógłbym zostać Białą Różą? Ewa-Lotta dała mu prztyczka w piegowaty nosek. - Nie, Rasmusie, jesteś jeszcze za mały - odpowiedziała. Wówczas Rasmus wpadł w złość. Święty gniew porywał go, gdy słyszał te znienawidzone słowa „jesteś za mały”. Wciąż i wciąż musiał ich słuchać. Spojrzał ze złością na Ewę-Lottę. - W takim razie uważam, że jesteś głupia - powiedział. Stwierdziwszy to pozostawił ją własnemu losowi. Lepiej było pójść i spytać tych chłopców, czy nie mógłby zostać Białą Różą. Stali przy furtce i spoglądali z zainteresowaniem w stronę drewutni. - Ty, Rasmus - powiedział ten, który miał na imię Kalle - czyj to motocykl? - Tatusia, oczywiście - odpowiedział Rasmus. - O rety! - zawołał Kalle. - Profesor, który jeździ motocyklem - jak to wygląda? Myślę, że broda wplątuje mu się w koła. - Jaka znów broda? - spytał Rasmus ze złością. - Mój tatuś nie ma brody. - Nie ma? - zdziwił się Anders. - Przecież wszyscy profesorowie mają brody. - Wyobraź sobie, że nie mają - odpowiedział Rasmus i krokami pełnymi godności oddalił się w stronę werandy. Te dzieci wszystkie były głupie i nie miał zamiaru więcej z nimi rozmawiać. Gdy znalazł się w bezpiecznej odległości na werandzie, odwrócił się i krzyknął do trójki przy furtce: - Fe, do bombki, jacy jesteście głupi! Mój tatuś jest profesorem bez brody, który robi blachę! Kalle, Anders i Ewa-Lotta patrzyli ubawieni na małą, rozzłoszczoną postać na werandzie. Nie mieli zamiaru go drażnić. Ewa-Lotta zrobiła kilka szybkich kroków chcąc dogonić go i trochę pocieszyć, lecz cofnęła się nagle. W tej samej bowiem chwili drzwi za Rasmusem otworzyły się i ktoś wyszedł. Był to opalony, młody, trzydziestokilkuletni mężczyzna. Chwycił mocno Rasmusa i posadził go sobie na ramieniu. - Masz zupełną rację, Rasmusie - powiedział. - Twój tatuś jest profesorem bez brody, który robi blachę. Schodził w dół ścieżką z Rasmusem na ramieniu, a Ewa-Lotta przestraszyła się nieco, gdyż znajdowała się przecież na terenie prywatnej posesji. - Czy widzisz teraz, że nie ma brody? - krzyknął Rasmus triumfująco do Kallego, który stał jeszcze przy furtce. - Więc może chyba jeździć motocyklem? W wyobraźni widział tatusia z długą, falującą brodą, która wplątywała się w koła. Był to w najwyższym stopniu niemiły obraz. Kalle i Anders ukłonili się grzecznie. - Rasmus mówi, że wujek robi blachę - odezwał się Kalle, aby szybciej zmienić temat o brodzie. Profesor roześmiał się. - Tak, można by to niemal tak nazwać - odpowiedział. - Blacha... lekki metal... zrobiłem pewien mały wynalazek... rozumiecie. - Jaki wynalazek? - zapytał Kalle zaciekawiony. - Wynalazłem sposób, dzięki któremu lekki metal staje się nieprzepuszczalny - odparł profesor. - To właśnie Rasmus nazywa robieniem blachy. - Czytałem o tym w gazecie - powiedział Anders skwapliwie. - To wujek jest sławny, ho, ho... - Oczywiście, że jest sławny - zapewniał Rasmus z góry. - Brody też nie ma. Ot, co! Profesor nie wdał się jednak w dyskusję nad swoją sławą. - Teraz, Rasmusie, pójdziemy do domu i zjemy śniadanie - powiedział. - Usmażę ci szynki. - Nie wiedziałam, że wujek tu mieszka - odezwała się Ewa-Lotta. - Tylko przez lato - odrzekł profesor. - Wynająłem tę ruderę na lato. - Bo tatuś i ja będziemy tu na letnisku, póki mama leży w szpitalu - objaśnił Rasmus. - We dwójkę, zupełnie sami. Ot, co! Rozdział II Rodzice stanowili nieraz przeszkodę w prowadzeniu wojny. Wtrącali się w bieg wypadków w najrozmaitszy sposób. Czasami właściciel sklepu kolonialnego Blomkvist wpadał na pomysł, że syn jego powinien mu pomóc w sklepie w godzinach największego ruchu. Kierownik poczty zaś często gęsto przychodził z niedorzeczną propozycją, by Sixten wygrabił ścieżki w ogrodzie i skosił trawniki. Na próżno Sixten usiłował przetłumaczyć swemu ojcu, że zarośnięty dziko ogród jest o wiele ładniejszy. Kierownik poczty tylko kiwał głową i w milczeniu wskazywał na kosiarkę. Jeszcze bardziej niewyrozumiały i wymagający był szewc Bengtsson. Zmuszony był zarabiać na swe utrzymanie od trzynastego roku życia i uważał, że syn jego winien czynić to samo. Dlatego też usiłował srogą ręką utrzymać Andersa na stołku szewskim przez wakacje. Anders jednak z czasem zdobył osobliwą wprawę w unikaniu wszelkich zamachów na swą złotą wolność. Stołek, na którym miał siedzieć, świecił najczęściej pustkami, gdy szewc schodził do swego warsztatu, by wprowadzać najstarszego syna w tajniki swego zawodu. Prawdziwie ludzki był tylko tatuś Ewy-Lotty. - Jeśli jesteś wesoła i grzeczna i nie robisz zbyt wiele harmideru, to nie wtrącam się do twoich spraw - twierdził piekarz i kładł z czułością swą ojcowską rękę na jasnej główce Ewy- Lotty. - Taki ojciec to skarb - mawiał Sixten gorzko i głośno, aby zagłuszyć terkot kosiarki. Benka i Jonte opierali się o sztachety i patrzyli ze współczuciem na wysiłki Sixtena. Starali się pocieszyć go płomiennymi opisami własnych trudów. Benka musiał jako żywo rwać porzeczki przez całe przedpołudnie, a Jonte pilnować młodszego rodzeństwa. - Tak, w ten sposób człowiek będzie zmuszony nadrabiać nocami, jeśli ma dać w skórę Białym - powiedział Sixten rozgoryczony. - Nie ma się przecież wolnej chwilki przez calutki dzień, by móc załatwić chociażby najważniejsze sprawy. Jonte skinął głową potakująco. - Mądrze powiedziałeś. Może spierzemy Białych dziś w nocy? Sixten odstawił natychmiast kosiarkę. - Nie jesteś wcale taki głupi, Jonte - powiedział. - Chodźmy do kwatery głównej na naradę wojenną. W ten sposób w kwaterze głównej Czerwonych, w garażu Sixtena, zaplanowano nocny wypad. Po czym Benka posłany został z wezwaniem Czerwonego dowódcy do Białych. Anders i Ewa-Lotta siedzieli w altanie piekarza i czekali na zamknięcie sklepu Blomkvista, kiedy to Kalle kończył pracę. Dla zabicia czasu grali w szewca i jedli śliwki. W ciepłym lipcowym słońcu dowódca Białych wyglądał dość apatycznie i niezbyt wojowniczo. Ożywił się jednak na widok Benki człapiącego przez kładkę Ewy-Lotty tak, że woda bryzgała mu na bose nogi. Benka trzymał w ręku papier, który z chłodnym ukłonem wręczył dowódcy Białych, po czym znikł szybko. Anders wypluł pestki śliwki i przeczytał głośno: Tej nocy w świetle księżyca w grodzie mych ojców odbędzie się festyn, gdyż Czerwona Róża święcić będzie zdobycie pełnego chwały Stormumriken od niewiernych. Ostrzeżenie!!! Nie wchodźcie nam w drogę!!! Wszyscy skradający się gówniarze Białej Róży będą bezlitośnie zmasakrowani. Sixten szlachcic i wódz Czerwonej Róży Uwaga! O godz. 12 w ruinach zamku. Anders i Ewa-Lotta spojrzeli po sobie i zachichotali radośnie. - Chodź, pędźmy i uprzedźmy Kallego! - krzyknął Anders wpychając kartkę do kieszeni spodni. - Wspomnisz moje słowa - szykuje się noc długich noży. „W świetle księżyca” małe miasteczko beztrosko spało głębokim snem, nie mając pojęcia o „nocy długich noży”. Posterunkowy Bjork, który powoli przechadzał się po opustoszałych ulicach, nie miał również o niej pojęcia. Cicho było wszędzie, a jedyne, co słyszał, to był odgłos, jaki wydawały jego własne obcasy stukające o chodnik. Lecz wokół uśpionych domostw i ogrodów leżały długie cienie i gdyby posterunkowy Bjork był trochę bardziej uważny, spostrzegłby, iż tam w głębi, w ciemności, istnieje życie. Zauważyłby skradające się postacie, czajenia się i szepty. Usłyszałby, jak w willi mistrza piekarskiego Lisandera ostrożnie otwiera się okno, i zauważyłby Ewę-Lottę wychodzącą na ścieżkę. Usłyszałby, jak Kalle cicho gwiżdże sygnał Białej Róży przy rogu domu Blomkvista, i zobaczyłby przez mgnienie oka śmigającego Andersa, zanim chłopiec znikł w bezpiecznym cieniu krzewów bzu. Posterunkowy Bjork był jednak nader śpiący i marzył tylko o tym, żeby jego obchód jak najprędzej się skończył, i dlatego nie wiedział, iż jest to noc długich noży. Biedni, nieświadomi niczego rodzice Białych i Czerwonych Róż spali spokojnie w swych łóżkach. Nikt nie spytał ich o zdanie co do nocnych ćwiczeń. Tylko Ewa-Lotta na wszelki wypadek napisała kartkę i położyła ją na swej poduszce, w razie gdyby ktoś przypadkiem zauważył jej zniknięcie. Widniały na niej uspokajające słowa: Cześć, Kochani! Nie róbcie żadnego alarmu. Jestem tylko na wojnie i niedługo wrócę do domu, tak przynajmniej sądzę. Tralala. Ewa-Lotta - Po prostu dla ostrożności - objaśniała Kallemu i Andersowi, gdy wspinali się stromą drogą w górę ku ruinom zamku. Zegar na ratuszu wybił właśnie północ, czas był najwyższy. - „Gród moich ojców” - trzymajcie mnie! - szepnął Kalle. - Co Sixten chciał przez to powiedzieć? O ile wiem, nie mieszkał tu nigdy żaden kierownik poczty. Ruiny zamku stały przed nimi w świetle księżyca i w samej rzeczy w niczym nie przypominały poczty. - Zwykła chełpliwość Czerwonych, rozumiesz chyba - rzekł Anders. - Trzeba ich przyprowadzić do porządku. Stormumriken mają też w dodatku. W głębi duszy jednak Anders bynajmniej nie był zmartwiony, że Czerwoni wreszcie znaleźli srocze gniazdo i zdobyli z powrotem Stormumriken. Założeniem wojny Róż było przecież, iż skarb od czasu do czasu zmieniał właściciela. Zdyszana po żmudnej wspinaczce trójka zatrzymała się na chwilę przed wejściem do ruin. Stali i nasłuchiwali w ciszy. Tam wewnątrz pod sklepieniami wyglądało nader niebezpiecznie i tajemniczo. Nagle z ciemności usłyszeli upiorny głos wołający: - Wybiła godzina walki pomiędzy Czerwoną a Białą Różą i setki tysięcy dusz zstąpi w mroki śmierci! Po czym rozległ się szalony, przeraźliwy chichot, który odbił się echem w kamiennych murach. I cisza, znów cisza, tak jak gdyby tych, którzy się śmiali, zdjął strach przed jakimś nieznanym niebezpieczeństwem w ciemności. - Walka i zwycięstwo! - krzyknął Anders zdecydowanie i popędził w ruiny. Kalle i Ewa-Lotta poszli jego śladem. We dnie byli tu niezliczoną ilość razy. Nigdy jednak w nocy. To okropne tak przenikać w nieznaną ciemność, gdzie wszystko mogło mamić. Nie tylko Czerwoni. Nie, wcale nie Czerwoni, lecz duchy i zmory, które może zechcą zemścić się za zakłócenie im nocnego spokoju, wyciągając kościstą rękę szkieletu z jakiejś dziury w murze, skąd najmniej można się było tego spodziewać, chwytając za gardło i dusząc. Anders krzyknął: „Walka i zwycięstwo!” jeszcze raz, aby dodać im odwagi, lecz brzmiało to tak strasznie w tej ciszy, że Ewa-Lotta drżąc prosiła go, by przestał. - I nie odchodźcie ode mnie, cokolwiek by się stało - dodała. - Nie czuję się zbyt dobrze w towarzystwie duchów. Kalle poklepał ją uspokajająco po plecach, po czym zaczęli ostrożnie posuwać się naprzód. Co krok stawali i nasłuchiwali. Gdzieś w głębi tych ciemności byli Czerwoni - to zapewne słychać ich skradające się kroki - a przynajmniej należało mieć nadzieję, że to byli oni. Tu i ówdzie światło księżyca wdzierało się poprzez szczeliny sklepienia, a wówczas widać było niemal tak wyraźnie jak za dnia chropowate ściany i nierówne posadzki, na których należało bacznie stawiać kroki, aby się nie potknąć. Tam zaś, gdzie światło księżyca nie mogło przeniknąć, były tylko groźne cienie, odstraszająca ciemność i głucha cisza. Z ciszy tej można było, dobrze się wsłuchując, wyłowić ciche szepty, trzepocące się szmery, które dolatywały do uszu i napełniały przerażeniem. Ewa-Lotta bała się. Zwolniła kroku. Kto to szeptał? Czy byli to Czerwoni, czy przebrzmiewające echa dawno umarłych głosów, które dźwięczały jeszcze między kamiennymi murami? Wyciągnęła rękę, aby upewnić się, że nie jest sama. Chciała poczuć wiatrówkę Kallego pod palcami jak osłonę przed zwodniczym strachem. Nie było tam jednak ani wiatrówki, ani Kallego, tylko czarna pustka. Ewa-Lotta wydała okrzyk przerażenia. Wówczas z głębokiej wnęki w murze wyciągnęła się ręka i chwyciła ją w dławiący uścisk. Ewa-Lotta zaczęła krzyczeć. Krzyczała, bo sądziła, że jest to ostatnia chwila jej życia. - Zamknij buzię! - powiedział Jonte. - Ryczysz jak syrena. Kochany, drogi Jonte! Ewa-Lotta poczuła nagle do niego ogromnie dużo sympatii. Zaczęli się zaraz cicho i zajadle bić w ciemności. Z goryczą myślała sobie, gdzie też podzieli się Anders i Kalle. Wtem z oddali usłyszała głos dowódcy: - Czego krzyczysz, Ewo-Lotto? I gdzie właściwie odbywa się ten festyn? Jonte nie był zbyt silny i małe, twarde piąstki Ewy-Lotty szybko ją oswobodziły. Szła naprzód ciemnym przejściem tak szybko, jak tylko mogła, a Jonte deptał jej zawzięcie po piętach. Z przeciwnej strony również ktoś nadchodził i Ewa-Lotta kluczyła, aby go ominąć. Ten wróg był jednak silniejszy. Ewa-Lotta poczuła, jak ramiona jej spętał twardy uścisk - to był oczywiście Sixten - lecz nie miała zamiaru dać mu łatwego zwycięstwa, nie - w żadnym wypadku! Napięła wszystkie mięśnie ciała i wymierzyła mu głową cios w podbródek. - Aj! - krzyknął przeciwnik. A był to głos Kallego. - Co ci jest? - zdziwiła się Ewa-Lotta. - Czego się bijesz? - Czego ty się bijesz - spytał Kalle - gdy się przychodzi, żeby ci pomóc? Jonte zachichotał zachwycony, po czym pośpiesznie opuścił niebezpieczne sąsiedztwo. Bynajmniej nie pragnął się znajdować sam z dwoma Białymi Różami w ciemnym korytarzu. Pobiegł ile mu sił starczyło w kierunku jaśniejszego otworu, by wydostać się na podwórze zamkowe, i krzyknął na pożegnanie: - Świetnie! Spierzcie się dobrze nawzajem, to my nie będziemy potrzebowali tego robić! - Za nim, Ewo-Lotto! - krzyknął Kalle i razem popędzili przez korytarz. Na podwórzu zamkowym spotkali się i bili się teraz wodzowie. Uzbrojeni każdy w drewniany miecz, nacierali na siebie w świetle księżyca. Ewa-Lotta i Kalle drżeli z napięcia na widok czarnych cieni, śmigających po obudowanym podwórzu. Och, to była prawdziwa wojna Róż! Właśnie wśród takich starych średniowiecznych murów winni się spotykać wojownicy w nocnej walce. Tak właśnie działo się, gdy prawdziwa wojna szalała pomiędzy prawdziwą Czerwoną a Białą Różą i gdy „setki tysięcy dusz zstępowało w mroki śmierci”. Niczym zimny, niemiły podmuch przemknęła przez ich głowy myśl, jak to było wówczas, gdy wojna Róż nie była jedynie wesołą zabawą. Poczuli, iż ów pojedynek w blasku księżyca przestał nagle być zabawą. Był walką na śmierć i życie, która zakończyć się mogła jedynie tym, że jeden z czarnych cieni, które pędziły teraz tam i z powrotem wzdłuż murów zamku, przestałby nagle poruszać się i nigdy już nie poruszyłby się więcej. - Setki tysięcy dusz... - szepnął Kalle sam do siebie. - Cicho bądź lepiej - powiedziała Ewa-Lotta. Oczy jej wpatrzone były w walczące cienie, drżała z podniecenia. W pobliżu niej stali Benka i Jonte śledząc walkę z zapartym oddechem. Cienie nacierały na siebie, odbijały natarcie, cofały się i znów szły do ataku. Milczeli i słychać było jedynie suchy trzask, gdy miecze się krzyżowały. - Ukołysz ich do snu kołysanką mieczy - deklamował Benka. - I daj mu tak, żeby popamiętał! - dodał, by przełamać ów niesamowity nastrój, jaki wywoływały w nim ślizgające się cienie. Słowa te sprawiły, że Ewa-Lotta ocknęła się i z ulgą zaczerpnęła powietrza. Ech, to przecież tylko Anders i Sixten bili się parą drewnianych mieczy! - Wypędź go z grodu jego ojców! - krzyknął Kalle dla dodania ducha swemu wodzowi. Wódz robił, co było w jego mocy. I chociaż nie udało mu się wypędzić Sixtena z grodu ojców, pędził go ciosami swego miecza w tył ku studni pośrodku podwórza zamkowego. Przy studni była płytka fontanna, napełniona mętną wodą. Los chciał, by wódz Czerwonych, robiąc niebacznie krok wstecz, wpadł do fontanny. Zwycięskie okrzyki Kallego i Ewy-Lotty zagłuszyły żałosne westchnienie Czerwonych. Sixten podniósł się z kąpieli - teraz był zły. Pędził na Andersa jak rozjuszony byk. Tym razem dla odmiany Anders postanowił umknąć. Zanosząc się od śmiechu, puścił się pędem w stronę muru i począł się nań wspinać. Zanim jednak zdążył wdrapać się na szczyt, Sixten zaczął włazić w ślad za nim. - Dokąd się wybierasz? - drażnił go Anders patrząc z góry na swego prześladowcę. - Czy śpieszysz na festyn w grodzie twoich ojców? - Chcę ci najprzód wygarbować skórę! - odciął się Sixten. Anders lekkimi krokami biegł po murze. W głębi duszy zaś myślał, co też to będzie, jeśli Sixten go dogoni. Bić się tu na górze groziłoby największym niebezpieczeństwem, jako że na zewnątrz muru rozwierała się ciemna głębia urwiska. Gdyby Sixten zapędził go jeszcze ze dwadzieścia metrów w kierunku wschodnim, nie byłoby tam już miękkiej murawy w dole, lecz przerażająca, co najmniej trzydziestometrowa głębia. Teraz nic nie stało na przeszkodzie temu, by Anders zszedł z muru, zanim dojdzie do owego miejsca, lecz nie pomyślał nawet o tym. Wszystko, co niebezpieczne, jest ciekawe, a ta noc jak stworzona była do niebezpieczeństw. Może księżyc rzucił na niego jakiś czar, gdyż chłopiec czuł nieposkromioną chęć dokonywania najbardziej szaleńczych czynów, od których zaparłoby dech w piersiach Czerwonych. - Chodź, Sixten, kochany! - kusił go. - Może pójdziesz ze mną na spacer w blasku księżyca? - Bądź spokojny, przyjdę! - mruczał Sixten. Przejrzał zamiary Andersa. Sixten nie należał jednak do tych, którym zabrakłoby odwagi w takiej chwili. Mur miał mniej więcej dwadzieścia centymetrów szerokości, była to więc po prostu przechadzka dla kogoś przyzwyczajonego do balansowania na cienkim końcu bumu w czasie gimnastyki. Anders doszedł już do wschodniego narożnika. Była tu mała, okrągła strzelnica. Chłopiec zawrócił i szedł teraz południową stroną muru nad urwiskiem. Anders zrobił kilka chwiejnych kroków. W tej chwili przemówił głos rozsądku i nie było jeszcze za późno, by go usłuchać. Iść czy nie iść? Sixten był już niepokojąco blisko i chichotał zachwycony, zauważywszy wahanie Andersa. - Oto nadchodzi ten, który chce widzieć krew płynącą z twego serca - odezwał się uprzejmie. - Nie boisz się chyba, co? - Ja miałbym się bać? - odpowiedział Anders i nie zastanawiał się już więcej. Kilkoma szybkimi krokami przeszedł po murze. Teraz nie było już odwrotu. Najmniej pięćdziesiąt metrów musiał balansować nad urwiskiem. Starał się nie patrzeć w dół, tylko prosto przed siebie na mur, który rozciągał się przed nim jak srebrna wstęga w świetle księżyca. Bardzo długa srebrna wstęga - i wąska. Nagle tak niepokojąco wąska! Czy to dlatego nogi tak dziwnie uginały się pod nim? Odwróciłby się chętnie, żeby zobaczyć, gdzie znajduje się Sixten. Nie miał jednak odwagi i nie było to nawet potrzebne. Słyszał już bowiem oddech Sixtena tuż za sobą. Oddech dość nerwowy. Sixten z pewnością... bał się również. Anders bał się śmiertelnie, na nic nie zdałoby się twierdzić inaczej. Dalej, przy strzelnicy, wdrapały się na mur pozostałe Róże i patrzyły w największym przerażeniu na szaleńczy czyn swych wodzów. - Oto nadchodzi ten, który pragnie... wi... dzieć kr... ew płynącą... z twego serca... - mruczał Sixten, lecz jego żądza krwi nie była już tak przekonywająca. Anders zastanawiał się. Można było oczywiście zeskoczyć na podwórzec zamkowy. Byłby to jednak skok z wysokości trzech metrów na nierówny, kamienny bruk. Nie można było zejść powoli i ostrożnie, gdyż zanim się zaczęło schodzić, należało kucnąć tu wysoko na murze. Anders zaś nie miał najmniejszej ochoty kucać nad groźną głębią. Nie, jedyne, co można było zrobić, to iść nie odrywając wzroku od strzelnicy tam daleko, w przeciwległym rogu, gdzie było bezpiecznie. Może Sixten nie bał się tak bardzo jak on sam. W każdym razie na jego twarzy pozostał jeszcze ślad owego ponurego uśmiechu. Anders słyszał za sobą jego głos. - Podchodzę bliżej - mówił. - Podchodzę bliżej i niedługo podstawię ci nogę. To dopiero będzie heca! Nie była to w żadnym razie groźba, którą należało brać na serio. Zadecydowała ona jednak o losie Andersa. Sama myśl, iż ktoś z tyłu mógłby podstawić mu nogę, przeraziła go śmiertelnie. Odwrócił się na wpół do Sixtena i zachwiał się. - Uważaj! - krzyknął zaniepokojony Sixten. Wówczas Anders zachwiał się raz jeszcze, a daleko ze strzelnicy rozległ się w tej samej chwili przeraźliwy krzyk. Ku swemu bowiem niewypowiedzianemu przerażeniu Róże ujrzały, jak wódz Białych na łeb, na szyję runął w przepaść. Ewa-Lotta przymknęła oczy. Rozpaczliwe myśli przebiegały jej przez głowę... Gdzie, ach gdzie był tu ktoś, kto mógłby im pomóc?... Kto pójdzie powiedzieć pani Bengtsson, że Anders się zabił?... Co powiedzą w domu? Nagle usłyszała ostry ze zdenerwowania głos Kallego. - Patrz! On wisi na krzaku! Ewa-Lotta otworzyła oczy i spojrzała z przestrachem w głąb urwiska. Anders wisiał tam istotnie. Mały krzaczek, wczepiony korzeniami nieco poniżej muru, uprzejmie złowił wodza Białych, gdy ten spadał ku pewnej śmierci. Sixtena Ewa-Lotta z początku nie mogła dojrzeć. Przestrach sprawił, że i on również się zachwiał, lecz miał tyle przytomności umysłu, że zleciał w stronę podwórza, i choć potłukł sobie do krwi kolana i ręce, lecz pozostał przy życiu. Czy uda się ocalić życie Andersowi? Wątpliwe. Krzaczek był tak mizerny i pochylał się tak niepokojąco pod jego ciężarem... Jak długo jeszcze potrwa, zanim urwie się i pomknie w małą podróż powietrzną w przepaść z Andersem jako pasażerem? - Co robić, co, na miłość boską, robić? - jęczała raz po raz Ewa-Lotta patrząc na Kallego oczyma pełnymi rozpaczy. Mistrz detektywów Blomkvist zmuszony był objąć kierownictwo, jak zwykle gdy groziło niebezpieczeństwo. - Trzymaj się, Andersie! - krzyknął. - Przyniosę sznur! W ubiegłym tygodniu ćwiczyli się w rzucaniu lassem tu właśnie, w ruinach zamku. Gdzieś tu powinien leżeć sznur, powinien. - Śpiesz się, Kalle! - krzyczał Jonte, gdy Kalle wybiegł przez bramę zamkową. - Śpiesz się, śpiesz się! - krzyczeli wszyscy, jakkolwiek była to zbędna zachęta. Kalle bowiem śpieszył się najbardziej, jak tylko mógł. Dzieci starały się dodać Andersowi odwagi. - Bądź spokojny - wołała Ewa-Lotta - Kalle wróci zaraz ze sznurem! Anders potrzebował otuchy. Sytuacja jego bowiem była w samej rzeczy niewesoła. Powoli przesunął się do pozycji siedzącej i tkwił teraz okrakiem na krzaku jak czarownica na miotle. Nie śmiał spojrzeć w dół, w przepaść. Nie śmiał krzyczeć. Nie śmiał się poruszyć. Nic nie śmiał. Mógł tylko czekać. Z rozpaczą patrzył na krzak. Uginał się w dole przy korzeniu, kora odłupała się, widać było białe włókna, które gięły się i pękały. Jeśli Kalle szybko nie nadejdzie, sznur w ogóle nie będzie już potrzebny. - Dlaczego on nie przychodzi - chlipała Ewa-Lotta - dlaczego nie może się pospieszyć? Gdybyż wiedziała, jak Kalle się spieszył! Krążył jak osa i szukał wszędzie. Szukał, szukał, szukał... lecz sznura nigdzie nie było. - Ratunku! - szeptał Kalle z trwogą. - Ratunku! - szeptał Anders pobladłymi wargami, siedząc na krzaku, któremu pozostało już tak niewiele czasu na to, by żyć i zielenić się. - Oj, oj, oj! - szeptał Sixten w górze na strzelnicy. - Oj, oj, oj! Nareszcie nadszedł Kalle ze sznurem. - Ewa-Lotta niech zostanie tam na górze i patrzy - komenderował. - Reszta niech tu zejdzie! Teraz wszystko musi iść szybko. Kalle wie, co ma robić. Znaleźć kamień i przywiązać go do końca sznura. Przerzucić go przez mur, najlepiej tak, by nie trafić Andersa w głowę. Mieć nadzieję, modlić się i życzyć sobie, by Anders pochwycił koniec sznura, zanim będzie za późno. Ręce i palce stają się tak niezgrabne, gdy się człowiek śpieszy. Tak strasznie śpieszy. Na dole siedzi Anders i gorejącymi oczyma spogląda w górę na mur. Czy ratunek nigdy nie nadejdzie? Właśnie przychodzi! Oto sznur zatacza łuk nad murem. Lecz za daleko. Stęsknione ręce Andersa nie sięgną. - Więcej na prawo! - krzyczy Ewa-Lotta ze swego punktu obserwacyjnego. Kalle i chłopcy na dole szarpią za sznur usiłując przyciągnąć go bliżej Andersa. Nie udaje im się to jednak. Widocznie zahaczył o jakiś występ tam w górze. - Nie zniosę tego dłużej, nie zniosę - szepcze Ewa-Lotta. Widzi, jak chłopcy na próżno szarpią sznur. Widzi szalony strach Andersa... i widzi krzak, który gnie się coraz bardziej ku przepaści... ach, Andersie, najbielsza z Białych Róż, wodzu Białej Róży! - Nie zniosę tego już ani chwili dłużej - szepcze Ewa-Lotta. Szybkimi, lekkimi, bosymi stopami wbiega na mur. Odwagi, Ewo-Lotto! Nie patrzeć w dół, tylko biec naprzód do tego sznura, pochylić się, tak, tak, pochylić się, chociaż nogi drżą, odczepić sznurek, przesunąć go, odwrócić się na tym wąskim murze i biec z powrotem do strzelnicy. Zrobiła to - i potem wybuchła płaczem. Kalle spuszcza sznur, Kamień kołysze się przed Andersem. Powoli, powoli wyciąga palce. Krzak zgina się jeszcze bardziej, a Ewa-Lotta zasłania twarz rękoma. Lecz miała przecież patrzeć, zmusić się do patrzenia... no... no... teraz krzak ustępuje, korzenie nie mają już sił trzymać się szczeliny skalnej. Ewa-Lotta widzi, jak coś zielonego powoli zsuwa się i znika. W najostatniejszej chwili Anders zdążył pochwycić sznur. - Ma go! - krzyczy Ewa-Lotta ochryple. - Ma go! Otaczają potem kołem Andersa, czują wszyscy, jak bardzo go lubią, i cieszą się, że nie spadł razem z krzakiem w urwisko. Kalle wyciąga rękę w stronę Andersa, tak żeby nikt tego nie widział, i dotyka lekko jego ramienia. Zuch z tego Andersa - dobrze w każdym razie, że żyje! - A z krzaka została figa! - mówi Ewa-Lotta, jakby streszczając całe wydarzenie, i wszyscy śmieją się zachwyceni. To właściwie strasznie zabawne, że z krzaka została figa. - Czegoś ty tam szukał na tym krzaku? - pyta Sixten. - Może ptasich jaj? - Tak, myślałem, że może potrzebujesz kilku na festyn w grodzie twoich ojców - odpowiada Anders. Śmieją się z tego wszyscy. Cha, cha, mało brakowało, a Anders sam stałby się zgubionym jajkiem. Sixten uderza się rękoma po udach i śmieje się głośniej niż inni. W pewnej chwili czuje, że bolą go potłuczone kolana. I że mu zimno. - Chodźcie! Benka, Jonte, idziemy! Sixten oddala się szybkim kłusem w kierunku bramy, a jego wierni rycerze towarzyszą mu. W bramie odwraca się, macha ręką do Kallego, Andersa i Ewy-Lotty. - Cześć, gówniarze spod znaku Białej Róży! - woła. - Jutro zmieciemy was z powierzchni ziemi! Myli się jednak Czerwony wódz. Minie sporo czasu, zanim znów dojdzie do starcia. Rozdział III Trzy Białe Róże zdążały wesołe i zadowolone w stronę domu. Noc była pełna wrażeń, a przygoda Andersa nie zakłóciła ich równowagi. Posiadali pozazdroszczenia godną zdolność młodości - brać każdą chwilę taką właśnie, jaką była. Dopóki Anders wisiał na krzaku, truchleli ze strachu, lecz po cóż później jeszcze się lękać? Wszystko przecież skończyło się dobrze, a Anders nie doznał najmniejszego wstrząsu. Nie miał zamiaru śnić jakichś koszmarnych snów na temat tego małego przeżycia, zamierzał pójść do domu i spać spokojnie, wierząc, iż dzień następny przyniesie nowe niebezpieczeństwa. W gwiazdach jednak było napisane, iż żadna z Białych Róż nie zmruży oka tej nocy. Szli gęsiego wąską ścieżką z powrotem w dół ku miastu. Nie byli szczególnie zmęczeni. Tylko Kalle ziewnął szeroko, mówiąc, iż zwyczaj sypiania po nocach stał się w niektórych miejscowościach popularny i że trzeba go wypróbować i przekonać się, czy jest dobry. - Rasmus na pewno lubi go - powiedziała Ewa-Lotta z rozczuleniem, przystając przy willi Eklunda. - Och, jakiż on musi być słodki, kiedy śpi! - No, no, no, Ewo-Lotto - odezwał się Anders ostrzegawczo - tylko znów nie zaczynaj! Tak, z pewnością zarówno Rasmus, jak i jego tatuś spali już o tej porze w swej samotnej willi. Na piętrze jedno z okien było otwarte, a biała firanka powiewała przez nie jak gdyby machając trójce nocnych wędrowców na ścieżce. Było tak cicho, tak spokojnie, że Anders mimo woli zniżył głos, aby nie zbudzić tego, kto spał za powiewającą firanką. Był jednak ktoś, kto nie był równie delikatny, gdy chodziło o śpiących. Ktoś, kto jechał samochodem, którego coraz głośniejszy warkot przeszywał ciszę. Słychać było, jak zmienił bieg jadąc pod górę, potem jak zahamował z przejmującym zgrzytem - po czym znów spokój i cisza. - Kto to mógł przyjechać samochodem o tej porze? - dziwił się Kalle. - Nie twój interes - odpowiedział Anders krótko. - Chodź, na co my właściwie czekamy? Jednak w duszy Kallego obudził się mistrz detektywów, baczny na wszystko dookoła. Był czas, kiedy Kalle nie był Kallem, lecz panem Blomkvistem, mistrzem detektywów, bystrym i nieustraszonym, który czuwał nad bezpieczeństwem publicznym, a bliźnich swych dzielił głównie na dwie kategorie: „aresztowanych” i „jeszcze nie aresztowanych”. Kalle stał się jednak z czasem bardziej rozsądny i obecnie tylko w szczególnych wypadkach czuł się wielkim mistrzem detektywów. Był to właśnie taki wypadek. Bezsprzecznie taki właśnie wypadek. Dokąd wybiera się ten, kto przyjechał samochodem? Tu na górze jest tylko jedna willa, willa Eklunda, położona spory kawałek drogi ponad innymi budynkami miasta. Nie wygląda na to, by profesor oczekiwał gości, dom śpi. Czy może jakaś zakochana para przyjechała tu na górę samochodem, by siedzieć i marzyć? W takim razie owa zakochana para najzupełniej nie zna okolicy. Właściwe miejsce do marzeń położone jest w przeciwnym kierunku. I trzeba chyba być zupełnie otumanionym miłością, by wybrać tę pełną zakrętów i wzniesień drogę do nocnych marzeń w samochodzie. Ale w takim razie kto przyjechał tym samochodem? Żaden prawdziwy mistrz detektywów nie darowałby sobie, gdyby sprawę taką pozostawił niezbadaną. - Słuchajcie, czy nie moglibyśmy chwilkę zaczekać i zobaczyć, kto to przyjechał? - odezwał się Kalle. - Dlaczego? - zdziwiła się Ewa-Lotta. - Czy sądzisz, że to jakiś morderca? Nie skończyła mówić, gdy dwóch mężczyzn pojawiło się przed furtką willi w odległości nie większej niż dwadzieścia pięć metrów od nich. Słychać było, jak furtka lekko skrzypnęła, gdy powoli otworzyli ją i weszli do ogrodu. Tak, weszli rzeczywiście! - Zjeżdżajcie do rowu! - szepnął Kalle gwałtownie, a w sekundę potem leżeli w nim wszyscy troje z nosami tylko tyle wychylonymi, by móc dojrzeć, co dzieje się w ogrodzie profesora. - E, oni może są zaproszeni do profesora - szepnął Anders. - Tak myślisz? - odpowiedział Kalle. Jeśli byli to goście profesora, to w samej rzeczy zachowywali się dziwnie. Gdy się jest mile widzianym gościem, to nie skrada się chyba jak złodziej. Nie obchodzi się domu wokoło, nie próbuje się, czy okna i drzwi dadzą się otworzyć. Miły gość, który zastaje dom zamknięty, nie przystawia drabiny do otwartego okna na drugim piętrze i nie wchodzi tą drogą. A tak właśnie uczynili nocni przybysze. - Niech skonam - szepnęła Ewa-Lotta. - Patrzcie, włażą rzeczywiście! Tak też było, jeśli można dawać wiarę własnym oczom. Dzieci leżały w rowie i patrzyły wystraszone w stronę otwartego okna z ową, jak gdyby dla zabawy powiewającą, firanką. Minęła cała wieczność. Wieczność oczekiwania. Wieczność ciszy, w której nie słychać było nic oprócz ich własnych niespokojnych oddechów i słabego szumu drzew wiśniowych. Wreszcie jeden z nocnych gości pojawił się znów na ścieżce. Niósł coś w ramionach, ale na miłość boską co? - Rasmus... - szepnęła Ewa-Lotta cierpnąc. - Spójrzcie, wykradają Rasmusa. „Nie, to jednak niemożliwe - pomyślał Kalle. - Coś takiego po prostu się nie zdarzało. Nie tutaj, może w Ameryce - czytywało się o tym w gazetach - ale nie tutaj”. Najwidoczniej jednak mogło się zdarzyć i tutaj. To, co niósł ten człowiek, to był Rasmus. Trzymał go ostrożnie w ramionach, a Rasmus spał. Gdy człowiek ze swym ciężarem znikł za furtką, Ewa-Lotta zaniosła się gwałtownym łkaniem. Zwróciła śmiertelnie bladą twarz do Kallego i jęknęła zupełnie jak wówczas, gdy Anders zawisł na krzaku: - Co robić, Kalle, co robić? Kalle był zbyt wstrząśnięty, by rozsądnie odpowiedzieć. Przesunął nerwowo palcami po włosach i wyjąkał: - Ja nie wiem... my... my musimy pobiec po wujka Bjorka... musimy... Walczył z sobą gwałtownie, by przezwyciężyć otępienie, które sprawiało, że nie mógł myśleć jasno. Należało działać szybko, lecz nie wiedział jak. Nie zdążyliby sprowadzić policji, tyle zrozumiał po głębszym zastanowieniu. Łotrzy mieliby czas na porwanie tuzina dzieci, zanim policja przybyłaby na miejsce, a zresztą... Teraz wracał ten człowiek. Nie niósł już Rasmusa. - Położył go w samochodzie, oczywiście - szepnął Anders. Ewa-Lotta odpowiedziała zdławionym szlochem. Patrzyli na człowieka, który porywał dzieci, oczami okrągłymi z przerażenia. Ach, że też istnieli tacy okropni ludzie... tacy łotrzy... Drzwi werandy otworzyły się i ukazał się w nich drugi złoczyńca. - Śpiesz się, Nicke! - zawołał cicho. - Z tym trzeba się szybko uporać. Człowiek, którego nazwał Nickem, wbiegł kilku szybkimi krokami na werandę, po czym obaj zniknęli w willi. Wówczas życie wstąpiło w Kallego. - Chodźcie - szepnął nerwowo - chodźcie, musimy wykraść im Rasmusa! - Jeśli tylko zdążymy - odpowiedział Anders. - Jeśli tylko zdążymy, tak, jeśli zdążymy - powtórzył Kalle. - Gdzie może stać samochód, jak myślicie? Auto stało na szczycie pagórka. Puścili się pędem w tamtym kierunku. Biegli środkiem rowu szybko i cicho, ciesząc się na myśl, że zaraz wyrwą Rasmusa ze szponów bandytów. W ostatniej chwili spostrzegli, że samochód jest strzeżony. Po przeciwległej stronie drogi stał jakiś mężczyzna. Na szczęście odwrócił się do nich plecami i zajęty był najbardziej prywatną sprawą, w innym bowiem wypadku nie mógłby ich nie zauważyć. W ostatniej sekundzie zdążyli upaść za kępę krzewów. Mężczyzna usłyszał widocznie jakiś odgłos, który go zaniepokoił, gdyż odwrócił się gwałtownie i przeszedł na tę stronę drogi, po której się znajdowali. Stał i wpatrywał się nieufnie prosto w krzaki, za którymi leżeli. Czy doprawdy nie słyszał łomotu ich serc i nierównego oddechu? Wydawało się cudem, że tego nie słyszy. Stał i nasłuchiwał przez chwilę, po czym podszedł do samochodu i zajrzał przez szybę. Przechadzał się niespokojnie tam i z powrotem po drodze. Chwilami przystawał i wpatrywał się bacznie w willę. Uważał, być może, że jego kompani guzdrzą się zbyt długo. Za krzakami natomiast panowała zupełna rozpacz. Co można było uczynić dla Rasmusa, gdy ten typ spacerował w pobliżu auta? Ewa-Lotta płakała tak, że Kalle zmuszony był dać jej szturchańca, aby zamilkła, ale zarazem i dlatego, żeby zagłuszyć własną trwogę. - Rozpacz i nieszczęście - szepnął Anders. - Co my właściwie mamy robić? Wówczas Ewa-Lotta zdławiła szloch i powiedziała energicznie: - Muszę dostać się do samochodu, do Rasmusa. Jeżeli jego mają porwać, to i mnie też. On nie może być sam z gromadą bandytów, gdy się obudzi. - Jednak... - zaczął Kalle. - Nie gadaj - przerwała Ewa-Lotta. - Idźcie i zróbcie trochę szumu w krzakach, gdzieś dalej, tak żeby ten drab zapomniał na chwilę o samochodzie. Anders i Kalle patrzyli na nią w osłupieniu i widzieli, że jest zdecydowana na wszystko. Gdy zaś Ewa-Lotta coś postanowiła, wiedzieli już z doświadczenia, że na nic się nie zdadzą perswazje. - Pozwól, żebym ja to zrobił - powiedział Kalle proszącym tonem, lecz zdawał sobie sprawę, że prośba jego nic nie pomoże. - Biegnijcie - szepnęła Ewa-Lotta. - Śpieszcie się, śpieszcie! Uczynili tak, jak prosiła. Zanim się oddalili, usłyszeli jej szept: - Będę jak matka dla Rasmusa. I będę zostawiać ślady za sobą, jeśli tylko będę mogła. Tak jak Jaś i Małgosia, wiecie... - Dobra - odpowiedział Kalle. - Będziemy szli za tropem jak dwa psy gończe. Pomachali jej ręką dla dodania otuchy i wbiegli bezszelestnie pomiędzy krzaki. Ach, jak to dobrze umieć przemykać się cicho w takich wypadkach! Nie na próżno brało się udział w wojnie Róż od tak dawna. Miało się już pewną wprawę i wiedziało się, jak zmylić straż. Na przykład tego idiotę na drodze. Kazano mu stać na warcie przy Rasmusie. Toteż spaceruje wiernie tam i z powrotem między samochodem a willą. Tam i z powrotem. Lecz w pewnej chwili słyszy podejrzany trzask w krzakach opodal. Musi oczywiście pójść zobaczyć, co też to może być. Przeskakuje raźnie przez rów i zagłębia się w gąszcz leszczyny. Jest pełen napięcia i bardzo czujny, tak, oczywiście, jest ogromnie czujny. Ale to przecież samochodu miał pilnować ten głupiec. Ileż rzeczy może się zdarzyć przy samochodzie, podczas gdy on szuka pomiędzy krzakami. Szuka najzupełniej na próżno. Gdyż nic tam nie znajdzie, nic. Leżą tam wprawdzie dwaj chłopcy skuleni pod krzakiem, lecz nie widzi ich. Myśli więc w swej naiwności, że się przesłyszał lub że może jakieś zwierzę zaszeleściło wśród krzaków. Jest człowiekiem czujnym, dał tego w każdym razie dowody. Jest bardzo zadowolony z siebie, gdy wraca do samochodu. Wreszcie nadchodzą kompani. Obaj chłopcy, którzy ostrożnie wysuwają się zza krzaków, widzą ich również. - Spójrz, profesor! - szepcze Kalle. - Spójrz, porywają również profesora! Czy to prawda, czy wszystko to nie jest snem? Czy to rzeczywiście profesora popychają przed sobą w stronę samochodu? Stawiającego zaciekły opór, złego, zrozpaczonego profesora, ze związanymi z tyłu rękoma i zakneblowanymi ustami. Jest to koszmarne i straszne, lecz to nie sen. Zaczyna teraz świtać i widać wszystko przeraźliwie wyraźnie. Kurz, który wzbija się spod opierających się nóg profesora, to nie sen. Trzask, z jakim drzwiczki samochodu zamykają się za nim, jest również rzeczywistością. Teraz samochód pędzi przez wzgórze i znika. Droga jest pusta w brzasku dnia. Może wszystko to mogłoby być snem, gdyby w powietrzu nie pozostał słaby zapach benzyny. I gdyby na skraju drogi nie leżała mała, mokra chusteczka do nosa. Chusteczka Ewy-Lotty. Miasto śpi tam w dole, lecz wkrótce się zbudzi. Pierwsze promienie słońca odbijają się już w złoconym kurku na wieży ratusza. - Wielkie nieba! - jęknął Kalle. - Tak, wielkie nieba! - podchwycił Anders. - Na co ty czekasz, Kalle? Czy jesteś mistrzem detektywów Blomkvistem, czy nie? Rozdział IV Droga wije się, zakręca i przebija się miękko przez rozzieleniony krajobraz. Biegnie wokół małych, stromych pagórków, lśniących jeziorek, zagajników, przewija się pomiędzy białymi pniami brzóz, poprzez kwitnące łąki i pastwiska, poprzez falujące pola zbóż. W licznych zakrętach zmierza ku wybrzeżu, ku morzu. Tam też zapewne zmierza w ów piękny, letni poranek duży, czarny samochód, który w szalonym pędzie bierze zakręty i wznosi tumany kurzu nad żółtymi mleczami na skraju drogi. Jest to zupełnie zwykły samochód. Spostrzegawczy obserwator zauważyłby jednak z pewnością, że jest w nim coś szczególnego. Pozostawia mianowicie po sobie dziwne ślady. Przez otwartą boczną szybę wysuwa się od czasu do czasu mała rączka, po czym na żwirowanej szosie znaleźć można drobne, czerwone kawałeczki papieru, a czasem białe okruchy bułki. Tak jest, okruchy bułki. Gdyż Ewa-Lotta nie na próżno jest córką piekarza i zawsze ma zapasy bułki w kieszeniach sukienki. Czerwone strzępki papieru są kawałkami afisza, zdartego ze słupa latarni w chwili, gdy przekradała się do śpiącego w samochodzie Rasmusa. „Wielka Zabawa Letnia” - napisane było czarnymi literami na afiszu. „Kawiarnia i Dansing Tombola”. Niech Bóg błogosławi Zrzeszenie Sportowe w Lillkoping za ten afisz. Wygląda bowiem na to, że jazda będzie długa, a na jak długo starczy bułki? Ewa-Lotta wkrótce zmuszona będzie ograniczyć porcje zarówno bułki, jak i kawałków papieru. Przy każdym zakręcie musi leżeć jaskrawo-czerwony papierek. Skąd bowiem inaczej śpieszący na ratunek będą wiedzieli, którą mają iść drogą? Czy zresztą wybawcy przybędą? I jak w przeciwnym wypadku skończy się ta przygoda? Ewa-Lotta rozgląda się w samochodzie i bada sytuację. Na tylnym siedzeniu obok niej siedzi profesor, wciąż jeszcze związany, z zakneblowanymi ustami i rozpaczą w oczach. Po drugiej stronie obok profesora siedzi ten, który tak świetnie pilnował samochodu. Na przednim zaś siedzeniu ów, którego nazywają Nickem, trzymając śpiącego Rasmusa w ramionach. Obok niego przy kierownicy drugi specjalista od wchodzenia po drabinie do cudzych domów - nazywa się Blom, tego się już Ewa-Lotta dowiedziała. Ogarnia to wszystko spojrzeniem, które wędruje potem dalej przez szybę samochodu. Pędzą w typowo szwedzkim krajobrazie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Łany dojrzałego żyta z rumiankami i chabrami są jak najbardziej szwedzkie. Białe pnie brzóz również. Tylko ten samochód i jego dziwni pasażerowie nie pasują do tego, pasują do amerykańskiego filmu gangsterskiego. Serce Ewy-Lotty bije trochę gwałtowniej, gdy pomyśli, że te dwa ptaszki na przednim siedzeniu rzeczywiście są kidnaperami. Kidnaperzy - to wydaje się tak niepojęte w zestawieniu z tym słonecznym szwedzkim krajobrazem! Kidnaperzy powinni grasować w ulewny deszcz, ciemnym, jesiennym wieczorem w Chicago! Nicke czuje widocznie jej nieżyczliwe spojrzenie na swym karku, gdyż odwraca się i spogląda na nią z niezadowoleniem. - Kto u diabła kazał ci mieszać się w to wszystko? - mówi. - Po coś właziła do samochodu, głupi dzieciaku? Ewa-Lotta boi się. Jednak gniew bierze górę. Nie pozwoli, aby ten potwór zauważył, że serce jej drży z lęku. - Nie zwracaj na mnie uwagi - mówi. - Wymyśl lepiej, co powiesz, gdy przyjdzie po ciebie policja! Oczy profesora rozjaśniły się i to dodaje jej odwagi. To dobrze, że profesor jest z nimi, mimo że chwilowo bezbronny. Jest przynajmniej jedynym dorosłym, który stoi po jej stronie. Nicke chrząka groźnie, lecz odwraca się od niej nic już więcej nie mówiąc. „Ma potężny kark i jasne włosy, którym przydałby się fryzjer” - myśli Ewa-Lotta. Jasne kosmyki rosną mu nisko na karku. A jak poza tym wygląda? Kalle natychmiast zabrałby się do ustalenia rysopisu. Najlepiej będzie, jeśli ona zrobi to za niego, by dopomóc policji. Jeśli w ogóle kiedykolwiek będzie miała okazję podzielić się swymi spostrzeżeniami z policją! Ma niebieskie, głupie, a zarazem przebiegłe oczy, ten Nicke, i brzydką, ale raczej dobroduszną, zaczerwienioną twarz. Tak, twarz jest rzeczywiście dobroduszna, mimo że w tej chwili wygląda nadąsana. „Niespecjalnie zdolny” - myśli Ewa-Lotta i jest zadowolona z tego, że jej rysopis jest o wiele wnikliwszy, niż byłby Kallego, który mówi zwykle tylko o kolorze oczu i ewentualnych znakach szczególnych, lecz nic o charakterze. No, a ten drugi? Blom jest ciemny, ma wygląd ociężały, jest blady i pryszczaty, mały człowieczek bez charakteru, który przypuszczalnie zrobi wszystko za pieniądze. A ten na tylnym siedzeniu musi być zupełnym durniem. Z pewnością kompletne zero. Włosy koloru piasku, prawie nie ma podbródka, a inteligencji - nawet tyle, co brudu za paznokciem. Co na miłość boską mogło skłonić tych trzech łotrów do trudnienia się porywaniem ludzi? Jakaś myśl musi kryć się za tym, mimo że żaden z nich nie wygląda na to, by w ogóle był zdolny do myślenia. Może jednak istnieje ktoś inny, kto myśli za nich, ktoś inny, kto czeka gdzieś dalej. Tak - teraz samochód skręca nagle na wąską, wyboistą dróżkę leśną. Ewa-Lotta spiesznie wysypuje całą moc papierków i okruchów, gdyż tutaj wybawcy łatwo mogliby zgubić ślad. To nie jest droga publiczna, którą wszyscy jeżdżą, i z pewnością nie jest ona przewidziana dla ruchu samochodowego, sądząc po tym, jak samochód podskakuje i podrzuca na wybojach. Podrzuca tak, że Rasmus się budzi. Najprzód na wpół otwiera zaspane, ciemne oczy, a potem siada nagle i wpatruje się w Nickego. - Czy to ty masz przyjść naprawić nasz piec kuchenny, czy... czy... Urywa bezradnie w środku zdania. Ewa-Lotta wyciąga do niego ciepłą rękę i gładzi go po policzku. - Jestem tutaj, Rasmusie - mówi. - Czy nie cieszysz się z tego, że tu jestem? Twój tatuś też tu jest, chociaż... - Dokąd jedziemy, Ewo-Lotto? - pyta Rasmus. Nicke odpowiada za Ewę-Lottę. - Jedziemy na małą przejażdżkę - mówi śmiejąc się z zachwytu nad tym, co powiedział. - Tylko na małą przejażdżkę. - Czy to ty będziesz reperował piec kuchenny? - dopytuje się znów Rasmus. - Czy to on, tatusiu? Lecz tatuś nie odpowiada. Nicke uważa najwidoczniej, że to zabawne pytanie. Śmieje się jeszcze bardziej. - Reperować piec kuchenny? Nie, chłopaczku, nie tym razem. Wydaje się, iż pytanie to wprawia go w dobry humor. Usadawia Rasmusa wygodnie na kolanach i nagle zaczyna śpiewać: Hrabia miał małego pieska, Nazywał się Trulle... - A ty, jak ty się nazywasz? - dopytuje się Rasmus ciekawie. - Nazywam się Nicke - mówi Nicke i chichocze. - Nazywam się Nicke - śpiewa dalej hałaśliwie. - Uważam, że mógłbyś zreperować nasz piec kuchenny - mówi Rasmus. - Ale to jest tak, jak tatuś zawsze mówi - tylko obiecują i obiecują, a nigdy nic nie jest zrobione. Ewa-Lotta patrzy zatroskana na profesora. Ma on teraz o czym myśleć, o czymś ważniejszym od zepsutego pieca kuchennego. Głaszcze go dla dodania otuchy po ramieniu, a on dziękuje jej oczami. Potem Ewa-Lotta wyrzuca ostrożnie ostatni czerwony papierek przez okno. Papierek chybocze się jakby dla zabawy w blasku słońca, po czym spada na ziemię. Czy ktoś go znajdzie? i kiedy? Rozdział V - Nie, nie, nie biec po policję - powiedział Kalle. - Nie ma na to czasu teraz. Musimy ich tropić i zobaczyć, dokąd dalej zmierzają. - Dobra - odciął się Anders. - Biegnij i krzycz! Ten samochód nie ujedzie daleko, gdy taki szybkobiegacz jak ty będzie go gonił. Kalle nie miał zwyczaju odpowiadać na tak głupie uwagi. Pobiegł pędem przez furtkę do ogrodu w stronę, gdzie stał motocykl profesora. - Chodź! - zawołał. - Bierzemy go! Anders spoglądał na niego z podziwem i przestrachem. - Nie możemy przecież... - zaczął, lecz Kalle przerwał mu. - Musimy - powiedział krótko. - To jest tak zwany nagły wypadek. Nie można zacząć kłopotać się o prawo jazdy i takie rzeczy, gdy chodzi o życie ludzkie. - A zresztą prowadzisz nawet lepiej niż twój tata - zgodził się Anders. Wyprowadzili motocykl na drogę. Na ziemi pozostało parę nieznacznych śladów opon samochodowych, lecz były to jedyne ślady, jakie kidnaperzy pozostawili po sobie. Czarny samochód był już daleko. W którą stronę pojechał? - Ewa-Lotta mówiła, że będzie robiła tak jak Jaś i Małgosia! - krzyczał Kalle, gdy motocykl pędził w dół ze wzgórza. - Co Jaś i Małgosia właściwie robili? - Sypali okruchy chleba za sobą! - krzyczał Anders. - I kamyczki. - No, jeśli Ewa-Lotta ma ze sobą kamienie w samochodzie, to jest nadzwyczajną dziewczyną - wrzeszczał Kalle. - Chociaż właściwie byłoby to do niej podobne. Zawsze coś wymyśli. Dojechali do pierwszego zakrętu i Kalle zahamował. W którą stronę? W którą stronę? Na skraju drogi leżał w trawie kawałeczek czerwonego papieru. „Tańce” - napisane było na nim. Ale przy drodze leży przecież zawsze tyle różnych papierków, że nie zwrócili nań specjalnej uwagi. Trochę dalej leżało coś innego. Kawałeczek pszennej bułki. Anders wskazał nań palcem z triumfującym okrzykiem. Ewa-Lotta robiła rzeczywiście zupełnie tak samo jak Jaś i Małgosia! O parę metrów dalej leżał jeszcze jeden czerwony papierek. Najwidoczniej więc i te papierki miały jakieś znaczenie. Z otuchą w sercu skierowali motocykl na drogę, która zakręcała w kierunku morza. Zapomnieli o zmęczeniu. Nie byłoby słuszne określenie, że byli w dobrych humorach, lecz w obawie ich i niepokoju tkwiło dziwne, radosne niemal podniecenie. Motocykl terkotał miarowo i gładko pochłaniał kilometr po kilometrze pełnej zakrętów drogi, która miała zaprowadzić ich do zupełnie nieznanego celu, gdzie groziły nieznane niebezpieczeństwa. To urok niebezpieczeństwa i pędu wywołał w nich owo dziwne podniecenie. Wpatrywali się w drogę przed sobą. Tu i ówdzie leżał czerwony papierek jak małe, radosne pozdrowienie od Ewy-Lotty. W końcu dojechali do leśnej drogi. Dojechali i niemal ją minęli. Była ledwie widoczna i łatwo można ją było przegapić. W ostatniej chwili jednak Anders dostrzegł dobrze znany, czerwony papierek chybocący się na dróżce wśród świerków. - Stop! - krzyknął. - Źle jedziemy! Oni skręcili w las! Cóż to była za śliczna dróżka leśna! Poranne słońce świeciło pomiędzy drzewami, lśniło na ciemnozielonym mchu i różowych kwiatach linei. Na wierzchołku świerka siedział drozd wyśpiewując trele z takim przejęciem, jak gdyby zło nie istniało na świecie. Lecz gdy Kalle i Anders wjechali pomiędzy sosny, poczuli zupełnie wyraźnie, iż drozd się myli. Każdym włóknem ciała czuli, że wkrótce zbliżą się do czegoś złego i groźnego, co nie ma nic wspólnego z kwiatami i śpiewem ptaków. Zjeżdżali w dół. Wciąż w dół. Coś błękitnego migało pomiędzy drzewami. Morze! Dróżka kończyła się starym, zniszczonym pomostem. Na drugim końcu pomostu znaleźli ostatnie pozdrowienie od Ewy-Lotty - jej czerwoną spinkę do włosów. Stali patrząc w zamyśleniu w dal na wodę. Lekkie mgły poranne poczęły właśnie wznosić się w powietrzu, a słońce igrało na powierzchni wody, którą lekko marszczył ranny wietrzyk. Jakżeż tu było cicho! Jakaż martwa cisza! Pusto jak w dzień stworzenia, kiedy jeszcze nie było ludzi na ziemi. Zielone wysepki i nagie szkery zamykały krajobraz na horyzoncie. Można było niemal pomyśleć, że ta mała, wąska, błękitna zatoka morska jest jeziorem. Paręset metrów za pomostem znajdowała się duża wyspa, zamykająca drogę ku otwartemu morzu. Duża, górzysta i zalesiona wyspa, która wydawała się zupełnie nie zamieszkana. Ale nie była ona nie zamieszkana! Nad wierzchołkami drzew wznosiła się ku niebu cieniutka smuga dymu. - Oto gdzie jest gniazdo os - powiedział Kalle. - Huzia więc na nie! - odpowiedział Anders. - Czy myślisz, że będziemy mogli dopłynąć tak daleko? - Hm... - zastanawiał się Anders. - To chyba nie taka znów sztuka. A skoro nie ma tu żadnej łódki... Przy pomoście stała szopa. Kalle podszedł do niej i pchnął zaryglowane drzwi. Czy jest tu może łódź? „W każdym razie jest tam samochód” - pomyślał widząc ślady opon na pokrytej rosą trawie przed szopą. Czarny samochód schowany był w tej szopie, wiedział to teraz z całą pewnością. Poczuł głębokie zadowolenie, iż udało mu się wyśledzić kidnaperów. Dobrze zrobili wyruszając natychmiast w pogoń. Ptaki i wiatr zniszczyłyby wkrótce ślady, które pozostawiała Ewa-Lotta, a kto wówczas wpadłby na myśl, aby szukać wśród tych opustoszałych i bezludnych wysepek? Kalle rzucił badawcze spojrzenie w kierunku wyspy. Tak, będą zmuszeni do niej dopłynąć, lecz nie będzie z tym wielkiego kłopotu, dadzą radę. Najprzód jednak muszą ukryć motocykl w lesie. Czuli się jak żołnierze dokonujący desantu na nieprzyjacielski brzeg, gdy przepłynęli ów szmat drogi dzielący ich od wyspy i, zsiniali z zimna, gramolili się na ląd. Dokonywać inwazji na nieprzyjacielski brzeg zupełnie nago było przykrym przedsięwzięciem. Bez ubrania czuli się jeszcze bardziej bezbronni i opuszczeni. Wroga nie było jednak widać, usiedli więc w słońcu na skale, aby wyschnąć i nieco się rozgrzać. Rozwiązali tłumoczki, w które zwinęli ubrania, i stwierdzili, że koszule i spodnie nie są tak przemoczone, by nie można ich było włożyć. - Ciekaw jestem, co na to powiedzieliby Czerwoni - odezwał się Kalle wciągając na siebie koszulę. - Powiedzieliby: „Typowe dla mistrza detektywów Blomkvista”. Potykasz się po prostu o bandytów i rzezimieszków, gdziekolwiek się ruszysz. Kalle stał zamyślony przed Andersem, z głową pochyloną na bok. - Czy to właściwie nie dziwne? - odezwał się. - Wciąż nas coś spotyka... - Tak - zgodził się Anders. - To, co nas spotyka, zdarza się tylko w książkach. - A może to jest książka? - zastanowił się Kalle. - Co chcesz przez to powiedzieć, zgłupiałeś, czy co? - oburzył się Anders. - Może nas wcale nie ma - odpowiedział Kalle rozmarzony. - Może tylko jesteśmy chłopcami z książki, których ktoś wymyślił. - Może ty - odpowiedział Anders rozzłoszczony. - Nawet bym się nie zdziwił, gdybyś z tego wszystkiego okazał się tylko błędem drukarskim. Ale nie ja, zapamiętaj to sobie! - Skąd wiesz? - upierał się Kalle. - Może jesteś tylko w książce, którą ja wymyśliłem. - Pocałuj mnie w nos! - odpowiedział Anders. - W takim razie i ty jesteś w książce, którą ja wymyśliłem, i zaczynam żałować, że kiedykolwiek ciebie wymyśliłem. - Najgorsze, że jestem głodny - powiedział Kalle. Rozumieli, iż byłoby to stratą czasu podawać w wątpliwość swe istnienie. Czekały ich ważne i niebezpieczne zadania. Gdzieś za tymi świerkami i sosnami musiał być jakiś dom i ów komin, z którego unosiła się wąska smużka dymu. Gdzieś tu musieli być ludzie. Gdzieś tu znajdowała się Ewa-Lotta, Rasmus i profesor. Musieli koniecznie ich odnaleźć. - Pójdziemy w tym kierunku - powiedział Kalle i wskazał w głąb lasu. - Gdzieś w tamtej stronie widzieliśmy dym. Wśród gęstych świerków, poprzez kryte mchem pagórki, poprzez podmokłe grunty porosłe pachnącymi trawami, pomiędzy krzewami czarnych jagód, mijając mrowiska i przebijając się przez gąszcz krzaków polnej róży płynął mały strumyk, wzdłuż którego szli. Nie odzywali się do siebie, byli czujni, gotowi do ucieczki w razie niebezpieczeństwa. Czuli, że jest ono blisko. Toteż gdy Kalle, który szedł pierwszy, nagle padł na ziemię za świerkiem, Anders, blady z przestrachu, błyskawicznie zrobił to samo, nie tracąc czasu na pytania. - Tam! - szepnął Kalle i wskazał ręką pomiędzy świerki. - Spójrz! Nie był to jednak bynajmniej przerażający widok, jaki napotkały oczy Andersa, gdy ostrożnie wyjrzał zza świerka. Wręcz przeciwnie! Domek kempingowy, prawdziwy miły domek kempingowy, a przed nim zalana słońcem polanka, osłonięta przed ostrymi podmuchami wiatru gęstymi świerkami. Śliczna mała polanka, pokryta aksamitną zieloną trawą. Pośrodku, na murawie, profesor z Rasmusem na kolanach. Tak, doprawdy, siedzieli tam! Rasmus i profesor. I jeszcze ktoś. Rozdział VI - Uważam, że jest pan nierozsądny, profesorze - powiedział ów człowiek. W istocie, profesor nie wyglądał szczególnie rozsądnie w tej chwili! Sprawiał wrażenie, jak gdyby miał pęknąć ze złości. Widać było, że nic nie zrobiłoby mu większej przyjemności niż rzucenie się na człowieka siedzącego naprzeciw niego. Z pewnością tylko fakt, iż trzymał Rasmusa na kolanach i że w jakiś sposób był związany, nie pozwalał mu tego uczynić. - Kompletnie nierozsądny - mówił ów człowiek dalej. - Tak, przyznaję, że mój sposób postępowania jest trochę niezwykły, lecz byłem do tego zmuszony. Chodzi o ważną sprawę. Muszę doprawdy rozmówić się z panem. - Idź, gdzie pieprz rośnie - odpowiedział profesor. - Za dużo musiał pan czytać kiepskich powieści detektywistycznych albo też brak panu piątej klepki. Człowiek ów roześmiał się suchym, zuchwałym śmiechem, po czym zaczął przechadzać się tam i z powrotem po trawie. Był to wysoki, barczysty mężczyzna około czterdziestki, z twarzą, która byłaby piękna, gdyby nie miała tak przerażająco brutalnego wyrazu. - Niech się pan nie troszczy o moje klepki - powiedział. - Chcę wiedzieć tylko jedno - czy zgadza się pan na moją propozycję? - A ja chcę wiedzieć tylko jedno - kiedy i gdzie będę wam mógł dać w gębę - odpowiedział profesor. - Uważam, że powinien zrobić to z miejsca - szepnął Kalle za świerkiem; Anders skinął głową potakująco. Nieznajomy spoglądał na profesora, jak gdyby ten był małym, nierozsądnym dzieckiem. - Dlaczego miałby pan odrzucić sto tysięcy koron? - powiedział. - Proponuję panu sto tysięcy koron za te wzory - to chyba dobra cena? Nie potrzebuje pan nawet sam dawać mi tych papierów, jeśli uważa pan, że sumienie mu na to nie pozwala. Może mi pan tylko trochę bliżej opowiedzieć, gdzie one się znajdują. - Niech pan posłucha, inżynierze Peters, czy jak u diabła się nazywasz - odparł profesor. - Czy nie zrozumiał pan jeszcze, że te wzory są własnością państwa szwedzkiego? Peters wzruszył niecierpliwie ramionami. - Nikt nie potrzebuje wiedzieć o tym, że to właśnie pański wynalazek wykorzystany będzie za granicą. W innych krajach również mogą robić nieprzepuszczalny lekki metal, rozumie pan chyba. To jest tylko kwestia czasu. Właśnie dla wygrania na czasie chcę od pana odkupić pańskie wzory. - Idź, gdzie pieprz rośnie! - powtórzył profesor. Oczy Petersa zwęziły się. - Ja muszę je mieć - powiedział. - Muszę mieć pańskie wzory. Rasmus siedział cicho do tej chwili, lecz teraz wmieszał się w rozmowę: - „Muszę mieć” i „muszę mieć”, tak się chyba nie mówi. Mówi się „proszę mi dać”. - Cicho, Rasmusie - powiedział profesor przyciskając syna gwałtownie do siebie. Inżynier Peters popatrzył na nich obu w zamyśleniu. - Ma pan milutkiego chłopczyka - odezwał się znacząco. - Nie chciałby pan zapewne, aby pana pozbawiono synka? Profesor milczał i patrzył z niesmakiem na stojącego przed sobą człowieka. - Czy nie zrobimy jednak małej transakcji? - mówił inżynier Peters dalej. - Niech mi pan powie, gdzie są te papiery, to poślę po nie kogoś. Zostanie pan tutaj, dopóki się nie upewnię, że to są właściwe dokumenty, a potem jest pan wolny i oprócz tego bogatszy o sto tysięcy koron. - Milcz - odpowiedział profesor. - Nie chcę słuchać tego więcej. - Otóż to właśnie, o sto tysięcy koron bogatszy - mówił dalej tamten, niewzruszony. - Radzę panu, by we własnym interesie zgodził się pan na tę propozycję. Bo jeżeli nie... Na krótką chwilę zapanowała złowroga cisza. - No, niech pan sobie wyobrazi, że się nie zgodzę - odpowiedział profesor przekornie - cóż wówczas będzie? Błysk uśmiechu, nikłego, złego uśmieszku przemknął przez twarz Petersa. - W takim razie widzi pan swego syna po raz ostatni - powiedział. - Jest pan jeszcze bardziej szalony, niż przypuszczałem - odrzekł profesor. - Czy wyobraża pan sobie, że pozwolę się nastraszyć takimi dziecinnymi pogróżkami? - Zobaczymy. Byłoby najlepiej, gdyby pan już teraz zdał sobie jasno sprawę, że to nie żarty. - I byłoby jeszcze lepiej, gdyby pan już teraz zdał sobie jasno sprawę z tego, że nie powiem wam nigdy, gdzie przechowuję swoje papiery. Rasmus wyprostował się na kolanach ojca i wpatrywał się z uwagą w inżyniera Petersa. - I ja też nie powiem - powiedział triumfująco. - Chociaż wiem, gdzie są. Profesor drgnął. - Co ty wygadujesz za głupstwa? - zawołał. - Nic przecież nie wiesz! - Właśnie, że wiem! - odparł Rasmus. - Może się założymy? - Cicho bądź, nie wiesz, o czym rozmawiamy! - zbył go profesor krótko. - Właśnie, że wiem! - upierał się Rasmus, który nie lubił, gdy powątpiewano w jego możliwości brania udziału w rozmowie. - Mówicie o tych papierach, na których jest tyle małych, czerwonych cyferek. Te, które były takie tajne, takie tajne, że... - Tak, o nich właśnie mówimy - przerwał inżynier Peters gorączkowo. - Ale ty chyba nie wiesz, gdzie one są, przecież jesteś taki malutki? Profesor przerwał mu ze złością: - To wszystko na nic się nie zda. Czy nie rozumie pan, że mam wszystkie papiery bezpiecznie zamknięte w skrytce bankowej? Rasmus spojrzał na ojca z niechęcią. - Teraz kłamiesz, tatusiu - powiedział surowo. - Wcale przecież nie są w tej, jak powiedziałeś... skrytce. - Milcz, Rasmusie! - krzyknął profesor z nieoczekiwaną gwałtownością. Rasmus jednak uważał widocznie, iż jest to sprawa, którą należy wyjaśnić, skoro tatuś zapomniał, jak właściwie rzecz się miała. - Wcale nie są w żadnej skrytce, bo wiem - powiedział z przekonaniem. - Bo patrzyłem, co robisz wieczorem, tatusiu, kiedy myślałeś, że ja już śpię. Stałem na schodach w hallu i widziałem, jak wkładałeś... - Milcz, Rasmusie! - krzyknął profesor jeszcze gwałtowniej. - Czemu krzyczysz? - powiedział Rasmus urażony. - Ja nie powiem, gdzie one są... Po czym spojrzał współczująco na inżyniera Petersa. - Ale mogę chyba powiedzieć „zimno” czy „ciepło”, przecież tak się zawsze robi! Profesor potrząsnął nim szorstko. - Będziesz ty milczał! - krzyknął. - Tak, tak, tak, będę - odpowiedział Rasmus niecierpliwie. - Ja przecież nic nie powiedziałem. Rozdział VII Ewa-Lotta rozejrzała się po swym więzieniu. Po swym, prawdę powiedziawszy, nader przyjemnym więzieniu. Gdyby ten Nicke nie przybił kilku grubych belek w otworze okiennym, to mogłoby jej się zdawać, iż jest upragnionym gościem na wyspie. Czy nie dostała bowiem najmilszego, jaki można sobie wyobrazić, pokoiku gościnnego, w którym mogła gospodarować, jak jej się żywnie podobało? Przyjemna tkanina w kratkę nad czterema łóżkami polowymi wzdłuż ścian, milutki parawan przed umywalką, przy oknie mały stolik z książkami i z gazetami dla uprzyjemnienia czasu gościowi - ze wszystkich spelunek kidnaperskich na całym świecie ta z pewnością była najdziwniejsza, tak myślała Ewa-Lotta. Nie istniało też zapewne wiele spelunek gangsterskich, z których rozpościerałby się podobny widok. Za przybitymi belkami okno było otwarte, ukazując tak piękny letni krajobraz, że serce zamierało z zachwytu. W dole, połyskując w słońcu, rozpościerał się fiord tuląc zieleniejące wysepki w swych błękitnych ramionach. Ewa-Lotta głęboko wciągnęła powietrze. Ach, żeby tak móc przejść tą śliską od igliwia ścieżką pomiędzy świerkami w dół do pomostu, skoczyć głową naprzód w tę przezroczystą wodę, położyć się na pomoście w słońcu, przymknąć oczy i słyszeć delikatny plusk, gdy łodzie przybijają do przystani! Tak, łodzie! Łodzie kidnaperów - mieli ich kilka. Ewa-Lotta widziała stąd motorówkę, która przewoziła ich przez zatokę. Trzy łodzie stały tuż w pobliżu kołysząc się z lekka. Wciągnięty na pomost stał tu też duży kanadyjski kajak. Wyspa była najwidoczniej bardzo wygodna dla kidnaperów. Miejsca starczyłoby tu na cały szwadron, gdyby zaszła tego potrzeba. Doprawdy nie było im tu ciasno. Na całym terenie rozsianych było jakby dla zabawy kilka małych domeczków, w niewielkiej odległości od dużego i pięknego domu, który zajmował herszt bandy. Może we wszystkich tych małych domkach mieszkają kidnaperzy? Każdy w swoim własnym gnieździe. Gdyby się zapukało do drzwi, może wyfrunąłby przez nie z bzykiem mały, rozwścieczony kidnaper i wystraszyłby człowieka śmiertelnie! Na tę myśl Ewa-Lotta potrząsnęła przecząco głową ze stanowczą miną. Nie miała zamiaru pozwolić, by ktoś ją przestraszył. Nikt tu nie ośmieli się zjawić i usiąść na nosie Ewy-Lotty Lisander! Przypomni zaraz Nickemu o swym istnieniu! Z zaciśniętymi pięściami rzuciła się ku zamkniętym drzwiom. - Nicke! - krzyczała. - Nicke, chodź tu! Chcę jeść! Bo przewrócę dom do góry nogami! Andersa i Kallego, którzy leżeli pod świerkami i słuchali rozmowy Petersa z profesorem, ów hałas bardzo uradował. Dzięki Bogu, Ewa-Lotta była przy życiu i najwidoczniej w dobrym zdrowiu! Nicke również usłyszał hałas, aczkolwiek ze znacznie mniejszym zadowoleniem. Mrucząc ze złości poszedł, aby zrobić z tym porządek. Ewa-Lotta umilkła słysząc klucz w zamku, a Nicke wszedł gotów złajać ją porządnie. Nie miał jednak zbyt obrotnego języka i Ewa-Lotta wyprzedziła go. - Fatalna obsługa w tym hotelu - powiedziała. Nicke zapomniał nagle języka w gębie. Gapił się na Ewę-Lottę zdumiony i nieco urażony. - No, no, ty, mała - wybąkał. - No, no... - Tak, tak, no, no... - przerwała Ewa-Lotta. - Do niczego jest ta obsługa. Chcę jeść! Jeść, rozumiesz? - Spadłaś na nas jak kara za grzechy - odezwał się Nicke. - A wszystkiemu winien ten głupi Svanger, który nie pilnował samochodu, jak należy. Ciekawe, co szef powie na to wszystko. - Z mego powodu możecie się chyba tylko cieszyć - odparła Ewa-Lotta. - To przecież musi być wspaniałe dla kidnapera porwać dwoje dzieci, kiedy liczył tylko na jedno. - No, no, ty, ty - powtórzył znów Nicke. - Nie lubię takiego gadania. Nie jestem żadnym kidnaperem! - Nie jesteś nim? A właśnie jesteś Nickem-kidnaperem. Gdy się porywa dzieci, to jest się kidnaperem, nie wiedziałeś o tym? I znowu Nicke spojrzał na nią zdumiony, a jednocześnie jak gdyby nieco urażony. Najwidoczniej nie patrzył dotychczas tak na sprawę, toteż był wyraźnie zaskoczony. - Nie jestem dla ciebie żadnym kidnaperem - powiedział nieco niepewnie. - A zresztą przestań robić tyle hałasu! - krzyknął nagle z wściekłością. Chwycił Ewę-Lottę za ramiona i potrząsnął nią. - Czy słyszysz? Masz przestać hałasować, bo dam ci porządnie w skórę! Ewa-Lotta spojrzała mu poważnie w oczy. Przemknęło jej przez myśl, iż tak należy robić, gdy się oswaja dzikie zwierzęta. - Chcę jeść - powiedziała stanowczo. - Będę ryczała jak cała klasa w szkole, jeżeli mi nie dasz jeść. Nicke zaklął i puścił ją. Podszedł do drzwi. - No, dobra, dostaniesz jeść - powiedział. - Czy może łaskawa pani ma specjalnie na coś apetyt? - Hm, może być szynka i jajka - odpowiedziała Ewa-Lotta - jadam to zwykle na śniadanie. Jaja smażone po obu stronach! I trochę prędzej, jeśli łaska! Nicke zatrzasnął z hukiem drzwi za sobą. Ewa-Lotta słyszała, jak klucz obraca się w zamku i Nicke przeklina za drzwiami. Natychmiast jednak potem usłyszała coś innego. Coś, co napełniło ją szaloną radością. Ktoś gwizdał sygnał Białej Róży za oknem. Bardzo cichutko, ale w każdym razie - sygnał Białej Róży. Dźwięk milszy od harf niebiańskich! Rozdział VIII Kalle obudził się i drgnął. Rozejrzał się dokoła zdezorientowany. Gdzie się znajduje? Czy to wieczór, czy ranek? I dlaczego Anders leży obok i śpi z włosami spadającymi na oczy? Z wolna umysł jego zaczął się rozjaśniać. Znajdował się w szałasie, który zbudowali z Andersem, i był już wieczór. Słońce miało wkrótce zajść, ostatnie promienie barwiły na czerwono sosny na przeciwległym wzgórzu. Anders zaś spał, ponieważ był przemęczony, oczywiście! Co za dzień! Ściśle biorąc zaczął się on już przecież wczoraj wieczorem w ruinach zamku. A teraz znowu był wieczór. Anders i on sam przespali niemal całe popołudnie, a sen ten był im bardzo potrzebny. Przedtem zaś zbudowali ten piękny szałas. Kalle wyciągnął rękę i dotknął ściany z choiny. Ach, jakże mu się podobał ten szałas! Był ich mieszkaniem, małym, bezpiecznym kącikiem, który sobie urządzili tak daleko od kidnaperów, jak tylko się dało. Tu nikt ich nie znajdzie. Szałas stał wtulony we wgłębienie pomiędzy dwoma pagórkami. Jeśli idąc nie weszło się prosto na szałas, trudno go było zauważyć. Była tu osłona przed wszelkimi wiatrami i miękkie gałęzie choiny do spania. Stoki wzgórza po obu stronach nagrzane były jeszcze słońcem, nie będą więc marznąć w nocy. Ach, był to wspaniały szałas! - Jesteś głodny? - spytał Anders. Było to tak nieoczekiwane, że Kalle drgnął. - Obudziłeś się... Anders usiadł na swym posłaniu z choiny z potarganymi włosami i pięknym deseniem gałęzi świerkowych odciśniętym na policzku. - Jestem tak głodny, że mógłbym nawet zjeść gotowanej ryby - zapewniał. - Nie mów o tym - odparł Kalle. - Czuję, że za chwilę zacznę żuć korę. - Tak, jeśli się jadło tylko czarne jagody przez cały dzień, to chciałoby się poczuć coś twardszego między zębami - przytaknął Anders. Ewa-Lotta była jedyną ich nadzieją. Obiecała postarać się dla nich o coś do jedzenia. - Zamęczę na śmierć tego Nickego - zapewniała. - Powiem mu, że doktor kazał mi jeść co dwie godziny. Na pewno dostaniecie coś do jedzenia, bądźcie spokojni! Wróćcie tu, gdy się ściemni! To było rano. Stali przed jej oknem i szeptali poprzez belki gotowi do ucieczki z chwilą pierwszej oznaki niebezpieczeństwa. Skoro więc tylko Nicke powrócił ze śniadaniem Ewy-Lotty, umknęli jak dwie wystraszone jaszczurki, chociaż zapach smażonej szynki drażnił ich nosy. Usłyszeli jeszcze tylko, jak Ewa-Lotta ostro zwróciła się do Nickego: - Czy sądzisz, że przyjechałam tu, żeby przejść kurację odchudzającą? Co odpowiedział Nicke - nie usłyszeli. Byli już daleko w lesie. Powoli dobrnęli do przeciwległego krańca wyspy. Tutaj spędzili cały dzień, zbudowali sobie szałas, wykąpali się u stóp wzgórza, spali i - jedli czarne jagody. Aż za dużo czarnych jagód. Teraz zaś byli w najwyższym stopniu wygłodniali. - Trzeba zaczekać, aż się zrobi ciemno - powiedział Anders ponuro. Wyczołgali się z szałasu i wdrapali na pagórek. Usadowili się wygodnie we wgłębieniu, aby doczekać się tu ciemności, która miała ich uratować od głodowej śmierci. Siedzieli przyglądając się najpiękniejszemu, jaki widzieli w życiu, zachodowi słońca, ale odczuwali tylko niecierpliwość, iż słońce zachodzi tak powoli. Niebo płonęło jak pożoga nad wierzchołkami drzew na wyspie. Widać jeszcze było kawałek tarczy słonecznej, która wkrótce miała zniknąć w ciemnych lasach na widnokręgu. Ciemność, dobra, błogosławiona ciemność miała roztoczyć się nad lądem i wodą i nad wszystkimi tymi, którym potrzebna była osłona przed kidnaperami. Gdyby to chociaż chciało nastąpić trochę prędzej! Wzgórze spadało ostro ku wodzie, a w dole, gdzie skały spotykały się z falami, słychać było cichy, łagodny plusk. Gdzieś nad zatoką ptak morski pokrzykiwał melancholijnie, poza tym panowała cisza. - Zaczyna mi to już działać na nerwy - odezwał się Kalle. - Ciekaw jestem, co też tam sobie myślą w domu - powiedział Anders. - Czy sądzisz, że szukają nas już przez radio? W chwili gdy Anders to powiedział, przypomnieli sobie obaj o kartce, którą Ewa- Lotta zostawiła na poduszce ubiegłego wieczora. Nie róbcie żadnego alarmu - niedługo wrócę do domu, tak przynajmniej sądzę. Tralala. Nawet jeśli rodzice jej byli nader zagniewani i niespokojni z racji jej zniknięcia, nie było jednak prawdopodobne, by po takim zawiadomieniu mieli w pierwszej chwili alarmować policję. Po naradzie zaś, jaką rodzice Kallego i Andersa niewątpliwie odbyli z piekarzem Lisanderem, skończy się zapewne na burknięciu na głupie pomysły Białej Róży. Zresztą, może to i lepiej. Kto wie, czy byłoby mądrze mieszać w to wszystko policję? Kalle naczytał się już dość o kidnaperach, by wiedzieć, jakie to było niebezpieczne. W każdym razie należało przede wszystkim naradzić się z profesorem. Gdyby tak można było rozmówić się z nim w jakiś sposób. Światło paliło się tylko u inżyniera Petersa, poza tym ciemno było wszędzie. I cicho. Cisza była tak głęboka, że można ją było niemal słyszeć. Jeżeli w ogóle byli tu jacyś żywi ludzie, musieli już wszyscy spać. Nie, jednak nie wszyscy spali! Trapiony bezsennością profesor leżał na łóżku polowym i zadręczał się niewesołymi myślami. W ciągu trzydziestu kilku lat życia przyzwyczaił się już był do tego, że zawsze znajdował rozwiązanie każdego zagadnienia, które go interesowało. Obecnie jednak sytuacja była tak dziwaczna, iż mógł tylko bezradnie potrząsać głową nad tym wszystkim. Nie mógł po prostu nic zrobić, musiał oszalały z gniewu powiedzieć to sobie. Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko czekać. Lecz na co? Czy na to, że ktoś zauważy jego zniknięcie i zacznie go szukać? Wynajął przecież tylko po to tę starą willę w Lillkoping, żeby mieć spokój. Miał tam mieszkać sam z Rasmusem przez lato. Mogło długo trwać, zanim ktoś w ogóle spostrzeże jego nieobecność. Na myśl o tym profesor zerwał się gwałtownie z łóżka. Nie ma nawet co myśleć o spaniu! Ach, gdybyż mógł rozerwać tego Petersa na drobne, drobniutkie kawałeczki! Ewa-Lotta nie spała również. Siedziała przy oknie i nasłuchiwała w napięciu każdego dźwięku z zewnątrz. Czy to tylko wiatr nocny szeleścił w gałęziach, czy też może przyszli wreszcie Kalle i Anders? Dzień był długi, rozpaczliwie długi. Dla tego, kto kochał wolność, nie do wytrzymania było siedzenie przez cały dzień w zamknięciu. Ewa-Lotta z dreszczem grozy myślała o tych wszystkich nieszczęśliwych, którzy dusili się w niewoli. Och, chciałaby otworzyć więzienia na całym świecie i wypuścić na wolność wszystkich więźniów! To bowiem było najokropniejsze ze wszystkiego - nie móc wyjść, kiedy się chciało. Coś w rodzaju paniki ogarnęło ją nagle i rzuciła się gwałtownie ku oknu, gdzie poprzybijane belki odgradzały ją od wolności. Wówczas przypomniała sobie Rasmusa i uznała, że musi się opanować. Nie chciała go zgubić. Spał spokojnie i bezpiecznie na swoim posłaniu. W ciemności słyszeć mogła jego regularny oddech i to tłumiło jej lęk. Nie była w każdym razie sama. W ciszy dał się wreszcie słyszeć upragniony sygnał. Sygnał Białej Róży, a zaraz po nim gorączkowy szept: - Ewo-Lotto, czy masz coś dla nas do jedzenia? - Pewnie - odpowiedziała Ewa-Lotta. Pośpiesznie podawała przez belki kanapki, zimne kartofle, również zimne, tłuste kawałki kiełbasy i szynki. Chłopcy nawet jej nie podziękowali, gdyż nie mogli wydusić z siebie nic poza pomrukami zadowolenia. Teraz, gdy wreszcie mieli coś do jedzenia, poczuli jeszcze gwałtowniejszy głód i wpychali w siebie żarłocznie, niemal nie gryząc, wszystkie przysmaki, jakimi obdzieliła ich Ewa-Lotta. W końcu zmuszeni byli zaczerpnąć tchu, a Kalle wymamrotał: - Zapomniałem, że jedzenie może być takie dobre. Ewa-Lotta uśmiechnęła się w ciemności, szczęśliwa jak matka, która daje swym głodnym dzieciom chleb, i szepnęła z przejęciem: - Czy jesteście syci? - Tak, prawie... - stwierdził Anders ze zdziwieniem. - To było najlepsze... Kalle przerwał mu: - Słuchaj, Ewo-Lotto, czy wiesz, gdzie znajduje się profesor? - Siedzi zamknięty w domku tam na pagórku - odpowiedziała Ewa-Lotta. - W tym, który położony jest najbliżej morza... - Czy myślisz, że Rasmus też tam jest? - Nie, Rasmus jest tu u mnie. Śpi. - Tak, ja śpię - odezwał się cieniutki głosik w ciemności. - Ach, tak, obudziłeś się? - zwróciła się do niego Ewa-Lotta. - Tak, zawsze się budzę, kiedy ludzie jedzą kanapki i tak okropnie mlaszczą - odpowiedział Rasmus. Przydreptał do Ewy-Lotty i wgramolił się na jej kolana. - Czy to Kalle i Anders przyszli? - zapytał zachwycony. - Idziecie na wojnę? Może i ja mógłbym zostać Białą Różą? - To zależy od tego, czy potrafisz milczeć - powiedział Kalle ściszonym głosem. - Może będziesz mógł zostać Białą Różą, jeżeli obiecasz, że nie powiesz o tym, że widziałeś mnie i Andersa. - Dobrze... - odparł Rasmus z gotowością. - Nie wolno ci pisnąć ani słówka Nickemu, ani nikomu innemu o tym, żeśmy tu byli, rozumiesz? - Dlaczego? Czy Nicke was nie lubi? - Nicke nie wie, że tu jesteśmy - mówił dalej Anders. - I nie może się o tym dowiedzieć. Nicke jest kidnaperem, rozumiesz? - Czy kidnaperzy nie są grzeczni? - dopytywał się Rasmus. - No, nie bardzo - odpowiedziała Ewa-Lotta. - A ja uważam, że oni są grzeczni - zapewniał Rasmus. - Uważam, że Nicke jest bardzo grzeczny. Dlaczego kidnaperom nie można opowiadać tajemnic? - Bo nie można - powiedział Kalle krótko. - A ty nigdy nie zostaniesz Białą Różą, jeśli nie potrafisz milczeć. - Ale ja potrafię! - zawołał Rasmus z przejęciem. Był gotów milczeć do końca życia, byleby tylko zostać Białą Różą. W tej samej chwili Ewa-Lotta usłyszała odgłos ciężkich kroków na zewnątrz, a serce jej zatrzepotało z przerażenia. - Uciekajcie! - szepnęła. - Śpieszcie się! Nicke idzie. W sekundę potem klucz obrócił się w zamku. Światło latarki kieszonkowej rozjaśniło pokój i odezwał się nieufny głos Nickego: - Z kim ty tutaj rozmawiasz? - Zgaduj do trzech razy - odpowiedziała Ewa-Lotta. - Jest tu Rasmus i ja, no i ja, i Rasmus. I nigdy nie mówię sama do siebie. Zgadnij, z kim rozmawiałam? - A ty jesteś kidnaperem, a kidnaperom nie wolno opowiadać żadnych tajemnic - wtrącił się do rozmowy Rasmus. - No, no, słuchaj, ty... - odezwał się Nicke i zrobił groźny krok w kierunku Rasmusa. - I ty będziesz mnie teraz nazywał kidnaperem? Rasmus pochwycił jego wielką pięść i wzrokiem pełnym ufności patrzył na rozgniewaną twarz wysoko nad sobą. - Ale ja uważam, że kidnaperzy są grzeczni - zapewniał. - Ty jesteś grzeczny, kochany Nicke! Nicke mruknął coś niezrozumiałego i zabierał się do odejścia. - Czy macie zamiar nas tu zagłodzić? - spytała Ewa-Lotta. - Dlaczego nie dostajemy jedzenia w nocy? Nicke odwrócił się i spoglądał na nią z prawdziwym zdumieniem. - Biedni ci twoi rodzice! - powiedział w końcu. - Dobrze się muszą napracować, żeby ci nastarczyć. Ewa-Lotta roześmiała się. - Nie brak mi rzeczywiście apetytu - stwierdziła z zadowoleniem. Nicke wziął Rasmusa z jej kolan i odniósł go na posłanie. - Uważam, że powinieneś teraz spać, bąku - powiedział. - Ale ja nie jestem śpiący - zapewniał Rasmus - bo spałem cały dzień. Nicke położył go na posłaniu bez słowa. - Czy możesz mi dobrze otulić nogi - poprosił Rasmus - bo ja tak nie lubię, kiedy mi palce wystają spod kołdry. Uśmiechając się z lekka i z nader zmieszanym wyrazem twarzy Nicke uczynił, o co go proszono. Potem stał i patrzył, jak gdyby zastanawiając się nad czymś, na Rasmusa. - Śmieszny mały szkrab z ciebie - powiedział. Ciemna główka chłopczyka spoczywała na poduszce. W słabym świetle latarki wyglądał wyjątkowo ładnie. Oczy jego błyszczały i uśmiechały się przyjaźnie do Nickego. - Ach, jakiż ty jesteś grzeczny, Nicke kochany - powiedział. - Chodź tu, to cię uścisnę. Tak mocno, jak zawsze ściskam tatusia. Nicke nie zdążył obronić się przed tym. Rasmus objął go rączkami za szyję i ściskał tak, jak na to pozwalała siła jego pięcioletnich ramion. - Boli cię? - dopytywał się w nadziei, że usłyszy twierdzącą odpowiedź. Nicke milczał najprzód, a potem wymamrotał niewyraźnie: - Nieee, nie boli... nie można powiedzieć, żeby bolało. Rozdział IX Domek, w którym inżynier Peters ulokował swego gościa, stał wysoko na pagórku. Było to prawdziwe orle gniazdo z dostępem tylko z jednej strony. Tylna ściana domku wychodziła na stok skalistego pagórka prostopadle niemal opadającego ku wybrzeżu. - Musimy się tam wdrapać - powiedział Kalle wskazując zatłuszczonym palcem na okno profesora. Po swych przygodach w ruinach zamku Anders nie był szczególnie usposobiony do wspinania się na strome stoki, nawet jeśli nie były zbyt wysokie. - Czy nie moglibyśmy przemknąć się właściwą drogą od frontu... jak zwykli ludzie? - zaproponował. - I wpaść prosto w ręce Nickemu lub komuś z nich - odparł Kalle. - Dobryś sobie! - Wdrap się ty - rzekł Anders. - Ja zostanę tu na dole na straży. Kalle nie namyślał się długo. Zlizał z palców resztki tłuszczu od szynki i zaczął się wspinać. Nie było już tak ciemno. Okrągła tarcza księżyca wznosiła się powoli nad lasem. Kalle nie wiedział, czy ma się z tego cieszyć, czy nie. W świetle księżyca łatwiej było wspinać się, lecz łatwiej było również dostrzec wspinającego się. Najlepiej było cieszyć się z tego, że księżyc świecił, i z tego, że od czasu do czasu krył się za chmurami. Kalle wspinał się wstrzymując oddech. Nie była to przecież jakaś niebezpieczna wspinaczka górska, lecz na myśl, iż każdej chwili gromada kidnaperów mogła mu zacząć deptać po piętach, zimny pot występował mu na czoło. Ostrożnie badał grunt nogami i rękoma, pracowicie wspinając się coraz wyżej. Czasami było to trudne. Chwilami wydawało mu się, iż robi krok jakby w pustkę, i ledwo mógł znaleźć stały punkt oparcia. Nogi jego miały jednak widocznie instynktowny dar trafiania na właściwe miejsce wśród szczelin i korzeni i zawsze znalazł coś, czego mógł się przytrzymać. Raz tylko instynkt zawiódł jego duży palec, gdy potrącił kamień, który z wielkim hałasem stoczył się z urwiska. Wiele nie brakowało, a Kalle byłby z przestrachu potoczył się jego śladem, uratował go jednak korzeń, którego zdążył chwycić się w ostatniej chwili. Przywarł doń wystraszony, bojąc poruszyć się przez długą chwilę. Anders usłyszał łoskot staczającego się z góry kamienia. Odskoczył szybko w bok, aby nie trafił go w głowę, i mruknął ze złością sam do siebie: - Może jeszcze zadmie w trąbę, żeby tamci z całą pewnością wiedzieli, że już jest w drodze! Najwidoczniej jednak nikt oprócz Andersa nie słyszał hałasu. Kalle z bijącym sercem odczekał kilka minut, a gdy nic się nie zdarzyło, ruszył dalej. W ciemnym pokoju profesor chodził tam i z powrotem jak zwierzę w klatce. To było nie do zniesienia, zupełnie nie do zniesienia! Można było po prostu zwariować. Tak, zwariuje na pewno jak Peters, który oczywiście był wariatem. Znajdował się w rękach człowieka umysłowo chorego. Nie wiedział, co dzieje się z Rasmusem. Nie wiedział, czy kiedykolwiek stąd się wydostanie. Ciemno tu było jak w grobie. Przeklęty Peters - mógł dać mu chociażby świecę! Och, gdyby dostał tego psa w swoje ręce... cicho... co to? Profesor przystanął. Czy to tylko urojenie jego udręczonego mózgu... czy rzeczywiście ktoś pukał do okna? Ale przecież to okno, przez które przez cały ten po stokroć przeklęty dzień wyglądał, wychodziło prosto na urwisko... tam przecież nie mógł żaden człowiek... o Boże, znów ktoś zapukał! Tam był ktoś rzeczywiście. Nieprzytomny z nadziei i rozpaczy profesor rzucił się do okna i otworzył je. Żadne okno więzienne nie mogło być lepiej zabezpieczone kratą. Zrobiono to jednak tak zręcznie, że to, co z zewnątrz podkreślało jedynie wiejski styl tego miłego domku, nie było niczym innym jak żelazną kratą. - Czy tu ktoś jest? - szepnął profesor. - Kto to? - To tylko ja, Kalle Blomkvist. Brzmiało to cichutko jak oddech, wystarczyło jednak, by profesor zadrżał z podniecenia. Ręce jego chciwie chwyciły za kratę. - Kalle Blomkvist... kto... tak, teraz przypominam sobie. Błogosławione dziecko, czy wiesz coś o Rasmusie? - Jest w tamtym domku razem z Ewą-Lottą i czuje się doskonale! - Bogu dzięki! Bogu dzięki za to! - wyszeptał profesor z głębokim westchnieniem ulgi. - Peters powiedział, że widzę go po raz ostatni... - Czy mam sprowadzić tu policję? - zapytał Kalle z zapałem. Profesor objął głowę rękoma. - Nie, nie, nie policję. W każdym razie jeszcze nie teraz! Ach, doprawdy sam już nie wiem, co począć! Zaczynam wierzyć w to, że ten Peters naprawdę ma takie zamiary, jak mówi. Gdyby nie Rasmus... nie, nie, nie mam odwagi wzywać policji... nie wcześniej, aż Rasmus będzie w bezpiecznym miejscu! Chwycił za kratę i szeptał gwałtownie: - Najgorsze to, że Rasmus wie, gdzie mam kopie tego wynalazku. A Peters wie, że on wie. Niedługo zmusi Rasmusa do wyjawienia mu tego. - Gdzie one są? - zapytał Kalle. - Czy nie moglibyśmy po nie skoczyć, Anders i ja? - Naprawdę moglibyście to zrobić? - Profesor był tak przejęty, że głos więzł mu w gardle. - Boże, Boże, gdybyście mogli to zrobić. Schowałem je za... Złośliwy los chciał jednak, by Kalle nie dowiedział się cennej tajemnicy. W tej samej bowiem chwili drzwi otworzyły się, a profesor umilkł jak rażony piorunem. Zmuszał się do opanowania, chociaż gotów był płakać z wściekłości i rozpaczy. Jedna jeszcze sekunda, a zdążyłby powiedzieć to, co pragnął! Lecz inżynier Peters stał już na progu. W ręku trzymał lampkę naftową i kłaniał się uprzejmie. - Dobry wieczór, profesorze! Profesor milczał. - Czy ten łobuz Nicke nie dał panu lampy? - mówił Peters dalej. - Proszę bardzo, niech pan weźmie tę! Postawił lampę na stole, uśmiechając się uprzejmie. Profesor milczał nadal. - Przynoszę pozdrowienia od Rasmusa - odezwał się znów Peters przykręcając nieco knot. - Wygląda na to, że będę zmuszony wysłać go za granicę. Profesor zrobił taki ruch, jak gdyby chciał się rzucić na swego prześladowcę, lecz Peters powstrzymał go gestem ręki. - Nicke i Blom stoją przed domem - powiedział. - Jeśli ma pan zamiar się bić, to będziemy się bili. A Rasmusa mamy my - niech pan o tym nie zapomina! Profesor opadł na pryczę ukrywając twarz w dłoniach. Oni mieli Rasmusa! Mogli triumfować! On miał tylko Kallego Blomkvista - to była jego jedyna nadzieja - musi zachować spokój... musi... musi! Inżynier Peters zrobił kilka kroków po pokoju i stanął odwrócony plecami do okna. - Dobranoc, mój przyjacielu! - powiedział lekko. - Może pan jeszcze raz zastanowić się nad tą sprawą. Ale niezbyt długo, radzę. Za oknem stał Kalle, z całych sił przywierając do ściany. Słyszał głos Petersa tak blisko, jak gdyby ten mówił do niego, i wystraszony chciał cofnąć się o krok. Lecz tam, gdzie miał zamiar postawić nogę, znajdowała się jedynie zdradziecka kępka trawy. Sprawiło to, że mistrz detektywów z ogłuszającym łoskotem zjechał z urwiska i stoczył się pod nogi Andersa znacznie szybciej, niżby tego pragnął. Kalle stęknął, a Anders pochylił się nad nim z niepokojem. - Uderzyłeś się? Boli? - Tssss, dobra jest - odpowiedział Kalle i stęknął jeszcze raz. Nie miał czasu myśleć o swoich siniakach. Z góry bowiem usłyszał głos Petersa: - Nicke! Blom! Gdzie jesteście? Przeszukajcie teren tu na dole! Reflektorami! Ale prędko! - Wielkie nieba! - szepnął Anders. - Otóż to właśnie. Teraz koniec z nami. Zanim zdążyli pomyśleć chociażby o ucieczce, światło silnych latarek zaczęło błyskać pomiędzy drzewami. Każdej chwili mogli znaleźć się w zasięgu ich światła - aż strach pomyśleć! Nicke i Blom nadbiegali już pędem. Chłopcy słyszeli, że się zbliżają, chcieli biec, lecz trwoga odbierała im władzę w nogach. Gdy Nicke znajdował się od nich nie dalej niż o pięć czy dziesięć kroków, wcisnęli się w panicznym pośpiechu w jakąś szczelinę pomiędzy dwoma wielkimi głazami. Była to nędzna, mała szczelinka i wciskali się w nią, jak gdyby chcieli ją rozsadzić. „Tak z pewnością czuje się małe, ścigane zwierzątko, gdy psy myśliwskie się zbliżają” - pomyślał Kalle z rozpaczą. Tak, teraz psy gończe były tuż przy nich! Światło latarek migało tam i z powrotem. Kalle i Anders przywarli do siebie kurczowo i nagłe zaczęli myśleć o mamie w dalekim domu. Księżyc złośliwie świecił między drzewami - zupełnie jak gdyby nie dość było latarek! - W tę stronę, Nicke! - krzyczał Blom, a głos jego dochodził z zastraszającej bliskości. - Zajrzyjmy pod te gęste świerki. Jeżeli tu ktoś jest, to właśnie tam. - Przecież nie może być i tu, i tam - zachichotał Nicke. - Zresztą wydaje mi się, że szef bredzi. - Zaraz się o tym przekonamy - odpowiedział Blom ostro. „Mamo, mamo, mamo... - przebiegało przez myśli Kallego - teraz już tu idą... koniec z nami... żegnaj na wieki...” Byli teraz tuż tuż i na ułamek sekundy Nicke skierował latarkę prosto na kryjówkę w szczelinie. Czasami jednak zdarzają się cuda. - Co jest? Co jest z tą latarką? - powiedział Nicke. Dzięki Bogu! Co za szczęście - latarka Nickego zgasła. Aby zaś dopełnić miary, księżyc skrył się jednocześnie za dużą chmurę. Blom szukał gorliwie pomiędzy gęstymi świerkami. Nicke szedł w ślad za nim. Majstrował przy swojej latarce. - Jeżeli tu ktoś jest, to właśnie tam - mruczał naśladując sposób mówienia Bloma. - Cha, cha, teraz znowu się pali - mówił dalej zadowolony, puszczając światło latarki pod świerki. Nie było tam jednak nikogo, wobec czego Nicke szturchnął Bloma w bok i powiedział: - Mówiłem przecie, że szef bredzi. To nerwy tak mu doskwierają. Tu nie ma żywego ducha. - Tak... tu jest pusto - odpowiedział Blom, któremu humor się pogorszył. - Ale pójdziemy kawałek naprzód na wszelki wypadek. „Tak, tak - pomyślał Kalle - zróbcie to na wszelki wypadek!” I jakby na dany znak przebiegli z Andersem bezszelestnie kilka metrów, które dzieliły ich od świerków, i wsunęli się pod najgęstszy. Doświadczenie bowiem, wyniesione z wojny Róż, nauczyło ich, iż żadna kryjówka nie jest bezpieczniejsza od tej, która przed chwilą została przeszukana. Nicke i Blom wrócili po chwili. Przechodzili koło świerka tak blisko, iż wystarczyłoby wyciągnąć rękę, by ich dotknąć. Przeszli też obok szczeliny między głazami, a Blom bardzo dokładnie oświecił ją latarką. Nie było tam jednak nikogo. - Jeżeli tu ktoś jest, to tam go w każdym razie nie ma - powiedział Nicke oświecając również i swoją latarką szczelinę. - Tak, wyobraź sobie, że go tam nie ma - szepnął Kalle z westchnieniem ulgi. Rozdział X I znów nastał nowy dzień, a słońce świeciło zarówno nad złymi, jak i nad dobrymi ludźmi. Obudziło ono Kallego i Andersa, którzy beztrosko drzemali na gałęziach choiny w swym szałasie. - Jak uważasz, co będziemy dziś jedli? - zapytał Anders ironicznie. - Na śniadanie... czarne jagody - odparł Kalle. - Na obiad... czarne jagody. Na kolację... może byśmy tak dla odmiany zjedli jeszcze trochę czarnych jagód? - Nie, mój kochany, kolację funduje Ewa-Lotta - odpowiedział Anders z przekonaniem. Pamiętali dzień wczorajszy i wzdychali głęboko na wspomnienie tego, co jedli. Pamiętali jednak również swoje straszne przeżycia, na myśl o których niemiłe ciarki przechodziły im po plecach. Wiedzieli bowiem, że wieczorem będą musieli całą wyprawę powtórzyć od nowa. Było to nieuniknione. Wiedzieli, że profesor czeka na nich. Ktoś musiał znów wdrapać się do jego okna i dowiedzieć się, gdzie są kopie. Gdyby im się udało uratować papiery profesora, zrobiliby przynajmniej jedną pożyteczną rzecz w życiu. Kalle pomacał się po swych potłuczonych ramionach i nogach. - Najlepiej chyba będzie, jeśli ja to znowu zrobię, skoro już i tak jestem potłuczony - powiedział. - Teraz zaś najlepszą rzeczą byłoby śniadanie. - Już ja sam je przyrządzę - odparł Anders usłużnie. - Siedź tutaj, a ja ci podam czarne jagody do łóżka. Rasmusowi i Ewie-Lotcie podano również śniadanie do łóżka, lecz śniadanie o wiele treściwsze. Nicke postanowił sobie widocznie dosłownie zatkać buzię tej dziewczynce z zadartym noskiem. Ponastawiał jeden przy drugim talerze z szynką, jajami, owsianką i kanapkami jak dla całego szwadronu i z triumfującą miną postawił tacę przed nosem zaspanej Ewy-Lotty. - Wstawaj i jedz, żebyś nie umarła z głodu! - krzyknął. Ewa-Lotta spojrzała zaspanymi oczami na tacę. - Widzę, że zaczynasz się poprawiać - powiedziała. - Jutro mógłbyś mi upiec parę wafli, o ile oczywiście policja nie przymknie cię do tego czasu. Rasmus usiadł gwałtownie na swoim posłaniu. - Policji nie wolno przymknąć Nickego - powiedział, a głos jego drżał nieco. - Nie wolno im zabierać grzecznych ludzi. - Nie, ale kidnaperów zabierają - powiedziała Ewa-Lotta z lodowatym spokojem, smarując sobie grubo masłem kromkę chleba. - Słuchaj - powiedział Nicke - mam już dosyć tego gadania o kidnaperach! - A ja mam dosyć tego, że siedzę porwana przez kidnaperów - odpowiedziała Ewa- Lotta. - Jesteśmy więc skwitowani. Nicke patrzył na nią ze złością. - Nikt cię tu nie prosił - powiedział. - Bez ciebie byłoby tu rajskie życie. Podszedł do Rasmusa i usiadł na brzegu jego łóżka. Rasmus wyciągnął małą, ciepłą rączkę i pogładził go po policzku. - Uważam, że kidnaperzy są grzeczni - oświadczył. - Co dziś będziemy robili, Nicke? - Najprzód spałaszujesz śniadanie - odpowiedział Nicke - a potem zobaczymy! Wyobrażenie Rasmusa o Nickem jako o bardzo dobrym człowieku utwierdziło się w nim już od pierwszych godzin jego pobytu na wyspie. Rasmus od początku uważał, że cała ta podróż była prawdziwie dobrym pomysłem ze strony jego ojca. Przyjemnie było jechać samochodem, przyjemnie jechać motorówką, taki śliczny pomost był na tej wyspie i stało przy nim tyle łodzi, i zamierzał poprosić tatusia, żeby pozwolił się wykąpać. Potem jednak przyszedł ten głupi wujek i popsuł wszystko. Rozmawiał tak dziwnie z tatusiem, a tatuś był zły i krzyczał na Rasmusa, potem zaś tatuś znikł i Rasmus więcej go już nie zobaczył. Wówczas zaczął poważnie wątpić w to, czy rzeczywiście wszystko było takie przyjemne. Usiłował walczyć z płaczem, lecz pierwszy zdławiony szloch przemienił się gwałtownie w powódź łez. Inżynier Peters pchnął go szorstko w stronę Nickego i krzyknął: - Zajmij się dzieckiem! Było to kłopotliwe zadanie. Nicke podrapał się zatroskany w głowę. Nie wiedział, co począć z płaczącym dzieckiem. Gotów był jednak zrobić wszystko, aby nie słuchać tego płaczu. - Czy chcesz, żebym ci zrobił łuk? - zaproponował, by wybrnąć z opresji. Podziałało to jak czarodziejskie zaklęcie. Rasmus przestał płakać tak raptownie, jak zaczął, a jego wiara w ludzi znów została przywrócona. Potem przez dwie godziny strzelał z łuku do celu, a Rasmus miał już zupełnie wyrobione zdanie - Nicke jest grzeczny. Jeśli zaś było tak, jak mówiła Ewa-Lotta, że Nicke jest kidnaperem - to kidnaperzy są grzeczni. Słońce wznosiło się - tak właśnie, jak można było spodziewać się tego - coraz wyżej i świeciło dalej zarówno nad złymi, jak i nad dobrymi ludźmi. Ogrzewało skałę, na której Kalle i Anders spędzali dzień. Świeciło nad Nickem, który siedząc na progu sionki w domu Ewy- Lotty strugał łódki z kory, i nad Rasmusem, który wypróbowywał gotowe łódki w beczce pod rynną przy rogu domu. Lśniło w jasnych włosach Ewy-Lotty, siedzącej na swym posłaniu i myślącej z nienawiścią o Nickem, który nie chciał jej wypuścić. Denerwowało ono inżyniera Petersa dlatego, że w ów piękny, letni dzień denerwowało go absolutnie wszystko, z racji czego nie mógł robić wyjątku dla promieni słonecznych. Nie dbając jednak o zdenerwowanie inżyniera Petersa, słońce wędrowało dalej swoim szlakiem, aż wreszcie - tak właśnie, jak można było tego się spodziewać - zaszło na zachodzie i znikło za lasami daleko na horyzoncie. Na tym też zakończył się drugi dzień pobytu na wyspie. Nie, nie zakończył się. Teraz dopiero się zaczął. Zaczął się od tego, że inżynier Peters przyszedł do domku Ewy-Lotty. Na Ewę-Lottę nie zwrócił żadnej uwagi - z nią sprawa była załatwiona. Nieszczęście chciało, że widziała, jak porywano Rasmusa, udało jej się wśliznąć do samochodu dlatego, że ten idiota Svanberg nie pilnował go, jak należy, obecność jej była kłopotliwa, ale nie było na to rady. Zresztą mogła może być przydatna zajmując się Rasmusem, aby dzieciak siedział cicho, dopóki ten zakuty łeb, jego ojciec, nie nabierze rozumu. To wszystko, co było do powiedzenia o Ewie-Lotcie. O nią nie musiał się troszczyć. Chciał natomiast porozmawiać z Rasmusem. Rasmus był już w łóżku, a przed nim na kocyku leżało pięć małych łódeczek z kory. Na ścianie wisiał jego łuk. Świetnie było na tej wyspie, a kidnaperzy byli grzeczni. - Słuchaj, staruszku - powiedział inżynier Peters siadając na brzegu jego łóżka - co byś powiedział, gdybyś musiał tu zostać przez całe lato? Szeroki uśmiech rozjaśnił twarz Rasmusa. - Całe lato! Jaki ty jesteś dobry! To będziemy u ciebie na letnisku, tatuś i ja! „Kompletny tuman z tego Rasmusa” - pomyślała Ewa-Lotta i zaśmiała się impertynencko. Rozsądek nakazywał jej jednak nie odzywać się. Inżynier Peters nie był człowiekiem, przed którym można było odkrywać swe myśli. Nicke siedział na krześle przy oknie i z miny jego widać było, że jest bardzo zadowolony. Nareszcie ta pyskata dziewczyna zmuszona została do milczenia! Inżynier Peters nie był jednak równie zadowolony. - Słuchaj, Rasmusie - zaczął, lecz Rasmus przerwał mu promieniejąc z radości. - To możemy się co dzień kąpać? - zapytał. - Umiem już przepłynąć pięć metrów! - Tak, tak - przerwał inżynier Peters - ale... - Ach, jak będzie wesoło! - cieszył się Rasmus. - Raz latem, kiedyśmy się kąpali, Marianna poszła pod wodę. Woda zrobiła tak: blupp, blupp, blupp. A potem Marianna znów wypłynęła. Umie przepłynąć tylko cztery metry. Inżynier Peters wydał krótki, nerwowy okrzyk. - Nic mnie nie obchodzi twoje pływanie! Chcę wiedzieć, gdzie twój tatuś schował papiery z tymi czerwonymi cyferkami! Rasmus zmarszczył brwi i przyglądał mu się nieżyczliwie. - Fe, do bombki, jakiś ty głupi! - odezwał się wreszcie. - Czy nie słyszałeś, jak mój tatuś powiedział, żebym ci tego nie mówił? - Nie będziemy teraz brali pod uwagę tego, co mówił twój tatuś. Zresztą takie szczeniaki jak ty nie powinny mówić „ty” do starszych osób. Masz mnie nazywać inżynierem Petersem. - A czy ty tak się nazywasz? - zapytał Rasmus gładząc z czułością swą najpiękniejszą łódeczkę. Peters ochłonął. Zrozumiał, że musi się opanować, jeżeli jego przedsięwzięcie ma dać jakieś wyniki. - Rasmusie, dostaniesz coś ślicznego, jeśli mi powiesz - odezwał się łagodnie. - Dostaniesz maszynę parową. - Mam już maszynę parową - odpowiedział Rasmus. - Łódki z kory są lepsze. Trzymał swoją najpiękniejszą łódkę tuż przed nosem Petersa. - Czy widziałeś kiedy taką śliczną łódeczkę, inżynierze Peters? - zapytał. Następnie zaczął się nią bawić. Łódeczka jeździła tam i z powrotem po kocu. Jechała przez morze do Ameryki, gdzie mieszkają Indianie. - Kiedy będę duży, zostanę wodzem Indian i będę zabijał ludzi. Ale kobiet i dzieci nie będę ruszał! - informował. Peters nie odpowiedział na tę sensacyjną wiadomość. Wysilał się, by zachować spokój, usiłując wymyślić jakiś sposób na to, by Rasmus stał się posłuszny jego woli. Łódka płynęła po kocu, kierowana małą, opaloną i nader brudną chłopięcą rączką. - Ty jesteś kidnaperem - powiedział Rasmus, którego oczy, podobnie jak myśli, śledziły drogę statku poprzez ocean. - Ty jesteś kidnaperem - powiedział błądząc myślami daleko. - Dlatego nie można ci mówić żadnych tajemnic. Bo gdyby nie to, tobym ci powiedział, że tatuś przyczepił je pinezkami za półką z książkami, ale tak, to ci nie powiem... Oj, teraz i tak ci powiedziałem! - stwierdził z radosnym zdumieniem. - Och, Rasmusie! - krzyknęła Ewa-Lotta. Peters zerwał się z miejsca. - Słyszałeś, Nicke! - zawołał i roześmiał się głośno z zadowoleniem. - Słyszałeś... och, to jest zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe! „Za półką z książkami” - powiedział. Pojedziemy po nie tej nocy. Bądź gotów za godzinę! - Okej, szefie - odpowiedział Nicke. Peters pośpieszył ku drzwiom nie zwracając najmniejszej uwagi na gwałtowne wołanie Rasmusa: - Nie! Wracaj tu zaraz! To się nie liczy, kiedy się tak powie! Wracaj zaraz, mówię! Rozdział XI Biała Róża miała różnego rodzaju tajne sygnały i znaki ostrzegawcze. Aż trzy różne sygnały oznaczały „niebezpieczeństwo”. A więc nagłe schwycenie się za koniuszek lewego ucha, znak używany, gdy nieprzyjaciel i sojusznik znajdowali się w polu widzenia. W ten nic nie mówiący obcym sposób dawano znak sojusznikowi, by miał się na baczności. Następnie krzyk sowy, który zwoływał na pomoc wszystkie znajdujące się w pobliżu Białe Róże. Wreszcie wielki sygnał alarmowy - okrzyk używany jedynie w wypadku, gdy groziło śmiertelne niebezpieczeństwo i gdy znajdowano się w największej potrzebie. Ewa-Lotta znajdowała się właśnie w największej potrzebie. Musiała sprowadzić Andersa i Kallego, i to szybko. Domyślała się, że krążą gdzieś w pobliżu jak dwa głodne wilki i że czekają tylko na to, by światło zapaliło się w jej oknie na znak, że droga jest wolna. Lecz droga nie była wolna. Nicke nie chciał wyjść. Siedział i opowiadał uparcie Rasmusowi, jak to jako młody marynarz pływał po wszystkich oceanach świata, a Rasmus, ten głuptas, zachęcał go do dalszego gadania. A czasu było tak mało, tak mało... tak mało! Za godzinę Peters i Nicke mieli wyruszyć, by pod osłoną nocy przywieźć drogocenne papiery. Ewa-Lotta widziała tylko jedną drogę wyjścia - wydała przeraźliwy okrzyk - sygnał alarmowy! Brzmienie jego było równie straszliwe jak treść, którą sygnalizował, na skutek czego Nicke i Rasmus omal nie pomdleli z przerażenia. Gdy Nicke ochłonął z wrażenia, potrząsnął głową i powiedział: - No, ty, zdaje się, już jesteś gotowa. Tak przecież nie wrzeszczy żaden człowiek przy zdrowych zmysłach! - Tak krzyczą Indianie - odpowiedziała Ewa-Lotta. - Myślałam, że pan może chce tego posłuchać. O tak! - i ryknęła jeszcze raz równie przeraźliwie. - Dziękuję, dziękuję, teraz już wystarczy - powiedział Nicke. Miał rację. Gdzieś bowiem w ciemności na dworze zaczął gwizdać kos. Nie było co prawda w zwyczaju kosów gwizdać po zapadnięciu mroku, lecz Nicke nie okazał żadnego zdziwienia, a jeszcze mniej okazała go Ewa-Lotta. Ucieszyła się tylko szalenie z odpowiedzi Kallego i Andersa: „Słyszeliśmy!” Jak jednak przekazać im teraz ważną wiadomość o papierach? Och, rycerz Białej Róży zawsze znajdzie wyjście! Tajemniczy język, język zbójników, wiele już razy okazał się pożyteczny. Przydał się również teraz. - Roaaaatuuujjjjcieeee poaaapiiiieeeery pop-rofofof-esso-orora-ozaaaa-opół- kkkkkkąąąą - śpiewała w kółko, mimo wyraźnych protestów Nickego. - No słuchaj, ty - powiedział - przymknij no się. Czego ryczysz? - To jest indiańska pieśń miłosna - odpowiedziała Ewa-Lotta. - Myślałam, że może pan ma chęć posłuchać. - Uważam, że to brzmi zupełnie tak, jak gdyby cię coś bolało - zauważył Nicke. - Ottttt-rzrzeeee-oboa ossss-ięęęęęę oooośpie-oooszyć - śpiewała Ewa-Lotta, aż Rasmus zatkał sobie uszy rączkami i powiedział: - Ewo-Lotto, czy nie moglibyśmy zamiast tego zaśpiewać: „Małe żabki, małe żabki”? Na dworze zaś, w ciemności, stali Kalle i Anders i słuchali wstrząśnięci, wezwania, jakie im przekazała Ewa-Lotta: „Ratujcie papiery profesora za półką, trzeba się śpieszyć!” Jeśli Ewa-Lotta mówi, że trzeba się śpieszyć, i używa wielkiego sygnału alarmowego, to może to tylko znaczyć, że Peters w ten czy inny sposób dowiedział się, gdzie owe papiery się znajdują. Należało go więc wyprzedzić! - Szybko! - zawołał Anders. - Pożyczamy łódkę! Puścili się pędem ścieżką w dół do pomostu nie mówiąc już nic więcej. Potykali się w ciemności, wpadali na krzaki i gałęzie, czuli głód i lęk, wydawało im się, że widzą prześladowców za każdym krzakiem, lecz wszystko to nie miało znaczenia. Jedyną rzeczą, która miała znaczenie, było nie pozwolić, by tajemnice profesora dostały się w niewłaściwe ręce. Dlatego musieli przybyć pierwsi na miejsce. Przeżyli kilka niemiłych momentów, zanim znaleźli łódź. Każdej chwili oczekiwali, że Blom lub Nicke wyłonią się z ciemności, a gdy Kalle wolno zsuwał łódź z pomostu i chwycił za wiosła, jedna tylko myśl krążyła mu po głowie: „Teraz przyjdą, jestem pewny, że przyjdą!” Lecz nikt nie przyszedł, a Kalle wiosłował coraz szybciej. Wkrótce nikt nie mógłby ich już usłyszeć z wyspy, a Kalle wiosłował z takim impetem, że woda bryzgała wysoko spod wioseł. Anders siedział w milczeniu w tyle łodzi myśląc o tym, jak to przepływali ten sam szlak - i czy to rzeczywiście było wczoraj rano? Wydawało się, że wieki minęły od tego czasu. Ukryli łódź wśród kępy trzcin i pobiegli odszukać motocykl. Postawili go w gąszczu krzaków jałowca, lecz gdzie na litość boską były te krzaki i jak mieli je znaleźć w ciemności? Cenne chwile upływały na rozpaczliwych poszukiwaniach. Anders gryzł palce ze zdenerwowania - gdzież może być ten nieszczęsny motocykl? Kalle krążył wśród krzaków. Jest! Znalazł go! Palce jego z czułością zacisnęły się na kierownicy. Szybko wyprowadził motocykl na leśną ścieżkę. Mieli około pięćdziesięciu kilometrów drogi przed sobą. Kalle spojrzał na zegarek na ręku. Wskazówki świeciły się w ciemności. - Jest wpół do jedenastej - powiedział do Andersa, który wcale go o to nie pytał. W głosie jego brzmiał niepokój. Dokładnie to samo powiedział w tej samej chwili Peters do Nickego: - Jest wpół do jedenastej. Czas najwyższy wyruszyć w drogę. Pięćdziesiąt kilometrów... czterdzieści kilometrów... trzydzieści kilometrów do Lillkoping. Gnali w zawrotnym pędzie w łagodną noc czerwcową, lecz droga wydawała im się nieskończenie długa. Z napiętymi nerwami nasłuchiwali, czy nie dogania ich samochód. Każdej sekundy oczekiwali, że pochwyci ich światło reflektorów, które zbliży się od tyłu, zbliży się i minie ich, zabierając ze sobą wszelką nadzieję na odnalezienie owych tak ważnych papierów. - Lillkoping 20 km - odczytał Anders na drogowskazie. Teraz zbliżali się już do dobrze znanych stron. Mniej więcej jednocześnie czarny samochód mijał inny drogowskaz. - Lillkoping 36 km - odczytał Nicke. - Dodaj trochę gazu, szefie. Lecz inżynier Peters jechał z taką szybkością, jaka mu się w danej chwili podobała. Zdjął jedną rękę z kierownicy, by poczęstować Nickego papierosem, i powiedział z zadowoleniem: - Skoro czekałem tak długo, to mogę poczekać jeszcze pół godzinki! Lillkoping! Oto miasto uśpione bezpiecznie jak zwykle. Kalle i Anders uważają, że jest to niemal oburzające. Motocykl jedzie dobrze znanymi ulicami, potem drogą w górę ku ruinom zamku i staje przed willą Eklunda. Czarny samochód zaś ma przed sobą jeszcze tylko kilka kilometrów od owej niewielkiej tablicy przy skraju drogi, która uprzejmie głosi: WITAJCIE W LILLKOPING! - Nigdy jeszcze serce mi tak nie waliło... - szepce Anders, gdy na palcach skradają się na werandę. Ostrożnie naciska klamkę. Drzwi nie są zamknięte. „Wiele rozumu to ci kidnaperzy z pewnością nie mają, skoro nie zamykają za sobą drzwi na klucz. Czy można zostawić drzwi otwarte w domu, w którym schowane są papiery wartości stu tysięcy koron? Tym lepiej jednak - zaoszczędzi nam to moc czasu” - myśli Kalle. Czuje, jak bardzo cenny jest czas. „Za półką z książkami” - za którą półką? Doktor Eklund, który odnajął tę willę na lato, jest człowiekiem posiadającym wiele książek i wiele półek na książki. W pokoju jadalnym wzdłuż każdej ściany stoją półki z książkami. - Cała noc zejdzie nam na tym - mówi Anders. - Gdzie mamy zacząć szukać? Kalle zastanawia się, mimo że czasu jest tak niewiele. Niekiedy jednak warto poświęcić chwilę na to, by się zastanowić. Co to Rasmus powiedział swemu tatusiowi? Śledziłem cię wieczorem, kiedy myślałeś, że już śpię, i wtedy zobaczyłem”... Gdzie mógł być Rasmus, gdy to widział? Z całą pewnością nie w tym dużym pokoju. Pokój sypialny jest na piętrze. Malec nie mogąc zasnąć schodzi na palcach po schodach... i zanim jeszcze ojciec usłyszy jego kroki, Rasmus widzi, że dzieje się coś niezwykle ciekawego, i przystaje. „Z pewnością stał na schodach w hallu” - myśli Kalle i biegnie pędem w tamtą stronę. W którymkolwiek jednak miejscu stoi na schodach, widzi stamtąd przez otwarte drzwi do dużego pokoju tylko jedną jedyną półkę. Tę obok biurka. Wraca więc pędem do dużego pokoju, gdzie wspólnymi siłami zaczynają odciągać półkę od ściany. Półka trze o podłogę z irytującym zgrzytem. Jest to jedyny dźwięk na świecie, jaki słyszą w tej chwili. Samochodu, który zatrzymuje się na drodze przed willą, nie słyszą. O tak... tak... tak, jeszcze raz, a będą już mogli zajrzeć za półkę. Wielkie nieba - jest! Brązowa koperta porządnie poprzypinana pinezkami. Ręce Kallego drżą, gdy wyciąga fiński nóż i zaczyna je podważać. - Pomyśl, żeśmy jednak zdążyli - szepce Anders blady z przejęcia. - Pomyśl, żeśmy zdążyli! Kalle trzyma drogocenną kopertę w ręku. Patrzy na nią z szacunkiem - jest przecież warta sto tysięcy koron! Tak, chociaż właściwie nie da się określić jej wartości w pieniądzach. Ach, co za chwila triumfu, co za słodkie, gorące, przejmujące uczucie zadowolenia! Nagle słyszą coś. Coś strasznego, przerażającego. Skradające się kroki na werandzie. Czyjaś ręka naciska na klamkę. Drzwi wejściowe otwierają się z wolna. Światło lampy na biurku pada na ich blade twarze. Patrzą na siebie zrozpaczeni, robi im się mdło ze strachu. Za kilka sekund drzwi się otworzą, a potem wszystko będzie stracone. Są schwytani jak dwa szczury w pułapce. Ci, co tam stoją w sieni, pilnują wejścia. Ci, co tam stoją w sieni, nie wypuszczą nikogo z drogocenną, brązową kopertą, która jest warta sto tysięcy koron. - Szybko, szybko! - szepce Kalle. - Schodami na piętro. Nogi nie chcą ich nieść, lecz jakimś cudem udaje im się wybiec do hallu i na górę po schodach. Potem wszystko dzieje się w tak gwałtownym tempie, że wszelkie myśli, cały rozsądek ginie. Ginie w chaosie, w którym piąte przez dziesiąte rozróżnić mogą dźwięki wzburzonych głosów, trzaskanie drzwi, głośne wołanie, czyjeś przekleństwa, szybkie kroki w górę po schodach, tak - ratunku, ratunku, kroki biegnących tuż za nimi! Oto okno z ową firanką, która powiewała do nich, jakby dla żartu, tysiące lat temu. Tam za oknem jest drabina, droga do ocalenia... może... może... Przełażą przez parapet na drabinę, schodzą, nie, zjeżdżają po niej i biegną tak, jak jeszcze nigdy nie biegli w swym krótkim życiu. Biegną, chociaż z góry, z okna, słyszą twardy głos, głos inżyniera Petersa, który woła za nimi: - Jeżeli nie staniecie, strzelam! Lecz cały ich rozsądek znikł. Pędzą dalej, chociaż powinni rozumieć, że chodzi tu o ich życie, biegną i biegną, z uczuciem, że oddech piersi im rozsadzi. Teraz słyszą znów zbliżające się szybkie kroki pogoni - gdzież znajdą schronienie przed tymi strasznymi krokami, rozlegającymi się echem wśród nocy, przed tymi okropnymi krokami, które dźwięczeć będą w ich snach, póki życia? Pędzą w dół ku wybrzeżu. Już niedaleko, lecz siły ich się wyczerpały. Prześladowcy zbliżają się nieuchronnie... Nie ma ratunku, wszystko stracone, za chwilę będzie po wszystkim. Wówczas widzą go. Obaj naraz. Tam pali się pierwsza latarnia uliczna, a blask jej pada na dobrze znaną, wysoką postać w mundurze policyjnym. - Wujku Bjork, wujku Bjork, wujku Bjork! Krzyczą, jak gdyby tonęli, a wujek Bjork robi przeczący ruch ręką - nie można przecież wyprawiać takich hałasów w środku nocy. Idzie im na spotkanie nie mając pojęcia o tym, że w tej chwili jest im droższy niż rodzona matka. Kalle przypada do niego i dyszy obejmując go oburącz. - Drogi, kochany wujku Bjork - aresztuj tych łotrów. Odwraca się i wskazuje palcem. Kroków pościgu nie słychać już jednak. Tak daleko, jak dojrzeć można w ciemności, nie widać nikogo. Kalle wzdycha - sam nie wie, z uczuciem ulgi czy rozczarowania. Zdaje sobie sprawę, że nie warto gonić kidnaperów. I jeszcze z czegoś: że nie może powiedzieć wujkowi Bjorkowi o tym wszystkim. „Nie mieszać w to policji, zanim Rasmus nie będzie w bezpiecznym miejscu” - tak przecież wyraźnie nakazał profesor. Petersa pochłonęły ciemności. Z pewnością jest on w tej chwili w drodze do swego samochodu, który szybko zawiezie go z powrotem na wyspę - i do Rasmusa! Nie, nie można mieszać w to policji, nie można działać przeciw nakazowi profesora. Nawet jeśli w głębi duszy nie ma się wątpliwości, iż tak właśnie postąpić byłoby najmądrzej. - Ach, więc to tak! Mistrz detektywów jest znów przy robocie - mówi śmiejąc się wujek Bjork. - Gdzie masz tych łotrów, Kalle? - Drapnęli - dyszy ciężko Anders, a Kalle kopie go ostrzegawczo w nogę. Jest to jednak najzupełniej niepotrzebne. Anders wie, że w sprawach kryminalnych ustąpić musi głosu Kallemu. Kalle zbywa wszystko żartem, a wujek Bjork zaczyna zaraz mówić o czymś innym. - Tak, dobre z was ziółka - mówi. - Spotkałem twego tatusia dziś rano, Kalle. Był porządnie zły, możesz mi wierzyć. Czy nie wstyd wam uciekać z domu w ten sposób? Najwyższy już był czas, żebyście wracali do domu. - Nie, my jeszcze nie wracamy - odpowiedział Kalle. - Myśmy jeszcze nie wrócili do domu. Rozdział XII Gdyby ktoś około godziny drugiej po północy przechodził koło sklepu kolonialnego Blomkvista, byłby przekonany, że włamali się tam złodzieje. Ktoś świecił latarką kieszonkową za ladą i od czasu do czasu można było przez okno wystawowe widzieć przemykające dwa cienie. Niczyje jednak drogi nie wiodły tędy owej nocy i oba cienie pozostały nie zauważone. Właściciel sklepu Blomkvist i jego żona, którzy spali w sypialni tuż nad sklepem, również nic nie słyszeli. Cienie owe bowiem znały sztukę bezszelestnego przemykania się. - Chcę jeszcze kiełbasy - mówił Anders z pełnymi ustami. - Jeszcze kiełbasy i sera. - Bierz, i już - odpowiedział Kalle. Miał dość roboty z tym, by napychać się samemu. Jedli więc. Kroili grube plastry wędzonej szynki i jedli. Ucinali odpowiedniej długości kawałki najlepszej szynkowej kiełbasy i jedli. Chwycili wielki, miękki, pachnący bochenek chleba i jedli. Zrywali staniolowe opakowanie z małych, trójkątnych serków i jedli. Wsadzali rękę do skrzynki z rodzynkami i jedli. Brali ciastka czekoladowe z oszklonej szafki na ladzie i jedli. Jedli, jedli i jedli. Był to w ich życiu najwspanialszy posiłek, którego nigdy nie mieli zapomnieć. - Jednej rzeczy jestem pewien - odezwał się w końcu Kalle. - Nigdy już nie wezmę do ust ani jednej czarnej jagody. Wspaniale i bezgranicznie najedzony poszedł następnie na palcach na piętro. Omijał starannie te stopnie, które trzeszczały, jako że matka jego z biegiem lat wykazywała dziwną zdolność budzenia się właśnie od tego trzasku, i to tylko wtedy, gdy sprawcą był Kalle - co zdaniem Kallego było najzupełniej nienaturalnym zjawiskiem, które winno wejść w zakres badań psychologicznych. Teraz nie pragnął bynajmniej obudzić matki ani ojca. Chciał tylko wziąć swój plecak i śpiwór i jeszcze coś niecoś ze sprzętu kempingowego. Gdyby rodzice obudzili się, o wiele za dużo czasu pochłonęłyby wyjaśnienia. Ponieważ zaś zdolność Kallego do omijania trzeszczących stopni rozwinęła się również z biegiem lat, wrócił on cało i obładowany do sklepu, gdzie czekał na niego Anders. O godzinie wpół do czwartej nad ranem jadący z dużą szybkością motocykl skręcił na drogę wiodącą ku morzu. Na ladzie w sklepie kolonialnym Blomkvista leżał oderwany kawałek papieru do pakowania, z następującym zawiadomieniem: Kochany tatusiu. Możesz mi w tym miesiącu wstrzymać moją pensję, gdyż wziąłem: 1 kg kiełbasy serdelowej 1 kg kiełbasy szynkowej 1 1/2 kg wędzonej szynki 10 takich małych serków, wiesz już których 4 bochenki chleba 1/2 kg żółtego sera 1 kg masła 1 paczkę zapałek 10 ciastek czekoladowych z tych po 50 ore 10-litrową bańkę benzyny ze składziku 2 paczki kakao 2 paczki mleka w proszku 1 kg cukru 5 paczek gumy do żucia 10 pudełek tabletek spirytusowych i może jeszcze coś, czego sobie w tej chwili nie przypominam. Rozumiem, że jesteś zły, ale gdybyś wiedział, jak wszystko było, to nie byłbyś zły, wiem to z pewnością. Proszę Cię, powiedz wujkowi Lisanderowi i tatusiowi Andersa, żeby byli zupełnie spokojni. Proszę Cię, nie bądź zły, czyż nie byłem zawsze dobrym synem, no, to najlepiej już skończyć pisanie, bo rozczulam się tylko. Z serdecznymi pozdrowieniami również i dla mamusi. Kalle Chyba nie jesteś zły? Ewa-Lotta spała niespokojnie tej nocy i obudziła się z niemiłym uczuciem, że dzieje się coś niedobrego. Bała się o Kallego i Andersa - jak im poszło z papierami profesora? Okropnie było nic nie wiedzieć, wobec czego postanowiła przypuścić atak na Nickego, skoro tylko przyjdzie ze śniadaniem. Gdy zaś Nicke wreszcie przyszedł, miał tak złą minę, że Ewa- Lotta zawahała się nieco. Rasmus zaświergotał radośnie „dzień dobry”, Nicke nie zwrócił jednak wcale na niego uwagi i podszedł prosto do Ewy-Lotty. - Diablę wcielone - powiedział z naciskiem. - Czyżby? - odpowiedziała Ewa-Lotta. - Kłamiesz tak, że to po prostu grzech i wstyd - mówił dalej Nicke. - Czyż nie powiedziałaś szefowi, gdy cię przesłuchiwał, że byłaś sama - wtedy, w nocy, kiedy wlazłaś do samochodu? - Wtedy kiedy porywaliście Rasmusa, chciałeś powiedzieć? - spytała Ewa-Lotta. - Tak, wtedy kiedy... ach, idź do diabła - odpowiedział Nicke. - Czyż nie mówiłaś, że byłaś wówczas sama? - Tak, mówiłam. - Więc kłamałaś! - krzyknął Nicke. - Jak to? - zdziwiła się Ewa-Lotta. - Jak to? - przedrzeźniał ją Nicke czerwieniejąc ze złości. - Jak to? Było tam jeszcze dwóch chłopców z tobą, przyznaj się. - Tak, wyobraź sobie, że byli - odpowiedziała Ewa-Lotta zadowolona. - Tak, to przecież był Anders i Kalle, wiadomo - odezwał się Rasmus. - Oni też należą do Białej Róży jak Ewa-Lotta. I ja też zupełnie na pewno będę Białą Różą - objaśniał. Ewie-Lotcie aż zimno zrobiło się nagle z niepokoju. Czy słowa Nickego oznaczały, że Kalle i Anders są schwytani? W takim razie koniec już z nimi wszystkimi. Czuła, że musi dowiedzieć się tego teraz, zaraz - ani jednej chwili dłużej nie wytrzyma w niepewności. - A zresztą, skąd ty wiesz, że ktoś był ze mną? - spytała tak obojętnie, jak tylko potrafiła. - Tak, bo ci przeklęci smarkacze świsnęli te papiery, które potrzebne były szefowi - świsnęli mu je prosto sprzed nosa - powiedział Nicke spoglądając na nią ze złością. - Wiwat! - krzyknęła Ewa-Lotta. - Wiwat! Wiwat! - Wiwat! - zawołał jak echo Rasmus. - Wiwat! Nicke odwrócił się do niego, a w oczach jego był żal, żal i niepokój. - Tak, wiwatuj, wiwatuj - powiedział. - Niedługo odechce ci się wiwatowania. Gdy przyjdą cię zabrać i wywiozą za granicę. - Co ty powiedziałeś? - krzyknęła Ewa-Lotta. - Powiedziałem, że przyjdą, zabiorą Rasmusa i wywiozą go za granicę, to powiedziałem. Jutro wieczorem przyleci po niego samolot. Ewa-Lotta głośno przełknęła ślinę. Potem z krzykiem rzuciła się na Nickego. Okładała go zaciśniętymi pięściami gdzie popadło, krzycząc: - To wstyd! To hańba! Jesteście bezwstydni, starzy kidnaperzy! Nicke nie bronił się. Pozwalał się bić. Siedział nieruchomo i nagle zdał się być bardzo zmęczony. Nie spał przecież wiele tej nocy. - To po co ci smarkacze wtykali nos, gdzie nie potrzeba? - powiedział w końcu. - Czy szef nie mógł wziąć sobie tych papierów, o które robi tyle hałasu, żeby już raz był koniec z tym wszystkim? Tymczasem Rasmus zdążył już przemyśleć to, co Nicke mówił o jego wyjeździe samolotem za granicę. Rozważał i porównywał dwie możliwości. Co było przyjemniejsze - lecieć samolotem czy zostać Białą Różą? Gdy już się namyślił, obwieścił swoją decyzję: - Nie, Nicke, nie chcę jechać za granicę, bo zostanę Białą Różą. Po czym wdrapał się Nickemu na kolana i tłumaczył mu bardzo szczegółowo, jakie to wszystko było dziwne i ciekawe. A więc, jak wznoszono zwycięskie okrzyki, jak skradano się w nocy i jak staczano bitwy z Czerwonymi. Nicke musiał pojąć, ile wielkich, wspaniałych przygód mieściło się w tym, że się było Białą Różą. Musiał zrozumieć, że on przecież nie może jechać za granicę. Gdy skończył, Nicke pokiwał tylko smutnie głową i powiedział: - Nie, Rasmusie. Nie będziesz już nigdy Białą Różą. Teraz już za późno. Wówczas Rasmus zsunął się z kolan i odszedł od niego. - Fe, do bombki, jaki ty jesteś głupi - powiedział. - Na pewno będę Białą Różą. Ot, co! Nicke poszedł do drzwi, ktoś bowiem wołał go przed domem. Widząc, że odchodzi, Rasmus pojął, że musi się śpieszyć, by dowiedzieć się czegoś, co go ogromnie interesowało. - Słuchaj, Nicke - zagadnął. - Jeżeli się splunie z samolotu, to jak długo ślina leci na dół? Nicke odwrócił się i spojrzał zatroskany na rozognioną ciekawością twarz chłopczyka. - Nie wiem - powiedział poważnie. - Możesz przecież sam wypróbować to jutro wieczór. Rozdział XIII Ewa-Lotta siedziała na pryczy pogrążona w zadumie. Gryzła kosmyk swych jasnych włosów i rozmyślała, pełna rozpaczy. Przyszła do wniosku, że sprawa jest beznadziejna. Jakże mogła ona, zamknięta w tej klatce, przeszkodzić temu, by Rasmusa wsadzono do samolotu i wywieziono za granicę? I jakież to podstępne zamiary żywił ten Peters? Z pewnością było tak - snuła przypuszczenie Ewa-Lotta - że straciwszy wszelką nadzieję na otrzymanie owych papierów, miał zamiar zmusić profesora do tego, by usiadł i zrobił wszystkie obliczenia na nowo, i w tym celu musiał go oczywiście wywieźć do jakiegoś laboratorium za granicę. Rasmus natomiast jechałby jako zakładnik. Biedny, mały Rasmus, jak dotąd nie działo mu się jeszcze najgorzej, ale jak mu tam będzie wśród gromady bandytów za granicą? Ewa-Lotta widziała w wyobraźni profesora, siedzącego przy stole i robiącego wynalazki, podczas gdy straszliwy dozorca macha biczem nad Rasmusem krzycząc do jego ojca: „Śpiesz się z tym, zrób ten wynalazek, bo inaczej...” Był to dręczący obraz, więc Ewa-Lotta jęknęła cichutko. - Czemu stękasz? - zapytał Rasmus. - I dlaczego Nicke nie przychodzi zabrać mnie stąd, żebym mógł puścić na wodę moje łódki? Ewa-Lotta zastanawiała się jeszcze przez chwilkę. Powoli nowa myśl zaczęła kiełkować w jej umyśle. Gdy już wykiełkowała, dziewczynka podbiegła żywo do Rasmusa. - Rasmusie, czy nie uważasz, że dziś jest gorąco? - O, taaak - przytaknął Rasmus skwapliwie. - Czy nie uważasz, że świetnie byłoby się wykąpać? To chwyciło. - Taak! - krzyknął Rasmus podskakując z zachwytu. - Pójdziemy się kąpać, Ewo- Lotto. Umiem już przecież przepłynąć pięć metrów. Ewa-Lotta klasnęła w ręce w przesadnym podziwie. - Och, chciałabym to zobaczyć! - zawołała. - W takim razie musisz porządnie pomęczyć Nickego. Inaczej nic z tego nie będzie. - Dobrze - odpowiedział Rasmus z dużą wiarą w siebie. Wiedział, co jest w stanie osiągnąć, gdy zajdzie potrzeba. Gdy zaś w chwilę potem pojawił się Nicke, Rasmus z miejsca rzucił się ku niemu. - Nicke, czy moglibyśmy pójść się wykąpać? - zaczął. - Iść się kąpać? A po co? - No, bo dziś tak gorąco - nalegał Rasmus. - Możemy chyba pójść się wykąpać, skoro jest tak gorąco. Ewa-Lotta milczała. Wiedziała, że najmądrzej będzie pozostawić całą sprawę Rasmusowi. - Umiem przepłynąć pięć metrów - chwalił się Rasmus. - Czy nie chciałbyś zobaczyć, jak przepływam pięć metrów, Nicke? - Owszem, dlaczego nie - powiedział Nicke ociągając się. - Ale iść się kąpać... nie, wydaje mi się, że szef nie byłby tym zachwycony. - Tak, ale ja nie mogę przepłynąć pięciu metrów, jeżeli nie pójdę się kąpać - powiedział Rasmus z zabójczą logiką. - Nie mogę przecież robić suchej zaprawy. Uważał, iż sprawa została załatwiona. Nicke nie mógł przecież być tak głupi, by dobrowolnie wyrzekać się zobaczenia, jak to on przepływa pięć metrów. Wobec powyższego wsunął rączkę w wielką dłoń Nickego i powiedział: - No, to chodź, idziemy. Nicke spojrzał z niechęcią na Ewę-Lottę. - Ty nie pójdziesz z nami - powiedział szorstko. - Nie, Ewa-Lotta musi pójść i zobaczyć, że umiem przepłynąć pięć metrów! - zawołał Rasmus. Nickemu trudno było oprzeć się proszącemu głosikowi dziecka. Czuł pogardę do siebie samego za swą słabość, lecz sprawy zaszły tak daleko, że Rasmus mógł z nim zrobić, co chciał, z chwilą gdy wsunął swą rękę w jego i spoglądał na niego wesołymi i pełnymi oczekiwania oczętami. - No, trudno, chodźcie wobec tego - powiedział Nicke mrucząc coś pod nosem. O tym właśnie marzyła - by zbiec wąską ścieżką do pomostu, skoczyć głową na dół do migocącej i połyskującej w słońcu, przejrzystej wody, a potem położyć się na pomoście, przymknąć oczy i nie myśleć o niczym. Teraz, gdy mogła to wszystko zrobić, stało się to dla Ewy-Lotty tylko męczącym zwlekaniem, opóźniającym jej wielki plan. Rasmus natomiast szalał z zachwytu. Jak mała, wesoła żabka pluskał się w płytkiej wodzie tuż przy brzegu. Nicke siedział na straży na brzegu pomostu, a Rasmus chlapał na niego wodą, śmiał się, krzyczał i skakał, aż woda bryzgała na wszystkie strony. Pływał również, lecz wówczas był śmiertelnie poważny i wstrzymywał oddech tak długo, aż buzia robiła mu się zupełnie czerwona. Potem wypuszczał powietrze długim wydechem i krzyczał z przejęciem do Nickego: - Widziałeś teraz? Widziałeś, że umiem przepłynąć pięć metrów? Może Nicke widział, a może nie. - Jesteś śmiesznym małym smykiem - powiedział. Był to jedyny jego komentarz na temat zdumiewającej rutyny pływackiej Rasmusa, lecz brzmiał jak pochwała. Ewa-Lotta leżała na plecach kołysząc się na falach. Patrzyła prosto w niebo i powtarzała wciąż sama do siebie: „Bądź spokojna! Tylko bądź spokojna! Wszystko pójdzie dobrze!” Nie była jednak w pełni o tym przekonana i gdy Nicke krzyknął, że dosyć już kąpieli, poczuła sama, jak zbladła z przejęcia. - Możemy chyba zostać jeszcze tylko chwileczkę, Nicke! - prosił Rasmus błagalnym tonem. Ewa-Lotta wiedziała jednak, że nie wytrzyma już ani minuty dłużej, dlatego też wzięła Rasmusa za ramię i powiedziała: - Nie, Rasmusie, chodź, pójdziemy już! Rasmus opierał się i patrzył prosząco na Nickego. Tym razem po raz pierwszy Nicke i Ewa-Lotta byli tego samego zdania. - Pośpieszcie się teraz - powiedział Nicke. - Najlepiej byłoby, gdyby szef nie dowiedział się o tej wyprawie. Rozebrali się poprzednio za gęstymi krzakami, teraz więc Ewa-Lotta wzięła opierającego się Rasmusa za ramię i pociągnęła w owo miejsce. Z szalonym pośpiechem narzuciła na siebie ubranie. Potem uklękła szybko przy Rasmusie, aby mu pomóc, gdyż jego małe niezgrabne paluszki miały trudności z zapinaniem guzików. - To wcale nie tak łatwo - mówił Rasmus - kiedy guziki są tam z tyłu, a ja jestem tu z przodu. - Pozapinam ci - powiedziała Ewa-Lotta niskim, drżącym z napięcia głosem, żwawo się uwijając. - Rasmusie, ty pewnie bardzo byś chciał zostać Białą Różą? - Taak, oczywiście Kalle powiedział, że... - W takim razie musisz robić wszystko to, co ci teraz powiem - przerwała Ewa-Lotta. - A co? - Weź mnie za rękę i uciekniemy stąd szybko, jak tylko potrafimy. - Tak, ale to nie będzie się podobało Nickemu - zaoponował Rasmus zatroskany. - Nie będziemy się teraz zastanawiać nad tym, co powie Nicke - szepnęła Ewa-Lotta. - Pójdziemy odnaleźć szałas, który zbudowali Kalle i Anders... - Czy macie w ogóle zamiar wracać, czy też mam po was przyjść? - krzyknął Nicke z pomostu. - Grunt to spokój! - odkrzyknęła Ewa-Lotta. - Przyjdziemy, gdy przyjdziemy. - Po czym wzięła Rasmusa za rękę i szepnęła gorączkowo: - Biegnij, Rasmusie, biegnij! Rasmus pobiegł prosto pomiędzy świerki tak szybko, jak na to pozwalały jego małe nóżki. Silił się dotrzymać kroku Ewie-Lotcie, by dać jej do zrozumienia, jaka z niego będzie wspaniała Biała Róża. Biegnąc zaś mówił zdyszanym głośnym szeptem: - To w każdym razie dobrze, że Nicke widział, że umiem już przepłynąć pięć metrów. Rozdział XIV Słońce zaczęło się zniżać. Rasmus był zmęczony. Nie podobała mu się ta wyprawa i okazywał to już od kilku godzin. - Tu jest dużo za dużo drzew w tym lesie - mówił - i dlaczego nie możemy dojść do tego szałasu? Ewa-Lotta bardzo pragnęła móc odpowiedzieć na to pytanie. Była tego samego zdania, co Rasmus, że o wiele za dużo drzew jest w tym lesie. O wiele za dużo małych, górzystych pagórków, przez które trzeba przejść, zbyt wiele polan, na których wiatr obalił drzewa, i innych przeszkód utrudniających drogę, zbyt wiele gałęzi, chrustu i krzewów, raniących nogi. O wiele za mało było natomiast szałasów. Tęskniła gorąco do jednego jedynego, malutkiego szałasu, lecz nigdzie nie było go widać. Ewa-Lotta czuła, że lęk powoli zaczyna wkradać się do jej serca. Wyobrażała sobie, że będzie to takie proste odnaleźć szałas, teraz zaś zaczynała wątpić w to, czy kiedykolwiek go odnajdą. A jeśli w końcu go odnajdą - czy będą tam Kalle i Anders? Czy wrócili w ogóle na wyspę po uratowaniu papierów? Przecież tysiące rzeczy mogło stanąć im na przeszkodzie. A nuż okaże się, że są sami na wyspie, Rasmus, ona - i kidnaperzy. Ewa-Lotta jęknęła na samą myśl o tym. - Kochany, kochany Andersie, kochany, drogi Kalle, bądźcie w szałasie! - szeptała błagalnie w rozpaczy. - Och, żebym go już mogła znaleźć! - Tylko jagody i jagody - odezwał się Rasmus spoglądając ze złością na krzaki czarnych jagód, sięgające mu wysoko za kolana. - Ja bym chciał trochę schabu. - Rozumiem cię - odpowiedziała Ewa-Lotta. - Niestety jednak schab nie rośnie w lesie. - Pfff... - odpowiedział Rasmus wyrażając tym swe niezadowolenie z takiego porządku rzeczy. - I chciałbym mieć moje łódki - mówił dalej, wracając do tematu, który przez cały dzień pochłaniał jego uwagę. - Dlaczego nie wróciliśmy, żeby zabrać moje łódki? „Potwór” - pomyślała Ewa-Lotta. Oto zabrnęła w najokropniejsze przygody tylko po to, by ratować go od strasznego losu, a on idzie sobie i nudzi o schab i łódki z kory! Natychmiast jednak pożałowała, że mogła tak pomyśleć, i impulsywnie objęła chłopczyka. Jest przecież taki malutki i taki zmęczony i głodny, więc całkiem naturalne, że kaprysi. - Wiesz, Rasmusie - powiedziała - zapomniałam najzupełniej o twoich łódkach... - No, to w takim razie jesteś głupia - odpowiedział Rasmus bezlitośnie. Stwierdziwszy to, usiadł wśród krzaków czarnych jagód. Nie myślał iść dalej. Nie pomagały żadne prośby. Na próżno Ewa-Lotta siliła się na delikatną perswazję - może szałas jest gdzieś w pobliżu, może wystarczy przejść tylko mały, malusieńki kawałeczek drogi. - Ja nie chcę - odpowiadał Rasmus. - Bo nogi są takie śpiące. Ewa-Lotta namyślała się przez chwilę, czy dać upust łzom, które gromadziły się i dławiły w gardle. Zacisnęła jednak zęby. Usiadła również, oparła się plecami o wielki kamień i przyciągnęła do siebie Rasmusa. - Chodź tu do mnie i odpocznij trochę - powiedziała. Rasmus wyciągnął się z westchnieniem na miękkim mchu, kładąc głowę na kolanach Ewy-Lotty. Wydawał się zdecydowany nigdy już stąd się nie ruszyć. Spoglądał od czasu do czasu sennie na Ewę-Lottę, która myślała: „Niech sobie chwilkę pośpi, to może potem będzie lepiej szedł”. Wzięła jedną jego rączkę w swoje dłonie, a on pozwolił na to bez protestów. Potem zaczęła śpiewać mu cichutko. Mrugał oczami w najlepszej intencji, by nie usnąć, i wodził spojrzeniem za motylem, który trzepotał się nad krzakami jagód. - W naszym zagajniku rosną czarne ja-go-dy - zanuciła Ewa-Lotta. Wówczas Rasmus zaprotestował. - Lepiej byś zaśpiewała: „W naszym zagajniku rośnie schab” - powiedział, po czym zasnął natychmiast. Ewa-Lotta westchnęła. Pragnęła bardzo również móc zasnąć. Pragnęła móc zasnąć i obudzić się w domu, we własnym łóżku, stwierdzając, że to wszystko było tylko złym snem. Siedziała smutna i niespokojna, czując się bardzo osamotniona. Wówczas z daleka doleciał ją dźwięk głosów. Głosy się zbliżały i poznawała je, zaraz potem rozległ się trzask gałęzi, które ktoś łamał, następując na nie. Że też można było tak się przestraszyć i nie umrzeć! Nie, od tego się nie umiera, tylko przerażenie paraliżuje całe ciało tak, że nie można się poruszyć, a serce wali dziko i boleśnie. Nicke i Blom zbliżali się pomiędzy drzewami... ten Svanberg też widocznie był z nimi. Nie była w stanie nic zrobić. Rasmus spał na jej kolanach. Nie mogła go obudzić i rzucić się do ucieczki. Nie zdałoby się to na nic. Nie zdążyłaby uciec. Nie pozostawało nic innego, jak siedzieć i czekać, aż przyjdą i schwytają ich. Byli teraz tak blisko, że Ewa-Lotta słyszała każde słowo. - Nigdy jeszcze nie widziałem Petersa tak wściekłego - mówił Blom. - Wcale mu się zresztą nie dziwię. Jesteś skończonym bałwanem, Nicke. Nicke mruknął coś w odpowiedzi. - To ta dziewczyna wszystkiemu winna - powiedział w końcu. - Chciałbym z nią pogadać. Niech tylko dostanę ją w swoje ręce. - Tak, to nastąpi już chyba niedługo - odezwał się Blom. - Muszą przecież w każdym razie znajdować się tutaj, na wyspie. - Bądź spokojny - odpowiedział Nicke. - Muszę ich złapać, nawet jeślibym miał przeszukać każdy krzaczek. Ewa-Lotta przymknęła oczy. Znajdowali się teraz w odległości dziesięciu kroków od niej. Nie chciała ich widzieć. Przymknęła oczy i czekała. Niechby już prędzej ją zauważyli, aby mogła wreszcie zacząć płakać, tęskniła przecież za tym od dawna. Siedziała z zamkniętymi oczyma, oparta plecami o duży, porośnięty mchem kamień, słysząc ich głosy za sobą. Tak blisko, tak niesamowicie blisko! Lecz w sekundę potem już nie tak bardzo blisko, wcale nie tak blisko. Dochodziły coraz słabiej, aż w końcu umilkły zupełnie i dziwnie cicho zrobiło się wokoło. Jakiś mały ptaszek świergotał na krzaku - był to jedyny dźwięk, jaki tu dolatywał. Siedziała jeszcze długo, długo na mchu. Nie śmiała się poruszyć. Nie chciała zresztą. Pragnęła siedzieć i nie ruszać się już więcej do końca życia. Wreszcie Rasmus obudził się, a wówczas Ewa-Lotta uświadomiła sobie, że musi otrząsnąć się z tego stanu. - Chodź, Rasmusie - powiedziała. - Nie możemy tu siedzieć dłużej. Rozejrzała się niespokojnie wokoło. Słońce już nie świeciło. Wielkie, ciemne chmury wypłynęły na niebo. Zbierało się widocznie na deszcz tej nocy. Pierwsze krople zaczęły spadać. - Ja chcę do tatusia - grymasił Rasmus. - Ja już nie chcę być w lesie, ja chcę do tatusia! - Nie możemy iść teraz do twojego tatusia - odparła Ewa-Lotta zrozpaczona. - Musimy starać się odnaleźć Kallego i Andersa, bo inaczej nie wiem, co z nami będzie. Torowała sobie drogę poprzez krzaczki czarnych jagód, a Rasmus szedł za nią, popiskując jak mały szczeniaczek. - Chcę jeść - mówił. - I chcę moje łódeczki z kory. Ewa-Lotta nie odpowiadała. Milczała. Nagle usłyszała za sobą głęboki szloch. Obejrzała się i zobaczyła nieszczęsną, małą postać stojącą w gąszczu krzaków jagodowych, z drżącymi ustami i oczami pełnymi łez. - Ach, Rasmusie, nie płacz! - błagała Ewa-Lotta, chociaż sama najchętniej rozpłakałaby się. - Nie płacz! Kochany, drogi Rasmusie, dlaczego płaczesz? - Płaczę, bo... - zaszlochał Rasmus - płaczę, bo... mamusia leży w szpitalu. Nawet ten, kto chce zostać Białą Różą, ma chyba prawo płakać, gdy mama leży w szpitalu. - Ale mamusia przecież niedługo wyjdzie ze szpitala - pocieszała Ewa-Lotta - przecież sam to mówiłeś. - Mogę chyba i tak płakać dlatego! - krzyknął Rasmus z uporem. - Bo zapomniałem przedtem popłakać dlatego... głupia Ewa-Lotta! Deszcz padał coraz większy. Siąpił zimny i bezlitosny, przemaczając niemal na wylot ich cienką odzież. Jednocześnie ściemniało się coraz bardziej. Cienie pomiędzy drzewami pogłębiały się. Jeszcze chwila, a nie będą widzieli nic na odległość kroku. Brnęli naprzód mokrzy, głodni, bez nadziei, zrozpaczeni. - Nie chcę być w lesie, kiedy jest ciemno! - krzyczał Rasmus. - Zrozum, że nie chcę... Ewa-Lotta starła krople deszczu z twarzy. Może było tam też kilka łez. Przystanęła. Przytuliła do siebie Rasmusa i powiedziała drżącym głosem: - Rasmusie! Biała Róża musi być odważna. Oboje jesteśmy Białymi Różami i zaraz zrobimy coś bardzo zabawnego. - A co? - dopytywał się Rasmus. - Wsuniemy się pod świerk i będziemy tam spali do rana. Lecz przyszły rycerz Białej Róży ryczał, jak gdyby go ktoś ze skóry obdzierał: - Nie chcę być w lesie, kiedy jest ciemno! Słyszysz, co mówię, głupia Ewo-Lotto, nie chcę... nie chcę.... - No, ale w naszym szałasie to chyba chcesz być? Powiedział to głos Kallego, pewny, spokojny głos Kallego, głos - jak się Ewie-Lotcie zdawało - piękniejszy od głosu archanioła. Nie dlatego, że kiedykolwiek przedtem słyszała archanioła, lecz pewna była, że głos jego w całej swej wspaniałości nie mógł równać się z głosem Kallego, który szedł im na spotkanie z latarką kieszonkową w ręku. Łzy cisnęły się do oczu Ewy-Lotty. Teraz im było wolno. - Kalle, czy to ty... czy to naprawdę ty? - mówiła szlochając. - Jak to się stało, że jesteście tutaj? - pytał Kalle. - Uciekliście? - Czy uciekliśmy? - odpowiedziała Ewa-Lotta. - Cały dzień już uciekamy. - Tak, uciekliśmy tylko dlatego, żebym ja mógł zostać Białą Różą - zapewniał Rasmus. - Anders! - krzyknął Kalle. - Anders! Chodź tu, zobaczysz największy cud świata. Ewa-Lotta i Rasmus są tutaj! Siedzieli w szałasie na gałęziach choiny, czując się ogromnie szczęśliwi. Deszcz padał jeszcze ciągle, ciemność pomiędzy drzewami przed szałasem panowała jeszcze głębsza, lecz cóż to miało za znaczenie? Tu w szałasie było sucho i ciepło, mieli suchą odzież, a życie nie było już złe i rozpaczliwe jak zaledwie parę chwil temu. Mały niebieski płomyk kuchenki spirytusowej Kallego migotał wesoło pod rondelkiem z gorącą czekoladą, a Anders kroił wielkie pajdy chleba. - Jest tak pysznie, że trudno wprost uwierzyć, że to prawda - odezwała się Ewa-Lotta z westchnieniem zadowolenia. - Jestem sucha, jest mi ciepło, a jak jeszcze zjem ze trzy, cztery, pięć, sześć kanapek, to będę w dodatku syta. - A ja bym chciał jeszcze trochę schabu - dopominał się Rasmus - i jeszcze trochę czekolady. Nadstawił swój kubeczek, aby mu go napełniono. Pił, rozkoszując się, gorącą czekoladę dużymi łykami, nie wylewając więcej niż parę kropel na pożyczony mu kombinezon Kallego, tak obszerny, że Rasmus ginął niemal w jego miłym, wełnianym cieple. Z zadowoleniem podkulił stopy, tak by najmniejszy nawet kawałeczek jego osoby nie znajdował się na zewnątrz i nie marznął. Ach, to było wszystko wspaniałe, ten szałas i ten kombinezon, i kanapki z szynką, wszystko! - Teraz to już chyba prawie jestem Białą Różą, Kalle? - zapytał błagalnie między jednym kęsem a drugim. - Tak, już niewiele brakuje - potwierdził Kalle. Sam był w tej chwili taki zadowolony i szczęśliwy, jak tylko zadowolony i szczęśliwy może czuć się człowiek. Pomyśleć sobie, jak świetnie wszystko się ułożyło! Rasmus ocalony, papiery ocalone, wkrótce ten koszmar się skończy! - Jutro rano weźmiemy łódź i przewieziemy Rasmusa z wyspy - powiedział. - A potem zatelefonujemy do wujka Bjorka, żeby policja przyjechała ratować profesora, a potem profesor odbierze swoje papiery... - A potem Czerwoni będą słuchać tego wszystkiego tak, że zzielenieją z zazdrości - dodał Anders. - A gdzie są papiery? - zapytała Ewa-Lotta ciekawie. - Schowałem je - odpowiedział Kalle. - I nie mam zamiaru opowiadać gdzie. - Dlaczego? - To lepiej, jak tylko jedna osoba wie. Nie jesteśmy jeszcze zupełnie bezpieczni. Dopóki nie będziemy zupełnie bezpieczni, nic nie powiem. - Tak, masz zupełną rację - przytaknął Anders. - Jutro się dowiemy. Pomyślcie, już jutro będziemy w domu. To będzie rzeczywiście pycha! Rasmus był innego zdania. - Chyba o wiele lepiej byłoby zostać w tym szałasie. Ja bym tu chciał być zawsze, zawsze, zawsze. Moglibyśmy zostać tutaj chociażby parę dni... - Nie, dziękuję! - przerwała Ewa-Lotta, którą dreszcz przeszedł na wspomnienie owych chwil w lesie z Nickem i Blomem. Należało wydostać się z wyspy, skoro tylko zaświta. Teraz chroniły ich ciemności, lecz z chwilą gdy się rozjaśni, nie będą już mieli spokoju. Nicke powiedział przecież, że przeszuka każdy krzaczek na wyspie, a Ewa-Lotta nie miała najmniejszej chęci zostać i czekać, aż on skończy swoje poszukiwania. Deszcz ustał powoli, a na małym skrawku nieba, widocznym przez otwór szałasu, poczęły pojawiać się gwiazdy. - Muszę zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, zanim pójdę spać - powiedział Anders i wygramolił się na dwór. Zaraz potem zawołał Kallego i Ewę-Lottę: - Wyjdźcie, to coś zobaczycie! - Ty sam nic chyba nie widzisz w ciemności! - zawołała Ewa-Lotta w odpowiedzi. - Widzę gwiazdy - odparł Anders. Ewa-Lotta i Kalle spojrzeli na siebie. - Czyżby Anders zrobił się sentymentalny? - odezwał się Kalle z niepokojem. - Wyjdźmy. Jedno po drugim wydostawali się przez wąski otwór szałasu. Rasmus wahał się nieco. Tu w szałasie było jasno. Kalle i Anders zawiesili swoje latarki na gałęziach. Tu było jasno i ciepło, tam zaś na dworze było ciemno, a ciemności miał już zupełnie dosyć. Nie wahał się jednak długo. Tam gdzie byli Ewa-Lotta, Kalle i Anders, i on także chciał być. Wylazł więc na czworakach, podobny do małego zwierzątka, które ostrożnie wystawia pyszczek z norki. Stali obok siebie w milczeniu. W zupełnym milczeniu pod gwiazdami, które lśniły tam w górze na ciemnogranatowym niebie. Nie mieli ochoty rozmawiać, stali tylko blisko siebie i nasłuchiwali w ciemności. Nigdy przedtem nie słyszeli głębokiego szumu uśpionego w nocy lasu, a przynajmniej nie przysłuchiwali mu się nigdy tak jak teraz. Była to jakby przytłumiona, powolna melodia, która sprawiała, że poczuli się jakoś dziwnie. Rasmus wsunął rączkę w rękę Ewy-Lotty. To było coś, czego nie przeżywał nigdy przedtem, coś, co sprawiło, że cieszył się i bał jednocześnie. Bał się tak bardzo, że chciał dotykać czyjejś ręki. W pewnej chwili poczuł, że to wszystko mu się podoba. Podoba mu się las, mimo że było ciemno i tak dziwnie szumiało wśród drzew, podobały mu się małe, grzeczne fale, które z tak miłym pluskiem biły o skały, a najwięcej podobały mu się gwiazdy. Świeciły jasno, a jedna z nich mrugała do niego życzliwie. Przechylił głowę w tył i patrzył prosto w górę na ową życzliwą gwiazdkę. Przycisnął rękę Ewy-Lotty i powiedział rozmarzonym głosem: - Pomyśl, jak ładnie musi być w środku w niebie, jeżeli po lewej stronie jest tak ładnie! Nikt mu nie odpowiedział. Nikt nie powiedział ani jednego słowa. Wreszcie Ewa- Lotta pochyliła się i objęła go ramionami. - Teraz, Rasmusie, pójdziesz spać - powiedziała. - Będziesz spać w szałasie w lesie, czy to nie przyjemnie? - Taaak! - odpowiedział Rasmus z najgłębszym przekonaniem. Gdy w chwilę później wsunął się do śpiwora obok Ewy-Lotty i leżąc już przypomniał sobie, że jest prawie Białą Różą, wydał westchnienie pełne wewnętrznego zadowolenia. Wtulił nosek w ramię Ewy-Lotty i poczuł, jak bardzo chce mu się spać. Opowie potem tatusiowi, jak pysznie było spać w szałasie w nocy. Zrobiło się teraz ciemno, bo Kalle zgasił latarki, lecz Ewa-Lotta była blisko, a życzliwa gwiazdka wciąż jeszcze mrugała na niebie w otworze szałasu. - Ile by człowiek miał wolnego miejsca w tym śpiworze, gdybyś ty się tak nie rozpychał - odezwał się Anders szturchając gniewnie Kallego. Kalle odwzajemnił się kuksańcem. - Szkoda, że się nie pomyślało o zabraniu dla ciebie dwuosobowego łóżka - odpowiedział. - Ale w każdym razie dobranoc! W pięć minut potem spali już wszyscy, głęboko i beztrosko, bez niepokoju o dzień jutrzejszy. Rozdział XV Wkrótce już mieli opuścić wyspę. Za parę chwil mieli odejść stąd i nigdy nie wrócić. Kalle zwlekał jeszcze, zanim wskoczył do łódki. Obejrzał się, by rzucić okiem na miejsce, które było ich domem przez kilka niespokojnych dni i nocy. Oto skała, przy której się kąpali i która wyglądała tak ponętnie w porannym słońcu, a tam dalej w dolince - szałas. Nie mógł co prawda stąd widzieć, lecz wiedział, że stoi tam, że jest pusty i opuszczony i że nigdy nie będzie dla nich domem. - Chodź już wreszcie - powiedziała Ewa-Lotta nerwowo. - Chcę stąd odjechać - to jedyne, czego w tej chwili pragnę. Siedziała w tyle łodzi, mając przy sobie Rasmusa. Bardziej niż inni pragnęła stąd się wydostać. Wiedziała, że każda sekunda jest cenna. Wyobrażała sobie, jak Peters szaleć będzie ze złości z powodu ich ucieczki i jak do ostatniej chwili starać się będzie znów dostać ich w swoje łapy. Dlatego należało śpieszyć się. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Kalle również. Nie ociągał się dłużej. Lekkim podskokiem wylądował w łódce, gdzie Anders siedział już przy wiosłach, gotów odbić od brzegu. - A więc gotowe! - powiedział Kalle. - Tak, gotowe! - powtórzył Anders i zaczął wiosłować. Nagle przyhamował i skrzywił się ze złością. - Zapomniałem swojej latarki kieszonkowej! - zawołał. - Tak, tak, tak, wiem, że jestem roztrzepany. Ale to nie potrwa długo, zaraz ją przyniosę. Wyskoczył na ląd obok skały, przy której się kąpali, i znikł. Czekali. Byli oczywiście dość niespokojni. Po chwili byli już bardzo niespokojni. Tylko Rasmus siedział i z niezachwianym spokojem bawił się paluszkami w wodzie. - Jeżeli on zaraz nie wróci, będę krzyczeć - odezwała się Ewa-Lotta. - Znalazł oczywiście gniazdo ptasie albo coś w tym rodzaju - powiedział Kalle ponuro. - Słuchaj, Rasmusie, pobiegnij i powiedz mu, że już odpływamy! Rasmus posłusznie wyskoczył z łódki. Widzieli, jak w żywych podskokach znikł za pagórkiem. Czekali. Czekali i czekali, wpatrując się wyczekująco w szczyt pagórka, gdzie Anders i Rasmus powinni byli wreszcie się ukazać. Nikt jednak nie nadchodził. Szczyt pagórka był tak pusty, jak gdyby nigdy nie stanęła na nim stopa ludzka. Jakiś hoży szczupak skoczył w wodzie tuż obok łodzi, a nadbrzeżna trzcina szumiała lekko. Poza tym wszędzie panowała cisza. Cisza ta nagle wydała im się złowieszcza. - Co, na litość boską, oni tam robią? - odezwał się Kalle niespokojnie. - Zdaje mi się, że będę musiał pójść i zobaczyć. - To pójdziemy razem - powiedziała Ewa-Lotta. - Za nic na świecie nie będę tu siedziała sama. Kalle przybił do brzegu, po czym wyskoczyli na ląd. Wbiegli na skałę, tak jak uczynił to Anders. Tak jak uczynił Rasmus. Tam w dolinie stał szałas. Nie było jednak widać nikogo, nie słychać było żadnych głosów. Taka dziwna cisza... - Jeżeli to jest jeden ze zwykłych kawałów Andersa - powiedział Kalle wpełzając do szałasu - to zabiję... Potem Kalle nic już nie powiedział. Ewa-Lotta usłyszała tylko, idąc dwa kroki za nim, na wpół zdławiony okrzyk i zawołała z rozpaczą: - Co to jest, Kalle, co to jest? W tej samej chwili poczuła twardą rękę na karku i usłyszała dobrze znany głos: - A, diablę! Teraz już się chyba dosyć nakąpałaś, co? Był to Nicke z twarzą czerwoną ze złości. Z szałasu zaś wyszli Blom i Svanberg. Prowadzili ze sobą trzech jeńców. Ewie- Lotcie łzy napłynęły do oczu, gdy ich ujrzała. Taki więc był koniec. Teraz skończyło się wszystko. Wszystko nadaremnie. Można było równie dobrze położyć się na mchu i umrzeć od razu. Serce jej ściskało się, gdy patrzyła na Rasmusa. Rzucał się robiąc rozpaczliwe wysiłki, by uwolnić się od czegoś, co mu wepchnięto w usta, aby nie mógł krzyczeć. Nicke pośpieszył mu z pomocą, lecz nie wywołało to uczucia wdzięczności ze strony Rasmusa. Skoro tylko uwolniono mu usta, splunął ze złością w stronę Nickego i krzyknął: - Jesteś głupi, Nicke! Fe, do bombki, jaki jesteś głupi! Był to ponury powrót. „Tak właśnie musieli się czuć schwytani w czasie ucieczki w dżungli, skuci łańcuchami więźniowie w drodze powrotnej na Diabelską Wyspę” - myślał Kalle zaciskając pięści. Był to istotnie prawdziwy transport więźniów. Związani byli jednym sznurem - on, Anders i Ewa-Lotta. Obok nich szedł Blom, najbardziej nieprzyjemny dozorca więźniów, a za nimi Nicke. Niósł Rasmusa, który nie przestawał zapewniać, że jego zdaniem Nicke jest strasznie głupi. Svanberg zaopiekował się łodzią i wszystkimi ich zapasami i płynął teraz z powrotem do obozu kidnaperów. Nicke był najwyraźniej w okropnym humorze. Powinien był się przecież cieszyć z tego, że wraca do Petersa z tak wspaniałym połowem. Jeżeli jednak cieszył się istotnie, to ukrywał to starannie. Szedł za nimi zrzędząc przez cały czas: - Pioruńsko głupie dzieciaki! Po coście brali łódkę? Myśleliście, że tego nie zauważymy, co? A skoro już mieliście łódkę, to po co było siedzieć jeszcze na wyspie? Skończeni idioci! Tak, dlaczego tak postąpili - myślał Kalle z goryczą. - Dlaczego nie odpłynęli z wyspy już wczoraj wieczorem, nawet mimo zmęczenia Rasmusa, mimo że padał deszcz i było ciemno. Dlaczego nie wydostali się z wyspy, póki czas? Nicke miał rację - byli skończonymi idiotami! Dziwne tylko, że właśnie on im to zarzucał. Wydawało się, że niezbyt uradowany jest tym, że zostali schwytani. - Wcale nie uważam, że kidnaperzy są grzeczni - powiedział Rasmus. Nicke nie odpowiedział, spojrzał tylko na niego ze złością i zrzędził dalej: - I po coście brali te papiery, co? Wy, dwa baranie łby tam na przodzie, po coście brali te papiery? Dwa baranie łby nie dały żadnej odpowiedzi. Nie uczyniły tego również później, gdy inżynier Peters zadawał im to samo pytanie. Siedzieli na pryczach w domku Ewy-Lotty i byli tak przygnębieni, że nie mieli nawet sił bać się Petersa, mimo że robił, co mógł, aby ich nastraszyć. - To są sprawy, których wy nie rozumiecie - mówił - i do których nigdy nie powinniście się byli wtrącać. I źle będzie z wami wszystkimi, jeśli nie powiecie, co zrobiliście z papierami wczoraj wieczorem. Wpijał się w nich swoimi czarnymi oczyma i ryczał: - No! Gadajcie! Co zrobiliście z papierami? Nie odpowiadali. Wydawało się, iż jest to najlepszym sposobem na to, by Peters wpadł w szał, gdyż rzucił się nagle na Andersa, jak gdyby miał zamiar go zamordować. Chwycił go rękoma za głowę i potrząsał nim wściekle. - Gdzie są papiery? - krzyczał. - Odpowiadaj, bo łeb ci ukręcę! Wówczas wtrącił się Rasmus. - Naprawdę jesteś głupi - powiedział. - Anders wcale nie wie, gdzie są papiery, tylko Kalle wie. Bo Kalle mówi, że to lepiej, gdy tylko jeden wie. Peters puścił Andersa i spojrzał na Rasmusa. - Taak, tak mówisz? - powiedział, po czym zwrócił się do Kallego: - To ty, zdaje się, jesteś Kalle, z tego, co mogę zrozumieć. Słuchaj no, mój drogi Kalle! Daję ci godzinę do namysłu. Godzinę, ani chwilki więcej. Potem przydarzy ci się coś nadzwyczaj niemiłego. Coś takiego, czego nie przeżyłeś jeszcze nigdy, rozumiesz? Kalle miał minę wyniosłą, jaką mistrz detektywów Blomkvist zwykle miewa w podobnych sytuacjach. - Nie próbujcie mnie straszyć, bo to wam się nie uda - powiedział. W duchu zaś pomyślał: „Bo więcej, niż się boję, już nie mógłbym się bać”. Peters zapalił papierosa. Palce mu drżały. Spojrzał badawczo na Kallego, zanim zaczął mówić dalej: - Ciekaw jestem, czy jesteś dość inteligentny, by można było z tobą mówić. Jeżeli tak, to zrób użytek z tej inteligencji przez chwilę. Wówczas zrozumiesz może, o co w ogóle chodzi. A więc jest tak - rozumiesz? Z pewnych powodów, których nie myślę ci wyjaśniać, wdałem się w coś, co jest jak najbardziej nielegalne. Ryzykuję dożywotnim więzieniem, jeśli zostanę w Szwecji, i dlatego też nie myślę zostać tu ani minuty dłużej, niż to jest konieczne. Muszę wyjechać za granicę i muszę mieć te papiery ze sobą. Rozumiesz teraz? Nie jesteś chyba taki głupi, żeby nie pojąć, że zrobię wszystko - absolutnie wszystko - żeby z ciebie wycisnąć, gdzie one są. Kalle skinął głową. Rozumiał doskonale, że Peters nie cofnie się przed niczym. Rozumiał też, że sam zmuszony będzie ustąpić i zdradzić tajemnicę. W jaki sposób taki chłopiec jak on może na dłuższą metę poradzić sobie z tak bezwzględnym przeciwnikiem jak Peters? Miał jednak godzinę do namysłu i postanowił ją wyzyskać. Nie myślał się poddawać, zanim nie rozważy wszystkich możliwości. - Zastanowię się - odpowiedział krótko. Peters skinął głową. - Dobrze! Namyśl się przez godzinę. I użyj swego rozsądku, jeśli go posiadasz! Wyszedł, a Nicke, który cały czas z ponurą miną przysłuchiwał się rozmowie, odprowadził go do drzwi. Skoro tylko Peters znikł za drzwiami, Nicke zawrócił i podszedł do Kallego. Spojrzał niemal błagalnie na niego i powiedział cichym głosem: - Możesz chyba powiedzieć szefowi, gdzie są te papiery, co? Nareszcie koniec będzie z tą całą chryją. Zrób to, co? Ze względu na Rasmusa, co? Kalle nie odpowiedział. Nicke wyszedł. W drzwiach odwrócił się i spojrzał zasmucony na Rasmusa. - Zrobię ci potem nową łódkę z kory - powiedział. - O wiele większą... - Nie chcę żadnej łódki - odpowiedział Rasmus nielitościwie. - I wcale nie uważam, że kindaperzy są grzeczni. Teraz pozostawieni byli sami sobie. Słyszeli, jak Nicke przekręcił klucz w zamku. Potem nie słyszeli już nic prócz szumu wiatru w koronach drzew przed domem. - Co za wicher! - odezwał się Anders, gdy już długą chwilę siedzieli w milczeniu. - Tak - przytaknęła Ewa-Lotta. - To dobrze. Bodajby był taki huragan, żeby Svanberg wywalił się z łodzią - dodała głosem pełnym nadziei. Potem spojrzała na Kallego. - Za godzinę - powiedziała. - On tu znów przejdzie za godzinę. Co robić, Kalle? - Będziesz zmuszony wydusić z siebie, gdzie je schowałeś - powiedział Anders - w przeciwnym razie on ciebie zabije. Kalle podrapał się w głowę. „Użyj swego rozsądku” - powiedział mu Peters. Kalle zdecydowany był to uczynić. Być może, jeśli się naprawdę użyje rozsądku, znajdzie się jakiś sposób wyjścia z sytuacji. - Gdybym mógł uciec - powiedział po namyśle. - Dobrze byłoby, gdybym mógł uciec... - Tak, i gdybyś mógł zdjąć gwiazdkę z nieba, też byłoby dobrze - dodał Anders. Kalle nie odpowiedział. Zastanawiał się. - Słuchajcie - odezwał się w końcu. - O tej porze Nicke powinien chyba przynieść nam jedzenie? - Tak - przytaknęła Ewa-Lotta. - Tak sądzę. Zwykle dostajemy śniadanie o tej porze. Chociaż, być może, Peters ma zamiar zamorzyć nas teraz głodem. - Rasmusa nie - odezwał się Anders. - Nicke nie pozwoli, by Rasmusa zagłodzono na śmierć. - Gdybyśmy tak rzucili się na Nickego wszyscy naraz - powiedział Kalle. - Gdy przyjdzie z jedzeniem. Czy nie myślicie, że potrafilibyście uwiesić się na nim na tak długo, żebym ja zdążył uciec? Twarz Ewy-Lotty rozpromieniła się. - Zrobi się - powiedziała. - Jestem pewna, że to się da zrobić. Dam Nickemu po łbie, marzyłam o tym od dawna. - Ja też dam Nickemu po łbie - odezwał się Rasmus zachwycony. Przypomniał sobie jednak zaraz łuk i łódki z kory i po namyśle dodał: - Ale bardzo mocno go nie uderzę. Bo on jest w każdym razie dość grzeczny ten Nicke. Nikt go jednak nie słuchał. Nicke mógł nadejść w każdej chwili i należało być w pogotowiu. - Co myślisz robić potem, Kalle? - zapytała Ewa-Lotta podniecona. - To znaczy, gdy już uciekniesz. - Przepłynę na stały ląd i sprowadzę policję. Profesor może sobie mówić, co chce. Musimy mieć do pomocy policję, powinniśmy byli ją mieć już od dawna. Ewę-Lottę przeszedł dreszcz. - Tak, tak - powiedziała. - Chociaż nie wiadomo, co może zrobić Peters, zanim policja zdąży zjawić się tutaj. - Tssss... - szepnął Anders ostrzegawczo. - Nicke idzie. Bezszelestnie dopadli drzwi i stanęli po obu stronach. Słyszeli zbliżające się kroki Nickego i brzęk blaszanej tacy. Słyszeli, jak klucz obrócił się w zamku. Każdy nerw i każdy mięsień ich ciała był napięty... Teraz... teraz... zaraz miało to nastąpić. - Przychodzę z jajecznicą dla ciebie, Rasmusie - powiedział Nicke otwierając drzwi. - Lubisz pewnie jajecznicę... Nie zdążył jednak dowiedzieć się, czy Rasmus lubi jajecznicę. W tej samej bowiem chwili rzucili się na niego. Taca z łoskotem upadła na podłogę, a jajecznica bryznęła na wszystkie strony. Uwiesili mu się u ramion i nóg, przewrócili go, bili, siadali na nim i szarpali go za włosy. Nicke ryczał jak zraniony lew, Rasmus zaś wydając krótkie, radosne okrzyki skakał dookoła walczących. To była przecież prawie wojna Róż, uważał więc za swój obowiązek być pomocnym. Wahał się przez mgnienie oka, gdyż mimo wszystko Nicke był przecież jego przyjacielem, lecz po chwili namysłu podbiegł i dał mu porządnego kopniaka w tyłek. Anders i Ewa-Lotta bili się jak jeszcze nigdy w życiu. Kalle natomiast z błyskawiczną szybkością wybiegł przez uchylone drzwi. W parę sekund było już po wszystkim. Nicke miał siły olbrzyma i skoro tylko ochłonął z zaskoczenia, uwolnił się natychmiast kilku ruchami swych silnych ramion. Gdy zły i zmieszany podniósł się z podłogi, spostrzegł natychmiast, że Kalle znikł. Rzucił się więc wściekły ku drzwiom usiłując je otworzyć, lecz drzwi były zamknięte na klucz. Przez chwilę stał patrząc głupawo przed siebie. Potem z całej siły rzucił się ku drzwiom i począł je szarpać - były jednak mocne i ani drgnęły. - Kto u diabła zamknął drzwi na klucz? - pienił się Nicke. Rasmus wciąż skakał w kółko wesół i podniecony. - To ja! - zawołał. - To ja zrobiłem. Kalle wybiegł, a ja potem zamknąłem. Nicke chwycił go mocno za ramię. - Gdzie masz klucz, ty mały łajdaku? - Oj, to przecież boli! - zawołał Rasmus. - Puść mnie, głupi Nicke! Nicke potrząsnął nim raz jeszcze. - Co zrobiłeś z kluczem, pytam? - Klucz? Wyrzuciłem go przez okno, i już! - odpowiedział Rasmus. - Brawo, Rasmus! - krzyknął Anders. Ewa-Lotta roześmiała się głośno i radośnie. - Teraz zobaczysz, jak to się siedzi pod kluczem, kochany Nicke! - zawołała. - Tak, i ciekawe będzie bardzo usłyszeć, co na to powie Peters - dodał Anders. Nicke usiadł ciężko na najbliższej pryczy. Usiłował widocznie zebrać myśli. A gdy wreszcie udało mu się to uczynić, wybuchnął nagłym i nieoczekiwanym śmiechem. - Tak, to rzeczywiście będzie ciekawe usłyszeć, co powie szef - powiedział. - Bardzo ciekawe! Potem równie nagle spoważniał. - Ależ to przecież jest prawdziwe nieszczęście! Muszę złapać tego smyka, zanim zdąży narobić biedy! - Zanim sprowadzi policję, chciałeś powiedzieć - przerwała mu Ewa-Lotta. - W takim razie musisz się bardzo śpieszyć, kochany Nicke! Rozdział XVI Dął świeży, zachodni wiatr, który z każdą chwilą przybierał na sile. Z głuchym poszumem pędził nad wierzchołkami świerków i wzbijał małe, gniewne, spienione fale na zatoce dzielącej wyspę od stałego lądu. Zdyszany po gwałtownej bójce i szalonym biegu w dół ku wybrzeżu, Kalle zatrzymał się nad wodą, patrząc z rozpaczą na pieniące się morze. Żaden śmiertelnik nie mógł przepłynąć tędy nie ryzykując życia. Przedostać się nawet w małej łodzi byłoby szalonym przedsięwzięciem. W dodatku nie było teraz łodzi. W pełnym świetle dnia nie miał odwagi pójść na pomost - zresztą, w obecnych okolicznościach, wszystkie łodzie z pewnością były zamknięte. Tym razem Kalle poczuł się zupełnie bezradny. Miał już dość wszystkich przeciwności, jakie piętrzyły się na drodze. Nie było teraz innej rady, jak tylko czekać, aż wicher przestanie dąć - a mogło to potrwać parę dni. Gdzie miał się podziać przez ten czas i jak utrzymać się przy życiu? Nie mógł pójść do szałasu - szukaliby go tam, żywności nie miał, zabrali ją kidnaperzy. Było to rzeczywiście tak smutne, jak tylko można sobie wyobrazić. Kalle błądził trwożnie i niezdecydowanie wśród świerków. Każdej chwili mógł nadbiec Nicke, aby go pochwycić. Musiał więc szybko postanowić, co począć dalej. Wtem poprzez wicher doleciało go głośne wołanie o pomoc z domku Ewy-Lotty. Zimny pot wystąpił mu na czoło z przerażenia. Czy krzyki te oznaczały, że inżynier Peters w jakiś okrutny sposób mści się na tamtych z powodu jego ucieczki? Kolana ugięły się pod nim na samą myśl o tym. Czuł, że musi się dowiedzieć, co dzieje się tam na górze. Ruszył więc krętymi drogami i zakosami z powrotem. Im bardziej zbliżał się do domu, tym lepiej rozróżniał głosy i ku swemu zdumieniu usłyszał, że to Nicke wzywa pomocy. Nicke i w pewnym stopniu Rasmus. Co, na litość boską, Anders i Ewa-Lotta wyprawiają z Nickem, że ryczy w ten sposób? Ciekawość Kallego domagała się wyjaśnienia sprawy, nawet jeśli miało to być ryzykowne. Na szczęście las sięgał przecież do samego domu. Przy odrobinie zręczności można było, nie będąc widzianym, przemknąć się chyłkiem do okna Ewy-Lotty. Kalle przemykał się pomiędzy świerkami. Był teraz tak blisko, że słyszał, jak Nicke burczał i przeklinał, słyszał uradowane głosy tamtych. Najwidoczniej nikt nie znęcał się już nad Nickem, dlaczego więc był taki zły? I dlaczego siedzi w domku, zamiast wyruszyć na poszukiwanie Kallego? I cóż to takiego leży i błyszczy wśród igliwia tuż pod jego nogami? Był to klucz. Kalle podniósł go i obejrzał dokładnie. Czy mógł to być klucz od domku Ewy-Lotty? Skąd się tu w takim razie wziął? W odpowiedzi usłyszał ponowny ryk Nickego: - Inżynierze Peters, na pomoc! Oni mnie zamknęli! Otwórzcie! Uśmiech zadowolenia rozjaśnił twarz Kallego. Nicke był więc zamknięty razem ze swymi więźniami - to był doprawdy punkt dla Białej Róży. Kalle z zadowoleniem wsunął klucz do kieszeni spodni. W tej samej chwili usłyszał, że od strony największego domku nadbiegają Peters, Blom i Svanberg, i zamarł ze strachu. Za parę minut zacznie się polowanie na niego, szukać zaś będą go z pewnością tak, jak jeszcze nigdy nikogo w swym życiu. Śmiertelną groźbą dla Petersa było, iż Kalle znów znajdował się na wolnej stopie. O tyle bowiem trzeźwo myślącym człowiekiem był Peters, by zdawać sobie sprawę, iż Kalle wszelkimi środkami starać się będzie sprowadzić pomoc. Dlatego też nie było dla Petersa rzeczy ważniejszej niż przeszkodzić Kallemu w ucieczce z wyspy. Kalle wiedział, że nie zawaha się on przed niczym, a świadomość ta sprawiła, że zbladł pod opalenizną, gdy tak leżał nasłuchując z lękiem zbliżających się szybkich kroków. Musiał znaleźć sobie kryjówkę, i to szybko, w ciągu paru cennych sekund. Ujrzał ją tuż przed sobą. Bajeczną kryjówkę, w której z pewnością nie będą go szukali w pierwszej chwili. Za kamiennym słupem fundamentu domku było akurat tyle miejsca, że można było położyć się tam względnie wygodnie. Był on dostatecznie wysoki od tej właśnie, tylnej strony domku stojącego na opadającym w kierunku wybrzeża zboczu. Rosła tu wysoka trawa i moc czerwonych kwiatów, które doskonale osłaniały widok z zewnątrz w wypadku, gdyby komuś przyszło na myśl szukać zbiega po tamtej stronie domku. Kalle szybko jak jaszczurka wsunął się za kamienny słup tak głęboko, jak tylko się dało. Jeśli go tu będą szukać, to znaczy, że nie są przy zdrowych zmysłach - myślał w duchu. - Jeśli mają choć trochę rozumu, powinni szukać zbiega tak daleko od więzienia, jak tylko jest to możliwe, nie zaś tuż pod więzienną podłogą. Leżąc słyszał trzęsienie ziemi, jakie wywołał Peters na ponurą wieść o tym, że Nicke siedzi zamknięty na klucz, a Kalle zbiegł. - Lećcie! - krzyczał dziko Peters. - Lećcie i złapcie go! I nie wracajcie bez niego, bo nie ręczę za siebie! Blom i Svanberg wybiegli, a Kalle słyszał, jak Peters klnąc wsadził klucz, swój własny klucz do zanika i otworzył drzwi do więźniów. Potem nastąpiło silniejsze jeszcze trzęsienie ziemi nad jego głową. Biedny Nicke bronił się niezdarnie, lecz Peters był bez litości. Gorszego wymyślania Nicke z pewnością nigdy jeszcze nie dostał, a trwało ono do chwili, gdy Rasmus wtrącił się do rozmowy. - Jaki ty jesteś niesprawiedliwy, inżynierze Peters - odezwał się Rasmus, Kalle zaś słyszał ten stanowczy głosik równie wyraźnie, jak gdyby znajdował się w tym samym pokoju. - Zawsze jesteś niesprawiedliwy. To przecież nie wina Nickego, że ja zamknąłem drzwi na klucz i wyrzuciłem klucz do lasu! Peters odpowiedział jedynie głuchym pomrukiem. Potem zaś krzyknął do Nickego: - Jazda szukać chłopca, a ja pójdę zobaczyć, czy może klucz da się znaleźć! Kalle drgnął. Jeśli Peters zacznie szukać klucza, znajdzie się w niebezpiecznej bliskości jego kryjówki, w okropnie niebezpiecznej bliskości. Było to doprawdy psie życie. Każdej chwili należało być gotowym do obrony przed nowymi niebezpieczeństwami. Kalle myślał i działał z jednakową szybkością. Słyszał, jak Nicke i Peters wychodzą i zamykają drzwi na klucz. W tej samej chwili opuścił swą kryjówkę. Wygramolił się z niej z błyskawiczną szybkością i stanął w pogotowiu za węgłem domku. Skoro tylko usłyszał, że Peters wybiega z domu, przemknął szybko po przeciwnej stronie prosto do sieni, z której przed sekundą wyszedł Peters. Z daleka widział plecy Nickego, który biegnąc znikł w głębi lasu. Kalle wsunął rękę do kieszeni spodni, wyjął klucz i ku niewypowiedzianemu zdumieniu Ewy-Lotty i Andersa wszedł tymi samymi drzwiami, którymi niespełna minutę temu wyszli Peters i Nicke. - Milcz teraz - zwróciła się Ewa-Lotta szybko do Rasmusa, z którego miny można było wnioskować, że pragnie wypowiedzieć się na temat nieoczekiwanego powrotu Kallego. - Ja przecież nic nie powiedziałem - odezwał się Rasmus z oburzeniem - ale jeżeli Kalle... - Szsz... - szepnął Anders wskazując ostrzegawczo na Petersa, który chodził pochylony, grzebiąc w trawie tuż pod oknem, i złościł się niewątpliwie, że nie znajduje klucza. - Śpiewaj, Ewo-Lotto - szepnął Kalle - żeby Peters nie usłyszał, gdy będę zamykać drzwi na klucz. Ewa-Lotta stanęła więc przy oknie, zasłaniając widok na pokój, i śpiewała na całe gardło: Czy myślisz, że jestem stracony, O, nie, z daleka, z daleka... Śpiew ten nie wydawał się jednak sprawiać Petersowi zbytniej przyjemności. - Milcz w tej chwili! - krzyknął zirytowany, szukając dalej. Grzebał kijem w trawie pod oknem, odchylając na bok krzaki epilobium. Najwidoczniej jednak nie było tam klucza, gdyż słyszeli, jak klął z cicha. Potem dał spokój z szukaniem i znikł. Stali wstrzymując oddech. Nasłuchiwali i czekali. Czy pójdzie sobie, czy też wróci do nich i znajdzie Kallego? Nasłuchiwali z takim natężeniem, że wydawało im się, iż uszy odstają im jak słuchawki od głów. Nasłuchiwali i z początku mieli nadzieję... gdy nagle usłyszeli kroki Petersa w sieni. Idzie, wielkie nieba, idzie! Patrzyli na siebie zupełnie bezradni, pobladli, nie będąc w stanie zebrać myśli. Kalle odzyskał przytomność umysłu na chwilę, zanim było za późno. Jednym susem wskoczył za parawan zakrywający umywalkę. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i wszedł Peters. Ewa-Lotta stała spokojnie, przymknąwszy oczy. „Zabierzcie go, zabierzcie go - myślała - bo nie wytrzymam tego... a jeśli Rasmus teraz coś powie, to...” - Dostaniecie w skórę, skoro tylko będę miał chwilę czasu - odezwał się Peters. - Dostaniecie w skórę, aż się będzie rozlegało, skoro tylko wrócę. A jeśli nie będziecie siedzieli spokojnie do tego czasu, to dołożę wam jeszcze więcej. Zrozumieliście? - Tak, dziękuję - powiedział Anders. Rasmus zachichotał. Nie słyszał ani słowa z tego, co mówił Peters. Absorbowała go tylko jedna myśl - że Kalle stoi za parawanem! To było zupełnie jak zabawa w chowanego! Ewa-Lotta śledziła z trwogą wyraz jego twarzy. „Milcz, Rasmusie, milcz” - błagała go w głębi duszy. Lecz Rasmus nie słyszał jej cichej prośby. Zachichotał złowieszczo. - Czego chichoczesz? - ryknął Peters ze złością. Rasmus miał wesołą i tajemniczą minę. - Nie zgadniesz, kto... - zaczął. - Strasznie tu dużo czarnych jagód na wyspie! - wrzasnął na cały głos Anders. Chętnie byłby powiedział coś mądrzejszego, lecz było to jedyne, co w tej gwałtownej potrzebie przyszło mu na myśl. Peters spojrzał na niego z niesmakiem. - Usiłujesz być dowcipny - powiedział. - Możesz sobie tego zaoszczędzić. - Cha, cha, inżynierze Peters - mówił dalej niestrudzenie Rasmus - ty nie wiesz, kto... - Czarne jagody to najlepsza rzecz na świecie! - krzyknął Anders, a Peters potrząsnął głową. - Bardzo mądry nie jesteś - powiedział. - Ale to wszystko jedno. Idę teraz. Chciałem was tylko przestrzec, żebyście nie wyprawiali nowych awantur. Podszedł ku drzwiom, lecz zanim je otworzył, zatrzymał się. - Prawda - powiedział sam do siebie. - Zdaje mi się, że mam tu kilka żyletek na półce. Półka wisiała na ścianie obok umywalki. Za parawanem. - Żyletki! - krzyknęła Ewa-Lotta nieprzytomnie. - Zjadłam je... To jest chciałam powiedzieć - wyrzuciłam je przez okno. I naplułam na pędzel. Peters spoglądał na nią w osłupieniu. - Żal mi waszych rodziców - powiedział krótko i wyszedł. Byli więc sami. Siedzieli na pryczy wszyscy troje rozmawiając półgłosem o tym, co zaszło. Rasmus siedział na podłodze przed nimi i przysłuchiwał się z dużym zainteresowaniem. - Za silny wiatr - mówił Kalle. - Nie będziemy mogli zrobić absolutnie nic, zanim się nie uspokoi. - Czasami taki wicher dąć może przez dziewięć dni - wtrącił Anders, a słowa jego bynajmniej nie dodawały otuchy. - Co ty poczniesz przez ten czas? - zastanawiała się Ewa-Lotta. - Będę musiał leżeć za tym słupem kamiennym jak jakaś świnka - odpowiedział Kalle. - Lecz gdy Nicke zrobi ostatni wieczorny obchód, przyjdę do was i będę tu spał i jadł. Anders zachichotał. - To wszystko jest takie świetne, że chciałbym, żebyśmy to powtórzyli z Czerwonymi. Siedzieli tak długo. Z lasu, gdzie Peters, Nicke, Blom i Svanberg szukali Kallego, dochodziły ich krzyki i nawoływania. - Szukajcie sobie - powiedział Kalle twardo. - Nie znajdziecie tam nic prócz czarnych jagód. Nadszedł wieczór i zrobiło się ciemno. Kalle nie miał już sił leżeć dłużej za kamiennym słupem. Musiał wyjść i rozruszać się nieco, zanim ramiona i nogi nie ścierpły mu zupełnie. Za wcześnie było wejść do domu, gdyż Nicke nie zrobił jeszcze wieczornego obchodu. Kalle cicho i ostrożnie poruszał się w ciemności. Pomyśleć sobie, że sama możność poruszania się mogła być taką przyjemnością! Zauważył światło w domku Petersa. Okno było otwarte, a z wewnątrz dolatywały ciche głosy. O czym oni tam rozmawiają? Kalle poczuł, jak budzi się w nim chęć przygód. Gdyby tak zakraść się i stanąć pod tym oknem, wówczas dałoby się pewnie usłyszeć to i owo, co mogłoby okazać się pożyteczne. Podszedł na palcach bliżej. Zrobiwszy krok nasłuchiwał trwożnie. W końcu stanął tuż pod oknem. - Zbrzydło mi już to wszystko - usłyszał gniewny głos Nickego. - Mam już tego wszystkiego powyżej uszu i nie chcę mieć z tym więcej nic wspólnego! A potem spokojny i lodowato zimny głos Petersa: - A więc to tak... nie chcesz mieć z tym więcej nic wspólnego! A dlaczegóż to, jeśli wolno zapytać? - Bo tu coś jest nie w porządku - odpowiedział Nicke. - Przedtem to się wciąż mówiło o sprawie, miało się robić wszystko możliwe dla dobra sprawy. Człowiek był tylko biednym i głupim marynarzem i wierzył w tę gadkę. Ale teraz już nie wierzę. Bo to nigdy nie może być słuszne, żeby się tak obchodzić z dzieciakami, nawet jeśli dla sprawy miałoby to być jak najlepsze! - Strzeż się, Nicke - powiedział Peters. - Nie potrzebuję ci chyba przypominać, jak się postępuje z takimi, którzy próbują dać drapaka? Przez chwilę panowała cisza, po czym odezwał się niechętny głos Nickego: - E, no wiem przecież dobrze! - A zatem - mówił dalej Peters - ostrzegam cię przed popełnieniem dalszych głupstw. Gadasz tak głupio, że zaczynam już niemal podejrzewać, że umyślnie pozwoliłeś chłopcu uciec. - No, no, szefie! - powiedział Nicke gniewnie. - Ech, taki głupi to pewnie nie jesteś. Chyba nawet ty musisz sobie zdawać sprawę z tego, co znaczy dla nas jego ucieczka. Nicke nie odpowiedział. - Nigdy jeszcze w życiu tak się nie bałem - mówił Peters dalej. - Jeśli samolot wkrótce nie przyleci, to wszystko weźmie w łeb, możesz być pewny. Samolot! Kalle nadstawił uszu. Co to za samolot miał przybyć? Nie mógł jednak głębiej zastanawiać się nad tą sprawą. Ktoś nadchodził w ciemności, ktoś z latarką w ręku. Ktoś, kto szedł z małego domku profesora położonego u podnóża wzgórka. „To pewno Blom albo Svanberg” - pomyślał Kalle przywierając całym ciałem do ściany. Nie potrzebował jednak obawiać się. Człowiek z latarką szedł w kierunku największego domku i po chwili Kalle słyszał głos Bloma dolatujący z okna: - Samolot będzie tu jutro rano o siódmej. - To wspaniale - odpowiedział Peters. - Muszę doprawdy stąd się wydostać. Żeby chociaż pogoda była taka, żeby mogli lądować. - O tak, wicher się już znacznie uciszył - powiedział Blom. - Chcą otrzymać nowy meldunek, zanim wystartują. - To nadaj im - powiedział Peters. - Tu w zatoce z pewnością nie dmucha tak bardzo, żeby nie mogli lądować. Słuchaj, Nicke, dopilnuj, żeby dzieciak był gotów na godzinę siódmą! „Dzieciak” - to był oczywiście Rasmus! Kalle zacisnął pięści. A więc taki miał być koniec wszystkiego! Mieli wysłać stąd Rasmusa. Mieli go wywieźć daleko, zanim Kalle zdąży sprowadzić pomoc. Biedny, biedny Rasmus, dokąd miano go wywieźć? Co chciano z nim zrobić? Ach, cóż to za świństwo! W tej chwili odezwał się głos Nickego, zupełnie jak gdyby mógł słyszeć myśli Kallego. - Świństwo! Oto, co to wszystko jest - powiedział. - Biedny, mały dzieciak, który nikomu nie zrobił nic złego. Nie myślę w tym dopomagać. Szef może sobie sam wsadzać go do samolotu. - Nicke! - powiedział Peters, a głos jego brzmiał zastraszająco twardo. - Ostrzegłem cię, a teraz czynię to po raz ostatni. Dopilnuj, żeby dzieciak był gotów na siódmą! - Tfu, do licha - powiedział Nicke. - Szef wie przecież równie dobrze jak ja, że dzieciak nie wyjdzie z tego z życiem, podobnie jak i profesor. - O, tego właśnie nie wiem - powiedział Peters lekkim tonem. - Jeżeli profesor zechce postąpić rozsądnie, to... Zresztą, to nie należy do rzeczy! - Tfu, do licha! - powtórzył znów Nicke. Kalle czuł, jak gdyby coś dławiło go w gardle. Był rozgoryczony, wszystko wydawało się beznadziejne. Starali się, starali doprawdy ze wszystkich swych sił przyjść z pomocą Rasmusowi i profesorowi. Nie zdało się to jednak na nic. Ci źli ludzie wygrywali grę. Biedny, biedny Rasmus! Kalle brnął w ciemnościach pełen rozpaczy. Musi spróbować skontaktować się z profesorem, musi przygotować go na przybycie samolotu, który opuści się jutro rano jak wielki drapieżny ptak, aby pochwycić w swe szpony Rasmusa. Samolot, który miał wylądować na wodach zatoki, skoro tylko Blom prześle raport, że sztorm się uciszył... Kalle przystanął nagle. W jaki sposób Blom miał przesłać ten raport? Jak mógł to zrobić? Kalle gwizdnął z cicha. Mieli tu oczywiście gdzieś radiostację nadawczą. Tak, mieli tu radiostację nadawczą jak wszyscy szpiedzy i łotrzy, którzy musieli być w kontakcie z zagranicą. Nowa myśl zaczęła kiełkować w umyśle Kallego. Aparat nadawczy - to było coś, czego on sam najbardziej potrzebował w tej chwili. Nieba, gdzież jest ten aparat? Musi się tam dostać... może... może jest jeszcze trochę nadziei? Ten mały domek... stamtąd przecież przyszedł Blom! Stoi tu, tuż obok. Z okna pada słabe światełko. Kalle drży z podniecenia, gdy skrada się i zagląda przez okno. Nie ma nikogo. Lecz - dziw nad dziwy - jest aparat nadawczy, tak, tam stoi! Kalle naciska klamkę. Drzwi nie są zamknięte na klucz... „Dziękuję, kochany, drogi Blomie!” Jednym susem Kalle dopada aparatu i chwyta za mikrofon. Czy jest na świecie człowiek, który go usłyszy? Czy jest ktoś, kto zrozumie jego rozpaczliwe wołanie? - Na pomoc, na pomoc! - woła cichym, drżącym głosem. - Na pomoc, tu mówi Kalle Blomkvist. Jeżeli ktoś mnie usłyszy, to niech zadzwoni do wujka Bjorka... chciałem powiedzieć na policję w Lillkoping i powie, żeby przyjechali na wyspę Kalvon ratować nas. Wyspa nazywa się Kalvon i położona jest mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Lillkoping i trzeba się śpieszyć, bo jesteśmy porwani. Śpieszcie się, bo inaczej będzie nieszczęście, Kalvon nazywa się wyspa i... Czy jest ktoś na świecie, kto słyszy głos tej właśnie stacji? Ktoś, kto dziwi się w tej chwili niepomiernie, dlaczego głos ten umilkł tak nagle? Kalle sam dziwi się, skąd wzięła się ta lokomotywa, która nagle najechała na niego, i dlaczego tak bardzo boli go głowa. Potem ogarnia go nieprzenikniona ciemność i nie dziwi się już więcej. W ostatnim przebłysku świadomości usłyszał pełen nienawiści głos Petersa: - Zamorduję cię, ty mały łotrze! Nicke, chodź i zanieś go do tamtych! Rozdział XVII - Teraz musimy pomyśleć - powiedział Kalle dotykając ostrożnie guza z tyłu głowy. - A raczej - wy musicie myśleć. Bo mój mózg się oderwał od szypułki. Ewa-Lotta podeszła ze świeżym, mokrym ręcznikiem, którym owinęła głowę Kallego. - O, tak - powiedziała. - A teraz masz leżeć spokojnie i nie ruszać się. Kalle nic nie miał przeciwko temu, by leżeć spokojnie. Po tarapatach ostatnich czterech czy pięciu dni i nocy miękkie łóżko wydawało się błogosławieństwem dla całego ciała. Przyjemnie było też, chociaż może trochę, głupio, leżeć sobie i poddawać się zabiegom Ewy-Lotty. - Siedzę właśnie i myślę - odezwał się Anders. - Siedzę i myślę, czy jest człowiek, którego bardziej bym nie lubił niż Petersa, ale nie przychodzi mi nikt do głowy. Nawet ten nauczyciel robót, którego mieliśmy w zeszłym roku, też nie. Jak się dobrze zastanowić, to on przecież był nawet sympatyczny. - Biedny Rasmus - szeptała Ewa-Lotta. Wzięła świecznik i podeszła z nim do łóżka Rasmusa. Spał tak spokojnie i bezpiecznie, jak gdyby żadne zło nie istniało na świecie. „W migotliwym blasku świecy bardziej niż kiedykolwiek podobny jest do aniołka” - pomyślała sobie Ewa-Lotta. Twarzyczka jego wychudła, policzki, ocienione długimi, ciemnymi rzęsami, były szczupłe, a miękkie, dziecinne usta, które zwykle plotły tyle głupstw, były niewypowiedzianie wzruszające, gdy spał. Był taki milutki, tak bezbronny, że macierzyńskie uczucia Ewy-Lotty bolesną falą napływały do jej serca, gdy pomyślała o samolocie, który przybyć miał następnego ranka. - Czy doprawdy nic nie możemy zrobić? - zapytała zgnębiona. - Chciałbym zamknąć Petersa gdzieś razem z maszyną piekielną - powiedział Anders mściwie, zaciskając usta. - Taką małą, piekielną maszynką, która w pewnej chwili robi „pstryk”, i do widzenia panu! Kalle zaśmiał się cicho. Przyszła mu pewna myśl do głowy. - A propos zamknięcia, to właściwie wcale nie jesteśmy zamknięci. Ja przecież mam klucz! Możemy uciec, kiedy tylko zechcemy! - Wielkie nieba! Rzeczywiście! - powiedział Anders zaskoczony. - Ty przecież masz klucz! Na co my czekamy? Chodźcie, damy chodu! - Nie, Kalle musi leżeć spokojnie - zaprotestowała Ewa-Lotta. - Po takim uderzeniu, od którego gwiazdy stają w oczach, nie wolno mu nawet głowy unieść znad poduszki. - Poczekamy parę godzin - powiedział Kalle. - Gdybyśmy teraz wzięli Rasmusa do lasu, to będzie płakał tak, że słychać go będzie na całej wyspie. My zaś lepiej wyśpimy się tutaj niż pod jakimś krzakiem w lesie. - Mówisz tak mądrze, jak gdyby twój mózg znów zaczął działać! - krzyknął Anders. - Wiem, co zrobimy. Najprzód pośpimy parę godzin, a potem wymkniemy się gdzieś koło piątej. Musimy teraz prosić Boga, aby do tego czasu sztorm uciszył się na tyle, żeby ktoś z nas mógł przepłynąć na ląd i sprowadzić pomoc. - Tak, inaczej wszystko na nic - zgodziła się Ewa-Lotta. - Nie uda nam się ukrywać tu na wyspie przez dłuższy czas. Już ja wiem, jak to jest, gdy się jest z Rasmusem w lesie bez jedzenia. Anders wsunął się do śpiwora, który Nicke dobrotliwie pozwolił mu zatrzymać. - Podajcie mi kawę do łóżka o piątej - powiedział. - Teraz będę spał. - Dobranoc wobec tego! - powiedział Kalle. - Czuję już, że jutro zdarzy się moc rzeczy. Ewa-Lotta położyła się na swojej pryczy. Wsunęła ręce pod głowę i spoglądała w górę, gdzie jakaś głupia mucha bzykała i od czasu do czasu obijała się o sufit. - Muszę zresztą przyznać, że dość lubię Nickego - mruknęła. Następnie odwróciła się na bok i zdmuchnęła świecę. Wyspa Kalvon, położona o pięćdziesiąt trzy kilometry na południowy wschód od Lillkoping, wydaje się dużą i rozległą tylko temu, kto błądzi po niej, szukając szałasu w lesie. Dla tego, kto zbliża się do niej w samolocie, wyspa nie jest niczym innym jak małą, malutką, zieloną plamką w błękitnym morzu, pełnym takich samych małych, zielonych plamek. Skądsiś bardzo, bardzo daleko wystartował właśnie samolot w kierunku owej małej wysepki, położonej na skraju archipelagu, wśród tysiąca innych jej podobnych. Samolot ma silne motory i nie potrzebuje wielu godzin, aby przybyć do celu. Huczą one głucho i monotonnie, aż wkrótce już na Kalvon daje się słyszeć ten miarowy dźwięk, który powoli nabiera siły i staje się w końcu zastraszającym warkotem, gdy samolot zniża się nad cieśniną. Morze wznosi się ciężkimi falami po burzy, lecz w głębi zatoki nie ma wiatru i hydroplan z ogłuszającym hałasem śmiga nad powierzchnią wody i siada spokojnie przy pomoście. Wówczas to nareszcie budzi się Kalle. W tej samej chwili zdaje sobie sprawę, że tego huku i szumu wcale nie sprawia Niagara, która śniła mu się właśnie, lecz samolot, który ma zabrać Rasmusa i profesora. - Anders! Ewa-Lotta! Zbudźcie się! Brzmi to jak żałosny jęk i dzieci natychmiast wyskakują z łóżek. Uświadamiają sobie grozę sytuacji w całej pełni. Teraz trzeba cudu, aby zdążyli jeszcze uciec. Kalle rzuca spojrzenie na zegarek, wyciągając jednocześnie Rasmusa z łóżka. Jest dopiero piąta. Cóż to znowu za sposób przyjeżdżać dwie godziny przed wyznaczonym czasem? Rasmus jest śpiący i wcale nie chce wstawać, lecz dzieci nie zwracają uwagi na jego protesty. Ewa-Lotta wciska na niego szorstkimi ruchami kombinezon. Rasmus broni się jak zły kociak. Anders i Kalle podskakują z niecierpliwości. Rasmus wciąż stawia opór, więc w końcu Kalle bierze go za kark i ryczy: - Nie wyobrażaj sobie, że taki mazgaj jak ty kiedykolwiek będzie mógł zostać Białą Różą! To skutkuje. Rasmus milczy, a Ewa-Lotta szybko i zręcznie wkłada mu pantofle gimnastyczne. Kalle zaś pochyla się nad nimi i mówi błagalnym tonem: - Rasmusie, znów musimy uciekać! Może będziemy w tym ładnym szałasie, wiesz. Musisz biec, jak umiesz najprędzej! - Nigdy nie widziałem nic takiego - mówił Rasmus, gdyż tak mówił czasami jego tatuś. - Nigdy nie widziałem nic takiego, co za pomysły! Nareszcie są gotowi. Kalle podbiega do drzwi i nasłuchuje w napięciu. Dookoła panuje cisza. Wydaje się, że droga jest wolna. Grzebie w kieszeni szukając klucza. Grzebie i grzebie... - Och, nie - jęczy Ewa-Lotta - tylko nie powiedz teraz, że zgubiłeś klucz! - Ależ on musi tu być - mówi Kalle i jest tak zdenerwowany, że ręce mu drżą. - Musi tu być! W kieszeni od spodni nie ma jednak nic, jakkolwiekby w niej szukać. Kieszeń jest puściusieńka. Anders i Ewa-Lotta milczą. Gryzą bezradnie palce i czekają. - A może on wypadł, kiedy mnie nieśli tu wczoraj wieczorem - mówi Kalle. - No tak, dlaczegóż by nie miał wypaść, skoro wszystko tak się wikła - mówi Ewa- Lotta z goryczą. - Należało się tego po prostu spodziewać. Sekundy mijają. Drogocenne sekundy. Wszyscy szukają gorączkowo na podłodze. Wszyscy oprócz Rasmusa. Zaczął się bawić swoimi łódkami z kory. Płyną one po pryczy Kallego, która jest Oceanem Spokojnym. Na Oceanie Spokojnym leży klucz, który Rasmus bierze i umieszcza jako kapitana na łodzi. Łódź nazywa się „Hilda z Goteborgu”. To Nicke nazwał tak pięknie tę łódź. Zupełnie tak samo nazywał się statek, na którym Nicke był matem kiedyś, dawno temu. Mijają sekundy. Kalle, Anders i Ewa-Lotta szukają i gotowi są krzyczeć ze zdenerwowania. Lecz Rasmus i kapitan na „Hildzie z Goteborgu” nie są zdenerwowani ani trochę. Płyną przez Ocean Spokojny i jest im bardzo przyjemnie aż do chwili, gdy Ewa-Lotta z krzykiem porywa kapitana z jego posterunku, pozostawiając „Hildę z Goteborgu” bezpańską wśród skał. - Prędko, prędko! - woła Ewa-Lotta dając klucz Kallemu. Kalle bierze go i już chce włożyć do zamka, gdy nagle słyszy coś i rzuca pełne rozczarowania spojrzenie na pozostałych. - Za późno, już idą - mówi. Jest to właściwie zbędne wyjaśnienie, gdyż z pobladłych twarzy tamtych może wyczytać, że i oni słyszeli kroki równie dobrze, jak on. Ten, kto nadchodzi teraz, śpieszy się bardzo, śpieszy się ponad wszelkie pojęcie. Słyszą klucz w zamku, drzwi otwierają się z trzaskiem i staje w nich Peters z dzikim wyrazem twarzy. Pędzi prosto do Rasmusa i bierze go za ramię. - Chodź! - woła szorstko - Śpiesz się, idziemy! Rasmus jednak ma już dość wszelkich napaści. Czemu oni tak szarpią? Najprzód kapitana z „Hildy”, a teraz jego samego? - A właśnie, że nigdzie nie pójdę - mówi ze złością. - Idź sobie, głupi inżynierze Peters! Wówczas Peters schyla się i bierze go wpół mocnym chwytem. Idzie ku drzwiom. Perspektywa rozłąki z Ewą-Lottą, Kallem i Andersem przeraża Rasmusa do utraty rozsądku. Wierzga, rzuca się i krzyczy: - Ja nie chcę... ja nie chcę... ja nie chcę! Ewa-Lotta zakrywa twarz dłońmi i płacze. To jest straszne. Kalle i Anders z trudem się opanowują. Stoją nieruchomo, zrozpaczeni, i słyszą, jak Peters zamyka drzwi na klucz i odchodzi, słyszą krzyk Rasmusa, który pomału cichnie w oddali. Nagle życie wstępuje znów w Kallego. Wyjmuje swój klucz. Nie mają już nic do stracenia. Muszą przynajmniej widzieć smutny koniec tej sprawy, aby potem móc wszystko opowiedzieć policji. Potem, gdy już będzie za późno, gdy Rasmus i profesor zginą gdzieś, gdzie szwedzka policja nic nie będzie mogła zrobić. Leżą za krzakami w pobliżu pomostu, śledząc dramatyczne wypadki gorejącymi oczyma. Oto tam stoi samolot. A oto nadchodzi Blom i Svanberg prowadząc między sobą profesora. Więzień ma ręce związane z tyłu i nie stawia oporu. Wydaje się, że jest niemal apatyczny. Wchodzi posłusznie do samolotu, siada i spojrzeniem bez wyrazu patrzy przed siebie. W tej samej chwili z dużego domu wybiega Peters. Na ręku niesie Rasmusa, a Rasmus wierzga i krzyczy równie przeraźliwie jak przedtem: - Ja nie chcę... ja nie chcę... ja nie chcę! Peters idzie szybko po długim pomoście, a gdy profesor dostrzega swego syna, twarz jego przybiera wyraz takiej rozpaczy, jakiej nie widzieli jeszcze nigdy w życiu. - Ja nie chcę... ja nie chcę... ja nie chcę! - krzyczy Rasmus. Peters uderza go z wściekłością, chcąc zmusić do milczenia, a wtedy Rasmus zaczyna jeszcze bardziej krzyczeć. Nagle na pomoście zjawia się Nicke, chociaż nie widzieli, skąd przyszedł. Twarz ma zaczerwienioną i zaciśnięte pięści. Nie porusza się, stoi w miejscu, patrząc na Rasmusa z nieopisanym wyrazem żalu i współczucia w oczach. - Nicke! - krzyczy Rasmus. - Pomóż, Nicke! Nicke! Czy nie słyszysz?... Wątły głosik załamuje się, Rasmus płacze zrozpaczony i wyciąga ręce do tego, który zawsze był taki dobry i robił takie piękne łódki z kory. Wówczas staje się coś niezwykłego. Jak wielki, rozjuszony byk Nicke puszcza się pędem przez pomost. Dogania Petersa tuż przy samolocie i z krzykiem wydziera mu Rasmusa. Wymierza Petersowi cios pięścią w podbródek tak silny, że ten pada. Zanim zdążył odzyskać równowagę, Nicke biegnie już z powrotem po długim pomoście. . Peters krzyczy za nim, a Ewę-Lottę przechodzi dreszcz, nigdy bowiem nie słyszała straszniejszego krzyku: - Stój, Nicke! Bo będę strzelał! Nicke nie staje. Przyciska tylko Rasmusa jeszcze bardziej do siebie i biegnie w kierunku lasu. Wówczas rozlega się huk wystrzału. I jeszcze jeden. Widocznie jednak Peters jest zbyt wzburzony, by dobrze celować. Nicke biegnie dalej i znika wkrótce pomiędzy świerkami. Okrzyk, jaki wydaje Peters, jest niemal nieludzki. Daje znak Blomowi i Svanbergowi, by mu towarzyszyli, i wszyscy trzej puszczają się w pogoń za zbiegiem. Kalle, Anders i Ewa-Lotta leżą za krzakami i spoglądają z przerażeniem w stronę lasu. Co tam się dzieje pomiędzy świerkami? Jeszcze straszniej jest nic nie widzieć, słyszeć tylko okropny głos Petersa, jego krzyk i przekleństwa rozlegające się coraz dalej w głębi lasu. Wówczas Kalle odwraca wzrok i spogląda w innym kierunku. W stronę samolotu. Siedzi w nim profesor i pilot, który go pilnuje. Więcej nie ma nikogo. - Anders - szepce Kalle - pożycz mi swojego noża. Anders wyciąga nóż zza paska. - Co masz zamiar zrobić? - szepce. Kalle próbuje ostrza noża. - Uszkodzenie - odpowiada. - Uszkodzenie samolotu. Jest to jedyne, co w tej chwili mogę wymyślić. - Wcale nieźle to wymyśliłeś, mimo guza na głowie - szepcze Anders zachęcająco. Kalle zdjął ubranie. - Wrzaśnijcie parę razy porządnie za jakąś minutę - komenderuje. - Tak, żeby pilot spojrzał w tę stronę. Następnie wyrusza w drogę. Zatacza półkole pomiędzy świerkami i zbliża się do pomostu. Gdy zaś Ewa-Lotta i Anders zaczynają wznosić indiańskie okrzyki, przebiega kilka pozostałych metrów i zsuwa się do wody. Rachuby go nie zawodzą. Pilot spogląda czujnie w kierunku, skąd rozlegają się krzyki, i nie widzi drobnej, chłopięcej postaci, która przebiega z szybkością błyskawicy. Kalle płynie pod pomostem. Bezszelestnie, tak właśnie jak robili to wiele razy podczas wojny Róż. Wkrótce dosięga końca pomostu i jest tuż przy samolocie. Spogląda ostrożnie w górę i przez otwarte drzwi kabiny widzi pilota. Widzi również profesora i, co więcej, profesor widzi go również. Pilot wpatruje się bacznie w las i nic nie dostrzega. Kalle podnosi nóż i robi nim kilka ruchów, jak gdyby piłował, aby dać do zrozumienia profesorowi, po co tu przybył. Profesor rozumie go. Wie również, co sam powinien zrobić. Jeżeli Kalle zacznie manipulować nożem przy samolocie, powstanie niewątpliwie hałas, którego pilot nie będzie mógł nie słyszeć. Chyba że uwagę jego odwróci większy jeszcze hałas dochodzący skądinąd. Profesor postanowił narobić odpowiedniego hałasu. Zaczyna krzyczeć, wyć i tupać. Niech sobie pilot myśli, że zwariował, to przecież doprawdy cud, że tak się nie stało dotychczas. Na przeraźliwy okrzyk więźnia pilot podskoczył z przerażenia. Przestraszył się go, ponieważ jest tak nieoczekiwany. Następnie wpada w złość, gdyż dał się przestraszyć. - Zamknij gębę! - mówi z dziwnym, obcym akcentem. Nie umie wiele po szwedzku, tyle jednak umie. - No, zamknij gębę! - mówi, a dziwny akcent sprawia, że brzmi to niemal sympatycznie. Profesor jednak wrzeszczy i kopie jeszcze bardziej. - Będę robił tyle hałasu, ile mi się podoba! - krzyczy i czuje w tej samej chwili, że przyjemnie jest móc tak walić nogami i hałasować. Przynosi to ulgę napiętym nerwom. - No, zamknij gębę, ty! - woła pilot. - Inaczej dostaniesz w nos! Profesor krzyczy dalej, a w dole, przy wodzie, Kalle działa szybko i sprawnie. Tuż przy sobie ma lewy ponton samolotu, który przebija nożem raz po raz, nacina i uderza, gdzie popadnie. Woda zaczyna przedostawać się przez wiele małych otworów. Kalle jest zadowolony ze swego dzieła. „Tak, tak, przydałoby się wam trochę nieprzepuszczalnego metalu!” - myśli sobie płynąc z powrotem pod pomostem. - Zamknij gębę, ty! - mówi znów pilot. Tym razem profesor jest posłuszny. Rozdział XVIII Jest wtorek pierwszego sierpnia, godzina szósta rano. Słońce świeci nad Kalvon, morze jest błękitne, wrzos kwitnie, trawa jest mokra od rosy, a Ewa-Lotta stoi przy krzaku i wymiotuje. Czy będzie robiło się jej niedobrze przez całe życie za każdym razem, gdy sobie przypomni ten ranek? Nigdy nie zapomni go ani ona, ani nikt z tych, którzy go przeżyli. To, ten wystrzał. Gdzieś w głębi lasu ktoś strzelał. Gdzieś daleko, dość daleko stąd. W ciszy poranka jednak wystrzał ten rozległ się donośnym i złowieszczym echem, a dźwięk jego uderzył w bębenki uszne tak wyraźnie i ostro, że zrobiło się jej niedobrze i musiała odejść na stronę i wymiotować. Nie wiedziała, w jaki cel trafiła ta kula. Wiadomo było tylko, że Rasmus i Nicke znajdowali się tam w głębi lasu wraz ze strasznym człowiekiem, który był uzbrojony. Nic nie można było zrobić. Tylko czekać, chociaż właściwie nie bardzo było wiadomo na co. Chyba na to, że coś się zdarzy - cokolwiek bądź, byleby zmieniło nieznośną sytuację. Czekać w nieskończoność! Wydawało się, że trwa to już wieczność całą. Może już zawsze tak miało być - słońce poranne nad długim pomostem, hydroplan kołyszący się na wodzie, mały ptaszek trzepoczący się pomiędzy krzewami, czerwone mrówki łażące po kamieniu za krzakiem, gdzie leżą na brzuchu i czekają. W głębi lasu zaś nic poza ciszą. Czy to rzeczywiście trwać tak miało całą wieczność?... Anders ma dobre uszy, słyszy więc pierwszy. - Słyszę coś - mówi. - Zupełnie jak gdyby zbliżała się motorówka. Nasłuchują wszyscy. Tak, rzeczywiście - z daleka, od strony morza, dochodzi słabiutki warkot. Na tym odludnym archipelagu, który wydaje się opuszczony przez Boga i ludzi, ten słabiutki warkot jest pierwszym dźwiękiem, jaki dociera do nich ze świata zewnętrznego. W ciągu pięciu dni swego pobytu na wyspie nie napotkali żadnego człowieka, żadnej motorówki ani chociażby barki rybackiej. Teraz zaś jakaś motorówka jest na fiordzie. Czy przybędzie tu? Kto wie? Jest tu tyle zatok i cieśnin, istnieje tysiące możliwości, że łódź zmierza gdzie indziej. Jeśli jednak zbliża się tutaj - czy nie można by wybiec na pomost i krzyczeć, ile tylko sił w płucach: „Przybądźcie tutaj, przybądźcie tutaj, zanim będzie za późno!” A może na łodzi są rozbawieni wycieczkowicze, którzy będą machać chusteczkami i śmiać się i pojadą sobie dalej, nie myśląc wcale zbliżyć się i dowiedzieć, o co chodzi? Z każdą chwilą trudniej jest wytrzymać w tym napięciu i nieświadomości. - Nigdy nie będziemy normalnymi ludźmi po tym wszystkim - mówi Kalle. Dzieci jednak nie słyszą go wcale. Do ich świadomości nie dociera nic poza owym warkotem z daleka, od strony morza. Hałas zbliża się. Wkrótce dostrzegają już łódź daleko, daleko. Aż dwie łodzie! Od strony lasu również ktoś się pojawia. Jest to Peters. Tuż za nim Blom i Svanberg. Biegną w stronę samolotu, jak gdyby chodziło o ich życie. Może oni też usłyszeli motorówki i boją się teraz. Nickego i Rasmusa nie widać. Czy to znaczy, że... nie, nie są w stanie pomyśleć nawet o tym, co to może znaczyć! Oczy ich śledzą Petersa. Jest teraz przy samolocie i wskakuje do kabiny, w której siedzi profesor. Dla Bloma i Svanberga nie ma w niej widocznie miejsca. Słyszą, jak Peters krzyczy do nich: - Schowajcie się w lesie tymczasem! Przyjadą po was wieczorem! Śmigło furkocze. Samolot zaczyna rzucać się naprzód i w tył po wodzie, a Kalle z całych sił zagryza wargi. Teraz okaże się, czy jego plan udał się, czy nie. Naprzód i w tył. Naprzód i w tył na wodzie. Samolot nie wznosi się jednak. Pochyla się ciężko na lewą stronę, pochyla się coraz bardziej i wali się na bok. - Hura! - krzyczy Kalle zapominając o wszystkim. Przypomina sobie jednak zaraz, że przecież i profesor znajduje się w samolocie, i gdy widzi, że samolot zaczyna zanurzać się w wodzie, ogarnia go niepokój. - Chodźcie! - woła. - Prędzej! Wybiegają zza krzaków, dzika mała armia, która czaiła się tak długo w zasadzce. Samolot utonął w zatoce. Nie widać go już. W wodzie zaś pływają ludzie. Dzieci liczą niespokojnie, tak, jest ich trzech. Nagle pojawiają się motorówki. Motorówki, o których już niemal zapomnieli. Wielkie nieba, któż to tam stoi na dziobie jednej z nich? - Wujku Bjork! Wujku Bjork! Wujku Bjork! Krzyczą tak, że struny głosowe mało nie pękną im z napięcia. - Ach, to wujek Bjork! - szlocha Ewa-Lotta. - Drogi, kochany, jak to dobrze, że on tu jest! - A jaką moc policjantów przywiózł ze sobą! - wrzeszczy Kalle z radością i ulgą. Wszystko kotłuje się w zatoce jak zupa w garnku. Widzą jedynie moc mundurów, rzucane koła ratunkowe i ludzi wyciąganych z wody. Widzą w każdym razie, że dwóch wyciągnięto. Lecz gdzie jest trzeci? Trzeci płynie w kierunku lądu. Wydaje się, że nie chce przyjąć pomocy. Ma widocznie zamiar sam się ratować. Jedna z motorówek puszcza się za nim w pogoń. Zdążył jednak odpłynąć spory kawałek naprzód. Teraz dopłynął do pomostu. Przytrzymuje się go, wdrapuje się na pomost i długimi susami biegnie wprost do miejsca, gdzie znajdują się Anders, Ewa-Lotta i Kalle. Skryli się znów za krzaki, gdyż ten, który zbliża się biegiem, wygląda jak szalony i boją się go okropnie. Jest już tuż blisko i widzą jego oczy pełne wściekłości, rozpaczy i nienawiści. Ale on nic nie widzi, nie widzi małej armii za krzakiem. Nie wie, że jego najbardziej zaciekli wrogowie są tak blisko. W chwili gdy ich mija, szczupła, koścista chłopięca noga wysuwa się pod jego nogi. Potyka się o nią i z przekleństwem pada na twarz wśród wrzosów. Teraz jego wrogowie rzucają się na niego wszyscy troje. Kładą się na nim, przyciskają jego głowę do ziemi i krzyczą, aż echo się rozlega: - Wujku Bjork! Wujku Bjork! Na pomoc! A wujek Bjork nadbiega. Naturalnie. Nigdy jeszcze nie zawiódł swych przyjaciół, dzielnych rycerzy Białej Róży. W głębi lasu zaś leży na mchu człowiek twarzą do ziemi, a przy nim siedzi malutki chłopczyk i płacze. - Popatrz, Nicke, jak ci krew idzie - mówi Rasmus. Na koszuli Nickego jest czerwona plama, która zwiększa się szybko. Rasmus dotyka jej brudnym paluszkiem. - Fe, do bombki, jaki on jest głupi ten Peters! Czy on strzelił w ciebie, Nicke? - Tak - mówi Nicke, a głos jego jest cichy i brzmi jakoś dziwnie. - Tak, strzelił do mnie... ale nie płacz... najważniejsze, że tobie się nic nie stało! Jest biednym i głupim marynarzem. Leży i myśli, że teraz przyjdzie mu umierać. I cieszy się z tego. Zrobił tyle głupstw w życiu, a teraz cieszy się z tego, że to, co zrobił ostatnio, było słuszne i dobre. Uratował Rasmusa. Właściwie nie jest tego pewien, ale wie przynajmniej, że starał się to uczynić. Wie, że biegł, aż serce jego zaczęło pracować jak miech, i czuł, że biec tak dłużej nie będzie już miał sił. Wie, że trzymał Rasmusa mocno w ramionach aż do chwili, gdy trafiła go kula i upadł. Rasmus zaś pobiegł jak mały, wystraszony zajączek prosto pomiędzy drzewa i schował się. Teraz zaś wrócił znów do Nickego, ten mały zajączek, a Peters znikł. Nagle bowiem pilno mu było bardzo do ucieczki. Najwidoczniej nie śmiał zostać w lesie i szukać Rasmusa. Dlatego też są teraz sami, Nicke i ten mały knot, który siedzi przy nim i płacze i jest jedyną istotą, do jakiej kiedykolwiek przylgnęło serce Nickego. Nicke sam nie rozumie, jak to się stało. Nie pamięta, jak to się zaczęło... może zaczęło się to już pierwszego dnia, gdy Rasmus dostał łuk i gdy w podzięce zarzucił ramiona na szyję Nickemu i powiedział: - Uważam, że jesteś taki dobry, kochany Nicke! Teraz zaś Nickego dręczy wielka troska. Jak zrobić, żeby Rasmus poszedł stąd i dostał się z powrotem do tamtych. Coś musiało tam zajść przy pomoście. Ten samolot przecież wcale nie odleciał, a i przybycie motorówek musiało coś oznaczać. Coś mówi Nickemu, że nadszedł już kres tej potwornej historii i że z Petersem już koniec - podobnie jak z nim samym. Nicke jest zadowolony. Wszystko byłoby dobrze, gdyby tylko Rasmus mógł powrócić do ojca teraz, zaraz. Małe dziecko nie może przecież siedzieć w lesie i patrzeć, jak człowiek umiera. Tego Nicke pragnie zaoszczędzić swemu przyjacielowi, lecz nie wie, jak ma postąpić. Nie może mu powiedzieć: „Musisz iść, bo stary Nicke będzie teraz umierał, a wtedy chce być sam... leżeć tu zupełnie sam i cieszyć się z tego, że znów jesteś wolnym i szczęśliwym chłopcem i że będziesz się mógł bawić swoim łukiem i swoimi łódkami, które ci Nicke zrobił z kory”. Nie, tak nie można powiedzieć! Teraz Rasmus obejmuje go rączką za szyję i mówi swym najczulszym głosikiem: - Chodź, kochany Nicke, pójdziemy sobie stąd! Pójdziemy do mojego tatusia! - Nie, Rasmusie - mówi Nicke z trudem. - Nie będę mógł iść, rozumiesz, będę musiał tutaj zostać. Ale idź sam... ja chcę, żebyś poszedł. Rasmus wysuwa dolną wargę. - A ja właśnie nie pójdę - mówi stanowczo. - Poczekam, aż ty pójdziesz ze mną. I już! Nicke nie odpowiada. Nie ma już sił i nie wie, co ma zrobić. Rasmus zaś przytula nosek do jego policzka i szepcze: - Bo ja cię lubię tak bardzo, tak bardzo! Wówczas Nicke płacze. Nie płakał, odkąd był dzieckiem. Teraz plącze. Bo jest taki zmęczony i dlatego, że po raz pierwszy ktoś mówi mu coś takiego. - Że też ty mnie lubisz - mówi pociągając nosem. - Że też ty możesz lubić kidnapera... - No bo ja uważam, że kidnaperzy są grzeczni - zapewnia Rasmus. Nicke zbiera ostatnie siły. - Rasmusie, teraz musisz iść, jak ci mówię. Musisz iść do Kallego i Andersa, i Ewy- Lotty. Musisz przecież zostać Białą Różą! Chcesz tego przecież? - Tak, oczywiście, ale... - No więc! Śpiesz się! Zdaje mi się, że oni na ciebie czekają! - Tak, ale ty, Nicke? - Ja sobie będę tu leżał na mchu i będzie mi tak przyjemnie. Będę sobie leżał i odpoczywał, i słuchał, jak ptaszki świergocą. - Tak, ale... - zaczyna znów Rasmus i w tej samej chwili słyszy z daleka wołanie. Ktoś woła go po imieniu. - To przecież tatuś! - mówi Rasmus radośnie. Wówczas Nicke znów zaczyna płakać, lecz teraz cichutko, z głową wtuloną w mech. Czasami Bóg jest dobry dla starego grzesznika - teraz nie potrzebuje już niepokoić się o Rasmusa. Płacze z wdzięczności... i dlatego, że tak trudno jest pożegnać się z tą małą istotą w brudnym kombinezonie, która stoi wahając się, czy pójść do tatusia, czy zostać z Nickem. - Idź i powiedz swemu tatusiowi, że tu w lesie leży stary, podziurawiony kidnaper - mówi Nicke. Wówczas Rasmus znów zarzuca mu rączki na szyję i szlocha: - Ty wcale nie jesteś starym, podziurawionym kidnaperem, Nicke! Nicke z trudem podnosi rękę i głaszcze Rasmusa po policzku. - Żegnaj, Rasmusie! - szepcze. - Idź teraz i zostań Białą Różą. Najpiękniejszą, małą białą różyczką... Rasmus słyszy znów wołanie ojca. Wstaje pociągając nosem i chlipiąc i patrzy niezdecydowany na Nickego. Potem odchodzi. Odwraca się kilka razy i macha rączką. Nicke nie ma sił odpowiedzieć mu, lecz odprowadza małą chłopięcą postać spojrzeniem swych głupich, niebieskich oczu, które są pełne łez. Teraz już nie ma Rasmusa. Nicke zamyka oczy. Jest zadowolony - i zmęczony. Teraz dobrze będzie zasnąć. Rozdział XIX - Valter Sigfrid Stanislaus Peters - mówi komisarz policji miejskiej - zgadza się w zupełności. Nareszcie! Czy nie uważacie sami, że czas już był najwyższy, by was złapać? Inżynier Peters nie odpowiedział na pytanie. - Dajcie mi papierosa! - odezwał się wreszcie niecierpliwie. Posterunkowy Bjork podszedł i wetknął mu papierosa między wargi. Peters siedział na kamieniu przy pomoście. Ręce miał w kajdankach. Za nim stali Blom, Svanberg i pilot zagraniczny. - Wiadomo wam może, że poszukiwaliśmy was od dość dawna - mówił dalej komisarz policji. - Wykryliśmy waszą stację nadawczą przed trzema miesiącami, ale zniknęliście właśnie w chwili, gdy mieliśmy was ująć. Czy zbrzydła wam praca szpiegowska, skoro przerzuciliście się na porywanie ludzi? - Jedno jest równie dobre jak drugie - odpowiedział Peters z nie ukrywanym cynizmem. - Być może - oświadczył komisarz. - Teraz już koniec z jednym, jak i z drugim, jeśli o was chodzi. - Tak, teraz to człowiek już gotów z kretesem - przytaknął Peters z goryczą. Zaciągnął się kilka razy głęboko. - Chciałbym bardzo wiedzieć jedną rzecz - powiedział następnie. - W jaki sposób dowiedzieliście się, że jestem tu, na Kalvon? - Tego nie wiedzieliśmy do chwili, gdy przybyliśmy tu - odpowiedział komisarz. - To zaś, żeśmy tu przybyli, spowodował stary nauczyciel ze szkoły w Lillkoping, który przypadkiem usłyszał na falach krótkich wezwanie, jakie nadał nasz przyjaciel Kalle Blomkvist wczoraj wieczorem. Peters rzucił na Kallego spojrzenie pełne nienawiści. - Powinienem był się tego spodziewać - powiedział. - Czy nie mogłem przyjść o dwie minuty wcześniej i stuknąć go na dobre! Przeklęte dzieciaki! To ich wina od początku do końca. Wolałbym bić się ze wszystkimi szwedzkimi władzami bezpieczeństwa niż z tą trójką! Komisarz podszedł do trzech Białych Róż siedzących na pomoście. - Władze bezpieczeństwa mogą cieszyć się z tego, że mają tak dobrych pomocników - powiedział. Cała trójka skromnie spuściła oczy. Kalle zaś pomyślał sobie, że właściwie nie pomagali przecież policji, tylko ściśle biorąc Rasmusowi. Peters zgasił niedopałek obcasem i zaklął cicho z głębi serca. - Na co my właściwie czekamy? - warknął ze złością. - Ruszajmy w drogę! Mała, zielona wysepka wśród setek innych na letnim błękicie morza. Słońce świeci nad małymi domkami, nad długim pomostem i nad łodziami, które kołyszą się przy nim na falach. Wysoko nad wierzchołkami świerków mewy żeglują na swych białych skrzydłach. Od czasu do czasu któraś z nich błyskawicznie zanurza się w wodzie i wypływa z rybą w dziobie. Mały ptaszek trzepocze się z pewnością wciąż jeszcze zaaferowany pomiędzy krzewami, a czerwone mrówki z pewnością wędrują przez kamienie tam w lesie. Tak, być może, będzie dziś i jutro, i przez wszystkie dni do końca lata. Nikt jednak nie będzie tego wiedział, gdyż nikogo tam nie będzie. Za krótką, krótką chwilę ta mała wysepka będzie opuszczona, zniknie im z oczu i nigdy już jej nie zobaczą. - Teraz nie widzę już domku Ewy-Lotty - odezwał się Kalle. Siedzieli zbici w gromadkę na dziobie motorówki i patrzyli uparcie na zieleniejącą wysepkę, którą właśnie opuszczali. Odwracali się ku niej i przechodził ich dreszcz. Byli szczęśliwi, że mogą opuścić to słoneczne, zielone więzienie. Rasmus nie oglądał się za siebie. Siedział na kolanach ojca i był bardzo zaniepokojony tym, że tatusiowi wyrosła broda. Może ta broda wyrośnie jeszcze bardziej i będzie tak długa, że będzie się wplątywać w koła, gdy tatuś pojedzie na motocyklu! I jeszcze jedna rzecz go niepokoiła. - Tatusiu, dlaczego Nicke śpi, chociaż jest dzień? Chcę, żeby się obudził i rozmawiał ze mną. Profesor rzucił pełne troski spojrzenie na nosze, na których leżał nieprzytomny Nicke. Czy kiedykolwiek będzie miał okazję podziękować temu człowiekowi za to, co uczynił dla jego syna? Z pewnością nie. Z Nickem było źle, szansę na to, że przeżyje, były niewielkie. Upłynie co najmniej dwie godziny, zanim znajdzie się na stole operacyjnym, a wówczas będzie już z pewnością za późno. Był to w istocie wyścig ze śmiercią. Posterunkowy Bjork robił wszystko, co było w jego mocy, by przyśpieszyć podróż, lecz... - Teraz nie widzę już pomostu! - odezwała się Ewa-Lotta. - Tak, świetnie, że go już nie widać - odparł Kalle. - Ale spójrz, Andersie, tam daleko jest skała, przy którejśmy się kąpali! - I nasz szałas! - mruknął Anders. - W szałasach bardzo przyjemnie jest spać, wiesz, tatusiu? - informował Rasmus. Nagle Kalle przypomniał sobie coś, o czym koniecznie chciał pomówić z profesorem. - Mam nadzieję, że motocykl wujka będzie stał tam, gdzieśmy go postawili - powiedział. - Mam nadzieję, że nikt go nie świsnął. - Możemy tam pojechać któregoś dnia i odszukać go - odpowiedział profesor. - O wiele bardziej niepokoję się o swoje papiery. - Ech - przerwał Kalle. - Schowałem je w bezpiecznym miejscu. - Teraz możesz chyba powiedzieć, gdzie? - dopytywała się Ewa-Lotta ciekawie. Kalle uśmiechnął się tajemniczo. - Zgadnij! W szufladzie biurka na strychu piekarni, oczywiście! Ewa-Lotta krzyknęła: - Czyś ty rozum postradał! Pomyśl, jeśli Czerwoni je wykradli! Kalle stropił się nieco na tę myśl. Uspokoił się jednak szybko. - Ech! - powiedział. - To wykradniemy je z powrotem! - Tak! - wtrącił Rasmus z zapałem. - Będziemy wznosić okrzyki wojenne i wykradniemy je z powrotem. Ja też zostanę Białą Różą, tatusiu! Ta sensacyjna wiadomość nie pocieszyła jednak profesora. - Osiwieję przez ciebie, Kalle - powiedział. - Mam oczywiście wobec ciebie dług wdzięczności do końca mego życia, ale mówię ci, że jeżeli papierów nie będzie... Tu przerwał mu posterunkowy Bjork: - Proszę się nie niepokoić, profesorze! Jeżeli Kalle Blomkvist mówi, że dostanie pan papiery, to dostanie je pan z pewnością! - Teraz Kalvon znikła już zupełnie - powiedział Anders i splunął na pieniącą się wodę. - A Nicke wciąż śpi i śpi - dziwił się Rasmus. Stara, kochana kwatera główna - nikt nigdy nie miał lepszej niż Biała Róża! Strych piekarni jest duży i przestronny i jest tam tyle miłych rzeczy. Podobnie jak wiewiórki gromadzą zapasy w swym gnieździe, Białe Róże w ciągu lat ściągały tutaj wszystkie swoje skarby. Łuki, tarcze oraz drewniane pałasze zdobią ściany. Z sufitu zwisa trapez. Piłki do tenisa stołowego, rękawice bokserskie i stare tygodniki cisną się po kątach. Przy jednej zaś z długich ścian stoi stare, zniszczone biurko Ewy-Lotty, w którym Biała Róża przechowuje swą tajemniczą skrzynkę z przeróżnymi skarbami. W skrzynce tej leżą papiery profesora. Właściwie mówiąc leżały. Oddali mu już te nieznośne papiery, które sprawiły tyle kłopotów i które w przyszłości będzie na pewno przechowywał bezpiecznie zamknięte w skrytce bankowej. Nie, Czerwoni nie wzięli ich. Obawy Ewy-Lotty były nieuzasadnione. - Chociaż, gdybyśmy wiedzieli, że one tam są, to bylibyśmy je zabrali do naszej kwatery głównej - powiedział Sixten, gdy wszyscy rycerze Czerwonej i Białej Róży omawiali ostatnie wydarzenia. Siedzieli na skraju ogrodu piekarza, na stoku pagórka przy strumieniu, a Anders opowiadał całą tę niesamowitą historię używając wielu zamaszystych gestów i wielkich słów. - Zaczęło się od tego, że zawisłem na tym krzaku we wtorek w nocy. Od tego czasu nie miało się ani jednej spokojnej chwili - zapewniał. - Zawsze macie szczęście - powiedział Sixten z goryczą. - Dlaczego ci kidnaperzy nie mogli przyjść kilka minut wcześniej, kiedy myśmy przechodzili koło willi Eklunda? - Daj spokój - oświadczyła Ewa-Lotta. - Biedny Peters miałby jeszcze was mieć na karku? Uważasz, że kara dożywotniego więzienia mu nie wystarczy? - Chcesz koniecznie dostać w skórę? - warknął Sixten. Był to pierwszy wieczór po powrocie do domu. Od tego czasu minęło już parę dni. W tej chwili Białe Róże zebrały się w swej kwaterze głównej na strychu piekarni. Wódz ich stoi pośrodku i przemawia gromkim głosem: - Szlachetny mąż i dzielny wojak pasowany będzie teraz na rycerza Białej Róży. Bojownik, którego imię budzi postrach wokoło. Rasmusie Rasmussonie - wystąp! Siejący postrach bojownik występuje naprzód. Jest mały, a widok jego nie napędza nikomu wielkiego stracha, lecz w oczach jego płonie ów ogień, który znamionuje rycerza Białej Róży. Podnosi wzrok na wodza. W głębi jego ciemnoniebieskich oczu jest światło, światło, które wyraźnie mówi o tym, iż głębokie i serdeczne jego pragnienie ma się teraz ziścić. Nareszcie zostanie Białą Różą - nareszcie! - Rasmusie Rasmussonie, podnieś teraz prawą rękę i złóż wielką przysięgę. Przysięgnij, że pozostaniesz wierny Białej Róży teraz i po wszystkie dni, że nie będziesz zdradzał żadnych tajemnic i że będziesz zwalczał Czerwoną Różę, gdziekolwiek wytknie nos. - Spróbuję - odparł Rasmus Rasmusson. Podniósł rękę i zaczął: - Przysięgam, że będę Białą Różą teraz i po wszystkie dni i że będę zdradzał wszystkie tajemnice, gdziekolwiek wetknę nos, fe, do bombki, na to przysięgam! - Zdradzać wszystkie tajemnice będzie z pewnością - szepnął Kalle do Ewy-Lotty. - Nigdy nie widziałem dzieciaka, który by tak trzepał, co popadnie, jak ten. - Tak, ale on jest miły z tym wszystkim - odparła Ewa-Lotta. Rasmus spoglądał pełen oczekiwania na wodza - co teraz miało się zdarzyć? - Ech, źle powiedziałeś - oburzył się Anders. - A zresztą to wszystko jedno. Rasmusie Rasmussonie, padnij na kolana! Rasmus ukląkł na wydeptanej podłodze strychu. Och, jaki był uradowany, chętnie pogłaskałby deski podłogi - od tej chwili będzie to jego kwatera główna również! Wódz zdjął szablę ze ściany. - Rasmusie Rasmussonie - powiedział. - Skoro już złożyłeś uroczystą przysięgę na dochowanie wierności Białej Róży, pasuję cię na rycerza Białej Róży. Uderzył mieczem po ramieniu Rasmusa, a Rasmus promieniejąc z radości zerwał się z podłogi. - Czy ja już na pewno teraz jestem Białą Różą? - zapytał. - Bielszą od większości Róż - odpowiedział Kalle. W tej samej chwili przez otwarte okno strychu wpadł kamień i z hukiem wylądował na podłodze. Anders podniósł go pośpiesznie. - Wiadomość od wroga - powiedział rozwijając papier owinięty dookoła kamienia. - Co piszą mili Czerwoni? - spytała Ewa-Lotta. Zawszone pudle Białej Róży - czytał Anders. - Trafić od razu na stare papiery za półkami na książki to potraficie, lecz Stormumriken nie dostanie się nigdy w wasze ręce. Znajduje się on bowiem w Jamie Wielkiego Dzikiego Zwierza, a imię jego jest TAJEMNE! Lecz gdy Wielki Dziki Zwierz ugryzie was w nos, powiecie połowę jego imienia. Z reszty piecze się chleb, czy zrozumieliście to, zawszone pudle? - Czy mamy wznieść okrzyk wojenny? - zapytał Rasmus pełen nadziei, gdy wódz skończył czytać. - Ech, najprzód musimy pomyśleć - powiedziała Ewa-Lotta. - Rasmusie, co powiesz, gdy cię ugryzę w nos? - Wtedy powiem „przestań” - powiedział Rasmus. Ewa-Lotta pochyliła się i żartobliwie ugryzła go w koniuszek okrągłego noska. - Aj! - zawołał Rasmus. - No tak, oczywiście, mówi się „aj” - potwierdziła Ewa-Lotta. - A chleb piecze się z mąki - powiedział Anders. - „Aj-mąka” to brzmi wystarczająco głupio, widać, że wymyślili to Czerwoni. - Ajax* [Ax - po szwedzku znaczy: kłos] - powiedział Kalle. - Trzeba mieć kłos, żeby zrobić mąkę. - Jakim cudem włożyli Stormumriken do budy Ajaxa? - dziwiła się Ewa-Lotta. - Musieli go chyba zachloroformować. - Kogo? Stormumriken? - spytał Anders, żeby się z nią podrażnić. - Ech tam, Ajaxa oczywiście! Ajax był to pies naczelnego lekarza szpitala równie zły jak jego pan. - Widocznie skorzystali z okazji, gdy doktor Hallberg poszedł z nim do strzyżenia - wyraził przypuszczenie Kalle. - I co teraz zrobimy? - zapytała Ewa-Lotta. Usiedli na podłodze, by odbyć naradę wojenną. Rasmus również. Nadstawiał jak mógł uszu, a oczy mu błyszczały - teraz nareszcie miały się zacząć te emocjonujące chwile! Anders spojrzał na Rasmusa, a w oczach jego przemknął wesoły błysk. Rasmus tak długo i tak wytrwale czekał na to, by mu pozwolono zostać Białą Różą, że nikt nie miał serca mu tego odmówić. Chociaż właściwie było to bardzo kłopotliwe, gdy taki bąk pętał się przez cały czas pod nogami. Trzeba będzie mu znaleźć jakieś zajęcie, by móc w spokoju oddać się wojnie Róż bez zbytniego wtrącania się z jego strony. - Słuchaj, Rasmusie! - powiedział Anders. - Kopnij się do szpitala i zobacz, czy Ajax siedzi w budzie! - Czy będę mógł wówczas wznieść okrzyk wojenny? - zapytał Rasmus. - Pewnie! - odpowiedziała Ewa-Lotta. - Ruszaj, tylko szybko! Rasmus natychmiast puścił się w drogę. Ćwiczył się przez wiele godzin w złażeniu po owym sznurze, którego Biali używali, by się wydostać ze strychu lub wejść do swej kwatery głównej. W górę nie umiał jeszcze wspiąć się po nim, lecz zjechać potrafił, pomimo że odczuwał wielki strach przed niebezpieczeństwem. Teraz rzucił się na sznur i wydał jeden z najdzikszych okrzyków, jakie kiedykolwiek rozległy się w ogrodzie piekarza. - Świetnie! - powiedział Anders, gdy Rasmus znikł. - Teraz możemy zacząć rozmawiać. Po pierwsze - trzeba wyszpiegować, kiedy doktor Hallberg wychodzi na spacer z Ajaxem. Ty to zrobisz, Ewo-Lotto! - Dobra jest! - odpowiedziała Ewa-Lotta. Rasmus dreptał w stronę szpitala. Był tam już w odwiedzinach u Nickego - wiedział, dokąd ma iść. Willa naczelnego lekarza stała tuż obok, a przy niej buda Ajaxa. „TEREN PRYWATNY” i „STRZEC SIĘ PSA” napisane było na furtce wiodącej do ogrodu doktora. Lecz Rasmus nie umiał na szczęście czytać i dziarsko wkroczył do środka. Ajax leżał w swojej budzie. Warknął groźnie na Rasmusa, a Rasmus stanął wielce strapiony. Źle zrozumiał polecenie, jakie mu wydano. Sądził, iż obowiązkiem jego było przynieść Stormumriken do kwatery głównej, a jakże mógł się na to odważyć, skoro Ajax warczał w ten sposób? Obejrzał się szukając pomocy i z wielką ulgą zauważył, iż jakiś pan zbliża się w jego stronę. W dodatku był to ten doktor, który operował Nickego. Doktor Hallberg szedł właśnie do szpitala, gdy zauważył małego rycerza Białej Róży przed budą Ajaxa. Doktor nie wiedział oczywiście, że ma przed sobą rycerza, w przeciwnym wypadku bowiem okazałby może więcej zrozumienia. Był bardzo rozgniewany i przyśpieszył kroku, by schwytać grzesznika i dać mu reprymendę. Rasmus zaś, który żył w tej wierze, że nie tylko kidnaperzy, lecz również naczelni lekarze są „grzeczni”, spojrzał prosząco w górę ku surowej twarzy doktora i powiedział: - Słuchaj, zabierz na chwilę swego psa, bo ja muszę wziąć Stormumriken. Gdy zaś doktor natychmiast nie uczynił tego, o co go proszono, Rasmus wziął go za rękę i pociągnął łagodnie, lecz stanowczo w kierunku budy. - Pośpiesz się, proszę cię bardzo - powiedział - bo mnie też się bardzo śpieszy. - Doprawdy? - spytał doktor Hallberg uśmiechając się. Teraz poznał Rasmusa - to był przecież ten mały chłopczyk, którego porwano i o którym tyle pisano w gazetach. - Czy nie poszedłbyś ze mną odwiedzić Nickego? - zapytał doktor. - Dobrze, ale najprzód muszę mieć Stormumriken - odpowiedział Rasmus niewzruszony. Nicke dowiedział się wszystkiego o Stormumriken. Zobaczył go również. Rasmus trzymał go z dumą tuż przed jego nosem. Wzniósł okrzyk wojenny, aby Nicke mógł usłyszeć, jak to brzmi. - Teraz jestem Białą Różą, rozumiesz - opowiadał Rasmus. - Przysięgałem na to przed chwilą. Nicke patrzył na niego z uwielbieniem w oczach. - Tak, piękniejszej Białej Róży nie będą nigdy mieli - powiedział z zadowoleniem. Rasmus pogłaskał go po ręku. - To dobrze, że już teraz nie śpisz. Nicke był tego samego zdania. To dobrze, że już nie śpi. Potrwa zapewne jeszcze jakiś czas, zanim go wypiszą ze szpitala. Wiedział jednak, że będzie zdrowy - a to, co go potem czekało, da się zapewne jakoś załatwić. Zarówno doktor Hallberg, jak i profesor obiecali dopomóc mu, ile tylko będą mogli. Nicke ze spokojem patrzył w przyszłość. - I dobrze, że ci już krew nie idzie - dodał Rasmus dotykając koszuli Nickego, która była biała i czysta i nie nosiła na sobie śladów krwi. Nicke był również tego samego zdania. Nigdy przedtem nie chorował i żywił w sobie głęboki podziw dziecka natury dla wszystkich dziwów medycyny. O transfuzjach krwi, na przykład, bardzo pragnął opowiedzieć Rasmusowi. Wyobrazić sobie tylko - lekarze wzięli krew od innego człowieka i wpompowali jemu, ponieważ utracił tak wiele własnej krwi tam na Kalvon. - Czy brali ją od innego kidnapera? - zapytał Rasmus, który również nie mógł nadziwić się, czego ci lekarze nie wymyślą. Nagle przypomniał sobie otrzymane zlecenie i pilno mu było odejść. Właściwie nie należało chodzić w odwiedziny do szpitala, gdy się brało udział w wojnie Róż. Ścisnął mocno Stormumriken w ręku i podszedł do drzwi. - Cześć, Nicke! - powiedział. - Przyjdę znów któregoś dnia. I zanim Nicke zdążył odpowiedzieć, znikł za drzwiami. - Ty, mały... - powiedział Nicke cicho sam do siebie. Kalle, Anders i Ewa-Lotta siedzieli jeszcze na strychu piekarni. Mistrz piekarski Lisander był tam przed chwilą ze świeżymi bułeczkami. - Właściwie nie należą się wam bułeczki - mruczał - skoro się ma z wami tyle kłopotów. Chociaż jednak - dodał i poklepał Ewę-Lottę po policzku - na parę bułeczek przecież zasłużyliście! Gdy znikł w głębi piekarni, z dołu dał się słyszeć okrzyk wojenny. To wracał wysłany zwiadowca. Robiąc tyle hałasu, co cała armia, windował się w górę po schodach. - Macie! - powiedział i rzucił Stormumriken na podłogę. Kalle, Anders i Ewa-Lotta patrzyli na niego. Patrzyli na Stormumriken. Patrzyli po sobie. W końcu roześmieli się. - Biała Róża otrzymała tajemniczą broń - powiedział Anders. - Dostaliśmy Rasmusa. - Tak, teraz koniec z Czerwonymi - dodał Kalle. Rasmus spoglądał na nich po kolei z niepokojem. Czy śmieli się z niego? Chyba zrobił dobrze? - Chyba dobrze zrobiłem? - zapytał trwożnie. Ewa-Lotta dała mu prztyczka w nos. - Tak, Rasmusie - powiedziała i roześmiała się. - Zrobiłeś to doprawdy świetnie.